Rozdział 1
Dawid obudził się wcześniej niż zazwyczaj. Przez okno do jego pokoju wpadały skośne promienie słońca, które ledwie co wyszło znad horyzontu, a już się wydawało, że jego złote promienie zdołały ogrzać cały świat, który dzięki temu stał się nie tylko znośnym, ale nawet zupełnie przyjemnym miejscem do życia.
— Witaj, kochane słoneczko. Dziękuję ci za to, że jesteś — powiedział do słoneczka, a ono uśmiechnęło się do niego promieniści i jakby mocniej nieco przygrzało.
Dawid uśmiechnął się na domniemaną reakcje słońca, bo równie dobrze mogło by się w odpowiedzi schować za jakąś czarną chmurą, która mogłaby przynieść na ten piękny świat, o tak pięknej porze, opady lodowatego deszczu.
Wstał ze swojej kanapy i pobiegł do łazienki, żeby dopełnić wszystkich koniecznych rytuałów dobrego i pomyślnego rozpoczynania dnia. W pierwszej kolejności usiadł na sedesie by oddać mocz zgromadzony w jego pęcherzu przez całą noc. Zawsze siadał do sikania, bo kiedyś podczas choroby stracił przytomność właśnie podczas oddawania moczu, w wyniku czego wpadł do kabiny prysznicowej i boleśnie stłukł sobie plecy. Na samą myśl o tym, że równie dobrze mógł rozwalić sobie głowę, a nawet w wyniku tego umrzeć, zaczął siadać do sikania. Doskonale wiedział, że raczej jest tchórzem, niż szaleńcem rzucającym wyzwanie całemu światu.
Romantyczne wdrapywanie się na dach świata, walka z lwami, zdobywanie zamków, czy loty w kosmos, to nie była jego bajka. Wolał ciepłe, przytulne mieszkanie i pyszne bułeczki na śniadanie.
Tak więc w następnej kolejności zabrał się do mycia zębów. Nabrał odrobinę pasty na szczoteczkę i szorował, od czasu do czasu wypluwając nadmiar pasty z ust.
— Dlaczego ona się aż tak bardzo pieni? — zapytał lustra, ale lustro najwyraźniej zwlekało z odpowiedzią.
Potem wskoczył pod prysznic i zrobił sobie gorącą kąpiel. Balsam do kąpieli pachniał bardzo przyjemnie, więc z prawdziwą przyjemnością wcierał go sobie w skórę. Od niechcenia umył też sobie stopy, chociaż jeszcze całkiem niedawno wyznawał zasadę, że mycie nóg to jego wróg. Doszedł jednak do wniosku, całkowicie słusznego i rozsądnego skądinąd, że w miarę kolejnych lat życia powinien raczej ograniczać ilość swoich wrogów.
Po ubraniu się poszedł do kuchni na śniadanie. Okazało się jednak, że bułeczek już nie ma. Może to i lepiej, pomyślał, bo będzie okazja kupić świeże. Wrzucił na siebie kurtkę, włożył buty i poszedł do sklepu piekarniczego. Pachniało tam tak apetycznie, że od razu poczuł wielki głód.
Podobnie musiał się poczuć niewielki pies, na którego jego właściciel mówił Bingo. Stojąca przed nimi w kolejce po pieczywo pani z dwójką małych chłopców kupiła sporo bułek, a po jednej dała obu maluchom. Jednemu z nich Bingo zabrał bułkę zanim jego pan zdążył zareagować.
— Bingo! Nie wolno! — wykrzyknął, ale już było za późno. — Ja odkupię tę bułkę — zaproponował kobiecie właściciel pieska.
— Nie trzeba — powiedziała sprzedawczyni ze śmiechem i podała bułkę matce chłopczyka. — Piesek najwyraźniej poczuł się głodny, a ja przy okazji miałam niezły ubaw, bo pierwszy raz widziałam taką sprytną, zwinną i udaną akcję organizowania sobie posiłku przez pieska.
Wszyscy byli zadowoleni, więc pani z chłopcami poszła do domu, pan z pieskiem też zrobił swoje zakupy i poszli.
— Sześć bułek rzemieślniczych — poprosił Dawid.
Sprzedawczyni nałożyła mu bułki do przezroczystej siateczki.
— Dzisiaj są tak ładnie wypieczone, zarumienione, że wyglądają prześliczne — pochwaliła.
— W takim razie poproszę jeszcze cztery, bo chyba zjem więcej na śniadanie — poprosił Dawid oblizując się na sam widok tych bułeczek.
— Ma pan rację, bo ja też już trzy zdążyłam zjeść, takie są pyszne — odparła sprzedawczyni i dołożyła jeszcze cztery bułki do siatki.
Była nie tylko bardzo miłą, młodą kobietą, ale była też bardzo ładną, można by nawet powiedzieć piękną osobą. Miała śliczne włosy blondynki z telewizyjnego serialu, śliczne błękitne oczy królewny z bajki o młodej królewnie i starym kandydacie na małżonka, przed którym musiał ją uratować młody, przystojny żołnierz. Miała bardzo gładką, rumianą cerę, a jej malinowe usteczka aż prosiły się o pocałunek.
— Bardzo pani dziękuję — powiedział Dawid. — Ślicznie pani wygląda.
— Jest pan bardzo miły — odparła sprzedawczyni pieczywa.
— Ależ w żadnym wypadku nie jestem miły. Po prostu jestem szczery i nie mogę się powstrzymać przed mówieniem prawdy tak pięknej kobiecie.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się słodko, pokazując swoje nieskazitelnie białe ząbki.
— Szesnaście złotych — powiedziała.
— Chciałbym być tą bułeczką, którą schrupały dzisiaj te śliczne białe ząbki — powiedział Dawid kładąc na ladzie odliczone pieniądze. — Dziękuje bardzo i życzę miłego dnia.
— Bardzo proszę — odparła śliczna sprzedawczyni bułeczek. — Z całą pewnością zasmakują panu tak samo jak mnie.
— Mam nadzieję, chociaż pewnie lepiej by mi smakowały, gdyby pani piękne usteczka je wcześniej pogryzły.
— Lubi pan takie pogryzione? Własne ząbki już wypadły? — zapytała ze śmiechem piękna sprzedawczyni.
— Na szczęście nie, aczkolwiek uwielbiam pokruszoną bułkę z cukrem, zalaną gorącym mlekiem, a to prawie tak samo jak pogryziona przez takie słodkie usteczka, że już pewnie cukru by nie było trzeba, a to by się tylko przyczyniło do poprawy mojego zdrowie, bo cukrzyca by już mi nie groziła.
— Zdrowie szanownemu panu nie dopisuje? — zapytała piękna sprzedawczyni.
— Owszem, trapią mnie nieustanne kłopoty sercowe — wyjaśnił.
— W takim razie trzeba się udać do kardiologa.
— Ma pani całkowitą rację, chociaż myślę, że jeden pani pocałunek by te problemy rozwiązał — powiedział Dawid i spojrzał w jej uwodzicielskie oczy.
— Bardzo mi przykro, ale nie całuję przygodnie napotkanych klientów — stwierdziła.
— Tak, to zrozumiałe.
— A to dlaczego? — zainteresowała się.
— Bo pewnie ma pani tak wielu kandydatów do leczenia problemów sercowych, że aby im wszystkim podołać trzeba by otworzyć, zamiast piekarni, spółdzielnię lekarską.
— Ależ pan dowcipny — powiedziała sprzedawczyni.
— Na sam widok pani ślicznej osoby od razu humor mi się poprawia, czyli można śmiało stwierdzić, że już pani rozpoczęła praktykę medyczną.
— Wciąż żarty się pana trzymają — powiedziała ze śmiechem i widocznym rumieńcem słodka pani sprzedawczyni równie słodkich bułeczek.
— Bardzo dziękuję, że mnie pani tak dobrze ocenia, bo niektórzy ludzie uważają, że jestem nicpoń i oszust — powiedział Dawid.
— Bo może pan ich oszukuje — powiedziała dziewczyna patrząc na niego z wyrzutem.
— Ależ nie — zaprzeczył. — Ja tylko lubię mówić ludziom prawdę prosto w oczy.
— Nie wszyscy to lubią — oceniła dziewczyna.
— Zwłaszcza stare i brzydkie baby, starzy, zaniedbani i cuchnący panowie, podpite kobiety lekkich obyczajów i wróżki, które oskarżają mnie o odbieranie im chleba, bo gdy ja powiem komuś prawdę, to już nie ma ten ktoś ochoty na pytanie wróżki o to samo.
— W takim razie proszę ich unikać — poradziła.
— Tak właśnie robię. Wolę odwiedzać takie piękne sprzedawczynie jak pani.
Znowu się zarumieniła, co bardzo ucieszyło Dawida.
Wyszedł ze sklepu i niemal biegnąc zmierzał do swojego mieszkanie, starając się nie spotkać nikogo po drodze, omijać wszystkie wredne stare baby, a także wszystkich podpitych od samego rana, nieustannie nadąsanych mężczyzn, żądających od przechodniów aby im dołożyli pięćdziesiąt groszy do następnego piwa.
Rozdział 2
W drodze do domu zauważył piękne warzywa wystawione w skrzyniach przed warzywniakiem. Czerwone jabłka wręcz uśmiechały się z daleka do niego, obiecując swoim wyglądem soczyste i słodkie wrażenia podczas ich obgryzania, a malinowe pomidorki pęczniały z radości na jego widok, niczym policzki rumianej piękności na chłodnym wietrzyku poranka.
Dawid nie miał sił walczyć z rosnącym apetytem na te wspaniałe owoce i warzywa, które oferowały mu rajskie rozkosze pośród zwyczajnej miejskiej codzienności wczesnej wiosny. Dał się skusić, niczym biblijny Adam, skręcając ze swojej prostej drogi ku rozkoszom cielesnej przyjemności gryzienia, lizania, połykania i trawienia.
Wszedł do warzywniaka i oniemiał na widok ślicznej, młodej, niezwykle pięknej, niewinnej i świeżutkiej niczym te owoce rajskie, dzierlatki pochylającej się nad skrzynią z marchewką. Jej zręczne dłonie przebierały w dorodnych marchewkach, wybierając te najbardziej okazałe. Miała ona nieco rude, gęste włosy, pyszniące się licznymi falami, niczym niezgłębione odmęty morza czerwonego. Jej śliczna buzia przyozdobiona była mnóstwem piegów, co nadawało jej niebywałej wyjątkowości, a zarazem wrażliwej delikatności.
Dawid stanął w miejscu jak wmurowany posąg i przyglądał się z rozkoszą temu niesłychanemu zjawisku niewieściej urody, którą można by sławić nie tylko zaniemówieniem, ale wręcz przeciwnie, opiewać licznymi wierszami i śpiewanymi psalmami, ku jej sławie, a radości wszystkich słuchających. Samo przyglądanie się i podziwianie tego cuda wspaniałości było rozkoszą dla oczu, a rozsiewany przez nią zapach jakby piżma, mięty i lawendy przywodził na myśl rajskie ogrody z kolorowymi dywanami utworzonymi przez płatki najdelikatniejszych kwiatów.
— Dzień dobry, piękności prześliczna — zdołał wykrztusić z siebie niczym kaszel.
— Dzień dobry — odpowiedziała radośnie nimfa wodna, którą musiała być ta dziewczyna nurzająca się w marchewkach i przebierająca je swoimi paluszkami.
— Niechże mi będzie wolno wyrazić swój zachwyt ze spotkania tak pięknej istoty o samym poranku tak wspaniale zapowiadającego się dnia — powiedział Dawid starając się dobierać słowa odpowiednio uroczyste, jak mu się wydawało być może naiwnie.
— Bardzo proszę, nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziała ognistowłosa ślicznotka i uśmiechnęła się do niego z odrobiną zalotności w delikatnym grymasie usteczek.
Dawid dostał dreszczy na ten widok i skurczu żołądka, przez co głośno wciągał powietrze do płuc, przełykając przy tym nerwowo ślinę, która nie wiedzieć czemu poczęła mu napływać do ust.
— Coś panu dolega? — zapytała dziewczyna z niepokojem w głosie.
— Nie, nie, to tylko zachwyt nad pani pięknością obezwładnił mnie na chwilę, ale już wszystko dobrze, zaczynam wracać do świata żywych, że się tak wyrażę nieco z przesadą.
— Bo już się zaniepokoiłam — powiedziała dziewczyna i obdarzyła go uśmiechem.
— Czy wolno mi będzie zapytać jak ma pani na imię? — zapytał.
— Owszem, wolno będzie — odpowiedziała dziewczyna i znowu się do niego uśmiechnęła niebiańskim uśmiechem, pokazując mu swoje kryształowe ząbki.
— W takim razie jak ma pani na imię? — zapytał Dawid.
— Kunegunda — odpowiedziała mu z prostotą dziewczyna.
— O matko moja! — zawołał Dawid.
Dziewczyna roześmiała się głośno i chichotała przez chwilę spoglądając na Dawida.
— Żartowałam, oczywiście — powiedziała ze śmiechem.
— Już się przestraszyłem, że kochani rodzice panienki nie mieli dla niej litości.
— Dali mi na imię Weronika — powiedziała dziewczyna.
— Bardzo pięknie — przyznał Dawid. — Jednak trzeba przyznać, że rodzice panią kochali, bez dwóch zdań, pani Weroniko kochana.
— Też jestem o tym przekonana — odpowiedziała Weronika kochaną nazwana.
— Naturalnie, nie mogło być inaczej, jest pani tak piękną, że aż mi nogi miękną.
— Czy jest pan poetą? — zapytała dziewczyna.
— Będę, z cała pewnością, po spotkaniu ciebie, Weroniko — obiecał Dawid bez namysłu i zastanowienia.
— W takim razie poproszę o wiersz przy następnym spotkaniu — zażyczyła sobie.
— Nie będę potrafił odmówić — powiedział Dawid.
— Dobrze. W takim razie co pan sobie życzy? — zapytała.
— Życzę sobie spotykać tu panią każdego dnia i cieszyć się jej obecnością aż do skończenia świata, a nawet jeszcze jeden dzień dłużej — powiedział Dawid.
— Miałam na myśli owoce i warzywa — wyjaśniła mu dziewczyna.
— Ach tak. Poproszę kilo jabłek i cztery pomidorki — poprosił.
Dziewczyna sprawnie naładowała jabłka do siatki, do drugiej włożyła cztery pomidory, poszła do kasy je zważyć, potem podała mu, a on zapłacił i wyszedł z warzywniaka.
Rozdział 3
Wybacz mi, pomyślał Dawid, bo jestem najprawdziwszym potworem, czuję radość z cierpienia innych, słabych i bezbronnych, a nawet doznaję rozkoszy podczas zadawania bólu.
Kupił sobie karabin w sklepie z militariami. Zwyczajna wiatrówka nie wzbudziła podejrzeń sprzedawcy. Ładuje się ją maleńkimi pociskami z metalu. Przez kilka dni spał z karabinkiem pod poduszką. Śnił o bogactwach odbieranych przemocą. Rano całował lufę przed zawieszeniem karabinu na specjalnie umieszczonym nad łóżkiem haczyku. Głaskał kolbę niczym kochankę po biodrze, zanim się jeszcze ubrał. Ona kołysała się powoli w jego ramionach, mrucząc przy tym cichutko niczym rozleniwiona kotka.
— Już się dźwigasz? — szeptała zgrabna kolba karabinku łasząc się do niego niczym do swojego kocurka.
— Muszę — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Czas już iść do roboty — powiedział patrząc na jej miłe kształty.
— Zostań jeszcze, — kusiła — łóżko jest takie ciepłe i przytulne, a świat jest jak zwykle zimny, wrogo nastawiony i czekający na potknięcie.
— Masz rację — odparł Dawid. — Jednak jak od razu nie pójdę, to potem trudno będzie mi się zdecydować na opuszczenie ciebie. Wiesz o tym i masz rację, że razem byłoby nam miło, ale nie samymi przyjemnościami żyje się na tym świecie.
— Zawsze mam — mówiła. — Wiesz o tym i to uwielbiasz. Przekomarzasz się ze mną, traktując mnie jak małą dziewczynkę, a ja już jestem wystarczająco dorosła, by rozumieć co nieco z tego smutnego życia, które wiedziesz. Mnie nie oszukasz tak łatwo jak tych wszystkich innych ludzi.
— Akurat na ten temat niewiele masz do powiedzenia. — zauważył.
— Wystarczy mi jedno spojrzenie w twoje smutne oczy, aby wszystko zrozumieć w lot. Wcale tu nie trzeba posługiwać się jakąś wyższą filozofią — stwierdziła kolba karabinku wiszącego na ścianie niczym zapowiedź czegoś strasznego.
Patrzyła na niego ze smutkiem, od czasu do czasu kiwając z niedowierzaniem szczerbinką na końcu lufy. Wciągał spodnie gdy znowu się odezwała.
— Będę tu samotnie cierpiała rozłąkę przez cały dzień, podczas gdy ty będziesz się zabawiał nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim.
— Nie przez cały dzień, — argumentował — tylko do wczesnego popołudnia, a potem już przez cały wieczór będziemy razem spędzać czas na miłych rozmowach, podglądaniu sąsiadów, płataniu im niewinnych figli, wyrządzaniu drobnych złośliwości i obserwowaniu ich bezsilności.
— Będę tu płakała aż do twojego powrotu. — podejmowała kolejna próbę. — Zaleję ci podłogę moimi krwawymi łzami, których już nigdy nie zmyjesz z podłogi.
— Będziesz grzecznie czekała aż zapracuję na kolejny miesiąc wynajmu mieszkania i może jeszcze jakąś bułkę, kartonik mleka i słoiczek miodu, lub dżemu.
— Gdy się kocha to nie ma potrzeby jedzenia.
— Tak, tak, wiem, wystarczy głębokie uczucie do ukochanej wiatrówki. — szydził.
— Ranisz mnie. — powiedziała drżącym głosem.
— Gdy wrócę opowiem ci piękną bajkę o puszystym kotku, wesoło ćwierkających ptaszkach i bujnie się pleniących kolorowych bratkach. — obiecał.
— Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość.
— Skończ już te żałosne lamenty. — powiedział.
— O, bogini wojny! — zawołała. — O wielka łuczniczko, któraś swe strzały wypuszczała z dłoni niczym śmiercionośne pioruny samego Zeusa!
— Uspokój się. — poprosił.
— Jak mam się uspokoić, skoro traktujesz mnie jak tanią dziwkę. — powiedziała z wyrzutem.
— Tania to ty na pewno nie byłaś. — odparł.
— No i teraz będziesz mi wyliczał każdą złotówkę, tak?
— Może.
— Ty skąpy dupku!
— Na ciebie jednak jakoś nie poskąpiłem swoich ciężko zapracowanych pieniędzy. — powiedział z nadzieją na załagodzenie sporu.
— Jeszcze by tego brakowało. — zawołała pewna swoich racji wiatrówka.
Wyjście z mieszkania stawało się bolesną rozłąką. Szedł ulicą w kierunku przystanku autobusowego, a z pobliskich krzaków wróble wykrzykiwały do niego słowa dezaprobaty, czy nawet oburzenia. Każdy krok oddalający od domu bolał jak dziurawy ząb. Można było podejmować desperackie próby uniezależnienia się od subiektywnych odczuć, walczyć z ogarniającym zwątpieniem, pokonywać mroczne rozterki radosną nadzieją na szybki powrót do mieszkania, lecz nie można było o tym bólu zapomnieć. To była platoniczna miłość.
Rozdział 4
Dawid udawał się do pracy nadzwyczaj sumiennie i regularnie. Dzięki temu również regularnie otrzymywał wypłaty, a zarabiał bardzo dobrze. Firma jego pracodawcy wciąż się rozwijała, dzięki czemu pracownicy dość często otrzymywali podwyżki wynagrodzenia, więc mogli liczyć na stabilne warunki zatrudnienia. Stabilność w trudnych czasach jest prawdziwym komfortem, który jest co najmniej tyle samo wart co wypłacane pieniądze.
Wsiadł do autobusu, znalazł sobie miejsce na końcu, gdzie mógł liczyć na to, że nikt na niego nie będzie patrzył, a on będzie mógł się swobodnie przyglądać pozostałym pasażerom. Zainteresowanie akceptował wyłącznie jednostronne.
Spojrzał przez szybę na ulicę i zobaczył śpieszących się ludzi, którzy tak jak on zmierzali do swoich miejsc pracy.
— Dacie radę, tak samo jak ja też dam radę — wyszeptał do nich, nie spodziewając się raczej żadnej odpowiedzi.
— Coś pan mówił? — zapytał nagle siedzący przed nim łysy facet w okularach, oglądający się do tyłu.
— Nie, nie, tylko powtarzam sobie po cichu listę sprawunków, którymi powinienem się dzisiaj zająć po pracy, bo inaczej żona mi oberwie uszy — odparł, kłamiąc o żonie, której przecież nie miał.
— Ja to wolę zapisywać, żeby nie zapomnieć — powiedział łysy pasażer.
