E-book
4.73
drukowana A5
36.28
Wyplute

Bezpłatny fragment - Wyplute


Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8351-890-9
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 36.28

Rozdział 1

Po drugiej stronie ulicy był kiosk w kolorze green. Przeszła przez asfalt, nie rozglądając się. W kioskowe okienko wpisana przyjazna twarz kioskarki. Dzień dobry zostało wyplute jak pestka czereśni. Odezwa na przywitanie przypominała zakazany owoc: jabłko. Zaokrąglone, wyrumienione poprzez ust swawolne rozwarstwienie.

— Czy ma pani bletki? — jej głosik śpiewny, piękny, uroczy.

— A czy panienka ma ukończone osiemnaście lat?

— No pewnie, że. — Kioskarka podała dziewczynie zielone bibułki, a ta zapłaciła.

Jednym skokiem znalazła się na podwórku, czyli małej przestrzeni pomiędzy blokami, gdzie na samym środku tkwił trzepak, a pod nim siedział sobie dzieciak. Wiolka zapytała:

— Co robisz, mały?

Dzieciak spojrzał na nią. Dziwnie zrobiło się Wiolce, jakoś mało komfortowa sytuacja, pomyślała.

Skierowała kroki w stronę drzwi do klatki. Szła po schodach i odczuwała dziwny ciężar. Różne brzydkie słowa napierały na usta, od wewnętrznej strony napierały, ale ich żywotność została w końcu przekreślona siłą woli Wioli.

Jej pokój był azylem. Soczystą zielenią. Pomieszczeniem, w którym mogła marzyć i stawiać granice tym, co naruszali jej spokój. Siedząc w zamkniętym kwadraciku, wołała: dajcie mi święty spokój, wy pogańskie pokraki. Słowa te przelatywały przez liczne bariery, i dolatywały do uszu adresatów, czyli najczęściej: matki i babci.

Aby zagotować matkę, Wiolka potrzebowała paru minut. Aby zagotować babcię, potrzebowała od dwudziestu do trzydziestu. Jeśli zaś chodziło o koleżanki, to sprawa miała się tak: darły koty od dawna. Wystarczyło, że jedna zobaczyła szelmowski uśmieszek drugiej i wybuchała wojna. Któraśtam — domowa.

Wiolka była inna. Nie trochę, nie ciut, ale inna. Inna stanowczo, inna dobitnie, inna podkreślnikowo. Czerwono. Czy ta inność była wynikiem zaplanowanego działania? Czy Wiolka na siłę pakowała się w złote ramki oryginalności? Jak to było z tą Wiolką?

Wiolka nosiła w sobie dużo złości. Kiedyś jedna dziewczyna — koleżanka Wiolki — powiedziała, że Wiolka wyniosła złość z domu. Nie — odpowiedziała wówczas.

Kiedyś zastanawiając się nad słowem bunt, doszła do wniosku, iż bunt to takie trochę afrykańskie słowo. Dlaczego? Bo Bantu. Takie luźne skojarzenie.

Zabawa stanowiła istotną część życia Wioletty. Zabawa słowem, zabawa emocją, zabawa marzeniami, zabawa ciałem. Zabawa zabawą, lecz są jeszcze inne rozdziały życia. Jaki więc miała stosunek do tych pozostałych części?

W pokoju Wiolki nie było żadnych plakatów, nie było wielkiej szafy z ciuchami, nie było miejsca na cudowną kolekcję bucików. Był za to wielki regał zapełniony książkami i gitara klasyczna oparta o ścianę.

Książki — jej małe okienka, punkty umożliwiające bezbolesny eskapizm. Uwielbiała również radio eska. Nawiedzony didżej puszczał tam muzykę z krwi i mleka; przez głośniki przesączał się szkarłatno-biały półgęsty płyn, a kiedy płyn ten napotykał na swej drodze wrażliwość pod postacią stęsknionego ucha, miało podówczas miejsce szczęśliwe zapłodnienie; kiedy muzyka zapłodni słuchacza, za chwil kilka urodzić się może inspiracja będąca zaczynem pomysłu. Pomysł zaś może odziać się w różne szaty, to już zależy od kaprysu.

Jogurt naturalny i krew, pomyślała Wiolka. Smartfon zabrzęczał słodką melodyjką — to znak, że nadszedł es. Dlaczego nie masz insta? Wiadomość przyszła od Arbuzicy. Arbuzica to taka dziewczyna, o której mówi się na mieście, że naj. Nie że wszystko ma naj, bo z tego okresu omawiane dziewczęta już wyszły, lecz iż sama jest naj.

Odpowiedź musi zawierać cierpkość, oraz wyrazistość. Wystarczy spojrzeć na influ lajfstajlerów, którzy mówiąc, częstują odbiorcę pysznością zewnętrza. Pyszność zewnętrza, wuteef? Wiolka ucieszyła michę. Odłożyła smartfona z gracją, delikatnie, była mocno przywiązana do telefonu. Zbyt mocno, powiedziała kiedyś jej matka. Zaś matka matki, czyli babcia, rzekła, iż to wygląda strasznie głupio, to gapienie się godzinami w ekran małego prostokącika.

Wiolka zazdrościła babci ciętego języka i tego zdrowego dystansu do ogólnego szaleństwa. Skrycie podziwiała babcię, kobietę lat sześćdziesiąt cztery o imieniu Wanilia i nazwisku Lena.

Wiolka, mimo dziwności i suicydalnych tendencji, miała dużo koleżanek. Dwadzieścia dziewczyn, ładniejszych, brzydszych, chudych, normalnych, wysokich, niskich, słowem: różnych. Dwadzieścia, to całkiem spoko liczba, co nie?

Jak połączyć głośnik z telefonem przez Bluetooth? — zapytała kiedyś Wiolka wójka Gie. Wój ten odpowiedział wówczas, iż… przyłóż obszar NFC telefonu do ikony takiej to a takiej na głośniku, a następnie dotknij, aby połączyć się na telefonie…

Ciekawa muzyka wypływała z głośniczka marki Uduś. Kendrick Lamar nawijał o zmianach systemowych, a Ruch Black Lives Matter został nominowany do pokojowej nagrody Nobla. Tymczasem z lewej nadleciała informacja, brzmiąca tak: nie żyje dziecko, umarło w żłobku. Śledztwo prokuratury. Dalej: czołgi przekazane Ukrainie nie będą naprawiane w Polsce. Niemcy zrywają umowę. Co jest nie tak z filmem Interstellar? Andrzej Betlej: Beksiński jest artystą ponadpokoleniowym [WYWIAD]. Jakiej muzyki słucha Marcin Dorociński?

Wiolka odłożyła smartfona, bo przeładowana głowa nie pracuje zbyt dobrze. Kendrick Lamar wciąż nawijał, a chmury zaczęły przeskakiwać przez urojony płot. Senność rozsiała się po Polsce, a zwłaszcza po słodkich rejonach Małopolski. Sweet dreams are made of this. Naajak.

Wiolka otworzyła swój notes, który był zwykłym zeszytem. Zapisywała w nim świat przefiltrowany przez siebie. Pisała. Gdy skończyła, zaczęła czytać to co napisała. A brzmiało to tak: Arbuzica to fajna dziewczyna, ale za jej fajnością nie stoi nic, co bym chciała posiadać. Jej usta to wszystko co bym chciała mieć w okresie tamtejszym. Okresem tamtejszym nazywam okres dorastania, okres fascynacji rzeczami głupimi i okres kiedy głupota pod płaszczykiem różnych takich pod bunt podchodzących zagadnień, zakrywała biednego człowieka, jak cień parasola pokrywający śpiących plażowiczów. Okej, wiem, że nie jestem Sylvią Plath, nie mam za sobą prób samobójczych, nie wiem jak to jest być mieszkańcem szpitala psychiatrycznego. Ale. Mam matkę wariatkę, mam babkę prawilną niczym Wilno, które jeśli brać pod uwagę mentalność i ducha tego miejsca, to mamy, proszę urojonego państwa, mocny punkt na mapie świadomości narodowej, czerwony jak sowieci, ale to tylko przypadek, proszę o luz i blues. O tak, właśnie muzyki mi trzeba. O czym ja… ach tak, że nie jestem Sylvią Plath. Wielkie odkrycie, prawda? Tymczasem Arbuzica kusi mnie swymi potrzebami. Przecież jej potrzeby są jej potrzebami, czy myślę dobrze? Dlaczego więc czasami czuję potrzebę ekshibi? Przecież dobrze wiem, że to domena Arbuzicy. Czy ona mnie sobą zaraża? Jeśli tak, to czy mogę uciec jakoś? Jest takie fajne słowo; ambiwalencja. To tego słowa pragnę używać w kontekście Arbuzicy. Bo ja skłamałam twierdząc, iż Arbuzica nie ma w sobie „rzeczy”, które mogą mnie zainteresować. Arbuzica to kawał kocicy. Cholera, to jest jakieś chore… ja za często o niej myślę. Hmm, moja obawa, że urojony czytelnik może wysnuć wniosek, że ja Arbuzicę kocham, przypomina zbyt ciasną kiec. Otóż nie. To podziw… nic więcej. O ja cię, właśnie to napisałam… nie wierzę. Nie wierzę, że tak łatwo mi to przyszło. Jednak to całe pisanie może wydobyć coś w rodzaju walorów poznawczych, myślę, że tak. Chociaż są takie chwile, że nie lubię siebie, kiedy patrzę na „mła” przez pryzmat tego pisania. Bo myślę wtedy na przykład tak: jesteś, Wiolka, przykładem narcyza i nie wmówisz mi, że tak nie jest. Lubisz lustro, prawda? Lustro… ciężki temat. Nie wiem z jakiej strony go ugryźć. W lustrze bowiem mieszka mieszkaniec lustra, będący podobno podobny do mnie. Ale może to im się tylko wydaje? Może ja wyglądam zupełnie inaczej niż ten mieszkaniec lustra? Usta ma półpełne, daleko im, tym ustom, do wytrawności. Nos. Nos jest śmiesznie wygładzony; pozbawiony kantów i kwadratór, chce być skrótem nosa właściwego, którego budowę może kiedyś opiszę. Oczy; zwierciadła czegoś, o czym inni mówią, że duch. Można się w nich utopić, takie są głębokie. Podkreślam: ja nie opisuję siebie, ja opisuję tego człekokształtnego mieszkańca lustra. Ale się zastawiłam… jeśli ten lustrzany byt to nie ja, to jak ja wyglądam? Wiem, zapytam Arbuzicy, ona mi powie, przedstawi mi moją gębę od a do zet. Arbuzica umie w plastyczność opisu.

Godzina siedemnasta pstryknęła niczym kapsel wypstryknięty kątem zapalniczki. Świat złożony z dźwięków sprawnie działającego mechanizmu, to świat tymczasowy. Lawiny szumów sieją strach w poletku duszyczek nadwrażliwców. Wyrastają potem dziwne rośliny, o kształtach rodem z horrorów. Godziny w nieustannej transformacji, w dążeniu do unicestwienia siebie. Blaski jeszcze śpiących gwiazd są jak duch we mgle: nim oddzielisz zjawę od mgielnej waty, zdążysz pomyśleć o wszystkich okropnych rzeczach, które spotkały ciebie w ostatnich latach. Brodzimy w brudnej wodzie życia i myślimy o harmoniach i melodiach, o porządkujących świat systemach nakładanych delikatnie na mapę pragnień.

Matka Wiolki, Lowalia, spacerując po mieście, umacniała swoje postrzeganie miłości: jest ona chorobą, odbierającą oczom ich właściwości oraz moce. Jej owoce w postaci nowych żyć należy umieścić w przegrodzie, w odosobnieniu, tak, by nie raziły, bądź nie były rażone.

Lowalia miała na oku jednego takiego gaszka, który był podług niej seksowny, taki inny od reszty samców. Był to typ delikatny i pogubiony. Tak, bez pracy na garnuszku rodzicielskim stanowił żywy przykład pośmiewiska, lecz on bronił się przed kąśliwościami w sposób niebywale prosty: po prostu udawał, iż z nieba leci jakiś taki dziwny i gęsty deszcz.

Na imię mu Marcin. Pierwszy raz Lowalia zobaczyła go w spożywczaku. Patrzył na mleka i błądził między dwójką a trójką tłuszczową. Mleko trójkowe jest zwykle czerwone. Lowalia rzekła wówczas, iż: pij mleko tłuste a będziesz bóstwem. Otóż to, powiedział speszony Marcin. Potem wpadli na siebie pod pocztą. Marcin szedł gdzieś ze spuszczoną głową, a Lowalia toczyła batalię ze zmorami wyobraźni i nastąpiło zderzenie. Lowalia ściągnęła się na ziemię poprzez szczere zapytanie: może pójdziemy razem do kina na fajny film? Marcin rzekł: okej. I co najdziwniejsze — podał Lowalii swój numer.

