E-book
31.5
drukowana A5
39.8
Wybieram Siebie

Bezpłatny fragment - Wybieram Siebie


Objętość:
70 str.
ISBN:
978-83-8431-011-3
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 39.8

Dedykacja

Powieść inspirowana prawdziwym życiem

Dla wszystkich dziewczyn, które uczyły się kochać siebie dopiero wtedy, gdy inni przestali je kochać.

Dla tych, które milczały, kiedy powinny krzyczeć — i dla tych, które w końcu się odezwały.

Dla Ciebie — jeśli kiedyś uwierzyłaś, że jesteś za mało.

Ta książka powstała, żebyś nigdy więcej nie musiała w to wierzyć.

I dla tych, którzy byli przy mnie, kiedy pisałam tę historię.

Dla mojego narzeczonego — za miłość, cierpliwość i wiarę we mnie wtedy, gdy sama ją traciłam.

Dla jego Mamy — za dobroć, ciepło i obecność, która dała mi siłę.

Dla moich dwóch niezastąpionych przyjaciół — za wsparcie, śmiech, zrozumienie i za to, że nie pozwolili mi się poddać.

Z czułością i wdzięcznością,

Vera Skye

Część I

Dzień 1

Nie wiem, od czego powinnam zacząć.

Może od tego, że mam w sobie więcej ciszy niż słów, które mogłabym wypowiedzieć. A może od tego, że jestem zmęczona — życiem, sobą, wszystkim. Ale postanowiłam, że spróbuję. Spróbuję opowiedzieć swoją historię, krok po kroku. Może nie po to, by ktoś ją zrozumiał. Może tylko po to, by wreszcie przestała mnie przytłaczać od środka.

Miałam siedem lat, gdy moi rodzice się rozwiedli. Pamiętam ten dzień — nie tyle konkretną scenę, co uczucie, które od tamtej pory zaczęło rosnąć we mnie jak cień. Nagle zniknęły wspólne śniadania, wieczorne bajki, zapach kawy z mlekiem, który zawsze unosił się z kuchni, kiedy tata był jeszcze z nami.

Ojciec wyjechał za granicę. Podobno miał zacząć wszystko od nowa.

Zostawił mnie z mamą — kobietą silną, ale też chłodną, zamkniętą w sobie. Taką, która nie przytula, nie tłumaczy, tylko wymaga. Niby była obecna, ale czułam się przy niej bardziej samotna niż wtedy, gdy byłam naprawdę sama w pokoju.

Wtedy po raz pierwszy nauczyłam się udawać, że wszystko jest dobrze. Że nie tęsknię. Że nie boję się spać sama. Że nie przeszkadza mi cisza, która wypełniała wieczory. I że nie brakuje mi głosu taty, nawet jeśli w środku coś we mnie płakało za każdym razem, gdy słyszałam cudze „córeczko”.

Kiedy miałam dziewięć lat, przeprowadziłyśmy się do miasta, w którym wychowała się mama. Miejsce było mi obce, ciche, inne. Nie czułam się tam jak w domu, ale nie miałam wyjścia. W tym samym czasie w naszym życiu pojawił się on — mężczyzna, który z czasem stał się moim ojczymem.

Na początku próbowałam się do niego przyzwyczaić. Nie byłam niegrzeczna. Bałam się. A mimo to starałam się go polubić, rozmawiać z nim, uśmiechałam się, jak kazała mama. Przez pierwszy rok nawet się to jakoś układało. Ale później zaczęło się piekło. Zaczęły się pretensje o wszystko, krzyki, osądy. Nic, co robiłam, nie było wystarczająco dobre.

Najgorsze było to, że mama… stała po jego stronie. Zawsze.

Kiedy płakałam, mówiła, żebym nie przesadzała. Kiedy się odzywałam, uciszała mnie. Kiedy próbowałam tłumaczyć — mówiła, że robię z siebie ofiarę. Tak, jakby widziała tylko jego wersję rzeczywistości. Mnie — nie widziała wcale.

Czasem zastanawiam się, czy mnie w ogóle znała. Czy wiedziała, jakie mam ulubione kolory. Czy widziała, kiedy się boję, kiedy znikam w sobie.

Znała moje stopnie, wiedziała, że dobrze się uczę. Ale nie miała pojęcia, co dzieje się we mnie, kiedy drzwi się zamykały, a ja zostawałam sama w pokoju.

Dziś wracam do tych wspomnień i zastanawiam się, kiedy dokładnie zaczęłam się wycofywać. Może wtedy, kiedy pierwszy raz usłyszałam, że nic ze mnie nie będzie. A może wtedy, kiedy przestałam czuć się bezpiecznie we własnym domu. Albo wtedy, kiedy zamiast szukać wsparcia, zaczęłam wszystko tłumić w sobie.