— Zapisywanie jest bardzo praktycznym rozwiązaniem — przyznał Dawid.
— Praktyczne to są wygodne buty — stwierdził mężczyzna.
— Ma pan rację — powiedział Dawid z nadzieją, że facet nie będzie chciał więcej z nim rozmawiać, bo nie zamierzał się z nim spoufalać ani pozwalać jemu na spoufalanie.
— Zapisywanie jest po prostu bardzo wygodne — powiedział facet z łysiną.
— Tak — odparł, choć pomyślał, że wygodne to mogą być właśnie buty.
— Jak się zapomni, to można sprawdzić i sobie przypomnieć.
— Zgadza się — potwierdził z uprzejmości.
— Skleroza jest bardzo uciążliwa, niestety — powiedział łysy pasażer autobusu.
— Ma pan rację — odparł Dawid.
— Naturalnie można brać tabletki zapobiegające sklerozie — dopowiedział facet.
— Ma pan rację — powtórzył Dawid ponownie.
— Ale zapisywanie jest bardziej zdrowe niż branie tabletek.
— Ma pan rację — powtórzył Dawid znowu.
— Bo tabletki na jedno pomagają, a na inne szkodzą.
— Ma pan całkowitą rację — przyznał Dawid.
— Samemu nie powinno się decydować o zażywaniu jakichkolwiek leków.
— Tak jest — przyznał Dawid rację łysemu człowiekowi siedzącemu przed nim.
— Chyba, że lekarz przepisze receptę, to wtedy jest zupełnie inna sprawa.
— Otóż to — potwierdził Dawid potulnie, czuł jednak coraz większe zdenerwowanie.
— Chociaż z receptami też należy postępować ostrożnie.
Dawid poczuł, że boli go głowa.
— Przepraszam, ja już wysiadam — powiedział wstając z miejsca.
— Przecież zawsze jedzie pan dalej — powiedział łysy facet.
— Owszem, ale o czymś zapomniałem — wyjaśnił nieznajomemu.
— Trzeba było sobie to zanotować — powiedział łysy.
— Otóż to, trzeba było — potwierdził i szybko przeszedł do przodu.
Gdy autobus się zatrzymał na przystanku, Dawid natychmiast wysiadł. Autobus odjechał, a Dawid połknął dwie tabletki przeciwbólowe, które zawsze nosił przy sobie i spokojnie poczekał na następny autobus.
Rozdział 5
Basia, koleżanka z pracy, powiedziała, że zrobił się jakiś oschły, albo nieczuły. Dokładnie nie przypominał sobie użytego przez nią sformułowania, ponieważ nie słuchał jej, rozmyślając o swojej ukochanej wiatrówce, wdzięcznej towarzyszce w swoim, bądź co bądź, samotnym dotąd życiu, która jako jedyna i ostatnia już istota mogła stanąć w jego obronie.
Koleżanki nie rozumieją tego rodzaju niuansów. Patrzyła na niego od strony swojego biurka i najprawdopodobniej się zastanawiała, dlaczego nie potrafi go zrozumieć. Kiedyś, owszem, byli uważani za parę i zupełnie dobrze się ze sobą czuli oboje. Od czasu do czasu pomagali sobie w wypełnianiu nadawanych przez przełożonych zadań, co ich do siebie zbliżało i dawało poczucie wspólnoty interesów. Ona go lubiła wspierać i pocieszać w trudnych chwilach, które w tej robocie zdarzały się nader często.
— Nie przejmuj się każdą krytyką ze strony dyrektora — mówiła do niego, gdy aż trząsł się z bezsilnej złości i upokorzenia po kolejnej awanturze, które dyrektor urządzał mu regularnie.
— Łatwo ci mówić — odpowiadał przez zaciśnięte zęby.
— Ten psychopata po prostu lubi to robić — tłumaczyła spokojnie.
— Dlaczego nikt go nie powstrzymuje? — pytał z rozpaczą w głosie i z wielkimi kroplami łez na policzku, które kapały z policzka wprost na nieskazitelnie białą koszulę, upodabniając ją do zwykłej, pogniecionej ścierki do wycierania naczyń kuchennych, która zawsze wisiała na kuchennym grzejniku w rodzinnym domu i którą mama bardzo często używała również do karania niesfornych dzieciaków. Takie pacnięcie mokrą ścierką prosto w nos było gorsze niż bicie po pośladkach kablem od prodiża, bo było bardziej bolesne, bardziej hańbiące, niespodziewane i w żaden sposób nie można się było do tego psychicznie przygotować.
Lanie po tyłku zwykłym paskiem od męskich spodni nie było wcale straszne. Dawid nauczył się je wytrzymywać bez jednego pisknięcia, bez szlochania, łez, płaczu, wołania o ratunek, błagania o litość. Nauczył się przyjmować lanie z prawdziwie bohaterskim honorem i godnością. Skoro zasłużył na lanie swoim zachowaniem, to przyjmował je jako przynależny do codziennego życia rytuał.
We wszystkich filmach o rycerzach walczących w obronie czci królewny, lub w obronie granic królestwa atakowanego przez wrogich sąsiadów, bohaterski rycerz i szlachetny obrońca całymi latami doskonalił swoje ciało wszelakimi cierpieniami, postami, wyprawami do odległych krain dla zdobycia skarbu, lub zabicia smoka, a nawet torturami z rąk bezlitosnych rozbójników i walkami we wszystkich bitwach za króla i królową, a także za ukochaną, prześliczną królewnę.
— Nikt go nie powstrzymuje, ponieważ wszyscy się go boją — tłumaczyła cierpliwie koleżanka Basia, ocierając mu łzy z policzków papierową chusteczką. Tę chusteczkę schowała potem do swojej damskiej torebki, która wisiała na oparciu jej krzesła.
Czy ona pobrała mi próbkę mojego DNA? — kołatało się w zaułkach jego umysłu pytanie, ale nie dopuszczał go do swojej świadomości.
— Przecież ten brutal się nade mną pastwi na oczach wszystkich pracowników — ledwie zdołał wykrztusić przez zaciśnięte gardło.
— Spójrz jak one wszystkie opuściły nisko głowy, jak się zgarbiły nad swoimi biurkami. Nikt nie chce podpaść dyrektorowi, ale możesz być pewien, że wszyscy są po twojej stronie, że się z tobą solidaryzują i serdecznie ci współczują.
— Powinni zaprotestować.
— Nie mogą, bo to zostałoby potraktowane jako bunt — tłumaczyła mi Basia.
— No tak, za bunt na pokładzie wszyscy marynarze są wieszani na rejach, albo ewentualnie na żywca wyrzucani za burtę, na żer rekinom — przyznał.
— No właśnie — ucieszyła się Basia z tego, że wreszcie zrozumiał sytuację innych. — Nikt nie che zostać przynętą.
— Otóż to. Ta rola jest przypisana do mnie — powiedział Dawid i znowu się rozpłakał.
— Nie płacz — poprosiła Basia.
— Jestem małym robakiem nadzianym na haczyk i dyndającym na końcu żyłki nad powierzchnią stawu z drapieżnymi szczupakami — dodał ocierając łzy rękawem koszuli.
Wtedy od swojego biurka wstała koleżanka Krysia. Wzięła w dłoń stojący na jej biurku termos i podeszła z nim do Dawida.
— Napij się — powiedziała Krysia.
— Nie chcę — odparł.
— Napij się, bo to dobrze ci zrobi — nalegała.
Wziął termos z jej dłoni, odkręcił nakrętkę, podsunął termos pod nos i powąchał. Pachniało zwyczajną kawą.
— Nie chcę teraz kawy, bo mam wystarczająco wysokie ciśnienie — powiedział. — A serce to mi tak telepie, jakby chciało wydostać się, wyskoczyć z klaty wprost na biurko — dodał jeszcze ponurym głosem.
— Napij się, a wtedy sam się przekonasz — powiedziała Krysia, potem nachyliła się i wyszeptała — To nie jest zwyczajna kawa, a w każdym razie nie tylko kawa.
Spojrzał na nią zdziwiony, a ona pokiwała głową.
— Napij się — powtórzyła.
Postanowił zaryzykować. Było wiadome, że zdrajcy i szpiedzy zazwyczaj ujawniają się w krytycznym momencie tylko po to aby podać truciznę, lub wbić zdradziecko nóż w plecy, zepchnąć z balkonu, wepchnąć pod nadjeżdżający samochód, najlepiej pod samochód ciężarowy, albo ewentualnie pod autobus wiozący więźniów do niewolniczej pracy w kamieniołomie. Postanowił jednak zaryzykować, bo jakiś mały błysk w oczach Krysi mówił mu, że powinienem spróbować.
Upił małego łyka z termosu. Natychmiast poczuł gorycz kawy. Równie dobrze mogła to być gorycz trujących grzybów. Zaraz potem jednak poczuł pieczenie w gardle i miłe ciepło przelewające się do żołądka. Od razu rozpoznał, że to alkohol. Upił więc jeszcze jednego, większego łyka z termosu.
— No i jak? — zapytała Krysia.
— Super — odparł.
— Weź jeszcze łyczka — zaproponowała koleżanka.
Pociągnął więc jeszcze raz z termosu i pokiwał głową z zadowolenia. Krysia odebrała z jego rąk termos.
— Zbyt dużo naraz nie możesz, bo będziesz piany — wyszeptała.
Rozejrzał się po biurze, by sprawdzić czy atmosfera jest czysta, po czym zapytał.
— Nie wyczują ode mnie wódki?
— To nie jest wódka — odparła Krysia.
— Nie? — zdziwił się.
— Nie — potwierdziła i się uśmiechnęła.
— No to co? — zapytał zaintrygowany.
— Spirytus — odparła Krysia.
— Co takiego?
— Spirytus nie ma zapachu, więc nikt go nie wyczuje — powiedziała.
— Taki sposób — ucieszył się Dawid.
— Tylko nie można wypić zbyt wiele, bo wtedy od razu zauważą pianego — ostrzegła.
— Naturalnie — przyznał rację dziewczynie.
— Mówię tylko tak na wszelki wypadek.
— Rozumiem doskonale — uspokoił Krysię.
— Bo wiesz, musimy się wspierać nawzajem i trzymać się razem, żeby się obronić przed tym wariatem — wyszeptała Krysia.
— Masz całkowita rację — powiedział Dawid do Krysi i puścił jej oczko.
Uśmiechnęła się do i wróciła do swojego biurka. On również zajął się wypełnianiem swoich obowiązków służbowych.
Rozdział 6
Jeszcze tego samego dnia, w drodze z pracy do domu, wstąpił do sklepu monopolowego i kupił pół litra spirytusu. Pani ekspedientka włożyła butelkę do siatki z reklamą producenta alkoholi. Wcale mu to nie przeszkadzało. Był przecież osobą dorosłą, więc miał pełne prawo kupić po pracy butelkę alkoholu. Dzięki nieprzezroczystej siatce nie było widać co to za butelka. No i bardzo dobrze.
Wrócił do domu wielce zaaferowany. Zapomniał nawet o przyrządzeniu sobie obiadu. Od razu przystąpił do testowania zapachu i smaku rożnych napojów ze spirytusem. Zaparzył sobie herbatę i kawę. Do każdego napoju dolał kieliszek spirytusu.
Przez chwilę wąchał oba napoje. Faktycznie, nie dało się wywąchać zawartego w nich alkoholu.
— To jest genialne! — zawołał z wielką radością.
Przyszła kolej na testowanie smaku napojów z domieszką spirytusu. Spróbował herbaty. Smakowała zupełnie normalnie. Postanowił dodać odrobinę cytryny. Jeden plasterek powinien wystarczyć. Przy pomocy łyżeczki wycisnął plasterek cytryny w herbacie, po czym spróbował. Smakowała znacznie lepiej. Z prawdziwą rozkoszą wypił całą herbatę, podśpiewując sobie wesołą piosenkę, którą puszczali w radiu.
Potem spróbował smaku kawy. Doszedł do wniosku, że kawa smakuje nawet lepiej niż herbata z cytryną. Nie rozumiał dlaczego dotąd nie był wcale wielbicielem napojów kawowych. Czas najwyższy było to zmienić. Zaczął wreszcie rozumieć te wszystkie reklamy telewizyjne, w których celebryci tak rozczulają się nad smakiem kawy, opowiadają o prawdziwej kawie, o mieleniu kawy, o paleniu kawy, a czasami także o kawowych pralinkach, wafelkach, ciastkach i tortach.
Zrobił sobie jeszcze jedną kawę i zaprawił ją spirytusem. Smakowała wybornie, wręcz Dalmacja, jak to określił taki jeden gość, ukrywający się w kuchni, na chwilę przed tym zanim zabrał się do palenia kawy.
Urwał sobie kawałek niezadrukowanej strony z gazety. Doskonale wiedział, że nie należy palić papieru zadrukowanego, ponieważ farba drukarska zawiera w sobie trujące składniki. Odmierzył łyżeczkę zmielonej kawy i zawinął ją dokładnie w papier, tworząc w ten sposób całkiem przyzwoitego skręta.
Zapalił owego skręta od płomienia kuchenki gazowej, po czym usiłował delikatnie zaciągać się dymem. Ten dym o mało go nie udusił. Niewiele brakowało. Dostał takiego kaszlu i duszności, że czym prędzej otworzył szeroko okno w kuchni i drzwi od mieszkania na korytarz, żeby wytworzyć przeciąg i wywietrzyć całe mieszkanie.
Firanka w oknie kuchennym musiała być dawno nie prana, bo była bardzo sztywna i nie pozwalała napłynąć świeżemu powietrzu. Pomimo iż usiłował ją odsłonić, to ona śmiała mi się prosto w twarz. Nie mógł tego znieść, chociaż zazwyczaj jest niezwykle spokojnym człowiekiem, to jednak tym razem zdecydował się zerwać firankę z okna, żeby wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.
Nie pamiętał jak do tego doszło, że wypadł z okna. Widzieli to podobno jacyś ludzie i to oni wezwali do niego karetkę Pogotowia Ratunkowego. Z całą pewnością byli to przyzwoici i uczciwi mieszkańcy dzielnicy, być może nawet jego sąsiedzi.
W szpitalu zrobiono mu kompleksowe badania. Doktor ordynator powiedział, że uległ wypadkowi ponieważ był w stanie upojenia alkoholowego. Wtedy odetchnął z ulgą, jak się okazało, że nie wiedzą nic o paleniu kawy. Pić alkohol miał pełne prawo jako pełnoprawny obywatel. Alkohol jest przecież dla ludzi. Picie alkoholu wspiera i wzmacnia gospodarkę państwa, bowiem dostarcza do kasy państwa pieniądze ze sprzedaży produktów objętych monopolem państwowym.
Palenie kawy to zupełnie co innego, bowiem kawa jest importowana z innych krajów. Dlatego gdy wrócił do przytomności, a później również do lepszego samopoczucia, ucieszył się z braku wiedzy lekarzy o paleniu kawy.
Podczas pobytu w szpitalu zaprzyjaźnił się z pielęgniarką Matylką. Była zawsze dla niego bardzo miła i opiekuńcza. Jej troskliwość rozczulała go do łez. Ona była bardzo wrażliwą kobietą, która nie potrafiła przejść obojętnie obok ludzkiego cierpienia. Sama mu to powiedziała, a on jej uwierzył.
Matylka miała dyżur co drugiego dnia, więc widywali się dość często, jak na warunki ograniczonej swobody poruszania się. Zawsze z samego rana zaglądała do niego i pytała o samopoczucie. Często ocierała mu łzy z policzków, a kilka razy nawet wymieniła mu przemoczoną od łez poszewkę poduszki na suchą. Był jej za te dowody życzliwości bardzo wdzięczny.
Rozdział 7
Szpital mieścił się w dość sporym budynku z dziewiętnastego wieku. Najprawdopodobniej kiedyś miał tam swoją siedzibę klasztor, bowiem usytuowane wzdłuż długich korytarzy pokoje przypominały raczej cele klasztorne lub więzienne, niż sale szpitalne. Małe okna wpuszczały niewiele światła, a nie można ich było powiększyć, bo budynek był zabytkowy i podlegał ochronie konserwatora zabytków. Podobnie było z kanałami wentylacyjnymi, które wciąż piszczały, trzeszczały lub stukały, więc miało się wrażenie, że to umarlacy sprzed wieków maszerują korytarzami stukając drewnianymi laskami.
— Niech siostra przegoni z korytarza tych natrętnych spacerowiczów, bo zwariować można — prosił pielęgniarkę.
— Na korytarzu nie ma żadnych spacerowiczów — odpowiadała pielęgniarka przyglądając mi się podejrzliwie.
— Przecież ja ich cały czas słyszę — mówił robiąc minę skrzywdzonego dziecka, żeby bardziej uprawdopodobnić swoje słowa.
— Tylko tak się panu wydaje.
— To nie może mi się wydawać! — krzyknął i spróbowałem się szarpać by zerwać się z łóżka, ale nic to nie dało, bo pasy, którymi był skrępowany mocno trzymały.
— Te wrażenia słuchowe są efektem pańskiego podenerwowania — tłumaczyła cierpliwie siostra zakonna, albo może siostra miłosierdzia, albo strażniczka celi więziennej.
— Ja już dłużej tego klekotu nie wytrzymam! — krzyknął Dawid znowu.
— Słyszy pan klekot bocianów? — zapytała, po czym wyjęła z kieszeni fartucha notes z długopisem i coś zapisała w tym notesie.
— Bocianów? — zapytał oburzony na jej insynuację.
— A żabki też pan słyszy? — zapytała. — Szpital jest położony w parku, a są to dość mokre tereny, więc żabki bardzo często nas odwiedzają i kumkają całymi wieczorami.
— Żabki? Kumkają? — pytał przerażony, bo nie wiedział czy on źle zrozumiał, czy to ona się wyraziła niezbyt precyzyjnie.
— Proszę się tak nie denerwować — poradziła z całą życzliwością na jaką było ją stać.
— Niby jak mam się nie denerwować? — zadał retoryczne pytanie.
— Całkiem zwyczajnie — odpowiedziała siostra.
Gdybym to on miał tak irytującą siostrę, to by ją z całą pewnością zamordował.
— Co to znaczy zwyczajnie? — zapytał ją z wyraźną nutą złośliwości w głosie.
— Zwyczajnie to znaczy zwyczajnie — odpowiedziała.
— To znaczy jak? — nie ustępował.
— Tak jak to robią inni, normalni ludzie — powiedziała.
— To znaczy, że ja nie jestem normalny? — zapytał z wyrzutem.
— Przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć — wyjaśniła siostra.
— Ale siostra powiedziała — wykrzyknął tak, że aż szyby w oknie zadrżały.
— Ale przeprosiłam — powiedziała.
— Nie zaczyna się zdania od ale! — zawrzeszczał na całe gardło.
— Proszę się mnie nie czepiać — powiedziała.
Wtedy do pokoju weszła druga siostra. W dłoni trzymała strzykawkę. Podeszła do stojaka z butelką, stojącego u jego wezgłowia, pstryknęła palcem w przezroczysty wężyk łączący go z butelką zawieszoną na stojaku, po czym wstrzyknęła do wężyka całą zawartość strzykawki.
Już miał jej powiedzieć coś obraźliwego, ale nagle zniknęła. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Siostra przełożona natomiast stała nad nim i przyglądała mu się ze współczuciem. Wyczuwał w jej spojrzeniu wielką ilość życzliwości. Jej dobroć wylewała się z niej oczami i spływała wprost na niego, chłodziła jego rozpalone czoło, wlewała się w niego uszami i płynęła do wnętrza jego ciała, do żołądka i wątroby, a zwłaszcza do serca, otulając je i uspokajając jego przyśpieszony rytm.
— Nie trzeba się unosić — szeptała melodyjnym głosem.
— Jak to zrobić? — zapytał.
— Sam musisz to odkryć — powiedziała. — Jak już to odkryjesz, to będziesz doskonale sobie radził ze wszystkimi swoimi emocjami.
— Myśli siostra, że to się da zrobić?
— Ależ naturalnie.
— Tak? — nie dowierzał.
— Oczywiście. Takie jest przeznaczenie każdego pacjenta tego szpitala od ponad czterystu już lat — wyznała siostra poprawiając nieco swój habit.
— I wszyscy oni to potrafili? — zapytał Dawid, mając pewne wątpliwości.
— Tak — odparła. — Wszyscy bez wyjątku. Jedni wcześniej, inni nieco później, jeszcze inni dopiero na tamtym świecie, ale nikogo to nie ominie, bo takie jest przeznaczenia każdego człowieka. Każdy się w końcu nawraca.
— Każdy?
— Tak, każdy — potwierdziła siostra. — Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
— Ale jakim cudem?
— Słusznie pan powiedział, bo to jest najprawdziwszy cud i dotyczy każdego człowieka na całym świecie.
— Skąd siostra może to wiedzieć? — zapytał podejrzliwie.
