E-book
14.7
drukowana A5
41.48
Wybraniec Pokoju

Bezpłatny fragment - Wybraniec Pokoju

Witamy w Kolonii


5
Objętość:
154 str.
ISBN:
978-83-8273-227-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 41.48

Witamy w Kolonii

Rozdział I

Zdrada towarzysza

Obudziłem się rankiem oślepiony promieniami słonecznymi, które przenikały przez rdzawe kraty mojej więziennego celi. Nie mogłem precyzyjnie określić godziny, ale było to przed południem — słońce nie było jeszcze w zenicie. Czekałem na decyzję co do mojej przyszłości, czy dostanę szansę na kolejny zachód słońca, czy też to mogą być moje ostatnie chwile na tym świecie. W tej chwili postanowiłem znaleźć choćby najmniejsze przyjemności w trudach mojego życia. Nie było tego wiele, biorąc pod uwagę moją obecną sytuację. Może jeszcze spróbuję się przespać albo użyję kawałka wapienia, by coś nakreślić na tej obskurnej ścianie? A może też nasłucham rozmów przechodzących ludzi obok mojej celi? Kto wie, być może pojawi się okazja do ucieczki — pomyślał, pojawiając się na jego twarzy drobny uśmiech. Niestety, zdawał sobie sprawę, że szanse na ucieczkę są nikłe. Jego wspólnicy i towarzysze już dawno zostali straceni lub poszli na szubienicę, a on sam pozostał w celi, oczekując na swój los.

Nagle postanowił wstać i rzucić okiem na to, co dzieje się na zewnątrz przez niewielkie okienko, osłonięte rdzawymi kratami. Chociaż były one trochę zardzewiałe, to dałoby się je wyłamać, ale i tak nie byłoby to na tyle duże, żeby przecisnąć się na zewnątrz. Musiałby być dzieckiem, żeby w ogóle zastanawiać się nad taką możliwością. Zauważył niewielki zamieszanie przy straganie, gdzie handlowano żywnością. Kobieta, wyraźnie niezadowolona ze swojej transakcji, wymachiwała wściekle workiem pełnym ziaren. Nieopodal dostrzegł, jak pewien mieszkaniec miasta cichaczem podkradał się do skrzyni bogatego kupca ze Wschodu. Ten sam kupiec, dla którego kiedyś wykonywał pewną niegodziwość. Niestety, nigdy nie miał okazji poznać go osobiście. Gdyby poznał, być może nie siedziałby teraz w tej ciemnej celi pełnej szczurów, słuchając śmiechu strażników oraz odgłosów gier w kości lub karty, dochodzących zza drzwi „jego pokoju”. Spoglądał dalej przez kraty i zauważył postać, którą pragnął zapomnieć — był to jego towarzysz.

„Mawerd” — pomyślał z goryczą, a na jego twarzy malowała się złowroga mina.

Wciąż obserwował swojego dawnego kompana, który śmiał się i biesiadował ze strażnikami w Karczmie. Mawerd miał na sobie bogato zdobioną szatę, na szyi błyszczał naszyjnik z rubinem, a palce zdobiły złote i srebrne pierścionki. U boku miał pochwę z mieczem. Zauważył także, że nie próbował ukryć blizny pochodzącej od jego własnego miecza ani spalonej części włosów, będącej dziełem Bena. Niestety, Ben nie miał już szansy odpokutować za swoje winy, bo wisiał teraz obok, ciesząc oczy tłumu i strażników. Teraz zrozumiał nazwę tej karczmy — „Pod Toporem”, bowiem szubienica stała tuż obok.

Nagle usłyszał kroki dochodzące zza drzwi. Natychmiast przestał spoglądać przez okienko i usiadł na sianie na twardym kamieniu. Słyszał rozmowę:

— Ilu jeszcze ich zostaje?

— Pięciu — odpowiedział strażnik lekko zestresowany.

— Wszyscy za to samo? — w głosie zabrzmiała powaga i groźba.

— Nie.

— No, mów szybko, nie mam całego dnia.

— Już, już. Dwóch za kradzieże, jeden za pobicie kupca… — strażnik miał trudności z płynnością mowy.

— Jeden za groźby i podpalenie spichlerza, a ostatni…

— Tak, Panie?

Nastąpiła chwila ciszy, którą zakłócały jedynie odgłosy walczących kotów.

— W porządku, co z tym, który spowodował zamieszanie, za które już pozbyliśmy się jego towarzyszy?

— On jeszcze jest tutaj?

— Tak, Panie.

Następna cisza trwała tylko przez chwilę, ale dało się w niej usłyszeć parskanie kotów.

— Dobrze, przekaż temu, który napadł na kupca, że ma zapłacić 100 srebrnych monet kupcowi i 50 srebrnych monet królestwu. Jeśli się nie zgodzi, powiedz mu, że dzisiaj idzie na szubienicę, albo dostanie jeszcze jedną szansę w kolonii.

— Tym złodziejom powiedz, że za trzy dni wyjadą wraz z naszym „wojownikiem”, jeśli się zgodzi. Wydaje mi się, że wybierze tę opcję, bo wątpię, by miał na wykup taką sumę.

— Ten, który groził i spalił nasze zapasy, wolałbym go od razu ściąć. Ale pojawił się Lord i każe każdego z skazańców obciążyć dużymi kosztami albo pracą w kopalni. Daj mu więc możliwość wykupienia się — strażnik roześmiał się głośno.

— Co myślisz, strażniku, ile powinniśmy mu za to wystawić?

— 10 złotych monet, Panie?

— Dobrze myślisz.

— Dziękuję, Panie — powiedział dumnie uśmiechając się strażnik.

— W porządku, przekaż mu, żeby zapłacił 10 złotych monet na pokrycie strat oraz 250 srebrnych monet jako rekompensatę.

— A co z tym, który spowodował incydent?

— Jego przyprowadźcie mi pod wieczór do mojej kwatery. Muszę jeszcze z nim porozmawiać.

— Strażniku, a także wezwij tego Marisa, niech spisze wszystko — opisze zarzuty i inne tego rodzaju rzeczy, od czasu kiedy nasz nowy król zasiadł na tronie. Niestety, to jest konieczne.

— Tak, Panie.

Wstałem z posłania i zastanawiałem się, co jeszcze może chcieć ode mnie. Dlaczego nie skazał mnie od razu na szubienicę lub do kolonii, jeśli potrzebuje ludzi? Czego ode mnie oczekuje?

Rozmyślając przez kilka minut, usłyszałem, jak prawdopodobnie do celi wszedł jeden ze strażników wraz ze starszym, siwowłosym mężczyzną. Ten starszy mężczyzna trzymał pod pachą pergamin, atrament i pióro. To musiał być Maris.