Tyle razy miałam ochotę krzyczeć: „Zobacz mnie! Słyszysz?!”

Ale nikt nie słyszał.

A może nikt nie chciał usłyszeć?

Zaczęłam pisać ten dziennik, bo muszę jakoś oddychać.

Może to będzie moja ucieczka, a może pierwszy krok do czegoś nowego.

Nie wiem.

Wiem tylko jedno — nie chcę już dłużej milczeć.


Dzień 2


Wczoraj, kiedy skończyłam pisać, długo siedziałam w ciszy. Nie miałam siły wstać. Przez chwilę czułam, jakby te wszystkie wspomnienia, które przez tyle lat dusiłam w sobie, nagle nabrały kształtu. Jakby wydostały się ze mnie i teraz wisiały w powietrzu, ciężkie, niewypowiedziane przez lata. Bałam się, że nie zasnę. Ale zasnęłam — z głową pełną obrazów, które nigdy nie powinny należeć do dziecka.

Dziś znów próbuję oddychać.

I znów wracam do przeszłości.

Kiedy miałam dziewięć lat i przeprowadziłyśmy się do nowego miasta, wszystko było inne. Nowe miejsce, nowa szkoła, nowe twarze. Czułam się tam obca — jakbym nie pasowała do niczego ani nikogo. W starej szkole miałam jedną koleżankę, która czasem trzymała mnie za rękę. Tu — nie miałam nikogo. Uczyłam się milczeć, nawet gdy chciałam mówić. Wstydziłam się swojego głosu. Swojego istnienia.

Ojczym pojawił się w naszym życiu, gdy jeszcze nie rozumiałam, że dorośli mogą ranić nie tylko słowami, ale też tym, czego nie robią. Brakiem czułości. Brakiem uważności.

Na początku był dla mnie neutralny. Nie wzbudzał strachu — jeszcze. Ale z czasem wszystko zaczęło się zmieniać. Najpierw to były drobiazgi — uwagi, które raniły, spojrzenia, które sprawiały, że czułam się winna za samo istnienie. Potem — krzyki, kontrola, kary. I ta wieczna ocena.

Nie rozumiałam, dlaczego mu przeszkadzam. Dlaczego cokolwiek powiem, wywołuje jego złość. Dlaczego wszystko, co robię, jest złe. Byłam tylko dzieckiem — potrzebującym, cichym, niewidzialnym.

Ale on widział we mnie tylko problem.

Z czasem nauczyłam się przewidywać jego nastrój po dźwięku, z jakim zamykał drzwi. Po tempie kroków w korytarzu. Po minie, kiedy wracał z pracy.

Zaczęłam chodzić na palcach. Żyłam w ciągłym napięciu — jakbym czekała na wybuch, który może nadejść w każdej chwili.

A mama? Ona tylko patrzyła. Albo odwracała wzrok. Mówiła, że wyolbrzymiam. Że muszę się dostosować. Że przesadzam.

Czasem zastanawiam się, czy ona widziała, jak gasłam.

Czy widziała, jak zaczynam znikać.

Jak przestaję się śmiać. Jak chowam się w sobie.

Pamiętam jedno popołudnie. Miałam dziesięć lat. Siedziałam na balkonie z zeszytem, rysując dom z ogródkiem. Taki, w którym nikt nie krzyczy. W którym mama się śmieje, tata gotuje obiad, a ja mam pokój z niebieskimi zasłonami i własnym biurkiem przy oknie. Ojczym wszedł na balkon, spojrzał na rysunek i powiedział z pogardą:

— I co? Myślisz, że ktoś ci da taki dom? Śnij dalej.

Pamiętam, że zeszyt mi wypadł z rąk. Nie płakałam wtedy. Nie krzyczałam. Po prostu wstałam, podniosłam go, zamknęłam i więcej już nie rysowałam. Jakby ten jeden komentarz wystarczył, by odebrać mi prawo do marzeń.

Z wiekiem było tylko gorzej. Im więcej rozumiałam, tym bardziej bolało.

Zaczęłam się zamykać. Pisać w zeszytach rzeczy, których nie mówiłam nikomu. Zaczęłam spędzać czas sama — nie dlatego, że chciałam, ale dlatego, że nikt mnie nie słuchał.

Zaczęłam też unikać spojrzeń mamy, bo kiedy patrzyłam w jej oczy, czułam wstyd. Nie swój — jej.

A może to był mój wstyd za to, że nie potrafiła być moją mamą?

Zdarzało się, że zasypiałam z poduszką przy ustach, żeby nikt nie usłyszał, jak płaczę. Czasem dusiłam się tym wszystkim, co miałam w środku, ale nie wiedziałam, jak to wypuścić.

Bałam się być zbyt głośna, zbyt wrażliwa, zbyt obecna.

