Wstęp
Co jest treścią Libijskich Peregrynacji.
Przez wiele lat myślałem o napisaniu czegoś na temat egzotyki ciekawego, a mało znanego kraju, w którym przyszło mi przebywać przez dwa lata pracy w przedsiębiorstwie DROMEX przy obsłudze geodezyjnej budowanych tam dróg. W latach 1979 do 1981
Zawiera zarówno opis obserwacji diametralnie odmiennych od naszych, obyczajów mieszkańców tej ziemi, jej egzotycznej przyrody i wspaniałych zabytków starożytności jak również spostrzeżenia dotyczące warunków pracy oraz bytowania poza krajem i rodziną. Stosunki międzyludzkie panujące w takiej specyficznej społeczności. Stan organizacji robót i fachowości zatrudnionych „specjalistów”.
To wszystko starałem się pomieścić na kartach książki o rozsądnej ilości stron, przy wykorzystaniu setek zrobionych wtedy zdjęć ilustrujących opisywane sprawy.
Do tego nieliczne dygresje do sytuacji politycznej kraju rządzonego przez satrapę zachowującego pozory „demokracji bezpośredniej” wyłożonej w tak zwanej Zielonej Książeczce, faktycznie nie mającej przełożenia na stosowane w praktyce metody rządzenia.
Jest też trochę porównań Polski, dziesiątej rzekomo potęgi gospodarczej, do sytuacji w Libii oficjalnie kraju trzeciego świata.
Tematyka obszerna wymagająca skrótowości w opisie i dokonywania wyboru, być może nie zawsze trafnego.
Ta rozległość spraw omawianych wpływa też niewątpliwie na brak porządku treści, chronologii zdarzeń i spłycenie opisanych problemów.
Ze względu na różnice fonetyki nazw arabskich, używanych ich odpowiedników angielskich i wymowy potocznie stosowanej przez Polaków stosowane są w książce różnie brzmiące nazwy geograficzne, zamiennie. Czasami w sposób zamierzony, czasami przypadkowy ale sądzę zrozumiały dla czytelnika.
Za te opisane usterki, przyszłych czytelników przepraszam.
Namawiam jednak do przeczytania tej książki. Skłania mnie do tego egzotyka i bogactwo treści. Kolorowe, bogato ilustrujące ją zdjęcia. Oraz opisywany mało znany kraj i ludzie, Arabowie, wyznawcy islamu sprzed okresu stosowanego, uciążliwego terroryzmu.
Życzę miłej i pożytecznej lektury.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
1.Lotnisko w Trypolisie 22 czerwiec 1979
Jesteśmy w Libii a właściwie Arabskiej Libijskiej Dżamachirii Ludowo-Socjalistycznej, kraju dziwnym, pełnym sprzeczności. Dla Polaka egzotycznym. Z przyrodą nieprzyjazną życiu flory, fauny oraz króla wszelkiego stworzenia homo sapiens.
Wylądowaliśmy na nowoczesnym lotnisku w Trypolisie. Lot archaiczną „beczką”, po uprzednim międzylądowaniu w Budapeszcie, sprawił że byliśmy niemiłosiernie zmordowani, fizycznie i psychicznie, trwającym kilka godzin przelotem. Wytrzęsieni, brudni, głodni i źle ubrani.
Przede wszystkim zaś w kraju o zupełnie odmiennej kulturze i poziomie cywilizacyjnym. W kraju islamu, swoistej demo dyktatury, nomadów osiedlanych w nowoczesnym budownictwie, zatrudnianych w przemyśle zbudowanym przez Europejczyków, z tryskającym strumieniem petrodolarów i colonelem Mu’ammarem al-Kaddafim na czele.
Nowy zaciąg uzupełniający kadry DROMEXu na budowie dróg w zaprzyjaźnionej z ówczesnymi władzami Polski, Libii.
Wysiadamy z rozklekotanego samolotu na płytę lotniska. W sam ukrop afrykańskiego słońca. Nasz samolot nie może bowiem być podłączony do tak zwanego worka, umożliwiającego pasażerom przejście bezpośrednie do budynku dworca lotniczego . Zderzenie socjalistycznej techniki z realiami, rzekomo trzeciego świata.