— Wiem, bo to dotyczy również mnie — odparła siostra. — Ja też otrzymałam łaskę nawrócenia i uzdrowienia — wyjaśniła patrząc mu w oczy, a on myślał, że ona patrzy mu prosto w jego duszę.
Rozdział 8
— Ja również otrzymałam łaskę nawrócenia — mówiła siostra.
— Naprawdę? — Dawid nie mógł zrozumieć co ona do niego mówi.
— Tak. Radzenie sobie z emocjami jest dopiero pierwszym krokiem do osiągnięcia szczęścia i wolności — powiedziała siostra.
Na jej twarzy widać było pewne uniesienie, jakby mówiła o swoim święcie, na przykład urodzinach, lub imieninach.
— Chodzi o ukończenie osiemnastu lat i stanie się dorosłą osobą? — zapytał nieco zdezorientowany.
— Chodzi o panowanie nad swoim umysłem, a dzięki temu osiąga się również panowanie nad swoim organizmem, co daje wolność od wszelkich problemów, które bywają najczęściej zupełnie subiektywne.
— Nic z tego nie rozumiem — przyznał się Dawid.
— Nic nie szkodzi — stwierdziła siostra. — Wszystkiego z czasem się nauczysz.
Poprawiła mu poduszkę pod głową. Potem sprawdziła szybkość spływania kolejnych kropel w kroplówce. Później zrobiła kilka kroków w stronę drzwi, jakby chciała już wyjść, ale jednak przed drzwiami zawróciła i podeszła do okna.
— Pomimo wiosny dzisiaj z nieba lecą wielkie płatki śniegu — powiedziała tak, jakby mówiła sama do siebie. — Wyglądają jak tańczące małe aniołki w białych sukienkach. Chwilami łączą się w grupy i kręcą się wkoło, a zaraz potem znowu rozsypują się i lecą pojedynczo. Mogło by się wydawać, że kieruje nimi jakaś wielka siła, która je pcha przed siebie, daje im siłę do lotu. Czasami stają się malutkimi spadochroniarzami, którzy lecą ku nam z pomocą, z misją ratunkową, a my nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nawet jeśli je widzimy, to sądzimy, że to tylko zwyczajne płatki śniegu.
Zawsze lubiłam wpatrywać się w okno i obserwować świat toczący się za szybą, biegnący gdzieś przed siebie obok mnie, lecący z coraz większą prędkością — mówiła siostra. — Gdy miałam dziesięć lat, to pragnęłam pobiec za tymi aniołkami i razem z nimi tańczyć na wietrze. Czułam wyraźnie, że jestem taka sama jak one, że powinny mnie zabrać ze sobą.
Siostra podeszła do łóżka, przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim. Z nocnego stolika wzięła jabłko i nóż, przez chwilę obracała jabłko w dłoni, a potem zaczęła je obierać ze skórki. Potem przekroiła jabłko na pół, połówki na ćwiartki, a te na jeszcze mniejsze części. Wybrała nożem pestki ze środka pierwszego kawałeczka jabłka i włożyła go Dawidowi do ust. Jabłko było chrupiące, soczyste i słodkie. Było takie jakie lubił. Było bardzo smaczne.
— Jedz, mój drogi — mówiła siostra. — Musisz jeść owoce i warzywa. Potrzebujesz dużo witamin, bo witaminy są gwarancją szybkiego powrotu do zdrowia. Jedz — mówiła łagodnym głosem dobrej wróżki, podając mu kolejny kawałek jabłka do ust, a on jadłem ze smakiem.
— Dziękuję — powtarzał za każdym razem, gdy jej słodkie, miodowe palce wkładały mu do ust kolejny kawałek owoca, ocierając się przy tym delikatnie o jego wargi, co wywoływało u niego dreszcze rozkoszy i produkcję nadmiarowych ilości śliny, więc musiał szybko przełykać, żeby nie oślinić jej rozkosznych, mięciutkich, delikatnych paluszków, które były dopiero wstępem do poznawania jej ciała, forpocztą z jakże delikatną i wrażliwą, brzoskwiniową skórą, pachnącą mlekiem w proszku i kakaem.
— Jedz, mój drogi — mówiła.
— Napiłbym się kakao — powiedział, mając nadzieję na spijanie słodkiego napoju z jej ust, zlizywanie go z jej warg, a nawet choćby tylko z jej palców, bo to też by było niebiańską rozkoszą, dzięki której z całą pewnością wyrosłyby mu białe, mleczne skrzydła.
— Potem — obiecała siostra i wsunęła mu do ust następny kawałek jabłka, a on czuł wyraźnie, że ten przemienił się w brzoskwinię, że podczas gryzienia strzykał sokiem malinowym, albo może sokiem z czerwonej porzeczki, który bardzo lubił w dzieciństwie.
Drżał całym ciałem z rozkoszy, chwilami aż mu głowa podskakiwała, a jego łóżko skrzypiało jak zdezelowany wózek na brukowanej drodze. Miał nadzieję, że siostra nie dopuści do tego aby wypadł z łóżka, bo ona zawsze była bardzo czujna, opiekuńcza, troskliwa, zapobiegliwa, dokładna, zaradna, zdolna, mądra, piękna, śliczna i wręcz doskonała.
Na całe szczęście leżał wygodnie na grubym materacu, bo inaczej by dostał odleżyn, odcisków, obtarł sobie łydki i łokcie, a ortopedyczna kołdra szpitalna trzymała ciało w mocnym uścisku i gwarantowała mu bezpieczeństwo, a zwłaszcza niezwykle stabilną pozycję horyzontalną, co upodobniało go do okrętu wojennego na Pacyfiku, lub innym morzu tropikalnym, bo zawsze było mu gorąco i nie pomagały na to nawet codziennie urządzane mu przez siostrę przeciągi dla wywietrzenia pomieszczenia, to znaczy jego kajuty na pirackim okręcie.
Rozdział 9
Dawid leżał na łóżku szpitalnym, a jego ciało było skrępowane grubymi pasami. Unieruchomione miał ręce i nogi. Wszystko to dlatego, że podczas przyjmowania go do szpitala bardzo wierzgał, szarpał się i wołał innych pacjentów szpitala na pomoc. Musiał trafić do izolatki, bo jego wrzaski bardzo niepokoiły chorych ludzi leczących się w szpitalu specjalistycznym.
Codziennie odwiedzał go ordynator szpitala z ekipą lekarzy i pielęgniarek. Sprawdzano zapisy w karcie pacjenta, wypowiadano kilka uwag, zazwyczaj w niezrozumiałym języku medycyny, po czym odchodzono. Wszystko to odbywało się nadzwyczaj spokojnie i kulturalnie.
Dawid zauważył podczas którejś z takich wizyt, że jedna z pielęgniarek towarzyszących ordynatorowi nie ma na sobie pod białym fartuchem majteczek. Wyraźnie widać było prześwitujące przez biały materiał gołe pośladki kobiety. Niezwykle go ten widok zainteresował.
— Czy pielęgniarki mają obowiązek zakładać pod biały fartuch bieliznę? — zapytał później siostry.
— Pielęgniarki w szpitalu maja obowiązek ubierać się czysto i schludnie — wyjaśniła siostra.
— Siostro, ja pytam o bieliznę — wyjaśnił jej Dawid z lekkim zdenerwowaniem.
— To jest indywidualna sprawa każdej kobiety — stwierdziła siostra.
— Jednak jakieś zasady chyba obowiązują — zauważył Dawid.
— Owszem — przyznała siostra, nieco zniesmaczona jego dopytywaniem.
— Czyli co? — nie mógł się powstrzymać przed zadaniem kolejnego pytania.
— Czyli uznaje się, że każdy ma na sobie czystą i zadbaną bieliznę, ponieważ to jest postępowanie higieniczne — wyjaśniła siostra.
— A jeżeli ktoś nie założy majteczek? — zapytał Dawid wprost.
— Nie ma zwyczaju zaglądania komukolwiek pod fartuch — powiedziała z irytacją.
— Czyli dopóki nikt niczego nie zauważy, to wtedy jest wszystko w porządku.
— Można tak powiedzieć — zgodziła się siostra.
— A wtedy gdy ktoś już zauważy brak majtek?
— To zachowuje się kulturalnie i dyskretnie — powiedziała po krótkim namyśle.
— Rozumiem — powiedział Dawid nieco zawiedziony otrzymywanymi odpowiedziami.
— Dlaczego to pana tak bardzo interesuje? — zapytała siostra z uśmiechem na ustach.
— Interesuje mnie to, ponieważ jest to niezwykle istotna kwestia — wyjaśnił.
— Pewnie ma pan rację — przyznała, ale w jej głosie słychać było wahanie.
— Naturalnie, że mam rację — stwierdził stanowczo.
— Wydaje mi się, że ja też nie mam spodni od piżamy — powiedział.
— Bo pan za bardzo wierzgał nogami — wyjaśniła kobieta i się zarumieniła.
— Krępuje panią ta rozmowa? — zapytał Dawid.
— Nie, ponieważ jestem profesjonalną pielęgniarką oddziałową — wyjaśniła.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedział Dawid. — Ponieważ żywię do pani bardzo dużo szacunku i poważania — dodał zaraz poważnym głosem.
— Dziękuję panu za okazane mi zaufanie — powiedziała siostra.
— Zawsze ufam tak pięknym kobietom — stwierdził Dawid przyglądając się siostrze.
Ona natomiast obróciła się przodem do okna i spoglądała w milczeniu w dal.
— Czy powiedziałem coś złego? — zapytał Dawid z niepokojem.
— Ależ nie, cały czas jest pan bardzo kulturalny i niezwykle sympatyczny, muszę przyznać, czego się nie spodziewałam u pacjenta skrępowanego w izolatce.
— Zazwyczaj ci skrępowani zachowują się nieco inaczej? — zapytał.
— Zazwyczaj tak — odparła siostra wciąż spoglądając za okno.
— Lepiej być skrępowanym niż skremowanym — Powiedział Dawid sentymentalnie.
— A to z całą pewnością — potwierdziła siostra nie odrywając wzroku od parku przy szpitalu i tego co się tam działo.
Dawid ze swojego łóżka nie mógł zobaczyć czemu ona się tak przyglądała.
— Dzieje się tam coś interesującego? — zapytał.
— Słucham? — zainteresowała się siostra.
— Czy tam za oknem dzieje się coś interesującego? — zapytał ponownie.
— Nie — odparła siostra. — Patrzę raczej w swoją przeszłość — wyjaśniła.
Rozdział 10
— Gdy miałam dwanaście lat, to zawsze widziałam za oknem kołyszące się wysokie trawy — mówiła siostra wpatrując się jak zahipnotyzowana w świat istniejący za oknem. — Czułam z nimi wielka więź, sentymentalny, by nie powiedzieć siostrzany, związek. W rodzinie miałam tylko braci, więc owe trawy były mi siostrami. Były moimi przyjaciółkami i powierniczkami moich tajemnic.
Gdy silny wiatr przygniatał je do ziemi, to ja modliłam się w ich intencji o wytrwałość, o siły do dalszej walki, o wytrwanie. Razem z nimi uczyłam się cierpliwości i wytrwałości. Razem z nimi doświadczałam ekstazy zwycięstwa, gdy wiatr już wreszcie przestawał naciskać, przestawał je ciemiężyć, przestawał nas niewolić i zmuszać do uległości.
Każdy sztorm był dla nas próbą wytrzymałości — mówiła siostra. — Wzajemnie uczyłyśmy się wiary w swoje siły i możliwości, a nasze kręgosłupy wzmacniały się niczym stalowe mosty, chociaż równocześnie stawały się coraz bardziej elastyczne i wiotkie niczym gałązki brzozy na wydmach w pobliżu morza.
Okno w moim pokoju stało się dla mnie najprawdziwszym kalejdoskopem, a którym mogłam podziwiać piękno zewnętrznego świata, jego wspaniałe kolory i przeróżne formy życia, a także wspaniałe przykłady walki o przetrwanie i cieszyć się często maleńkimi zwycięstwami, aczkolwiek jak zawsze niezwykle istotnymi dla przetrwania każdej formy życia.
Gdy wychodziłam na spacer, to starałam się nie deptać po trawie, żeby nie złamać żadnego życia, nie przerwać żadnego istnienia, nie odesłać w przepaść nieziemską żadnej istoty. Wściekałam się na tych wszystkich, którzy idąc nie zawracali uwagi na to co depczą swoimi buciorami. Ludzie to są jednak potwory, bezmyślne zwierzęta, a nawet gorzej, bo zwierzęta chociaż mniej myślą, to bardziej uważają na innych.
Czasami chodziłam prostować trawy, zaplatać źdźbła w silniejsze warkocze, żeby były bardziej odporne. Jak pięknie wyglądała łąka, to znaczy kawałeczek łąki, który udało mi się zapleść, jak wspaniale się prezentowały trawy. Czasami udawało się w niektóre warkocze wpleść polnego kwiatka, który upiększał moje dzieło, uszlachetniał je, a także usztywniał, bo kwiatki zazwyczaj mają bardziej sztywne łodygi, takie patykowate jakby, mniej odporne na działanie wiatru.
Gdy widziałam jak pracownik miejski kosił trawnik wzdłuż ulicy, to rzucałam w niego kamieniami tak długo, aż wreszcie sobie poszedł, klnąc na mnie ze złością. Miał taką wykrzywiona minę jakbym mu co najmniej rodzinę wymordowała. Biedaczysko nie zdawał sobie sprawy z tego, że krzywdzi słabszych od siebie. Mnie nie potrafił dogonić, bo mu zawsze uciekałam, ale gdy wracał do swojej kosiarki, to znowu rzucałam w niego kamieniami.
Kiedyś urzędnicy przyszli do naszego mieszkania i opowiedzieli mamie o moich wybrykach. Stanowczo domagali się ukarania mnie za ataki na pracowników miejskich. Wtedy się rozpłakałam i czerwona na twarzy przyznałam się, że robię to wszystko z miłości. Nawet nie zdążyłam wyjaśnić, iż robię to z miłości do roślin, miłości do przyrody, bo oni wtedy bardzo się rozczulili. Zaczęli mnie głaskać po głowie i mówić, że w taki sposób nie można kochać, że na miłość to jeszcze mam dużo czasu, oraz że mi wszystko wybaczą pod warunkiem, że już więcej nie będę rzucała kamieniami w swojego wybranka.
Cóż miałam zrobić w takiej sytuacji. Musiałam im obiecać. Ale że oni mogli mnie podejrzewać o miłość do takiego starego i brzydkiego faceta, to po dziś dzień nie potrafię zrozumieć. Urzędnicy to są jednak nietypowi ludzie. Wszystko robią po swojemu, po urzędniczemu, jak im biurokracja nakazuje, a nie tak zwyczajnie po ludzku. Biurokracja robi z ludzi idiotów, odmóżdża ich, pozbawia ich rozsądku. Biurokraci są zazwyczaj zwykłymi debilami. Urzędnicy natomiast są najczęściej biurokratami, co zrównuje ich z tymi baranami.
Po tym wydarzeniu zaniechałam rzucania kamieniami. Natomiast w specjalnie zakupionym ku temu grubym notesie rejestrowałam ich wszystkie przestępstwa. Nie tylko koszenie trawy, lub obcinanie gałęzi drzew, ale również robienie sobie przerwy w pracy na nieproduktywne pogaduszki, wulgarne zaczepianie przechodzących kobiet, palenie papierosów i picie piwa w czasie godzin pracy. Z całą pewnością Urząd Miasta im za takie zachowanie nie płacił, a w każdym razie nie powinien płacić.
Siostra na chwilę wyszła z pokoju, lecz zaraz wróciła z filiżanką kompotu wiśniowego. Podawała Dawidowi łyżeczką wiśnie do zjedzenia. Przypomniał sobie domowe kompoty, zwłaszcza te, które gotowała babcia. Mama wiele się od niej nauczyła, ale czasami żałował, że babcia tak szybko odeszła.
Rozdział 11
— Gdy miałam trzynaście lat, to pierwszy raz w życiu się zakochałam — wyznała siostra patrząc w dal za oknem i mrużąc oczy, jakby pragnęła coś w tej dali dostrzec.
— To musiało być piękne uczucie — zaryzykował Dawid, patrząc na jej rozmarzoną twarz.
— Oczywiście, że było to piękne uczucie. Po prostu przepiękne, prześliczne, wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju, podniecające, odbierające wręcz rozum, pochłaniające całą moją duszę i czyniące ze mnie dorosłą kobietę. Na swoje rówieśniczki patrzyłam z wielkim politowaniem, będąc pewną, że one nie wiedzą, nie mają pojęcia, nawet nie potrafią sobie wyobrazić o czym ja mogę myśleć i marzyć.
— Byłaś wtedy szczęśliwa? — zapytał Dawid.
— Naturalnie, że byłam szczęśliwa. Byłam wniebowzięta, jak te małe aniołki, które widywałam we wcześniejszych latach.
— Więcej już ich nie widywałaś? — zapytał.
— Owszem, widywałam, ale to nie było wtedy. W tamtym czasie zajmowały mnie tylko i wyłącznie moje uczucia.
— Rozumiem. To był bardzo ważny okres w życiu — powiedział.
— A żebyś wiedział, że tak — przyznała siostra.
— Naturalnie, rozumiem to doskonale — zapewnił Dawid.
— Czyżby? — zapytała siostra podejrzliwie.
— Tak. Ja po raz pierwszy byłem zakochany w wieku dziesięciu lat — wyjaśnił.
— Naprawdę? — zapytała nie dowierzając.
— Owszem — stwierdził stanowczo.
— No więc kto to był? — zapytała siostra.
— Niby kto? — nie rozumiał Dawid.
— Kim był obiekt twojej miłości — sprecyzowała.
— Zakochałem się w czternastoletniej dziewczynie. Tak właściwie, to traktowałem ją jak kobietę, bo dla mnie była już dorosła — przyznał.
— A ona o twojej miłości się dowiedziała? — zapytała się ze złośliwym uśmiechem.
— No cóż, muszę przyznać, że nie — odpowiedział Dawid szczerze.
— Wiedziałam! — wykrzyknęła siostra.
— Byłem wtedy tylko małym chłopcem — odparł na swoje usprawiedliwienie.
— Zawsze należy mówić o swoich uczuciach — stwierdziła siostra.
— Po co?
— To wiele wyjaśnia.
— Może i tak — przyznał.
— Nie może, tylko na pewno tak! — wykrzyczała siostra z błyskiem ognia w oczach.
— Być może chłopacy odczuwają te sprawy inaczej — powiedział Dawid patrząc na nią.
— Sam wciąż jesteś smarkatym chłopakiem! — zarzuciła mu bezceremonialnie siostra.
— Być może tak — zgodził się z jej twierdzeniem dobrodusznie i uśmiechnął się.
— Nie być może, tylko z całą pewnością — powiedziała kiwając głową.
— Nie możesz tego wiedzieć — powiedział.
— Nie może siostra tego wiedzieć — poprawiła go.
— Nie może siostra tego wiedzieć z cała pewnością — przystał na jej wersję.
— A właśnie, że mogę wiedzieć, ponieważ jestem profesjonalną pielęgniarką — stwierdziła unosząc nieco wyżej głowę i zmrużając oczy, jak kotka planująca zapolować na mysz, która nieostrożnie spaceruje w pobliżu i nie podejrzewa czyhającego na nią niebezpieczeństwa.
Przez chwilę zastanawiał się co na to odpowiedzieć, ale niczego mądrego nie wymyślił. Siostra z satysfakcją się uśmiechnęła i znowu spojrzała na świat zewnętrzny przez okno.
— Wyobrażałeś ją sobie nagą? — zapytała nagle.
— Owszem — przyznał z pewnym zadowoleniem, jakby to było jakieś osiągnięcie.
— W jaki sposób? — dopytywała.
— Normalnie — odparł.
— Co znaczy normalnie? — zapytała podniesionym głosem.
— To znaczy, że wyobrażałem ją sobie tak jakby stała przede mną naga — odparł.
— Tylko tyle?
— Tak. To znaczy jakby stała przede mną w różnych pozycjach — dopowiedział.
— W jakich pozycjach? — chciała wiedzieć.
— No z przodu, z boku, z drugiego boku, z tyłu — wymieniał.
Siostra roześmiała się.
— Cały czas wyobrażałeś ją sobie jak tylko przed tobą stoi?
— No tak — przyznał.
— To niezbyt wiele sobie wyobrażałeś.
— Dla mnie to było bardzo wiele — stwierdził Dawid całkiem poważnie.
— No tak, zapomniałam, że miałeś tylko dziesięć lat — powiedziała siostra.
Rozdział 12
— Gdy miałam czternaście lat, to zaczęłam chodzić na plażę i zbierać płaskie kamienie — powiedziała siostra stojąc przy oknie i wypatrując czegoś na zewnątrz.
— Ja też bardzo je lubiłem — odparł Dawid.
— Tak? — zdziwiła się.
— Uwielbiałem nimi rzucać do wody, żeby się odbijały od powierzchni i tworzyły kaczki — powiedział.
— Ach tak, każdy to lubi — stwierdziła. — Ja przynosiłam kamienie do domu.
