E-book
39.38
drukowana A5
54.2
WSTYD

Bezpłatny fragment - WSTYD


Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8431-701-3
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 54.2

Dedykuję tę książkę samej sobie jako dowód,

że jednak coś udało mi się w życiu osiągnąć

CZĘŚĆ I

W MROKU

W pokoju bez ścian,

w latach bez dat,

w nocach bez snu,

wciąż trwam i trwam tu.


W pustce bez próżni,

w studni bez dna,

w męce cierpienia,

wciąż tylko ja.


W myślach bez zdarzeń,

w słowach bez słów,

w nadziei — ja

wciąż trwam i trwam tu.


Wiele razy zastanawiałam się, od czego zacząć tę historię… Jak ubrać w słowa to, co mi się przytrafiło? Jak opowiedzieć o życiu, marzeniach, porażkach i przeczuciach, żeby nie wyjść na śmieszną? Pewnej nocy doznałam olśnienia — nie ważne, w jaki sposób to napiszę, do części ludzi to trafi, do innych nie. Najważniejsze, bym uporządkowała swoje myśli, żebym zrobiła z nich ogromną kulę i zepchnęła w przepaść, żeby poczuć się nareszcie wolną.


Kiedy się zasypia, przychodzą człowiekowi do głowy najlepsze pomysły. Zawsze w takich chwilach żałuję, że nie mam pod ręką jakiegoś zeszytu i długopisu, żeby wszystko zanotować i przemyśleć to na spokojnie o poranku, bo wstawanie z łóżka, oświecanie światła, poszukiwanie skrawka papieru i jakiegoś pisadła na pewno by mnie skutecznie wybudziło i całą operację ,,SEN” musiałabym powtarzać.

Mogłabym być sławnym fotografem, bo kadry, które widzę, kiedy moje oczy są zamknięte są po prostu genialne. Mogłabym być reżyserem, albo chociaż scenarzystą, bo mam mnóstwo pomysłów na ujęcia, które zachwyciłyby świat. Mogłabym być piosenkarką, bo mam piękny głos i wzruszam się śpiewając. Mogłabym być skrzypaczką lub pianistką, bo muzyki tak jak ja, nie czuje nikt inny. Mogłabym być baletnicą lub kręcić piruety na lodzie, bo kocham taniec, który porusza do głębi. Mogłabym tworzyć piękne rzeczy — obrazy, rzeźby, mogłabym być artystką i cieszyć się uznaniem wielu ludzi. Dlaczego więc nie jestem żadną z tych osób? Zacznijmy od początku…


 XXX

Jako dziecko byłam bardzo samodzielna i… zbyt dojrzała jak na swój wiek? Nie uśmiechałam się za często, zanim coś powiedziałam, musiałam przemyśleć każde słowo. Dzieci mnie nie lubiły, bo nie śmiałam się z ich żartów, drażniły mnie ich dziwne zachowania i teksty, wolałam siedzieć cicho z nosem w książce, niż opowiadać o wakacjach czy innych rzeczach. Nie chodziłam na dyskoteki w podstawówce (byłam tylko raz i robiłam za podpórkę do ściany), bo dla mnie to było głupie — jakieś małpie ruchy do bezsensownych piosenek.

Dostałam kilka razy zaproszenie na czyjeś urodziny (zdarzyło się to może ze 2—3 razy), poszłam, ale bez entuzjazmu. Cały czas myślałam tylko o tym, żeby stamtąd jak najszybciej wyjść i wrócić do domu. W dodatku musiałam dać komuś prezent, a to było równoznaczne z tym, że moja mama musi na mnie wydać dodatkowe pieniądze. Przeważnie odmawiałam przyjmowania zaproszeń. Wymyślałam cokolwiek — że mnie boli brzuch, czy głowa, że mama mi nie pozwoliła, że jadę do babci itp.


Dorastałam w poczuciu winy, bo do niczego się nie przydawałam w domu, a tylko generowałam koszty. Zakupy odzieżowe były dla mnie udręką — nie chciałam nic, w każdej bluzce, kurtce czy spodniach wyglądałam głupio. Poza tym trzeba się było rozbierać w miejscu publicznym, to znaczy w sklepie (raczej rzadko) lub na targowisku (częściej). A wiadomo jak to jest na placu handlowym — z jednej lub dwóch stron ściana z pudełek z butami, na betonie karton, resztę ,,przymierzalni” stanowiła krzywo zainstalowana zasłona, którą co rusz ktoś z przechodniów potrącał. Wstydziłam się, że ktoś obcy zobaczy mnie w samych majtkach lub staniku i będzie komentować moją tuszę. Poza tym zawsze bałam się, że sprzedawczyni wetknie swoją głowę między kotarę, żeby sprawdzić, czy dała mi odpowiedni rozmiar.

Nienawidziłam tych wypraw po ciuchy i unikałam ich jak tylko mogłam. Siostra miała za to pole do manewru, co chętnie wykorzystywała. Nie miałam jej tego za złe — w końcu to ja byłam brzydka, z wiecznie podkrążonymi oczami od płaczu, z buzią jak kawał białej plasteliny, z fałdami tłuszczu na brzuchu i udami jak gigantyczne szynki.

XXX

Pamiętam bardzo dużo ze swojego dzieciństwa i przeważnie są to złe wspomnienia. Pamiętam wyzwiska koleżanek i kolegów ze szkoły, pamiętam jak szłam ulicą i jakiś chłopak rzucił mi petardę pod nogi, ktoś mnie ciągnął za włosy, ktoś inny uderzył w brzuch tak mocno, że popłakałam się na korytarzu. Pamiętam pinezki albo gumy do żucia podkładane na krzesło, ścinki z kredek wrzucone do piórnika, korektor wylany do tornistra i zepsutą nowiusieńką strugaczkę od mamy. Pamiętam rower z przebitymi oponami i mój plecak kopany przez chłopaków na przerwie. Na koloniach dziewczyny z pokoju włożyły portfel jednej z nich do mojej szafki, żeby zrobić ze mnie złodziejkę, ktoś inny sypnął mi piachem w twarz i musiałam chodzić do pielęgniarki na przemywanie oczu. Pamiętam też, jak celowo dostałam łokciem w nos w szkolnym autobusie i puściła mi się krew. Na basenie wepchnięto mnie na najgłębszą wodę mimo, że nie umiem pływać — pierwszy raz byłam wyławiana przez ratownika. Nawet idąc na zakupy z mamą nie byłam bezpieczna — chłopcy siedzący na oparciu ławki obsypali mnie łuskami wyjedzonego słonecznika i śmiali się ze mnie bardzo głośno, gdy próbowałam wyplątać obślinione łupinki z rozpuszczonych włosów. Pamiętam rzucanie we mnie papierowymi kulkami na lekcjach, a w zimie śnieżkami z kamieniem w środku, żeby bardziej bolało. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, ale po co, kogo to obchodzi.

XXX

Świat się zmienia. Zmieniają się też ludzie, ale nie ja. Wciąż jestem taka sama — tak samo bezradna i zagubiona, jak wtedy, gdy miałam kilka lat. Kiedyś słońce jaśniej świeciło, niebo było bardziej niebieskie, a każdy dzień przynosił coś nowego. Wtedy mogłam biegać beztrosko po lesie, zbierać szyszki i budować z nich fortece. Mogłam żeglować na łódce z kory, budować tamy na rzece, wyplatać wianki dla leśnych duszków i zbierać dojrzałe w słońcu poziomki. Wtedy mogłam wszystko. Bo trawa była soczysta i leśne igliwie mocno pachniało. Bo każda butelka po piwie oddana do sklepu miała niewiarygodną wartość i można było potem kupić dużo gumy do żucia z obrazkami w środku.