Nowoczesny budynek. Niebo niebieskie po widnokrąg. Słońce praży niemiłosiernie. Temperatura powietrza oceniana na oko, około 40°C w cieniu. Przechodzimy do budynku lotniska.
Brak jakiegokolwiek napisu w języku innym niż arabski. To samo dotyczy informacji głosowej. Jesteśmy zagubieni. Gdyby nie stan oczywisty nie wiedzielibyśmy w jakim kraju i na jakim lotnisku właśnie wylądowaliśmy.
Po jakimś czasie, nierychło, zjawia się ktoś z kierownictwa DROMEXu z najbliższego campu, oddelegowany do odbioru przybyłego transportu „nowych”.
Totalny bałagan i dezinformacja. Bezimienny „odbiorca”, tak go nazywajmy, zwraca się do najbliżej stojących podając informacje co robić dalej. Grupa poinformowanych idzie za odbiorcą. Reszta tłumu, przygnębiona, za nimi. Zatrzymujemy się, chyba dla łatwiejszej komunikacji, na schodach. Gęsty tłum. Wrzawa ludzi zmęczonych i niezadowolonych z przyjęcia.
Do „odbiorcy” podchodzi Libijczyk ze służby kontroli granicznej i celnej. Przekazuje mu kartki papieru formatu zeszytowego, które okazują się być ankietami do wypełnienia. Ankiety zawierają tekst w języku arabskim, na który musimy odpowiedzieć przed kontrolą celną i paszportową. Odbiorca rozdaje ankiety i informuje, że każdy musi ją wypełnić i zwrócić. Wzmaga się wrzawa niezadowolenia gdy okazuje się, że pytania ankiet napisane są nie tylko w nieznanym języku, ale na dodatek nieznanym alfabetem pisanym w dziwny sposób.
„Odbiorca” ucisza tłum i z wydobytego notatnika — bryka — zaczyna czytać poszczególne pytania, pod kolejnymi numerami, które również w tekście ankiety nikomu nic nie mówią bo są napisane liczbami arabskimi, które ze znanymi nam liczbami ( również zresztą arabskimi) nie mają nic wspólnego. Okazuje się tymczasem, że tłum nie tylko niczego nie rozumie, ale na dodatek prawie nic nie słyszy i w większości nie posiada niczego do pisania.
Kilka znalezionych długopisów wędruje w pobliże „odbiorcy”. Grupa najbliżej stojących gastarbajterów przystępuje do wypełniania ankiet. Trwa to nieskończenie długo. Postępując wg wskazówek „odbiorcy” nasi rodacy wypełniają puste miejsca w ankiecie, na ślepo, myląc się w coraz to większym zdenerwowaniu. Odbierając od grupy wypełnione ankiety „odbiorca” zabiera również paszporty. Grupa po grupie. Na szczęście coraz sprawniej wypełniamy ankiety. Wreszcie koniec akcji.
Ankiety wraz z paszportami zabiera libijski pogranicznik. Po kolei, wg przypadkowo wybranego paszportu, jesteśmy wzywani, oglądani, oceniani i o coś pytani oczywiście po arabsku. Odpowiedzi brak, bo nawet nasz opiekun nie zna arabskiego, a bryk służący mu do objaśniania ankiet w niczym tu nie pomaga.
Ta akcja przebiega więc rutynowo i kończy dość szybko.
Idziemy odebrać bagaże. Piętrzy się stos przywiezionych przez tragarzy walizek, rzuconych bez ładu i składu. Niektóre rozbebeszone, inne pozbawione kart z nazwiskami.
Poszukiwanie właściwych bagaży trwa więc równie długo jak wypełnianie ankiet.
Potem, w kolejności wezwania „odbiorcy”, zgłaszamy się do stanowiska kontroli celnej.
Rozpoczyna się apokalipsa. Mimo dostarczonych nam wcześniej informacji co do Libii wwozić wolno, a czego nie wolno, wielu przybyłych liczy na fuksa i przywozi, swoje lub zlecone przez znajomych, niedozwolone wiktuały.
