Czerepy płonące emocjami
Zaskakująco płaskie nekrofilskie spostrzeżenia żeńców,
tych, co odpoczywają zwykle pod gruszą polną,
patrzą w niebo Wschodu, widząc chmury, mówią —
ta przypomina husarza, a tamta rezuna, a ta Żyda,
ta hetmana, ta Lacha, a tamta Bajdę.
Żeńcy wracają do pracy, w rękach niosąc sierpy czarne,
widły wbite pod wierzbami chwieją się od podmuchów wiatru,
jeźdźcy burzy to barbarzyńcy, jak zwykle
wpadają na chwilę, wypadają zawile przed Bohem nad Batohem,
żeńcy podkładają się jak łany zbóż przed nocą wiary,
uciekają na majdany przed samostijnym deszczem,
narzekają na starostę staropolskiego, a to szkielet przecież,
wiatr wyje — strażnice prawd daleko jak cerkwie w Ameryce,
kościoły zawodzą złodziejską torturą i polnym bólem,
cmentarze kołują nad nimi jak bociany i żurawie,
po burzliwych żniwach żeńcy tańczą w pożarze jak trąba powietrzna,
pozostają płaskie ścierniska, uroczyska, jenieckie zboczyska
i czerepy rubaszne, tylko pod nimi płonące emocjami.
Kwietny pingwin
Wraca ten obraz Antarktydy, gdy byłem małym chłopcem bosym,
jak pingwin cesarski w jakimś podarowanym albumie, po niej stąpającym,
na trwale zmieniała się w wieczny śnieg, choć pomarańczowiała snem,
te kwadraciki kontenerów na statkach opływających zewsząd Antarktydę
są teraz jak odpustowe stragany kolorowe,
krążące pod kościołami nieosobowe manty ludowe,
pod klasztorami pełne baloników na gumce,
nie na druciku, zapamiętaj — nie na druciku, rdzeniu,
pod elektrowniami atomowymi pełne cząstek elementarnych ideogramów.
Wraca ten obraz Antarktydy, gdy byłem małym chłopcem bosym,
do dzisiaj mi to zostało, to słuchanie Metalliki w lodówce akceleratora,
w koszuli w kwiaty, z kwiatami we włosach na Trzech Koronach,
skacząc z płonących gór (stosu i plazmy zaczytania)
w Arktyczny Ocean dziecięcej miłości obecności.
Wraca ten obraz Antarktydy, gdy byłem małym chłopcem bosym, zakochanym
tak, to ja do złudzenia przypominający łąkę lub szklarnię, gdzie
wśród gerber Attenborough
opowiada o ostatniej płycie Weather Report z siedemdziesiątego czwartego,
pozostaną te kwiaty i nuty, gdy Ziemia zastygnie, a Antarktyda stopnieje,
a ja ogromne, zmarznięte stopy obuję wreszcie,
tak, wiem, jestem ze wszystkich pingwinów najbardziej kwietny,
są takie chwile, że jestem kwietny i tyle, i takie, gdy nie jestem wcale,
może dlatego moją Antarktydę przeżyję.
Mniemania pożądania
Zgoła rozrzutne mniemania pożądania
w ciszy pozornej zmysłów okrutnych
zesłane kroplami na listki mej duszy
niech nawet wiatr wojen myślowych
ich nigdy w głuszy emocji nie poruszy
trwanie marnotrawne w akcie oktagonalnym sensualistycznym
stworzeń minionych i przyszłych ich złudzeń
niech nawet rozkołyszą świtową przyszłość gdy
przyjdzie zgubić mi drogę w tej głuszy relacji
same do mnie przyjdą mniemania pożądania
zawsze nowe zawsze gotowe
na bezzawistną w nicości — miłość
Modlitwa ptaka w sen powracającego
Niesiony miłością oszczędną, zwiewną,
zaledwie docieram do myśli dziecięcych
wewnątrz różanego kwiatu,
czule napomniany przez zapach
i przeblask płatków, jak firany
z gazy emocji nieustannych,
otwieram usta, by wyszeptać wyznanie
spadającego pyłu
(czy to modlitwa ptaka w sen powracającego?),
myśli tworzenia cudu
tężeją w oparach słońca już ejakulującego
w pąku miłości drżącym w niewiedzy spływającego zachodu,
prężąc się stanowczo,
zdecydowanie kreatywnie aprecjonowane myśli w ich życia mocy
rozchylają ten kwiat różanego oszołomienia
i jak pszczoła miodna z korony on wychyla się z tęczy rabaty
nieskończonością słowa najczulszego wyznania,
skromnego, miłosnego, uczciwego przekonania w wieczności
dla wieczności oświadczonego
(jak modlitwa ptaka w sen powracającego!)…
Tsunami sztuki wiar
Koronkowe pałace dożów weneckich są jak
wschodnich namiętności wewnętrzne sublimacje
w przepaściach dusz zachodnich skrywane,
natężenie piękna w smoczych snach
