E-book
4.73
drukowana A5
27.34
Wybacz mi 3

Bezpłatny fragment - Wybacz mi 3


Objętość:
136 str.
ISBN:
978-83-8431-234-6
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 27.34

Rozdział 62

— Zamówione frytki! — zawołał kucharz, więc Dawid poszedł je odebrać.

Z frytkami wrócił do swojego stolika. Innych gości w barze nie było, więc kucharz zabrał się do sprzątania w kuchni. Ze swojego stołu zbierał pudełka po produktach i wrzucał je do foliowego worka. Potem worek poszedł wrzucić do pojemnika na śmieci, stojącego na tyłach baru.

Dawid rozkoszował się frytkami. Kiedy je zjadł, zapłacił i wyszedł z baru. Znowu poszedł w tamta stronę. Nie potrafił się powstrzymać. W pobliżu ambasady zwolnił kroku. Wiedział, że kamery go obserwują, więc pracownicy ambasady będą wiedzieli, że się tu kręci. Nie potrafił się jednak powstrzymać. Brama wjazdowa na teren ambasady była otwarta. Zdarzyło się to po raz pierwszy.

Zrobił dwa kroki w kierunku budynku, gdy drogę zastawił mu rosły pracownik ochrony.

— Czegoś pan szuka? — zapytał ochroniarz.

— Nie czegoś, tylko kogoś — odparł.

— A więc kogoś pan szuka?

— Kobiety — odparł.

— Jakiej kobiety? — zapytał ochroniarz.

— Pięknej — odparł Dawid.

— Bardzo mi przykro, ale o tej godzinie nie ma już na terenie ambasady żadnych kobiet — wyjaśnił pracownik ochrony.

— Jest pan pewien? — zapytał Dawid.

— Naturalnie. Jestem pewien.

— W takim razie mi też jest przykro. Bardzo — powiedział Dawid.

Obrócił się w stronę ulicy i począł odchodzić poza teren ambasady. Zerknął jeszcze na ochroniarza i poza jego plecami zobaczył stojącą przed budynkiem ambasady karetkę pogotowia ratunkowego.

— Ktoś zachorował? — zapytał jeszcze.

— Nie mogę powiedzieć — poinformował go strażnik.

— Rozumiem — odparł i wrócił na ulicę.

Szedł wolnym krokiem wzdłuż ulicy i przyglądał się przechodniom. Zrobiło się zbyt późno na szukanie pani Izabeli. Tak wynikało ze słów ochroniarza. Odszedł nieco dalej i zatrzymał się by z daleka obserwować ambasadę.

Po chwili do ambasady przyjechała druga karetka Pogotowia Ratunkowego, a zaraz potem trzecia. Musiało się tam wydarzyć coś ważnego. Być może jakiś wypadek. Być może ucierpiało kilka osób, bo po cóż by były potrzebne aż trzy karetki pogotowia.

Postanowił pójść dalej. Poszedł w kierunku kawiarni. Nie był pewien czy kawa o tej porze to dobry pomysł, ale czuł, że i tak nie zaśnie szybko. Usiadł przy tym samym stoliku. Zamówił kawę cappuccino, a gdy mu ją podano, popijał małymi łyczkami i patrzył przez okno na ulicę. Po chili zobaczył trzy karetki pogotowia jadące na sygnale w kierunku szpitala miejskiego.

— Bardzo pana przepraszam, ale zbliża się godzina dwudziesta druga, a o tej godzinie zamykamy kawiarnię — powiedziała do niego kelnerka.

— Czyli pani zaraz skończy pracę? — zapytał.

— Owszem, zaraz skończę pracę i wracam do domu — potwierdziła z pewnym zdziwieniem.

— Czy zgodzi się pani pójść ze mną na spacer? — zapytał.

— Niestety, nie umawiam się z klientami — odparła kelnerka.

— Bo ja jestem dzisiaj bardzo samotny — powiedział.

— Bardzo mi przykro z tego powodu.

— Czy wobec tego spacer jest możliwy?

— Niestety nie.

— A czy będę mógł panią odprowadzić? — zapytał.

— Nie znamy się jeszcze tak dobrze, żebym mogła panu zaufać — odparła.

— Rozumiem pani ostrożność — powiedział. — To nawet nie musi być ostrożność, tylko zwyczajny rozsądek.

— Bardzo się cieszę, że mnie pan rozumie — odparła kelnerka.

— W takim razie proszę mi powiedzieć, ile wizyt w tej kawiarence będzie wystarczającą ilością, żeby mnie pani uznała za znajomego?

— Znajomość nie mogłaby opierać się tylko na wizytach w kawiarni, ale również na życiu poza kawiarnią, czyli życiu poza pracą — wyjaśniła, kiwając przy tym głową.

— No i właśnie dlatego pragnę panią odprowadzić po pracy.

Kelnerka roześmiała się z jego słów.

— Może mnie pan przyłapał, ale to nadal nie oznacza, że muszę się zgodzić — powiedziała z delikatnym wyrzutem.