Dziś, kiedy piszę to wszystko, mam wrażenie, że opowiadam o kimś innym. O jakiejś dziewczynce, która próbowała przetrwać dzień po dniu, nie mając nikogo, kto by powiedział:

„To nie twoja wina. Nie jesteś zła. Nie jesteś problemem.”

I wiesz co? Chciałabym cofnąć się do niej. Przytulić ją.

Usiąść obok i powiedzieć, że rozumiem. Że teraz już nie jest sama.

Że pisząc ten dziennik — staje się silna.

Nie wiem, czy ta siła przyjdzie jutro, czy za rok. Ale wiem, że pisząc — daję sobie głos.

I po raz pierwszy nie boję się go usłyszeć.


Dzień 3


Nie wiem, czy to normalne, że dziecko w moim wieku tak często myśli o tym, jak byłoby żyć gdzie indziej. W innym domu. W innym ciele. W innej rzeczywistości. Ale ja myślałam o tym codziennie. I to nie były marzenia o podróżach czy pałacach z bajki — tylko o zwykłym cieple. O spokojnych rozmowach przy herbacie. O matce, która pyta: „Jak się dziś czujesz?”. O ojcu, który dzwoni nie tylko wtedy, gdy musi coś załatwić.

W moim świecie takie rzeczy były luksusem. Zamiast ciepła — kontrola. Zamiast pytań — rozkazy. Zamiast ramion — drzwi zamykające się z trzaskiem.

Ojczym… on potrafił zniszczyć cały mój dzień jednym spojrzeniem. Czułam się, jakbym musiała stale udowadniać, że zasługuję na prawo do istnienia w jego domu. A mama? Jej milczenie bolało najbardziej. Patrzyła, jak blednę — dosłownie i w przenośni — i nie robiła nic. Może nie chciała widzieć. Może wolała wierzyć, że wszystko jest w porządku. Ale ja… ja tonęłam coraz bardziej.

W szkole przestałam się odzywać. Bałam się ludzi. Bałam się, że ktoś zada pytanie, na które nie będę umiała odpowiedzieć. Albo że zapyta: „Co u ciebie?” — a ja nie będę wiedziała, jak skłamać wystarczająco wiarygodnie.

Pamiętam jedno popołudnie. Miałam wtedy może dziesięć lat. Usiadłam na parapecie w moim pokoju, patrzyłam na zachód słońca i pomyślałam, że to chyba jedyny moment dnia, kiedy świat wygląda tak, jakby był spokojny. Jakby przez chwilę nic nie bolało. Zazdrościłam temu niebu. Ono mogło się zmieniać, mogło krzyczeć piorunami, a i tak nikogo nie przerażało. Ja nawet kiedy płakałam po cichu — byłam za dużo.

Byłam za emocjonalna. Za cicha. Za dramatyczna. Za wrażliwa. Zawsze „za” — nigdy „w sam raz”.

Zaczęłam pisać w zeszycie krótkie zdania, których nikomu nigdy nie pokazywałam. „Chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił, zanim zasnę.” „Czy jestem zła, jeśli nie chcę wracać do domu?” „Gdyby mnie nie było, czy ktoś by zauważył?”

To były moje pierwsze modlitwy — nie do Boga, ale do kogokolwiek, kto słyszy ciszę, której nikt inny nie zauważa.

Dziś, kiedy czytam te stare zdania, mam ochotę przytulić tę małą dziewczynkę i powiedzieć jej: To nie twoja wina. Nigdy nie była. Ale wtedy nikt tego nie mówił. Musiałam sama przetrwać. I nauczyć się udawać, że wszystko jest okej. Nawet kiedy nie było.

I może właśnie dlatego teraz — pisząc ten dziennik — próbuję po raz pierwszy niczego nie udawać.

Dzień 4


Czasem mam wrażenie, że żyłam obok własnego życia. Jakby wszystko działo się gdzieś poza mną, a ja tylko obserwowałam — z boku, z dystansu, jak widz nieproszony na przedstawieniu, które miało być moją codziennością.

Zaczęłam zauważać, że coraz trudniej mi oddychać, kiedy jestem w domu. Dosłownie. Ciało napinało się przy dźwięku klucza w zamku. Serce waliło jak oszalałe, gdy słyszałam kroki ojczyma. Bałam się spojrzeć mu w oczy, bo wiedziałam, że zawsze znajdzie coś, do czego się przyczepi. Zbyt głośno oddycham. Za późno wróciłam. Za wolno myję naczynia. Za bardzo jestem sobą.

Mama tylko milczała. Nauczyłam się czytać jej twarz. Wiedziałam, kiedy będzie udawać, że nic nie słyszy. Kiedy wzruszy ramionami. Kiedy odwróci wzrok. Próbowałam się do niej zbliżyć. Parę razy, nie wiem skąd, brałam w sobie odwagę i mówiłam: „Mamo, boli mnie to wszystko”. Ale ona patrzyła na mnie z czymś między zmęczeniem a irytacją. Jakbym znowu była problemem, a nie córką. Jakbym zabierała jej czas, zamiast po prostu być dzieckiem, które potrzebuje czułości.