— Po co? — zapytał Dawid, przyglądając się jej uważnie, a ona przez chwilę milczała, zanim zdecydowała się odpowiedzieć na pytanie.
— Malowałam na nich rożne obrazki, zwierzątka, motylki, a także kwiatki.
— Na tych kamykach? — chciał się upewnić.
— Tak, na tych kamyczkach, kamykach i kamieniach — odparła z zadowoleniem.
— Na każdym kamieniu inny obrazek? — zapytał dla pewności.
— Niekoniecznie — odpowiedziała siostra. — Te obrazki, które mi się najbardziej podobały malowałam na wielu kamieniach, bo za każdym razem odczuwałam radość i satysfakcję, a nawet dumę z wykonanego obrazku, a lubiłam odczuwać radość bardzo często.
— To by nawet pasowało pod względem psychologicznym — stwierdził Dawid.
— Znasz się na psychologii?
— Ani trochę — przyznał się bez bicia, bo z zasady był raczej prawdomówny.
— Kłamiesz! — zarzuciła mu siostra i pogroziła palcem, jak małemu dziecku.
— Wcale nie — zaprzeczył i aż mu dreszcze przeszły po plecach na samą myśl o kłamstwie, więc chciał się podrapać po plecach, ale nie dał rady.
— Co się tak wiercisz? — zapytała siostra. — Kłamstwo pali ci skórę?
— Wcale nie — zaprzeczył Dawid.
— No to co? — dopytywała.
— Po prostu zdrętwiał mi kręgosłup — skłamał.
— Leż spokojnie, to samo przejdzie — poradziła siostra i wróciła do kontemplowania widoku za oknem.
— No więc co potem robiłaś z tymi kamieniami? — zapytał.
— Układałam je na nocnym stoliku. Było tam jednak mało miejsca, więc zaczęłam je chować do szuflady nocnego stolika. Wtedy jednak kamienie skarżyły się na samotność i ciemności. One nie lubiły ciemności — powiedziała.
— Kamienie skarżyły się na samotność? — zapytał Dawid dla jasności.
— Tak — odparła siostra.
— I do tego jeszcze nie lubiły ciemności?
— Tak. To chyba oczywiste, prawda?
— Nie rozumiem, dlaczego to jest takie oczywiste — powiedział.
— Bo kamienie lepiej się czują wtedy gdy mogą przebywać na słońcu. Wtedy nawet ładniej, zdrowiej wyglądają. Nigdy tego nie zauważyłeś?
— Być może kamienie leżące w słońcu ładniej wyglądają — przyznał. Czy jednak na pewno wtedy są zdrowsze? — zapytał sceptycznie.
— Naturalnie. Każdy jest zdrowszy wtedy gdy lepiej wygląda. Nigdy nie słyszałeś, by ktoś powiedział do drugiej osoby, że chyba jest chora, bo źle wygląda?
— No faktycznie, słyszałem — przyznał siostrze rację.
— No właśnie — ucieszyła się i z radością pokiwała głową do kogoś za oknem, albo do swojego odbicia w szybie, co było nawet bardziej prawdopodobne.
— No więc co z tymi kamykami? –wrócił do tematu rozmowy.
— Układałam je na stoliku pod oknem, później na regale książkowym wzdłuż książek, bo półki były wystarczająco szerokie, aż w końcu wyniosłam je wszystkie na dwór i ułożyłam obok siebie przed swoim oknem. Dzięki temu zawsze gdy wyglądałam przez okno, to mogłam im się przyglądać i z nimi rozmawiać — powiedziała siostra.
— Często z nimi rozmawiałaś?
— Oczywiście, były przecież moimi dziećmi — powiedziała siostra z oburzeniem.
— No tak, rzeczywiście — przyznał Dawid.
Siostra znowu zapatrzyła się w okno i stała w milczeniu. Przyglądał się jej i doszedł do wniosku, że ona jest piękną kobietą. No i z całą pewnością bardzo wrażliwą.
— Im też podobało się to miejsce? — zapytał.
— Były zachwycone — odparła siostra i się uśmiechnęła na wspomnienie kamyczków.
— Powiedziały ci to?
— Niczego nie musiały mówić. Sama to widziałam — odparła.
— Naturalnie.
Rozdział 13
— Gdy miałam piętnaście lat, to lubiłam patrzeć przez okno na drzewa szarpane wiatrem podczas sztormu — mówiła siostra stojąc przy oknie i patrząc na świat trwający wciąż za oknem.
— To taki bardzo zasmucający widok, prawda? — powiedział do niej Dawid.
— Owszem, zasmucający, ale równocześnie dający nadzieję, że pomimo wielkich huraganów, które łamią drzewa, istnieją rośliny mające siłę przeciwstawić się temu wiatrowi. Bardzo często widywałam drzewo złamane przez wichurę, a obok stało kilka innych drzew, które bardzo się uginały pod naporem wietrzyska, ale przetrwały niezłamane. To byli moi pierwsi niezłomni, z których brałam przykład w życiu.
Szereg stojących drzew przywodził Dawidowi na myśl szereg żołnierzy stojących w postawie na baczność. Jednym głosem śpiewali marszowe piosenki, potem otrzymali rozkaz: Na przód marsz! Więc pomaszerowali. Maszerowali tak równo jakby im ktoś nogi powiązał sznurkiem, razem lewe i razem prawe.
— Tak, widok maszerującego wojska jest taki wzniosły — przyznał.
— Byleś w wojsku? — zapytała siostra.
— Tak — przyznał się.
— Jak się wtedy czułeś?
— Dobrze — odparł.
— Jesteś pewien, że czegoś nie pomyliłeś, że dobrze pamiętasz? — pytała siostra.
— Pamiętam — powiedział Dawid. — Wtedy bynajmniej było wiadomo co trzeba robić, kiedy robić i bardzo dokładnie jak robić. W razie wątpliwości zawsze można było zerkać na kolegów.
— Czyli wojskowy rygor ci odpowiada — stwierdziła siostra.
— W każdym razie nie widzę w nim nic złego. Wtedy byłem potrzebny. Byłem jednym z wielu. Wszyscy byli tacy sami. Wszyscy byli równi.
— No i to miało bardzo poważne zalety — odparła siostra.
Znowu popatrzyła przez okno. Na niebie widać było dość sporo chmur, być może nawet lekko popadywało. Z łóżka nie widać było czy na dworze byli jacyś ludzie, czy może park przed szpitalem był pusty. Naturalnie były tam drzewa.
Wtedy wszedł lekarz.
— Dzień dobry państwu — powiedział wesołym głosem.
— Dzień dobry — odpowiedział Dawid.
— Jak się pan dzisiaj czuje? — zapytał doktor.
— Dobrze — odparł.
— Dobrze, bardzo dobrze, wyśmienicie, tak sobie dobrze, średnio dobrze, czy też tylko lepiej niż źle — dopytywał doktor.
— Dobrze.
— Jest pan uparty — stwierdził doktor.
— Nie wydaje mi się — wymruczał dość wyraźnie, żeby zrozumiał jego słowa.
— Nie wydaje się panu — powtórzył po nim doktor, patrząc na niego z uwagą.
— Czuję się dobrze — powtórzył.
— Wierzę panu — powiedział doktor uśmiechając się dobrodusznie.
Ulżyło mu. Skoro lekarz zaczął wierzyć jego słowom, to był to wielki postęp. Tak mu się wydawało, bo to mogło oznaczać poprawę stanu zdrowia.
— W takim razie niedługo pana stąd wypiszemy — powiedział doktor.
— Kiedy? — zapytał.
— Proszę się tak nie niecierpliwić. We właściwym czasie. Musimy jeszcze przeprowadzić kilka badań. Siostry pobiorą panu krew do badań.
— Dobrze.
— Bardzo dobrze, że nie ma pan żadnych przeciwwskazań — powiedział lekarz.
— Rozumiem, że badania to badania — odparł Dawid.
— Kilka dni temu nie był pan taki spokojny ani taki zgodny — powiedział doktor.
— Nie pamiętam tego — wyjaśnił.
— No tak, to jest zgodne z wynikami badań — stwierdził. — A więc czuje się pan lepiej?
— Owszem — przyznał zastanawiając się, czy on go przypadkiem nie testuje.
— Czyli, jak pan sam powiedział, czuje się pan dobrze — stwierdził doktor.
— Owszem — przyznał ponownie Dawid.
— Czyli jest pan prawie zdrowy? — zapytał doktor.
— Owszem — przyznał po raz już chyba trzeci.
— Prawie zdrowy, czy całkowicie zdrowy? — zapytał doktor z dziwną miną.
— Nie wiem — odparł Dawid. — To pan powinien wiedzieć.
Był nieco zły, że dał się wpuścić w te podchwytliwe pytania.
— Tak — powiedział doktor i się zamyślił.
Patrzył to na niego, to na siostrę, ale po żadnej z tych osób nie potrafił rozpoznać co mogą myśleć na jego temat. W końcu doktor odwrócił się i wyszedł z pokoju.
— Dobrze pan wypadł — powiedziała siostra dość oficjalnie.
— Dziękuję — podziękował.
Rozdział 14
Doskonale teraz rozumiał, że obraz świata w którym żyjemy zależy w dużej mierze od nastroju patrzącego. Wszystko wydawało mi się piękne, kolorowe i słodkie. Wiatr przynosił z dalekich pól zapach kwiatów. Deszcz dawał życie trawie, drzewom, a nawet blaszanym parapetom przy oknach, z których zmywał kurz. Dyrektor okazał się całkiem miłym grubaskiem z łysą głową przystrojoną w wielkie okulary, na których złotych oprawkach pięknie załamywały się słoneczne promyki migające do niego porozumiewawczo w rytm skocznej muzyki dobiegające z pokoju sekretarki.
Sekretarka dyrektora była piękną kobietą. Gdy zaglądał do jej sekretariatu, by jej powiedzieć dzień dobry, to ona zawsze się do niego mile uśmiechała i mrugała okiem na znak, że mają jakąś wspólną tajemnicę, o której tylko oni dwoje wiedzą. Gdy raz dyrektora nie było w gabinecie, to machnęła do niego ręką, żebym podszedł bliżej.
— Nikt w firmie nie wie gdzie byłeś przez ten długi czas — szepnęła do niego z miną wspólniczki. — Gdy dotarło twoje zwolnienie ze szpitala, to po prostu informowałam dyrektora, że masz chorobowe. Nikt nie musi przecież wiedzieć w jakim byłeś szpitalu ani jak się po łacinie nazywa twoja choroba. Byłeś chory i już. Taka wiedza w zupełności im wszystkim wystarczy.
— Wszystkim, czyli komu? — zapytał Dawid.
— Dyrektorowi, przede wszystkim, ale również kolegom z pracy, bo wiele osób pytało dlaczego tak długo ciebie nie ma. Niektórzy podejrzewali, że zostałeś zwolniony, albo że sam się zwolniłeś z pracy, bo znalazłeś sobie lepsze miejsce, więcej płatne.
— Tak myśleli? — odparł zdziwiony.
— Większość tak myślała. A gdy się okazało, że jesteś chory, to wszyscy bez wyjątku życzyli ci szybkiego powrotu do zdrowia.
— Coś podobnego. Nigdy bym nie przypuszczał — powiedział Dawid.
— Na co dzień może tego nie widać, ale masz w firmie wielu sympatyków, którzy dobrze ci życzą — powiedziała sekretarka.
— Dziękuję za te słowa pociechy i wsparcia — odparł zaglądając sekretarce w oczy.
— Bardzo proszę — powiedziała. — Należy ci się pełna informacja i twojej sytuacji zawodowej, żebyś z powodu braku tej wiedzy nie podejmował żadnych nieprzemyślanych decyzji, które by mogły wpływać na twoją przyszłość w niekorzystny sposób.
Od tej chwili gdy mijali się na korytarzu to zawsze z uśmiechem mrugali do siebie porozumiewawczo. Bardzo szybko te sygnały zostały zauważone przez innych pracowników, zwłaszcza przez koleżanki, które zaczęły się im bacznie przyglądać.
— Podrywasz sekretarkę dyrektora? — zapytała się w końcu Krysia.
— Nie, coś ty — odparł Dawid zgodnie z prawdą.
— Wydaje mi się jednak, że tak — powiedziała Krysia.
— Skąd w ogóle taki pomysł, Krysiu? — pytał z najprawdziwszym zdziwieniem.
— Nie musisz mnie traktować jak naiwną i ślepą idiotkę! — oburzyła się Krysia, po czym obróciła się do niego tyłem i odeszła głośno stukając obcasami i kręcąc ostentacyjnie biodrami, które miała całkiem szerokie, jak przystało na zgrabną i atrakcyjną kobietę.
Patrzył jak odchodzi, jak odpływa coraz dalej niczym góra lodowa na oceanie, lecz wcale nie czuł ulgi. Wręcz przeciwnie, czuł się jak pozostawiony w wodzie marynarz.
— Krysiu! — zawołał i natychmiast pobiegłem za nią.
Trzeba przyznać, że widok jej kołyszących się pośladków wywoływał u niego paniczne myśli marynarza tracącego ostatnią nadzieję na dopłynięcie do bezpiecznego lądu, a chłodne uśmiechy innych pracowników znad biurek przypominały raczej najeżone zębami paszcze rekinów, wynurzające się z wody.
Krysia dotarła do swojego biurka, usiadła na swoim krześle i się rozpłakała, zakrywając twarz dłońmi.
— Nie płacz Krysiu — powiedział Dawid idąc w jej stronę.
Wtedy od sąsiednich biurek wstały dwie inne kobiety, Aniela i Zosia, które stanęły na jego drodze niczym mury obronne na drodze atakujących wojsk zaciężnych.
— Wcale tu nie podchodź! — powiedziała groźnie Aniela.
— Nie masz z nami żadnych szans! — dodała Zosia.
Zatrzymał się niezdecydowany, jednak wciąż patrzył na Krysię. Pewnie właśnie dlatego nie zauważył wrogich knowań Wandy i Eugenii. Wanda sięgnęła ręką w jego stronę, a miała zupełnie blisko, bo stał obok jej biurka, więc wyciągnęła rękę i uszczypnęła go w prawe udo.
— Ałła! — Zawołał i cofnąłem się o krok.
Wtedy Eugenia jeszcze mocniej uszczypnęła go w lewą łydkę.
— Aj! — zawołał i cofnął się jeszcze bardziej.
Krysia wciąż płakała pochylona nad swoim biurkiem, a dostępu do niej broniły cztery wściekłe czarownice, z których oczu sypały się iskry, z ust wychodziły języki ognia, a z uszu dymiło się jak z parowozów. Wobec takiego afrontu i niezłomnej woli walki zarządził odwrót swoim hufcom i wycofał się na z góry upatrzone pozycje.
Rozdział 15
Jego sytuacja bardzo się zmieniła. Wściekłe suki zaczęły coraz częściej się solidaryzować ze sobą i coraz natarczywiej, coraz ostrzej jego atakowały. Nie miał ani jednego dnia spokoju bez ciągłych złych spojrzeń, rzucanych na niego klątw i zadawania uroków. Nie mógł się skupić na swojej pracy.
Nawet Basia zauważyła, że zrobił się jakiś inny, jakby obcy. Sam widział, że coś złego się z nim dzieje. Czuł się coraz gorzej. Wystarczyło, że spojrzał w kierunku któregoś z biurek kobiet, a od razu widział wpatrzone w siebie czerwone ślepia wampirów, albo może wilków. Widział też wciąż latające we wrednych gębach wężowe, fałszywe, rozdwojone języki ociekające jadem.
Ich firma podpisała umowę z kliniką stomatologiczną na wszelkie usługi dla pracowników. Zaczęli chodzić do dentysty, który za darmo, w ramach umowy, leczył ich uzębienie. Wszyscy poczuli się pracownikami docenionymi przez pracodawcę. Każdy z pracowników odbył po kilka wizyt w gabinecie. Ich zęby zaczęły wreszcie wyglądać tak jak powinny. Wielu kolegów Dawida przestało się wstydzić zepsutego uzębienia, co wreszcie wprowadziło ich wszystkich w zdrowy dwudziesty pierwszy wiek.
Ich koleżanki jednak dostały prawdziwego amoku, szajby na tle uzębienia. Oczywiste było, że dziewczyny lubią się uśmiechać, a podczas uśmiechu okazywać wszystkim swoje śliczne, białe, zdrowe i zadbane ząbki.
Wszystko byłoby całkowicie zrozumiałe, ale panie zaczęły odwiedzać klinikę stomatologiczną coraz częściej. Te odwiedziny u lekarzy zaczęły się przeradzać w coraz bardziej skomplikowane ceremonie. Codziennie któraś z koleżanek nie była obecna w pracy, ponieważ wykonywała tajemnicze zabiegi w klinice stomatologicznej. Było to coraz bardziej podejrzane.
Wcale nie minęło dużo czasu gdy Dawid zauważył, że uśmiechające się do niego złośliwie koleżanki z pracy mają w ustach nie tylko śnieżnobiałe zęby, ale również mają te zęby spiłowane w ostre, szpiczaste kły. Nie miał pojęcia czy one wszystkie postanowiły się przemienić w węże, albo może w wilczyce, lub w szakale, a może w hieny, ale w każdym z tych przypadków byłoby to niezwykle niebezpieczne, więc bardzo się martwił o przyszłość tych biednych, nieszczęśliwych istot.
Czuł wyraźnie, że one szykują te kły na niego. Bardzo się starał, by nigdy nie zostać z żadną z nich sam na sam w pokoju.
— Zauważyła pani, że nasze pracownice zaczynają się powoli zamieniać w dzikie zwierzęta? — zapytał sekretarki.
— Co też pan mówi! — odpowiedziała.
— Wystarczy się im przyjrzeć przez chwilę.
— No chyba pan żartuje — odparła.
— Bynajmniej.
— Nie może pan nazywać kobiet zwierzętami! — oburzyła się pani sekretarka.
— To zrozumiałe, że się pani oburza, bo obudziła się w pani tak zwana solidarność jajników.
— Coś podobnego! — znowu oburzyła się sekretarka.
— Ja tylko używam powszechnie znanych określeń, żeby być zrozumiałym.
— Tym razem pan przesadził — stwierdziła.
— Wcale nie — upierał się Dawid.
— Właśnie, że tak.
— Pani mnie nie rozumie.
— Jest pan zwyczajnym, męskim szowinistą! — powiedziała sekretarka dyrektora.
— Co pani opowiada!
— Jak tak dalej pójdzie, to będę zmuszona zameldować o tej całej sytuacji panu dyrektorowi — zagroziła pani sekretarka pana dyrektora.
— Chyba nie zamierza mnie pani kablować? — zapytał z wyraźnym oburzeniem w głosie i aż podniósł się z krzesła przed jej biurkiem.
— Proszę bardzo o zachowanie spokoju i nie robienie żadnych scen — odparła.
— Ja tylko wyrażam emocjonalnie moje oburzenie — wyjaśnił i znowu usiadł na krześle.
— Gdyby wszedł tu nagle pan dyrektor, to wtedy byłby zdziwiony pańskim zachowaniem, no i nie miałabym już wtedy wyboru — powiedziała.
— To znaczy co? — nie rozumiał jej słów.
— To znaczy, że wtedy będę musiała mu o wszystkim opowiedzieć — wyjaśniła.
Rozdział 16
W drodze z pracy do domu kupił pudełko czekoladek, więc następnego dnia zaraz po przyjściu do firmy wszedł do sekretariatu i podałem sekretarce czekoladki.
— A to za co? — zapytała.
— Przecież nie musi być za coś — odparł.
— Tak całkiem bezinteresownie? — nie dowierzała.
— Dzień jest dzisiaj taki piękny, że nie mogłem się powstrzymać przed zrobieniem pani małej niespodzianki dla uczczenia tego pięknego dnia — powiedział Dawid.
— Wcale mi się nie wydaje, żeby dzień był taki piękny — zauważyła chłodno.
— A to dlaczego? — zainteresował się Dawid. — Jakieś kłopoty?
— Nie, na szczęście nie mam żadnych kłopotów — stwierdziła.
— To dlaczego dzisiejszy dzień nie wydaje się pani piękny?
— No przecież jest pochmurno, zimno i deszcz pada — powiedziała tak, jakby to było oczywiste.
— To, że jest zimno, to w końcu nic strasznego, bo wszyscy są na to przygotowani i ubrani w ciepłe ubrania — powiedział Dawid.
— Jednak nadal jest pochmurno i ciemno — zauważyła sekretarka.
— No i bardzo dobrze.
— Ciekawe dlaczego dobrze? — powątpiewała sekretarka.
— Dzięki tym chmurom możemy czuć się bezpiecznie przed znajdującą się wyżej dziurą ozonową, która może doprowadzić do zniszczenia wszystkich roślin, a nas usmażyć jak na patelni — powiedział.
— Coś podobnego! Ale też pan wymyślił argumenty — powiedziała ze śmiechem.
— Staram się jak mogę uprzyjemnić pani dzień — powiedział pojednawczo.