— Naturalnie, ma pani całkowitą rację. Jest pani wolnym człowiekiem, wolną osobą, więc niczego pani nie musi — przyznał.

— Bardzo dziękuję — powiedziała. — Czy mogę wobec tego zabrać już filiżankę?

— Ależ oczywiście — odparł z uśmiechem. — Ja również bardzo dziękuję.

Kelnerka odeszła z filiżanką, a on wyszedł z kawiarni.

Rozdział 63

Gdy tylko Dawid wychodzi z mieszkania, to odnosi wrażenie, że wszyscy się na niego patrzą. Gapią się i gapią, aż głowa zaczyna go boleć i znowu musi łykać tabletki przeciwbólowe. Na krok nie rusza się z domu bez tych tabletek. To jest niezwykle irytujące, bo one szybko się kończą, a żeby nie wzbudzać podejrzeń za każdym razem trzeba kupować tabletki w innej aptece. Zna już na pamięć lokalizację trzydziestu czterech aptek w naszym mieście. Wiadomo, jest ich znacznie więcej, ale wszystkich jeszcze nie odnalazł.

Apteki mieszczące się w dużych marketach są najlepsze, bo tam kupuje bardzo dużo ludzi, więc w tym tłumie klientów łatwiej się ukryć przed wzrokiem ciekawskich. Naturalnie nawet tam nie można kupować częściej niż raz w miesiącu. Trzymanie się rygorystycznie tych wszystkich reguł ułatwia organizowanie zakupów leków. Od tego zależy bezpieczeństwo i wygoda całego życia. Bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Wczoraj zainteresowała się nim bardzo szykowna i atrakcyjna kobieta. Był w szoku, że taka osoba zainteresowała się kimś takim zwyczajnym jak on. To było jak przebłysk z innego świata, jak promień światła z innej galaktyki, w której prości, zwyczajni, biedni i słabi ludzie przyciągają uwagę innych, bo tam wszyscy są wyjątkowi, piękni i dobrzy. Była jak anioł, który zstąpił na ziemię i wędruje w tym brudnym prochu aby odnaleźć zagubionego brata.

— Czy pan się dobrze czuje? — zapytała z troską w oczach, przyglądając się jego spoconej twarzy.

Musiała dostrzec to całe paniczne przerażenie, któremu wtedy uległ, a jego biedna gęba z całą pewnością zagrała przed nią okropne przedstawienie przechodzenia od zdziwienia, niedowierzania i strachu do nadziei, sympatii, a może nawet bezgranicznego uwielbienia, która aniołom z całą pewnością słusznie się należy.

— Ja? — wyraził swoje zdumienia i natychmiast utkwił wzrok w swoich butach.

— Takie, odnoszę wrażenie, że pan jest chory — powiedziała kobieta z miłym uśmiechem, a od jej czerwonych ust pachniało miętą.

— Jest pani lekarką? — zapytał będąc przekonany, że tylko lekarze w ten sposób patrzą na pacjentów.

— Nie — zaśmiała się kobieta, a jej różowe policzki ślicznie zadrżały, jakby to właśnie owe policzki były instrumentem, który wydobył z siebie to piękne brzmienie kobiecego śmiechu. Śmiechu, który nie był ironią ani drwiną, tylko raczej współczuciem i miłością.

Na jej szyi zakołysał się złoty łańcuszek z małym serduszkiem.

— Nie? — zdziwił się Dawid wielce i był gotów powtórzyć pytanie, bo jej odpowiedź wydawała mi się nieprawdopodobna i absurdalna.

— Jestem sekretarką — poinformowała go kobieta i stała się jeszcze piękniejsza.

— Sekretarką? — zdziwił się, a w jego umyśle zrodziła się cudowna myśl. — Moją? — zapytał uszczęśliwiony.

— Nie — odpowiedziała kobieta ze śmiechem. — Sekretarką pana burmistrza — dodała.

— Tak, tak, rozumiem, ale ze mnie idiota — powiedziałem czerwieniąc się ze wstydu.

Kobieta uśmiechnęła się, przyglądając mu się uważnie.

— To przecież oczywiste, że nie moją — powiedział dla rozjaśnienia sytuacji. — Coś mi odbiło — przyznał.

Kobieta znowu się uśmiechnęła, a on poczułem, że topnieje mu serce w jego zmrożonym nienawiścią i odrazą wnętrzu.

— Jako sekretarka ciągle poznaję mnóstwo ludzi, którzy przychodzą do urzędu, więc nauczyłam się bardzo szybko rozpoznawać objawy zmęczenia, znużenia, zdenerwowania, a także złego samopoczucia — wyjaśniła kobieta.

— Teraz rozumiem — powiedział. — Wyglądam dość kiepsko, no i dlatego znalazłem się w aptece.

— No tak, miejsce jakby adekwatne dla ludzi chorych i źle się czujących — powiedziała kobieta wciąż przyglądając się Dawidowi.

— No właśnie, ale bardzo pani dziękuję za zainteresowanie. Przywróciła mi pani wiarę w człowieczeństwo — powiedział.