Jest noc. Leżę na dywanie. Światło latarni sprawia, że w pokoju wszystko jest pomarańczowe — woda w rzece do której wpadłam i prawie się utopiłam, patelnia, która się zapaliła, gdy próbowałam usmażyć sobie jajka i samochód, który z piskiem opon hamował na środku jezdni, bo przechodziłam w miejscu niedozwolonym. We śnie widzę twarze. Kilka uśmiechniętych dziewcząt, wycieczkę szkolną do skansenu, kamienne schody na górskim szlaku i starego żółwia z pracowni biologicznej. Ta brunetka z mysimi ogonkami ma już chłopaka — jej brązowe kozaczki ostatnio ubrudziły się w kałuży, bo weszła w nią przez nieuwagę. Stała razem z blondynką, której włosy miały niegdyś odcień czystego złota i można było w nich ujrzeć łany zboża. Teraz niemal biała fryzurka maźnięta jest ciemniejszymi pasmami, które idealnie komponują się z wściekle różowymi, włóczkowymi kolczykami. Jest tam też chłopak, niegdyś cichy i spokojny, teraz postawił włosy na żelu. Ma skórzaną kurtkę i młodszą od siebie o rok dziewczynę.

Pada deszcz. Upuszczona reklamówka wiruje w powietrzu, zatacza kręgi nad grupką młodzieży i osiada na gałęzi drzewa. Podjeżdża autobus. Wysiadają ludzie — modni, młodzi, uśmiechnięci. Wychodzę zza winkla i ze spuszczoną głową wsiadam do autobusu. Długie włosy, smutne oczy. Czarna Madonna z próżnym łonem.


Kiedyś, ale nie wiem kiedy, miałam mały domek, który był teatrem. Grały tam dziewczynki i zwierzęta. Przez chwilę był nawet mężczyzna, póki nie odpadła mu głowa. W moim teatrze wszyscy byli szczęśliwi — odwiedzali się codziennie, jeździli na wycieczki kolejką, chodzili do kina i na zabawy. Rozmawiali często, przyjaźnie były szczere. I póki pozwalałam im grać, wszyscy byli szczęśliwi. Ale stało się coś niedobrego, przestałam ich wypuszczać z pudełek i worków. Pewnego dnia zauważyłam, że wszyscy byli martwi. Ale teatru też już nie było. Puste miejsce na kamiennej podłodze. Brudny dywan, pudełko, kilka pinezek. To wszystko.


A więc leżę na dywanie. Śnię lub majaczę. Wszyscy się zmieniają, ich ciała rosną, umysły gęstnieją i przybierają konkretne kształty. Mój umysł jest płynny. Jak srebrzysta ciecz. Faluje jak zielone wodorosty w głębi oceanu. Znowu mam 5 lat i niebieską sukienkę z Arielką. Słomkowy kapelusz ląduje w kałuży. Przyglądam się dłoniom wydłubującym oczy martwej żaby — są duże i silne. Sukienka sięga do pępka, a białe rajstopki zwisają przy kostkach. Od lat mam umysł dziecka i duszę staruszki. Od lat tkwię w kokonie własnego ciała. Chcę się uwolnić, ale nie potrafię.


Za oknem noc. Latarnia nie chce zgasnąć. Poduszka klei się do mokrego policzka, oddycham ciężko, przez usta. Oby nikt mnie nie usłyszał. Wieje wiatr, ale tym razem nie przyniesie sztormu. Mój okręt nie wydostanie się z mielizny — podryfuje w kierunku skał, o które w najbliższym czasie się roztrzaska. Czuję, że mój czas dobiegł końca.


Nadchodzi nowy dzień. Muszę choć na chwilę zamknąć oczy, oszukać ciało namiastką snu.

XXX

,,Nic tak nie pomniejsza człowieka i nie spycha go w dół,

jak świadomość, że nie jest kochany.”

,,Doktor Glas” Hjalmar Söderberg

W szkole nigdy nie miałam chłopaka. Chciałam go bardzo mieć, ale równocześnie wiedziałam, że to marzenie nie do spełnienia. Byłam nudna, nie udzielałam się zbytnio w kółkach zainteresowań, nie należałam do Samorządu Szkolnego, nie umiałam grać w piłkę nożną czy ping-ponga, byłam gruba i nosiłam niemodne ubrania. Przez te wszystkie lata nie dostałam nigdy żadnej Walentynki, ani nawet pozdrowień w szkolnej gazetce. Co roku miałam nadzieję, że coś się zmieni, że ktoś nawet dla żartów napisze parę słów na byle jakiej kartce z serduszkiem i w końcu nie będę jedyną dziewczyną w klasie, którą Amorek (czyli jakaś koleżanka ze starszych roczników przebrana odpowiednio do okazji) ominie szerokim łukiem. Moje niedoczekanie…


Przez pierwsze cztery lata podstawówki kochałam się w pewnym blondynie o prześlicznych, niebieskich oczach. Co chwilę zerkałam w jego stronę, śmiałam się z jego żartów, graliśmy też kiedyś większą grupą we ,,Flirt” na korytarzu przed lekcjami i specjalnie dawałam mu takie karty, żeby zrozumiał, że coś do niego czuję i żeby zrobił pierwszy krok. Nigdy to nie nastąpiło, choć kilka razy miałam wrażenie, że chce mi coś powiedzieć, bo koledzy popychali go w moją stronę na przerwach.

To były czasy popularności tak zwanych ,,Złotych myśli”, czyli zeszytu z niezliczoną ilością pytań o wszystko (ulubiony kolor, serial, film, bajkę, piosenkę, zespół lub piosenkarza, potrawę, ciuchy, o datę urodzin, rodzeństwo, wymarzony prezent, przyszły zawód, o kolegów i koleżanki, o najlepszego przyjaciela/przyjaciółkę i przede wszystkim – ,,masz dziewczynę/ chłopaka?” oraz ,,lubisz mnie?”). Ja również uległam tej modzie, chociaż wiele nerwów mnie kosztowało podsuwanie zeszytu kolejnym osobom z niewinnym pytaniem: ,,wpiszesz mi się?”. Gdy moje ,,Złote myśli” wypełniła już większa część klasy, przyszedł czas na ,,mojego” blondyna. Pamiętam ten emocjonujący moment, kiedy zwrócił mi zeszyt i mogłam w końcu przeczytać jego odpowiedzi. Pierwsze kilkanaście albo kilkadziesiąt pytań (nie wiem ile ich w końcu było) przeleciałam z prędkością światła, żeby jak najszybciej dotrzeć do tych dwóch najważniejszych — o dziewczynę i o mnie. Odpowiedź na pierwsze brzmiała: ,,nie”, a na drugie: ,,nie wiem”.

,,Rozczarowanie” to najlepsze słowo, jakie udało mi się dopasować do tych wspomnień. Pogrzebałam w myślach moją pierwszą miłość po czwartym roku.


Drugim wybrańcem okazał się być chłopak o śniadej cerze, ciemnych włosach i brązowych oczach. Wiedziałam, że z tego też nic nie będzie, więc po prostu na niego patrzyłam i wyobrażałam sobie różne scenariusze z naszym udziałem — jakiś spacer po lesie, przejażdżka rowerowa. Niczego nie oczekiwałam, więc nie dawałam po sobie poznać, że mi na nim zależy. Tak minęły kolejne dwa lata. Nic się nie wydarzyło między nami — w każdym razie nic pozytywnego. Pamiętam jak mi podkładał nogę w klasie, żebym się wywróciła między ławkami, jak przekręcał moje nazwisko i wychodziło z tego bardzo brzydkie słowo. Nie zapomnę też nigdy pewnych zajęć, na których mieliśmy zrobić kleksa z atramentu, złożyć w połowie kartkę, potem znów otworzyć i zinterpretować otrzymany kształt. Nie pamiętam co mi wyszło, może nic konkretnego — chciałam pokazać nauczycielce obrazek, żeby mi pomogła, ale wtedy wkroczył do akcji mój oblubieniec z tekstem: ,,to twoja trumna”. Zrobiłam się cała czerwona na twarzy, nauczycielka również, wybałuszyła na niego oczy i nie wiedziała co powiedzieć. Tak zakończyło się moje zauroczenie numer dwa.