— Deszcz jednak wciąż pada — zauważyła.
— Deszcz również ma swoje zalety.
— Ciekawe jakie? Co pan teraz wymyśli? Coś równie mądrego? — podpuszczała go.
— Przede wszystkim deszcz umożliwia rozwój przyrodzie, wzrost roślin, drzew, kwiatów, a nawet zwyczajnej trawie.
— To akurat jest wiadomo — zauważyła sekretarka.
— To jednak nie są wszystkie zalety deszczu — powiedział patrząc w jej oczy.
— Niech pan mówi.
— No więc zapewne wielokrotnie pani słyszała o tych wszystkich zanieczyszczeniach unoszących się w powietrzu, o tych wszystkich pyłkach wywołujących alergię, powodujących katar, lub swędzenie oczu.
— No tak — przyznała sekretarka.
— Słyszała pani z całą pewnością również o zanieczyszczeniach powietrza spowodowanych przez emisję pyłów przez wulkany. Całkiem niedawno był aktywny wulkan na północy naszego kontynentu i wtedy odwoływali loty samolotów, mówili w telewizji o występujących czerwonych zachodach słońca z powodu znajdujących się w powietrzu zanieczyszczeń.
— Pamiętam — przyznała.
— Otóż te zanieczyszczenia nie tylko przeszkadzają samolotom, nie tylko wywołują ładne, romantyczne widoki, ale zagrażają też naszym płucom. To są tak małe pyłki, że nie widać ich gołym okiem, a może ich być tak dużo w powietrzu po wybuchu wulkanu, że niektórzy naukowcy radzili ludziom noszenie przeciwpyłowych maseczek na twarzy podczas przebywania pod gołym niebem. O tak katastrofalnej sytuacji nigdy wcześniej nie mówiono.
— Jakoś nie zauważyłam, żeby ludzie nosili maseczki na twarzy z powodu innego niż ostatnia pandemia korona wirusa — powiedziała sekretarka.
— No i całe szczęście — stwierdził. — A to właśnie dzięki deszczowi, który te wszystkie pyłki, a także inne zanieczyszczenia spłukał z powietrza na ziemię. To właśnie dzięki deszczom mamy czyste powietrze. Po deszczu na podwórku zawsze pachnie świeżym powietrzem, pachnie czystością, często pachnie świeżą trawą i kwiatami. Dopiero zaraz po deszczu można wyjść przed dom i odetchnąć pełna piersią.
— Znowu pan nawiązuje do kobiecego ciała — rozgniewała się sekretarka.
— Wcale nie — zaprzeczył.
— To jest chore i nieprzyzwoite.
— Nie miałem żadnych złych intencji — upierał się.
— Kto tam wie jakie pan miał naprawdę intencje — stwierdziła chłodno.
Rozdział 17
Wracał od sekretarki pana dyrektora rozgoryczony. Nic nie pomogły ofiarowane jej czekoladki.
— Fałszywy zdrajca! — powiedziała Krysia gdy wszedł do wspólnego pokoju.
— O co ci chodzi? — zapytał zdziwiony jej słowami.
— Wszyscy widzieli twoje umizgi do sekretarki — wyjaśniła.
— To nie były żadne umizgi — zaprzeczył stanowczo.
— A bombonierka to co? — zapytała Krysia wyzywająco.
— Jaka bombonierka? — udawał głupiego.
— Wszystkie to widziały, więc nie zaprzeczaj, bo tylko coraz bardziej się pogrążasz.
— To był zwyczajny dowód sympatii — wyjaśnił rzeczowo.
— A dowód sympatii dla pozostałych kobiet w firmie? — zapytała Krysia.
— Ależ naturalnie — odparł i natychmiast wybiegłem z biura.
W najbliższym sklepie kupił sześć pudełek z czekoladkami, po czym natychmiast wróciłem do firmy.
— Bardzo proszę, na dowód mojej nieustającej sympatii do wszystkich pań — powiedział, po czym rozdał wszystkim kobietom czekoladki.
Zadowolony ze swojej akcji wrócił na swoje miejsce.
— Tak łatwo ci się nie uda nas przekupić — powiedziała pani Aniela.
Wstała od swojego biurka, zebrała wszystkie pudełka czekoladek i przyniosła je do niego, po czym wręcz rzuciła je z trzaskiem na jego biurko, a następnie dumnym krokiem wróciła na swoje miejsce.
Wtedy wstała pani Zosia, podeszła do jego biurka, zabrała wszystkie czekoladki i ponownie zaczęła je rozdawać kobietom.
— Skoro już je nam podarowałeś, to one teraz są nasze — powiedziała pani Zosia rozdając czekoladki koleżankom.
— No właśnie! — poparła ją pani Wanda.
— Ale numer! — roześmiała się głośno pani Eugenia.
Dawid patrzył na to wszystko z poczuciem opanowującej go coraz bardziej bezsilności. Wychodziło na to, że na nic nie ma już wpływu. Teraz już zawsze one będą robiły co będą chciały. Jak będą miały ochotę go upokorzyć, to będą mogły upokarzać do woli i bez ograniczeń.
— Przecież to był mój pomysł z tymi czekoladkami — usiłował się bronić.
— Nie twój, tylko nasz, bo same je sobie wygadałyśmy — zaśmiała się pani Wanda.
— Ciekawe co jeszcze — powiedział.
— To się okaże — odparła pani Zosia. — Zastanowimy się.
— Nie ma sprawy — odparł. — Równie dobrze mogę służyć za podnóżek.
— Właśnie ścierpły mi nogi — stwierdziła pani Eugenia. — Mógłby pan je rozmasować?
— Ależ oczywiście — odpowiedział, po czym wstał od swojego biurka i wszedł pod jej biurko, by spełnić obietnicę.
— Co pan tam robi, do jasnej cholery! — zawołał pan dyrektor stając w drzwiach wspólnego pokoju.
— Nic takiego, panie dyrektorze. Po prostu pani Eugenii ścierpły nogi, więc usiłowałem pomóc — wyjaśnił.
— Natychmiast wracać na swoje miejsce! — zaryczał pan dyrektor.
— Oczywiście, panie dyrektorze — zgodził się od razu.
— Udzielam panu nagany za nieprzyzwoite zachowanie podczas pracy — oświadczył.
— Ja nic złego nie zrobiłem — usiłował się bronić.
— Milczeć! — wykrzyknął pan dyrektor.
— Chyba mogę się usprawiedliwić.
— Milczeć! Niczego pan nie morze! Dość tego! — wołał dyrektor.
Wobec takiej postawy przełożonego w milczeniu i ze spuszczoną głową, powoli, szedł jak żołnierz wracający z niewoli, wrócił do przydzielonego mu biurka i usiadł na krześle, które nie spełniało wymagań BHP w sprawie zapewnienia wygodnego i bezpiecznego siedzenia przy biurku. Jego kręgosłup doznał kolejnych urazów. Rozbolała go głowa, a jego mózg chciał ze wszystkich sił wyskoczyć z czaszki i udać się na spacer, aby odpocząć po ciężkim dniu pracy.
Kobiety uśmiechały się przy swoich biurkach. Co rusz któraś z nich częstowała się czekoladką, mlaskała ustami, cmokała i oblizywała się ze smakiem, dając koleżankom do zrozumienia, iż czekoladki bardzo jej smakują.
W chwilę później następna przystępowała do tej samej ceremonii smakowania otrzymanych w darze czekoladek. Ten dar uświadomił Dawidowi, że to one są paniami tego świata. Rozkoszowały się tą świadomością. Gdy ukradkiem spojrzał na Krysię, to pokazała mu język. Widocznie ona cały czas jego obserwowała. Prawdopodobnie szykowała kolejne upokorzenie.
— Może czekoladkę? — zapytała pani Zosia podsuwając pani Anieli pudełko.
— Bardzo chętnie — odparła pani Aniela i poczęstowała się.
Czekoladki najwyraźniej bardzo im smakowały.
— Czy ja też mogę? — zapytała pani Wanda.
— Oczywiście, moja kochana — odparła pani Zosia i jej również podsunęła pudełko.
— Bardzo dziękuję — odparła pani Wanda i wzięła czekoladkę. — One są wyśmienite.
Dawid słuchał tego szczebiotania i wpadał w coraz głębszą depresję.
Rozdział 18
Nie wiedział co zrobić, żeby znowu przychylnie nastroić do siebie kobiety. To znaczy nie zamierzał ich stroić jak instrumenty, bo nie traktuje kobiet instrumentalnie, ale pragnął, żeby one znowu go polubiły, tak jak kiedyś, bo to było bardzo miłe i tęsknił do dawniejszych czasów.
Czuł się bardzo źle. Przez cały dzień nie miał do kogo gęby otworzyć. Czuł się jak trąba niepotrzebna na młodzieżowej dyskotece. Czuł się jak wystraszony ślimak w mrowisku, który nie ma zielonego pojęcia po co go tam przywlekli, dźwigając na plecach przez pół lasu, skoro są takie małe i takie chude, jakby nigdy nic nie jadły, który jednakowoż by rozmyślał, po cóż mógłby im być w takim razie potrzebny tłusty ślimak.
Czuł się tak źle, że co pół godziny musiał biegnąć do toalety. Gdy skończył się papier toaletowy, to poświęcił skarpetki. Potem pobiegł do apteki po lekarstwa na biegunkę, mdłości, wymioty, dreszcze, podniesioną temperaturę, ból i zawroty głowy oraz stres. Pani magister przez dłuższą chwilę mu tłumaczyła, iż pomimo dostępności tych leków bez recepty należy je przyjmować niezwykle ostrożnie, tylko w razie konieczności, a także zgodnie z zaleceniami umieszczonymi na ulotce informacyjnej dla pacjentów. Stanowczo też zalecała nie przyjmować tych wszystkich leków jednocześnie, tylko je sobie rozdzielić na cały dzień.
Cóż miał jednak zrobić gdy owe wszystkie objawy występowały u niego w tym samym czasie i były bardzo uciążliwe. Nie mogąc sobie z tym problemem logicznym poradzić pobiegł do drugiej apteki i dokupił jeszcze leki na poprawę pamięci, poprawę koncentracji, a także dodatkowo na nerwy, bo już wiedział, że łatwo nie będzie.
Potem Dawid wszedł do małej kawiarenki i poprosił o kawę. Pani kelnerka była bardzo miła, bo zaproponowała mu jeszcze ciastko do kawy. Naturalnie przyjął propozycję i zamówił ciastko z galaretką i owocami. Pani kelnerka bardzo szybko zrealizowała zamówienie. Był jedynym klientem w tej małej kawiarni, więc mógł spokojnie przystąpić do realizacji swojego planu.
Najpierw ze smakiem zjadł ciastko, bo doskonale wiedział, że lekarstw nie powinno się zażywać na czczo. Potem połknął tabletki. Te duże tylko po jednej, natomiast te małe po dwie. Popijał je pyszną kawą. Następnie zamówił jeszcze jedną kawę, oraz kieliszek wódki dla kurażu. Kochana pani kelnerka sprawnie zrealizowała zamówienie.
Siedział więc sobie w wygodnym fotelu, przy kawiarnianym stoliku, w zacisznej, małej kawiarence i z rozkoszą popijał kawę z małej, malowanej w bociany filiżanki. Bociany miały dwie głowy, jedną skierowaną na wschód, a drugą skierowaną na zachód. W lot pojął, że musi to być porcelana z królewskiego dworu, najprawdopodobniej z dworu cesarza Franciszka, władcy Austro-Węgier, bo właśnie tam mieli herb z ptakami o dwóch głowach. Był zachwycony, że tabletki na pamięć i koncentrację działają tak wyśmienicie.
Wtedy do stolika podeszła kelnerka.
— Dobrze, że panią widzę — ucieszył się na widok kelnerki. — Bardzo proszę o jeszcze jedną kawę.
— Jest pan pewien? — upewniła się kelnerka.
— Ależ naturalnie, droga pani. Kawa z pani rączek smakuje jak ambrozja, doprawdy, nie inaczej, moja droga pani — odpowiedział na jej wątpliwości. — Czy mogę ucałować te szczerozłote raczki? — zapytał i wstał z fotele by kurtuazyjnie ukłonić się damie.
— No nie wiem — odparła.
— Przecież ucałowanie rączek w niczym nie zaszkodzi, o ile nie pomoże — oświadczył szarmancko.
— No dobrze — zgodziła się kelnerka i zarumieniła się na twarzy.
— Cóż za malina, droga pani, te cudowne rączki trzeba wielbić i wychwalać — powiedział dobrodusznie i ucałował jej dłoń.
Kelnerka szybkim krokiem odeszła od stolika, udając się za bufet, gdzie przystąpiła do parzenia kawy.
Dawid pełen animuszu obszedł swój stoliczek dokoła, zakręcił pirueta, z daleka znowu ukłonił się rozkosznej kelnerce, potem zatarł dłonie z radością i usiadł ponownie w fotelu. Tak piękny dzień należało uczcić w wyjątkowy sposób.
Gdy waćpanna kelnerka przyniosła kawę, to natychmiast wziął jeszcze po dwie tabletki na pamięć i koncentrację. Musiał się skupić na swoim zadaniu. Nie wszystkie zadania są zawsze bardzo odpowiedzialne, ale skoro są odpowiedzialne, to bez odpowiedzialności nie może się w żaden sposób obejść.
Dzień był bardzo piękny. Po niebie płynęły wolno małe, białe lub szare, pierzaste chmurki. Pomiędzy nimi widać było prześliczny błękit nieba, który przypominał swoim wyglądem gładką powierzchnię jeziora w ciepły, słoneczny dzień. Nie było ani odrobiny wiatru, więc na wodzie nie tworzyły się żadne fale. Woda z każdą chwilą stawała się coraz cieplejsza, więc delikatnie parowała, dzięki czemu nad jeziorem unosiły się cieniutkie, muślinowe, przezroczyste nitki wilgoci, które pod wpływem promieni słonecznych iskrzyły się delikatnym blaskiem o wszystkich kolorach tęczy.
Jezioro nie było zbyt głębokie, a woda była tak czysta, że dokładnie można było zobaczyć co znajduje się pod powierzchnią, a także co leży na dnie, lub też po tym dnie się przesuwa w miarę swoich sił.
Rozdział 19
Siostra stała przy oknie i patrzyła gdzieś w dal. Dzień był pochmurny i deszczowy. Po szybach spływały liczne krople deszczu. Dawid nie wiedział czy siostra liczy krople deszczu spływające po szybie, czy może patrzy gdzieś dalej w dal, gdzieś w park przed szpitalem. Z całą pewnością w takiej pogodzie nie było tam żadnych ludzi.
— Dzień dobry — przywitał się.
Siostra odwróciła się od okna i spojrzała na niego.
— Oprzytomniał pan już? — zapytała.
— Tak mi się wydaje — odparłem Dawid uśmiechając się.
— Długo pana nie było — powiedziała siostra.
— Miałem trochę pracy — powiedział.
Uśmiechnęła się, jakby coś chciała mu odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Podeszła do niego i poprawiła mi poduszkę, sprawdziła wenflon, a potem ilość płynu w butelce zawieszonej na wieszaku stojącym koło jego wezgłowia.
— Znowu mnie poicie — powiedział z uśmiechem.
— Musimy — odparła siostra i też się uśmiechnęła.
— A można tam dolać nieco piwa? — zapytał.
— Cały czas dolewamy — odparła i się roześmiała ze swojego żartu.
Zrozumiał aluzję do leków.
— Sam też pan sobie dolewał — powiedziała.
— Musiałem, bo nie szło już normalnie żyć — wyjaśnił.
— No tak — zgodziła się siostra.
— Inaczej by mnie tu nie było — powiedział.
Siostra pokiwała głową i wróciła do okna zajmować się podziwianiem widoku.
— Gdy miałam szesnaście lat, to podczas nauki w liceum mieszkałam w internacie. Czułam się tam bardzo samotna, pomimo iż mieszkało tam wiele moich koleżanek i wielu kolegów. Zazwyczaj nie interesowały mnie te sprawy, którymi one się zajmowały, no a koledzy to wiadomo, nigdy nie zajmowali się niczym poważnym, tylko wciąż spiskowali ze sobą w sprawie podglądania dziewcząt w łaźni, w szatni podczas przebierania się przed zajęciami sportowymi, a także w sprawie niezwykle dla nich ważnej, a może nawet najważniejszej, w sprawie egzystencjalnej o najwyższych priorytetach, czyli wkładania dłoni do dziewczęcych majtek.
— Święta racja, to są bardzo ważne sprawy — wtrącił się Dawid ze śmiechem.
— No właśnie — zgodziła się siostra.
— Proszę sobie nie przeszkadzać — poprosił. — Bardzo miło mi się słucha pani wspomnień.
— Dlatego czułam się samotna, bo nie potrafiłam się włączyć w powszechnie akceptowany bieg spraw codziennych.
— Ładnie powiedziane — wtrącił.
— Dziękuję.
— Ładne słowa nadają naszej rzeczywistości pięknego wymiaru, odcienia niespotykanego koloru i brzmienia kojącej muzyki — zaryzykował swoją opinię.
— Dziękuję — powtórzyła siostra. Czułam wtedy wyraźnie, że odstaję od całego towarzystwa. Wydawało mi się, że oni na mnie patrzą jak na dziwoląga, więc się odsuwałam, stawałam z boku, zostawałam w pokoju gdy one wychodziły, chowałam się w bibliotece i wkładałam nos w książki. Wcale się nie nudziłam, bo książki bardzo szybko mnie pochłonęły. Zaczęłam czytać takie ilości książek, że wciąż brakowało mi czasu na czytanie.
Zostałam klasowym kujonem, chociaż wcale nie lubiłam studiować podręczników, tylko zatapiałam się w lekturze powieści, pochłaniałam znane pisarki i znanych pisarzy, nocami przesiadywałam w świetlicy zgarbiona nad literaturą fantastycznonaukową, feministyczną, awangardową, iberoamerykańską, włoską, skandynawską, a nawet rosyjską, co moi rówieśnicy uważali za aberrację i totalną odchyłkę od zdrowej normy młodzieżowej, znamionujące się przyzwoitym zdrowiem psychicznym.
— Też uwielbiam czytać — przyznał się Dawid siostrze.
— Przynajmniej dobrze wykorzystywał pan swój czas — powiedziała siostra.
— Jestem z tego gatunku, który czytał pod pierzyną w świetle latarki.
— Też to pamiętam — zaśmiała się siostra. — I ciągłe kłótnie z mamą o to, że mam spać, bo rano trzeba wstać do szkoły.
— Dokładnie — Dawid też się uśmiechnął na te słowa.
— Dzięki temu czytaniu nauczyłam się więcej niż w szkole — stwierdziła siostra.
Rozdział 20
— Gdy miałam siedemnaście lat — mówiła siostra zapatrzona w okno — zakochałam się w swoim koledze z klasy.
— Nie wydawał ci się za młody? — zapytał Dawid.
— Daj spokój i nie podpuszczaj mnie, dobrze? — powiedziała siostra niby to z wyrzutem, ale uśmiechała się do niego wesoło, bo przecież znali się już jak łyse konie.
— Dobrze — zgodził się.
— Wszyscy inni byli zbyt młodzi, to było oczywiste, ale w nim się zakochałam i w tym przypadku byłam ślepa jak każda inna cipa.
— Mocno powiedziane — roześmiał się Dawid.
— Chodziłam za nim krok w krok. Nie mógł się nigdzie ruszyć beze mnie.
— Szybko mu się to znudziło? — zapytał nieco złośliwie Dawid.
— Początkowo nie. Był zachwycony moją adoracją jego męskości. Był wysportowany i dobrze umięśniony, bo ćwiczył kulturystykę i podnoszenie ciężarów.
— Znalazłaś sobie siłacza?
— Można tak powiedzieć — przyznała siostra. — Przytulałam się do niego zawsze gdy tylko nie byliśmy w klasie, albo gdy on nie trenował lub nie pozował na scenie. Jego trener patrzył na to przez palce, bo, jak twierdził, stały związek ograniczy niechciane przygody erotyczne zawodnika, a równocześnie pozwala kontrolować ilość wysiłku poza treningami poprzez nieustanne wywieranie nacisku na partnerkę w sprawie unikania niekontrolowanych i nieplanowanych w porozumieniu z trenerem kontaktów, co w efekcie prowadziło do tego, że łatwiej by było przespać się zawodnikowi z trenerem niż ze swoją dziewczyną.
— Chore wymagania — podsumował Dawid jej opowieść.
— Nie wiem, bo się na tym nie znam. Wyobraź sobie, że mój Adonis zaczął odnosić sukcesy dopiero wtedy gdy ze mną zerwał — wyznała siostra.
— Czyli co, ty go ograniczałaś? — zapytał z niedowierzaniem.
— Wychodzi na to, że tak — zgodziła się. — Ale co się do niego przytulałam, tego mi nikt nie odbierze — dodała ze śmiechem.
— Czyli jakaś korzyść jednak była — stwierdził.