— To przecież nic takiego zainteresować się sąsiadem z kolejki — odparła.

— Wręcz przeciwnie. Coraz rzadziej spotykam się z podobną reakcją. Znacznie częściej ludzie się odwracają, a nawet przechodzą na drugą stronę ulicy.

— No chyba tylko jakieś potwory, a nie ludzie — powiedziała kobieta.

— Wręcz przeciwnie. Potworem to raczej ja jestem — przyznał.

— Ależ pan sobie ze mną żartuje — roześmiała się.

— Słucham pana — powiedziała do Dawida pani magister.

Poprosił więc o tabletki przeciwbólowe, zapłacił i szybko wyszedł z apteki, żeby pani sekretarka nie zaczęła się interesować, dlaczego kupiłem tylko jedne tabletki, skoro na pierwszy rzut oka widać, że powinienem ich zażyć znacznie więcej, no i o innym działaniu. Czym prędzej wyszedł z marketu i udałem się do parku, by tam ukryć się wśród drzew i krzaków.

Zaraz potem pomyślał, że dobrze by było sprawdzić dokąd ta pani sekretarka pójdzie. Wrócił więc szybko do apteki, ale jej już tam nie było. Rozglądał się wokoło, zaczął chodzić wzdłuż sklepów, wyglądałem jej wśród przechodzących ludzi, ale w tych tłumach nie sposób było wypatrzeć nikogo konkretnego.

Rozdział 64

Pobiegł czym prędzej na najwyższe piętro marketu, żeby przyglądać się temu tłumowi z góry. Wychylił się ponad poręczą i spojrzał w dół. Ludzkie głowy przesuwały się bezładnie we wszystkie strony. Nie było w tym ruchu żadnego porządku, żadnej systematyczności ani żadnych zasad, które mogłyby tym rządzić, kierować, nic, bo tam poniżej odbywał się taniec dowolny, albo może losowanie totolotka spośród luzem puszczonych w bębnie ludzkich głów.

Niektóre głowy trzymały jakimiś niby-rączkami inne, mniejsze głowy, albo raczej małe główki, ciągnąc je za sobą od jednego stoiska do drugiego, od jednego sklepu do drugiego, od czasu do czasu bijąc te małe główki w porywie złości, wymierzając im policzki i w ten sposób zmuszając do karności i posłuszeństwa. To bardziej przypominało ciągnięcie kuli za sobą, uwiązanej łańcuchem do nogi, niczym dawni więźniowie na galerach, lub w mrocznych kazamatach, chociaż z tej perspektywy, z góry nóg nie było widać, tylko same głowy, a ewentualnie obok głów te niby-rączki, jakby kajdanki łączące pary więźniów.

Gdzie tylko się spojrzało, tam mrowiło się morze głów. Czyżby oni wszyscy się wyroili dzisiaj i dlatego wyleźli spod podłogi, ze szpar pomiędzy ładnymi, marmurowymi kafelkami? Być może komuś wysypały się na podłogę okruchy z torebki z pieczywem, gdy wychodził z piekarni, więc dlatego się to mrowie wydostało z pułapki pod podłogą i wylazło na światło dzienne. Każde robactwo zmierza ku światłu. Takie są odwieczne instynkty każdego życia.

— Tutaj! — krzyknął na całe gardło, mając nadzieję, że oni wszyscy zainteresowani krzykiem popatrzą do góry, a wtedy powinienem bardzo łatwo wypatrzeć w tym tłumie śliczna buzię pani sekretarki, bo z całą pewnością nie było na całym świecie zbyt wiele takich pięknych, anielskich oczu, takich delikatnych nosków, takich gładkich i rumianych policzków.

— Tutaj! — krzyknął jeszcze głośniej, chociaż początkowo mogło mu się wydawać, że głośniej już nie można.

— Tutaj! — krzyknął po raz trzeci, bo ten krzyk, nieco rozpaczliwy, domagał się potrojenia, pragnął nieść swoją treść niczym trylogia.

Namnożyło się tych trylogii ostatnimi czasy ponad miarę, to prawda, ale miał nadzieję, iż trylogia spełni swoją rolę.

— Idiota — powiedział do niego jakiś młodzieniec i straciwszy zainteresowanie jego osobą, poszedł sobie dalej.

To go rozzłościło. Spojrzał gniewnie w dół, niczym bóg starożytny po strąceniu ludzi do Tartaru na wieczyste cierpienie. Ludzkie głowy niczym piłeczki turlały się po tej planszy do gry w życie.

— Ratunku! — krzyknął dla zwrócenia uwagi.

Nikt nawet nie spojrzał. Nikt nie podniósł głowy do góry, bo wszyscy byli zaaferowani własnymi sprawami, robieniem zakupów, piciem kawy, jedzeniem ciastka, wykładaniem sprawunków na taśmę przy kasie. Wszyscy gdzieś się śpieszyli.

— Trzymaj się! — usłyszał gdzieś za sobą.

