Rozdział 1
Dawid obudził się wcześniej niż zazwyczaj. Przez okno do jego pokoju wpadały skośne promienie słońca, które ledwie co wyszło znad horyzontu, a już się wydawało, że jego złote promienie zdołały ogrzać cały świat, który dzięki temu stał się nie tylko znośnym, ale nawet zupełnie przyjemnym miejscem do życia.
— Witaj, kochane słoneczko. Dziękuję ci za to, że jesteś — powiedział do słoneczka, a ono uśmiechnęło się do niego promieniści i jakby mocniej nieco przygrzało.
Dawid uśmiechnął się na domniemaną reakcje słońca, bo równie dobrze mogło by się w odpowiedzi schować za jakąś czarną chmurą, która mogłaby przynieść na ten piękny świat, o tak pięknej porze, opady lodowatego deszczu.
Wstał ze swojej kanapy i pobiegł do łazienki, żeby dopełnić wszystkich koniecznych rytuałów dobrego i pomyślnego rozpoczynania dnia. W pierwszej kolejności usiadł na sedesie by oddać mocz zgromadzony w jego pęcherzu przez całą noc. Zawsze siadał do sikania, bo kiedyś podczas choroby stracił przytomność właśnie podczas oddawania moczu, w wyniku czego wpadł do kabiny prysznicowej i boleśnie stłukł sobie plecy. Na samą myśl o tym, że równie dobrze mógł rozwalić sobie głowę, a nawet w wyniku tego umrzeć, zaczął siadać do sikania. Doskonale wiedział, że raczej jest tchórzem, niż szaleńcem rzucającym wyzwanie całemu światu.
Romantyczne wdrapywanie się na dach świata, walka z lwami, zdobywanie zamków, czy loty w kosmos, to nie była jego bajka. Wolał ciepłe, przytulne mieszkanie i pyszne bułeczki na śniadanie.
Tak więc w następnej kolejności zabrał się do mycia zębów. Nabrał odrobinę pasty na szczoteczkę i szorował, od czasu do czasu wypluwając nadmiar pasty z ust.
— Dlaczego ona się aż tak bardzo pieni? — zapytał lustra, ale lustro najwyraźniej zwlekało z odpowiedzią.
Potem wskoczył pod prysznic i zrobił sobie gorącą kąpiel. Balsam do kąpieli pachniał bardzo przyjemnie, więc z prawdziwą przyjemnością wcierał go sobie w skórę. Od niechcenia umył też sobie stopy, chociaż jeszcze całkiem niedawno wyznawał zasadę, że mycie nóg to jego wróg. Doszedł jednak do wniosku, całkowicie słusznego i rozsądnego skądinąd, że w miarę kolejnych lat życia powinien raczej ograniczać ilość swoich wrogów.
Po ubraniu się poszedł do kuchni na śniadanie. Okazało się jednak, że bułeczek już nie ma. Może to i lepiej, pomyślał, bo będzie okazja kupić świeże. Wrzucił na siebie kurtkę, włożył buty i poszedł do sklepu piekarniczego. Pachniało tam tak apetycznie, że od razu poczuł wielki głód.
Podobnie musiał się poczuć niewielki pies, na którego jego właściciel mówił Bingo. Stojąca przed nimi w kolejce po pieczywo pani z dwójką małych chłopców kupiła sporo bułek, a po jednej dała obu maluchom. Jednemu z nich Bingo zabrał bułkę zanim jego pan zdążył zareagować.
— Bingo! Nie wolno! — wykrzyknął, ale już było za późno. — Ja odkupię tę bułkę — zaproponował kobiecie właściciel pieska.
— Nie trzeba — powiedziała sprzedawczyni ze śmiechem i podała bułkę matce chłopczyka. — Piesek najwyraźniej poczuł się głodny, a ja przy okazji miałam niezły ubaw, bo pierwszy raz widziałam taką sprytną, zwinną i udaną akcję organizowania sobie posiłku przez pieska.
Wszyscy byli zadowoleni, więc pani z chłopcami poszła do domu, pan z pieskiem też zrobił swoje zakupy i poszli.
— Sześć bułek rzemieślniczych — poprosił Dawid.
Sprzedawczyni nałożyła mu bułki do przezroczystej siateczki.
— Dzisiaj są tak ładnie wypieczone, zarumienione, że wyglądają prześliczne — pochwaliła.
— W takim razie poproszę jeszcze cztery, bo chyba zjem więcej na śniadanie — poprosił Dawid oblizując się na sam widok tych bułeczek.
— Ma pan rację, bo ja też już trzy zdążyłam zjeść, takie są pyszne — odparła sprzedawczyni i dołożyła jeszcze cztery bułki do siatki.
Była nie tylko bardzo miłą, młodą kobietą, ale była też bardzo ładną, można by nawet powiedzieć piękną osobą. Miała śliczne włosy blondynki z telewizyjnego serialu, śliczne błękitne oczy królewny z bajki o młodej królewnie i starym kandydacie na małżonka, przed którym musiał ją uratować młody, przystojny żołnierz. Miała bardzo gładką, rumianą cerę, a jej malinowe usteczka aż prosiły się o pocałunek.