— Oczywiście, że tak — przyznała.
— Skoro wyszło ci na plus, to dobrze — ocenił.
— Też tak uważam — powiedziała.
— Czyli uważamy tak samo.
Spojrzała na niego, pokiwała głową, po czym znowu utkwiła wzrok w świecie widniejącym za oknem.
— Gdy tak o tym teraz myślę, to wydaje mi się, iż ta moja miłość może była nieco niedojrzała, ale jednak była piękna — powiedziała siostra.
— Oczywiście — zgodził się z nią Dawid.
— Też tak myślisz? — chciała się upewnić.
— Naturalnie, że też tak myślę — odparł.
— To dobrze — ucieszyła się.
— Powiem nawet więcej. Jestem tego najzupełniej pewien, że ona była piękna, bo przecież każda miłość jest piękna, każde uczucie jest wspaniałe, nawet zwyczajne zauroczenie jest cudowne.
— Jesteś kochany, wiesz? — zapytała bardzo poważnie.
— Wiem o tym — odpowiedział najzupełniej poważnie.
— Dobrze jest usłyszeć takie wsparcie od kogoś bliskiego — powiedziała siostra.
— Dziękuję, że uznałaś mnie za kogoś bliskiego — powiedział.
Znowu popatrzyła na niego, pokiwała głową, a potem wróciła do swojego świata za oknem, lub na szybie. Chyba jednak za oknem.
Potem odwróciła się od okna i podeszła do łóżka. Pstryknęła palcem w butelkę od kroplówki.
— Muszę ci zmienić kroplówkę — powiedziała. — Zaraz wrócę z nową butelką — obiecała i wyszła z pokoju.
Nie musiał długo czekać, gdyż bardzo szybko wróciła. Zmieniła butelkę na wieszaku, a starą wrzuciła do kosza na śmieci. Potem sprawdziła jeszcze działanie kroplomierza. Gdy wszystko było już gotowe, uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo.
— Napoje ci odpowiadają? — zapytała z uśmiechem.
— Wyśmienite — odparł. — Jestem nadzwyczaj zachwycony podawanymi płynami w tym lokalu, więc bardzo proszę przekazać moje podziękowania szanownej dyrekcji.
— Takich zadowolonych pacjentów najbardziej szanujemy — powiedziała siostra.
— Dziękuję, bo dzięki temu możemy szanować się wzajemnie — odparł.
— Nie ma co do tego żadnych wątpliwości — zapewniła siostra i mrugnęła do niego okiem. — Muszę iść zerknąć na innych pacjentów — powiedziała.
— Powodzenia — odparł ze zrozumieniem.
Rozdział 21
— Gdy skończyłam osiemnaście lat — mówiła siostra stojąca przed oknem i zapatrzona w dal — poczułam się bardzo dorosła i postanowiłam wziąć swoje życie we własne dłonie.
— Rzuciłaś szkołę? — zapytał Dawid.
— Ależ nie, wręcz przeciwnie — odparła siostra.
— Co to znaczy przeciwnie? — zainteresował się.
— Nadal chodziłam do szkoły, a jeszcze dodatkowo zaczęłam chodzić na różne kursy dokształcające — wyjaśniła siostra.
— O! To bardzo…, jakby to powiedzieć, dojrzałe i odpowiedzialne — udało mu się wpaść na właściwe słowa.
— Uczyłam się krawiectwa, udzielania pierwszej pomocy, a potem pielęgniarstwa, czyli opatrywania ran, usztywniania kończyn, zasad podawania leków, a nawet robienia zastrzyków i podawania kroplówek. W ten sposób zdobyłam podstawy zawodu pielęgniarki.
— Bardzo profesjonalne podejście — pochwalił siostrę.
— Później, po skończeniu liceum, poszłam do studium medycznego i usystematyzowałam kwalifikacje — dodała siostra.
— Mądrze powiedziane — zauważył.
Siostra uśmiechnęła się, pokiwała głową i znowu zapatrzyła się w okno.
— Osiemnaste urodziny są bardzo istotną cezurą w życiu każdego człowieka. Dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że ci dorośli już nic nam nie mogą narzucić, do niczego zmusić, chociaż naturalnie próbują wciąż, przez całe nasze życie próbują, bo im się wydaje, że oni lepiej wiedzą co jest dla nas dobre, a zwłaszcza co jest właściwe.
— To, niestety, prawda — przyznał Dawid siostrze rację.
— To jest zupełnie zrozumiałe, że rodzice nas kochają, że chcą dla nas jak najlepiej, że starają się ponad wszystko uchronić nas przed tymi koszmarnymi błędami, które oni sami w młodości popełnili. To wszystko można zrozumieć.
— Popełnianie życiowych błędów w młodości wcale nie jest żadną życiowa koniecznością — powiedział Dawid.
— Tak uważasz?
— Oczywiście — odparł z wielką pewnością w głosie.
— Jednak zazwyczaj wszyscy je popełniają.
— Niestety, tak jest zazwyczaj. Tylko większość z nich popełnia wielkie błędy w swoim życiu nie dlatego, iż tak musi być, nie z powodu nieuchronności losu, tylko zazwyczaj z powodu swojej głupoty.
— No wiesz, mądrość to ludzie raczej na starość uzyskują, a nie w młodości — powiedziała siostra z wielka powagą, a może nawet i ze smutkiem.
— Masz rację — zgodził się Dawid.
— No i co mi z tego, że mam rację, skoro mądra to ja będę dopiero na emeryturze, a już teraz bym chciała chociaż odrobinę tej mądrości zażyć — powiedziała siostra.
— Każdy by chciał — zgodził się Dawid.
— No i co ja mam teraz zrobić? — zapytała dość rozpaczliwie.
— Zaraz, zaraz, nie panikuj — uspokajał, bo gotowa była mi się tu rozpłakać.
— Łatwo powiedzieć jak się samemu takich problemów nie ma.
— Przed chwilą ci powiedziałem, że popełnianie błędów nie jest życiową koniecznością — przypomniał.
— No i co z tego? — nie rozumiała.
— Otóż zgodnie z tym rozumowaniem, niektórzy z popełniających błędy robią to po prostu z głupoty, z braku wiary we własne siły, braku wiary w powodzenie, często także z rozpaczy, by zrobić cokolwiek, tylko już dalej nie tkwić w tej beznadziei. Bo, moja droga, większość ma marzenia, a dokładniej wszyscy mają marzenia, ale tylko nieliczni mają jakiekolwiek szansę na ich realizację.
— No i co z tego wynika? — zapytała siostra z rosnącym zainteresowaniem.
— Ty już w młodości udowodniłaś, że masz jasny cel przed sobą i dążysz prostą drogą do jego realizacji. Nie musiałaś więc się oglądać na głupie rady rodziców — dowalił do pieca.
— No wiesz, każdy jednak zakłada miłość rodziców i ich najszczersze dobre chęci — stwierdziła siostra dość chłodno.
— Zgadza się. Dokładnie o tym myślałem.
— Czyli o czym? — nie była pewna czy załapała.
— O tym, iż kochającym rodzicom nie trzeba imputować złych intencji, więc jeżeli doradzają nam coś innego niż my sami pragniemy zrobić, to po prostu należy założyć zwyczajny, ludzki błąd po ich stronie, dalej zmierzać prosto do wyznaczonego sobie celu, a dobre rady wykorzystywać ewentualnie do skorygowania nieco trasy ze względu na ich bogate doświadczenia, ale naturalnie nigdy nie wolno zawracać z obranej drogi ani rozkładać na tej drodze materaca do spania, ani tym bardziej rozstawiać na drodze łóżka — powiedział z pełna wiarą w słuszność swoich poglądów.
Rozdział 22
— Przez cały czas uczenia się zawodu pielęgniarki w szkole medycznej byłam całkowicie pewna, że wykuwam swoją przyszłość, swoją i swoich dzieci, przyszłych pokoleń, że pracuję każdego dnia dla lepszej przyszłości nas wszystkich.
— Tak właśnie było. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości, możesz być całkowicie pewna — pocieszał ją Dawid jak tylko potrafił.
Zamyśliła się na chwilę i nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w jakąś dal za oknem. Jej twarz pobladła, a czoło się pomarszczyło.
— W zasadzie uczyli mnie tego co ja już wiedziałam i co potrafiłam wykonać. Mogłabym ich wszystkich tam uczyć wykonywania zastrzyków lub podłączania kroplówki.
— Praktyka czyni mistrza — powiedział Dawid.
— Na praktykach w szpitalu trafiło się tak, że całą grupą przyglądaliśmy się jak pielęgniarka pobiera krew do badania. Biedna dziewczyna tak się zestresowała, że ani rusz nie mogła trafić igłą w żyłę. Spociła się jak mysz, aż w końcu ręce jej zaczęły drżeć i powiedziała, że nie da rady. Lekarz się na nią wydarł tak, że pewnie słychać to było w całym szpitalu. Dziewczyna zaczęła płakać. Wtedy ja powiedziałam, że w ramach praktyki bardzo chętnie pobiorę krew. No i to zrobiłam. Wszyscy mi gratulowali.
— Uratowałaś honor służby zdrowia.
— Lekarz powiedział, że uratowałam etat pielęgniarki, bo inaczej musieliby ją zwolnic z pracy.
— No i bardzo ładnie — stwierdził Dawid.
— Wcale nie, bo i tak ją zwolnili, tylko po cichu — powiedziała siostra.
— Może ona po prostu nie nadawała się do tej pracy — zaryzykował.
— Wcale nie. Każdy człowiek ma prawo być zmęczony, zestresowany, mieć gorszy dzień, albo mieć pecha.
— Może i tak — przyznał Dawid. — Mnie bardzo często się zdarzało w przychodni, że pielęgniarka nie mogła mi trafić w żyłę. Kiedyś udało się jej dopiero za szóstym razem, więc jak wychodziłem z gabinetu z sześcioma plastrami na rękach, to pacjenci czekający w kolejce na swoją kolej zaczęli panikować. Co tam się dzisiaj dzieje? — pytali, a ja ich uspokajałem mówiąc, że to tylko taki mój indywidualny przypadek.
— Człowieku, idź się lecz! — powiedział wtedy do mnie jeden facet, a ja mu odpowiedziałem, że właśnie się leczę. Obcy ludzie nie mają żadnego zrozumienia dla naszych problemów. Im się wydaje, że to tylko oni mogą mieć prawdziwe kłopoty.
— Niestety, tak to już jest na tym świecie — zgodziła się.
Siostra pokiwała głową nad miałkością świata i znowu się zamyśliła. Patrzył na nią i rozważał różne wersje nadającego się do sytuacji dowcipu, ale na nic nie potrafił się zdecydować. Nie chciał wyjść na płytkiego dupka. Pozwolił jej więc sięgać do własnego wnętrza.
— Sama już nie wiem co mam robić — powiedziała po dłuższej chwili.
— Jako pielęgniarka wyglądasz na zaradną, praktyczną i ogarniętą jak każda pozostała siostra w tym szpitalu — powiedział Dawid.
— Dziękuję — odparła. — Tylko ty jeden traktujesz mnie tutaj poważnie, bo inni pacjenci się mnie boją, a lekarze lekceważą. Co najmniej lekceważą.
— Chyba nieco przesadzasz. Sam słyszałem jak lekarze wypowiadali się o tobie z wielkim szacunkiem — poinformował ją.
— Tak? — zdziwiła się siostra.
— Owszem — potwierdził.
— Kto? — zapytała.
— Nie wiem, nie znam nazwisk — odparł.
— Co mówili?
— Mówili, że jeżeli ktoś sobie poradzi z bardzo trudnym przypadkiem, to tylko ty — powiedział.
— Jaki trudny przypadek?
— Nie mam pojęcia. Tu są same trudne przypadki — odparł Dawid.
— Coś dokładniej wspominali? — pytała.
— Bredzili coś po łacinie — wyjaśnił.
— Nic więcej nie wiesz? — dopytywała siostra.
— Przykro mi.
— Mógłbyś się bardziej postarać — powiedziała siostra z goryczą.
— Nic więcej nie wiem — argumentował Dawid.
— Chociaż raz mógłbyś się na coś przydać.
— Przepraszam. Mogłem ci nic nie wspominać — stwierdził.
— To ja przepraszam. Nie mam prawa mieć żadnych pretensji. Jesteś tylko pacjentem.
— Wreszcie rozsądna opinia — powiedział Dawid uśmiechając się dobrotliwie.
Rozdział 23
— Wyobraź sobie — mówiła siostra stojąc przed oknem i wpatrując się w dal — moje dzieci nie wiadomo kiedy zrobiły się dorosłe. Poszły na studia, bo teraz wszyscy studiują, więc zamieszkały w akademiku, a w domu to ja je widzę raz na kilka miesięcy.
— Taka jest naturalna kolej rzeczy — powiedział Dawid refleksyjnie.
Spojrzała na niego, podeszła do łóżka i poprawiła mi poduszkę, naciągnęła lekko kołdrę, po czym wróciło na swoje stanowisko obserwacyjne pod oknem.
— Pewnie masz rację — przyznała. — Zresztą jak zwykle od wielu już dni. Dobrze się z tobą rozmawia, bo jesteś dobrym słuchaczem. Nigdy nie przerywasz, nie unosisz się, nie wrzeszczysz, niczym we mnie nie rzucasz ani nie usiłujesz mi wyrwać włosów.
— Może gdybym nie był na lekach, a do tego jeszcze nie był przywiązany do tego łóżka, to może rozmowa ze mną wyglądałaby inaczej.
— Pewnie też masz swoje problemy, kłopoty, sprawy do rozwiązania, a tymczasem wysłuchujesz tu moich wyznań i się nade mną rozczulasz — powiedziała.
— Widocznie takie mam tu zadanie do wykonania — zauważył.
— Być może tak — zgodziła się siostra.
— Czy te nasze rozmowy są nagrywane? — zapytał.
— Nie. Nie musisz się niczego obawiać. Kamery rejestrują jedynie obraz. Nikt nie wie o czym rozmawiamy. Nawet ordynator mnie ostatnio pochwalił, że poświęcam tobie bardzo dużo czasu, a ja musiałam skłamać, że staram się jak mogę tobie pomóc w powrocie do zdrowia psychicznego.
— No i superowo — pocieszył ją.
— Bo ja wiem. Czasami odnoszę wrażenie, że to ty mnie leczysz tymi rozmowami, bo to ty mnie wspierasz i pocieszasz.
— Tak by zrobił każdy przyjaciel — odparł.
— Właśnie za to bardzo ci dziękuję i zawsze będę wdzięczna.
— Czuję się teraz jak szef mafii Wito Corleone — powiedział Dawid.
— Dlaczego? — zapytała siostra.
— No wiesz.
— Niby co?
— Robię to tylko dla ciebie, więc będziesz miała wobec mnie dług. Być może przyjdzie kiedyś taki dzień, że ja będę miał do ciebie prośbę, a wtedy będziesz musiała ją spełnić, niezależnie od tego o co cie poproszę.
— Rozumiem — zaśmiała się siostra. — Tak jak w filmie „Ojciec Chrzestny”, tak?
— Zgadza się — potwierdził.
— Mam nadzieję, że nie każesz mi mordować lekarzy w tym szpitalu — powiedziała ze śmiechem.
— Nigdy nie wiadomo o co będę musiał ciebie poprosić — stwierdził i również się roześmiał.
— Całe szczęście, że się roześmiałeś, bo mogłabym pomyśleć, że mówisz całkowicie poważnie.
— Słyszałem kiedyś taką opowieść — powiedział Dawid. — Starsze małżeństwo postanowiło sprzedać swój dom na wsi i przeprowadzić się do miasta. Zamieścili więc w prasie stosowne ogłoszenie. Gdy przyjechał potencjalny kupiec oglądać dom, to grzecznie oprowadzali go po wszystkich pokojach i zawsze mówili, że meble biorą ze sobą, po czym wybuchali śmiechem. Gdy kupiec ucieszył się z bardzo ładnego basenu, to oni również powiedzieli, że go zabierają ze sobą, po czym wybuchnęli wesołym śmiechem. Kupiec był bardzo zadowolony z domu oraz z wesołych staruszków. Zgodził się zapłacić żądaną kwotę, po czym dał im czas do końca miesiąca na wyprowadzenie się do miasta. Gdy przyjechał objąć posiadłość w posiadanie zastał tylko gołe mury i dziurę po basenie. Okazało się, że staruszkowie wcale nie żartowali.
— Świetna historia — przyznała siostra. — Muszę ją opowiedzieć lekarzom w dyżurce.
— Bardzo proszę. Nie roszczę sobie żadnych praw do tej opowieści — przyznał Dawid.
— Coraz bardziej mnie zadziwiasz — powiedziała.
— Nic takiego — stwierdził.
— Zażądam podwyżki wynagrodzenia — powiedziała.
— Bardzo słusznie — zgodził się.
— Tak, bo najwyraźniej nasze rozmowy doprowadziły do twojego wyleczenia.
— Tak myślisz? — zapytał Dawid.
— Oczywiście. Jesteś teraz zupełnie innym człowiekiem niż pierwszego dnia pobytu.
— Może i tak — przyznał z nadzieją, że ona się nie myli.
— Przecież to oczywiste. Widać jak na dłoni. Ty już jesteś zdrowy. Możesz wracać z powrotem do świata.
— Tutaj jest mi całkiem dobrze — powiedział.
Siostra patrzyła na niego i kiwała głową.
Rozdział 24
Dawid zrozumiał, że z kobietami w firmie nie ma zbyt wielu szans, bo one wszystkie się wzajemnie wspierają. Stawały w swojej obronie przed seksistowskim traktowaniem. One wszystkie były nowoczesne, wyzwolone, znające swoją wartość, rozumiejące, że świat jest nieustanną walką o dominację, a po pragnieniu zdobycia pieniędzy zaraz potem występuje u wszystkich ludzi żądza władzy, panowania, wywyższania się ponad innych, upokarzania tych innych, bo inni są źli i są wrogami.
Postanowił poszukać sobie dziewczyny poza miejscem pracy. Nie powinno to być zbyt trudne zadanie, bo przecież poza pracą istnieje pełno innych kobiet, na każdym kroku codziennie spotyka dziesiątki kobiet na ulicach. W sklepach, w kawiarniach, w autobusach, tramwajach, trolejbusach, na skwerkach, w parkach, na osiedlach mieszkaniowych, w marketach, w przychodniach lekarskich, w urzędach, innych biurach, a nawet w szkołach pełno jest kobiet.
Zapoznanie się z jakąś kobietą, a następnie zaprzyjaźnienie się z nią wydawało się dziecinnie proste. Na całe szczęście tym razem w szpitalu dali mu z roboty dwa tygodnie zwolnienia, więc poszukiwania mógł rozpocząć natychmiast.
Działania rozpoczął od kąpieli. Użył więcej mydła, szamponu i olejku do ciała niż zazwyczaj. Wyjątkowe działania wymagają wyjątkowych metod i środków. Potem zamierzał założyć na siebie czyste, a najlepiej nowe ubrania, jednak okazało się, iż takowych nie posiada. Nie było innego wyjścia jak udać się na zakupy.
Rozpoczął od banku. Musiał pobrać z konta gotówkę. Tam okazało się, iż posiada na koncie całkiem sporo pieniędzy, bo przez cały czas choroby i przebywania w szpitalu zakład pracy regularnie wpłacał mu zasiłki chorobowe. Stała umowa o pracę okazała się być bardzo przydatnym rozwiązaniem organizacyjnym. Krótko mówiąc, mógł sobie teraz poszaleć w sklepach. Był zachwycony, ale wypłacił tylko trochę, tyle żeby starczyło, bo obawiał się utraty swojego kapitału. Wraz ze wzrostem kapitału rośnie też świadomość kapitalisty — pomyślał sobie i roześmiał się na cały głos, aż się pani kasjerka zarumieniła, bo pewnie pomyślała, że to z niej się śmieje.
— Bardzo panią przepraszam — powiedział usprawiedliwiając swoje zachowanie. — Przypomniało mi się coś bardzo śmiesznego.
— Nic nie szkodzi — odpowiedziała pani kasjerka. — Również się cieszymy, gdy nasi klienci są zadowoleni.
Powiedziała to z miłym uśmiechem i nawet leciutko mu się ukłoniła, to znaczy skinęła głową, ale zawsze. Odpowiedział jej równie uprzejmym ukłonem i zalotnym uśmiechem. Jeszcze nie zdążył porządnie się ubrać, a już spotkał na swojej drodze miłą i uroczą kobietę. Czuł wyraźnie, że wstępuje do nieba, może na początek do Raju, a w każdym razie był szczęśliwy.
— Jest pani bardzo miła — powiedział do kasjerki.
— Dziękuję panu — odparła. — Zapraszam pana do naszego specjalnego pokoju operacyjnego, żeby tam w spokoju i bez niepotrzebnych spojrzeń innych ludzi mógł pan przeliczyć odbieraną gotówkę. Bardzo proszę tam na lewo, gdzie czeka na pana nasz pracownik.