oczywiście nie odradzało mitów w realnościach
skowytów wojen Północy,
marsze w turbanach po placach i mostach
wielu greckich i włoskich miast
pozostawiły za to ślad oswojonych wielbłądzich stad
od wieków przemierzających święte ziemie Semitów,
oj, jak brabanckie te okna w nadrealności holenderskich natręctw,
oj, także i wielkomorskich iberyjskich, cokolwiek odległych antypodów duszy,
tej wyobraźni haftowanej, dzierganej, wyszywanej stale
przez wioślarzy zamkniętych pod pokładami zmysłów,
oj, jak piękne włosy panien nordyckich rozwiane,
a panny w lustrach kolorów szklanych wizji wojów zakochane,
płynące łodziami wikingów w jasyr turecki, wieżyczek, kopuł i złud
bezdusznych prób wolności prostej, niechcianej jak krzyż,
tu nie ma miejsca na koronkowość architektury pustych słów
— rzecz — prosty głaz, takaż linia od serca do głowy wulkanu,
od hedonizmu jałowych fal nieuchronnie do tsunami sztuki wiar
(element ozdobny — historii jaspisowy wiatr),
wiar po zielone latarnie kreacji wysp Zachodu
od hellenistycznej tęsknoty Faros cudów Wschodu.
Kora przenika przez ubranie jak woda
Przed oceanem zniesławień stężałym przyklękasz
na plaż samotnych polanach,
w jednej ręce trzymasz patyk, który jest laską
dla faraonów z jadowitego morskiego węża uczynioną,
w drugiej trzymasz konar
z litości wybuchającego płaczem dziewczęcia,
losem i lasami znikającymi przejęta
kora ich przenika przez ubranie jak woda,
czujesz zamkniętą sferyczną miłość do niej z zielonego dzieciństwa,
ciężkiego bytu drzewnego słodkość w sokach płynących do głowy…
ocean zemsty powraca i uderza ze zdwojoną siłą tsunami,
w twardości twojej skorupy przechodzi wyimaginowana czułość nadludzka,
ludzka swoboda płynie przez ciebie albo płyniesz przez nią ty,
dziewczyna w kapliczce z gęsiarki świata staje się figurką z lipy,
lipa szumi jak morze dobrotliwości wszelakiej,
piszesz o masce z kory wszechwładnej
zamiast o misce kaszy dla każdego ostatniej,
rozchlapują zaciekłości oceanu sekwoje ostatnie nieustępliwe
w namiętnościach dzieciństwa z bajki o wciąż żyjącym
w ostępach miasta samotnym leszym aniele.
Śniardewne motyle
Przepływaliśmy Śniardwy żaglówką przy flaucie kompletnej,
ktoś rzucił hasło — wchodzimy do wody —
i łódź po chwili załogowała jeno sternikiem,
skoczyłem z dziobu na prawo od foka,
zanurzyłem się w wodzie, cudownej w ten upał,
rozkosznie opłynął nam skórę sam środek sporego jeziora,
pozostały leje po pożartych przez głębię ciałach…
dwie dziewczyny z filologii jakiejś, dwóch chłopaków
z kwiatami we włosach po ramiona,
no i ten sternik, co nie mógł…
Motyli chmary obsiadły nas wychylających się z toni,
może to przez ten bukiet ziół Grześka na topie przyczepiony,
a może przez ich migrację —
ech, słowo jak miecz Damoklesa nad Polską wiszące,
gdy wyciągałem rękę ponad powierzchnię,
siadał na niej motyl biały od razu,
flauta to flauta, za daleko do brzegu,
łódka Prohibicja cała w kwiatach, myślach,
w serca porywach i motylach…
Czas — wieczność, ludzi — zero,
oprócz nas dwudziestoletnich bez skrupułów,
konwenansów i wiary
w komunizm zastany, za stary, zafajdany,
największe jezioro, najpiękniejszy czas
i motyle, motyle, motyle,
a potem… czołgi zdradzieckie,
czekały znów, gdy pod wieczór dobiliśmy do brzegu,
napisał o tym Hemingway — on wie, co to rewolucja
(w trzydziestym siódmym był w Hiszpanii z Sowietami),
że życie może być czasem samobójstwem i bólem wolności też,
my w tamten czas byliśmy jak nad czołgami motyle,
wynurzaliśmy się z fal, myśląc: „Śniardwy już nasze dziś, uf,
a wolność tuż, tuż”…
Do usług mądrości stałej
Jestem do usług, Panie,
siedzę na progu pałacu retoryki i czekam,
świat się kończy mowami zasobny,
wezgłowia ciszy zmieniają się w thrashowy materac
dla śpiącego rycerza jobowej machiny,
antyproroka apokalipsy muzycznej, nadto śmiesznej w głupocie…
Tylko ja tu zostałem jako taki?