Na początku wszedł do celi ze złodziejami. Próbowałem podsłuchać ich rozmowę.

— Najpierw ty, z czarną brodą — mężczyzna spojrzał w jego stronę.

— Imię?

— Torn.

— Skąd pochodzisz?

— Z Warenu.

Zastanawiałem się, gdzie mogło leżeć to miasto. Przypomniałem sobie, że widziałem je na mapie, gdzieś na granicy Południa Królestwa Luzarun.

Maris kontynuował przesłuchanie drugiego ze złodziejów, awanturnika i podpalacza. Myślałem, że teraz przyszedł czas na mnie, że też będę musiał odpowiadać na te bezsensowne pytania. Okazało się jednak, że Maris wszedł do komnaty, w której przebywał strażnik.

— A ten w celi z oknem, także do formularza?

— Nie, ten będzie przesłuchiwany jeszcze przez kapitana.

— Dobrze, to ja już skończyłem swoją pracę.

Maris wyszedł.

Dzień ciągnął się w nieskończoność, aż w końcu zauważyłem, że słońce znalazło się już na zenicie. Leżałem i obserwowałem, jak słońce zmienia swoje położenie. Nagle przerywa mi te rozmyślania strażnik, który przynosi porcję jedzenia dla więźniów. Wziąłem swój posiłek, położyłem się na sianie i zacząłem rozmyślać o tym, co może się wydarzyć dzisiejszego wieczora. Postanowiłem się zdrzemnąć, żeby przestać obserwować słońce i nie zważać na hałas dochodzący ze straganów i karczmy.
*
Nadszedł wieczór, gdy jeden ze strażników otworzył celę i kopnął mnie, bym się obudził. Dwóch innych strażników podniosło mnie i zaprowadziło przez szereg pomieszczeń. Wszystkie były identyczne — kamienne ściany, zniszczone podłogi z ciemnego drewna, w jednym pomieszczeniu stały stoliki i krzesła, w drugim łóżka i skrzynie, a w kolejnym znajdował się stolik, kilka krzeseł oraz stojaki na broń i zbroje. Strażnicy byli wszędzie. Doszliśmy do rozwidlenia, gdzie znajdowały się żelazne drzwi, a po prawej stronie wyjście na plac ćwiczebny dla rekrutów, za nim zaś brama prowadząca na wolność, która prawdopodobnie już nie miała w moim przypadku znaczenia — pomyślałem. Jeden ze strażników uderzył w żelazne drzwi. Po chwili drzwi uchyliły się. Wprowadzono mnie do środka i usadzono na krześle. Dwóch strażników opuściło pomieszczenie po skinieniu palcem przez kapitana straży. Pozostali strażnicy, którzy byli obecni w sali, ustawili się przy drzwiach i pozostawali w gotowości, rękę opartą na broni. Spojrzałem wokół, starając się zapamiętać wnętrze gabinetu kapitana. Było ono zupełnie inne niż te pomieszczenia, przez które mnie prowadzili. Na ścianach wisiały obrazy, na półkach stały książki, a łóżko wyglądało znacznie wygodniej niż te, na których spali strażnicy. Biurko było zaś pełne dokumentów i książek, a pokój oświetlał blask kominka umieszczonego za plecami kapitana. Ostrożnie przypatrywałem się kapitanowi, który pisał coś na pergaminie, nie zwracając na mnie uwagi. Miał średniej długości brązowe włosy, lekki zarost i bliznę wokół prawego oka. Był szerokich ramion i dobrze zbudowany. Nagle skończył pisanie i spojrzał na mnie. Jego wzrok był chłodny i nieprzyjemny, niebieskie oczy wydawały się przeszywać mnie zimnem.

— No więc, co masz mi do powiedzenia? — zdecydowanie zapytał kapitan.

— Myślisz, że twoje przewinienie zakończy się jedynie zesłaniem do kolonii, albo że pozwolisz mi szybko odejść z tego świata?

Milczałem, nie wiedząc, co mam odpowiedzieć.

— Mówisz niewiele. Twoi towarzysze byli bardziej rozmowni.

Nastała cisza. Z dworu dobiegał odgłos sowiego wrzasku i skowronkowego śpiewu oraz psich odgłosów w stronę księżyca.

— Albo jesteś głupcem, albo mędrcem — mówił z szorstkością.

— Powiem ci tak: będziesz odpowiadał na moje pytania krótko i rzeczowo, albo spędzisz kolejne dni w celi, lecz tym razem bez jedzenia.

— Twój towarzysz Mawerd postąpił właściwie, przyszedł do nas i opowiedział wszystko, teraz ma się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że i ty sobie poradzisz.

— No to zaczynamy. Kto zlecił wam zabójstwo Króla Rode’a?

Przymknąłem oczy na chwilę, próbując zrozumieć, o co chodzi. W rzeczywistości, tak, miałem popełnić pewne morderstwo — miał być to szlachetny kupiec Verard, szef gildii kupieckiej. To zlecenie miałoby dać mu szansę na przejęcie kontroli nad gildią. Za tę nikczemną sumę 50 srebrnych monet miałem dopuścić się morderstwa Króla Rode’a. Teraz zastanawiałem się, jak odpowiedzieć. Nie wiedziałem, o co dokładnie pyta kapitan, ale też wiedziałem, że nie mogę wspominać o rzeczywistym zadaniu. Po chwili namysłu powiedziałem:

— Nie wiem nic o żadnym morderstwie.

— Nie pogarszaj swojej sytuacji — powiedział stanowczo.

— Ale ja nie mam pojęcia o żadnym zamachowym na Króla Rode’a.

— Twój towarzysz Mawerd powiedział, że ty i reszta drużyny mieliście zastawić pułapkę na północ od miasta, gdy Król wracał z Klasztoru Magów.

Zdziwiłem się całym tym opisem, jaki przedstawiał kapitan straży. Po chwili zrozumiałem, że to Mawerd wzbogacił swoją opowieść, żeby osiągnąć korzyści. Przez kilka dni siedziałem w ciemnej celi, bo ten zdrajca zwierzył się strażnikom i skonstruował swoją historię. Zamienił kupca w Króla, a ja stałem się teraz jego więźniem, podczas gdy pozostali zniknęli w innych okolicznościach.