Gimnazjum to czas w którym naprawdę potrzebowałam bratniej duszy — oprócz bliskiej koleżanki (co też w sumie mi nie wyszło), chciałam mieć też chłopaka. Wypatrzyłam sobie największe ciacho w szkole — wysportowanego bruneta o dzikim wzroku i zabójczym uśmiechu. Mój Boże, jak ja za nim szalałam! Myślałam o nim w dzień i w nocy, szukałam go wzrokiem na korytarzu, czy na boisku. Zaprzyjaźniłam się z jego kolegą, żeby mieć łatwiejszy dostęp do obiektu moich westchnień, a także, żeby wzbudzić w nim zazdrość. Ukradłam nawet jego starą kartkówkę z sali biologicznej, żeby mieć namiastkę niego — wpatrywałam się godzinami w jego charakter pisma, gładziłam kartkę, bo przecież On też jej dotykał!

Niestety dziewczyny lgnęły do niego jak muchy do plastra miodu i coraz bardziej byłam pewna, że nic z tego nie będzie. Jakie miałam szanse z chudziutką blondynką o prześlicznym uśmiechu, która w dodatku była ode mnie 2 lata starsza? Patrzyłam na nich jak się razem śmieją, jak on ją łaskocze, obejmuje w pasie. Patrzyłam i powolutku umierałam w środku. Całe trzy lata o nim marzyłam i nigdy nie zamieniłam z nim nawet słowa.


Liceum — kolejne lata udręki, nie tylko ze względu na platoniczne miłości, ale także przez przytłaczające poczucie wyobcowania. Nowa szkoła, nowi ludzie, myślałam, że może być tylko lepiej — pozbyłam się bagażu starych znajomości, których miałam już serdecznie dość. Nikt o mnie nic nie wiedział, mogłam stworzyć siebie na nowo. Dość szybko znalazłam nową grupę koleżanek, w które się wkomponowałam jak kameleon. Zawsze trzymałam się na uboczu, więc szukałam podobnych do mnie ,,przegrywów” z fobiami i dziwactwami.

Pierwsza strzała Amora dosięgła mnie na korytarzu, kiedy zobaczyłam najcudowniejszego chłopaka w całym mieście — szczupły, wysoki, długie blond włosy, niechlujnie ubrany, brakowało mu tylko gitary w ręce, a gotowa byłam całować ziemię, po której stąpa. Nie wiedziałam jak ma na imię, więc nadałam mu takie, które według mnie najbardziej mu pasowało.

Wypatrywałam go na korytarzach szkoły, marzyłam, żeby się do mnie kiedyś odezwał — przecież było widać, że gustujemy w podobnej muzyce, mielibyśmy pewnie wiele tematów do rozmów. Niestety nigdy do tego nie doszło. Chyba pod koniec pierwszego roku znalazł sobie dziewczynę — drobną, szczupłą. Nienawidziłam jej z całego serca i jak tylko miałam okazję, to popychałam ją na korytarzu, czy kopałam po nogach, niby przypadkiem. Na niego też się obraziłam i postanowiłam o nim zapomnieć. Nie męczyłam się z tą miłością całe trzy lata, jak to było w innych przypadkach — chłopak ściął włosy i dzięki temu łatwiej mi było przekonać samą siebie, że jest beznadziejny i dobrze, że nie jesteśmy razem.


Potrzebowałam nowego obiektu westchnień i dość szybko go znalazłam — chłopak w tym samym wieku co ja, troszkę dłuższe włosy niż przewiduje ustawa o męskiej fryzurze, wąsy, bródka i śliczne, zielone oczy. Przypominał mi trochę jednego z moich ulubionych wokalistów, więc nocami zacierała się granica między tym co realne, a marzeniami — tworzyłam w głowie przeróżne scenariusze, że jesteśmy razem, że całujemy się na szkolnym korytarzu i wszyscy mi zazdroszczą takiego chłopaka, że siedzę mu na kolanach w radiowęźle… Niestety i w tym przypadku poniosłam sromotną klęskę. Ukończyłam liceum z brutalnie poćwiartowanym sercem i brakiem sił do dalszego życia.

XXX

Nie powinieneś przede mną klękać — to nie jest godne mężczyzny. A ty, obdarty z honoru i męskiej dumy, tkwisz na kolanach przed kobietą, która cię upokorzyła. Wokół pełno czarno-białych gazet — nie chcę, żeby twoja krew wsiąkła w dębowy parkiet mojego nowego pokoju.


Masz zamknięte oczy, oddychasz miarowo, choć wiem, że to tylko pozory. Naga pierś do połowy przykryta jest przez rozpuszczone blond włosy, ręce są posiniaczone i zakrwawione — chciałam sprawdzić jak smakujesz.


Czas nadszedł. Wyciągam w twoim kierunku pistolet, dotykam nim czoła, staram się zmusić cię do spojrzenia mi prosto w oczy. Milczysz, zapatrzony we własne dłonie. W końcu nie wytrzymuję napięcia i naciskam spust. Między twoimi oczami wykwitła czarna dziura po kuli — wygląda jak znamię hinduskiej tancerki. Przechylasz się na bok i ostatkiem sił chwytasz mnie za łydkę, twoja dłoń jest mokra od potu. W powietrzu czuję zapach śmierci i strachu.


Nagle zauważam na lufie lepką, białawą ciecz — zlizuję ją szybko, by nie utraciła twojego ciepła, pochodzącego z wnętrza czaszki. Cofam się kilka kroków, żeby jeszcze raz na ciebie spojrzeć, zapamiętać twoje ciało — złote włosy rozsypały się po podłodze jak pajęcza sieć, przetykana gdzieniegdzie rubinami krwi. Wącham lufę, rejestruję ostry zapach prochu i w milczeniu podchodzę do drzwi.


— Żegnaj — szepczę gasząc światło.

XXX

Poszłam na studia — miało być już tylko lepiej, bo przecież byłam dorosłą osobą, chciałam zdobywać wiedzę, żeby mieć potem dobrze płatną pracę i spełniać swoje marzenia o podróżach. Trochę mnie przerażał świat doktorów i profesorów, zajęcia nie w normalnej szkolnej sali, tylko na wielkiej auli, przerażały mnie te tłumy ludzi, ogrom materiału do nauki i... samotność w tłumie. Z tego, co zauważyłam wszyscy mieli tam kogoś bliskiego — koleżankę z liceum, sąsiadkę, współlokatorkę, część się pewnie poznała tam, na miejscu, ale ja zawsze miałam z tym problem, więc byłam jak to piąte koło u wozu. Wiadomo, że jak czegoś potrzebowałam, to się odzywałam do ludzi, z paroma osobami chyba się zaprzyjaźniłam. Nie pomogło mi to niestety w stuprocentowym otwarciu się na ludzi. W ogóle już dawno zauważyłam, że choćbym nie wiem jak się starała być miła, uczynna, lojalna i dyskretna, to ludzie mają to gdzieś. Zawsze, prędzej czy później, zostaję sama, na lodzie, wystawiona do wiatru. Doświadczałam tego przez te wszystkie lata w szkole, a potem i na studiach — byłam niewidzialna.