— Bardzo pani dziękuję — powiedział Dawid. — Ślicznie pani wygląda.
— Jest pan bardzo miły — odparła sprzedawczyni pieczywa.
— Ależ w żadnym wypadku nie jestem miły. Po prostu jestem szczery i nie mogę się powstrzymać przed mówieniem prawdy tak pięknej kobiecie.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się słodko, pokazując swoje nieskazitelnie białe ząbki.
— Szesnaście złotych — powiedziała.
— Chciałbym być tą bułeczką, którą schrupały dzisiaj te śliczne białe ząbki — powiedział Dawid kładąc na ladzie odliczone pieniądze. — Dziękuje bardzo i życzę miłego dnia.
— Bardzo proszę — odparła śliczna sprzedawczyni bułeczek. — Z całą pewnością zasmakują panu tak samo jak mnie.
— Mam nadzieję, chociaż pewnie lepiej by mi smakowały, gdyby pani piękne usteczka je wcześniej pogryzły.
— Lubi pan takie pogryzione? Własne ząbki już wypadły? — zapytała ze śmiechem piękna sprzedawczyni.
— Na szczęście nie, aczkolwiek uwielbiam pokruszoną bułkę z cukrem, zalaną gorącym mlekiem, a to prawie tak samo jak pogryziona przez takie słodkie usteczka, że już pewnie cukru by nie było trzeba, a to by się tylko przyczyniło do poprawy mojego zdrowie, bo cukrzyca by już mi nie groziła.
— Zdrowie szanownemu panu nie dopisuje? — zapytała piękna sprzedawczyni.
— Owszem, trapią mnie nieustanne kłopoty sercowe — wyjaśnił.
— W takim razie trzeba się udać do kardiologa.
— Ma pani całkowitą rację, chociaż myślę, że jeden pani pocałunek by te problemy rozwiązał — powiedział Dawid i spojrzał w jej uwodzicielskie oczy.
— Bardzo mi przykro, ale nie całuję przygodnie napotkanych klientów — stwierdziła.
— Tak, to zrozumiałe.
— A to dlaczego? — zainteresowała się.
— Bo pewnie ma pani tak wielu kandydatów do leczenia problemów sercowych, że aby im wszystkim podołać trzeba by otworzyć, zamiast piekarni, spółdzielnię lekarską.
— Ależ pan dowcipny — powiedziała sprzedawczyni.
— Na sam widok pani ślicznej osoby od razu humor mi się poprawia, czyli można śmiało stwierdzić, że już pani rozpoczęła praktykę medyczną.
— Wciąż żarty się pana trzymają — powiedziała ze śmiechem i widocznym rumieńcem słodka pani sprzedawczyni równie słodkich bułeczek.
— Bardzo dziękuję, że mnie pani tak dobrze ocenia, bo niektórzy ludzie uważają, że jestem nicpoń i oszust — powiedział Dawid.
— Bo może pan ich oszukuje — powiedziała dziewczyna patrząc na niego z wyrzutem.
— Ależ nie — zaprzeczył. — Ja tylko lubię mówić ludziom prawdę prosto w oczy.
— Nie wszyscy to lubią — oceniła dziewczyna.
— Zwłaszcza stare i brzydkie baby, starzy, zaniedbani i cuchnący panowie, podpite kobiety lekkich obyczajów i wróżki, które oskarżają mnie o odbieranie im chleba, bo gdy ja powiem komuś prawdę, to już nie ma ten ktoś ochoty na pytanie wróżki o to samo.
— W takim razie proszę ich unikać — poradziła.
— Tak właśnie robię. Wolę odwiedzać takie piękne sprzedawczynie jak pani.
Znowu się zarumieniła, co bardzo ucieszyło Dawida.
Wyszedł ze sklepu i niemal biegnąc zmierzał do swojego mieszkanie, starając się nie spotkać nikogo po drodze, omijać wszystkie wredne stare baby, a także wszystkich podpitych od samego rana, nieustannie nadąsanych mężczyzn, żądających od przechodniów aby im dołożyli pięćdziesiąt groszy do następnego piwa.
Rozdział 2
W drodze do domu zauważył piękne warzywa wystawione w skrzyniach przed warzywniakiem. Czerwone jabłka wręcz uśmiechały się z daleka do niego, obiecując swoim wyglądem soczyste i słodkie wrażenia podczas ich obgryzania, a malinowe pomidorki pęczniały z radości na jego widok, niczym policzki rumianej piękności na chłodnym wietrzyku poranka.
Dawid nie miał sił walczyć z rosnącym apetytem na te wspaniałe owoce i warzywa, które oferowały mu rajskie rozkosze pośród zwyczajnej miejskiej codzienności wczesnej wiosny. Dał się skusić, niczym biblijny Adam, skręcając ze swojej prostej drogi ku rozkoszom cielesnej przyjemności gryzienia, lizania, połykania i trawienia.