— Doskonale — odparł i poszedł tam gdzie mi kazano.
Przepraszam, poszedł tam gdzie go zaproszono. Wszedł do oddzielnego pokoju. Zaraz za nim weszła tam pani kasjerka ze specjalnym stolikiem na kółkach, na którym leżały przygotowane dla niego pieniądze. Wyglądały nadzwyczaj okazale.
— Czy ma pan ze sobą jakąś torbę na banknoty? — zapytała kasjerka.
— Oczywiście — odparł i pokazał jej teczkę urzędnika.
— Powinna wystarczyć — oceniła kasjerka.
Kasjerka liczyła banknoty w paczkach po sto i podawała dalej, więc on również liczył, a po policzeniu chował je do swojej teczki. Siłą rzeczy musiało to trwać dość długo. Po chwili druga pracownica banku przyniosła dwie filiżanki kawy dla Dawida i dla pani kasjerki, żeby mogli na chwilę zrobić sobie przerwę.
— Co pan zrobi z tymi pieniędzmi? — zapytała pani kasjerka popijając kawę.
— Zamierzam wreszcie pomyśleć o sobie samym i jakoś ułożyć sobie życie. Być może zacznę szukać kobiety, która będzie kiedyś moją żoną.
— Taki przystojny mężczyzna z całą pewnością będzie miał pełno kandydatek na żonę — powiedziała z uśmiechem pani kasjerka.
— Wcale nie jestem tego taki pewien — odparł.
— Myślę, że tym nie musi się pan martwić, bo wszystko bardzo szybko się wyjaśni — powiedziała i pogłaskała go po dłoni.
— Dziękuję bardzo za to pocieczenie — powiedział.
— To nie jest pocieszenie, tylko zwyczajna prawda.
Ponieważ nie było już nic więcej do powiedzenia, to wrócili do liczenia pieniędzy. Ponieważ pieniądze nie zmieściły się w teczce, poupychał resztę po kieszeniach kurtki.
Rozdział 25
Z pieniędzmi w teczce i kieszeniach ruszył na zakupy. Na cel wziął duży market z wieloma sklepami. Rozpoczął od kupowania spodni. Młoda ekspedientka przyjrzała mu się uważnie. Oceniła długość od pasa do butów, a potem dość krytycznym wzrokiem oceniła jego brzuch. Aż się zarumienił pod wpływem jej wzroku.
Młoda sprzedawczyni, z powodu wieku mogła być równie dobrze uczennicą, przyniosła z zaplecza spodnie dla niego.
— Zdejmuj gacie — powiedziała.
Normalnie Dawida zamurowało.
— Słucham — odparł i zaczął się rozglądać za przebieralnią, ale takiej nie było.
— Zdejmuj spodnie, przystojniaku — powiedziała. — Musisz przymierzyć nowe.
— Bardzo mi miło, że mnie pani tak ocenia — odparł zdejmując spodnie i stojąc przed nią w samych bokserkach.
Podała mu przyniesione spodnie z zaplecza.
— Proszę przymierzyć. Powinny pasować — stwierdziła z uśmiechem.
Wziął te spodnie i je założył. Pasowały tak jakby były na niego uszyte. Ze zdziwieniem spojrzał na ekspedientkę.
— Ma się oko, co — powiedziała z dumą.
— Muszę przyznać, że jestem w szoku — odparł.
— Dla mnie to normalka. Wystarczy mi spojrzeć, by wiedzieć jakie ktoś ma wymiary — powiedziała.
— Czy w takim razie mogę poprosić o jeszcze jedną parę spodni, tylko jaśniejsze?
— Nie ma sprawy — powiedziała i ponownie poszła na zaplecze, skąd zaraz wróciła ze spodniami w ręku.
— Takie mogą być? — zapytała.
— Doskonałe — odparł. — Chyba nie ma potrzeby ich przymierzania — stwierdził.
— Wręcz przeciwnie. Nigdy nic nie wiadomo, więc przymierzyć nie zaszkodzi.
— No dobra — zgodził się.
Zmienił spodnie i te drugie pasowały mu dokładnie tak samo jak poprzednie.
— Mówiłem, że będą pasować — powiedział z zadowoleniem.
— Rzeczywiście — przyznała młoda sprzedawczyni. — To teraz poproszę o zdjęcie ich, bo muszę je nabić na kasę i zapakować.
— Naturalnie — odparł Dawid i znowu rozebrał się do bokserek, po czym założył swoje stare spodnie.
— Tyle tego przebierania niepotrzebnego — zauważył.
— Wcale nie, bo czasami zdarzają się różne przypadki, na przykład krzywo wszyty szew, lub zamek w rozporku, a chyba nie chciałby pan nosić spodni z krzywo wszytym i nie zapinającym się rozporkiem, prawda?
— Chyba raczej nie — odpowiedział.
— A poza tym zawsze miło popatrzeć na przystojniaka w bokserkach — powiedziała i się roześmiała.
— No ładny gips — stwierdził udając oburzenie. — Stałem się obiektem do oglądania.
— Na miłe rzeczy zawsze miło popatrzeć — dodała wciąż się śmiejąc.
— Dziękuję za komplement — powiedział z miną obrażonego klienta.
— Policzę panu rabat, żeby się pan już na mnie nie gniewał — powiedziała.
— Będzie mi bardzo miło.
Nabiła cenę na kasę, wydrukowała paragon, skasowała pieniądze, po czym spakowała spodnie do dużych siatek z nadrukiem firmowym.
— Jeszcze raz bardzo dziękuję — powiedział odbierając siatki ze spodniami.
Wychodząc ze sklepu obejrzał się na dziewczynę. Stała przy kasie ze skrzyżowanymi rękoma na piersiach i przyglądała mu się.
— Do widzenia — powiedział już w drzwiach.
— Do widzenia — odpowiedziała i pomachała mu ręką jakby byli dobrymi znajomymi.
Nawet fajna dziewczyna, pomyślał. Uprzejma dla klientów, no i dobrze zna swój fach, a to jest przecież ważne. Gdyby udało mu się ją poderwać, to mogłaby się okazać idealnym materiałem na żonę. Jednak nie wiadomo, czy już nie ma męża lub chłopaka. Gdyby miała tylko chłopaka, to jeszcze istniałaby jakaś szansa na jej odbicie. Można by jego otruć, albo wepchnąć pod nadjeżdżający samochód ciężarowy. Można by też wypchnąć go z tramwaju, tylko trzeba by uważać, by nie zostać nagranym przez kamery monitoringu. Można by go też napaść wieczorem w ciemnym zaułku. Możliwości jest cała masa, tylko trzeba by się na jakąś zdecydować. No ale najpierw trzeba by ustalić, czy taka konieczność w ogóle istnieje, bo może nic nie trzeba by robić.
Rozdział 26
Dawid udał się do sklepu z koszulami. Takiego wyboru koszul nie widział nigdy w życiu. Poprosił o cztery białe koszule, cztery niebieskie, dwie zielone, po jednej żółtej, turkusowej, seledynowej, pistacjowej, pomarańczowej, różowej, cytrynowej, czerwonej, wiśniowej, morskiej, szarej i czarnej. Pani sprzedawczyni dostała ekstazy i palpitacji. Musiała sobie usiąść na krzesełku i się uspokoić.
Potem oprócz koszul gładkich poprosił jeszcze o podobne zestawy koszul w paski i w kratkę. Pani sprzedawczyni zadzwoniła do męża, żeby natychmiast dostarczył do sklepu odpowiednie koszule z magazynu. Te koszule przynieśli do sklepu po niedługim czasie mąż pani sprzedawczyni ze śliczną praktykantką.
Gdy Dawid zobaczył praktykantkę to o mało nie zemdlał z rozkoszy.
— Czy pani była by tak miła i pomogła mi przymierzyć kilka z tych koszul? — zapytał prześlicznej dziewczyny.
— Ja bardzo chętnie panu pomogę — zaoferowała się pani sprzedawczyni.
— Ależ nie, droga pani, nie mogę pani prosić o tę przysługę, ze względu na ryzyko kolejnych palpitacji — odpowiedział jej chłodno. — Ta młoda panienka z całą pewnością sobie z tym zadaniem doskonale poradzi.
Tak więc dostojna pani sprzedawczyni usiadła grzecznie na krzesełku i tylko patrzyła na nich z daleka. Natomiast oni dwoje, to znaczy on i praktykantka, zaczęli szaleństwo przymierzania koszul.
— Może na początek byśmy wzięli tę koszulę — powiedział Dawid wskazując na różową.
— Bardzo chętnie — odparła praktykantka i ochoczo przystąpiła do rozpakowywania koszuli, wyciągania z niej szpilek, usztywniających kartoników i innych akcesorów, w które koszulę uzbrojono podczas jej pakowania.
— Bardzo proszę — powiedziała praktykantka podając Dawidowi koszulę do założenia.
— Zechce pani sprawdzić czy dobrze leży — poprosił zakładając różową koszulę.
Śliczna dziewczyna pogłaskała go po plecach, poprawiła kołnierzyk pod szyją, zapięła mu guziki przy rękawach.
— Bardzo ładnie — oceniła oglądając go w różowej koszuli.
— Sądzi pani, że może być? — zapytał z uśmiechem.
— Ależ oczywiście — odparła prześlicznościowa praktykantka o równie pięknych oczach, łagodnym spojrzeniu, miłym wyrazie twarzy, ze ślicznymi dołeczkami w różowych policzkach, w przepięknej fryzurze przeniczno-złotych włosów.
— Doskonale — powiedział Dawid. — Wobec tego możemy przystąpić do przymiarki kolejnej koszuli.
— Którą pan sobie teraz życzy przymierzyć? — zapytało dziewczę słodkim głosikiem.
Rozejrzał się po stercie wybranych przeze siebie koszul.
— To może żółtą — zdecydował.
— Bardzo proszę — powiedziała ślicznotka i zabrała się do rozpakowywania żółtej koszuli.
Jak ona to sprawnie robiła. Jej paluszki sprawnie wyciągały szpilki z rożnych zakamarków materiału. Ani razu się przy tym nie ukuła w paluszek. Wręcz Dawid żałował tego, bo mógłby ją w zraniony paluszek ucałować ze współczuciem, a tak tylko mógł patrzeć i podziwiać jej sprawność.
— Ależ to pani pięknie wychodzi — zachwycał się.
— To tylko kwestia wprawy — powiedziała wyłuskując z fałdów koszuli kolejną szpilkę.
— Jestem wręcz zachwycony pani piękną wprawą — powiedział.
— Dziękuję bardzo — odparła.
— Wyrażam tylko swój podziw dla sprawności pani pięknych paluszków — powiedział.
— Dziękuję bardzo — powtórzyła.
— Nie mogę wyjść z podziwu dla pani sprawności — kuł żelazo puki gorące.
— Dziękuję bardzo — powtórzyła znowu nie przerywając swoich czynności.
— Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej pracownicy — wyrażał swój zachwyt.
— Dziękuję bardzo –powtórzyła dziewczynka.
Dziewczynka, bo im dłużej na nią się patrzyło, tym młodsza się wydawała.
— Czy mogę tu pozostać na zawsze i podziwiać pani sprawność i piękno? — zapytał Dawid.
— Bardzo proszę — odpowiedziała.
— W takim razie pozostanę tu do końca świata — zadeklarował.
— Może pan tu być tak długo dopóki pan będzie kupował — wyjaśniła mi rzeczowo.
— W takim razie będę tu kupował przez całą wieczność — obiecał.
— Będzie mi bardzo miło móc pana obsługiwać — powiedziała.
— Już jestem szczęśliwy — powiedział wierząc, że to prawda.
W tym sklepie przymierzył osiemnaście koszul, chociaż kupił znacznie więcej. W końcu jednak pojawiła się inna pracownica tego sklepu, a młoda rozkosznie przepiękna praktykantka musiała wracać do domu na obiad. Co za pech.
Rozdział 27
Dawid musiał wrócić do domu, bo z tymi wszystkimi reklamówkami ledwie mógł się poruszać, więc o dalszym kontynuowaniu zakupów nie mogło być mowy. Gdy wszedł do swojego mieszkania spotkał się z wyrzutami.
— Gdzie ty się włóczyłeś przez cały dzień? Jesteś na zwolnieniu lekarskim, więc powinieneś odpoczywać i nabierać sił do pracy — powiedziała do niego wiatrówka wisząca na ścianie.
— Daj spokój — odparł.
— Co znaczy daj spokój? Jak tak możesz?
— Jestem zmęczony — poinformował.
— A jak ja czekam cały dzień na ciebie, to nie mam prawa być zmęczona?
— Nic takiego nie powiedziałem — odparł.
— Ale sugerowałeś.
— Wcale nie — zaprzeczył Dawid.
— Wcale tak i nie ściemniej mi tu, bo znam cię na wylot.
— Jak zwykle przesadzasz — powiedział.
— Czy mógłbyś wreszcie przestać mnie lekceważyć?
— Przepraszam — przeprosił za swoją obojętność.
— Ciągle przepraszasz, a potem robisz to znowu — stwierdziła wiatrówka.
— Postaram się poprawić — obiecał.
— W tyle mam to o co się postarasz.
— Bardzo cie proszę, tylko bez wulgaryzmów — poprosił.
— Tylko wulgaryzmy jeszcze do ciebie docierają.
— Teraz to już przesada — oburzył się.
— No i co z tym zrobisz?
— Nic — odpowiedział chłodno.
— Nic w niczym tu nie pomoże.
— Nic nigdy nie pomoże — powiedział z wyrzutem Dawid.
— Jak tak zaczynasz gadać, to dostaję wścieklizny.
— Musisz porozmawiać z psychologiem — poradził Dawid.
— Chyba znowu zwariowałeś.
— Wcale nie znowu zwariowałem, tylko ciągle jestem tak samo zwariowany — odparł i roześmiałem się ze swojego stwierdzenia.
— Tylko znowu nie zaczynaj się ze mnie śmiać!
— Wcale nie śmieje się z ciebie — zaprzeczył.
— To ciekawe z kogo się śmiejesz?
— Oczywiście z siebie samego — odparł.
— Znowu robisz mnie w konia.
— Ależ nigdy w życiu — zaprzeczył stanowczo.
— Przecież dobrze wiem, że nie można ci ufać.
— Z niektórymi jestem szczery — zapewnił.
— Ciekawe z kim?
— Tego musisz się domyślić — powiedział.
— Nie pogrywaj ze mną!
— Bo co? — zapytał. — Usiłujesz mi grozić?
— Chyba zwariowałeś!
— Nic nowego, prawda — powiedział Dawid z ironią.
— Znowu zaczynasz?
— Znowu się czepiasz?
— Nie przedrzeźniaj mnie!
— W żadnym wypadku — powiedział Dawid.
— Bo tak cie urządzę, że znowu tam trafisz! — zagroziła wiatrówka.
— Nie pozwalaj sobie — poprosił Dawid.
— Moje groźby i tak nie mają wpływu na twoje postępowanie.
— Nie znoszę gdy ktokolwiek mi grozi — stwierdził.
— To zachowuj się przyzwoicie.
— To znaczy jak? — zapytał Dawid.
— Zacznij myśleć o uczuciach innych.
— Nigdy nie myślę o sobie, tylko zawsze o innych — odparł Dawid.
— Powiedziałeś o mnie lekarzom w szpitalu?
— No coś ty. Nigdy w życiu — zapewnił Dawid.
— Może nie pamiętasz, że powiedziałeś.
— Nie, bo zaczęliby dopytywać — powiedział Dawid.
— A to byś zapamiętał? Jesteś pewien?
— Tak jestem pewien, że zapamiętałbym rozmowę z psychiatrami o moim związku uczuciowym z wiatrówką wisząca na ścianie w moim pokoju — powiedział.
Rozdział 28
Teraz już miał się w co ubrać, więc założywszy niebieską koszulę i nowe spodnie ruszył na podbój świata, a dokładniej na podbój serc niewieścich. Pierwsze swoje kroki skierował do największego centrum handlowego. Tam zakupy robią przede wszystkim kobiety, czyli w dużej liczbie panny, młode panienki, śliczne dziewczęta, kochające córki, roześmiane siostry, namiętne kuzynki, liczne szparki sekretarki, obeznane z pieniędzmi kasjerki, sumujące zakupy księgowe, doświadczone kadrowe, pracownice społeczne, ale także nauczycielki, pielęgniarki, lekarki, stomatolożki, weterynarki, oficerki, dyrektorki, przedszkolanki obeznane z dziećmi, krawcowe, szatniarki, kelnerki w krótkich spódniczkach, tancerki w długich podkolanówkach, marynareczki wojenne, żeglareczki jachtowe, stewardesy, pilotki, bibliotekarki, a nie można zapomnieć o woźnych, sprzątaczkach dbających o czystość, kucharkach, asystentkach, wirtuozkach, śpiewaczkach, obserwatorkach przyrody, meteorolożkach i pogodynkach, spikerkach, tłumaczach, redaktorkach, dziennikarkach, fotografkach, a także całej masie innych, równie pięknych i potrafiących kochać kobietach.
Wszedł po schodach do marketu niczym młody Cezar z wieńcem chwały na czole, a sława wyprzedzała go o trzy mile angielskie, czyli prawie pięć i pół kilometra. Czyli jeszcze nie wyszedł z domu, a jego sława już musiała sięgać tego sklepu, wszystkich sklepów w tym obiekcie. To napawało optymizmem i radością. No i rzeczywiście. Ruszył przed siebie szerokim korytarzem z podniesionym czołem i wzrokiem miotającym błyskawice wkoło, a jedno i drugie dziewczę się za nim obejrzało, jedna i druga kobieta uśmiechała się do niego z wnętrza swojego sklepu i aż prosiła się żeby zechciał do niej wstąpić i dokonać jakiegoś zakupu, a ona swoją miną, swoją postawą, swoim spojrzeniem pięknych oczu obiecywała spełnić wszystkie fantazje.
Nie od razu dał się porwać namiętności. Postanowił postępować rozważnie, z namysłem i na chłodno, żeby to rozum decydował o wyborze wybranki, a nie płoche myśli i porywy. O porywach wiedział, że mogą być złudne i wprowadzające w błąd, a tego by nie chciał. Dokonanie prawidłowego wyboru było racją pierwszoplanową i kategoryczną. Bezwzględnie należało poskromić swój temperament.
Wybuchy płochych uczuć mogły być wszak krótkotrwałe i przynosić więcej strat niż korzyści. Wiedział o tym doskonale, bo miał już w swoim życiorysie tego rodzaju przykry incydent. Było to, a jakże, w jego ukochanym mieście, podczas gorącego lata. Szedł wtedy jedną z tych ulic, przy których znajdują się tawerny portowe, banki, kantory wymiany walut, dyskretne hoteliki i kameralne kawiarenki. Nie wszyscy wiedzą, że przy tych ulicach zamieszkują również bardzo często żony marynarzy, samotnie oczekujące na powrót swojego marynarza do portu. Szedł więc ulicą i nagle zobaczył szeroko otwarte okno, a za nim pięknie umeblowany pokoik z wielkim łożem pod ścianą. Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający latarnię morską w Jastarni, o jaskrawo czerwonych i mlecznobiałych barwach. Natomiast w łóżku na poduszce spoczywała głowa prześlicznej księżniczki o brylantowych oczach i cudownym uśmiechu, którym jego przywoływała do siebie.
Bez chwili wahania Dawid wskoczył na stojącą tam ławkę, jednym susem rzuciłem się na parapet okna, zwalając przy okazji na podłogę doniczkę z pelargonią, wsunął się do pokoju, zdjął buty i spodnie, po czym odkrył kołdrę z księżniczki, by zobaczyć jej wspaniałe, dziewicze, anielskie i bajeczne ciało.
— Ratunku! — krzyknęła księżniczka.
— Już do ciebie idę, moja gwiazdo zaranna — powiedział do niej z miłością i wskoczył do łóżka.
— Ratunku! — nadal wołała niewiasta.
— Już cie ratuję, kochana — mówił do niej, lecz jego słowa najwyraźniej nie docierały do jej uszu.
Pomyślał, że ona może być głucha. Przecież tyle jest wszędzie niepełnosprawnych osób, a ostatnimi czasy jakby było ich coraz więcej. Zwłaszcza w miejscach publicznych często się ich spotyka proszących o jałmużnę.
— Ratunku! — wołała wciąż piękna, już nie śpiąca królewna.
Wyciągnął więc swój miecz, aby przystąpić do dzieła i w ten sposób kobietę uciszyć.
— Ratunku! — zawołała jeszcze głośniej.
Wcisnął się więc, używając odrobinę przemocy, co przyznał dobrowolnie, pomiędzy jej uda i począł czynić to co zazwyczaj czynią dostojni mężowie, po swoim powrocie z morza w domowe pielesze do swojej ukochanej małżonki.
O dziwo wtedy kobieta przestała krzyczeć. Pomyślał sobie, że pewnie wreszcie zrozumiała jego dobre intencje i przyjazne wobec niej zamiary. Jednakowoż boleśnie się pomylił. Boleśnie, bowiem ona, być może w ekstazie, zacisnęła swoje zęby na jego uchu, z którego natychmiast poczęła się lać strumieniami czerwona posoka.