Studiów nie ukończyłam — nie podeszłam do egzaminów końcowych na pierwszym roku, bo stchórzyłam. Jednego przedmiotu kompletnie nie rozumiałam, drugiego nie byłam w stanie wykuć, na trzecim przeraził mnie ogrom książek do przeczytania. Próbowałam, ale poległam. Przeszłam załamanie nerwowe spowodowane zarówno nauką, jak i na tle miłosnym.

XXX

Świnia. Krowa. Gruba Beka. Spaślak. Wieloryb. Boczek. Salceson. Maśnica. Kulka. Locha. Wieprz. Klępa. Grubaska. Świnka Piggy. Plus size. Pasztet. Orka. Baleron. Smalec. Parówa. Sumo. Słoń. Pączek. Idiotka. Debilka. Kretynka. Skończone Zero. Frajerka. Dziwoląg. Dzikuska. Małpa. Dziwka. Oszołom. Wieśniara. Patolka. Psychiczna. Półmózg. Down. Czarownica. Wiedźma. Ofiara Losu. Beksa. Płaczka. Beztalencie. Wariatka. Kurwa. Szmata.

Imiona te zawdzięczam wszystkim ludziom, których kiedykolwiek spotkałam na swej drodze.

XXX

Wiedziałam, że mój dom rodzinny różni się od innych. Goście niezapowiedziani to był dramat — bałagan i syf w całym domu, wszyscy w starych, potarganych ciuchach, nic reprezentacyjnego do jedzenia, czym można by ugościć. Poza tym, gdy w kuchni dziadków po podłodze wiły się zwoje gumowego węża, często unosił się też jakiś przedziwny, kwaśny odór. Babcia zabroniła mi komukolwiek o tym wspominać. Po latach dowiedziałam się co było tego przyczyną — dziadek pędził bimber i ktoś mógłby o tym donieść na policję.

Goście planowani to też kłopot, bo trzeba kupić jedzenie i alkohol, trzeba wysprzątać cały dom, ubrać się i uczesać, zrobić makijaż. Trzeba się przywitać całusami i uściskami, siedzieć przy stole do kiedy gość siedzi, nie wolno oglądać swoich ulubionych programów, bo w telewizji ma być coś, co podoba się gościowi. A kiedy już zostawali sami swoi, to najczęściej rozpoczynała się awantura…

Zresztą, awantury były raczej na porządku dziennym — o brudne naczynia, o głośną muzykę, o nieposprzątany dom, o długo świecące się światło wieczorem, o zbyt długie kąpiele, o złą ocenę w szkole, o jedzenie zbyt szybko znikające z lodówki, o zwierzęta, o rozmowy telefoniczne, o zapraszanie kogoś do domu ( to dotyczyło mamy i siostry, ja akurat nie miałam kogo zapraszać). Litania przewinień nie miała końca. Najłatwiej było siedzieć cicho w pokoju i udawać, że się nie istnieje.

Niektóre sprzeczki rodziców przerażały mnie tak bardzo, że płakałam cichutko schowana pod łóżkiem i błagałam Boga, żeby nie dopuścił do czegoś strasznego. Bywało, że z okna leciały garnki i patelnie, bywało, że na podłodze w kuchni leżały porozbijane jajka czy talerze. Bałam się, że ojciec nas kiedyś pozabija, bo wiele razy nam to obiecywał. Wyzywał nas od najgorszych i mówił, że nas nienawidzi. Kilka razy przyłapałam go, jak dusił mamę za szyję. Wkraczałam wtedy do akcji — krzyczałam, płakałam, prosiłam, szczypałam po rękach — ale on był silniejszy i mnie odpychał. Kiedyś trącił mnie tak mocno, że poleciałam na kaloryfer w przedpokoju i rozbiłam głowę.


Ja też nienawidziłam samej siebie — byłam gruba, brzydka, pryszczata, z napuchniętą od płaczu twarzą, nie umiałam sobie zrobić makijażu, ani ładnej fryzury. Nie miałam nic do zaoferowania światu, nie mogłam w żadnej dziedzinie się wykazać, zaimponować komuś. Ubierałam się byle jak, chciałam ukryć moją wagę, więc raczej nie pozwalałam sobie na spódnice, czy dopasowane bluzeczki, sukienki też dawno odeszły w niepamięć.

Moja niska samoocena też nie wzięła się znikąd — ileż to razy słyszałam od kolegów czy koleżanek ze szkoły, że jestem gruba. Ile razy czułam na sobie spojrzenia innych, słyszałam śmiechy, widziałam, jak mnie obgadują i wytykają palcami. Nawet jedna nauczycielka nie mogła się powstrzymać i upokarzała mnie wielokrotnie przed całą klasą. W rodzinie też nie było oporów co do komentowania czyjejś wagi. Najgorsze były momenty, kiedy babcia upiekła ciasto i wołała nas, żebyśmy spróbowały, oceniły. Jadłyśmy więc z siostrą, smakowało nam, a potem babcia komentowała naszą wagę. Miałam ochotę wziąć nóż i odkroić sobie te fałdy na brzuchu, chciałam uciąć sobie pośladki, włożyć palce do gardła i wszystko zwrócić, ale nie robiłam nic. Wracałam do pokoju w podłym nastroju i płakałam, wbijając sobie paznokcie w ręce lub policzki, albo słuchałam mocnej muzyki, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia, że znów schrzaniłam sprawę.

Moja obsesja na punkcie wagi sięga czwartej klasy podstawówki, kiedy to po wakacjach mój sąsiad powiedział mi, że przytyłam. Czułam się okropnie — urosły mi piersi (które zaczęłam ściskać bandażem elastycznym), brzuch też miałam bardziej wypukły niż dawniej, więc chodziłam na ciągłym wdechu. Starałam się ograniczać ze słodyczami, ale ciężko było się oprzeć pokusie, tym bardziej, że co chwilę od kogoś dostawałam coś słodkiego.

Im byłam starsza, tym bardziej brzydziłam się swojego ciała. Wiele razy w czasie jakiegoś dołka psychicznego (że nie mam przyjaciół, że dostałam czwórkę, a nie piątkę, że chłopaki nie zwracają na mnie uwagi, że jestem pośmiewiskiem, że nikt mnie nie lubi, że nikt mnie nie zaprasza do siebie do domu, że nigdy nie jeżdżę na wakacje nad morze, czy gdziekolwiek indziej) płakałam i szczypałam się po brzuchu, uderzałam w niego pięścią, żeby znikł, żeby wessało go do środka, pomiędzy żebra.

Coraz częściej szukałam jakiś diet w Internecie, ściągałam zdjęcia szczupłych i ładnych dziewczyn, żeby móc się jakoś zainspirować do odchudzania, wycinałam zdjęcia modelek czy aktorek z gazet i wklejałam do specjalnego zeszytu, który trzymałam ukryty głęboko w dolnej szufladzie biurka. Pisałam tam też różne motywujące hasła (w tym dekalog anorektyczek), liczyłam kalorie, ważyłam się i mierzyłam wszelkie obwody mojego tłustego cielska, żeby mieć pod kontrolą centymetry.

Znalazłam też sposób jak poradzić sobie z negatywnymi emocjami — jak było mi bardzo źle, to brałam żyletkę, którą trzymałam w plastikowym pudełku po kremie i pozwalałam jej hasać swobodnie po udach, brzuchu, a także z czasem i po rękach. To ostatnie było dość ryzykowne, ale w tym czasie akurat podpatrzyłam styl ubierania się jednej z dziewczyn ze szkoły, więc nie było problemu. Od tego momentu często nosiłam czarną, bawełnianą bluzkę z długim rękawem i na to zakładałam jakiś T-shirt.