Zaczęłam znikać. W głowie, w sercu. Wycofywałam się powoli, ale skutecznie. Przestawałam mówić o tym, co czuję. Przestawałam prosić. Przestawałam ufać.

Pamiętam dzień, w którym pierwszy raz pomyślałam, że może po prostu nie jestem stworzona do bycia kochaną. Miałam wtedy jedenaście lat. To było po jakiejś awanturze — już nawet nie pamiętam o co. Pewnie o nic. O to, że wzięłam niewłaściwy talerz. Albo że nie powiedziałam „dzień dobry” z odpowiednim tonem. Wybiegłam wtedy na podwórko, usiadłam pod drzewem i patrzyłam na dzieci, które się śmiały. Czułam, jak łzy ciekną mi po twarzy, ale nikomu nie przeszkadzały. Bo nikt ich nie widział.

W tamtej chwili przysięgłam sobie jedno: Nigdy nie pozwolę, żeby ktoś zobaczył, jak bardzo jestem słaba. A potem, przez lata, udawałam twardą. Ironię miałam w obronie. Sarkazm w kieszeni. Ucieczkę w oczach. Nauczyłam się grać rolę dziewczyny, która sobie radzi. Która nie potrzebuje nikogo. Która się nie boi.

Ale prawda była taka, że bałam się wszystkiego.

Bałam się budzić rano. Bałam się zasypiać wieczorem. Bałam się patrzeć w lustro, bo widziałam tam kogoś, kto już nie wiedział, kim jest. Kim się stał. Kim musiał zostać, żeby przetrwać.

I wtedy zaczęłam się okaleczać.

Nie, nie dlatego, że chciałam umrzeć. Wręcz przeciwnie — ja chciałam czuć, że jeszcze żyję. Że cokolwiek czuję, nawet jeśli to ból — to znaczy, że jeszcze jestem. Żyletka była jedynym narzędziem, które dawało mi iluzję kontroli. Jedynym sposobem, by zatrzymać chaos w środku na kilka minut.

Czy ktoś to zauważył? Nie. Nawet kiedy ręce miałam w bliznach. Nawet kiedy chudłam. Nawet kiedy patrzyłam martwym wzrokiem. Mama nie pytała. Ojczym tylko mówił: „Ubieraj się normalnie, wyglądasz jak wariatka”.

Nikt nie zapytał: „Co się z tobą dzieje?”

Więc przestałam pytać sama siebie.

Zaczęłam się zamykać. Najpierw w pokoju. Później w sobie. W końcu w świecie, którego nie znał nikt oprócz mnie. Sztuczny uśmiech. Spuszczony wzrok. Długie rękawy, nawet w upał. Niby żyłam, chodziłam do szkoły, odpowiadałam na pytania, pisałam klasówki. Ale czułam się jak duch. Jak cień dziewczynki, którą kiedyś byłam — tej, która potrafiła się śmiać w głos, biegać boso po trawie i marzyć o podróżach, o miłości, o szczęśliwej rodzinie.

Zaczęłam pisać w zeszytach. Słowa były moim azylem, bo tylko one nie krzyczały. Tylko one nie uderzały. Nie zostawiały siniaków ani wyrzutów. Pisałam nocami, często przy zgaszonym świetle, żeby nikt nie słyszał łez spadających na papier. Pisałam, bo bałam się, że jeśli przestanę, przestanę istnieć naprawdę.

Kiedyś, po kłótni, ojczym powiedział: „Jesteś nikim. Tylko patrzeć, jak skończysz w psychiatryku”. Mama wtedy milczała. Nawet nie zaprzeczyła. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może on ma rację. Może naprawdę coś jest ze mną nie tak. Może to wszystko moja wina — że nie umiem być „normalna”, że nie potrafię być „łatwa w obsłudze”, że po prostu jestem… za dużo.

Ale dziś, pisząc te słowa — czuję, że to nie była prawda. To była tylko ich wersja świata, którą wmawiali mi tak często, aż w nią uwierzyłam.

Nie wiem jeszcze, jak odzyskać siebie. Ale wiem, że nie chcę już dłużej milczeć.

I to jest chyba początek.


Dzień 5


Czasem zastanawiam się, jak długo można udawać, że wszystko jest w porządku, zanim coś w człowieku się złamie. Jak długo można uśmiechać się do ludzi, którzy nie widzą cię naprawdę? Jak długo można nosić w sobie pustkę, która rośnie każdego dnia — aż staje się jedyną rzeczą, jaką naprawdę znasz?