*
Minęły dwa dni, aż miał nastąpić wypadek związany z kupcem w lesie. Mawerd powrócił z miasta z zapasami na kilka dni. W oddali dostrzegłem Bena zbierającego chrust do ogniska, które powoli gaśnie, oraz Lenara napełniającego bukłaki wodą ze strumyka, który płynął w pobliżu. Kir i Zir ostrzyli swoje miecze, zawsze trzymając przy sobie trzy egzemplarze na wszelki wypadek. Leżałem i czekałem, co przyniesie nasz towarzysz od szefa. Gdy zbliżało się południe, wszyscy usiedli wokół ogniska w naszym ukrytym miejscu w lesie. Mawerd opowiadał o naturze zadania, które dostali od zleceniodawcy. Podzielił się także informacją, że cel, czyli kupiec, którego mieli zabić, będzie podróżował szlakiem na wzgórzu za trzy dni. Mieliśmy więc sporo czasu na przygotowanie zasadzki. Nagle zniecierpliwieni, bracia Kir i Zir, zapytali:

— Ile?

— Co masz na myśli? — odparł Mawerd.

— Ile na głowę? — powiedział Zir.

— 50 srebrnych litów.

— To trochę mało — Ben skrzywił się.

— Może przynajmniej 100 srebrnych litów — dodałem.

— Zawsze to coś, choć to niewiele — Ben miał dziwny uśmiech na twarzy.

— Masz rację, ale to na pewno nam się nie opłaca — dodał.

— Nie przejmuj się, na pewno znajdziemy inne zlecenie szybko. Jeśli uda się zasadzka, dostaniemy pewnie lepiej płatne zlecenia — Mawerd starał się uspokoić.

— Dobrze, najedzmy się, odpocznijmy do jutra i sprawdzimy, gdzie najlepiej zastawić pułapki na tym szlaku.

Następnego dnia ruszyliśmy na szlak, aby zbadać okolicę i wybadać, jakie mamy możliwości. Mawerd wydawał się być nadmiernie radosny i ekscytowany, jak zwykle nie potrafił ukryć swoich emocji. To był błąd w naszym zawodzie. Miałem ochotę zapytać go, dlaczego jest taki rozbawiony, biorąc pod uwagę, że sytuacja była dość niepewna, a nasze wynagrodzenie mogło być kiepskie. Być może w trakcie swojego pobytu w mieście wpadł do jakiejś tawerny i spędził miły wieczór z jakąś kobietą. Choć nawet w tak trudnej sytuacji, jeden z naszych towarzyszy wydawał się być wesoły.

Dotarliśmy na szlak, gdzie za dwa dni miała przejść karawana kupiecka zmierzająca do miasta.

— To dobre miejsce, możemy się ustawić na wzgórzu i ostrzelać ich — ocenił Mawerd.

— Masz rację, ale myślę, że powinniśmy również ściąć dwa drzewa — jedno z przodu, drugie z tyłu — żeby unieruchomić ich w jednym miejscu. Wtedy konnica nie będzie miała gdzie uciec na tak wąskim szlaku. Wtedy będziemy mogli ich ostrzelać, a tych, którzy przeżyją, dobijemy mieczami — zaproponował Ben, podchodząc po kawałek drewna.

— Ale najpierw musimy przepuścić zwiadowców, którzy zapewne sprawdzą, czy gdzieś nie czeka na nich zasadzka — dodałem.

— To zabierzmy się do pracy. Trzeba przyciąć drzewa i przygotować mnóstwo strzał — postanowiliśmy.

Przygotowaliśmy miejsce na zasadzkę na przyszłego dnia, kiedy to wróciliśmy do obozu wieczorem, już po zachodzie słońca. Las wydawał się wówczas przerażający, a odgłosy leśnych istot były słyszalne wszędzie. Ciemność opleciona drzewami sprawiała, że wszystko wydawało się takie samo w tym mroku, a uderzanie w drzewa było nieuniknione. Pochodnie oświetlały naszą drogę do obozu, ale to nie pomagało zbytnio. Usiedliśmy przy ognisku, zjedliśmy posiłek i zasnęliśmy, otoczeni dźwiękami lasu. Szmery i łamanie gałęzi obudziły mnie. Zauważyłem, że Mawerd wychodzi z obozu. Pomyślałem, że pewnie idzie za potrzebą. Bez dłuższego zastanowienia poszedłem spać. Następnego ranka wszyscy moi towarzysze oprócz Mawerda spali. On natomiast zniknął. Zaczęło to wydawać się podejrzane. Przyszedł wesoły z miasta, miał zapewne mnóstwo monet, nie przejął się tym, że w nocy wyszedł… Nagle przerwało mu to jego myślenie gromadzenie się strażników miejskich.

— Wstawajcie! — krzyknął jeden z nich. — Wstawajcie i ręce w górę!

— Żadnych sztuczek! — ostrzegł drugi. — I ty tam, lepiej się nie ruszaj!

— Już wystarczy. Teraz idziemy do miasta i wszystko opowiecie — złośliwie dodał strażnik.

Wstaliśmy i powoli wychodziliśmy z jaskini, gdy nagle zauważyliśmy, jak przy wyjściu jeden ze strażników daje sakwę pełną zapewne litów naszemu kompanowi Mawerdowi. Nie wytrzymałem i wyciągnąłem z buta sztylet. Podbiegłem do niego na tyle blisko, aby skaleczyć mu twarz, bo do wbicia w szyi ostrza zabrakło chwili. Niestety jeden ze strażników złapał mnie w odpowiedniej momencie i obezwładnił. Niepostrzeżenie Ben wziął z ogniska płonącą kawałek drewna i uderzył go tak, że jego włosy zajęły się ogniem. Mawerd panicznie wskoczył do strumyka, który płyną nieopodal. Ben za to dostał w twarz tak mocno, że leżał nieprzytomny. 
— Dość!! — krzyknął jeden strażnik-Jeszcze, któryś coś zrobi, od razu zostanie zabity.
Wszyscy jednak już nie mogli nic spowodować temu zdrajcy krzywdy, który uśmiecha się w ich stronę. Wydusiłem jeszcze jedno pytanie w jego kierunku: 
— Dlaczego?
Nic nie odpowiedział i na samym końcu wraz z garnizonem strażników podążaliśmy do miasta w milczeniu.

*

— No, to co? Będziesz rozmawiał, czy nie? — zapytał.

Milczałem, ponieważ wiedziałem, że tylko czeka na przyznanie się do winy, której nie popełniłem.

— Powiedz coś, powiedz przynajmniej, kto cię do tego namówił.

— Nie, nie masz zamiaru rozmawiać? To może za kilka dni staniesz się bardziej rozmowny?

Nagle do komnaty wszedł starszy mężczyzna z siwymi włosami, którego widziałem w celi, zajmującego się wówczas dokumentami.

— Maris, co cię tu sprowadza? Nie widzisz, że jestem zajęty? — powiedział kapitan z lekkim niezadowoleniem.

— Rozumiem, że masz dużo pracy, ale przyniosłem list od Lorda.

Maris umieścił list na biurku kapitana i zerknął na mnie z zaciekawieniem.