Celnik nas nie rozpieszcza. Na duży stół wędrują po kolei walizki rozbebeszane bezpardonowo przez jego pomocników. Lecą na podłogę, poza naszym zasięgiem, butelki wódki wydobywane z „oryginalnych” puszek kawy i innych wymyślnych skrytek, kiełbaski, boczki, słoiki ze smalcem. Lecą również produkty dozwolone jak sery, masło czy miód. Nie wiadomo czy to premedytacja, czy bezmyślne działanie.
Jakiś krewki rodak nie wytrzymuje i wyrywa z rąk celnika puszkę masła. Nerwowo wymachuje rękami i żąda zwrotu. Dwóch Libijczyków na polecenie celnika zwala go z nóg. Obywatela „zaprzyjaźnionego” kraju, który przyjechał budować im drogi, walą w twarz pięściami. Nasz opiekun usiłuje łagodzić sytuację. Wydaje się, że kolega zostanie albo deportowany z Libii albo posiedzi w więzieniu. Kończy się tym, że zostaje odstawiony do jakiegoś pomieszczenia, gdzie poczeka na tłumacza, który wyjaśni sytuację. Po interwencji arabistki i stosownym bakszyszu, następnego dnia poszkodowany, z prawie pustą walizką, ląduje na campie. Nasz stan psychiczny nie pozostawia złudzeń co do zadowolenia z przyjazdu.
2.Camp DROMEXu w Sog Al-Khmies Emsihel
Po tej procedurze pozostało nam załadować się do autobusów i przebyć ostatni etap podróży. Jazdę na camp DROMEX-u w Sog Al-Khmies Emsihel. Ok. 20 km dobrej drogi, wybudowanej przez Polaków, którą przebyliśmy w 20 minut. Droga choć krótka, też dostarczyła nam wrażeń. Jak w porcie lotniczym tak i tutaj brak jakichkolwiek informacji w języku innym niż arabski i w tymże alfabecie. Ponadto niespotykane w kraju ozdobne bramy zawierające jakieś napisy o nieznanej obcokrajowcom treści.
Pierwsze wrażenie. Duży plac otoczony barakami z odrobiną zieleni i kilka ławek. Żar leje się z nieba nadal, tyle że działa skuteczniej, bo nasza wytrzymałość zbliża się do zera. Szarość i prymityw zalane światłem słońca. Tumany kurzu i pustka poobiedniej sjesty.
Wysiadamy. Przyjeżdżają bagaże. Nikt nie ma już siły by się spieszyć po ich odbiór. Każdy siada gdzie jest to możliwe. Na nielicznych ławkach i na ziemi jak najbliżej tego tłumku stu kilkudziesięciu osób. Nasz opiekun znika. Zostajemy chwilowo sami ze swoimi niezbyt pozytywnymi myślami i ukropem lejącym się nam na nieokryte niczym głowy.
Mija czas. Nasze zmęczenie sięga zenitu.
Na dodatek na campie powstaje jakiś nienaturalny ruch. Ludzie biegają, pokazują coś w kierunku platformy na wysokości kilkunastu metrów. Okazuje się, że stoi tam nagi mężczyzna, grożący skokiem z wysokości.
Jest to inżynier mechanik, który miał w tym dniu wracać do kraju. Jednak zmuszony pozostać z powodu braku zastępstwa wpadł w stan tak ostrej depresji, że grożąc samobójstwem wszedł, w porę nie zauważony, na wysoko położoną platformę z zamiarem oddania samobójczego skoku. Obietnicami udało się go, przy pomocy strażaków, sprowadzić na ziemię i doprowadzić do lekarza. Przy okazji dotarły do nas informacje, że jest to nie pierwszy, na tym campie, przypadek stanu nerwowego załamania, spowodowanego rozłąką z rodziną, brakiem kontaktów i warunkami pobytu.
Nasz nastrój i tak podły, doznał oczywistego, negatywnego impulsu.
Wreszcie pojawiają się jakieś osoby z kartkami. Wyczytują przyjezdnych, udzielają informacji, kierują do kwater. Dotyczy to jednak tylko osób, które mają być zatrudnione na konkretnych budowach jako majstrowie, operatorzy maszyn, czy robotnicy drogowi, lub osób, przewidzianych do pracy w administracji, czy zakładowym biurze projektów.