Wszedł do warzywniaka i oniemiał na widok ślicznej, młodej, niezwykle pięknej, niewinnej i świeżutkiej niczym te owoce rajskie, dzierlatki pochylającej się nad skrzynią z marchewką. Jej zręczne dłonie przebierały w dorodnych marchewkach, wybierając te najbardziej okazałe. Miała ona nieco rude, gęste włosy, pyszniące się licznymi falami, niczym niezgłębione odmęty morza czerwonego. Jej śliczna buzia przyozdobiona była mnóstwem piegów, co nadawało jej niebywałej wyjątkowości, a zarazem wrażliwej delikatności.
Dawid stanął w miejscu jak wmurowany posąg i przyglądał się z rozkoszą temu niesłychanemu zjawisku niewieściej urody, którą można by sławić nie tylko zaniemówieniem, ale wręcz przeciwnie, opiewać licznymi wierszami i śpiewanymi psalmami, ku jej sławie, a radości wszystkich słuchających. Samo przyglądanie się i podziwianie tego cuda wspaniałości było rozkoszą dla oczu, a rozsiewany przez nią zapach jakby piżma, mięty i lawendy przywodził na myśl rajskie ogrody z kolorowymi dywanami utworzonymi przez płatki najdelikatniejszych kwiatów.
— Dzień dobry, piękności prześliczna — zdołał wykrztusić z siebie niczym kaszel.
— Dzień dobry — odpowiedziała radośnie nimfa wodna, którą musiała być ta dziewczyna nurzająca się w marchewkach i przebierająca je swoimi paluszkami.
— Niechże mi będzie wolno wyrazić swój zachwyt ze spotkania tak pięknej istoty o samym poranku tak wspaniale zapowiadającego się dnia — powiedział Dawid starając się dobierać słowa odpowiednio uroczyste, jak mu się wydawało być może naiwnie.
— Bardzo proszę, nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziała ognistowłosa ślicznotka i uśmiechnęła się do niego z odrobiną zalotności w delikatnym grymasie usteczek.
Dawid dostał dreszczy na ten widok i skurczu żołądka, przez co głośno wciągał powietrze do płuc, przełykając przy tym nerwowo ślinę, która nie wiedzieć czemu poczęła mu napływać do ust.
— Coś panu dolega? — zapytała dziewczyna z niepokojem w głosie.
— Nie, nie, to tylko zachwyt nad pani pięknością obezwładnił mnie na chwilę, ale już wszystko dobrze, zaczynam wracać do świata żywych, że się tak wyrażę nieco z przesadą.
— Bo już się zaniepokoiłam — powiedziała dziewczyna i obdarzyła go uśmiechem.
— Czy wolno mi będzie zapytać jak ma pani na imię? — zapytał.
— Owszem, wolno będzie — odpowiedziała dziewczyna i znowu się do niego uśmiechnęła niebiańskim uśmiechem, pokazując mu swoje kryształowe ząbki.
— W takim razie jak ma pani na imię? — zapytał Dawid.
— Kunegunda — odpowiedziała mu z prostotą dziewczyna.
— O matko moja! — zawołał Dawid.
Dziewczyna roześmiała się głośno i chichotała przez chwilę spoglądając na Dawida.
— Żartowałam, oczywiście — powiedziała ze śmiechem.
— Już się przestraszyłem, że kochani rodzice panienki nie mieli dla niej litości.
— Dali mi na imię Weronika — powiedziała dziewczyna.
— Bardzo pięknie — przyznał Dawid. — Jednak trzeba przyznać, że rodzice panią kochali, bez dwóch zdań, pani Weroniko kochana.
— Też jestem o tym przekonana — odpowiedziała Weronika kochaną nazwana.
— Naturalnie, nie mogło być inaczej, jest pani tak piękną, że aż mi nogi miękną.
— Czy jest pan poetą? — zapytała dziewczyna.
— Będę, z cała pewnością, po spotkaniu ciebie, Weroniko — obiecał Dawid bez namysłu i zastanowienia.
— W takim razie poproszę o wiersz przy następnym spotkaniu — zażyczyła sobie.
— Nie będę potrafił odmówić — powiedział Dawid.
— Dobrze. W takim razie co pan sobie życzy? — zapytała.
— Życzę sobie spotykać tu panią każdego dnia i cieszyć się jej obecnością aż do skończenia świata, a nawet jeszcze jeden dzień dłużej — powiedział Dawid.
— Miałam na myśli owoce i warzywa — wyjaśniła mu dziewczyna.
— Ach tak. Poproszę kilo jabłek i cztery pomidorki — poprosił.
Dziewczyna sprawnie naładowała jabłka do siatki, do drugiej włożyła cztery pomidory, poszła do kasy je zważyć, potem podała mu, a on zapłacił i wyszedł z warzywniaka.
Rozdział 3
Wybacz mi, pomyślał Dawid, bo jestem najprawdziwszym potworem, czuję radość z cierpienia innych, słabych i bezbronnych, a nawet doznaję rozkoszy podczas zadawania bólu.
Kupił sobie karabin w sklepie z militariami. Zwyczajna wiatrówka nie wzbudziła podejrzeń sprzedawcy. Ładuje się ją maleńkimi pociskami z metalu. Przez kilka dni spał z karabinkiem pod poduszką. Śnił o bogactwach odbieranych przemocą. Rano całował lufę przed zawieszeniem karabinu na specjalnie umieszczonym nad łóżkiem haczyku. Głaskał kolbę niczym kochankę po biodrze, zanim się jeszcze ubrał. Ona kołysała się powoli w jego ramionach, mrucząc przy tym cichutko niczym rozleniwiona kotka.