Lowalia oddzwoniła następnego dnia. Tak mniej więcej wyglądała owa rozmowa: Marcinie drogi, acz wciąż obcy, czy dzisiejszy wieczór masz wolny? Tak, odpowiedział mężczyzna mało męsko. To wspaniale, ciągnęła ona, bo widzisz, tak sobie myślę, że film o Barbie może być, mimo oczywistej szmirowatości, która przylega mocno do owego produktu popkultury jakim jest bez wątpienia Barbie, otóż myślę, iż może kryć się w tym filmie pewna fajność. Ooo, powiedział Marcin. Lowalia nie wiedziała jak potraktować to: ooo, czy był to znak znudzenia, czy może zainteresowania. Rzekła więc Lowalia: czy mógłbyś, Marcinie, rozwinąć owo ooo? Rzekł wówczas samiec: znaczy, tak, pewnie, pójdę z tobą do kina z radością.

Poszli. Podczas filmu z ust Marcinowych nie wypadło żadne słowo. Lowalia natomiast zerkała na profil i zanotowała, że ładny jest to profil. Pomyślała: Marcin to bez wątpienia człowiek niesamowicie oszczędny w słowach. Może z czasem rozwinie skrzydła. Może. Zarejestrowała także, że mężczyzna poczuł dużą ulgę, gdy doszło do pożegnalnego: cześć.

Chmury płynęły w stronę groźnych zamroczeń niepamięci, cywilizacja odkrywała co chwilę nowsze karty, na których widniały podobizny Elonów, Marków, oraz produkty antropomorfizmu, takie jak: dobroduszny olej napędowy, czy naburmuszona elektryczność. Mamy się czym pochwalić, myślał najbogatszy człowiek świata, który we fioletowym szlafroku, pokonywał milowe mroki korytarzy.

Babcia Wiolki zapaliła papierosa. Wypuszczała chmury, a w nich obracały się wolno miękkie myśli o śmierci. Mieć sześćdziesiąt parę lat to nie przelewki. Mieć tyle lat to tak, jak wygrać dychę w zdrapkowej loteriadzie. Zapomnieć o swojej córce, zapomnieć o córce córki, zapomnieć o mężu, który od dawna żyje na innej ziemi. Mówi. Śpi. Je. Korzysta z ustępu. Boże, myślała owa kobieta, dlaczego życie ma w sobie tyle bezwarunkowej błazenady?

Imię matki Lowalii to Wanilia. Wanilia siedziała na tarasowej ekspozycji i podziwiała miasto od strony zadniej. Każdy bowiem zmierzał właśnie do pracy, szkoły, sklepu, urzędu. Nawet budynki miały fasadowe buźki zwrócone tam, gdzie błyszczał złoty ząbek zysku. Wanilia miała już za sobą tą żałosną gonitwę. Wanilia uważała, że tamten okres był czystą komedią, natomiast starość sześćdziesięcioletnia oznaczała prolog dramatu w aktach przynajmniej dwóch.

Wanilia cieszyła się z owego tu i teraz. Myślała, wciąż paląc skręconego papierosa: powinnam dostać od zawiadującego losem jakąś nagrodę za to, że jakimś cudem dobrnęłam do tego wieku, a miałam przecież ciężko w życiu. Alkoholizm męża, długi temat pod tytułem: moje długi, oraz lekomania, będąca na początku taką tarczą. Przecież nie mogłam ogarnąć samej siebie! Czy znajdzie się oskarżyciel śniadaniowy, który między bułką a kawą stworzy obraz kobiety ułomnej, która nie wytrzymała pozycji permanentnego nadstawiania? Bycie workiem treningowym to trudna sprawa, proszę uwierzyć na słowo, lecz ciosy życia prosto w mój nos zamieniałam w taką oto sytuację: atakowanie nochalem biednych piąstek męża; ach te czerwone kostki, ten ból jego, aż mi samej słabo, gdy wyobrażam sobie to wielkie cierpienie.

Wanilia wypuszczała dym powoli. Delektowała się nim. W dymie można dostrzec obrysy irysów, można być też częściowo niewidzialnym, co dla kobiety dojrzałej duchowo, było jak osiągnięcie punktu gie na nadpalonej i nieco podartej mapie homeostazy.

Wanilia traktowała Lowalię jak partnera. Kibicowała jej, kiedy jakiś chłopak wydawał się całkiem okej i odciągała od toksyn. Była przykładną matką-koleżanką. Czasem ten układ odstraszał mężczyzn, bo przecież nie sposób wtrynić się pomiędzy, kiedy szczelność matkocórki wywleka na światło dzienne bezczelność. Córka podbita matczynym bitem nie klęknie przed samcem alfa, natomiast samiec alfa nie założy im nelsona w celu zdominowania. Pat niczym wielki odłam skalny, nie przesunie tego żaden Pudzian.

Wanilia miała w swoim charakterze dość znaczną ilość pieprzu: nikt nigdy o niej nie powiedział, że mdła, nijaka, nudna. Wanilia doprawiona i określona przez Pomysł, stanowiła żywy przykład kobiety zdefiniowanej i jakiejś. Dlaczego nie miała powodzenia w miłości? Dlaczego przyciągała totalnych frajerów? Dlaczego nie wybrała łatwej drogi singielki? Czy faceci, którzy byli przy jej boku byli oczarowani jej oczami? Wanilia pachnąca czekoladą.

Rozdział 2

Aldona Milton, lat dwadzieścia dwa. Buźka słodka niczym bananowy nektar, baila ella czyli coco chanel. Hedonistka pełną gębą, bądź, używając słownictwa wytrawnego — pełnymi usty. Bohaterka internetu, z zawodu influ, mocna w gadkach oraz w uwodzeniu samczych fujar. Niech przemówi zatem sama.

No i nadszedł piątunio. Piątunio jest spoko. Jest spoko, bo zawsze można gdzieś z kimś wyskok uczynić, można się zabawić w klubie, można przy okazji zgubić godność, a potem szukać jej aż do białego rana. Gubienie godności — moja pasja. Często gęsto łapałam ją, gdy zmęczona i zdezelowana wracałam chwiejnie, opierając się o ramię chłopaka, łapałam w locie, gdy wiatr porywał ją do tajemniczych wzgórz, a ja za koniuszek chyc i godność znowu moja. Obleczona w nią przypominałam upiora — jak to dziwnie być znów usztywnioną zbiorem zasad, zbiorem formułek o tym, że spanie z obcym facetem jest dla młodej dziewczyny jak sok buraczany dla czystej, białej tkaniny. O fuj — mówi antenatka, o ble — wzdycha matrona z wysokości bujanego foteliska. To wszystko jest takie słabe, że aż…

W piątek, w klubie Szare bure, spotkałam Pawła. Jego taniec miał w sobie coś z szaleństwa. Poszłam za nim, naśladując te kocie ruchy. Szybko mnie zauważył. Przy barowej ladzie, kiedy zamawiał mi drinka, był niezwykle uroczy i zabawny. Powiedział coś w stylu: w klubie jest fajnie, ale lepiej będzie na zewnątrz. Chcę cię lepiej poznać. Wypiliśmy swoje drinki i wyszliśmy.

Był to luty. Luty bezśnieżny, lecz srogi w zimność. Szłam za nim chodnikiem, wzdłuż kamienic szłam, a droga zdawała się nie mieć końca. Gdzie idziemy?, zapytałam maskując znużenie. Do mego wozu, odparł Paweł. W jego głosie zamajaczył błysk zdenerwowania, albo tak mi się tylko zdawało. Zapaliłam papierosa. Auto Pawła stało, jak to się mówi: tuż za rogiem. Weszłam do środka, do wyziębionego wnętrza samochodowego i czekałam aż zrobi się ciepło. Po paru minutach musiałam rozpiąć kurtkę.

Milczenie Pawła bawiło mnie. Aleś ty zestresowany, mówiłam przez śmiech a w lusterku odbicie czujnych oczu. Masz wilcze oczy, rzekłam, a on się roześmiał.

Wjechaliśmy w dzielnicę, którą słabo znałam. Paweł zaparkował pod długim murem kamienic. Wyszliśmy. Czyli tu mieszkasz, powiedziałam taksując chłopaka, a ten wpadł na pomysł, żeby porozmawiać o kompleksie Edypa. Serio? Moje zdziwienie było znaczne. Z jednej strony chciałam go pociągnąć za język, bo nie za bardzo wiedziałam, co to jest kompleks Edypa, a z drugiej strony chciałam działania czysto fizycznego, a nie rozmów filozoficznych na tematy tak wzniosłe, że o Boże Jedyny.

Kiedy pozwoliłam mu mówić, zamiast słuchać, próbowałam poprzez kurtki miękką puchowość wybadać kształt jego ciała. Byłam ciekawa, czy mam do czynienia z facetem wątłym, czy fizycznie rozbudowanym i krzepkim.

Tymczasem wchodziliśmy po schodach ciemnej klatki. Tam ciemno, potem pstryk — i jasno. Przycisk, guzik, pstryczek — znaki czasu. Myślę, że wszystko przychodzi nam zbyt łatwo, ale czy to źle?

Doznałam szoku, kiedy na korytarzyku spotkałam dość ładną kobietę w średnim wieku. To moja mama, rzekł Paweł, a spojrzenie którym ją obrzucił, było takie… niesmaczne? Mama Pawła położyła dłoń na jego ramieniu. Bawcie się dobrze, rzekła z uśmiechem, rzekłabym — szelmowsko-lubieżnym.

Paweł zaciągnął mnie do pokoju. Ciemne, ciężkie zasłony, zwisające, przecinające okno w połowie. Rzęsidła domiska. Kurz. Rozwalone ciuchy: dżinsy, podkoszulki, skarpetki typu stopki i — omg — majty typu: czy w tym przybytku jest pralka?, (ewentualnie szare mydło). Usiądź wygodnie, powiedział Paweł i włączył muzykę. Oczywiście źródłem muzyki był jego smartfon, no bo przecież nie wieża, c’nie?

Siedziałam wygodnie, tak jak nakazał. Z owalnych głośników popularnej firmy płynęły jakieś rapsy, polskie dobre bo. Mężczyzna bujał się jak naćpany adolescent za murem żenady. Twoje kocie ruchy są nie do zniesienia na trzeźwo, rzekłam. To ty jesteś trzeźwa?, zapytał. A żebyś wiedział. Poleciał więc ów jegomość, z pokoju wystrzelił niczym superbohater, co nabrał superprędkości by uratować świat przed zagładą. Którąś tam z rzędu.

Wrócił po długim czasie. Oczywiście, kiedy się pojawił, musiałam wywalić moją frustrację, a on zamiast słuchać, posypał mi kreskę. Zdenerwowanie prysnęło wzorem bańki made in wanna. Wciąga pani — palnął, a ja niuchłam. Nagle jakoś tak.

Lżej. Atmosfera zdjęła z siebie uciążliwy nadmiar, wszystko stało się takie nagie. Jak prawda. Której wówczas tam nie było, ale po kolei.

Godzina dwudziesta druga. Siedzimy na kanapie i gapimy się w telewizor, chociaż nosi nas jak jasny gwint. Wchodzi matka. Bezszelestnie wsuwa się do krainy intymności. Bo jakże inaczej nazwać miejsce, gdzie młody chłopak plus młoda dziewczyna tkają pajęczynę powiązania? Matka Pawła siada bardzo blisko Pawła. Prawie siada mu na kolanach. Ten nie reaguje, chociaż powinien, co nie? Dziwność.

Matka Pawła na imię na Barbara. Dobieranie się do syna to coś z krainy Niehalości, prawda? A może to ja jestem z Boomerowa?

Wstałam i za rękę go. Chodźmy, mówię, wyrywając chłopaka z matczynych macek. Matka oczy ma ogromne, może też coś tam wciągnęła. Idziemy Paweł — krzyczę.

Na zewnątrz zimno, bo jest przecież luty. Ale gdzie my właściwie leziemy?, bełkotliwa mowa Pawła uświadamia mi, że typ ma już grubo. Moje martensy skrzeczą kiedy naciskam, dziwnie idzie się ze świadomością, że jako sprawczyni odgłosów, nic nie mogę na to poradzić. Owszem, mogę zdjąć te buty, ale luty na to nie pozwoli.

Idziemy do Chujozy — oznajmiłam Pawłowi. Gdzie? — jego zapytanie to wybuch granatowej bomby typu koktajl Wiaczesława.

Minęło piętnaście minut, a uber robi nam łaskę — dosłownie. Facet jest mentalnie w siedemdziesiątych, chociaż to młody byczek, niech go coś strzeli gdzieś. Wysiadka — w końcu. Kapusta rzucona jak psu: kilka tłustych słów, Paweł kontra chamski uberzysta.

W Chujozie głośno i ciasno. Muzyka nawala z głośników, samce bez właścicieli (Alfowie musieli puścić ich samopas) kręcą pupkami, widać zniewieściałość dziś to kwestia miejsca, albowiem mężczyźni ci w swoich domach i miejscach pracy są odziani w męskość, która otacza ich (o paradoksie!) szczelnie. Mam drinka; Paweł jest cholernie konsekwentny, jeśli chodzi o permanentne zbijanie trzeźwości. Swojej i mojej.

Zajmujemy przytulne miejsce w rogu. W rogu miło, miękko, widać dużo, słychać mało. Dym kontra oczy. Czerwień szminek, ciasne, krótkie, czarne, a nogi są w pończochach. Samonośność to też brand, prolongata niedojrzałości: niech jeszcze potrwa radosna twórczość młodych i niezależnych. Paweł pije piwo a wódka jest mrożona.