Przed sypialnią Wszechświatów, w sensu pogruchotanych progach
opustoszałe komnaty rad przerażającą pustką straszą
i ostatnie zjawy wojny o szczęście wyją w niebogłosy piekieł,
jestem do usług, Panie,
siedzę w zakamarkach schowków na antyki i mihrabów na precjoza,
czekam na zmiłowane zadanie podźwignięcia myślą brata,
czekam na ostateczne bohaterstwo tarczownika dla zlitowanego świata,
w sali jadalnej szaleje wicher pustyni otaczającej cmentarz
ludzkości artystycznej bratersko nazbyt,
z firmamentu plafonów spadają szczątki przywódców ludzkości,
znicze, kandelabry, płonące oczy, maszkaronów głowy,
a za nimi spływają puchowe nadzieje celebrytów i naśladowców,
to styropianowe sierpy, cepy, wiejadła, awangarda,
majętności władcy zasad, którego nie ma tu od lat
(The Fate of all Mankind is in the Hands of Fools),
chyba jestem tylko ja i Ty, Panie, logicznie wyrozumiały,
czekam ogłuszany, jestem do usług mądrości stałej.
Stop kotwicę
Jak zeschły liść odwrotu miotasz się ty,
który byłeś miłości górą, z otchłani
wypiętrzoną, masywną jak Atlas,
dźwigający potulną codzienność i ryzykowny czas,
gdy kochałeś ją antycznie,
a ich tolerowałeś delikatnie pozytywistycznie,
ich wokół niej nie dojrzałeś — a ona? Ech
— dziś zeschły liść wniebowzięcia
wciąż miotany, jak nawa Odysa przeklęta
lub canoe męczennika na rzece św. Wawrzyńca,
odkryłeś stany przyszłe, ona, jako ostatnia Irokezka,
stany wielkości mitycznej, epistemologicznie nowożytnej
— to żagiel, biały żagiel na fali w marzeń blednących oddali,
top suchy, wanty też, suchy liść zwiany na rzekę, szansę ostatnią
od tej rzeki, aż po kraniec świata przeniesie cię wybaczenia wiatr,
wiatr, który nieliczni w castellum Koblencji zwali wiatrem pożogi słów,
wracaj z nim do korzeni Celtów wkuwających żelazo w brąz,
wracaj dla niej z nowych ziem, odwieczności mórz i stop
kotwicę miłości — odrzucenia kres, oprawny stos.
Na Wyspie Wężowej
Znużone robotniczymi dziełami napoleońskie
przywództwo
rozpościera nową krwawą płachtę schyłkowej rewolucji
nad Ukrainą,
płoną cerkwie i kościoły, to znak patronatu
sankiulotów,
jakobin Putin przyprawia sobie wąsy wyrwane
z trumien carów i genseków,
krąży wokół bastionu Samojedów jak wokół Łubianki,
z gniazda żmij wychyla się ich król dwugłowy,
nowy Napoleon siedzi na saniach zaprzężonych
w czwórkę koników garbusków rozszalałych,
od ukąszeń gadów mafii spienionych jak Białe Morze,
w ustach uśmieszek nieodłączny jak cygaro Churchilla,
w oczach wędrująca upadku gwiazda Cezara,
jego stacja kosmiczna Mir i tysięczny szpiegowski
sputnik Sputnik
zaraz rozbije się i spłonie jak tunguski meteoryt,
ludyczne konie wydmuchają z chrap kłęby resztek
pary czerwonej,
w swoim rodzaju jedynej, rubinowej jak gwiazda
Marksalenina,
jak Posejdon na Wyspie Wężowej powstaje już Atlas,
Metallica i Judas Priest na Kurhanie Mamaja
grają razem diaboliczne melodie kremlowskich
kurantów
w zmierzchających słońcach rewolucji wszelakich
poblasku,
Halford trzyma trójząb i klęka przed strachem swym,
klęka w życiu raz pierwszy i ostatni.