Obejrzał się do tyłu. Jakiś postawny mężczyzna biegł w jego stronę i wyciągał do niego obie ręce. Pierwsze wrażenie było takie, że on chce go udusić. Być może zdenerwowały go te krzyki. Miał twarz czerwoną jak burak. Musiał być bardzo wrażliwy, albo wściekły jak rozjuszony byk.

Już, już Dawida dopadał, już już zaciskał te swoje wielkie łapy na jego gardle. Na wszelki wypadek, w geście samoobrony, schylił się, unikając ataku brutala.

Był zbyt rozpędzony by tak nagle się zatrzymać. Dawid usłyszał jego wściekły ryk, a potem on przeleciał nad poręczą i spadł w dół.

Był w mundurze ochrony. Wyraźny napis widniał na jego plecach. Dawid zobaczył ten napis dopiero wtedy, gdy mężczyzna leżał już na podłodze najniższego piętra. Obok niego wyraźnie powiększała się plama krwi.

Dopiero w tej chwili spostrzegł, że ludzkie głowy spoglądały do góry, prosto na niego, a te niby-rączki, pomniejszone jeszcze bardziej z powodu perspektywy, wyciągały się w jego stronę, jakby w chęci go dosięgnięcia, albo tylko w geście wskazywania na niego jako na winnego zaistniałej sytuacji.

Wtedy Dawid zrozumiał, że oni wszyscy chcą go dorwać i udusić dla przykładu, jako ostrzeżenie dla innych. Na niższych piętrach zauważył innych ochroniarzy w mundurach, którzy zmierzali szybkim krokiem ku schodom. Wiedział na co się zanosi.

Natychmiast ruszył biegiem ku wejściu do garażu, a tam przemykając niczym wiatr pomiędzy samochodami, pobiegł ku wyjazdowi i zbiegł na dół, nie zważając na trąbiące pojazdy.

Wyleciałem na chodnik przed marketem niczym kula bilardowa. Nie było na co czekać, więc bez zatrzymywania się pobiegł ku przejściu podziemnemu przez ulicę, a następnie wyszedł wprost na przystanek tramwajowy i wsiadł do stojącego tam pojazdu. Przydały się kupione na zapas bilety i przechowywane w portfelu. Od razu skasował bilet, by nie wydać się nikomu podejrzanym pasażerem na gapę. Tramwaj ruszył w swoją zwykłą trasę. Przed marketem zobaczył grupkę ochroniarzy, który rozglądali się bezradnie dokoła. Nie zauważyli go. Bezpiecznie pojechał ku następnemu przystankowi.

Rozdział 65

Następnego dnia usadowił się na ławce przed wejściem do marketu, z książką w dłoniach i udawał czytanie zajmującej powieści sensacyjnej bardzo modnego ostatnio autora. Pochylony nad otwartą książką zezował na przechodzących opodal ludzi. Tłum zmierzający do świątyni pieniądza robił się coraz większy. Chwilami zaczynało nawet brakować miejsca na chodniku, więc ludzie schodzili na ulicę, aby tylko nie czekać zbyt długo na wejście do największego sklepu.

Po przyjeździe tramwaju na najbliższy przystanek tłum spragnionych krwi i żądnych kupowania wszystkiego co nawinie się pod rękę z kartą płatniczą robił się tak wielki, że ludzie walili całą szerokością ulicy, a samochody trąbiły jak szalone, piszczały hamulcami i ryczały rozgrzanymi silnikami, usiłując zepchnąć ludzi z ulicy i wymusić sobie wolną drogę do wjazdu na parking.

Po niebie przelatywał samolot pasażerski, wyraźnie obniżając lot. Dawid miał wielką nadzieję, że nie zamierza wylądować na dachu marketu, bo gdyby nie udało mu się wyhamować na bądź co bądź jednak krótkim dachu, to spadłby prosto na jego ławkę, a w tym rozgorączkowanym tłumie z całą pewnością nie udało by się mu nigdzie uciec, a w każdym razie nie wystarczająco daleko. Musiał liczyć na rozsądek pilota. Z całą pewnością czekała na niego w domu kochająca żona i rozkoszne małe dziecko, więc też był zdeterminowany do bezpiecznego lądowania na lotnisku. Opiekuńcza i czuła małżonka nie wybaczyłaby mu nawet najmniejszej katastrofy lotniczej.

Pomimo nieustannego obserwowania przechodzących ludzi nie zauważył pięknej pani sekretarki. Przecież była z całą pewnością inteligentną osobą, więc wiedziała bardzo dobrze, iż ludzie będą wykupywać wszystko co się im trafi, bo rozpoczynał się okres robienia przedświątecznych zakupów. Nie mogła więc spokojnie czekać aż do zakończenia pracy, bo wtedy w sklepach znalazłaby już tylko same resztki, a żaden świadomy swojej wartości człowiek, dotyczy to również sekretarek, które są wszak elitą wszystkich stanowisk urzędniczych, nie jest gotowy na to aby kupować dla swoich ukochanych jakieś parszywe resztki i ochłapy, których nikt inny nie zechciał.