— Czego ów miłościwy władca miasta oczekuje teraz ode mnie… — kapitan oderwał pieczęć i zaczął czytać list.

Gariss, masz za zadanie do jutra zdobyć co najmniej dziesięciu ludzi do pracy w kolonii, oraz 10 000 srebrnych litów na zakup broni i pancerzy. Dodatkowo, każdy podejrzany, którego masz w tej księdze, albo płaci, albo za dwa dni wyrusza do kolonii. Nie obchodzi mnie, że nie zajmujesz się zbieraniem pieniędzy. Na koniec, jutro rano wyślij do mnie tego mężczyznę, który informował nas o zamachu na Króla Roda. Władca chce się z nim spotkać przed wyjazdem z Koros do stolicy.

Lord Baris

Podczas gdy kapitan straży czytał list, Maris cały czas obserwował mnie uważnie, co zaczęło mnie irytować. Zauważyłem, że coś zapisuje na pergaminie. Po zakończeniu lektury kapitan spojrzał na Marisa i skinął mu, by zbliżył się. Widać było, że chce mu coś przekazać.

— Nie masz nic do dodania? — nagle przerwał — W takim razie za dwa dni jedziesz do kolonii.

— Chyba że masz coś ciekawego do powiedzenia — dodał z drwiącym tonem.

Zdecydowałem się pozostać milczący. Wiedziałem, że rozmowa nie poprawi mojej sytuacji, a może nawet ją pogorszyć.

— Cóż, zabierzcie go stąd — powiedział z niezadowoleniem.

— A ty, Maris, jutro dopisz go do tych formularzy. Nie chcę później mieć z tym kłopotów.

Maris skinął głową potakująco.

Strażnicy podeszli do mnie, wzięli mnie pod pachę i wprowadzili do celi. Wychodząc, słyszałem jeszcze, jak kapitan i Maris rozmawiali o jakiejś księdze. Kiedy dotarłem do celi, postanowiłem od razu pójść spać. Nie wiedziałem, czy będę miał później okazję do snu.

*
Nastał kolejny dzień, a ja usłyszałem, jak ktoś wchodzi do mojej celi. Był to Maris, który oparł się o kamienną ścianę i wyjął z płaszcza pergamin, atrament oraz pióro. Widząc, że wstałem, rozpoczął swoje zadanie.

— Imię?

Przez chwilę zastanawiałem się, po co te pytania i te papierki. Każdy, kto na nie odpowiadał, mógł kłamać. Nie byłem zobowiązany mówić prawdy o swoim imieniu czy pochodzeniu, ale z drugiej strony co mi dawało kłamanie?

— Serand — odpowiedziałem, nie mówiąc prawdy.

— Imię? — powtórzył sucho.

— Serand — pomyślałem, że może nie usłyszał poprzednio.

— Ostatni raz, imię?

To mnie przeraziło. Wydawało się, że już o mnie wiedzą, a teraz tylko odgrywają jakąś formalność. Musiałem mówić prawdę.

— Astan.

— Skąd pochodzisz?

— Stąd, z miasta Koros — wskazałem palcem w kierunku krat w oknie.

— Wiesz, za co zostałeś skazany?

— Prawdopodobnie za zamach na Króla Roda, którego nie planowałem, atakować. Był to zamach na pewnego kupca — wyznałem, nie zastanawiając się.

Maris spojrzał na mnie i zanotował to, co powiedziałem.

— Czemu nie powiedziałeś kapitanowi, że zamach miał być na kupca, a nie na króla?

— Bo wiedziałem, że to tylko pogorszyłoby moją sytuację. Mawerd doskonale wiedział, jak to wszystko poukładać, aby osiągnąć swoje cele.

Nagle Maris roześmiał się.

— Mogę ci zapewnić, że jeszcze będziesz miał okazję spotkać się z nim w przyszłości — powiedział, promieniejącym szerokim uśmiechem.

— Jakim cudem? — zdziwiłem się.

— To już nieistotne. Wiem, że zostałeś skazany na pracę w kolonii dla Królestwa Luzarun.

— No cóż, dziękuję za tę niespodziewaną informację — dodałem z nutką ironii.

— Mam jeszcze dla ciebie jedną radę: zjedz coś i dobrze się wyspij. Jutro, gdy wyjdziesz, nie będziesz mógł pozwolić sobie na takie luksusy — roześmiał się, aż zaczęło go dusić.

Maris wyszedł, a ja postanowiłem poczekać na posiłek. Przyglądałem się miastu przez kraty, które tętniło życiem. Po pewnym czasie przyszedł strażnik, podał nam jedzenie i powiedział do wszystkich osadzonych:

— Korzystajcie z tego posiłku, bo to może być wasza ostatnia przyjemność w tym życiu.

Zamknął drzwi na klucz i zapewne wrócił do gry w karty z resztą strażników. Zjadłem tę papkę, którą przyniósł, i postanowiłem się przespać, bo w tej celi nie miałem nic innego do roboty. Obudziłem się, niespełna po paru godzinach snu, gdy hałas dochodzący z pokoju strażników przeszkadzał mi w spaniu.

— Zostaw mnie! Jestem niewinny! Puśćcie mnie!

— Uspokój się, bo inaczej dostaniesz w mordę tak mocno, że zapamiętasz.

— Przecież pomogłem wam! Dlaczego chcecie mnie teraz wsadzić do celi razem z nim?!

— Nie mam do ciebie żalu, ale musimy wykonywać rozkazy.

— Czyj to rozkaz?! Mam poparcie Króla!

— To dość zabawna sprawa.

— Dlaczego to takie zabawne, ty pijaku?!

— Pierwsze, nie wyzywaj mnie, bo cię znokautuję. Po drugie, to sam Król kazał cię tu umieścić — mówił z przewrotnym uśmiechem.

— Co?!

— No właśnie, a teraz zachowuj się tak, jak wtedy, gdy pomagałeś.

Osoba przestała krzyczeć, uspokoiła się i wykonywała polecenia strażnika. Drzwi lochu otworzyły się. Weszły dwie postacie, jeden ze strażników i druga osoba, która wydawała mi się znajoma. Niestety, z racji odległości nie mogłem jej dokładnie przyjrzeć się. Po opuszczeniu drzwi, w celi zapanowała cisza. Postanowiłem pójść z powrotem spać.