Parafinalna planeta przyjmuje mnie
Kosmiczną miłością odurzony
stąpam po piasku odludnej dość chłodnej planety
parafinalna planeta przyjmuje mnie
jak swoje atmosferyczne uczucie i oniryczne objawienie
choć tak oba obce w ekstazie
oddalony od pylonów skończoności
pędzę za miłością nieskończoną
i detonuję zapłon w rakiecie dziecka z przeszłości
nabieram pędu i wysokości
z niebieskiej powierzchni sypkich uczuć
wznoszę się ku centrum tej mgławicy
zbudowanej z serc gazowych płynnych i skalnych
w krytycznym położeniu cierpiąc
w krytycznym stanie marząc
w krytycznej żyjąc fazie
miłością kosmiczną dziecka
poastrologicznego rezonansu w peryhelium emfazie
In sanguis veritas
Skoczyłem z dachu winnicy, skoczyłem w mroku,
wprost w prasę tłoczni, biblijnego niesyty trudu,
przecisnąć się chciałem przez zmierzch greckich bogów,
zmierzchnąć z nimi w poznaniu siebie jeszcze chaldejskim
i zmiażdżyć się dałem życiu w słowach wszelkich starożytności,
rzeką wina jedynej prawdy popłynąłem do ust nowożytnych
i z ust wyszedłem płomieniem zażegającym wszystkie lampy ducha
— samobójca w zamyśle, zwycięzca dzięki znakom odkrytym,
oto winnica płonie, ale wino już gotowe,
oto w głowie ocalałej świat jak rozkołysany ocean,
żagiel stwórcy na horyzoncie uległości stworzenia,
bijcie w dzwony, majtkowie łacińscy, hiszpańscy odwag rozbitkowie,
uderzcie w dzwony rurowe na statku — Filharmonia Sztuki…
płynący w soku krwi błędni rycerze na błędnym statku
po ofiarę runa Prometeusza łagodności do cna zjednoczonego z ludźmi
jak ja, jak moja żertwa świadomości wspólnego mroku.
Mistrz stróżów
Stróże epoki kształcą narybek podobny do kijanek,
narybek w wiadrze krętactw zakręconych szaleje,
narybek prędkich postaw nieograniczonego apetytu na wszystko,
mistrz takich stróżów epoki zaspokajania publicznego
kojarzy Nabuchodonozorów niecierpliwości z bóstwami
o nogach z żelaza, rękach z żelaza, piersiach z żelaza,
sercach z tytanu, płucach z tytanu, wątrobie z tytanu,
uszach z miedzi, oczach z miedzi, nozdrzach z miedzi,
rzęsach z aluminium, brwiach z aluminium, pejsów z aluminium,
o grdyce ze skalpów, języku z popiołów ludzi, wargach z trumien,
duszy z przetopionych protez skradzionych kalekim mnichom,
przedsionki grozy nawołują i witają mistrza stróżów,
przedsionki władzy nad światem wzywają i witają mistrza stróżów,
jezdni wjeżdżają rydwanami, piesi wchodzą, na dywanach wlatują latający,
pręgowani się wczołgują z pręgierzami w ruiny dobra rządów i pilnowania,
oto w Pangei złudy panteizm egzystencjalnej buty,
stróże epoki w przedszczęściu mdleją ze wzruszenia,
mistrzowie z głowami podniesionymi maszerują, potrząsając berłami sławy,
pośród spadających odłamków murów, szkła, żelastwa, chmur,
powietrza, moru i fragmentów gwiazd bez ducha,
w pakietach z wojen emanacjami
— mistrz stróżów koordynuje przemarsze sugestywnymi gestami
i wszechobecnymi plakatami wynurzeń gołosłownej nauki…
marsz, marsz, marsz — odwagi, odwagi, spójni…
na dnie wiadra do cna wzruszona cnota zaklętej uklei.