W szkole byłam cicha. Zawsze na uboczu, jakby niewidzialna. Nauczyciele lubili mnie, bo nie sprawiałam problemów. Byłam „grzeczna”. „Wrażliwa”. „Cicha dziewczynka z ostatniej ławki”. Ale nikt nie pytał, dlaczego jestem tak cicho. Nikt nie zauważał, że to nie spokój, tylko wycofanie. Że to nie pokora, tylko lęk.

Czasami wracałam do domu i siadałam w korytarzu, przy drzwiach, tylko po to, żeby posiedzieć w ciszy. Taka chwila między światem zewnętrznym a piekłem wewnętrznym. Kilka minut, zanim ktoś zacznie krzyczeć, zanim ktoś rzuci słowem ostrym jak nóż. Zanim znów poczuję, że oddychanie boli.

W domu nie było miejsca na emocje. Żadnych. Nie wolno było być zbyt radosną — bo „co się tak szczerzysz jak idiotka”. Nie wolno było być smutną — bo „przestań się mazać, nic się nie stało”. Nie wolno było mówić o tym, co boli — bo „wszyscy mają gorzej”. Nie wolno było być sobą — bo sobą być znaczyło być niewygodną.

Więc zaczęłam się uciszać. Każdego dnia trochę bardziej. Trochę mniej mówiłam. Trochę mniej ufałam. Trochę mniej jadłam. Trochę mniej spałam. Aż w końcu — trochę mniej czułam. Jakby moje wnętrze pokryło się lodem, który nie chciał pęknąć.

Były dni, kiedy chciałam po prostu zniknąć. Nie umrzeć. Tylko zniknąć. Stać się powietrzem, kurzem, niczym. Przestać istnieć tak, by nikt nie musiał się mną przejmować. By nikt nie musiał mnie udawać, tłumaczyć, ukrywać. Być niewidzialna — to było moje największe marzenie.

Ale byłam też dziewczynką, która bardzo chciała być kochana.

Chciałam, żeby ktoś przytulił mnie bez powodu. Żeby zapytał: „Jak się dziś czujesz, naprawdę?” Żeby ktoś powiedział: „To nie twoja wina.” Ale zamiast tego słyszałam: „Jesteś zbyt wrażliwa. Przesadzasz. Dramatyzujesz. Inni mają gorzej.” I wtedy zaczęłam się wstydzić tego, co czuję. Wstydziłam się, że boli. Wstydziłam się, że płaczę. Wstydziłam się, że nie potrafię być tak silna, jak wszyscy ode mnie wymagali.

Wstydziłam się samej siebie.

Były wieczory, kiedy przykładałam poduszkę do ust, żeby nikt nie usłyszał moich łez. Czasem zasypiałam w ubraniu, bo nie miałam siły się przebrać. Innym razem leżałam w bezruchu przez godziny, patrząc w sufit, czując, jak wszystko we mnie pęka w ciszy. Bez słów. Bez świadków. Bez ratunku.

Czasem próbowałam pisać listy. Nie wysyłałam ich. To były listy do mamy. Do Boga. Do samej siebie z przyszłości. Pisałam w nich: „Czy to się kiedyś skończy?” albo „Czy ja jeszcze mogę być szczęśliwa?” Ale nigdy nie dostałam odpowiedzi.

Zaczęłam tworzyć w głowie alternatywne rzeczywistości. Wymyślałam inne życie. Takie, w którym ktoś mnie kocha. W którym mama przychodzi wieczorem i mówi: „Jestem z ciebie dumna.” W którym dom pachnie ciastem, a nie napięciem. W którym nikt mnie nie ucisza, nie lekceważy, nie wyśmiewa.

W tym świecie, który sobie stworzyłam — ja istniałam naprawdę.

Ale rzeczywistość nie dawała o sobie zapomnieć. Krzyk. Trzask drzwi. Cichy płacz w łazience. Poczucie winy, że się żyje.

I to jedno, przerażające pytanie, które wracało jak echo:

„Czy ze mną naprawdę jest coś nie tak?”

A może po prostu nikt nie nauczył mnie, jak kochać siebie, gdy cały świat próbował mi wmówić, że nie zasługuję na miłość?

Dziś piszę ten dziennik, bo czuję, że gdzieś we mnie — głęboko, bardzo głęboko — jeszcze tli się jakaś iskra. Jeszcze nie zgasłam. Jeszcze nie jestem tylko sumą cudzych ocen. Jeszcze gdzieś tam jestem — ja.

Nie wiem, kiedy się odnajdę. Nie wiem, czy to możliwe. Ale wiem jedno:

Nie chcę już dłużej żyć tak, jakby mnie nie było.