*
Wieczór zapadł, a Astan nadal spał. Do celi przybył strażnik, w towarzystwie nowych skazańców, których schwytano za drobne przewinienia wobec prawa. Maris nieustannie zadawał im te same pytania, co tym nowoprzybyłym. Gariss pilnie starał się pozyskać jak najwięcej ludzi dla kolonii oraz konfiskował ich mienie, aby zgromadzić niezbędne fundusze. Czasu miał niewiele. Już jutro o południu miała wyruszyć karawana wraz ze skazańcami do kolonii, głównie do kopalni rudy Xezanu, gdzie wykuwano najostrzejsze miecze i topory, a także twarde jak skała, lekkie jak piórko pancerze. Razem z karawaną wyruszą dwa oddziały, które staną na straży — innymi Królestwami krążą już myśli o zajęciu tejże wyjątkowej kopalni, bowiem surowiec ten jest niezwykle rzadki na kontynencie. Znajdują się jedynie trzy w Królestwie Luzarun i dwie na Północy w Nardamis, gdzie toczy się krwawa wojna między rasami ludzi, krasnoludów oraz zielonoskórych, obecnie dominujących w tamtym rejonie. Nie wiadomo, czy wkrótce nie wypędzą zarówno ludzi, jak i krasnoludów z tych ziem. Na całym kontynencie trwała lub wkrótce miała wybuchnąć wojna z Królestwem na Wschodzie, ponieważ pustynia stawała się coraz bardziej niebezpieczna. W mroku można tam było dostrzec chore, lecz zdolne do walki postacie, bardziej sprawne niż za życia. Z tego powodu konflikt pomiędzy Królestwami Wschodu a Królestwem Luzarun stał się niemal nieunikniony. Jedynie w głębokich lasach Erdes, na zachód od Luzarun, panowała spokojna cisza, bowiem elfy pragnęły żyć w harmonii z każdą rasą. Wydały one dekret, który rozesłały do wszystkich Królestw: jeśli ktoś wtargnie na ich terytorium bez zezwolenia, zapłaci za to życiem. Ta wiadomość obiegła świat wiele lat temu, i nikt nie odważył się naruszyć tej ziemi. Erdes uchodziło za miejsce o nadzwyczajnym pięknie, gdzie natura wspomagała elfy w życiu w zgody z otoczeniem. Poza tymi Królestwami istniały liczne wyspy, zamieszkane przez mniejsze państwa i królestwa.

*

Nadszedł poranek kolejnego dnia, choć tym razem nie budziły mnie promienie słoneczne, lecz hałasy wypełniające cele, które stawały się coraz gęściej zaludnione. Pogoda nie rozpieszczała tego ranka, ponieważ słońce schowało się za warstwą ciężkich chmur. Wyglądało na to, że deszcz wkrótce zechce przyłączyć się do paskudnego dnia, czyniąc go jeszcze bardziej nieprzyjemnym. W ciągu kilku godzin musiałem dołączyć do reszty skazańców w karawanie zmierzającym do kolonii. Tam czekała nas codzienna praca w kopalniach, dzień i noc, by rzekomo odkupić nasze winy. Leżałem, zastanawiając się nad tym, co miał mi do przekazania Maris, oraz co czekało mnie wśród tego tłumu ludzi. Nagle dostrzegłem, że pod oknem śpi pewna znajoma postać. Widać, że już nie przewidują indywidualnych cel, zapełniając je po brzegi.

— Czy uda się przetrwać w tej kolonii choćby tydzień? — głos dobiegł z celi obok.

— Nie licz na to, daję ci co najmniej trzy dni — odparłem z wyraźnym akcentem radości.

— A ty może przeżyjesz dłużej?

— Zobaczymy.

— Ciekawe, w jaki sposób?

— Bo nie skupiam się na tym, ile dni pozostało mi do życia.

Nagle kapitan straży wkroczył do lochu i wymachując dłonią, dał znak strażnikom, by otworzyli cele. To, że to dopiero wczesny poranek, a nie południe, zdawało się sugerować zmianę planów. Wychodziłem razem ze strażnikiem, zastanawiając się, co spowodowało ten przedwczesny ruch. Na szczęście obawy o fatalną pogodę tego dnia nie sprawdziły się, gdyż gdy stanęliśmy na placu treningowym, ciepłe promienie słońca rozgrzały nasze ciała. Stałem przy beczce z wodą, czekając na resztę skazańców. Spojrzałem w kierunku drzwi, z których wyprowadzano kolejnych ludzi. I wtedy dostrzegłem pewną znajomą twarz. Wewnętrzne emocje wzbierały we mnie, i chciałem już ruszyć w jego kierunku z pięściami, lecz zatrzymał mnie strażnik, który doskonale odczytał moją twarz i wiedział, że mogę sprowadzić na siebie kłopoty. Chwycił mnie za ramię, a gestem wskazał, żebym się opanował. Cofnąłem się i usiadłem na stogu siana. Mawerd mnie nie dostrzegł lub udawał, że nie widzi, co jest zrozumiałe, zważywszy na to, co zrobił. W oddali pojawił się niewielki oddział, którego przewodził Lord Baris. Widocznie był usatysfakcjonowany, patrząc na to, jak coraz to większa grupa skazańców wychodziła z budynku, zakuty w kajdany. Podszedł do kapitana straży, który siedział pod dachem i liczył pieniądze z konfiskat.

— Dobra robota, Gariss. Nie spodziewałem się takiego rozwoju wydarzeń — wtrącił się Baris.

— Dziękuję, mój Lordzie.

— Ile dokładnie mamy tych więźniów?

— Będzie ich siedemnastu.

— Wspaniale. A co z funduszami?

— Zaraz to ustalę, ale potrzebuję chwilę, żeby wszystko przeliczyć.

— Dobra, dobrze. Orientacyjnie, ile z tych 10 000 srebrnych litów już mamy?

— Połowę tej sumy dostarczyła jedna osoba.

— Kto to taki zamożny?

— Ten, który pomógł nam w incydencie z zamachem na króla.

— Za co został skazany? Zdaje się, że mógł spokojnie żyć z takim majątkiem.

— Tak, za obelgi wobec króla w stanie nietrzeźwości oraz groźby skierowanej w jego stronę. Próbował również włamać się na teren, na którym przebywał Król Rod w czasie swojego spoczynku.

— Mógł cieszyć się spokojem do końca życia z takim majątkiem.

— Teoretycznie tak, ale postanowił inaczej, teraz będzie kopał razem z innymi skazańcami.

— Macie już wszystko odnotowane na papierze?

— Tak, Lordzie, zaraz Maris przyniesie dokumenty.

— Wspaniale, a jak myślicie, jak się im powodzi w kolonii? Długo nie wysyłaliśmy tam więźniów, a informacje, jakie dostawaliśmy, były dosyć skąpe.

— Może im idzie tam dobrze, może nie potrzebują pomocy. Do Królestwa zostaje dostarczana partia rudy, więc być może nie ma się czym martwić.

— Niestety, ruda na ten miesiąc jeszcze nie dotarła.

— Może mieli kłopoty z formowaniem eskorty dla karawany? Przecież ilość skazańców przewyższa znacząco liczbę strażników.