— Już się dźwigasz? — szeptała zgrabna kolba karabinku łasząc się do niego niczym do swojego kocurka.
— Muszę — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Czas już iść do roboty — powiedział patrząc na jej miłe kształty.
— Zostań jeszcze, — kusiła — łóżko jest takie ciepłe i przytulne, a świat jest jak zwykle zimny, wrogo nastawiony i czekający na potknięcie.
— Masz rację — odparł Dawid. — Jednak jak od razu nie pójdę, to potem trudno będzie mi się zdecydować na opuszczenie ciebie. Wiesz o tym i masz rację, że razem byłoby nam miło, ale nie samymi przyjemnościami żyje się na tym świecie.
— Zawsze mam — mówiła. — Wiesz o tym i to uwielbiasz. Przekomarzasz się ze mną, traktując mnie jak małą dziewczynkę, a ja już jestem wystarczająco dorosła, by rozumieć co nieco z tego smutnego życia, które wiedziesz. Mnie nie oszukasz tak łatwo jak tych wszystkich innych ludzi.
— Akurat na ten temat niewiele masz do powiedzenia. — zauważył.
— Wystarczy mi jedno spojrzenie w twoje smutne oczy, aby wszystko zrozumieć w lot. Wcale tu nie trzeba posługiwać się jakąś wyższą filozofią — stwierdziła kolba karabinku wiszącego na ścianie niczym zapowiedź czegoś strasznego.
Patrzyła na niego ze smutkiem, od czasu do czasu kiwając z niedowierzaniem szczerbinką na końcu lufy. Wciągał spodnie gdy znowu się odezwała.
— Będę tu samotnie cierpiała rozłąkę przez cały dzień, podczas gdy ty będziesz się zabawiał nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim.
— Nie przez cały dzień, — argumentował — tylko do wczesnego popołudnia, a potem już przez cały wieczór będziemy razem spędzać czas na miłych rozmowach, podglądaniu sąsiadów, płataniu im niewinnych figli, wyrządzaniu drobnych złośliwości i obserwowaniu ich bezsilności.
— Będę tu płakała aż do twojego powrotu. — podejmowała kolejna próbę. — Zaleję ci podłogę moimi krwawymi łzami, których już nigdy nie zmyjesz z podłogi.
— Będziesz grzecznie czekała aż zapracuję na kolejny miesiąc wynajmu mieszkania i może jeszcze jakąś bułkę, kartonik mleka i słoiczek miodu, lub dżemu.
— Gdy się kocha to nie ma potrzeby jedzenia.
— Tak, tak, wiem, wystarczy głębokie uczucie do ukochanej wiatrówki. — szydził.
— Ranisz mnie. — powiedziała drżącym głosem.
— Gdy wrócę opowiem ci piękną bajkę o puszystym kotku, wesoło ćwierkających ptaszkach i bujnie się pleniących kolorowych bratkach. — obiecał.
— Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość.
— Skończ już te żałosne lamenty. — powiedział.
— O, bogini wojny! — zawołała. — O wielka łuczniczko, któraś swe strzały wypuszczała z dłoni niczym śmiercionośne pioruny samego Zeusa!
— Uspokój się. — poprosił.
— Jak mam się uspokoić, skoro traktujesz mnie jak tanią dziwkę. — powiedziała z wyrzutem.
— Tania to ty na pewno nie byłaś. — odparł.
— No i teraz będziesz mi wyliczał każdą złotówkę, tak?
— Może.
— Ty skąpy dupku!
— Na ciebie jednak jakoś nie poskąpiłem swoich ciężko zapracowanych pieniędzy. — powiedział z nadzieją na załagodzenie sporu.
— Jeszcze by tego brakowało. — zawołała pewna swoich racji wiatrówka.
Wyjście z mieszkania stawało się bolesną rozłąką. Szedł ulicą w kierunku przystanku autobusowego, a z pobliskich krzaków wróble wykrzykiwały do niego słowa dezaprobaty, czy nawet oburzenia. Każdy krok oddalający od domu bolał jak dziurawy ząb. Można było podejmować desperackie próby uniezależnienia się od subiektywnych odczuć, walczyć z ogarniającym zwątpieniem, pokonywać mroczne rozterki radosną nadzieją na szybki powrót do mieszkania, lecz nie można było o tym bólu zapomnieć. To była platoniczna miłość.
Rozdział 4
Dawid udawał się do pracy nadzwyczaj sumiennie i regularnie. Dzięki temu również regularnie otrzymywał wypłaty, a zarabiał bardzo dobrze. Firma jego pracodawcy wciąż się rozwijała, dzięki czemu pracownicy dość często otrzymywali podwyżki wynagrodzenia, więc mogli liczyć na stabilne warunki zatrudnienia. Stabilność w trudnych czasach jest prawdziwym komfortem, który jest co najmniej tyle samo wart co wypłacane pieniądze.