Dzień 6


Zastanawiałam się dziś, ile razy człowiek może pęknąć, zanim przestanie się sklejać. Czy da się żyć z sercem w kawałkach, tak jakby to była norma? Czy można oddychać, kiedy wszystko w środku mówi: „Już nie warto”?

Dziś wróciło wspomnienie z czasów, gdy miałam czternaście lat. To był jeden z tych dni, które nie wyróżniały się niczym szczególnym, a jednak pamiętam go do dziś. Zwykłe popołudnie. Kłótnia z ojczymem o coś błahego. Prawdopodobnie nawet nie chodziło o mnie — może o rozrzucone buty, może o drzwi niedomknięte za głośno. Ale słowa, które padły, były jak uderzenie. „Jesteś nikim. Pasożytem. Ciężarem.”

Pamiętam, że stałam wtedy w kuchni i poczułam, jak coś się we mnie zapada. Jakby ktoś od wewnątrz przeciął mnie na pół. I wtedy to zrobiłam. Po raz pierwszy. Wzięłam coś ostrego i przecięłam skórę. Nie głęboko. Nie groźnie. Ale wystarczająco, żeby poczuć coś innego niż ten ból w środku.

To było moje wołanie. Nie o uwagę. O ulgę. O chwilę ciszy, w której nie muszę udawać, że jestem silna.

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, ale zaczęłam odcinać się od świata. Coraz bardziej. Coraz częściej. Przestałam mówić o sobie. Przestałam wierzyć, że kogokolwiek to obchodzi. Zaczęłam spędzać więcej czasu poza domem — z ludźmi, którzy również byli pogubieni. Piliśmy, kradliśmy, uciekaliśmy. Ale w tym wszystkim było coś, czego nie miałam w domu — wspólnota. Zrozumienie. Chociażby na chwilę.

Mama mówiła wtedy tylko jedno: „Wstyd mi za ciebie.” Nigdy: „Co się dzieje?” Nigdy: „Czy coś cię boli?”

Zamieniłam jedno piekło na drugie. I ani w jednym, ani w drugim nie byłam sobą.

Zaczęłam wtedy chodzić do szkolnego psychologa. Sama. Bez wiedzy matki. Potrzebowałam, żeby ktoś w końcu mnie usłyszał. Nie ocenił. Nie uciszył. Nie powiedział: „Inni mają gorzej.” Tylko po prostu… usłyszał.

Ale kiedy mama się dowiedziała, zrobiła awanturę. Krzyczała, że robię z niej potwora. Że psychologowie mieszają ludziom w głowach. Że jeśli nie przestanę, trafię do ośrodka.

I wtedy to usłyszałam: „Jak ojciec cię nie weźmie, to cię oddam.”

Oddam.

Jak przedmiot.

Jak problem.

Jak coś, czego nie można już naprawić.

Tego dnia zasypiałam ze słowem „oddam” w głowie. Powtarzałam je sobie jak modlitwę, tylko że bez nadziei. Z lękiem. Z przekonaniem, że naprawdę jestem czymś niechcianym. Zbędnym. Bezwartościowym.

I choć minęły lata, to słowo we mnie zostało. Zakorzeniło się. Wrosło w moje kości. Do dziś, kiedy ktoś podnosi głos, kiedy ktoś mnie krytykuje — czuję ten sam strach. Że znów mnie „oddadzą”. Że przestanę być wystarczająca. Że znów będę ciężarem.

Ale wiesz co?

Zaczynam rozumieć, że moje istnienie nie jest błędem. Że bycie wrażliwą to nie wada. Że to, że bolało — nie znaczy, że ja jestem winna. To, co mnie spotkało, nie jest moją definicją. Nie jestem tylko zbiorem krzywd. Nie jestem tylko smutkiem i ranami.

Piszę to, bo może Ty też to czujesz. Może też boisz się, że jesteś zbyt trudna do pokochania. Może ktoś kiedyś powiedział Ci, że jesteś problemem. I może, tak jak ja, nosisz to w sobie do dziś.

Ale jesteś kimś więcej niż tym, co o Tobie powiedziano.

Jesteś człowiekiem.

Z sercem, które bije mimo wszystkiego.

Z duszą, która chce kochać.

Z siłą, o której jeszcze nawet nie wiesz.

Piszę ten dziennik, żeby siebie odnaleźć. Kawałek po kawałku. Rana po ranie. Kłamstwo po kłamstwie.

Bo może, kiedy w końcu spojrzę na siebie bez wstydu — zobaczę, że jestem warta miłości.

Że nie muszę już więcej krzyczeć, żeby ktoś mnie zobaczył.

Że mogę zacząć widzieć siebie — pierwsza.


Dzień 7


Byłam dziś na spacerze. Sama. Po raz pierwszy od dawna nie uciekając przed nikim — tylko szukając ciszy, która nie będzie mnie przerażać.