— Możliwe. Dobra, właśnie dlatego jadę tam osobiście, żeby odebrać rudę i przygotować się na wszelkie ewentualności. Czekają nas trudne czasy.

— Zgoda. Wszystkie pieniądze przeliczone.

— Ile udało się zebrać?

— 10 521 srebrnych litów i…

— Wspaniale — przerwał Baris, skinąwszy głową na znak zrozumienia.

Następnie dokończył zdanie szeptem do kapitana. Obaj schowali pewien drobny przedmiot do kieszeni.

— Mamy już wszystko gotowe do wyruszenia — oznajmił Baris.

— O, Maris, już jesteś. Wspaniale — dodałem.

Maris skłonił się i podał dokumenty, po czym milcząco oddalił się w kierunku miasta.

— Teraz wszystko jest przygotowane. Strażników ustawić w szeregu i zacząć ładować skazańców do wozów — wydał rozkaz Baris.

Strażnicy posłusznie podjęli działanie. Były dwa wozy, na szczęście Mawerd znalazł się w przeciwnym od mojego. Po kilku minutach oczekiwania usłyszeliśmy komendę do wyruszenia. Spojrzałem przez niewielką szparę w karawanie i obserwowałem, jak oddalamy się coraz bardziej od miasta, w którym spędziłem całe życie. Miasto samo w sobie nie było ogromne, ale ze względu na strategiczne położenie stanowiło kluczowy punkt w Królestwie. Koros to jedno z trzech miast w kraju, które miało dostęp do oceanu, co czyniło je ważnym centrum handlowym i gospodarczym.

Planowana podróż miała trwać kilka dni, przynajmniej tak słyszałem od strażników, którzy jechali konno obok naszej kary. Kiedy tylko przejdziemy przez gęsty las, miał nastąpić postój — wtedy już powinniśmy być wystarczająco daleko od miasta.

*

Minęło już kilka godzin od momentu, gdy wyruszyliśmy z miasta, promienie słoneczne przestawały docierać tak wyraźnie jak wcześniej, co wskazywało, że zbliża się wieczór. Wkrótce po tych rozważaniach Lord Baris kazał kilku strażnikom pojechać naprzód, aby sprawdzić, ile czasu zajmie dotarcie do tawerny lub gospodarstwa, gdzie planowano zrobić postój. Gdy zwiadowcy ruszyli, my kontynuowaliśmy naszą podróż własnym tempem. W międzyczasie, czekając na moment, gdy pozwolą nam wyprostować kości, postanowiłem wsłuchać się w dźwięki lasu, aby zabić czas. Mogłem także rozmawiać z towarzyszami niedoli, ale uznałem to za niewłaściwe.

Jedynym celem, którym się obecnie kierowałem, była chęć ukarania Mawerda za jego zdradę. W słuchaniu odgłosów lasu dominowały wycie wilków i dźwięki sów siedzących na drzewach, obracających głowy w jedną i drugą stronę. Nagle zwiadowcy wrócili i poinformowali Lorda, że dojazd do gospodarstwa rolnika Beresa zajmie nam niecałą godzinę. Beres, z tego co wiedziałem, był jednym z głównych producentów zboża w tej części kontynentu. Posiadał wiele gospodarstw rozmieszczonych w różnych rejonach miasta Koros. Baris skinął do woźnicy, sugerując mu, aby przyśpieszył woły ciągnące karawanę. To sprawiło, że nasza podróż przyspieszyła, a nierówności na drodze zaczęły doskwierać skazańcom, którzy podskakiwali w wozach. Gospodarstwo okazało się niewielkie, ale bardzo efektywnie wykorzystywane pod uprawę zboża. W skład budynków wchodził jedyny duży dom przeznaczony dla nadzorcy i strażników, stodoła oraz spichlerz wraz z wieżą strażniczą. Za tymi budynkami znajdował się ogromny młyn, który działał nawet w nocy, co było pomysłem samego Beresa. Gospodarstwo działało zarówno w dzień, jak i w nocy. Pracownicy mieli wybór — pracować w nocy lub w ciągu dnia. Ci, którzy nie dawali sobie rady, byli zwalniani ze stanowiska za spowodowanie szkód przez nieterminową pracę. Była to ciężka robota, ale wynagrodzenie było stosunkowo godziwe — w zależności od pracy w nocy lub w dzień, wynosiło od 8 do 12 srebrnych litów. Karawana nagle zatrzymała się, a przez szparę w drzwiach mogłem zobaczyć, że Lord Baris udaje się do nadzorcy gospodarstwa. Po chwili usłyszałem komendę:

— Przygotować się! — warknął jeden ze strażników.

Drzwi karawany zostały otwarte, a każdego z nas wyprowadzono na zewnątrz. Zostaliśmy ustawieni w szeregu przed wejściem do stodoły, która miała być dzisiejszym naszym miejscem noclegu — znacznie lepszym niż noc spędzona w wozie. Po ogłoszeniu kar za próby ucieczki kazano nam wejść do środka i znaleźć miejsce do spania. Choć stodoła na zewnątrz wydawała się mała i niezdolna pomieścić wszystkich, to kiedy tam weszliśmy, okazało się, że wnętrze było przestronne. W środku znajdowała się słoma, choć nie aż tak duża, żeby starczyła na wszystkich. Niestety nie zdążyłem zabrać swojego kawałka, więc musiałem znaleźć miejsce gdzieś indziej. Nie mogłem nie zauważyć, jak ogromna była ta stodoła, gdy do niej zbliżałem się. Ostatecznie znalazłem miejsce blisko drabiny prowadzącej na wyższe piętro, gdzie spało kilku strażników. Wejście do stodoły prowadziło tylko dwoma drogami — przez wyższą część, gdzie przebywali strażnicy, oraz przez główne drzwi, które były zamknięte na klucz, za którymi stała niewielka grupka straży.

Szukałem wzrokiem Mawerda, ale nie mogłem go dostrzec. Być może ukrył się wśród tłumu. Postanowiłem zasnąć, korzystając z chwil snu, bo według plotek praca w kopalni nigdy się nie kończy. Zapanowała już ciemność, a blask księżyca wniknął do wnętrza budynku. Nagle coś mnie obudziło — szum rozmów i poruszanie się ludzi po przeciwnym końcu stodoły. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, myślałem, że ktoś próbuje uciec, pomimo kar postawionych przez Barisa. Jednak okazało się, że to coś innego. Pomimo braku zainteresowania tą sytuacją, próbowałem wrócić do snu. Po pewnym czasie jednak obudził mnie potężny kopniak od jakiegoś ogromnego mężczyzny. Z początku myślałem, że to jeden ze strażników, ale tak nie było. Stał nade mną olbrzym, wyższy ode mnie o prawie dwie głowy. Jego ciało pokrywały tatuaże i symbole przypominające krasnoludzie runy. Gwałtownym głosem rzekł:

— Wstawaj!