Tańczę. Godzina… po północy? Wyginam się, odchylam znacznie od pionu, nie trzymam go. Jebać normę. Podbija jakaś dupka, baila ella, cała sala tańczy tu to makarena. Całkiem gładka i foremna, budujemy taneczny tęczowy dom. Czuję, że jestem w sztosie: euforia rozwijana w piruetach, konkretna noc.

Zmęczona — wpadam w ramiona rozwalonego na loży Pawła. Ten wysyła mi treści pornograficzne prosto do ucha. Ucho więdnie (na niby). Potem mówię mu, że mam zbyt silną telepawkę. Temat wjechał za mocno.

Paweł wyciąga z kier — na sercu — many, pilsa. Że mam połknąć. Wierzyć ci? — pytam patrząc mu głęboko w oko. Tak. Łykam więc.

Po czasie trudnym do określenia, czuję ciężarówę. Ciężko, ale lekko też. Wstajemy, wychodzimy, mówi Paweł, Paweł jako dowodzący. Gówno. Lambada idzie z nami, na co Paweł reaguje złością. Pozwól jej, mówię przez plusza gładką materię, a on surowym mięsem obrzuca prośbę mą.

Jesteśmy na tak zwanym polu. Zimno i ciemno, w głębokim śnie są teraz matki i ojcowie poukładanych rodzin. Gdzie mnie ciągniesz, mówię do Pawła. Paweł w mrukliwości zaklęty, jest uporem maniaka. Jego determinacją.

Znowu uber, znowu przejażdżka. Ciche obroty silnika. Szumi mi.

Znowu mieszkanie Pawła. Leżę na kanapie, mam chęć na konopię. Daj mi coś do żarełka, okej? Moja rozchełstana środkowa część to zupełnie nie ja, to ktoś inny, wiesz? Do pokoju wchodzi matka. Pani Barbara. Co jest?, myślę, na łokciach się podnoszę. Gdzieś w dali majaczy głowa Pawła. Mama ma urodziny — zdanie niczym krzywda uczyniona niewinności. Zatem sto lat z vatem, mówię. Jakieś hehe wylatuje w przestrzeń, jakiś komentarz będący kąśliwością rodem z mazurskiego lasu. Paweł bierze mamę za rękę i zmierzają na drugą stronę pokoju. Świat wiruje mi, ale zamieniam się w obserwatora.

Gdybym wówczas wiedziała, że imię Barbara jest swoistym kamuflażem, że bara-bara, ta paskudna zbitka słowna zostanie rozszerzona obrzydliwością, rozdarciem zasłony, za którą tabu w karmazynowym nimbie i cnoty przekreślone głębokimi nacięciami, uciekłabym po pierwszym przekroczeniu progu domu Pawła.

Zaczęło się. Love to zbyt wątłe pojęcie, ono nie jest w stanie pomieścić tej okropności, która objawiła się wówczas niczym nieświętość.

Pani Barbara zrzuca szaty. Szatynce zwisa cudny amulet. To agat, rzecze pani matka. Prawie całkiem nagą będąc, roztacza dookoła aurę tajemniczej wrogości. Czy magiczne właściwości amuletu odczarują moje zalęknienie?

Ona naga a on do niej wyciągający swe łapska. Paweł daj spokój, nie chcę na to patrzeć, mówię poprzez przecznicę zdezorientowania, poprzez pokal wywaru z cykuty. Paweł ma mnie gdzieś, on matkę w objęciach ma! Doskok do drzwi i za klamkę szarp szarp. Zamknął skurczybyk, zamknął nas tu, zboczeniec, on wymusza na mnie patrzenie na… śmierć przechodzi blisko a jej zapach jest siarkowy: oni coraz śmielej, coraz dalej w las i głębiej, coraz głośniej a ja kundleję w tym pomieszczeniu złowrogim. Dochodzi.

Druga w nocy a ja biorę telewizor (taka ze mnie fest dziuńka) i rzucam nim prosto w te drzwi zamknięte na cztery spusty. Huk, trzask, patrzę: w drzwiach dziura więc uciekam, zanim Paweł zejdzie, jak z Olimpu Zeus, z piedestału cielesnego uniesienia.

Lecę przez mroki nocnych wnętrzności ponurej, czynszowej kamienicy, za mną głos wnerwionego samca. Ucieczka z kina Porno, taki bym tytuł dała tej akcji powalonej, ale właśnie schody dobiegają końca, ja wystrzelam na pole i ziąb mnie obezwładnia.

Jednakże pędzę dalej. Niby wypada krzyczeć: ratunku, lecz ja nie święta, mam w sobie z pół tablicy pana Mendelejewa, więc z psami ostrożnie należy. Paweł coś pohukuje, a kij mu. Dwa końce ma strach, ma swój początek i koniec, i właśnie za rogiem wpadam (a byłam prawie naga) na grupkę podpitych byczków, więc na szybko przedstawiam sytuację, a oni, że okej, że spoko i na Pawła sforą bieżą.

Noc pochłania mnie totalnie. Znikają hałasy związane z goniącym mnie zbokiem. Hasło na dziś ma pięć liter i jest czymś, co pożądam najbardziej. Cisza.

Zasiana, melancholia, księżyc, noc, pies. Pijane grupki wysyłają mi wulgaryzmy, lecz ja idę. Tylko, lub aż. Dom mój niedaleko.

Dzwonię do matki, może nie wyciszyła telefonu, myślę. Wyciszyła. Jest mi zimno jak cholera, mam na sobie tylko dżinsy, buty, natomiast od pasa w górę ostał się jeno cyckonosz. Wiem, Eliza! — pomysł godny nagrody.

Sygnał, sygnał, sygnał i halo. O, cześć Eliza, w zasadzie to przepraszam, że cię budzę, powinnam zapytać, czy śpisz, lecz skoro odebrałaś, to nie śpisz, co nie? Eliza mówi: streszczaj się Aldona, nie heheszkuj, jest trzecia w nocy, zlituj się! Otóż, mówię jej, weź mnie proszę pod swe skrzydła na noc, bo grozi mi niebezpieczeństwo. O Boże — Eliza ożywiona — o co znowu chodzi, mów! Goni mnie zwyrol w klubie zapoznany. To jak, mogę wpaść? Eliza mówi, że no jasne, że tak, więc z buta przemierzam osiedle przymierza, a moja czujność to teraz level dziesiąty na dziewięć oficjalnych, czuję na sobie drapieżne spojrzenia nocnych Marków, co to przez nadmierną nadpobudliwość nie mogą spać, więc penetrują ponure zakamarki showupa, bądź penetrują w marzeniach marzenia o Marzenach.

Mam w ciele trochę tego i owego, dlatego zimność nie czyni mi dużego kuku, natomiast moja pewność siebie maleje; przeobrażona w małą dziewczynkę, przeciskam się pomiędzy żółtymi, groźnymi ślepiami nieprzyjaciela wilka.

Czy gdybym została zgwałcona przez tego Pawła, i czy gdybym go finalnie zabiła, to czy moje przeżycie nie stanowiłoby zwycięstwa pyrrusowego? Omg, właśnie użyłam tego związku, najs, mój nauczyciel od polaka byłby dumny, ale szkoła jest za mną, mam przecież dwadzieścia jeden lat, jestem stara, dlatego muszę przed śmiercią się wyszumieć, czy to jest takie trudne do zrozumienia? Heloł, ludzie, tu się życie właśnie przegrywa, co mi zostało, jak nie bajla i seksy w białe noce, ale oczywiście z normalnymi chłopcami, nie z takimi potworami typu Paweł, który na pewno siedzi mi teraz na ogonie i ma na widelcu.

Idąc wzdłuż parkanu czuję deja vu, to musi mieć związek z przyjmowanymi proszkami, w końcu one psują mózg, co nie? Po drugiej stronie baraki, garaże. Idę mniej oświetloną częścią drogi, zaraz zamarznę, drogi czytelniku, zaraz nastąpi koniec mojego istnienia. Wpadam w paranoję. Do wieżowca Elizy jeszcze trochę, bądź dzielna, pocieszam siebie, bądź twarda!

Za plecami sapanie. Czynię odwrót — nikogo. Przyspieszam kroku, rozgarniam warstwy mroku niczym jakaś paranormalna, przeciskam się przez szczelinę w ogrodzeniu i oto jestem na osiedlu Elizy.

Wpadam do budynku rozdygotana, przemarznięta i przecwelona wyobrażeniami. Winda, winda, gdzie ta winda, nie mam cierpliwości, więc wybieram schody; biegnę, panicznie biegnę.

Oto Eliza stojąca w drzwiach mieszkania. Eliza to niska, ale niebywale atrakcyjna sucz. Ma włosy rude, ma włosy krótkie. Wchodzę, wpychając ją do środka.

Strzelam słowami, moje usta to teraz karabin: tratatatata. Powoli, siadaj, mówi ona, częstując mnie napojem kawowym.

Kawa to chyba niekoniecznie, aczkolwiek nie pogardzę. Kiedy zasiadłyśmy na kuchennych taboretach, mówię jej tak:

— No więc zaczęło się to tak, że poszłam na imprezę, no bo jak piątkowy wieczór inaczej potraktować jak nie ostrym baletem?

— Przepraszam — wtrąca się Eliza — dla mnie na przykład taki piątek niczym się nie różni od czwartku, wtorku, soboty, to zwykły dzień i zwykły wieczór, wcale nie odczuwam przymusu, aby iść gdzieś, coś robić.

— Masz mega nudne życie — mówię.

— Wcale nie. Po prostu mam zainteresowania, które nie współgrają z copiątkowym wychodzeniem na balety.

— Tak, wiem, literatura, kultura, sztuka…

— Otóż to, lecz czemu mówisz to z przekąsem?

— Bo widzisz… jesteś młoda, atrakcyjna, masz przed sobą całe życie i… właśnie je marnujesz na własne życzenie.

— Nie. To też nie jest tak, że ja nigdzie nie wychodzę, że tylko uczelnia dom, praca dom, uczelnia dom. Moją pasją jest szeroko pojęta sztuka. Lubię sobie pójść do kina, teatru, do filharmonii, a jeśli chodzi o spotkania towarzyskie to zdecydowanie preferuję kawiarnię z subtelną muzyką w tle. Mordownie typu Chujoza nie są dla mnie. Ale dość już o tym, opowiadaj co tam się wydarzyło.

— Więc piątunio. Piątunio, piątunio, piątunio. Weszłam do klubu a tam bang: Sowa tańczący z lachonem na środku parkietu. Nie no, żart. Wpadł mi po prostu w oko taki chłopak, miał kocie ruchy.

— Kocie ruchy powiadasz?

— Tak. I białą koszulę. Tym mnie można kupić. Tekstylną klasą.

— Tekstylna klasa, hmm, masz poczucie humoru, Aldona.

— Weź, nie czepiaj się. No i podbiłam do niego, słowo słowo, potem drineczek, może wyjdziemy na zewnątrz, bo chcę cię poznać, mówi do mnie ten, jak się później okaże — pojebus. Zgodziłam się. Długo szliśmy do auta, zdążyłam nawet zmarznąć. W końcu dojechaliśmy. Jego mieszkanie to taka miejscówka charakterystyczna dla starych kamienic, wiesz, duże pokoje, ogólnie spora przestrzeń, chociaż urządzona według oldskulowych standardów. I wszystko byłoby okej, gdyby nie matka. Która wyłoniła się z mroku i przyszła do nas. Eliza powiedz, czy kompleks Edypa to chora miłość syna do matki?

— Powiedzmy. Edyp to mitologiczna postać, król Teb. Z jakichś powodów nie poznał swoich rodziców. Różne wydarzenia losu zestawiły go w końcu z ojcem, którego zabił. Potem ożenił się ów Edyp ze swą matką i miał z nią dzieci. Psychoanalityk Freud rozwinął to pojęcie, a temat nabrał życia, komponując się ładnie w ówczesną naukę. Chodzi z grubsza o to, że dziecko pragnie wejść w seksualną relację z rodzicem płci przeciwnej, jednocześnie w rodzicu tej samej płci widzi rywala.

— Grubo. Wiesz, że Paweł nawijał mi o tym, jeszcze nim weszliśmy do jego mieszkania? Nie bardzo go wtedy słuchałam, byłam przejęta i trochę zestresowana.

— Podobał ci się?

— Tak. Inaczej by mnie nie wyrwał. Albo ja jego. Ten dom to zły dom. Dlatego wyciągnęłam go do Chujozy. Tam jednak odleciałam totalnie. Materiał wjechał za grubo i poprosiłam Pawła by dał mi coś na zbicie telepawy. Jakimś cudem znów znaleźliśmy się u niego na chacie. Wtedy zobaczyłam drugą stronę medalu.

— To znaczy?

— Kiedy leżałam na sofie dochodząc do siebie, Paweł zaczął baraszkować… ze swoją matką!

— Zwyrol!

— I to jaki! Chciałam dać dyla, ale drzwi były zamknięte na klucz. Cisnęłam więc telewizorem, i w drzwiach zrobiła się dziura przez którą przeszłam. Zaczęłam wiać, pokonując moje zamulenie tabletkami.

— Jak w filmie… rozgrzałaś się już?

— Chyba tak.