Wsiadł do autobusu, znalazł sobie miejsce na końcu, gdzie mógł liczyć na to, że nikt na niego nie będzie patrzył, a on będzie mógł się swobodnie przyglądać pozostałym pasażerom. Zainteresowanie akceptował wyłącznie jednostronne.
Spojrzał przez szybę na ulicę i zobaczył śpieszących się ludzi, którzy tak jak on zmierzali do swoich miejsc pracy.
— Dacie radę, tak samo jak ja też dam radę — wyszeptał do nich, nie spodziewając się raczej żadnej odpowiedzi.
— Coś pan mówił? — zapytał nagle siedzący przed nim łysy facet w okularach, oglądający się do tyłu.
— Nie, nie, tylko powtarzam sobie po cichu listę sprawunków, którymi powinienem się dzisiaj zająć po pracy, bo inaczej żona mi oberwie uszy — odparł, kłamiąc o żonie, której przecież nie miał.
— Ja to wolę zapisywać, żeby nie zapomnieć — powiedział łysy pasażer.
— Zapisywanie jest bardzo praktycznym rozwiązaniem — przyznał Dawid.
— Praktyczne to są wygodne buty — stwierdził mężczyzna.
— Ma pan rację — powiedział Dawid z nadzieją, że facet nie będzie chciał więcej z nim rozmawiać, bo nie zamierzał się z nim spoufalać ani pozwalać jemu na spoufalanie.
— Zapisywanie jest po prostu bardzo wygodne — powiedział facet z łysiną.
— Tak — odparł, choć pomyślał, że wygodne to mogą być właśnie buty.
— Jak się zapomni, to można sprawdzić i sobie przypomnieć.
— Zgadza się — potwierdził z uprzejmości.
— Skleroza jest bardzo uciążliwa, niestety — powiedział łysy pasażer autobusu.
— Ma pan rację — odparł Dawid.
— Naturalnie można brać tabletki zapobiegające sklerozie — dopowiedział facet.
— Ma pan rację — powtórzył Dawid ponownie.
— Ale zapisywanie jest bardziej zdrowe niż branie tabletek.
— Ma pan rację — powtórzył Dawid znowu.
— Bo tabletki na jedno pomagają, a na inne szkodzą.
— Ma pan całkowitą rację — przyznał Dawid.
— Samemu nie powinno się decydować o zażywaniu jakichkolwiek leków.
— Tak jest — przyznał Dawid rację łysemu człowiekowi siedzącemu przed nim.
— Chyba, że lekarz przepisze receptę, to wtedy jest zupełnie inna sprawa.
— Otóż to — potwierdził Dawid potulnie, czuł jednak coraz większe zdenerwowanie.
— Chociaż z receptami też należy postępować ostrożnie.
Dawid poczuł, że boli go głowa.
— Przepraszam, ja już wysiadam — powiedział wstając z miejsca.
— Przecież zawsze jedzie pan dalej — powiedział łysy facet.
— Owszem, ale o czymś zapomniałem — wyjaśnił nieznajomemu.
— Trzeba było sobie to zanotować — powiedział łysy.
— Otóż to, trzeba było — potwierdził i szybko przeszedł do przodu.
Gdy autobus się zatrzymał na przystanku, Dawid natychmiast wysiadł. Autobus odjechał, a Dawid połknął dwie tabletki przeciwbólowe, które zawsze nosił przy sobie i spokojnie poczekał na następny autobus.
Rozdział 5
Basia, koleżanka z pracy, powiedziała, że zrobił się jakiś oschły, albo nieczuły. Dokładnie nie przypominał sobie użytego przez nią sformułowania, ponieważ nie słuchał jej, rozmyślając o swojej ukochanej wiatrówce, wdzięcznej towarzyszce w swoim, bądź co bądź, samotnym dotąd życiu, która jako jedyna i ostatnia już istota mogła stanąć w jego obronie.
Koleżanki nie rozumieją tego rodzaju niuansów. Patrzyła na niego od strony swojego biurka i najprawdopodobniej się zastanawiała, dlaczego nie potrafi go zrozumieć. Kiedyś, owszem, byli uważani za parę i zupełnie dobrze się ze sobą czuli oboje. Od czasu do czasu pomagali sobie w wypełnianiu nadawanych przez przełożonych zadań, co ich do siebie zbliżało i dawało poczucie wspólnoty interesów. Ona go lubiła wspierać i pocieszać w trudnych chwilach, które w tej robocie zdarzały się nader często.
— Nie przejmuj się każdą krytyką ze strony dyrektora — mówiła do niego, gdy aż trząsł się z bezsilnej złości i upokorzenia po kolejnej awanturze, które dyrektor urządzał mu regularnie.
— Łatwo ci mówić — odpowiadał przez zaciśnięte zęby.
— Ten psychopata po prostu lubi to robić — tłumaczyła spokojnie.
— Dlaczego nikt go nie powstrzymuje? — pytał z rozpaczą w głosie i z wielkimi kroplami łez na policzku, które kapały z policzka wprost na nieskazitelnie białą koszulę, upodabniając ją do zwykłej, pogniecionej ścierki do wycierania naczyń kuchennych, która zawsze wisiała na kuchennym grzejniku w rodzinnym domu i którą mama bardzo często używała również do karania niesfornych dzieciaków. Takie pacnięcie mokrą ścierką prosto w nos było gorsze niż bicie po pośladkach kablem od prodiża, bo było bardziej bolesne, bardziej hańbiące, niespodziewane i w żaden sposób nie można się było do tego psychicznie przygotować.