XXX

Gdy się tniesz, nie czujesz bólu. Widzisz krew, a czas płynie jak w zwolnionym tempie. Patrzysz na rękę z żyletką przesuwającą się gładko po skórze. Chwilowe przerażenie — dlaczego znów to zrobiłam? I ulga. Po pierwszej kropli krwi nabrzmiewającej niczym malutki balonik, czujesz ulgę. Potem idzie już szybko. Ruch za ruchem — żyletka mknie jak szalona, wciąż chcesz więcej! Krew, krew, krew! — twoja mantra.


Potem, patrząc w lustro, widzisz potwora — pokrwawione ręce, ślady starych nitek. Myślisz — dlaczego? Przyrzekasz — nigdy więcej! Śmieszne. Nie dotkniesz już żyletki. Przynajmniej do następnego razu…

XXX

Nie wiem w której klasie pani w szkole kazała nam pisać pamiętnik — może to była klasa druga, a może trzecia? Z początku opornie mi to szło, bo nie wiedziałam kompletnie o czym pisać — czy wymieniać ze szczegółami co zjadłam? Czy streszczać wszystkie rozmowy z domownikami? Czy pisać o godzinach spędzonych na poddaszu i o grzebaniu w pudłach z gazetami i zabawkami? Czy przyznawać się do kradzieży jabłek i kukurydzy od sąsiada?

Początkowo pomagała mi mama, czytała moje wypociny, poprawiała błędy, coś kazała wykreślić, tam coś dopisać. Z czasem to polubiłam i mimo że zadanie w szkole już się skończyło (jeśli dobrze pamiętam, to mieliśmy rozpocząć pamiętniki od ferii zimowych), ja dalej pisałam i pisałam. Miałam stosy zeszytów z moimi wynurzeniami i mimo obaw, że wpadną w niepowołane ręce (siostry lub mamy), kontynuowałam tę zabawę. Opisywałam moje dni dość szczegółowo, zamieszczałam też prawdziwe imiona i nazwiska. Potem odkryłam blogi i przerzuciłam się na pamiętnik internetowy, a wymęczone zeszyty potargałam i spaliłam w piecu. Z jednej strony się cieszyłam — nikt już nie pozna moich sekretów i porażek, ale z drugiej strony było mi żal tych kartek nasączonych łzami, atramentem i moją własną krwią. Pamiętam, że za pomocą szpilki nanosiłam krew na papier i pisałam tak fragmenty ulubionych piosenek albo rysowałam pentagramy i trumienki. Potem zlizywałam resztki krwi z rąk (miała metaliczny posmak), w nacięcia wcierałam sól kuchenną i upajałam się w samotności spotęgowanym bólem.

Chciałabym po latach zajrzeć do tych zapisków i zobaczyć jak się zmieniłam, zmądrzałam, jak zmieniły się moje gusta i sposób myślenia. W tym momencie chciałabym chłodnym okiem ocenić tę 8-letnią dziewczynkę, która zaczęła pisać pamiętnik, oraz szesnastolatkę, która cały ,,dorobek swojego życia” wrzuciła w gorące płomienie.

XXX

Siedzę sama w domu. Jest piękna pogoda, świeci słońce, ludzie spacerują ulicami, dzieci śmieją się i krzyczą. Dlaczego nie umiem być częścią tego społeczeństwa? Zawsze się izolowałam, choć pragnę bliskości i zrozumienia drugiego człowieka.

Ile bym dała za przyjaciółkę, której wszystko można powiedzieć! Za dziewczynę, która mnie zrozumie, da wsparcie, przytuli, kiedy będę tego potrzebowała, która się będzie śmiała razem ze mną i płakała wtedy, kiedy i ja płaczę. Chciałabym rozmawiać o marzeniach i o strachu, o nadziei na lepsze jutro i o utraconych szansach…


Patrzę przez okno i zazdrość zżera mnie od środka. Najchętniej skoczyłabym z balkonu — mieszkam wysoko, więc zgon murowany. Powstrzymuje mnie tylko jedna myśl — jak będę wyglądać tam na dole? Jak będę wyglądać po śmierci? Na pewno z roztrzaskaną głową i połamanymi kończynami nie będzie to korzystny wygląd. Oczy na wierzchu, usta otwarte, wszędzie krew…

Co powiedzieliby sąsiedzi i ludzie z mojej pracy? Stare babcie by lamentowały, że połamałam im kwiatki pod blokiem, matki z dziećmi, że powinnam wybrać jakieś ustronne miejsce, a nie umierać tak na widoku, kiedy ich bombelki patrzą. Kierowniczka na pewno by powiedziała, że byłam głupią dziewuchą, a dziewczyny z pracy tylko by potrząsały głowami z niedowierzaniem. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? To pytanie powtarzano by dzień, może dwa, potem by o mnie zapomnieli, jestem tego niemal pewna.


Często wyobrażam sobie, że nagle ktoś mnie atakuje w autobusie — wyciąga nóż, wbija mi go w klatkę piersiową i patrzy jak się wykrwawiam. Albo jak dostaję przypadkowo kulkę gdzieś na ulicy — chwilowe przerażenie, wszechogarniający ból, z niedowierzaniem patrzę na rozkwitającą czerwienią plamę krwi na moim brzuchu, a potem padam na twarz i zastygam w pozycji szmacianej lalki porzuconej przez dziecko.

Czy to normalne pragnienia? Czy każdy o tym myśli?

XXX

Kiedy obserwowałam ją z okna mojego pokoju, wyglądała całkiem normalnie — szła uliczką w ciemnej, letniej sukience, na nogach miała znoszone buty. Zewsząd otaczała ją soczysta zieleń wybujałych traw i pokrzyw, rozłożyste łopiany zdawały się łapać ją za kostki, gałęzie wiśni zwieszały nisko swe owoce. Jednak nie wszystko było z nią w porządku — idąc zataczała się lekko na boki, co chwilę zanosiła się chrapliwym śmiechem. W pewnym momencie podniosła głowę na tyle wysoko, że promienie zachodzącego już powoli słońca oświetliły jej szyję — w sumie, kogo to obchodzi, że miała podcięte gardło?

XXX

Z roku na rok coraz mniej we mnie wiary, że będzie inaczej, lepiej. Ile razy przysięgałam sobie, że schudnę do wakacji, potem, że do Sylwestra? Ile razy mówiłam sobie: znajdę lepszą pracę i będę dużo zarabiać, żeby w końcu móc spełniać marzenia? Lata mijają, a u mnie nic się nie zmienia. Nie miałam nic i dalej nic nie mam.


Pamiętam jak mama śpiewała mi do snu: ,,Ach śpij kochanie…/ Jeśli gwiazdkę z nieba chcesz, dostaniesz. / Czego pragniesz daj mi znać, / ja ci wszystko mogę dać. / Więc dlaczego nie chcesz spać?”. Oto kłamstwa, którymi karmią nas dorośli…

XXX

Co jakiś czas powraca do mnie myśl, że chciałabym kiedyś spróbować hipnozy. Wierzę w reinkarnację i jestem pewna, że żyłam już kiedyś przynajmniej dwa razy. Niewielu osobom o tym mówiłam a ci, którym wspomniałam uznali mnie zapewne za wariatkę.

Moje najwcześniejsze wspomnienie pochodzi z czasów, gdy miałam 4—5 lat. Moją ulubioną zabawą było wtedy udawanie, że idę gdzieś sama, przez pustkowie, jest noc i śnieżna zawierucha. Wokół nie ma żadnych domów, żadnych drzew. Jest mi strasznie zimno mimo, że jestem opatulona w płaszcz do ziemi, mam długą spódnicę i chustę na głowie. Boję się, chciałabym znaleźć jakieś schronienie dla siebie i dziecka, które niosę pod płaszczem. W końcu zmęczona i zrezygnowana siadam na śniegu i zamarzam razem z niemowlęciem.