Bez wahania podniosłem się na siedząco.

— Zrobiłeś krzywdę mojemu towarzyszowi.

— Co? — zaskoczyłem się.

— Twój udział spowodował, że mój przyjaciel jest teraz tu i to nie wróży nic dobrego dla ciebie.

— O kim mówisz? Który towarzysz? — zacząłem pytać z zaciekawieniem.

— O Marwedzie, tobie on tego nie powiedział? — w jej głosie za trzęsła się złość.

— Marwed mówi wiele rzeczy, ale jestem pewien, że to on mnie wrzucił do więzienia, a nie ja jego.

— To nieprawda, to ty jesteś winny! — odparł, coraz bardziej zdenerwowany.

— Marwed mówił coś innego. A ty, chcesz mu zrobić krzywdę? — dodał, patrząc na mnie surowym spojrzeniem.

— Tak — odparłem, nie wahając się.

To była błędna odpowiedź z mojej strony. Gwałtownie uderzył mnie w twarz, a ja odleciałem i uderzyłem w drabinę. Następnie zbliżył się do mnie i kopnął w głowę, a ja straciłem przytomność.

*
Nadeszła poranna godzina, co mogłem wywnioskować z dotkliwego bólu twarzy i ledwie otwierających się oczu. Zorientowałem się jednak, że kogut zaczął śpiewać swoją melodię, irytując zarówno skazańców, jak i strażników. Próbowałem wstać, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Widać, że Marweda potężny osiłek, nieźle mnie poturbował. Strażnicy schodzili na niższe piętro, gdzie budzili tych, którzy wciąż spali, niezrażeni pianiem koguta. Jeden z nich minął mnie, spojrzał na moją poturbowaną twarz i tylko się uśmiechnął. Widać było, że strażnikom zależy niewiele na tym, w jakim stanie dotrzemy do kopalni. Drzwi stodoły otworzyły się, a nas wyprowadzono na zewnątrz jeden po drugim. W końcu dostrzegłem mojego oprawcę i jego pana, kroczących w kierunku wyjścia, patrzących na mnie z wyraźnym zadowoleniem. Pragnąłem teraz nie tylko zemścić się na Marwedzie, ale również cieszyć się, kiedy będzie cierpiał i wyje z bólu, jaki mu zafunduję. Podobna kara czekałaby także jego kompana za to, co mi wyrządził. Nie zamierzam pozwolić sobie na takie traktowanie, i postaram się osiągnąć swój cel.

— Ruszaj — powiedział strażnik skierowując we mnie swoje słowa.

Wybiegłem na zewnątrz i ustawiałem się w szeregu. Pewnie zaraz będzie apel Lorda Barisa, a potem wsiądziemy do wozów i ruszymy w kierunku kopalni.

— Słuchajcie, łotrzyki. Mam dla was ciekawą ofertę od naszego gospodarza tych ziem — odezwał się Baris.

Wszystkie oczy były teraz wlepione w niego, skupione na jego słowach.

— Jeden z was dziś może zacząć nowe życie. Gospodarz tej farmy potrzebuje jednego ochotnika do pracy na jego polach. Ktoś chętny?

Natychmiast wszystkie ręce, niezwykle szybko i bez wahania, podniosły się do góry. Oprócz tego wielu krzyczało i wskazywało na siebie. Ja również podniosłem rękę, bo jakkolwiek praca na roli nie była moim zamiłowaniem, była to lepsza alternatywa niż praca w kopalni. Tutaj przynajmniej dostawalibyśmy za to parę monet, w przeciwieństwie do kopalni, gdzie dostawaliśmy tylko niejadalne pożywienie, bylebyśmy się nie zdechli z głodu.

— Spokój wszyscy! — krzyknął jeden ze strażników stojący nieopodal mnie.

— Wiedziałem, że to was zaciekawi — dodał Baris z uśmiechem.

— Do pracy na roli potrzebuję silnego mężczyzny, a nie jakichś cieniasów albo słomianych dziadów — gospodarz wyraźnie dawał do zrozumienia Lordowi Barisowi.

— Wybierzcie sobie jednego, a ja załatwię z nim resztę — kontynuował, dając do zrozumienia, że ma mało czasu.

Gospodarz zbliżył się do nas, badawczo spoglądając na każdego z nas. W przypadku niektórych pytał nawet, czym się zajmowali przed skazaniem. Nagle spojrzał na mnie na chwilę i już wtedy wiedziałem, że nie mam szans na pracę w jego gospodarstwie. Miałem więc cichą nadzieję, że Marweda także nie zostanie wybrany. Gospodarz wskazał palcem w stronę Marweda i po chwili powiedział:

— Ty, tak ty, odsuń się. Chcę zobaczyć tego za tobą.

Marwed usunął się na bok, odsłaniając tego potężnego oprawcę, który zniszczył moją twarz.

— Ty będziesz pasował do pracy. Wystąp z szeregu i stój tam, obok tamtych strażników. Lordzie Baris, wybór dokonany, możecie już się zbierać.

— Wspaniale. Straż, reszta do wozów. Ja muszę jeszcze załatwić pozostałe formalności — ogłosił Baris.

W myślach cieszyłem się z faktu, że Marwed teraz nie będzie miał swojego sprzymierzeńca. Zauważyłem na jego twarzy zdenerwowanie, więc musiał zdawać sobie sprawę, co go czeka. Nikt z tych ludzi nie byłby w stanie mnie pokonać. Większość z nich była niższa lub mniej masywna ode mnie, więc miałem pewność, że moja zemsta jest w zasięgu ręki. Strażnik po chwili popchnął mnie w kierunku wozu. Wsiadłem, zająłem miejsce i z uśmiechem spojrzałem na Marweda, który w końcu zwrócił uwagę na mnie, kiedy woźnica przy pomocy batu pobudził woły ciągnące nasz wóz. Wyraźnie wyglądał na zaniepokojonego, a twarz mu przeobraziła się z przygnębionej w przerażoną. Wiercił się i nerwowo patrzył na mnie, po czym na drzwi wyjścia z wozu. Ja zaś zamknąłem oczy, oparłem głowę o ścianę pojazdu i z uśmiechem zasnąłem, wiedząc, że sam mój widok wzbudza w nim obłęd.