Lanie po tyłku zwykłym paskiem od męskich spodni nie było wcale straszne. Dawid nauczył się je wytrzymywać bez jednego pisknięcia, bez szlochania, łez, płaczu, wołania o ratunek, błagania o litość. Nauczył się przyjmować lanie z prawdziwie bohaterskim honorem i godnością. Skoro zasłużył na lanie swoim zachowaniem, to przyjmował je jako przynależny do codziennego życia rytuał.
We wszystkich filmach o rycerzach walczących w obronie czci królewny, lub w obronie granic królestwa atakowanego przez wrogich sąsiadów, bohaterski rycerz i szlachetny obrońca całymi latami doskonalił swoje ciało wszelakimi cierpieniami, postami, wyprawami do odległych krain dla zdobycia skarbu, lub zabicia smoka, a nawet torturami z rąk bezlitosnych rozbójników i walkami we wszystkich bitwach za króla i królową, a także za ukochaną, prześliczną królewnę.
— Nikt go nie powstrzymuje, ponieważ wszyscy się go boją — tłumaczyła cierpliwie koleżanka Basia, ocierając mu łzy z policzków papierową chusteczką. Tę chusteczkę schowała potem do swojej damskiej torebki, która wisiała na oparciu jej krzesła.
Czy ona pobrała mi próbkę mojego DNA? — kołatało się w zaułkach jego umysłu pytanie, ale nie dopuszczał go do swojej świadomości.
— Przecież ten brutal się nade mną pastwi na oczach wszystkich pracowników — ledwie zdołał wykrztusić przez zaciśnięte gardło.
— Spójrz jak one wszystkie opuściły nisko głowy, jak się zgarbiły nad swoimi biurkami. Nikt nie chce podpaść dyrektorowi, ale możesz być pewien, że wszyscy są po twojej stronie, że się z tobą solidaryzują i serdecznie ci współczują.
— Powinni zaprotestować.
— Nie mogą, bo to zostałoby potraktowane jako bunt — tłumaczyła mi Basia.
— No tak, za bunt na pokładzie wszyscy marynarze są wieszani na rejach, albo ewentualnie na żywca wyrzucani za burtę, na żer rekinom — przyznał.
— No właśnie — ucieszyła się Basia z tego, że wreszcie zrozumiał sytuację innych. — Nikt nie che zostać przynętą.
— Otóż to. Ta rola jest przypisana do mnie — powiedział Dawid i znowu się rozpłakał.
— Nie płacz — poprosiła Basia.
— Jestem małym robakiem nadzianym na haczyk i dyndającym na końcu żyłki nad powierzchnią stawu z drapieżnymi szczupakami — dodał ocierając łzy rękawem koszuli.
Wtedy od swojego biurka wstała koleżanka Krysia. Wzięła w dłoń stojący na jej biurku termos i podeszła z nim do Dawida.
— Napij się — powiedziała Krysia.
— Nie chcę — odparł.
— Napij się, bo to dobrze ci zrobi — nalegała.
Wziął termos z jej dłoni, odkręcił nakrętkę, podsunął termos pod nos i powąchał. Pachniało zwyczajną kawą.
— Nie chcę teraz kawy, bo mam wystarczająco wysokie ciśnienie — powiedział. — A serce to mi tak telepie, jakby chciało wydostać się, wyskoczyć z klaty wprost na biurko — dodał jeszcze ponurym głosem.
— Napij się, a wtedy sam się przekonasz — powiedziała Krysia, potem nachyliła się i wyszeptała — To nie jest zwyczajna kawa, a w każdym razie nie tylko kawa.
Spojrzał na nią zdziwiony, a ona pokiwała głową.
— Napij się — powtórzyła.
Postanowił zaryzykować. Było wiadome, że zdrajcy i szpiedzy zazwyczaj ujawniają się w krytycznym momencie tylko po to aby podać truciznę, lub wbić zdradziecko nóż w plecy, zepchnąć z balkonu, wepchnąć pod nadjeżdżający samochód, najlepiej pod samochód ciężarowy, albo ewentualnie pod autobus wiozący więźniów do niewolniczej pracy w kamieniołomie. Postanowił jednak zaryzykować, bo jakiś mały błysk w oczach Krysi mówił mu, że powinienem spróbować.
Upił małego łyka z termosu. Natychmiast poczuł gorycz kawy. Równie dobrze mogła to być gorycz trujących grzybów. Zaraz potem jednak poczuł pieczenie w gardle i miłe ciepło przelewające się do żołądka. Od razu rozpoznał, że to alkohol. Upił więc jeszcze jednego, większego łyka z termosu.
— No i jak? — zapytała Krysia.
— Super — odparł.
— Weź jeszcze łyczka — zaproponowała koleżanka.
Pociągnął więc jeszcze raz z termosu i pokiwał głową z zadowolenia. Krysia odebrała z jego rąk termos.