— Wiesz, kiedy cię zobaczyłam na klatce, myślałam, że doszło do najgorszego. Nieczęsto widzi się dziewczynę chodzącą po nocy w samym staniku. W lutym.

— Nie tylko w staniku, mam dżinsy i martensy, hłe hłe.

— Czekaj, przyniosę ci jakąś bluzę.

Po chwili Eliza przyniosła mi różową z kapturkiem.

— Masz ty przygody. — Eliza zaszlafrokowana, na pewien sposób powabna. Pachnąca niedospaniem.

— Możesz na chwilę zgasić światło? Chciałam luknąć przez okno. — Eliza zgasiła.

Z dziesiątego piętra widać było, oblanego oranżowym światłem latarni, wysokiego typa.

— O ja cię, to on!

— Dzwonimy na policję! — Eliza w podnieceniu, podminowaniu.

— I co im powiesz? Że stoi sobie pod blokiem facet? No weź, przecież on de facto nic nie zrobił.

— Nic nie zrobił? A seks z matką? Przetrzymywanie osoby wbrew jej woli?

Zaczęłam otwierać okno.

— Co robisz! — huknęła Eliza.

— Tu jestem zboku głupi, co mi zrobisz, nic mi nie zrobisz pajacu! — Eliza nerwowo odsunęła mnie od okna, po czym je zamknęła.

— Co ty robisz, powaliło cię totalnie, Aldona, na miłość boską!

— Sorry, nie wytrzymałam.

— Nie wytrzymałam! Ona nie wytrzymała! Cudem uciekłaś temu zbokowi, a teraz strugasz kozaka i drzesz japę przez okno w środku nocy, no nie, już cię nie będę brała pod swe skrzydła, chcesz zguby, to szybko ją znajdziesz.

— Sorry.

— Wsadź gdzieś to sorry. Co ty myślisz, dziewczyno, że zawsze będziesz mieć szczęście? Kiedyś fuks się skończy i już nikt nie zlituje się nad dziewką płaczącą krokodylimi łzami.

— Daj spokój…

Dzwonek. Domofonowy. Wstrzymujemy oddechy. Przeszywające spojrzenie Elizy. Nienawiści pełne. Odwrócona na pięcie, idzie pewnym krokiem w kierunku drzwi.

— Co jest — pyta szorstkim tonem. Przybysz stanowi żywy przykład dumy.

— Przyszedłem po Aldonę. Wiem, że tu jest.

— Aldona nie jest twoją własnością.

Stoję za plecami Elizy. Mówię:

— Odpuść Paweł. Nasza przygoda dobiegła końca. Nadszedł bezapelacyjny end.

— Nie sądzę. Jako fundator twojego funu, pragnę pociągnięcia tej parodii.

— Fundator? Nie bądź śmieszny!

— A może wejdziesz na przysłowiową kawę? — Eliza zaskakuje mnie ową propozycją. Nieoczekiwana zmiana strategii.

— Jeśli można — rzecze Paweł, wtaczając się do mieszkanka, jeszcze parę minut temu będącego azylem. Ostoją.

Siada w salonie. Jeśli salonem można nazwać klitkę z niskim stołem w centrum. Moja koleżanka ma w podszewce bożą podłość, myślę. Eliza z uśmieszkiem szelmy, zajmuje miejsce przy stole.

— Siadaj, skarbie. — Jej przemiana wynikiem złości. To przez otwarcie okna i japy darcie, kminię.

— Gdzie kawa? — Paweł wbija swą przenikliwość w fasadowy pasywizm Elizy.

— W przysłowiu — mówi ona.

— Dość tego — rzucam, nie wytrzymuję. — Albo powiesz o co ci chodzi, albo spadasz stąd.

— Dobrze — rzecze kordialnie on. — Otóż jeśli mnie zaczepiłaś w klubie, musisz ponieść konsekwencje.

— Co? Nie nie nie. Ty jesteś chory, Paweł, ty musisz się leczyć, czy już zapomniałeś o ohydnych harcach z matulą?

— Do brzegu, twój czas się kończy — naciska Eliza.

— Mój czas się zaczyna.

Minuty przeczesują mateczniki czasu, napięcie wybrzmiewa cichym tykaniem. Zegara? Bomby? Przełykanie śliny, nerwowe ruszanie nogami, pewność kontra szaleństwo. Kto wygra?

— Wyginaj stąd! — krzyk niczym żałosna próba zrobienia wrażenia. Moja próba.

— Nie histeryzuj, spokojnie, Aldona. — Zdenerwowanie na Elizę sięga zenitu. Mam przemożną ochotę by sprzedać jej liścia. I właśnie typ otwiera brzytwę.

Eliza siedzi a ja w pisk. On wstaje, potwornieje w moich oczach.

Odejdź, odejdź, piszczę, a on gwałci święte strefy komfortu, jest nieczułym i ironicznym iron manem, niby takim twardym facetem, co to ma gdzieś łzy dziewczęce, błagania i obietnice.

Ma Elizę za plecami, kiedy dysząc, idzie na mnie z nożem w dłoni. Trach — pada na posadzkę, a krzesło w drzazgach. Spisałaś się, myślę wówczas o psiapsiółce, która rozwaliła na Pawle krzesło. Ale czy Paweł też rozwalony?

Patrzymy: leży, dyszy, jest ogłuszony. Grunt, iż żywy.

Zapalam, Eliza też, chociaż niepaląca; patrzymy na związanego panka. Bo moja psia rzuciła pomysłem pod tytułem: związać bydlaka. Tak też zrobiłyśmy. Teraz leży i kwiczy, a w naszych mózgach burza: wyładowania i grzmoty.

Że trzeba go gdzieś pod śmietnikiem zostawić, oświadczam. Tak? Z dziesiątego piętra weź przenoś związanego faceta — kpi ona. Jednak — eureka!

Eliza ma ksany od mamy, więc dawaj gachowi do paszczy sok, w którym rozpuszczone tabsy sztuk dziesięć. A pije chętnie, bo leży długo, próbując się wyzwolić z krępujących lin.

Kiedy zasnął — rozwiązujemy go, pod ramię i windą w dół.

Aaa psotki dwa, szare-bure obydwa, śpiewam Pawełkowi śpiącemu pod kubłem z odpadami. Dochodzi piąta rano, ziąb jest straszny.

— Mam nadzieję, że nie zamarznie tu — rzecze Eliza. Dookoła mroczne bryły budynków.

— Może kiedyś na siebie wpadniemy w jakimś klubie, a jeśli nie, to bywaj. Zapamiętam cię do końca życia. Włożyłam szanownego do przegrody: niebezpieczne związki.


Szarzało, gdy doszłam pod dom. Matka na szczęście usłyszała moje walenie w drzwi.

— Jak było?

— Nie pytaj.

— Ale tak fajnie, czy tak beznadziejnie?

— Wiesz, na pewno zapamiętam tę noc do końca życia. W pewnym sensie owa noc była zajebista.

Matka spojrzała na mnie z pewnym zaciekawieniem. Może nawet z zazdrością.

— W moich czasach… a zresztą nie były one aż takie odmienne. Idź spać Donna, wyglądasz na wyczerpaną.

Zanim przyszedł sen, policzyłam barany. Śniłam o czarodziejce z księżyca, co ukradła saksofon jakiemuś ziemskiemu obywatelowi.

Rozdział 3

Ewela miała w sobie tyle miłości.

Miałam w sobie ogrom miłości. Bogata w złote łany serdeczności szłam arterią, a batyst był mi wówczas dany: mdlałam na myśl o takim ciele, o takiej sprężystości. O takiej cudowności.

Szekspir napisał Hamleta, James Joyce Ulissesa, Sylvia Plath Szklany Klosz, a ja piszę siebie, mając nadzieję, iż stanę w tym szeregu jako wypluta, niestrawiona część owocu. Powiesz: gdzie skromność? Odpowiem: pomiędzy literkami.

Tak jak napisał narrator: mam na imię Ewela. Wiolę poznałam w klubie Szare bure, jeszcze przed pandemią. Piliśmy piwo i wtedy zauważyłam, że Wiola ma na sobie bluzkę z nadgryzionym arbuzem. Koszulka była biała a arbuz — fioletowy.

Są ludzie, którzy przyciągają. Przez swoją wrodzoną miękkość, wewnętrzne piękno, ciepło, łagodność, zrozumienie. Właśnie. Czy człowiek potrafi zrozumieć drugiego? Ale tak prawdziwie, bez fałszywek wszytych w podniebienie, bez słów-sloganów, które są tak płaskie i mdłe, że aż źle. Bez śliskich ściem, niejasnych ciem przelatujących tuż przed nosem. Czy jest taki człowiek? Otóż odpowiadam: jest. Wiola rozumiała mnie za dobrze. Czasem zastanawiam się, czy to zdrowe, żeby randomowa osoba wchodziła tak głęboko w drugą. Bez skojarzeń, please. Bałam się, to fakt, jej przenikliwości się bałam, bałam się rentgena w jej oczach, lecz to nie był lęk z tych paraliżujących, nie. Raczej mocno powiązany z podziwem i zazdrością. Wiem. Tacy ludzie bardzo często przekraczają granicę, za którą szumi zgniła zieleń toksyczności. He he. Zgniła zieleń toksyczności. A to dobre.

Jestem ładną dziewczyną, jakby ktoś pytał. Tak przynajmniej powiedział Maciek, mój były. A był to kawał kota, nie żaden tam stulejarz. Sorki, miałam gryźć się w jęzor.

Czy lubię piątki? Nie wiem. Chyba tak. W piątki ktoś zwykle wciska start i heja: tańczymy makarenę do nuty Young Leosi. Na środku jezdni, a co tam. Obciach znika gdy podlewasz siebie podle, co parę łyków beka, a jakiemuś typowi szkity rybą wonieją. Wiesz, mam głupawkę, kiedy sobie to wszystko przypominam. Ale ad rem, prawda?

Czary mary i bęc: oto imprezowiczki z krwi i kości. Ja, Wiola, Aldona, i inne. Dużo nas, dziesięć świń, hehe. Czemu mam dobry humor? No tak, w końcu mam dobijać do brzegu, czyli opowiadać o historii mrożącej krew w żyłach. A słyszałeś, że „efekt mrożenia krwi w żyłach jest fizjologiczną reakcją organizmu na potencjalnie groźną sytuację”? Nie? A widzisz.

Humor to moja tarcza. Gdyby nie humor, byłoby po mnie. Seriously.

Wiesz… moja opowieść będzie trochę naszpikowana heheszyzmem. Heheszyzm, wiesz, od heheszkowania. Muszę tak, inaczej nici z opowiadania.

Dawniej, zanim zamieszkałam u cioci, jeździłam do miasta co weekend, wiadomo: imprezy imprezy imprezy. Zapytasz, czemu nie szukałam zabaw tam u mnie, na tak zwanej prowincji. Otóż wiedz, mój miły rozmówco, że zdarzało mi się pójść na remizowe tany, lecz uwierz mi, takiego buractwa nie wytrzyma nawet zaprawiona w bojach Marta Linkiewicz.

Miasto. Duże, hałaśliwe, ekscytujące. Naelektryzowane. W mieście czuję, że żyję. W mieście wciągam powietrze zepsute spalinami i wirusami, wciągam je głęboko i oto jestem: nadpsuta dziewczyna z półsercem. Gdzie druga połówka? Zjedzona przez tłustego robala, ohydnego, grubego, może lekko owłosionego. Efekt uboczny poznawania życia.

Najbardziej jara mnie burzenie porządku. Możesz być mega pracowitym obywatelem, wypełniać obowiązki z uśmiechem na ustach, płacić podatki z zaciśniętymi zębami, lub kminić, jak ich nie płacić, brać kredyt, spłacać go z perfekcyjnie zamaskowanym lękiem, być przedsiębiorcą i zapytać nie ruszając ustami, dlaczego jest tak, że nie da się nie złamać jakiegoś prawa w tym chorym systemie. Możesz chodzić na wybory, mieć określoną orientację polityczną, psioczyć na sąsiada, który w bezrobociu swym osiągnął stan chorobowy, natomiast z żoną toczyć wojnę hybrydową, z dziećmi trzymać sztamę, gromadzić hajs na stare lata, by oddać go finalnie w dobre ręce. Piękne życie, czyż nie? Cudne wręcz.

Możesz również (bo przecież nikt tego oficjalnie nie zabronił) być lekko odklejony, mówić mało, myśleć dużo, gromadzić emocje w dzienniku prowadzonym od czasu, kiedy świadomość zagościła na dobre w tej rzece, co żłobi w głowie koleiny prowadzące podobno do źródła. Mitycznego. Możesz, możesz, możesz. Żesz, ty niewdzięczna suko, mówi wnerwiony ojciec, widzący to wszystko z dystansu. Mówi: nie tak to sobie wyobrażałem. A ja do niego: no widzisz, dupa, a miało być tak pięknie. Łzy złości w oczach ojca, jak zaszklone wiśnie w kompotowej zalewie. Miej serce, mówi on. A ja? Polecę tam, gdzie mnie wiatr poniesie. Liściem będąc, pożegnam drzewo, podziękuję za wspólnotę szumów. Jesień przyjdzie mi na pomoc.