*
Podróż trwała już niecały dzień od momentu opuszczenia obszarów przy wejściu na tereny kopalni, a sama kopalnia była oddalona od nas o dwa dni drogi. Cały dzień przemierzaliśmy drogę podczas deszczu, a to był pierwszy raz, kiedy cieszyłem się, że jestem zamknięty wewnątrz tego wozu. Strażnicy, którzy nas pilnowali, byli już przemoczeni, a co jakiś czas słychać było ich kichanie lub kaszel. Wkrótce dojechaliśmy do jedynej karczmy na terenie kopalni, o nazwie „Pod Jadem Mantykory”. Była to niewielka tawerna zbudowana z ciemnego drewna, oświetlona niewielkim wiszącym świecznikiem, który rozświetlał całą przestrzeń. Ze względu na jej prostotę, nasza wizyta ograniczyła się do wyjścia z wozu, załatwienia najpilniejszych potrzeb i powrotu do pojazdu na noc. W trakcie tej krótkiej przerwy jeden ze skazańców, gdy zbieraliśmy się, by zaspokoić nasze potrzeby fizjologiczne, zatrzymał mnie i zapytał mnie o Marweda. W skrócie powiedziałem mu, że nie mamy do siebie najlepszych uczuć. Nazywał się Waras, i wyjaśnił, że w czasie podróży spokojnie obserwował całe zdarzenia, i Marwed nie spuszczał ze mnie wzroku, myślał, że nagle wstanę i zacznę go dusić. To doniesienie zrobiło na mnie wrażenie. Postanowiłem teraz działać w taki sposób, aby nie mógł przewidzieć, kiedy mogę go zaatakować. Niech odczuje to samo cierpienie, co ja.

Niebo szybko zmieniło się w ciemność, a jedynym źródłem światła był księżyc, oświetlający nasze dzisiejsze miejsce postoju. Wszyscy więźniowie, wykorzystując te ostatnie chwile spokoju, poszli spać, przewidując trudną pracę w kopalni od następnego dnia. Ja także zamierzałem zasnąć, ale ciągle budziłem się, zmykając wzrok w kierunku Marweda. W rzeczywistości to były tylko krótkie momenty prostowania kończyn, ponieważ trudno mi było zasnąć tej nocy. Wiedziałem, że coś może się wydarzyć. Czas mijał, próbowałem się zrelaksować, ale sen odmawiał mi przyjścia w każdej postaci. Nagle wszyscy usłyszeliśmy głośny huk dochodzący z karczmy. Strażnicy natychmiast rzucili się w kierunku budynku. Wydobywał się z niego gęsty, ciemny dym. Jeden z więźniów zauważył, że nasze drzwi od wozu są otwarte i wydawało się, że można spróbować uciec. Niestety karczma leżała na otwartym terenie, bez okolicznych lasów czy wysokiej trawy, która mogłaby służyć za kryjówkę. Mimo to wszyscy postanowiliśmy wyjść, choć nikt nawet nie myślał o ucieczce. Przeszliśmy kilka kroków w kierunku tawerny, aby bliżej się przyjrzeć sytuacji. Strażnicy skupili się na wejściu do budynku, gdzie znajdowała się kwatery Barisa. Dym stopniowo opadał, a w miarę jego opadania z mroku wysunął się człowiek w kapturze i masce. Jego szata wskazywała na przynależność do Magów, być może z lokalnego klasztoru. Członkowie tego zakonu są znani z pokojowego charakteru, zwłaszcza ci, którzy noszą czerwoną przepaskę.

Na naszym kontynencie istnieje wiele klasztorów i miejsc, w których wybrani jednostki otrzymują moce żywiołów. Ludzie oraz przedstawiciele innych ras mają dostęp do pięciu głównych żywiołów, a co za tym idzie, do pięciu klasztorów. Wspomniane wcześniej to Woda (niebieska opaska), Ogień (czerwona opaska), Wiatr (zielona opaska), Światło (żółta opaska) oraz Ziemia (brązowa opaska). Każdy z tych klasztorów posiada magów posiadających zdolności odpowiadające danemu żywiołowi. Przynależność do klasztoru wiąże się z nauką magii, która może być przekazywana od dzieciństwa lub poprzez zakup wykształcenia za wysoką opłatą. Ostatni przypadek jest bardzo kosztowny, ale stwarza możliwość zdobycia zdolności magicznych dla osób spoza wybranych. Na przykład rok temu, pracując u kupca, dowiedziałem się, że koszt wysłania syna do Klasztoru Magów wynosił 1200 złotych litów. To wystarczyłoby na życie wielu pokoleń. Sam cieszyłem się, gdy otrzymałem zaledwie 100 srebrnych litów, które musiały wystarczyć mi na cały miesiąc, chyba że podjąłem dodatkowe zlecenia. Do klasztoru przyjmowani są wyłącznie wybrańcy lub synowie zamożnych lordów, baronów lub królów. Jednak nawet wśród nich rzadko zdarza się wysłać syna do klasztoru, zwłaszcza w naszym Królestwie Luzarun. W naszym kraju istnieją dwa główne klasztory, których członków można odróżnić właśnie przez kolor opaski — niebieska opaska symbolizuje magię wodną, a czerwona magię ognia. Jednak tej nocy w tawernie, z której wydobywał się dym, pojawił się Mag Ognia, jako kapłan.

— Kucaj! — krzyknął strażnik w kierunku maga.

Kapłan spojrzał w jego stronę i wypowiedział coś niezrozumiałego dla naszego więziennego zgrupowania. Następnie strażnik zamienił się w popiół. Wszyscy odskoczyliśmy na widok tego zdarzenia. Niektórzy więźniowie biegli w kierunku wozów, szukając schronienia. Mag odwrócił się i powoli oddalił w ciemności. Dym z karczmy opadł, a strażnicy pośpieszyli do środka, starając się ratować Barisa. Okazało się, że oberżysta twierdził, że nic podejrzanego nie zauważył. Klienci byli spokojni, nie było żadnych incydentów. Strażnicy mieli takie samo podejście jak Marwed w trakcie podróży do tawerny. Po uspokojeniu sytuacji i sprawdzeniu, czy Lord jest w porządku, straż eskortowała nas z powrotem do wozów. Po drodze pytaliśmy, czy widzieliśmy zakapturzoną postać. Wszyscy potwierdziliśmy, że tak. Po tym wydarzeniu nikt nie miał ochoty zamknąć oka. Razem wpatrywaliśmy się w ściany naszego pojazdu.

*

Nastał poranek po nocnej sytuacji. Wszyscy strażnicy, którzy nas pilnowali podczas tego incydentu, byli wyraźnie niespokojni przez całą pozostałą drogę. Byli pewnie przerażeni myślą, że nagle wyjdzie kapłan ognia i zamieni jednego z nich w proch. Lord Baris miał bardzo dobry humor i przez cały czas pogwizdywał sobie, jadąc na koniu. Nie zauważył przez ten znakomity nastrój, że brakuje jednego ze swoich gwardzistów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 41.48