— Zbyt dużo naraz nie możesz, bo będziesz piany — wyszeptała.
Rozejrzał się po biurze, by sprawdzić czy atmosfera jest czysta, po czym zapytał.
— Nie wyczują ode mnie wódki?
— To nie jest wódka — odparła Krysia.
— Nie? — zdziwił się.
— Nie — potwierdziła i się uśmiechnęła.
— No to co? — zapytał zaintrygowany.
— Spirytus — odparła Krysia.
— Co takiego?
— Spirytus nie ma zapachu, więc nikt go nie wyczuje — powiedziała.
— Taki sposób — ucieszył się Dawid.
— Tylko nie można wypić zbyt wiele, bo wtedy od razu zauważą pianego — ostrzegła.
— Naturalnie — przyznał rację dziewczynie.
— Mówię tylko tak na wszelki wypadek.
— Rozumiem doskonale — uspokoił Krysię.
— Bo wiesz, musimy się wspierać nawzajem i trzymać się razem, żeby się obronić przed tym wariatem — wyszeptała Krysia.
— Masz całkowita rację — powiedział Dawid do Krysi i puścił jej oczko.
Uśmiechnęła się do i wróciła do swojego biurka. On również zajął się wypełnianiem swoich obowiązków służbowych.
Rozdział 6
Jeszcze tego samego dnia, w drodze z pracy do domu, wstąpił do sklepu monopolowego i kupił pół litra spirytusu. Pani ekspedientka włożyła butelkę do siatki z reklamą producenta alkoholi. Wcale mu to nie przeszkadzało. Był przecież osobą dorosłą, więc miał pełne prawo kupić po pracy butelkę alkoholu. Dzięki nieprzezroczystej siatce nie było widać co to za butelka. No i bardzo dobrze.
Wrócił do domu wielce zaaferowany. Zapomniał nawet o przyrządzeniu sobie obiadu. Od razu przystąpił do testowania zapachu i smaku rożnych napojów ze spirytusem. Zaparzył sobie herbatę i kawę. Do każdego napoju dolał kieliszek spirytusu.
Przez chwilę wąchał oba napoje. Faktycznie, nie dało się wywąchać zawartego w nich alkoholu.
— To jest genialne! — zawołał z wielką radością.
Przyszła kolej na testowanie smaku napojów z domieszką spirytusu. Spróbował herbaty. Smakowała zupełnie normalnie. Postanowił dodać odrobinę cytryny. Jeden plasterek powinien wystarczyć. Przy pomocy łyżeczki wycisnął plasterek cytryny w herbacie, po czym spróbował. Smakowała znacznie lepiej. Z prawdziwą rozkoszą wypił całą herbatę, podśpiewując sobie wesołą piosenkę, którą puszczali w radiu.
Potem spróbował smaku kawy. Doszedł do wniosku, że kawa smakuje nawet lepiej niż herbata z cytryną. Nie rozumiał dlaczego dotąd nie był wcale wielbicielem napojów kawowych. Czas najwyższy było to zmienić. Zaczął wreszcie rozumieć te wszystkie reklamy telewizyjne, w których celebryci tak rozczulają się nad smakiem kawy, opowiadają o prawdziwej kawie, o mieleniu kawy, o paleniu kawy, a czasami także o kawowych pralinkach, wafelkach, ciastkach i tortach.
Zrobił sobie jeszcze jedną kawę i zaprawił ją spirytusem. Smakowała wybornie, wręcz Dalmacja, jak to określił taki jeden gość, ukrywający się w kuchni, na chwilę przed tym zanim zabrał się do palenia kawy.
Urwał sobie kawałek niezadrukowanej strony z gazety. Doskonale wiedział, że nie należy palić papieru zadrukowanego, ponieważ farba drukarska zawiera w sobie trujące składniki. Odmierzył łyżeczkę zmielonej kawy i zawinął ją dokładnie w papier, tworząc w ten sposób całkiem przyzwoitego skręta.
Zapalił owego skręta od płomienia kuchenki gazowej, po czym usiłował delikatnie zaciągać się dymem. Ten dym o mało go nie udusił. Niewiele brakowało. Dostał takiego kaszlu i duszności, że czym prędzej otworzył szeroko okno w kuchni i drzwi od mieszkania na korytarz, żeby wytworzyć przeciąg i wywietrzyć całe mieszkanie.
Firanka w oknie kuchennym musiała być dawno nie prana, bo była bardzo sztywna i nie pozwalała napłynąć świeżemu powietrzu. Pomimo iż usiłował ją odsłonić, to ona śmiała mi się prosto w twarz. Nie mógł tego znieść, chociaż zazwyczaj jest niezwykle spokojnym człowiekiem, to jednak tym razem zdecydował się zerwać firankę z okna, żeby wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.
Nie pamiętał jak do tego doszło, że wypadł z okna. Widzieli to podobno jacyś ludzie i to oni wezwali do niego karetkę Pogotowia Ratunkowego. Z całą pewnością byli to przyzwoici i uczciwi mieszkańcy dzielnicy, być może nawet jego sąsiedzi.