Jesień to zbawicielka. Przychodzi, zabiera, zasiewając melancholię. Dziękuję ci, kolorowa pani, zwiastunko grozy białych nocy.

Listopad w mieście to inna para kaloszy. W powietrzu nie czuć zgniłej wełny poszycia, w zasadzie listopad w mieście ginie wśród chaosu spraw bieżących. W natłoku parasoli podłużne kałuże przypominają wylane kocie łzy, a brak słońca nie pomaga w kształtowaniu ponurych myśli, to wszystko jest za płytkie; te kałuże, te myśli, te stany depresyjne, tfu, nienawidzę. Ale są przecież kluby. W klubie można zapomnieć o, np. półgwizdkowości.

Mieszkałam wówczas u cioci. Pracowałam w Złotych Tarasach, w kawiarence. Miałam fajny układ, bo przychodziłam do pracy we wtorki, środy i czwartki. W pozostałe dni imprezowałam. Wiesz, właścicielem tej kawiarni jest mój chrzestny, więc wiadomo — luz. Najlepsze było to, że nie spotykałam się z niechęcią, bądź złośliwością ze strony innych pracujących tam dziewcząt.

No więc. Przyszedł ten dzień. Byłam podjarana, bo miał być w klubie Rafał, mój dobry znajomy z liceum, i Kuba, też ziomek ze szkolnej ławy, no i Wiola.

Niestety — doświadczyłam rozczarowania. Wszystko mnie irytowało; głupie zapijaczone mamuśki, natrętni, łysiejący Don Juanowie, zbyt głośna muzyka, słabe drinki, duchota, ciasnota. Co ty, ciotę masz?, zapytał Rafał. Kiedy opuszczałam klub, kątem oka wyłowiłam, że moja ekipa idzie za mną.

Na zewnątrz ulga i rodzaj radości: moi znajomi są ze mną, a byłam pewna, iż zostaną w klubie. Kuba wystrzelił: zapraszam do siebie, mam dziś wolną chatę! Jeeee — reakcja rodzajem euforii.

Szliśmy w zwartej grupie, leciały grube dowcipy, heheszki, idiotyzmy. Dom Kuby to dwupiętrowy budynek, całkiem zgrabny, uroczy nawet. Tak wtedy pomyślałam. Co warte podkreślenia: ten dom był na uboczu. Z lewej jego strony jakieś brzozy, z prawej zarośla, krzaki, nieużytki. Zwróciłam też uwagę na stary przystanek autobusowy, zaśmiecony i zagracony. W tych zaroślach właśnie.

Pierwszy raz tam byłam. U Kuby. Ja Kubę lubiłam. To bystry i zabawny facet. Kręcone blond włosy w wiecznym nieładzie, do tego taki luzacki styl bycia i ubierania. Czy trafiła mnie strzała amora? Nie. Ale otwartość i odwaga mogły mi pomóc w pociągnięciu tej relacji w stronę miłości.

Wiesz co, dziwnie mi się opowiada tę historię, znając jej koniec. Ale dobra…

W ruch poszedł alkohol. Kuba jako gospodarz zaczął polewać, Rafał puszczał muzykę, a ja z Wiolką wygłupiałyśmy się. Po jakimś czasie poszłam na balkon zapalić. Gdy wróciłam, Rafał włożył mi drinka w dłoń. Wypij to, powiedział, będzie lot, dodał. Wypiłam.

To ostatnia rzecz, jaką zapamiętałam z tamtego wieczoru. Kiedy otworzyłam oczy, zauważyłam, że jestem na schodach klatki bloku ciotki, u której pomieszkiwałam. Musiało być bardzo rano, bo jeszcze szarość godziny szóstej nie zdążyła nałożyć swego filtra. Bolało mnie w miejscach intymnych i w gardle, miałam kaca gigant. Zastukałam w drzwi mieszkania. Usłyszałam dźwięk klucza i zwymiotowałam na ciotkę. Ciocia nie przywitała mnie z uśmiechem. Dziecko, jak ty wyglądasz, powiedziała z niesmakiem, i pomogła mi dostać się do łazienki. Tam zwymiotowałam parę razy. Chodź, kawa dobrze ci zrobi, mówiła, a jej głos jakby z zaświatów dobiegający. Gorąca kawa wpływająca na suchego przestwór ciała.

Spojrzenie cioci miało w sobie tyle bezbrzeżnego smutku, że aż zapłakałam. I przeraziłam się jednocześnie. Ja nic nie pamiętam, ciociu, jęknęłam żałośnie. Podeszła, przytuliła. Walczyłam z nadchodzącym pawiem, jak z Hedorą Godzilla. Ciociu, nie bądź znów mą toaletą, zdążyłam rzec, i sru do kibla.

Jedziemy do szpitala — stanowczość niczym ta matczyna — stanowczością żelazną. W szpitalu czekanie i nerwy na wierzchu: tętnice, przecznice, red alerty. Ludzie różni: pijacy, łamagi, ofiary damskich bokserów, ćpuny. W końcu jasność: mąż w bieli oświadczył, iż nadeszła moja kolej. Wstąpiłam.

Może nie opiszę tu tego, w jaki sposób potraktował mnie lekarz, ale jego żarty uświadomiły mi jedno: ten facet to cholerny szowinista. Byłam wówczas perłą purpury: królową wstydu niosącą na swych rachitycznych ramionach grona win. Przecież niewiasta jest zawsze po stronie przegranej, prawda?

Powrót ze szpitala to było totalne zwarzywienie. Ciotka coś mówiła, ale jej mowa przypominała szum wiatru. Eufemistycznie mówiąc, to zabawiliśmy się. Wciąż wypierałam ze świadomości tą okropną oczywistość, tłustą, oleistą plamę na mojej dziewiczej bieli. Obfite łzy płynęły po policzku.

Miasto jesienią: sygnalizacja świetlna porośnięta dzikim winem, zapachy poprzeplatane warkoczykowo: czy możliwe, że pachniało wtedy jabłkami i dymem? Słońce i chmury w ustawicznej grze przemian. Jaki piękny świat!

A we mnie procesy. Lęk fluktuował, wody falowały, drżały, krwawiły, jęczały. Wody Gorzkiego Jeziora Świętej Zgwałconej. Wtedy pierwszy raz dopuściłam bliżej słowo: gwałt. Mróz ścisnął ciało, a łzawy wytrysk cioci obnażył nasze cierpienie. Przy samcach nigdy nie płacz — mawiała siostra mamy, tymczasem przez przypadek zapomniała wytrzeć twarz chusteczką. To nic, rzekła, kiedy facet został w tyle. To nic.

Ciężar utrudniał chodzenie. Ten ból. W wyobraźni ujrzałam Kubę i Rafała. Rozedrgana, przymulona ambiwalencją, nie potrafiłam wcisnąć ich w te same ramy, z których łypią na czytelników działu kryminalnego obleśni wrogowie publiczni.

Cztery oddechy i omdlenie. Pobudka nastąpiła w domu. Szare ściany pokoju, czułam świeże powietrze wlatujące przez uchylone okno. Nagle.

Telefon! Gdzie mój telefon! Spanikowana do granic, szukałam telefonu jak oka: zawartość torebki w mig znalazła się na podłodze, a kieszenie ciuchów zostały gruntownie przetrzepane.

Nie mam telefonu! Musimy iść, rzuciłam, nie wiedząc gdzie mamy iść, i wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Doleciałam do nich jak szalona, szarpnęłam za klamkę i ujrzałam Wiolkę.

Płakała. Zanosiła się niczym dziecko. Zagarnęłam ją do mieszkania i zaprowadziłam do kuchni. Wciągnięta w sprawę ciocia towarzyszyła nam, jak ktoś, kto też tam był. Na przeklętej domówce w blokhauzie Kuby.

Bo wiesz, zaczęła Wiola, kiedy ustąpiły burze i deszcze jej emozawieruchy. Mam twój telefon. Jak on się u ciebie wziął? Wiolka milczała długo. Ciotka zaczęła się czegoś domyślać, a ja, otoczona murem ze szkła, udawałam, że nic nie wiem. Chociaż kąśliwe prawdy żarły od spodu, przykryte grubą warstwą mięsistej ignoracji, rozkrwawiały, zmierzały do unerwienia. No mów!

Masz — położyła na stole smartfona z pękniętą szybką. Byłaś nieprzytomna, więc uznałam, że wezmę twój telefon do siebie. Taki impuls. I jeszcze coś… Kuba i Rafał nagrywali. Co nagrywali — zapytałam cicho. Ciebie.

Cisza. Jej szum. Szelesty. Szamotanina ruchów. Szmery mebli i przedmiotów. Szatan.

Wiolu, powiedz nam wszystko, co wiesz, powiedziała łagodnie ciotka. Wiola powiedziała.

Spocona kobieta w filmie Bergmana tka swój monolog z przemocą siłaczki. Wiola wyłożyła kawę na ławę. Zaczęłam przeglądać film nagrany moim telefonem. Larry Flynt byłby z was dumny, pomyślała malutka część mnie. Ciotka odwróciła głowę, mówiąc: wyłącz to, Ewelina. Ja oglądałam, a Wiolka zaczęła znowu płakać. Nie, nie wytrzymam, ogłosiła siostra mojej matki, po czym wyszła z kuchni. Odgłosy kopulujących chłopców, chłopców, których tak przecież lubiłam. Gdzieś pomiędzy, w prześwicie galaretowatych ciał, moje — białe, małe, kruche, tak dziwnie nie moje. Boże, dlaczego oni tacy są — przeleciała mi myśl z gatunku: obudź się ślepa matko sprawiedliwości.

Film obejrzałam od deski do deski. Bez cienia rozczarowania, byłam bowiem wówczas zaczarowana. Kto rzucił czar, pytam się?

Czy mężczyźni, którzy mają wpisany gen penetracji, potrafią rozebrać siebie do cholernej białej kości? Zobaczyć prawdę, doświadczyć czegoś okropnego, rozbić lustro w akcie autoagresji? Oto moje cięcia: ręce, przedramiona, plecy. Plecy ciął gach, pies go trącał.

Film nie porył mi głowy, bo już wcześniej wydrążyłam w nim tunele w panicznym palcowaniu najbardziej orgazmicznej części mnie, mózgu mój, daj mi orgazm w formacie giga, wyświetl mi mega członka, którym zapłodnisz mnie nienawiścią! Bo tego chyba chcecie, mężowie z ledwo-wąsami pod long nosami, patrzcie no, jak łagodnie przychodzi mi uczłowieczanie zwierząt, kurwa, gdzie mać wasza, czy ona zapomniała o wychowaniu? Rafale, Kubo, o mój boże, nie mogę…

Wiola przytuliła mnie. Płacz dziewcząt to najgłębszy rodzaj intymności, chociaż słowo głębia napawało mnie lęko-mrozem. Dziadem przychodził, przypominał sparaliżowanego stracha na zimowe wróble, pragnął lęku: to jadł, to żarł.

Płacz dziewcząt to górski wodospad, tak czysty i lodowaty, że ból i piękno są jednym, że głowa i podbrzusze to rodzaj konfiguracji, w której jedna strona karmi, a druga jest karmiona. Jesteśmy jednością, przeleciała mi chwilówka, a ja ją puściłam, niech leci dalej by sycić nadzieją ludzi małej wiary.

Czary-mary. Wiedźmo, co w krzykliwej siedzisz wroniej krynolinie, podejdź i szepnij do ucha słowo, niech pęknie ten balon bólu, wstrętu, niemocy. Pomocy.

Wiola zbyt blisko, dyszała mi w twarz chuchem płaczliwym. Odepchnęłam ją, spadła z krzesła. Bęc. Pieskie „czemu” w spojrzeniu mojej najlepszej psia, mojej drugiej sister, boże co ja robię. Przytuliłam ją. Pomoc nadejdzie — wybrzmiał głos z głębin, możliwe, iż o proweniencji schizowej.

Ale w przytuleniu przepraszającym tkwił dysonans, jak gwózdek, jak rdza, syfiasta mieszanka. Znowu ją pchnęłam.

Wiola zawołała głosem niemal rockowym: powalona jesteś? Potem musiała zbesztać się wewnętrznie, bowiem zmiękła totalnie. Usłyszałam jakże rozbrajające: i co masz zamiar teraz uczynić? Wyśmiałam to pytanie, z tym że kontrola nad owym śmiechem prysnęła z chwilą, kiedy dotarło do mnie, że wraz z histerycznym rechotem lecą mi łzy. Wiola (niby przecież taka mega wszystko rozumiejąca, dobry duszek empatii), stała i składała do kupy kawałeczki należące podobnież do mnie. Podobnież wszystko traci swój smak z biegiem dni, tygodni, lat. Są wyjątki, do których należą: wino i kobiety. Czy to nie żałosne?

Mężczyzna to byt wyższy — patrz wyżej. Byłam pomiędzy żywiołami: szlochu i rozbawienia. Przynajmniej wiem, jak smakuje szaleństwo. Weszła ciotka. Spojrzała, milczała, milczała, milczała. Chciała odspojrzeć, czułam to, i…

Przestałam płakać. I robiłam wszystko, by nie zadać Wioli pytania: dlaczego wtedy nic nie zrobiłaś? Bo nie zrobiła. Na filmiku trzymała się ściany i coś bełkotała. No tak, zbyt pijana by. Zawsze i wszędzie jesteśmy zbyt pijani. Z jakiegoś powodu psia włączyła California Dreamin. Że co, że taki sztosowy podkład do imby? Ciotka wypuściła podnosowego bluzga. W kierunku boguwiadomym.