W mojej zabawie przykrywałam biurko kocem, gasiłam światło i płacząc, wchodziłam pod blat razem z lalką. Wsadzałam ją sobie pod koszulkę chroniąc przed zimnem, a przy okazji dając possać wyimaginowaną pierś. Bawiłam się w to wiele razy, zawsze czując podobny strach i dezorientację. Nie wiem, czy to normalna zabawa dla 4-letniej dziewczynki. Ja uważam, że przeżywałam po prostu na nowo swoją śmierć w poprzednim wcieleniu.


Drugie wspomnienie — mniej więcej z tego samego okresu — ma silny związek z wodą i morzem. Zawsze fascynowały mnie tematy związane z żeglarstwem, odkąd pamiętam czułam ekscytację myśląc o statkach, żaglach, wietrze i wodzie. Marzyłam, że kiedyś zostanę piratem. Niestety gdy nadchodziła noc bardzo bałam się położyć spać. Byłam przeświadczona o tym, że już się nie obudzę, że umrę. Płakałam bezgłośnie w poduszkę żeby mama nic nie słyszała i w końcu zapadałam w półsen w którym zawsze tonęłam. To uczucie było tak prawdziwe, że niemal czułam zimną wodę wlewającą mi się przez usta i nos prosto do płuc. Ten sen na jawie trwał kilka lat i również uważam, że był wspomnieniem mojego poprzedniego życia w którym byłam mężczyzną związanym z morzem.

XXX

Bardzo często myślę o przeszłości — o moim dzieciństwie, o tym co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że moje zaburzenia mają początek w relacjach z rodzicami, siostrą i dziadkami. Na pozór byliśmy normalną rodziną, ale od środka wcale to tak nie wyglądało. Nie skarżyłam się nigdy nikomu z zewnątrz, ani nie poruszałam tych tematów z mamą z którą najwięcej rozmawiałam i spędzałam czasu. Mama wiedziała jak jest — żaliła się na ojca, płakała przez niego, ale nigdy nie podjęła żadnych radykalnych kroków. Dlaczego? Bo byłyśmy od niego zależne finansowo. Mama nie pracowała, zajmowała się domem, poza tym rozwód nie wchodził w rachubę — co by ludzie powiedzieli? Zresztą łączył ich ślub kościelny, a jak wiadomo: rozwód to grzech.

Przez alkoholizm ojca sama wpadałam w nałogi — najpierw w nałóg jedzenia (potem przeplatany głodówkami) i samookaleczania się (żyletką, nożem, cyrklem, paznokciami, a nawet zębami), z czasem zaczęłam palić papierosy i upijać się do nieprzytomności na imprezach.

Dla osoby, która nigdy nie miała przyjaciół i nie chodziła na dyskoteki, imprezy w każdy weekend i nieograniczony dostęp do alkoholu były czymś niezwykłym. To, że nie zostałam wtedy okradziona, zgwałcona lub zamordowana to cud. Dużo ryzykowałam włócząc się z nieznajomymi chłopakami po obcym mieście i sypiając w obcych łóżkach.

Dobra, nie oszukujmy się, gdybym dramatycznie nie schudła po tym, jak mnie rzucił mój jedyny chłopak, to nie chodziłabym wcale na żadne balangi. Po prostu starałam się udowodnić sobie i całemu światu, że jestem super atrakcyjna i każdy na mnie poleci. To pijackie szaleństwo nie trwało na szczęście zbyt długo — po kilku miesiącach zdałam sobie sprawę, że to wszystko nie ma sensu.

Nie znalazłam faceta, którego tak rozpaczliwie pragnęłam, nie znalazłam prawdziwych przyjaciół, a jedynie piątkowo-niedzielnych znajomych z którymi nie mam już absolutnie żadnego kontaktu. Postanowiłam zmienić coś w swoim życiu i to natychmiast, nim będzie za późno i skoczę pod pociąg, albo się powieszę na gałęzi drzewa.

Zaczęłam szukać mieszkania w innym mieście — najlepiej kawalerki, żeby się nie użerać z obcymi ludźmi. Nie miałam pracy, pieniędzy, znajomości, ale za to miałam głupie pomysły…

XXX

Gdybym mogła cofnąć czas, to nie popełniłabym ponownie tylu błędów. Oczywiście pod warunkiem, że pozostałabym przy swojej obecnej świadomości. To byłoby ciekawe doświadczenie — ciało dziecka i umysł kobiety. Zawsze uważałam się za zbyt głupią — i w szkole, i w pracy. Wyobraźmy sobie, że to jednak jest możliwe… Co bym wtedy zrobiła?

Na pewno uważałabym na to, co jem, żeby przez resztę życia nie borykać się z nadwagą i związaną z nią niską samooceną. Gdybym w szkole była szczupła, myślę, że miałabym więcej przyjaciół, byłabym odważniejsza, może tańczyłabym w szkolnym zespole jak wszystkie moje koleżanki z klasy? Gdybym miała przyjaciół, to chodziłabym na dyskoteki i jeździłabym na szkolne wycieczki, ludzie zapraszaliby mnie na urodziny, czy tak po prostu do domu po szkole, żeby posiedzieć w pokoju i pogadać. Myślę, że może nawet miałabym chłopaka, albo dwóch? Kto wie? Gdybym poznała co to odwzajemniona miłość płci przeciwnej to nie pakowałabym się w tak niebezpieczne sytuacje, które mnie spotkały w ,,dorosłym życiu”.


Któregoś dnia wpadłam na pomysł, że poszukam wrażeń w Internecie — założyłam konta na różnych portalach oferujących spotkania w wiadomym celu. Nie posługiwałam się oczywiście moimi prawdziwymi danymi, nawet zdjęcia ściągnęłam z sieci. Umówiłam się kilka razy (więcej, niż bym sobie w tym momencie życzyła) z całkiem obcymi facetami, którzy na szczęście nie okazali się seryjnymi mordercami, ale przecież mogło się wydarzyć praktycznie wszystko. Czy żałuję? I tak, i nie. Z jednej strony poczułam się atrakcyjna i pożądana, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam, mogłam też zdobyć pierwsze doświadczenia w kontaktach damsko-męskich. Z drugiej strony — straciłam dziewictwo z kompletnie nieatrakcyjnym dla mnie facetem, który mnie użył jak zabawki, jak dmuchanej lali. Czułam się strasznie po tym pierwszym razie — wykorzystana, zbrukana. Okropnie płakałam cały dzień po powrocie do domu, bo bałam się ciąży i jakiś chorób (mimo moich usilnych próśb zrobiliśmy to bez zabezpieczenia). Czemu zrobiłam to po raz kolejny? Chyba po to, żeby nabrać wprawy i (gdy spotkam kogoś naprawdę dla mnie interesującego) żeby nie wyjść na idiotkę, która nie ma pojęcia co robić w łóżku.

Rzeczywiście po jakimś czasie wiedza ta mi się przydała — poznałam chłopaka innego niż wszyscy, w których się do tej pory zakochiwałam. Nie był on moim ideałem, jednak miał w sobie coś intrygującego i bardzo męskiego — smutne oczy i rozbrajający uśmiech. Nigdy nie byliśmy parą, nigdy nie zaprosił mnie na randkę, rzadko odpisywał na moje wiadomości, to raczej ja za nim latałam i nagabywałam w pracy. Byłam na tyle skuteczna (albo łatwa — z jego perspektywy), że doszło między nami do czegoś więcej. Po raz pierwszy zrobiłam to, bo na prawdę chciałam. Nie zapomnę przenigdy jego sztuczki ze strużką zimnej wody na moich plecach — do dziś mam rozkoszne ciarki na samo wspomnienie. Był to nasz pierwszy i ostatni raz — widzieliśmy się w przelocie jeszcze kilkukrotnie, ale nie zaszczycił mnie już nigdy nawet spojrzeniem.