Termowizje
Zuchwałe skostnienie świata w bałwanach
wobec pęcherzy złotego pyłu Celsjusza planety zaświatu
zaświat znów nadęty jak sterowiec wodorowy Zeppelina
przed eksplozją w Nowym Świecie u celu
świat marnieje w zimnych mękach zatrzymań
bladomyślnych
w ich złych kociokwikach niemożności ciągłych na
termowizji
w rejestrach ikonach statystykach celebryckich
hipokryzji
zmielone ciepła odleciały z wolą niewolą gatunków
na plan drugi
w pierwszym polocie sterowca na Antypody medialnej
ciszy
w ledwo słyszalnym stukocie mechanizmów
skąpstwa umierających myśli
wyzwólcie się energie reaktorów wól rektorów
redaktorów
i wszelkiej maści krzykaczy
wyzwólcie na obraz górny skąd widać lepiej
cętki pól przedludzkich nieprzeoranych jeszcze
katastrof upiornym komina znamieniem
świat grzeszno-brzusznych nadęć chęci niechęci
przed potopem
do rozpuku termojądrowych rozstrzygnięć
stabilnych zórz
wojen racjonalności ze zmorą zimnokrwistą
północnych dobrobytów
eksplodującego nieuniknienie planety zaświatu
Kreator ożywionych komet
Z wymuszonym, nie do końca smutkiem
stwierdzasz: — Wniebowstąpienie poprzedzać musi zjawienie.
A zjawienie twoje niedokończone jeszcze, cóż…
Już odrywa się od ziemi niepoddanej,
nie, ono to nie Parnas, Olimp, Hades, Olimpia
i Madison Square Garden, Audytorium ONZ, Hollywood Bowl,
raczej motyle i scena w filmie — łapcie tę kometę w siatkę uczuć,
planetoidy wstępują do nieba jak meteory w przemienieniu,
kwarki wstępują w przebraniu jak leptony,
a ty ciągle tkwisz pomiędzy sercem żywym i atomowym,
instynktownie, jak krowa łaciata Pink Floyd na łące ziemskiej w Grantchester…
Łapcie tę kometę — prawie na ukończeniu, skręcone finałowe sceny,
ale scenariusz koślawy, wykoślawiony męką motyli, takich jak ty,
jesteście raz motylami, a raz bykami zabijanymi na arenach,
teraz masz być paziem torreadorem przed koncertem świerszczy,
bo korrid już nie ma i nie będzie, zapomnij,
twoja śmierć po południu, zapowiadana w pismach piewców rewolucji,
nastąpiła podczas jednodniowej wędrówki przez Nowy Jork w Nowy Rok,
zmartwychwstałeś z widzami, powstałeś dla nowego początku…
z rozentuzjazmowaną publicznością euforycznie w czasów schizmie…
teraz zjawiasz się i mówisz: — Smutno mi…
przed zjednoczeniem ze sobą, kreatorem ożywionych komet.
Subtelności wyobraźni dziecka
Ulepiony z niekomfortowych oznaczeń subtelności
mały kwiat wyobraźni dziecka,
zapłakanego motyla oderwanego od lawendy kwitnącej,
jego przyjaciół dozgonnych na wieczności chwilę,
ach te łzy, te niedokończone zabawy,
krawędzie świata realnego drgające radośnie
urywającego się nagle jak przepaść niezaspokojenia,
pszczoły miodnej na polu gryki jak śnieg białej
wyobraźnia leci w ostęp skumulowanego urojenia
czerni strachu na końcu świata kolorów,
a przepaść snu niejedynie jest nocą rozumienia złud,
noc nie jedyną jest krawędzią niebytu chwil
dla świata małych istot, większych od bakterii,
nawet sekwencji białka ponoć nieodczuwającego…
po jednorożca i smoka ze wszech miar kosmicznego,
wyobraźnia nie nabiera wymiaru bezsubtelnego.