Następny dzień przyniósł ze sobą tonę ciężaru. Leżałam w łóżku przywalona deprą. Esemes od Wioli: czy czegoś potrzebujesz? Miałam włączyć sleep mode, lecz następny es. Od Kuby. Jak tam po melo, żyjesz? Mrozy, mrozy, czy to prank? Mrozy, co wbijacie na szczyt za zdobywcą Everesta, niech karma zrobi to co ma. Panika wstrząsnęła mną, zaczęłam się wić, zaczęłam robić rzeczy, które, tak średnio do siebie. El paso.

Masturbacja, autoagresja, krzyk jako kontynuacja tego co umarło. Przekroczona linia obłędu. Musiałam wyjść z domu, chociaż ciotka powiedziała: zostań, proszę. Musiałam pokonać.

Na zewnątrz wiało cmentarnie, mimo iż święto zmarłych przeszło bez echa. Pozwalałam wiatrowi, by robił z włosami co chce. Niech tańczą, niech w nieład brną. Idąc chodnikiem, stwierdziłam: płeć piękna ma piękną słabość. Natywizm taki. I wtedy właśnie poczułam, że otacza mnie słodycz melasy. Mlask, plask, onomatopeja zawsze na propsie.

Skręciłam w lewo. Oto uliczka: jej urok, jej sznyt w majestacie wygasłych latarń, oraz zgrabnych portyków. To właśnie dlatego stare miasta stanowią centra: są owocami smaku, myślałam wyswobodzona z masochistycznej szarpaniny. Na chwilę.

Wiadomość od Rafała: jak tam mała? Serio? Przyspieszyłam kroku. Wodospad wulgarnych słów przetaczał się z szumem w głowie. Biegłam by zgubić myślenie, lecz zakończyłam w kałuży. Nie mam już sił — powiedziałam to tak głośno, że aż ludzie z pobliskiego przystanku zamarli w wytrzeszczu.

Czy oni są aż tak głupi? Sprowadzili mnie do materiału, do zera bezwzględnego i co? Jakimi drogami podąża ichniejsze myślenie? Czy w ogóle myślą? Miałam ochotę rozwalić smartfona, roztrzaskać go o chodnik.

W takich momentach człowiek otwiera się na poszukiwanie wyższych instancji. Na jakichkolwiek zasadach działają, trzeba w końcu przełknąć gorycz związaną z brakiem człowieczeństwa w systemie, i liczyć na szczęście. Możliwość skończenia jak bohater kafkowskiego Procesu nie podcinała mi wówczas tych kikutów, które jeszcze parę dni temu były skrzydłami. Tak, wszystko mi obojętne, przecież los osadził mnie na dnie, a to nieznane coś co mogło się wydarzyć, stanowiło aż element odbicia. Moje życie przypominało wówczas — paradoksalnie — oczekiwanie na progres, ba, już samo oczekiwanie nim było.

Pieprzysz — usłyszałam głos wewnętrznego inkwizytora. Tak, pieprzę, i dobrze mi z tym, wolę bowiem pieprzyć, niźli pieprzoną być. Czy jest możliwość dotarcia do najgłębszych poziomów odczuwania? Bo jeśli tak, niech mi wyrośnie na czole męski — tfu — członek. Szłam poprzez policzone przez Bosego Architekta nietakty, wiedziałam, że za najbliższym zakrętem znikną, a moja facjatowa fasada porzuci dotychczasowe napięcie na rzecz rozanielenia. Miałam ochotę.

Zajebać mu gonga metaforycznie — cóż za wyszukana forma samoobrony; zawsze wbijałam sobie do głowy, że lepiej jest działać, mając między sobą a zewnętrzem lepką biel cukrowej waty. Za winklem pani lat może trzydziestu, pani wysyłająca swe walory na eksport. Chciałam w pierwszym odruchu zatrzymać ją i powiedzieć, żeby natychmiast dodała do outfitowego niedoboru parę taktycznych zasłon, bo zbyt ładne nogi na pokuszenie wodzą, a wypushupowany biust robi z mózgu samca szarą breję, słowem nie warto, lecz poprzestałam na ust mimowolnym rozwarciu. Każdy ma prawo do popełniania błędu — skwitowałam. Szłam w trybie zwolnionym, coś mnie w slow mo wpieprzyło, kurczę, nie mogę już. Myśli z gatunku emo-użalania zatruły mnie tak, że postanowiłam, by ulało się, choć ciut. I: ja taka sama wśród obcych, złych, ja mała dziwka, bez broni, bez kosy, bez hipokryzji. Zapakuj mnie czczy luju do byle baga i wywieź mnie, nim wystrzelę z gramatnika (będącego de facto też werbalnym granatnikiem). Zakop mnie w lesie, trzy metry pod, żywą, włóż mi wcześniej swego cuchem walącego karła i poczuj się predatorem, mały zakompleksie.

Moja głowa w eksplozji: wywaliłam toksyczność na pobliską grupkę ludzi. Gdzie idziecie, pewnie do pracy? Macham wam, zgrabni zdolni młodzi, nieście swe plany, które jak antycypacja, w płytką przyszłość wychył czynią, oj oj, aj.

Zadzwoniła Wiola. Halo. No halo. Że czuję, że coś niehalo, mówi ona. Tak? Tak. Cisza. Przyjdź tu. A gdzie jesteś? Na Gertrudy. Czekaj. Będę.

Czekałam. Przyszła. Piękna Wiola, osoba z dodatkowym zmysłem. Ortalionowa kurtka w kolorze khaki z napisami, że sport i tym podobne. Popielate dżiny niczym druga skóra, powłoka dla świata i obuw typu sneakers. Patrzyła głęboko tymi oczami wielkimi jak skandynawskie jeziora.

Do mnie też piszą. Kuba i Rafał. Myślę, że oni nie są świadomi tego, co zrobili. Chodźmy do nich. Powiedzmy im — Wiolina rozedrgana tym szalonym pomysłem. Powiedziałam: okej. Mogę cię przytulić?, zapytała.

Nie.

Na Batorego osłabłam. Proszę, daj mi chwilkę, muszę naładować baterię. Wiolina sięgnęła do torebki, i dała mi jakąś tabletkę. Nie pytając, co to, wrzuciłam do ust.

Na Długiej zobaczyłam moją nauczycielkę z liceum. Szła z siatką zapełnioną spożywczością. Nasze spojrzenia przecięły się. Musiałam mieć dramatyzm wypisany na twarzy, bowiem nauczycielka odwróciła wzrok, a moje dzień dobry zniknęło w zatrutym powietrzu.

Na tramwajowym przystanku milczenie, obojętność, więdnięcie. Wiolina kluczem otwierała ciężkie wrota do lochu, sprytnym niemówieniem mówiła. Tkaliśmy ukrytą gadkę o ofiarach gwałtów. Byłam wtedy zbyt nawalona, by cokolwiek zrobić — jej tłumaczenie tłumaczeniem oficjalnym. Co oni nam dali?, zapytałam. GHB — rzekła Wiola. To dlaczego ty nie straciłaś przytomności? Nie wiem. Wiolina jako randomowy świadek jehowy. Bzdura.

Chmury nisko zwisające, ich kalafiorowatość tuż nad czapkami. Duszno, źle, źle!

Tramwaj jechał, a my w nim. Kołyska. Wiola stała, ja siedziałam. Krajobraz miasta jakże konsekwentny, jakże zaplanowany. Wycięte drzewa w płaczu, a „nowe” sterczało drutami z betonowych ton brył.

Wysiadka.

Szłyśmy wzdłuż, a wszerz trwałyśmy. Dom mieszkalny niczym wulgarny dowcip. Wiola zadzwoniła.

Co ja tu robię, pomyślałam w sekundowej mini panice. Tymczasem na sportowo ze szlugiem w ustach, wyszedł typ. W czapce najeczce.

— No jak tam, wiksiary, dobrze? — Moje serce biło wówczas głośno. Chciałam mu powiedzieć coś, co dałoby do myślenia, ale zatkał mi usta ustawiczny wstyd.

Wiolina rzekła zapytaniem:

— Pamiętasz, co robiłeś, oprócz picia i ćpania?

— No jacha, tańczyłem z wami, a czemu pytasz?

— Tylko tańczyłeś?

— No… tak. A co? — jego uśmieszek gasnął.

Wiola zbliżyła się do Kuby.

— Ewela, daj telefon.

Puszczony film dał chłopcu kopa w czoło.

— Ale — głos mu drżał, cały się trząsł.

— Co ale? — Wiolina jako prokurator; bezwzględność Kononowicza.

— To jest zmontowane, to jakaś ściema!

— Sam jesteś ściema!

— Ale ja nic takiego nie pamiętam, to nie ja, no co wy! — Jakub w płacz uderzający.

— Czterdzieści koła do końca tygodnia, albo filmik poleci viralem na cały internet.

— Że co?

— Że to. Zgwałciliście ją brutalnie, podłe sukinsyny, i zapłacicie za to. Mnie też próbowaliście, ale całkiem nieźle się trzymałam, jak na wypicie tabletki gwałtu, no nie?

Kuba zbladł momentalnie, gdy jego wzrok padł na mnie.

— Powtórz, co masz zrobić do końca tygodnia — krzyczała Wiola.

— Czterdzieści koła — wymamrotał chłopiec.

Czterdzieści koła. Nie ma co, wycena godna szampana. Śmiechu warte. Pan Rafał natomiast musiał doświadczyć nagłego oświecenia, bowiem zablokował nas, i zapadł się chłop pod ziemię.

Ale oto, gdzieś w okolicach czwartku, nastąpiła miła siurpryza. Do chawiry przyszła Wiolina. Rzuciła na stół hajs od Kuby.

Równe czterdzieści koła, oświadczyła. Najs, rzekłam. Gapiłyśmy się w milczeniu na pieniądze, po czym Wiola zapytała:

— To jak, bierzesz?

— Nie.

— Jak to nie?

— Po prostu.

— To co mam z tym zrobić? Oddać mu?

— Nie. Kasa jest twoja.

— O nie nie nie. Ja jej nie wezmę całej. Może się podzielimy?

— Okej.

Biorąc świeże, wyplute z bankomatowych ust, karty do gry w życie, poczułam sporych rozmiarów niesmak. Co sobie kupię za pieniądze pachnące spermą, potem i testościerwem? Paczkę prezerwatyw, tabletki antykoncepcyjne, czy sznur z działu dla samobójców prosto z biedry? Ponura niczym grudniowa wiata o piątej rano, myśl, że jestem w ciąży, odbierała świadomość, wtrącała w lodowy okrąg omdlenia. Miałam chęć przekreślić tą opowieść, skwitować ją słowem: niedostateczny, być bezwzględną nauczycielką z polaka, kreślić, podkreślać, wytykać orty i tym podobne.

— Wiola — rzekłam cicho.

— Tak, wiem. — Czytanie w myślach level hard.

— Czyli co?

— Słowacja to zły pomysł. Przecież zostałaś zgwałcona. Wystarczy pokazać komu trzeba film, i wszystko. Ten film to twardy dowód.

— Wiem. A z tym viralem ty tak na serio?

Wiola uśmiechnęła się delikatnie.

— A jak myślisz?

Domowe kazamaty, pościelowa nowela życia, kwiaty wołające o wodę, w ciszy, w szarudze codzienności. Pozbawiona zawartości, odliczałam dni do zabiegu.

We wtorek przyjechała matka. Czyli ciotka zawiodła. A tak ją prosiłam, by o niczym jej nie mówiła.

Obecność mamy podbiła mój ból. Płakałyśmy w kuchni, płakałyśmy w pokoju, płakałyśmy idąc do spożywczaka. Matka, ciotka i ja.

Zabieg, co to miał mieć miejsce i swój czas, mówiąc krótko — się nie odbył — co spowodowało zgrzyt w rodzinie. Matka i ciotka pokłóciły się na całego, bowiem ta pierwsza nie potrafiła zaakceptować takiego posunięcia, natomiast jej siostra, która stanęła po mojej stronie, wrogiem numer jeden została nazwana. W kuchni latały talerze, sztućce, zabytkowe porcelany. Matka wyjechała w atmosferze olbrzymiego focha.

Odnośnie tych pieniędzy, to było tak: ciążyły mi one, paliły kieszeń, mdliły. Mowa o forsie od Kuby. Nie byłam w stanie ich wydać, żałowałam, że uległam namowom Wioliny. Postanowiłam spotkać się (po raz ostatni) z tym nieszczęśnikiem.

Pamiętam: szłam przez pluchę młodego grudnia, ślisko i brejowato dookoła. Oto prawdziwa twarz Polski, pomyślałam, patrząc na miny ludzi siedzących w autobusie sunącym na lewą stronę miasta. Wysiadłam, podbiłam do znanego domu na uboczu. Zapukałam. Drzwi otworzyła kobieta zniszczona problemami.

— Czy jest Kuba? — zapytałam cicho.