XXX

Siedzimy naprzeciw siebie przy okrągłym stole — ty i ja. Wokół panuje mrok. Jedynym źródłem światła jest czarna świeca paląca się przy drzwiach. Nasze krzesła przykryte są ciężkim, aksamitnym materiałem, który przypomina obicie królewskiego tronu.

Wyglądasz wspaniale, lekki zarost dodaje twojej twarzy niezwykle męskiego wyglądu. Uśmiechasz się, twoje oczy błyszczą, dostrzegam w nich nawet odbicie własnej twarzy. Wyciągasz naszą zabawkę i kładziesz na środku stołu. Niecierpliwe palce gładzą czarny metal, dotykają otworu lufy. Wyciągasz pudełko z nabojami. Otwierasz magazynek i ładujesz dwie kule. Pistolet znów ląduje na stole.


— Ty pierwsza… — szepczesz.


Obracam pistolet w palcach. W końcu zamykam oczy i przykładam lufę do skroni. Naciskam spust. Nic. Oddaję go rozczarowana. Teraz ty. Uśmiech igra na twoich wargach, gdy wkładasz lufę do ust. Naciskasz — pudło! Próbujesz jeszcze raz i jeszcze. Nie protestuję. W końcu trafiasz. Na moment zastygasz, źrenice rozszerzają się do rozmiarów śmierci. Krztusisz się, plujesz krwią, na stole widzę przezroczysty płyn mózgowo-rdzeniowy. W końcu nieruchomiejesz z pistoletem między nogami. Patrzę na ciebie z lekką odrazą, ale i z fascynacją. Biorę pistolet — teraz moja kolej. Siadam na krześle i raz po razie naciskam spust. W końcu, zdenerwowana wyciągam magazynek — pusto.


— Jak mogłeś? — krzyczę.


Przeszukuję pokój, ale nie znajduję żadnej amunicji. Wybiegam trzaskając drzwiami. Podmuch wiatru gasi płonącą świecę…

XXX

Zawsze pragnęłam miłości romantycznej — nieco szalonej, zaskakującej, może nawet czasem brutalnej, ale koniec końców prawdziwej i oddanej. Takiej jak w meksykańskich telenowelach, gdzie biedna, szara myszka zostaje dostrzeżona przez przystojnego milionera i po wielu perypetiach w końcu się pobierają. Marzyłam, śniłam na jawie, afirmowałam i chyba w końcu się doczekałam, ale wszystko spieprzyłam, bo nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście i pozwoliłam mu odejść.

Wszystko zaczęło się od pewnej imprezy — przyszłam jako znajoma znajomej organizatora domówki. Czułam się nieswojo, bo znałam może dwie osoby, które wolały się bawić z innymi, a ja siedziałam pozostawiona sama sobie. Nie piłam alkoholu, ale mimo wszystko próbowałam się wtopić w tłum. Chyba średnio mi to szło, bo po jakimś czasie dosiadł się do mnie jakiś chłopak i zaczął zanudzać pytaniami o wszystko — jakiej muzyki słucham, który zespół lubię najbardziej, na jakim koncercie ostatnio byłam, jakie filmy lubię itp. Czułam się jak na przesłuchaniu, ale stwierdziłam, że i tak nic lepszego do roboty nie mam, to z nim pogadam. Chyba nawet skusiłam się na jakieś piwo, żeby nie siedzieć o suchym pysku. Przegadaliśmy całą noc i umówiliśmy się na następny dzień na spacer. Wcale mi się nie chciało z nim spotykać, nie do końca był w moim typie, ale zauważyłam, że mu zależy, więc chciałam wykorzystać sytuację, w końcu nigdy nie miałam chłopaka i to, że ktoś się mną zainteresował było cudem. Po kilku dniach już byliśmy parą. Spotykaliśmy się raz czy dwa razy w tygodniu i dzięki niemu poznałam masę nowych ludzi i miejsc.

Nie wiem w którym momencie go pokochałam. Na pewno zajęło mi to trochę czasu, bo musiałam się do niego przekonać — nie był w końcu moim wyśnionym ideałem. Pamiętam jak wiele razy po randce z nim wracałam smutna, zniechęcona, wiele razy płakałam, bo czułam, że robię coś wbrew sobie i w dodatku go oszukuję mówiąc, że go kocham. Po kilku miesiącach coś w środku mnie kliknęło i w końcu ,,to” poczułam. Wtedy patrzenie na niego, przytulanie się, całowanie go i wyobrażanie sobie go w każdej minucie mojego życia stało się moją obsesją i największą przyjemnością dnia. Wysyłaliśmy do siebie setki wiadomości dziennie i nigdy nie było nam dosyć. Wtedy po raz ostatni czułam te słynne motyle w brzuchu — nigdy więcej nie było mi dane ich doświadczyć.

Nasz związek nie przetrwał nawet roku. To on ze mną zerwał, bo poznał inną, ładniejszą i normalniejszą dziewczynę. Mój świat rozpadł się na kawałki i przez wiele miesięcy nie mogłam się pozbierać po tej stracie. Chciałam się nawet zabić, ale nie miałam siły wstać z łóżka, więc tylko leżałam, płakałam (raczej wyłam jak ranne zwierzę) i spałam. Nigdy więcej się do niego nie odezwałam, mimo że kilka razy do mnie napisał, a jak mijaliśmy się na ulicy, to pomachał mi na przywitanie.

XXX

Jest noc, deszczowo dziś i mrocznie. Srebrne wstęgi księżyca leżą na podłodze, krople wody tańczą po szybie. Ten nieustanny szum — jak morze, jak rzeka, jak krew w żyłach i odlatująca dusza. Tak mi dobrze i bezpiecznie. Trzymasz mnie w rękach, jakbym była szmacianą laleczką. Twoje dłonie są duże i miękkie — wcale nie szorstkie, jak opowiadałeś. Jestem maleńka, mieszczę się w palcach. Chwytasz mnie ostrożnie, żeby nie zrobić krzywdy, huśtasz jak ziarnko piasku, pochylasz twarz i całujesz. Czuję różany zapach, wilgotne usta szukają ust. Zasypiam cichutko w zagłębieniu dłoni, głowa leży na kciuku jak na poduszce. Zamykam oczy i śnię.

XXX

Jak byłam mała uwielbiałam chodzić sama na cmentarz. Nie wiem co mnie tak tam ciągnęło — czy piękne figury aniołów, czy szumiące topole, które zdawały się śpiewać kołysankę umarłym. Chodziłam tam w dzień, chodziłam też wieczorami. Fascynowały mnie stare płyty nagrobne, omszałe krzyże, kolorowe znicze, czytałam epitafia, przyglądałam się twarzom na zdjęciach i zastanawiałam się ile ktoś miał lat, kiedy umarł.

Kiedyś na cmentarzu zastała mnie burza — szybko się zebrałam do domu zanim rozpada się na dobre. Biegłam jak szalona przez las, w końcu cała zmoczona dotarłam na podwórko. Był tam mój ojciec — strasznie się wkurzył, ponoć szukał mnie u sąsiadów i na ulicy koło domu, ale nigdzie mnie nie było.

Pamiętam jak chwycił mnie za ramiona (miałam tam potem siniaki) i podniósł do góry potrząsając mną jak zabawką. Bardzo krzyczał i przeklinał. Byłam w takim szoku, że nic nie mogłam z siebie wydusić. Kiedy mnie w końcu puścił, uciekłam z płaczem do swojego pokoju i przez kilka najbliższych dni starałam się go unikać co w sumie nie było szczególnie trudne, bo kiedy wracał z pracy zamykał się u siebie i niezbyt się interesował życiem rodzinnym.