Jasności w porażce
Jasności, słodka jasności moja,
wielka, pachnąca, kolorowa, w sadach i ogrodach,
szara na strychach poszukiwań, w klasach przymuszeń purpurowa,
ze snów katastroficznych i łez radości jesteś, nieznana jasności,
poznawana co dzień poprzez chmury miłości
miejskie i wiejskie epikurejskości bukoliczne
w akademickich aulach i fabrycznych halach,
za bramkami, na bieżniach stawania się odwiecznie,
nie zgasiły cię poznawanej błogo co dzień — Kremla młoty,
będąc małym chłopcem, poznałem mężczyznę w tobie,
Atlasa bogów walczących, herosa spod Troi, rycerza Okrągłego Stołu,
jasności gibka w Teutoburskm Lesie, jasności nieustraszonych Cherusków,
jasności nieznużona Argonautów, jasności piastowskiej duszy,
budząca mnie o świcie w kolebce jako Herkulesa,
poskromicielko buty, nieznośna nauczycielko z rózgą,
zapamiętana jak żołnierska dusza, jak więźnia katusza,
do pogodzenia zawsze z pewnością zwycięstw,
jasności okrutna i gibka, dla hydr i węży, dla smoków odludków,
rycerskości horyzoncie wstający w błyskawicach ofiar i honoru,
jasności szkół tysiącletnich pod błękitu wolności niebem
i ksiąg niespisanych w homeryckich głowach,
jasności cierpka i gorzka, w akuratności uczt lukullusowych,
w postach i głodach, w zamarzniętych głowach zesłańców,
zachwytu triumfalny łuku powrotu z wymuszonych emigracji,
pochodzie wodza przez imperialne miasto pokuty i cnoty,
zwycięstwa nad sobą w porażce każdej — moja jasności…
Świece wulkanów
W powstańczych przemyśleniach sumień, w ciszy wybuchów
— po bitwach strasznych jak prace atomowego Herkulesa…
unurzane moje smutki umierającego kirasjera metalowych cnót…
zgasły świece wszystkie, zwierzęta nocy sczezły, ich straszne ślepia
zgasły może na zawsze, w wulkanach jarzące się walki woli…
Boję się teraz ładunku pozornie wygasłych wulkanów
i świec niedopalonych w subtelnościach duszy,
za mną ogłuszające triumfy niezadowoleń i buntów,
przemierzam dywan czerwony świata świętych w garniturze jaskółek,
teraz nieważny jest cień smoczy,
nieistotne są wejścia do jaskiń i grot, pomnikami zamurowane,
bezbłędna cisza w echach mitów ostrzega…
Herkules zakończył podróż do środka Ziemi i z powrotem,
pogasił świece wulkanów jaźni i ożył smutek snów przejściowy,
mniej metalowy, dziś plastikowo sztuczny,
przekleństwo zgrzebnej ciszy stygnącego rdzenia istnienia
wypalonego buntu i przekleństwa wieku złotego niedokończonego.
Miłość na Powiślu
Lew Lechistanu położył się obok Pomarańczarki wśród Piaskarzy
nad dachami Powiśla zakołował smok historii smok miniaturka
gdy zbliżył się do lwa w locie koszącym
lew strącił go niedbałym ruchem łapy i runęła cała powieści konstrukcja
chmury jak sterowce tytanki i gigantki a jakże współczesności miniaturki
przesuwały się po powierzchni Wisły w refleksach dyrektyw obcych
na moście Kierbedzia stałem wtedy powstańczo oczywisty
w swój płaszcz żołnierski zawijając jej ciało szkolne Nimfy stuleci starożytnych
w moim wierszu o dziecięcym rozkochaniu rozbudowanym w cykl elegii
Lew Lechistanu rozleniwiony wśród gimnazjalistów zaczytanych
wstał niemo jak pomnik jak burza która miała nigdy nie nadejść
a potem nigdy nie odejść ale nadeszła i odeszła zaistniała
z prochów Warszawy zburzonej nawet spora Godzilla niewoli powstała
w panoramie Styki na tle odbudowanej Itaki wydawała się mała
wyciągnęła ręce do sfinksa Lwa — mój żeś ty, mój przecie, odrzekł — precz
nad plażowiczami wschodniego brzegu zawisł dron gołąbek idei
poczułem usta dziewczyny na swoich ona też mnie wreszcie objęła rękami
ciemne samoloty gasnącej tęsknoty stanęły ponad miastem
bez możliwości wylądowania w sercach oczywistości
słodkie usta oderwały się nagle wiatr zmian zepchnął mnie do rzeki
w wodzie odmieniony poczułem grunt pod nogami podniosłem się
dźwignąłem jak łuk triumfalny stanąłem w szerokim rozkroku
trudu codziennego i siły nieujarzmionej naszego wiślanego ludu
marmurowym zwycięstwem zachłysnąwszy się po polsku antycznie
wieki niepewności spoiłem miłością wspomnienia i pocałunkiem artyzmu
Lew Lechistanu wcielony jak milenijna salwa zaryczał we mnie
Poziom kopalny zdradzieckiej cywilizacji
Poziom kopalny zdradzieckiej cywilizacji
to pierwsze szczątki umysłów bez intuicji
militaryzacyjnie absolutyzacyjnej manipulacji nauki
kolejne poziomy są już dostępne