W szpitalu zrobiono mu kompleksowe badania. Doktor ordynator powiedział, że uległ wypadkowi ponieważ był w stanie upojenia alkoholowego. Wtedy odetchnął z ulgą, jak się okazało, że nie wiedzą nic o paleniu kawy. Pić alkohol miał pełne prawo jako pełnoprawny obywatel. Alkohol jest przecież dla ludzi. Picie alkoholu wspiera i wzmacnia gospodarkę państwa, bowiem dostarcza do kasy państwa pieniądze ze sprzedaży produktów objętych monopolem państwowym.
Palenie kawy to zupełnie co innego, bowiem kawa jest importowana z innych krajów. Dlatego gdy wrócił do przytomności, a później również do lepszego samopoczucia, ucieszył się z braku wiedzy lekarzy o paleniu kawy.
Podczas pobytu w szpitalu zaprzyjaźnił się z pielęgniarką Matylką. Była zawsze dla niego bardzo miła i opiekuńcza. Jej troskliwość rozczulała go do łez. Ona była bardzo wrażliwą kobietą, która nie potrafiła przejść obojętnie obok ludzkiego cierpienia. Sama mu to powiedziała, a on jej uwierzył.
Matylka miała dyżur co drugiego dnia, więc widywali się dość często, jak na warunki ograniczonej swobody poruszania się. Zawsze z samego rana zaglądała do niego i pytała o samopoczucie. Często ocierała mu łzy z policzków, a kilka razy nawet wymieniła mu przemoczoną od łez poszewkę poduszki na suchą. Był jej za te dowody życzliwości bardzo wdzięczny.
Rozdział 7
Szpital mieścił się w dość sporym budynku z dziewiętnastego wieku. Najprawdopodobniej kiedyś miał tam swoją siedzibę klasztor, bowiem usytuowane wzdłuż długich korytarzy pokoje przypominały raczej cele klasztorne lub więzienne, niż sale szpitalne. Małe okna wpuszczały niewiele światła, a nie można ich było powiększyć, bo budynek był zabytkowy i podlegał ochronie konserwatora zabytków. Podobnie było z kanałami wentylacyjnymi, które wciąż piszczały, trzeszczały lub stukały, więc miało się wrażenie, że to umarlacy sprzed wieków maszerują korytarzami stukając drewnianymi laskami.
— Niech siostra przegoni z korytarza tych natrętnych spacerowiczów, bo zwariować można — prosił pielęgniarkę.
— Na korytarzu nie ma żadnych spacerowiczów — odpowiadała pielęgniarka przyglądając mi się podejrzliwie.
— Przecież ja ich cały czas słyszę — mówił robiąc minę skrzywdzonego dziecka, żeby bardziej uprawdopodobnić swoje słowa.
— Tylko tak się panu wydaje.
— To nie może mi się wydawać! — krzyknął i spróbowałem się szarpać by zerwać się z łóżka, ale nic to nie dało, bo pasy, którymi był skrępowany mocno trzymały.
— Te wrażenia słuchowe są efektem pańskiego podenerwowania — tłumaczyła cierpliwie siostra zakonna, albo może siostra miłosierdzia, albo strażniczka celi więziennej.
— Ja już dłużej tego klekotu nie wytrzymam! — krzyknął Dawid znowu.
— Słyszy pan klekot bocianów? — zapytała, po czym wyjęła z kieszeni fartucha notes z długopisem i coś zapisała w tym notesie.
— Bocianów? — zapytał oburzony na jej insynuację.
— A żabki też pan słyszy? — zapytała. — Szpital jest położony w parku, a są to dość mokre tereny, więc żabki bardzo często nas odwiedzają i kumkają całymi wieczorami.
— Żabki? Kumkają? — pytał przerażony, bo nie wiedział czy on źle zrozumiał, czy to ona się wyraziła niezbyt precyzyjnie.
— Proszę się tak nie denerwować — poradziła z całą życzliwością na jaką było ją stać.
— Niby jak mam się nie denerwować? — zadał retoryczne pytanie.
— Całkiem zwyczajnie — odpowiedziała siostra.
Gdybym to on miał tak irytującą siostrę, to by ją z całą pewnością zamordował.
— Co to znaczy zwyczajnie? — zapytał ją z wyraźną nutą złośliwości w głosie.
— Zwyczajnie to znaczy zwyczajnie — odpowiedziała.
— To znaczy jak? — nie ustępował.
— Tak jak to robią inni, normalni ludzie — powiedziała.
— To znaczy, że ja nie jestem normalny? — zapytał z wyrzutem.
— Przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć — wyjaśniła siostra.
— Ale siostra powiedziała — wykrzyknął tak, że aż szyby w oknie zadrżały.
— Ale przeprosiłam — powiedziała.
— Nie zaczyna się zdania od ale! — zawrzeszczał na całe gardło.
— Proszę się mnie nie czepiać — powiedziała.
Wtedy do pokoju weszła druga siostra. W dłoni trzymała strzykawkę. Podeszła do stojaka z butelką, stojącego u jego wezgłowia, pstryknęła palcem w przezroczysty wężyk łączący go z butelką zawieszoną na stojaku, po czym wstrzyknęła do wężyka całą zawartość strzykawki.