Początkowo myślał jeszcze, iż ona taka namiętna jest, ale kiedy go trzej jej sąsiedzi wyciągali z łóżka, to stracił wszelką nadzieję na pomyślne zakończenie tej przygody.
Rozdział 29
Tak więc zawiązał swój temperament na dwa węzły, żeby go trzymać na uwięzi. Musiał odrobinkę zmrużyć oczy, bo blask tych wszystkich świateł mógłby niejednego oślepić. Dopiero wtedy w pełni zobaczył te wszystkie rozkosze czekające tam na klientów. Pomyślał, że wilk czekający w lesie na czerwonego kapturka musiałby uciekać ze wstydu, tak by go zawstydziła i może nawet onieśmieliła panująca w markecie światowa kultura, blichtr i blask. Wszystko było wspaniałe, piękne, a także kolorowe.
Stawiał dostojne kroki, starając się nie śpieszyć zbytnio, aby nie okazać zniecierpliwienia. Niecierpliwość bowiem jest pierwszym krokiem do klęski i upadku. Wiedział o tym doskonale, bowiem przychodziło mu upadać w swoim życiu wiele razy.
Ostatnio upadł z okna, ale na szczęście z jego własnego, więc tylko z drugiego piętra. Innym razem był w podróży służbowej w Porcie Rybackim w Kuźnicy. Był tam kiedyś taki maszt z lampą na górze. Nie trzeba było wcale wspinać się na górę, bo lampę podnosiło się do góry i opuszczało za pomocą korby. Lampa była uwiązana do linki stalowej i wisiała sobie z dziesięć, a może nawet piętnaście metrów nad ziemią. Przyznać trzeba, że lampa była wykonana z żelaza, a więc sporo warzyła. Dlatego podnosiło się ją nawijając linkę stalową za pomocą korby.
Do podnoszenia i opuszczania owej lamy trzeba było mieć dużo siły, a także sporo rozwagi, bo trzeba to było robić bardzo ostrożnie. W przypadku nieuwagi można było w mechanizmie koła zębatego stracić palce, a nawet całą dłoń. Już sam widok tej zębatki napawał strachem.
Opuszczał lampę bardzo powoli. W tę pracę wkładał całą swoją siłę. Nie jest siłaczem, dlatego szło to bardzo powoli. Pot ciekł mu po plecach i wlewał się do spodni. Dosłownie. Mięśnie mu drżały z wysiłku. Kręgosłup mu się naprężał do granic wytrzymałości. Nogi mu zaczęły drżeć ze strachu, iż nie podoła temu wyzwaniu. Był pewien, że się skompromituje. Był pewien, że będzie zmuszony zamawiać nowa lampę nawigacyjną, bo jak w końcu puści tę korbę, to lampa spadnie i rozwali się na kawałki.
Koszula na plecach pękała w szwach. Buty mu się zaczęły ślizgać, więc był pewien, iż nie ustoi do końca. Już wiedział, że koniec jest coraz bliższy. Zaczął się ślinić ze złości. Po co się zabierał do tej przeklętej lampy, rozmyślał coraz bardziej przerażony.
Potem jeszcze jak na złość linka stalowa zaczęła zgrzytać, bo pewnie gdzieś tam wyżej zaczęła się ocierać o konstrukcję stalową wieży. Gdyby w pobliży byli jacyś rybacy, to mogliby mu pomóc z tą lampą, bo ona była w tym porcie ustawiona dla ich bezpieczeństwa przecież, ale jak na złość żadnego rybaka w pobliżu nie widział.
— Pomocy! — zawołał najgłośniej jak tylko potrafił, ale nikt tego wołania nie usłyszał.
— Ratunku! — zawołał jeszcze raz w nadziei, że do pomocy to może niezbyt wielu jest chętnych, ale do ratunku ludzkiego życia to rybacy podczas swojej trudnej pracy są przyzwyczajeni na co dzień.
Nikt jednak z ratunkiem nie przybiegł. Był zrozpaczony. Zdawał sobie sprawę, że już niezbyt długo wytrzyma. Zaczynał przegrywać pojedynek z lampą nawigacyjną. Nie było w tym nic dziwnego, bo człowiek zawsze jest tym ogniwem najsłabszym w walce z techniką.
— Ratunku! — zawołał znowu w nadziei na odmianę sytuacji. W filmach zawsze w ostatniej chwili ktoś przychodzi z pomocą.
Widocznie zbyt dużo naoglądał się filmów, że wierzył w takie bajki. Nie wiedział więc co robić. Czy uciekać jak najdalej, czy raczej zostać i przyglądać się katastrofie. Plecy i nogi mu zdrętwiały, więc był pewien, że nigdzie nie ucieknie. Jak ta wieża się przewróci, no to już po nim.
— Ratunku! — zawołał ostatni raz w rozpaczliwej próbie odmiany sytuacji.
Na nic się to nie zdało. Zaczęły mu latać jakieś mroczki przed oczami, a chwilami przestawał widzieć cokolwiek. To musiały być ostatnie znaki. Nie wiedział czy one są na ziemi, czy na niebie, ale musiały być już ostatnie.
W duchu zaczął odmawiać modlitwę. Nie bardzo wierzył w jej skuteczność, ale chwytał się każdej możliwości. Ostatnią deską ratunku byłoby odskoczyć jak najdalej, no ale jego zdrętwiałe nogi uniemożliwiały jakikolwiek skok. Nie był nawet pewien czy zdoła odejść, albo się chociaż odsunąć.
Poczuł ból w dłoniach. To palce tak mocno zaciskały się na korbie, że nie dochodziła do nich nawet odrobina krwi. Wydawało mu się, że chodzą po palcach mrówki. Jeżeli w fundamencie konstrukcji było mrowisko, no to dziękuję bardzo.
No i w końcu puścił tą cholerną korbę. Stalowa lina zaczęła się gwałtownie odwijać z jakimś dziwnym jazgotem. Lampa poczęła coraz szybciej spadać z gwizdem, jakby dla wiwatu. Wtedy lampa walnęła z wielkim hukiem. W powietrze wystrzeliły kłęby kurzu, rdzy i piasku. Stał tuż obok i nie mógł uwierzyć co widzi.
— Ale jebnęło! — powiedział jakiś rybak przechodzący obok. — Tere je.
— Nic nie je, nie je — odpowiedział rybakowi, zastanawiając się gdzie on dotychczas był i dlaczego nie przyszedł mi z pomocą.
Rybak sobie poszedł kręcąc głową, a Dawid przyglądałem się lampie. Nic jej się nie stało. Nawet się nie uszkodziła.
Rozdział 30
No więc ruszył na podbój świata, zwłaszcza świata żeńskiego, kobiecego, niewieściego i każdego innego związanego z owymi pięknymi istotami. O jedną dziurkę bardziej zacisnąłem pasek u spodni. Z odrobinę mniejszym brzuchem wyglądał bardziej męsko. Postanowił wypróbować w praktyce swoje nieziemskie, zalotne spojrzenie. Zmrużył jeszcze bardziej oczy.
Wtedy wszedłem wprost pod nogi kobiecie z trójką dzieci i obładowaną siatkami z zakupami. O mało nie upadł. Natychmiast podbiegł do nich mąż kobiety, który szedł dostojnie za nią z tyłu.
— Zwariował pan! Dzieci chce mi pan rozdeptać! — wydzierał się małżonek na całe gardło.
— Przepraszam — przeprosił Dawid kulturalnie.
— Cham! — wykrzyknął troskliwy ojciec.
— Bardzo przepraszam — przeprosił ponownie.
— Naucz się patrzeć gdzie idziesz, debilu! — wołał tatusiek.
Czym prędzej się oddalił, bo jego uprzejmość tylko coraz bardziej podkręcała narwanego faceta.
Co za nerwowi ludzie, pomyślał. Trzeba być bardziej ostrożnym i uważać na ludzi, zwłaszcza na mężczyzn, bo ci są najgroźniejsi. Postanowił większą uwagę zwracać na kobiety, zwłaszcza na śliczne kobiety, bo śliczne kobiety są śliczne i kochane, a więc potrzebują dużo miłości.
Stanął w wejściu do sklepu z marynarkami. Zatrzymał się, bo we wnętrzu zauważył piękną kobietę. Stała przed wieszakiem z marynarkami i poprawiała ich ułożenie. Gdy zrobił kolejny krok i wszedł do sklepu obróciła się przodem do niego i szeroko się uśmiechnęła.
— Dzień dobry — powiedział Dawid, również się uśmiechając.
— Witam pana bardzo serdecznie w moim sklepie — odparła, po czym zaraz dodała — u mnie może pan kupić marynarki najmodniejszych marek, w najmodniejszym kroju, a także w modnych aktualnie kolorach.
— Bardzo się cieszę — powiedział.
— Naturalnie może pan wybierać spośród wielu materiałów — poinformowała go kobieta, wciąż się do niego uśmiechając.
— Bardzo się cieszę — powtórzył, bo nic innego nie przyszło mi akurat do głowy.
— Proszę się rozejrzeć i zdecydować, która marynarka najbardziej się panu podoba — powiedziała wskazując ręką w kierunku wiszących na wieszakach marynarek.
Z zachwytem patrzył wprost na piękną sprzedawczynię i nie mógł wyjść z podziwu dla jej ślicznych oczu. Odniósł wrażenie, że w tych oczach odbija się niebo, a po tym niebie latają małe aniołki. Te aniołki miały takie same uśmiechy jak pani sprzedawczyni.
— Jest pani aniołem — powiedział uświęcony takim widokiem.
— Jeszcze nikt mi tego nie powiedział — odparła. — Dziękuję panu bardzo.
Wtedy uśmiechnęła się do niego jeszcze bardziej, a w jej ustach rozświetliły się słonecznym blaskiem nieskazitelne zęby. Pomiędzy jej zębami pojawił się koniuszek języka, który lekko drżał z zadowolenia.
Dawid zapragnął ją pocałować. Pocałować natychmiast, w tej samej chwili, bo niemożliwością wydawało się odkładanie tego pocałunku choćby na sekundę. Szybkim krokiem podeszłem do niej, objąłem ją i chciałem pocałować.
— Co pan wyprawia! — krzyknęła i odepchnęła go.
— Jak to co? — powiedział zdezorientowany i zdziwiony.
— Zwariował pan? — zapytała całkiem poważnie.
— Wcale nie — odparł zupełnie poważnie.
— A ja jednak myślę, że pan zwariował — powiedziała kobieta z oburzeniem.
— Ależ droga pani, przecież pocałunek ofiarowany kobiecie jest wyrazem hołdu.
— Ja nie potrzebuję żadnych wyrazów hołdu — stwierdziła stanowczo.
— Pani mnie nie rozumie — powiedział.
— Ma pan całkowitą rację. Nie rozumiem pańskich nieuzasadnionych zapędów, bo ja jestem zwyczajną sprzedawczynią i wcale nie domagam się żadnych hołdów — upierała się.
— Pragnę pani podziękować za prowadzenie tego wspaniałego sklepu — wyjaśnił.
— W takim razie proszę po prostu wybrać marynarkę.
— Ale jeden niezobowiązujący całus znacznie by uprościł nasze kontakty i umożliwił łatwiejsze dokonanie wyboru odpowiedniej marynarki, która mnie zadowoli — powiedział Dawid.
— Otóż to, mój panie drogi — powiedziała — niech się pan zadowala ubraniami.
— W takim razie, skoro pani nalega, poproszę tę marynarkę — wskazał jedną.
Kobieta zdjęła marynarkę z wieszaka i pomogła mi ją założyć.
— No i proszę bardzo — stwierdziła zadowolona.
— Dobrze jest? — zapytał.
— Niech pan się sam zobaczy w lustrze — powiedziała wskazując mu wielkie lustro.
Podszedł do lustra i spojrzał na swoje odbicie. W tej samej chwili zrozumiał, że nie zabrał z domu torby z pieniędzmi, ani nawet kurtki, w której kieszeniach sporo banknotów udało mi się upchnąć. Szybko zdjął marynarkę i podał zdziwionej kobiecie.
— Bardzo mi przykro, ale zapomniałem o czymś bardzo ważnym — powiedział usprawiedliwiająco i natychmiast wyszedł ze sklepu.
Rozdział 31
Biegiem wrócił do mieszkania. Jak ja mogłem zapomnieć o wzięciu ze sobą pieniędzy, wściekał się na samego siebie. Co ze mnie za idiota! Gdybym chciał zapłacić za marynarkę, to bym się kompletnie skompromitował. Normalnie karygodne niedopatrzenie. Będę musiał wyznaczyć sobie jakąś dokuczliwą karę, żeby na zawsze zapamiętać, żeby już więcej się to nie powtórzyło.
Wyjął kurtkę z szafy, sprawdził czy pieniądze nadal są w kieszeniach. Były. Co za ulga. Założył kurtkę na siebie i znowu wyruszył na zakupy i na podbój świata. Po kilku krokach zawrócił i zakluczył drzwi od mieszkania. Dopiero wtedy ruszył znowu.
Tak się śpieszył, że zapomniałem o kontroli wzrokowej świateł na przejściu przez ulicę. Zdążył dobiegnąć do środka dwujezdniowej drogi zanim przy wtórze trąbienia zatrzymał go samochód osobowy. Zatrzymał go, bo zajechał mu drogę. Pan kierowca wyskoczył zza kierownicy samochodu i złapał Dawida boleśnie za rękę.
— Czego chcesz, człowieku? — zapytał go Dawid zdziwiony takim postępowaniem.
— Życie ci niemiłe? — zapytał kierowca.
— Wcale nie — odparł zgodnie z prawdą.
— To czemu się pchasz prosto pod koła? — zapytał znowu.
— Wcale się nie pcham, tylko się śpieszę — wyjaśnił.
— Chyba na tamten świat się śpieszysz — odparł kierowca.
Wtedy obaj usłyszeli sygnał dźwiękowy radiowozu policyjnego. Zatrzymał się tuż przy nich. Wysiadł z niego funkcjonariusz w ładnym, niebieskim mundurze, w czapce z daszkiem na głowie i z orzełkiem na tej czapce. Stanął przed nami i zasalutował.
— Co tu się dzieje? — zapytał policjant.
— Ten człowiek zamierzał popełnić samobójstwo — wyjaśnił kierowca policjantowi.
— Wcale nie chciałem — zaprzeczył Dawid stanowczo.
— Zaraz to wyjaśnimy — powiedział policjant.
— Ależ ja wcale nie… — zaczął się bronić Dawid.
— Zapraszam do radiowozu — przerwał mi funkcjonariusz. — Wszystko wyjaśnimy na posterunku, w ciepłych, miłych i kulturalnych warunkach, a gdy będzie potrzeba to i pałką służbową do zachowania porządku przymusimy szanownego obywatela, żeby oporu nie stawiał i służbom policyjnym pracy nie utrudniał.
— Ależ broń mnie matko moja i wszyscy święci pospołu przed utrudnianiem pracy policji naszej kochanej, najdroższej, która tak ciężko pracuje dla polepszenia bytu narodu, a zwłaszcza dla poprawy stanu bezpieczeństwa obywateli — trajkotał Dawid do policjanta jak karabin maszynowy, ale on wcale nie zwracał na to uwagi i chwyciwszy Dawida za mankiet poprowadził do ślicznego radiowozu.
Dawid nie wiedział czy cieszyć się z tego faktu, czy też żałować w ten sposób rozpoczętego dnia. Zawsze chciał przejechać się radiowozem, no i teraz pan policjant spełniał jego marzenie. Zastanawiał się, czy mu za to nie podziękować, ale się powstrzymał, bo funkcjonariusz mógłby to potraktować jako przedrzeźnianie go i naśmiewanie się ze służb porządkowych.
Wsiadł więc grzecznie do pojazdu, przy czym pan policjant położył mu dłoń na głowie, żeby go zabezpieczyć przed niepożądanym uderzeniem się w głowę. Bardzo ładny gest z jego strony.
— Dziękuję — podziękował grzecznie.
— Nie ma sprawy — powiedział policjant i zatrzasnął za nim drzwi pojazdu.
Ledwie wsiadł do samochodu, to od razu ruszyli. Dawid zrozumiał dlaczego oni zawsze jadą we dwóch na patrole. Jeden siedzi za kierownicą i w każdej chwili jest gotowy do rozpoczęcia pościgu. Pokiwał głową z uznaniem. Kierowca, który akurat spojrzał w lusterko, uśmiechnął się z zadowoleniem. Najwyraźniej był dumny ze swojej służby i doskonałego wyszkolenia.
W kilka minut dojechali do posterunku policji. Wysiedli z radiowozu, po czym policjant poprowadził ich do środka. Poszli labiryntem korytarzy, aż w końcu weszli do niewielkiego pokoju.
Rozdział 32
Pośrodku pokoju stał stół, a przy nim cztery krzesła, dwa z jednej strony i dwa z drugiej strony. Nie było żadnych innym mebli, z wyjątkiem sporego lustra na jednej ze ścian. Kazano mu usiąść przy stole, po czym pozostawiono samego.
— Zaraz przyjdę, tylko wezmę papier do spisania protokołu — powiedział policjant i wyszedł.
Dawid podszedł do lustra, żeby sprawdzić jak wygląda. Wydawało mu się, że wszystko jest w porządku. Włosy nie były rozczochrane, oczy tylko nieznacznie podkrążone, policzki nie zanadto zapadnięte. Z przegryzionej wargi sączyła się strużka krwi. Szybko wyciągnął chustkę z kieszeni spodni i otarł sobie wargę. Wtedy wyglądał znacznie lepiej.
Kurtka nie była zbytnio pognieciona. Sprawdził wszystkie kieszenie kurtki. Pieniądze były na swoim miejscu. Nie było czasu na ich liczenie, ale miał nadzieję, że wszystko się zgadza, o ile jakieś banknoty nie wypadły mu z kieszeni podczas szarpaniny z tamtym kierowcą.
W jednej kieszeni spodni znalazł małą karteczkę. Był na niej zapisany numer telefonu do psychoterapeuty ze szpitala. Przez chwilę zastanawiał się co z tą karteczką zrobić. Czy ją schować do kieszeni, bo mogła mu się jeszcze przydać, czy też lepiej ją wyrzucić, żeby jej przy nim nie znaleźli w razie ewentualnej rewizji osobistej. W pokoju nie było żadnego kosza na śmieci. W końcu wsadził ją do ust.
Wtedy nagle do pokoju wpadli dwaj funkcjonariusze, bardzo sprawnie rzucili Dawida na podłogę i unieruchomili, a następnie jeden z nich brutalnie wepchnął mu paluchy do ust i wyciągnął ową karteczkę. Dawid żałował, że nie zdążył jej połknąć.
Potem znowu pozwolono mu usiąść przy stole. Dwaj funkcjonariusze wyszli, a do pokoju wszedł znany mu już policjant z arkuszami papieru pod pachą. Usiadł po drugiej stronie stołu.
— Jak się pan czuje? — zapytał.
— Dobrze — odpowiedział Dawid.
— Zdaje się, że było tu jakieś zamieszanie.
— Nic takiego — odparł.
W kieszeni policjanta zadzwonił telefon.
— Przepraszam — powiedział, wstał od stołu i odszedł w róg pokoju, po czym odebrał połączenie telefoniczne.
— Słucham — powiedział do telefonu.
— Rozumiem — powiedział, po czym rozłączył się i wrócił do stołu.
Przez chwilę patrzył Dawidowi podejrzliwie w oczy, więc zaczął oglądać swoje dłonie.
— Co to była za karteczka, którą usiłował pan połknąć? — zapytał.
— Nic takiego — odparł.
— Jest na niej zapisany numer telefonu — powiedział.
— Owszem — przyznał Dawid.
— Do kogo? — dopytywał policjant.
— Do nikogo ważnego — odparł Dawid i się złośliwie uśmiechnął.
— Jeżeli zadzwonimy, to się dowiemy — powiedział policjant.
Wizja telefonu z policji do doktora w szpitalu jego przestraszyła.
— Nie trzeba — powiedział szybko.
— No więc? — nie ustępował policjant.
— To telefon do mojego lekarza — wyjaśnił.
— Choruje pan? — zapytał policjant.
— Owszem — odparł.
— Coś poważnego?
— A kto w dzisiejszych czasach nie choruje — powiedział. — Planeta umiera, naturalne środowisko jest zatrute, przyroda umiera, a ludzie jako część tej przyrody też umierają. Żaden człowiek nie może już czuć się bezpiecznie. Świat bardzo szybko zamienia się w Piekło, a ludzie coraz częściej okazują się Czartami.
— Coś w tym jest — stwierdził policjant.
— Chociaż jeden przyznaje mi rację — ucieszył się.
— Jest pan bardzo religijny? — zapytał policjant.
— Nie specjalnie, tak sobie — odpowiedział.
— Co pan ma w kieszeniach kurtki — zapytał znienacka.
— Nic — odparł.