Ja do nich nie należę. Mimo że mój przyjazd został nagle przyspieszony z powodu rzekomych braków kadrowych w mojej branży, nikt tu na mnie nie czekał. Wynikało to głównie ze stanu organizacyjnego. Roboty na budowie drogi, gdzie zatrudniony był geodeta, który nagle wyjechał do kraju, zostały przerwane a sprzęt i ludzie skoncentrowani na innej „priorytetowej” budowie, z powodu np. konieczności pozyskania od Libijczyków zaliczki.
Problem braku geodety uległ tymczasowo samorozwiązaniu. Dyrekcja zapomniała o pilnym zapotrzebowaniu i absolutnie nie spodziewała się przyjazdu takiego fachowca. Nie było więc kierownika budowy zainteresowanego moją osobą. Kwatera została przyznana innej osobie.
Tak więc na żadnej kartce nie figurowałem. Ogólnym spisem osób, które przyleciały właśnie z Polski nikt sobie nie zawracał głowy.
Na placu pozostałem więc z nieliczną grupą osób, którymi również nikt się nie zainteresował. Nasze nerwowe zaczepki powodowały wręcz zdziwienie faktem naszej tam obecności. Wreszcie po mojej gwałtownej reakcji na temat niezwykłego burdelu, ktoś zaprowadził mnie do biurowca a stwierdziwszy, że wszystkie drzwi są zamknięte wezwał przez głośnik szefa kadr.
Po kilku powtórkach wezwań, pojawił się wreszcie zaspany delikwent, który okazał się poszukiwanym kadrowcem. Był równie zdziwiony jak inni, ale wreszcie postarał się o listę przyjezdnych, poprosił nas o nazwiska i odnotował naszą obecność.
Zapisał też specjalności zawodowe, wyrażając przy tym wątpliwości co do potrzeby naszego przyjazdu.
Następnie wezwał kwatermistrza. Ten nadszedł dość szybko by stwierdzić z ubolewaniem, że kwatery dla pracowników technicznych i urzędników zostały rozdysponowane a naszych nazwisk i specjalności w zapotrzebowaniu nie było. W tej sytuacji jedyne co może zrobić to zakwaterować nas w pokojach wieloosobowych. Do wyjaśnienia dodał uprzejmie.
I tak, do wyjaśnienia, wylądowałem w baraku robotniczym, w pokoju chyba ośmioosobowym, zamieszkałym aktualnie przez jedną tylko osobę, Roberta, kierowcę wywrotki. Okazał się zresztą bardzo sympatyczny, pomógł mi się rozpakować i udzielił kilku ostrzeżeń, z których jedno ziściło się już następnego dnia o poranku.
Należy tu jeszcze wtrącić, że kwatermistrz rozdał nam po 10 dinarów zaliczki, do przyszłej wypłaty, która miała nam posłużyć w tym czasie jako źródło zaopatrzenia w żywność. W naszej wyobraźni była to suma, jak na zaliczkę, karkołomna. 10 dinarów libijskich x 3,60 $ x 100 zł na czarnym krajowym rynku to było wtedy ok. 3600 zł, których wartość w przeliczeniu na towary w Libii nie była nam znana.
Po wstępnym rozpakowaniu, prawie nieprzytomny ze zmęczenia fizycznego i psychicznego, padłem na wybrane łóżko i prawie natychmiast zasnąłem, poprosiwszy uprzednio Roberta o zbudzenie wieczorem.
Zbudził mnie z trudem około dwudziestej drugiej. Na stole stały szklanki napełnione do połowy bezbarwnym płynem rozsiewającym znany mi zapach bimbru.
To było pierwsze, poza bałaganem organizacyjnym, autentyczne doznanie czekającego mnie pobytu w kraju obowiązującej prohibicji. Wypiliśmy tym śmierdzącym płynem bruderszaft, potem za szczęśliwy pobyt i z głową fruwającą w niebycie, nieco uspokojony zasnąłem powtórnie tego dnia. Nie spełniwszy wcześniejszego zamiaru, nieumyty i w ubraniu, w którym przyleciałem z Warszawy.
3.Adaptacja
Przebudzenie następnego dnia nie było zbyt wczesne. Słońce stało już wysoko. Byłem sam. Robert pewnie był już od kilku godzin w pracy.