Szłam znaną trasą, ale widziałam ją inaczej. Może dlatego, że pierwszy raz nie miałam słuchawek w uszach. Nie zagłuszałam. Pozwoliłam, żeby myśli mówiły. I mówiły dużo… za dużo. Ale w tym chaosie pojawiło się coś nowego: pytanie. Proste. Dziecinne. Może nawet naiwne.

„Dlaczego mnie nie chciałaś?”

Pytałam dziś w myślach moją mamę. Po cichu. Bez krzyku. Bez pretensji. Z tęsknoty.

Bo może to właśnie boli najbardziej — nie to, że było źle, ale to, że nie próbowała inaczej. Nie zapytała, dlaczego płaczę. Nie przytuliła, kiedy siedziałam godzinami zamknięta w łazience. Nie zapytała, czy boli. Jakby moje cierpienie było przeszkodą, której nie warto się przyglądać.

Pamiętam wieczory, kiedy siedziałam w swoim pokoju z poduszką na twarzy, żeby tłumić szloch. Z jednej strony chciałam, żeby ktoś to usłyszał. Z drugiej — bałam się, że naprawdę ktoś usłyszy i znów dostanę za „robienie scen”.

Czy wiesz, co robi z człowiekiem życie, w którym płacz staje się karą?

Uczy go milczenia.

To milczenie we mnie siedzi do dziś. Czasem, gdy ktoś zapyta: „Co u Ciebie?” — chcę powiedzieć wszystko. Otworzyć się. Ale język się zaciska. Bo wewnętrzny głos mówi: „Nie rób z siebie ofiary. Nikogo to nie obchodzi.”

Ten głos ma twarz mojej matki.

I to nie jest zemsta, nie żal. To po prostu fakt. Wdrukowane przekonanie, że moje emocje są niewygodne, że jestem za dużo — albo za mało. Nigdy w sam raz.

Dziś, kiedy słyszę, że jestem wrażliwa, często się wzdrygam. Bo dla mnie przez lata „wrażliwa” znaczyło „słaba”, „niestabilna”, „problematyczna”.

Ale przecież moja wrażliwość ocaliła mi życie.

To ona sprawiła, że szukałam ratunku.

To ona doprowadziła mnie do psychologa, zanim sama ze sobą zrobiłam coś nieodwracalnego.

To ona sprawiła, że potrafię czuć tak głęboko — nawet to, co boli, nawet to, czego nie da się wyrazić słowami.

Pamiętam, że kiedyś marzyłam o tym, żeby być niewidzialna. Naprawdę. Żeby zniknąć. Żeby nikt nie zauważał, nie zadawał pytań, nie oczekiwał. Ale dziś… po raz pierwszy od dawna, marzę o czymś zupełnie innym.

Chcę być widziana.

Nie jako problem.

Nie jako dramatyczna dziewczyna, która „znowu coś przeżywa”.

Ale jako człowiek.

Chcę, żeby ktoś kiedyś spojrzał na mnie i powiedział: „Widzę Cię. I nie musisz się zmieniać, żeby zasługiwać na miłość.”

Może to naiwne. Może to za dużo.

Ale dziś, przez chwilę, na tym spacerze, pomyślałam, że to możliwe.

Bo jeśli potrafię dać to komuś innemu — może nauczę się dawać to też sobie.

Piszę ten dziennik, bo chcę siebie usłyszeć.

Bo jeśli mam być kimś w tym świecie, to nie chcę być „dziewczyną po przejściach”. Chcę być dziewczyną, która się nie poddała.

Nie dziś.

Nie jutro.

Nie nigdy.


Dzień 8


Nie wiem, co boli bardziej — to, że nigdy nie miałam prawdziwego dzieciństwa, czy to, że tak długo wierzyłam, że to ze mną było coś nie tak.

Dziś przeglądałam stare zdjęcia. Znalazłam jedno z urodzin. Mam może z osiem lat. Uśmiecham się, trzymam tort z zimnymi ogniami, obok mama. Ale jak długo patrzyłam na tę fotografię, tak mocno czułam, że ten uśmiech był tylko zasłoną. Nie pamiętam radości z tamtego dnia. Pamiętam napięcie. Pamiętam, że wszystko musiało być „idealnie”, że nie mogłam się pobrudzić, rozlać soku, powiedzieć czegoś głupiego. Mama zawsze powtarzała, że „trzeba się zachowywać”, bo „co ludzie powiedzą”.

Tylko… co ja miałam z tego wszystkiego?

Całe dzieciństwo było graniem ról, dopasowywaniem się do cudzych oczekiwań. Byciem „grzeczną dziewczynką”, która nie mówi, że ją boli. Która się nie skarży, nie płacze za długo, nie przeszkadza dorosłym.