Doskonale zapamiętał rytm jej kobiecych kroków, delikatny stukot jej wykwintnych obcasików na marmurowych kafelkach w aptece, jednakowoż ku jego rozpaczy, w tym tłumie przed marketem i w panującym tam hałasie nie dało się niczego usłyszeć.

— Jasna cholera! — zaklął pod nosem.

Na szczęście nikt tego nie usłyszał, a jeżeli nawet ktoś usłyszał, to w swoim pędzie ku sklepom nie zwrócił na to uwagi. Pędzący przed siebie ślepo motłoch był niczym stado baranów, którym się wydaje, że przed nimi znajduje się pole z pyszną trawą, więc łąkę już nieco wysuszoną, z ostami i pokrzywami czas jest opuścić, a kto pierwszy dotrze do nowego pastwiska będzie miał możliwość wybrania sobie miejsce do pasienia się w najbardziej żyznym miejscu.

Barany nigdy nie dostrzegają, że piękna i pachnąca droga, która ma ich zaprowadzić do nowego pastwiska, najczęściej prowadzi wprost do rzeźni. Dokładnie tak było z tymi ludźmi. W każdym sklepie czekały już na nich terminale płatnicze, które niczym maszynki do strzyżenia ogolą wszystkich klientów sklepu, tym krócej im bliżej będzie do świąt.

Przewrócił stronę w powieści trzymanej w dłoniach. To na wypadek gdyby ktoś go z daleka obserwował. Miało wyglądać na to, że czyta książkę.

— To jego najnowsza powieść? — zapytał mężczyzna, który przystanął przy tej samej ławce.

— Nie wiem — odpowiedział. — Dopiero zaczynam czytać tego autora.

— W takim razie polecam pozostałe powieści tego pisarza — stwierdził.

— Dziękuję, być może skorzystam z pańskiej rady — odparł.

— Codziennie pan tu przesiaduje? — pytał dalej nieznajomy.

— Nie, za każdym razem w innym miejscu — wyjaśnił Dawid z nadzieją, że on nie rozpozna kłamstwa.

— A wczoraj gdzie pan czytał? — dopytywał nieznajomy.

— Wczoraj wcale nie czytałem, bo źle się czułem i nie wychodziłem z domu — skłamał ponownie.

— Szkoda — odparł mężczyzna, po czym usiadł obok niego na ławce.

— Dlaczego szkoda? — zainteresował się Dawid.

— Bo wczoraj jakiś bandzior, w takiej kurtce jaką pan ma na sobie, zepchnął pracownika ochrony z najwyższego piętra — poinformował.

— To straszne! — oburzył się Dawid.

— Tak, ma pan rację, to jest straszne — potwierdził nieznajomy.

— I co się mu stało? — zapytał Dawid.

— No cóż, niestety, nie żyje — odpowiedział nieznajomy.

— To okropne! — stwierdził.

— Ma pan rację — przyznał nieznajomy..

Siedział wyprostowany i patrzył w stronę marketu. Dawid też wyprostował zgarbione dotąd plecy.

— Nie potrafię zrozumieć co popycha ludzi do takich bezsensownych rzeczy — powiedział mężczyzna.

— A dlaczego bezsensownych? — zapytał Dawid.

— Gdyby to był rabunek, to być może można by zrozumieć potrzebę posiadania pieniędzy, ale to nie był rabunek.

— Może to jednak był rabunek, a ochroniarz go na tym przyłapał — zasugerował możliwe wytłumaczenie.

— No właśnie nie. W tym czasie nie doszło do żadnej kradzieży ani nawet do nieudanej próby kradzieży — stwierdził mężczyzna.

— Może w takim razie to była zemsta za zdradę, za uwiedzenie żony, dziewczyny, siostry — podpowiadał kolejne rozwiązania Dawid.

— Również tak początkowo sadziłem — odparł.

— I co? — zainteresował się Dawid.

— Sprawdziliśmy wszystkie możliwe rozwiązania — powiedział. — Zarówno te prywatne, jak i służbowe w miejscu pracy.

— To może napastnik nie był wcale napastnikiem, tylko został napadnięty z powodu nieznanych jeszcze przyczyn. Może się szarpali i wtedy jeden zepchnął drugiego.

— Niestety, również nie — stwierdził kategorycznie.

— Jak to? — zdziwił się Dawid.

— Było wielu świadków tego wydarzenia. Nikt nie wspomniał o szarpaninie, o walce ani o niczym takim.

— No to jak to się mogło stać? — zapytał Dawid.

— Tego nie wiemy — powiedział nieznajomy. — Był jeden człowiek przy barierce, który coś wykrzykiwał, ale z powodu hałasu nie wiadomo co krzyczał, ponieważ nikt ze światków go nie zrozumiał. Potem drugi człowiek wyleciał nad barierką jak wystrzelony z procy.

— To straszne! — stwierdził Dawid.

— Otóż to — przyznał mężczyzna.

— A dlaczego to pana tak interesuje? — zapytał.

— Jestem prokuratorem — stwierdził.

— Rozumiem — odparł. — Czyli ma pan problem.

— Niestety tak — przyznał prokurator.