— Nie.

— A kiedy będzie?

— Ty jesteś tą jego koleżanką?

— Byłą. Byłą koleżanką. Przyszłam rozliczyć się.

— A no tak. Dziwnie byłoby, gdyby Kuba wciąż miał jakieś koleżanki. Otóż nabroił. Grubo nabroił.

Milczałam i patrzyłam w twarz zmarszczkami płaczu naznaczoną, i czekałam, sama nie wiem na co. Stojąca w drzwiach mama Kuby wyszła trochę do przodu, i rzekła, nie ściszając głosu:

— Mój syn był niedawno na dyskotece. Skrzywdził jakąś dziewczynę. Wiesz co mam na myśli. Zabrała go policja. Wczoraj.

Pożegnawszy się, opuściłam ten bajzel. Pieniądze gniotłam w spoconej dłoni, i nawet nie pytaj, co pomyślałam sobie o tym gagatku. Żal mi go było! Jestem nienormalna, prawda? Powiedz, że tak!

Bardzo bym chciała rzec, że zamknęłam drzwi przeszłości, i gładko przeszłam do następnego rozdziału. Chciałabym też, aby na świecie nie było biedy, i żeby ciągle trwało lato.

Rozdział 4

Eliza, ta od kultury i sztuki. Dziewczyna zgrabna, może nawet nie do końca świadoma swych wdzięków. Pracując w HR, ma pięć dni wolnych w tygodniu. Ale jak to, zapyta ktoś, czy doszło gdzieś do zrobienia komuś gorszącej przyjemności? Nic z tych rzeczy. Eliza, prócz ciekawego zewnętrza, ma również swoistą miękkość, zdolność do urabiania mężczyzn. Czy można się tego nauczyć?

Otóż, według mnie, narratora, trzeba z takim czymś przyjść na świat. Odczarować mężczyzn, sprawiać, że tracą grunt. Mamić ich sobą.

Eliza długo wodziła mnie za nos. Najpierw mówiła, że ona nie chce dzielić się historyjkami, bo — co nie dziwne — na tym etapie znajomości, nie ufa mi. Byłem jednak uparciuchem, aczkolwiek kulturalnym. Pisałem wiadomości drogą esemesową, aż doszło nawet pewnego dnia do małego spięcia, gdzie odpisała mi, że jeszcze raz wspomnę o tym wywiadzie, to mnie zablokuje. No cóż, dziewczę z charakterem.

Postanowiłem zamilczeć na czas jakiś. Aż tu po tygodniu taka niespodzianka: Eliza sama napisała, że zgadza się na wywiad. Aż podskoczyłem z radości.

Kiedy stanąłem w jej mieszkaniu, pierwsze na co zwróciłem uwagę, to regał z książkami. Podszedłem bliżej, i patrzyłem na grzbiety książek, które nosicielami informacji, że autor, że tytuł. Tytuły, mnóstwo tytułów. Zatonąłem w tym na chwilkę, bo w końcu ja też jestem fanatykiem literatury, jeśli można tak to określić. Kiedy się ocknąłem, odwróciłem głowę, a tam Eliza z tajemniczym uśmieszkiem (chciałem dopisać, że na ustach, ale przecież wiadomo, że nie na dupie, hehe) i powiedziała: no to plus dwa w zaufaniu. Każdy kto lubi książki, musi być co najmniej poprawny. Dalej jednak mam cię na czujce, bo wiadomo: tyle na tym świecie psychopatów, że szkoda gadać. Zapraszam.

Usiadła ona. Założyła nogę na nogę. Ja również usiadłem. Rzekłem:

— Startujemy?

— Startujemy.

Opowiem ci o miejscach połkniętych przez przeszłość. Wyobraź sobie: jest las, mgła opada bardzo powoli, jest chłodno, ale przyjemnie. Słońce jeszcze nie przedarło się przez materię firan sennych, jest bezdennie, co nie znaczy głupio. Choć można polemizować. Wędrowiec idący przez las, odczuwa coś na kształt głupawki. Jest nim mój znajomy, Robert, facet niesamowicie wrażliwy. Pewnie chcesz zapytać, co on robi w tym lesie? Spokojnie, dojdziemy do tego, najpierw popatrzmy sobie na ten piękny obrazek: mężczyzna pośród drzew. No, podejrzewam, że wolałbyś oglądać oczyma wyobraźni kobietę. Leśną, młodą wiedźmę. Wiesz, może cię zadziwię, ale wolę kobiety. Są po prostu ładniejsze, a facet, nawet jeśli piękny, to posiada biologiczną przypadłość, nazwaną członkiem. Już sam fakt posiadania go sprawia, że czar pryska. Czy nadmiar bliższy jest pięknu? A może bezmiar? Ale okej, zboczyliśmy troszkę z drogi…

Roberta znam od czasów przedszkolnych. Potem drogi nasze rozeszły się. Rob nie był lubiany w szkole. Taka typowa czarna owca, zbierająca ze wszystkich stron kwas społecznego jadu. Dlaczego tak było? Bo Rob był nieśmiały, wstydliwy, cichy. To wycofanie sprawiło, że ludzie gnębili go, szydzili, wyśmiewali się. Dziś nie trudno o wszechobecny hejt. Hejtują wszyscy wszystkich, a przykład idzie z góry: patrz polityka. Pokolenie zet (do którego i ja należę) to pokolenie, którego należy się bać, zdecydowanie. I wiem co mówię. Oczekiwania mamy duże, to fakt, lecz nie stanowi to sedna problemu. Najgorsza jest bezduszność dzisiejszego młodego człowieka, łatwość z jaką wchodzi w pato-relacje. W końcu internety robią robotę: spójrz na ludzi sukcesu, na pana X, na pana Y. Bycie włodarzem to przecież taka super sprawa, są wyświetlenia, hajs się zgadza. Ale aby kasa leciała, trzeba dymów. Lecą więc kurwy na tak zwanych konfach, wyciąganie i pranie brudów publicznie nikogo już nie dziwi, w końcu to element show, prawda? A show must go on. Ale dość tych truizmów, przejdźmy do rzeczy, a raczej do osoby. Do Roberta.

W liceum to był już zbity pies. Dziwiło mnie jednak to, z jaką dumą przemierzał on odległości życia. Ta duma nigdy nie została z niego wygoniona.

Nasze spotkanie nastąpiło we wakacje. Po maturach, czyli wiadomo: szerokie perspektywy, wymarzone studia i czas na zabawę, na zalanie stresów procentowym morzem. Wyjechałam z koleżankami do Gdańska. Doświadczyłam ogromnego zaskoczenia, kiedy w motelowym korytarzu zauważyłam Roberta. Przywitaliśmy się, maskując podniecenie, bo, jeśli o mnie chodzi, to niezmiernie ucieszyłam się na jego widok. On chyba też. Szybko wyskoczyliśmy razem na miasto. Bezkrytycznie dodawałam nasze wspólne zdjęcia na insta, odwiedzaliśmy puby. Właśnie wtedy, kiedy wlewaliśmy w siebie któreś z rzędu piwo, opowiadał mi o traumatycznej przeszłości, o braku zrozumienia, a samobójczych planach. Nie powiem, trochę mnie zmroziły jego opowieści nasączone goryczą, frustracją, brakiem nadziei na lepsze jutro. Ale przecież dostałeś się na studia, jesteś nad morzem, pijesz piwo z koleżanką, czego chcesz więcej, mówiłam, próbując przebić tą jego powłokę żalu i rezygnacji. I wiesz co? Poczułam, że wydobywam z niego inną osobę. Pełną humoru, szarmancką, inteligentną. Byłam oczarowana tym typem.

Cały pobyt w Gdańsku to jedne wielkie rendez-vous. Nawet przyjaciółki miały do mnie żal, że poszły w odstawkę. Po powrocie do krk kontynuowaliśmy to duże, krzykliwe, pulsujące coś, co zamknięte w czterech literkach, bywa osadzone w centrum słodkiego serduszka. Love, takie ot słówko, nadużywane i wyświechtane do tego stopnia, że nie robi już na nikim wrażenia. Jednak siła, jaka tkwi w miłości, to siła, którą ciężko do czegokolwiek porównać.

Dostałam strzałą Amora. Pierwszy raz tak bardzo wkręciło mnie uczucie do kogoś. Jakie to głupie, prawda?

Właściwie to magiczne „teraz” zaistniało w Krakowie, kiedy zaprosiłam Roberta do mojego mieszkania. Wiesz, myślę, że dobrze by było, aby teraz wkroczył Robert ze swym punktem widzenia. Przeczytam zatem fragment jego dziennika, tyczący się omawianego okresu.

„20 września. Poniedziałek. Znowu to cholerne uczucie, pod tytułem: wierzyć jej, czy nie. Jestem wniebowzięty. Mam w sobie tyle pozytywnej energii, że sam nie wierzę. Elan vital. Henry Bergson, filozofia życia. Czy niewiasta ma w sobie z założenia zaprzeczenie, czy to tylko moje zboczenie, polegające na wyszukiwaniu dziury w całym? Jakże płaskie są moje myśli, kiedy zostawione samopas. Nie-wiasta. Dlaczego nie: tak-wiasta? Dobra, kończę już.

25 września. Idę szybko, za parę dni zaczynam naukę. Myślę, a przekonam się o tym za czas jakiś, że bycie studentem jest przereklamowane. To czas jakże żałosnego manieryzmu, wchodzenia w buty niezależnych, pysznych i zdeterminowanych. Ale, i to świadczy paradoksalnie o mojej pokorze raczej, moje bycie w opozycji do wszystkich ma też w sobie coś ze śmieszności, która stanie się wyraźniejsza, kiedy, z perspektywy czasu, zobaczę jak bardzo chciałem być ostry i bezwzględny w lustrowaniu rzeczywistości. Boże, dlaczego młodość jest taka pogmatwana.

26 września. Eliza namawia mnie na insta. Po co mi to. Ale… ja ją kocham. Kocham do szaleństwa. Jeśli tego chce, to ja to zrobię.

27 września. Nienawidzę influencerów. Są to na maksa głupi ludzie, ludzie pozbawieni zasad, ludzie, którzy wchodząc w konformizm, zapominają o czymś takim, jak indywidualność, niepowtarzalność jednostki. Influ mają to do siebie, że gadają to, co chcą usłyszeć masy. A kto powiedział, że kierunek myślowy mas jest wporzo? Czy osąd masy jest jednoznaczny z nieomylnością?

Oczywiście, zdarzają się wyjątki: ludzie z szerokimi horyzontami, ludzie mający COŚ do powiedzenia. Niestety, takie jednostki nie przyciągają dużej widowni.

(ludzie, ludzie, ludzie)

30 września. Miłość to stan chorobowy. Jestem chory na główkę od paru ładnych miesięcy. Bujam się pomiędzy drzewami, a pies węszy i węszy. Niech węszy, myślę, że on wyczuwa zapach miłości. Ciekawe jak ona pachnie. Czy miłość ma zapach kobiety?

1 paźdź. Nie, nie może być zbyt pięknie. Jest jak w filmie: otóż pojawiła się ta druga, ta toksyczna, ta diabelsko piękna. Marta grzechu warta. Poznałem ją w liceum. Ona jedyna potrafiła do mnie wtedy dotrzeć, a przypominam, że był to okres mojego totalnego zaszczucia, byłem jak żywy trup. Jawiła się wówczas niby Anioł prosto z Nieba. Po lekcjach chodziliśmy na długie spacery. Pamiętam: mokry listopad, szarość głębokiego popołudnia, liście przypominające pocięte skrawki materiału. Rozkrojona kiec nie ma już nic wspólnego z tym śliskim, błotnym, cielistym kolorem skóry, która jeszcze pamięta szaleństwo lata. Opowiadała mi o sobie. Siedząc na przystanku zatłoczonej ulicy, pośród nocy godziny osiemnastej, chłonąłem jej twarz przecinaną światłami tramwajów, neonów, latarń. Ona tańczy tylko dla mnie, a jej tańcem słowa: cóż, każdy ma prawo do grafomańskiego romantyzmu, przecież to takie słodkie, ta cała naiwność i ślepa wiara w moc słów, które są tak kruche, tak małe, tak ciche. Ona mówiła i mówiła, a ja myślałem: kocham cię.

Wnerwia mnie jej zamiłowanie do social mediów. Co za słaba akcja z tym dodawaniem relacji, czy to nie trąci żenadą?

3 paźdź. Piździernik to pizda. Nie na wi dzę gdy piździ, i jednocześnie kocham to. Ale ze mnie ciężki typ.

Ostatnio doczepiłem się do influencerów. Ale to randomy, internauci są głównym punktem zła w obecnych czasach. Mówi się, że to okazja czyni złodzieja. Natomiast internet czyni trolopotwora. Popularne trolowanie często przeobraża się w patoagresję i zachowania rodem z gangu. Właśnie. Skąd w internautach takie zamiłowanie do więziennego slangu, do gitów, słowem do mrocznej strony życia? Bo przecież nie jest tak, że internauta równa się gangster. Internauta to: i tu mógłbym wymieniać po kolei, jak leci, bo dostęp do internetu ma dziś każdy, duży, mały, stary, biedny, bogaty, blablabla. O co chodzi z tą agresją na forach, czy my jesteśmy, jako społeczeństwo, aż tak zgorzkniali, pełni żalu do niewiadomokogo? Boję się nas. Społeczeństwa.