Zastanawiam się, kim mogłabym być, gdybym wtedy miała przestrzeń, by być po prostu sobą. Gdyby ktoś mnie przytulił i powiedział: „Jesteś wystarczająca. Nie musisz udawać”. Może nie byłabym dziś tak pęknięta od środka.

W moim domu nigdy nie mówiło się o emocjach. Smutek to był wymysł. Lęk to przesada. A gniew — brak szacunku. Nauczyłam się więc tłumić wszystko. Uśmiechać się, kiedy łzy dusiły mi gardło. Milczeć, kiedy serce krzyczało. Być „silna”, bo słabość była oznaką porażki.

Ale prawda jest taka, że nie byłam silna. Byłam sama.

I w tej samotności spotykały mnie rzeczy, które nie powinny spotkać żadnej dziewczyny.

Miałam wtedy szesnaście lat. Byłam na praktykach. Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Spieszyłam się, miałam coś załatwić po zajęciach i byłam w kiepskim stanie — zmęczona, rozkojarzona. A poza tym, od dłuższego czasu miałam coraz większy lęk przed jazdą komunikacją miejską. Tłumy, hałas, duszne autobusy — wszystko mnie przerażało. Zapytałam więc jednego z kierowców, którego kojarzyłam z pracy, czy mógłby mnie podwieźć kawałek. Tłumaczyłam, że jest mu to po drodze. Zgodził się. Uśmiechnął się wtedy dziwnie, ale nie miałam siły analizować. Chciałam tylko dotrzeć na miejsce i mieć to za sobą.

Wsiadłam do samochodu. Początek był normalny — rozmowa o niczym. Ale potem atmosfera zaczęła się zmieniać. Komentarze. Zbyt osobiste pytania. Spojrzenia, które sprawiały, że chciałam się zwinąć w sobie. A potem — gesty. Jego ręka na moim kolanie. Uśmiech, jakby nic się nie stało. Jakby to był żart, flirt, zabawa. A ja siedziałam sparaliżowana. W głowie miałam tylko jedno: „Zaraz wysiądę. Jeszcze tylko chwila. Wytrzymaj. Nie reaguj”.

Nie powiedziałam nikomu. Jak zwykle. Bałam się, że to moja wina. Że nie powinnam wsiadać. Że „dałam powód”. Że nie uwierzą. Że zapytają: „A co miałaś na sobie?”. Tak bardzo się wtedy siebie wstydziłam. Jakby to moje ciało, moja obecność, była prowokacją. A przecież ja po prostu chciałam poczuć się bezpiecznie.

Zaczęłam czuć do siebie obrzydzenie. I jeszcze głębszą samotność.

A potem przyszło siedemnaście lat i myśl, że nie dam już rady. Że nie ma po co. Że nie warto.

To był październikowy wieczór. Taki, w którym świat wydaje się jeszcze bardziej szary niż zwykle. Pamiętam, że długo siedziałam w swoim pokoju, patrząc w okno. Liście spadały z drzew jak ciche przypomnienie, że wszystko kiedyś się kończy. Nie płakałam. Już nie miałam łez. Tylko pustka — bezdenna, chłodna, obojętna.

Miałam siedemnaście lat i czułam, że nie zostało już nic, co mogłoby mnie zatrzymać. Że nie ma takiego miejsca, w którym mogłabym się schować i poczuć bezpiecznie. Ani jednej osoby, do której mogłabym pójść i powiedzieć: „Pomóż mi, bo znikam”. Byłam zmęczona życiem, które bolało, jakby codziennie ktoś otwierał tę samą ranę i udawał, że jej nie widzi.

Wzięłam tabletki. Nie dlatego, że chciałam kogoś ukarać. Nie dlatego, że chciałam zwrócić na siebie uwagę. Chciałam tylko przestać czuć. Chciałam przestać istnieć, choćby na chwilę. Cisza wydawała się bardziej kusząca niż jakakolwiek nadzieja.

Obudziłam się w szpitalu. Światło raziło mnie w oczy. Wszystko było blade, jakby rozmazane. Lekarze coś mówili, pielęgniarki się krzątały, a ja tylko chciałam zniknąć znowu. Mama patrzyła na mnie jak na rozczarowanie. Ojczym — jakby szukał winy w tym, że jeszcze oddycham. Ich słowa bolały bardziej niż rurki w rękach i metalowy posmak w ustach. Nikt nie zapytał: „Dlaczego?”. Nikt nie powiedział: „Zostań, spróbujemy razem”.

Tylko on… Mój chłopak. I jego mama. Przyszli cicho, bez pretensji. Przynieśli ciepły koc, wodę, czyste ubrania. Ale przede wszystkim przynieśli obecność. Żadne z nich nie próbowało mnie naprawiać. Po prostu byli. I to wystarczyło, żebym po raz pierwszy od dawna poczuła, że może jeszcze kiedyś będę miała siłę wrócić.


Dzień 9


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 39.8