— A odciski palców? — zapytał Dawid.

— Nie ma — wyjaśnił. — Ochroniarz był wielkim facetem. Nawet nie dotknął dłońmi poręczy, a żadnych innych odcisków tam nie było.

— Czyli kłopot — powiedział Dawid.

— Owszem — przyznał prokurator.

— Może to był zwyczajny wypadek — podsunął prokuratorowi pomysł.

— Niby jak?

— No nie wiem, ale mogło tak być — odparł.

— To nie jest możliwe — stwierdzi prokuratorł. — Nikt przez przypadek nie spada z czterech pięter.

— Nie mówiłem przypadek, tylko wypadek — poprawił go.

— Gdyby montował na wysokości oświetlenie, to wtedy to mógłby być wypadek — stwierdził dość chłodno prokurator.

— Nie sadzę — powiedział Dawid.

— Co? — zdziwił się.

— Ochroniarze nie montują oświetlenia — wyjaśnił.

— Oczywiście, że nie — zgodził się.

— Jeżeli tamten coś krzyczał wychylając się przez poręcz, to ochroniarz mógł pomyśleć, że planuje rzucić się z góry. Może rzucił się na niego, żeby go powstrzymać.

— To też nie jest możliwe — stwierdził prokurator.

— A to dlaczego? — zapytał Dawid zdziwiony.

— Bo świadkowie zgodnie zeznali, że w chwili upadku tamtego już tam nie było — wyjaśnił rzeczowo pan prokurator.

— Aha — powiedział.

— Sam widzisz, człowieku, że nic tu nie pasuje — powiedział prokurator ze złością.

— Bo może ten krzyczący spostrzegł biegnącego ochroniarza i po prostu się jego wystraszył — powiedział Dawid.

— No i co by wtedy zrobił? — dociekał rozdrażniony prokurator.

— Bo ja wiem — powiedział Dawid udając namyślanie się nad odpowiedzią. — Mógłby się skulić ze strachu, a tamten może już nie zdążył się zatrzymać i wypadł.

Prokurator przez chwilę milczał.

— A więc mówisz, że to mógł być wypadek?

— Nie widzę innej możliwości, skoro wszystko odbyło się tak jak pan to opowiedział — odpowiedział mu Dawid robiąc niewinna minę.

— To by było nawet prawdopodobne — powiedział.

— Tak na chłopski rozum — dodał Dawid.

— Ma pan rację — odparł prokurator. — Mogło tak być. Dziękuję.

— Nie ma za co, ja tylko tu sobie siedzę i czytam książkę.

— Tak, tak, mimo wszystko dziękuję — powiedział, po czym wstał i poszedł sobie.

Dawid odetchnąłem z ulgą.

— Dużo nie brakowało — powiedział zamykając książkę.

Wstał z ławki i powolnym krokiem, na wypadek gdyby był obserwowany, poszedł w stronę przystanku tramwajowego.

Rozdział 66

Dawid wszedł do mieszkania ze srogą miną.

— Wyglądasz jakbyś zamierzał narobić w spodnie — przywitał go z ironią karabin wiszący na ścianie.

— Nic nie gadaj! — warknął na niego groźnie.

Powiesił kurtkę w szafie i zdjął buty.

— To już nigdzie dzisiaj nie pójdziemy? — zapytał prawy but.

Lewy but tylko spoglądał na niego ze smutkiem.

— Żadnego gderania! — powiedział i zamknąłem szafę.

Poszedł do pokoju i usiadł na kanapie.

— Zgubiłem tego anioła i nie mam zielonego pojęcia jak go odnaleźć — powiedział w próżnię, albo raczej do sufitu.

— Tego anioła, czy raczej tę anielicę? — zapytał karabin.

— Przestań — odparł Dawid.

— Chcę tylko ustalić stan faktyczny — powiedział karabin.

Dawid wywrócił oczy spoglądając na sufit.

— Popieram jego pytania — powiedział sufit.

— Zgoda. To była kobieta, piękna jak anioł, cudowna jak marzenie, wyśmienita jak serniczek z galaretką — przyznał pod naporem spojrzeń.

Żyrandol się zarumienił z emocji i przyciemnił żarówki, tworząc nastrój do intymnej rozmowy.

— Wiedziałem — ucieszył się karabin.

— To jeszcze nic nie znaczy — stwierdził Dawid chłodno.

— Dlaczego? — zaniepokoił się sufit.

— Bo to jest obca osoba — wyjaśnił.

— Którą możesz poznać bliżej — zauważył karabin.

— Którą możesz w sobie rozkochać — dopowiedział sufit.

— Tak jak to doskonale potrafisz — odezwała się kanapa.

— Bez takich przytyków — poprosił Dawid zupełnie łagodnie, jednak kanapa obraziła się i zamilkła.

— Ponadto nie wiem gdzie jej szukać — dodał z nutą rozpaczy w głosie.

— Koniecznie musisz ją odnaleźć — stwierdził karabin.

— To nie będzie łatwe — zauważył sufit.

— Nic w życiu nie jest łatwe — mruknął żyrandol.