4 paźdź. Marta, która tak bardzo kojarzy mi się z romantycznymi czasami licealnymi, wodzi na pokuszenie jak diabli. Otóż siurpryza polega na tym, że seks z nią to doznanie rodem z nieba. Tylko, że ten pierwszy raz z Martą uświadomił mi moją niewierność i podłość względem Elizy. Eliza fascynuje mnie swoim pięknem. Podczas, gdy dystyngowałem usta pobożnie, każdego dnia hamując popęd, dawałem upust z dziewczyną poboczną. Bo tak traktuję Martę. Dramat ma zawsze jakąś tam proweniencję, a „miłosne”nie bez znaczenia poprzedzone hasztagiem, budzi od zawsze srogie kontrowersje.

5 paźdź. Eliza kojarzy mi się z lizaniem. I nie tylko mi. Marta wie o E, a E nie wie o Marcie. Z Martą coraz lepiej. Po zajęciach chodzimy do klubu, potem do jej mieszkania. To zajebiste, że ona ma mieszkanie w tak młodym wieku. Nie zależy mi jednak na nim, i już na samym początku powiedziałem, że jej status materialny mnie w ogóle nie obchodzi. Nie chcę, by mi kiedyś wypomniała moją pazerność na pieniądze, i to jeszcze nie moje. Brzydzę się takim czymś. Tymczasem coraz bardziej brniemy w las cielesności. Jest coraz gęściej. Ciasno, mroczno, ale ciepło.

7 paźdź. Uczymy się z Elizą w bibliotece. Czasem wychodzimy, gdy jest już ciemno. Uwielbiam tą ciemnicę jesienną. To pora pełna niepewności, jakiegoś mistycyzmu, jeszcze te święto zmarłych, jako punkt kulminacyjny poetyki spadającego liścia. Misterium łachów i dziadów. Epicentrum myślenia o umieraniu — KKZ (kolejne kalekie zdanie).

10 paźdź. Czy ja aby nie przesadzam? W październiku pisać o listopadzie? Antycypacja wyprzedza antykoncepcję. Z Martą byliśmy blisko wpadki. Ups. To się już nie powtórzy. Never.

11 paźdź. Eliza coś podejrzewa. Niestety — sytuacja zmusza mnie do wyboru kłamstwa. Wypieram się wszystkiego, gram pokrzywdzonego, nawet mi się to udaje. Nie lubię jednak siebie w takiej odsłonie. Bycie kłamcą oddziela cię od radości życia — brniesz wówczas i wiesz, że koniec będzie czymś cholernie bolesnym. Najgorsze w człowieku jest to, że wybierając zło w takiej czy innej postaci, pociąga za sobą innych (niewinnych).

Eliza to cudowna osoba. Bez wątpienia, jest ona podstawą trójkąta. Gdyby nie ona — wszystko poszłoby w pizdu. Poszliśmy dziś do teatru. Sztuka była ciekawym potraktowaniem dramatu Samuela Becketta: Ostatnia taśma. W granatowej sali Teatru Ludowego, widziałem, na tle nikłego źródła światła, jej profil. Włosy pachniały jaśminem. Poczułem tam, w ciemnościach późniejszych, nagły napływ krwi: te uporczywe porywy serca doprowadzą mnie na cmentarz. Ona oglądała to co rozgrywało się na deskach teatru, ja zaś oglądałem ledwo widoczną postać ukochanej. Szeptałem do ucha to, co zwykle ma w ślinie języka cholerny pies na baby. Penetrowałem ucho wykwintnymi wulgaryzmami.

W domu rzuciliśmy się na siebie, niczym zwierzęta głodne, kontroli wszelkiej pozbawione. Szarpanina, śmieszne odzieranie ciała z warstw: szukanie nagiej prawdy w desperackim akcie pierwszym. Lubieżność: lubię go, lubię ją. W zasadzie ten rodzaj seksu nie ma żadnych części, nie ma gry wstępnej, właściwej i końcowych fajerwerków, tutaj zachodzi zjawisko gwałtu na bazie mleka niebywale skondensowanego. Efektem takiego zachowania jest bogata w składniki odżywcze siurpryza.

Eliza to ktoś wyjątkowy. Zaczynam pluć sobie w brodę: po co mi Marta! Z Martą zobaczyłem się następnego dnia. Jak zwykle poszliśmy do niej. Po wieczorze spędzonym z Elizą, nie byłem specjalnie gotowy na cielesną bliskość z Martą. Ta od razu wyczuła co jest pięć. Zalana falą emocji, zaczęła krzyczeć, robić mi wyrzuty, słowem drama na całego. Kiedy leżałem zmęczony i zdenerwowany tą całą kłótnią, ona przykuła mnie kajdankami. Na liczne prośby i groźby reagowała śmiechem. Co miałem robić? Szarpanina nie dała żadnych rezultatów. Tłumiąc wszystko, co chciało we mnie krzyczeć, przeleżałem tak całą noc. Uwolniła mnie dopiero nad ranem.

13 paźdź. Historia z Martą dała mi do myślenia. W końcu nie po to lgnę do dziewczyn, by być niewolnikiem, lecz by zaznać wolności. W obcowaniu z pięknem pragnę wyswobodzić się z krępujących sznurów dnia codziennego. Każdy ma swój własny eskapizm.

Eliza czasem działa na mnie usypiająco, i mimo pejoratywnego wydźwięku, dostrzegam w tym potencjał.

14 paźdź. Modlę się, by Eliza nigdy nie dowiedziała się o Marcie. To bez wątpienia byłby mój koniec. Tymczasem Marta zaczyna show. Jest coraz bardziej zazdrosna i zaborcza. Dziś powiedziała, że śledziła nas, kiedy byliśmy z Elizą na zakupach w jakiejś galerii. Wpadłem w wielką złość. Rzuciłem w nią cukierniczką i rozciąłem łuk brwiowy. Krew zalała jej twarz. Pojechaliśmy na sor. Złość topniała, kiedy okazywałem czułość. Po powrocie do domu znowu przykuła mnie kajdankami do łóżka. Wiem, że brzmi to jak scenariusz do polskiego filmu komediowego, ale taka prawda. Tymczasem zadzwonił telefon. Eliza. Do smartfona podeszła Marta. Ani się waż, krzyknąłem. Stała i trigerowała mnie, udając, że odbiera. Na szczęście, nie zrobiła tego.

Tak jak poprzednim razem, uwolniła mnie nad ranem. Tłumaczyłem sobie to tym, że jeśli rzuciłem w nią cukierniczką, rozcinając czoło, ona mogła mnie za to skuć.

Elizę spotkałem na mieście. Bez przywitania zapytała, co robiłem w nocy. I gdzie byłem. Nie mając przygotowanej odpowiedzi, plątałem się jak głupi, aż rzuciłem, że upił mnie kumpel. Jaki kumpel, drążyła Eliza. Taki to a taki. Uwierzyła, bo odpuściła. Tamtego dnia nie chciała iść ze mną do biblioteki na wspólną naukę.

Co rusz wiadomości od Marty: tęsknię, kiedy będziesz, czekam, kocham cię, wybaczam ci, zerwij z nią, jestem taka napalona, mam mokro, i tym podobne. Do dziś nie wiem, czy teksty odnoszące się do naszej intymnej relacji były częścią manipulacji, gry, czy może należały do szczerości. Często było tak, że napięcie seksualne, wywołane przez Martę i jej esemesy, wyładowywałem poprzez seks z Elizą.

18 paźdź. Postanowiłem poważnie porozmawiać z Martą. Powiedziałem, że na jakiś czas musimy przestać się spotykać. Otóż otworzyłem puszkę Pandory. Zaczęła histeryzować, płakać, krzyczeć, szlochać, plątać się w emocjonalnym rollercoasterze. W końcu zaczęła grozić. Mówiła, że muszę ją (Elizę) rzucić, inaczej ona będzie musiała zrobić jej krzywdę. Musieć, musieć, musieć. Wtedy do mnie dotarło, że mam do czynienia z wariatką. Wszedłem więc w grę, mówiąc, że okej, że wybieram ciebie, a z Elizą od jutra koniec.

W mieszkaniu Elizy ciepło, przytulnie, romantycznie. Światło zgaszone, natomiast tu i ówdzie palą się zapachowe świeczki. Eliza w wyjątkowo dobrym nastroju. Ot tak. Że mnie ma. Tkwiłem w przerażeniu i długo nie byłem w stanie powiedzieć słowa. W końcu wydusiłem, że w liceum miałem dziewczynę, i że ona teraz pragnie do mnie wrócić, że wie, że mam dziewczynę, ale nic sobie z tego nie robi, i że blablabla. Zrobiłem z Marty mega wariatkę, co wcale nie było oddalone od prawdy, natomiast zataiłem fakt, że byliśmy (jesteśmy?) w sobie zakochani. I co teraz chcesz zrobić, zapytała Eliza. Nic. Jesteśmy razem, tylko ty i ja, a na wariatkę trzeba uważać i tyle. Robert… ty nic nie kręcisz?, zapytała. Nic, rzekłem.

25 paźdź. Do Elizy przyszła anonimowa wiadomość. Zniszczę cię suko. To od niej, poinformowałem moją najdroższą. Marta zorientowała się, że zrobiłem ją w bambuko.

26 paźdź. Sex workerka? Otóż kurestwo zostanie kurestwem, pomimo nowego nazewnictwa, które ma zdjąć odium. To co drażni mnie w Elizie, to jej zachwyt nad tym wszystkim, co czyni dzisiejsze czasy upadłymi.

27 paźdź. Marta przekracza kolejne granice. W ostatnim esemesie do Elizy napisała, że zabije ją, jeśli nie usunie się w cień. Postanowiłem po raz ostatni wybrać się z misją pokojową do tej szalonej dziewczyny. Była osiemnasta z minutami. Stanąłem przed drzwiami domu tej — co tu dużo mówić — ciekawej osoby, i zapukałem. Otworzyła mi. Naga. Bez słowa wciągnęła do mieszkania. Chwila szarpaniny i… straciłem przytomność. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem sufit. Chciałem wstać, ale, no tak, byłem przykuty kajdankami do łóżka. Stary numer. Po jakimś czasie przyszła ona. Powiedziała, że uprawialiśmy w nocy seks bez zabezpieczeń. Pokazała nawet filmik, na którym skakała po nieprzytomnym (chyba nie tak do końca nieprzytomnym) mnie. Wypuść, powiedziałem. Stała nade mną jak jakaś domina i trybem rozkazującym oświadczyła, że mam skończyć z Elizą. Rzekłem: okej.

Wróciłem do domu i zastałem ciszę. Myślałem, że Eliza zacznie ostrzeliwać mnie pytaniami, a tu nic. Wszedłem do sypialni i ujrzałem niewiastę płaczącą, roztrzęsioną, z podbitym okiem. Na pytanie: kto ci to zrobił, odpowiedziała, że wiesz. Zacisnąłem pięści. Czyli wszystko jasne: kiedy leżałem pozbawiony przytomności, przykuty kajdankami, ona, niczym zbój, wlazła do domu i uderzyła moją najdroższą. Miarka się przebrała — wyszeptałem ze łzami złości.

Postanowiłem działać. Różne, nawet najgorsze scenariusze przewijały się przez moją głowę. To było jak w melodramacie, z tym że antagonistą nie był tym razem obleśny, groźny mężczyzna, a drobna, urocza i seksowna Marta.”

Tu kończy się dziennik Roberta. Następne wydarzenia to czysty hardkor. Robert zniknął na dwa tygodnie. Zniknęły też groźby wysyłane przez Martę. Te dwa tygodnie, to był dla mnie chyba najcięższy czas w całym moim życiu. Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, przeróżne ponure myśli zatruwały głowę. Byłam bliska szaleństwa, nawet zgłosiłam zaginięcie. Aż tu, proszę ja ciebie, budzi mnie pewnego ranka pukanie do drzwi. Zerwałam się z łóżka i pobiegłam je otworzyć. Zobaczyłam Roberta. Łzy popłynęły po policzkach. Padliśmy sobie w ramiona, przeszliśmy potem do kuchni. Gdzie byłeś, zapytałam zapytaniem pytajnika pozbawionym.

Robert długo milczał. Pił kawę, jakby od dawna nie miał niczego w ustach, aż przemówił. Rzekł: musiałem odpocząć. Ja: że co? A on, że przeszliśmy ostatnio dość burzliwe chwile, i on nie potrafił sobie z tym poradzić. Ale, jak to? To co powiedział było takie… cholernie niepasujące. Do niego, do sytuacji, do nas. Kontynuował, a ja tkwiłam na granicy słuchania. Zdania, które do mnie dotarły, ułożyły się w historyjkę tak bezsensowną, że aż mnie zatkało. Otóż podobno był nad morzem, w Rowach, czy gdzieś, i że chodził na długie spacery wzdłuż plaży, że myślał i myślał i doszedł do wniosku, że musi pogadać z Martą. Zadzwonił podobno do niej i odbyli długą rozmowę, rozmowę, która położyła kres ich relacji.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 36.28