XXX

Chyba każdy ma swoje ,,magiczne miejsca” w których czuje się szczęśliwy i bezpieczny. Dla mnie te miejsca zawsze były związane z naturą — mogłam chodzić do lasu dzień w dzień, odwiedzać wciąż te same drzewa i polanki i nigdy nie czułam się znudzona. Śpiew ptaków, szum drzew, stukanie dzięcioła i trzask suchych gałązek pod stopami były moją piosenką na dzień dobry i kołysanką na pożegnanie. Często śpiewałam sobie coś takiego:


„Pójdziem na jagódki, wysmarujem bródki,

Do kosza połowę, a resztę na głowę.

Trochę sobie zjemy, się wysmarujemy,

Zatańczymy nowy taniec jagodowy.


A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi

Idziemy na jagody, na jagody.

A nasze czarne serca, czarne serca

Biją nam radośnie bum tarara bum.”


Nie wiem, czy znałam tę piosenkę ze szkoły, czy z jakiejś kasety z dziecięcymi przebojami, ale bardzo podobała mi się w niej melodia — była piękna i smutna za razem, trochę niepokojąca, a jednak magnetyczna i nie dająca spokoju.

Uwielbiałam siedzieć na drewnianym mostku otoczonym szuwarami i przyglądać się ważkom i żabom, mocząc nogi w zimnej rzece snułam marzenia o wspaniałej przyszłości. Często chodziłam po lesie śpiewając i tańcząc, zbierałam poziomki nawlekając je na długie trawki, układałam bukiety z polnych kwiatów i prowadziłam prywatne badania entomologiczne. Czasami szukałam tropów dzikich zwierząt, zbierałam też ptasie piórka, ładne kamienie, czy patyki z wydrążonymi w nich hieroglifami korników.

Wyobrażałam też sobie, że jestem damą w długiej sukni jadącą przez las na koniu i już za chwilę, za następnym pagórkiem zobaczę mój zamek i wkrótce rzucę się w objęcia mojego ukochanego rycerza. Głupie marzenia głupiej dziewczyny.

XXX

To była piękna, bajecznie kolorowa łąka — kipiąca życiem i radością, pełna kwiatów, traw i niskich drzewek. Powietrze było ciężkie od mieszających się w nim różnorodnych zapachów i żaru lejącego się z nieba.

Wszystkie zwierzęta schowały się do swoich nor przed południowym skwarem i usypiane monotonnym bzyczeniem owadów, odpoczywały w cieniu.

Na straży ich małego raju stały dumne akacje prężące swoje kolce na przybyszów, nie przeszkodziło to jednak pewnemu amatorowi leśnych wędrówek we wtargnięciu do tej oazy spokoju. Gdy przedostał się wreszcie przez splątane zarośla na obrzeżach polany, nie omieszkał wydać z siebie głośnego okrzyku radości, rzucić się na świeżą trawę i rozpocząć przeglądu swojego dobytku, mieszczącego się w plecaku podróżnym ze stelażem.

Gdy posilił się już, wysłuchał ulubionej audycji w przenośnym radiu na baterie, wyjął mapę i począł ją uparcie studiować. W pewnym momencie, nie zrozumiawszy zapewne nic a nic, zmiął ją ze złością w kulkę i rzucił w pobliskie krzaki. Na pomoc strudzonemu młodzieńcowi ruszył motyl, który zaczął łagodnie wachlować jego spocone czoło. Widać było, że niedawno opuścił kokon, bo jego pomięte jak płatki maku skrzydełka, nie dawały sobie jeszcze rady z silniejszymi podmuchami wiatru.

Chłopak, zapewne zafascynowany jego urodą, chwycił go szybkim ruchem wprawnej ręki i przyszpilając dziecię motyli do specjalnej matrycy, wyklinał zieloną krew, tryskającą z nakłutego ciałka:


— No i kolejny pobrudził mi tekturkę… — westchnął z goryczą.


XXX

,,Co w tobie górą było

Zrównali.

Doliny twoje

Zasypano.

Już wiedzie przez ciebie

Wygodna droga.”

Bertold Brecht

Czasami zastanawiam się, czy nie jestem w jakimś stopniu upośledzona, bo moja znikoma zdolność do przyswajania nowych informacji, zapamiętywania twarzy, wyrażania własnych myśli plus problem z odnalezieniem się w nowej grupie ludzi oraz tiki nerwowe, świadczyłyby właśnie o czymś takim. Nie zostałam oczywiście nigdy zdiagnozowana, nie leczono mnie psychiatrycznie w dzieciństwie, ale być może tutaj jest pies pogrzebany.

Czy poczułabym się lepiej z łatką osoby chorej? Nie wiem, być może tak. Być może byłabym w stanie w końcu sobie odpuścić, obniżyć poprzeczkę i przestać się zadręczać, że odstaję od grupy. Mogłabym ogłosić światu: jestem chora psychicznie, więc dajcie mi święty spokój! Nie wymagajcie ode mnie cudów, bo i tak nie podołam! Może tak było by mi łatwiej żyć…

Bywały momenty, że chciałam iść na terapię, porozmawiać z jakimś psychologiem, poprosić o pomoc, ale zawsze w końcu rezygnowałam. O czym miałabym niby opowiadać? To, co się dzieje w domu jest tajemnicą rodzinną, to, co jest w szkole — zwykłe niesnaski między rówieśnikami. Brak chłopaka? Jeszcze przyjdzie odpowiedni moment na miłość. Myśli o śmierci? Każdy je miewa. Brak jakiegokolwiek talentu? Na pewno jeszcze jakiś odkryję. Sama przeprowadzałam autoterapię, sama się próbowałam motywować do życia i tak mijały lata.

Pewien sukces odniosłam — nie popełniłam samobójstwa, choć myślałam o tym miliony razy, codziennie, w domu i w szkole, w sklepie i w lesie. Ile łez wylałam z żalu i bezsilności, ile razy tłukłam się pięściami po głowie, nie jestem w stanie policzyć. Strach o przyszłość wypełniał mi żołądek, nie pozwalał spać w nocy, dręczył nieustającymi bólami głowy i wyciskał z oczu łzy przy każdej okazji. Byłam chyba najbardziej płaczliwym dzieckiem i nastolatką jaką znam. Teraz raczej nie zdarza mi się płakać, chyba już wyczerpałam mój limit. Czuję się jak wysuszony owoc, jak pusta skorupa jajka. Wieczne rozczarowanie życiem zablokowało moje kanaliki łzowe — teraz tylko wzdycham i wznoszę oczy ku niebu.

XXX

Biegnę leśną ścieżką, z trudem łapiąc powietrze do zmęczonych płuc. Rozwiane włosy zaczepiają się o gałęzie, jesienne liście wirują wokół mnie jak szalone. Ciągle się potykam, skręcone korzenie nie ułatwiają mi ucieczki przed śmiercią. Czuję jej oddech na swoich plecach. Odwracam się przerażona, ale nic nie widzę.


Słońce zachodzi coraz szybciej, mrok rozlewa się wokół mnie jak atrament z przewróconego kałamarza. Drzewa rzucają na ścieżkę mroczne cienie, zdaje się, że chcą mnie pochwycić swoimi długimi szponami. Krzyczę, lecz z ust nie wydobywa się żaden dźwięk, jestem tylko świszczącym oddechem. Język przykleił się do podniebienia, wysuszone wargi pękają i pokrywają się białym nalotem.


Nagle spostrzegam srebrzyste błyski pod stopami — to porzucone przez kogoś noże. Leżą w zagłębieniach między korzeniami, ranią delikatne pędy zaostrzonymi końcówkami. Przez głowę przelatuje mi myśl, żeby chwycić jeden z nich i bronić się przed nieuchronnym, jednak już jest za późno.

Czuję jak słabnę, zapadam się w miękki niebyt. Oczy uciekają w tył głowy, krwawię z nosa i ust. Już nic nie może mnie uratować…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 54.2