— Pomożemy ci — włączyła się do rozmowy szafa.

— Wszyscy będziemy ciebie wspierać — zaskrzypiały drzwi od pokoju.

— Uspokójcie się — poprosił Dawid.

Zapadła nerwowa cisza. Przez okno wpadały do pokoju skośne promienie zachodzącego słońca, które poprzez firanki tworzyły długie smugi aż do ściany naprzeciwko okna i rysowały misterne wzory na ścianie nad obrazem, aż do sufitu. Oprócz Dawida nikt tego nie zauważył. Zastanawiał się czy to przypadkiem nie jest jakaś wiadomość dla niego od wszechpanującego nad całą Ziemią Słońca, ale jeżeli nawet była to wiadomość, to nie potrafił jej chwilowo odczytać.

Wstał z kanapy i włączył światło na pełną moc żarówek. Pokój zalała jasność, a znaki natychmiast zniknęły. Znowu nikt poza nim tego nie zauważył. On natomiast udawał, że nic się nie stało. Nie miał wyboru i musiał ich wszystkich oszukiwać.

Zastanawiał się co powinienem jeszcze zrobić. Z całą pewnością było mnóstwo możliwych rozwiązań, tylko trzeba było je znaleźć. Zastanawiał się czy wystarczy wszystko precyzyjnie zaplanować, czy raczej powinienem poprosić kogoś o pomoc. Tylko wtedy musiałby temu komuś wszystko powiedzieć, a co najmniej wyjaśnić najważniejsze zagadnienia. Naturalnie wtedy musiałby również przymusić go do milczenia, albo nawet zamordować po wykonaniu zadania, bo jak się mówi, to byłaby tajemnica aż po grób. Nikt nigdy nie powinien wiedzieć o nim wszystkiego, a jeżeli się nawet dowie, to nie może tego nikomu ujawnić, bo to jest tajemnica lekarska.

Po dość długich rozważaniach Dawid doszedł do wniosku, iż najlepiej będzie spróbować rozwiązać tajemnicę sekretarki samodzielnie, bo wtedy nie będę miał żadnych zobowiązań wobec innych osób. Uwielbiał być niezależnym, samodzielnym, przedsiębiorczym, pomysłowym, a może nawet genialnym, odpowiedzialnym, przynajmniej za siebie, dojrzałym facetem, który w każdej życiowej sytuacji radzi sobie ze wszystkim.

Rozdział 67

Po śniadaniu zabrał książkę i poszedłem znowu siedzieć na ławce przed marketem. Kurtkę zapiął sobie wysoko pod szyją, bo powiewał chłodny wiaterek. Pewnie dlatego, że było jeszcze dość wcześnie, a noc musiała być bardzo chłodna.

Od razu stwierdził, że dla wielu ludzi poranna godzina wcale im nie przeszkadza w robieniu zakupów. Klienci w każdym wieku ciągnęli do sklepów jak pszczoły do ula. Zaczął się zastanawiać czy ci wszyscy ludzie nie pracują, czy tylko zdezerterowali ze swoich miejsc pracy. Potem zobaczył, iż wiele z tych osób przechodząc obok jego ławki zerka podejrzliwie w jego stronę. Być może oni też się zastanawiali nad tym co on robi o tej godzinie na ławce, zamiast być w pracy.

Przez jakiś czas bezczelnie przyglądał się przechodzącym osobom. Potem jego to znudziło i zabrałem się do czytania książki. Naturalnie nie zaniedbywał częstego zerkania ponad książką na przechodniów, bo przecież zamierzał wypatrzeć piękną panią sekretarkę. Jednakowoż ona wciąż nie nadchodziła. Ta cała sytuacja stawała się coraz bardziej irytująca.

— Dzień dobry panu — powiedział do niego mężczyzna, który również usiadł na tej ławce.

Zerknął na niego z byka, bo mu przeszkadzał w jego misji. Naturalnie, pomyślał. Jeszcze tego mi tu brakowało, pomyślał. To był wielce szanowny pan prokurator.

— Dzień dobry — odparł na jego zaczepkę, najwyraźniej złośliwą, bo jego obecność przy Dawidzie wykluczała zaistnienie dobrego dnia.

— Znowu pan sobie czyta książkę na ławce przed marketem — zauważył pan prokurator.

— Słusznie pan zauważył, że znowu sobie czytam książkę na ławce przed marketem — odpowiedział jemu bardzo uprzejmie.

— Otóż właśnie, znowu pan sobie czyta książkę na ławce przed marketem — raczył potwierdzić szanowny pan prokurator.

— Czyżby szanowny pan prokurator uważał, że ponowne czytanie sobie książki na ławce przed marketem jest może nieco naganne? — zapytał z miłym wyrazem twarzy.

— Ależ nie, w żadnym wypadku nie uważam, żeby ponowne czytanie sobie książki na ławce przed marketem mogło kiedykolwiek uchodzić za czyn naganny — odparł.

— W takim razie mnie pan uspokoił — powiedział Dawid, po czym głośno odetchnąłem z ulgą, co musiało zostać zauważone.

— Jak najbardziej, może pan być zupełnie spokojny — potwierdził pan prokurator, po czym również głośno odetchnął.

— Czyżby pan również się czymś niepokoił? — zapytał Dawid.

— Owszem — odparł prokurator.

— Rozumiem — powiedział, mając nadzieję, iż on mu w końcu wyjaśni powód swojego zaniepokojenia.

— Czy wolno mi będzie poprosić pana o okazanie dowodu tożsamości? — zapytał nagle pan prokurator.

— Ależ naturalnie — odpowiedział Dawid, lecz nadal spokojnie czytał książkę.

— No więc? — zapytał pan prokurator.

— Co no więc? — odparłem pytaniem na pytanie.

— Dokumenty! — przypomniał mi prokurator.

— Już odpowiedziałem na to pytanie — wyjaśnił z wymownym zdziwieniem.

— To dlaczego pan nie okazuje? — dociekał prokurator.

— Bo jeszcze pan nie poprosił.

— Co takiego! — oburzył się.

— Zapytał pan czy wolno mu będzie poprosić o okazanie dowodu tożsamości, ale pan nie poprosił — odparł.

— Proszę natychmiast okazać dokumenty! — rozkazał oburzony.

— Teraz to już nie mam wątpliwości, że pan prosi, więc oczywiście okażę — wyjaśnił Dawid wyjmując portfel, a z niego dowód osobisty i podał go prokuratorowi.

Prokurator wziął go z jego ręki i dokładnie oglądał.

— Już mogę go odebrać? — zapytał Dawid.

— Jeszcze nie — odburknął prokurator.

Po dokładnym obejrzeni dokumentu pan prokurator wyciągnął z kieszeni marynarki notes i długopis, po czym przystąpił do przepisywania do notesu danych personalnych.

— Czy przepisy o Rodo nie zabraniają kopiowania wrażliwych danych osobowych obywateli? — zapytał Dawid.

— Nie, nie zabraniają, jeżeli jest to niezbędne dla czynności służbowych — wyjaśnił pan prokurator kontynuując swoje czynności.

Rozdział 68

Gdy pan prokurator skończył przepisywać dane z dowodu do swojego notesu, to go oddał. Dawid wsadził go z powrotem do portfela, a ten do kieszeni kurtki.

— Dziękuję — podziękował.

— Nie ma sprawy — powiedział z uśmiechem prokurator.

— W jakim celu pan to zrobił? — zapytał.

— No cóż — odparł i przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. — W trakcie naszego poprzedniego spotkania nie zrobiłem tego, więc miałbym sporo kłopotów z ustaleniem pańskiego nazwiska i adresu zamieszkania.

— Aha.

— Naturalnie w końcu bym pana odnalazł na podstawie fotografii, no ale to by wymagało nieco czasu i odrobinę pracy — dopowiedział.

— Jakiej fotografii? — zainteresował się Dawid.

— Rozpoznałem pana na fotografiach wykonanych przed budynkiem ambasady — wyjaśnił pan prokurator.

Muszę przyznać, że te słowa jego mocno zaskoczyły.

— Jakiej ambasady? — zapytałem ze zdziwieniem.

— W naszym mieście jest tylko jedna ambasada — wyjaśnił prokurator zadowolony z siebie.

— A, tylko jedna — powiedział Dawid nie dowierzając.

— Owszem — potwierdził prokurator.

— A co to za fotografie? — zapytał zaczynając się denerwować.

— Był pan przed ambasadą w czasie gdy były tam również karetki Pogotowia Ratunkowego.

— Przypominam sobie — ucieszył się. — Przechodziłem wtedy ulicą, nic więcej.

— To się dopiero okaże — powiedział prokurator z groźbą w głosie.

— Coś się tam stało?

— Tego jeszcze, na obecnym etapie dochodzenia nie mogę ujawnić. Rozumie pan, tajemnica służbowa — wyjaśnił prokurator.

— Czyli trwa dochodzenie — zauważył Dawid.

— Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć tej informacji — stwierdził pan prokurator.

— Rozumiem — przyznałem Dawid.

Prokurator spoglądał na niego z dziwnym wyrazem twarzy. Poczuł się jakoś nieswojo. Nie było wiadomo z jakim dochodzeniem pan prokurator powiązał jego osobę.

— A co ja mam do tego? — zapytał.

— To się dopiero okaże — powiedział pan prokurator.

— W toku śledztwa?

— Owszem — przyznał pan prokurator.

— Chyba mam prawo wiedzieć o co jestem oskarżony — powiedział Dawid.

— W tej chwili o nic nie jest pan oskarżony — wyjaśnił.

— Ale śledztwo się toczy.

— Śledztwo toczy się w sprawie, a nie przeciwko komuś — ponownie wyjaśnił prokurator ze stoickim spokojem.

— A ja jestem w obrębie zainteresowania tego śledztwa.

— Nie — zaprzeczył prokurator.

— Nie? — zdziwił się Dawid.

— Nie — potwierdził pan prokurator.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 27.34