Nieco zbulwersowany sytuacją, (przecież jestem w pracy) poszedłem szybko do łazienki. Zabrałem przybory do mycia i do golenia ale w pośpiechu zostawiłem w pokoju ręcznik.
Stwierdziwszy ten fakt, zostawiłem przybory w łazience i wróciłem do pokoju. Niestety w łazience okazało się, że mam tylko ręcznik. Pozostawione mydło w mydelniczce, maszynka do golenia i kosmetyki wyparowały mimo krótkiej chwili nieobecności.
Łazienka była dużym wieloosobowym pomieszczeniem z WC. Widać ktoś, w chwili mojej nieobecności, wyszedł z kabiny i skwapliwie moją nieobecność wykorzystał.
Nie wróżyło to miłego pobytu.
Umyłem się znalezionym kawałkiem mydła podłej jakości, wytarłem ciało i zestresowany wróciłem do pokoju. Tym razem bez ręcznika. Zorientowawszy się szybko wróciłem i mimo negatywnych oczekiwań, ręcznik znalazłem na miejscu gdzie go zawiesiłem.
Odetchnąłem. Okazało się później, że ręczniki dostaje się wraz z ubraniami roboczymi i dlatego nie cieszą się powodzeniem drobnych ciułaczy dinarów, amatorów cudzej własności. Oraz, że nie wszystko jest tutaj niemiłe.
Na stole zastałem śniadanie pozostawione przez Roberta z kartką wyjaśniającą sytuację i informacją że po powrocie z pracy pójdzie ze mną zrobić niezbędne zakupy.
Pozostawało mi więc wyjaśnić sprawę mojego dalszego funkcjonowania, w niespodzianie, dość skomplikowanej sytuacji.
Tymczasem odezwał się głos w głośniku wyczytujący, w kolejności alfabetycznej, nazwiska osób wzywanych do działu kadr z podaniem godziny zgłoszenia. Wśród wyczytanych byłem i ja.
Kamień spadł mi z serca. Oto byłem na jakiejś liście. Istniała szansa, że nie zostanę jako zbędny, przysłany przez pomyłkę, odesłany do kraju.
W kadrach przeproszono mnie za dezinformację i kwaterę. Zamieszaniem obciążono centralę w Warszawie. Po chwili okazało się, że głównym celem wezwania było odebranie paszportu. Polecono mi jego dostarczenie i poinformowano, że na czas pracy w Libii otrzymam tymczasowy libijski dowód tożsamości. Paszport oddałem i automatycznie stałem się niewolnikiem DROMEXU na czas pracy w Libii. Gorzej, bo paszporty były zdeponowane w Libijskim ministerstwie. Pewnie jakichś spraw wewnętrznych. Bez zgody firmy i wydania paszportu przez Libijczyków nie mogłem więc Libii opuścić. Wręczono mi też tymczasową umowę o pracę, obiecano szybkie załatwienie należnego zakwaterowania i przekazano w ręce magazyniera.
Ten według listy przeprowadził mnie przez stanowiska w magazynie gdzie otrzymałem należne wyposażenie: ubranie robocze, nowe koce, należną na tydzień wodę mineralną, torbę, okulary słoneczne, sprzęt geodezyjny i kalkulator elektroniczny. Przy tym sprzęt geodezyjny okazał się starym typem niwelatora z oprzyrządowaniem. Teodolitów było brak. Przyjąłem co dali bez dyskusji.
Trudno omawiać problem profesjonalnego wyposażenia z magazynierem od mydła i powidła.
Była jeszcze tego dnia rozmowa z dyrektorem technicznym. Bardzo dobre wrażenie, ale rozmowa ogólnikowa.
Dyrektor oświadczył, że dziś mam wypoczywać po podróży, zapoznać się z biurami i otoczeniem, żeby się rozeznać w funkcjonowaniu campu i firmy. Innymi słowy „nie zawracaj głowy”.
W następnym dniu przewidział dla mnie wyjazd w teren z kierowcą beczkowozu jako jego pasażer. Dla rekonesansu, na budowy dróg, które ten odwiedzi wykonując swoje zadania.
Po powrocie miałem się zgłosić po dalsze polecenia i przydział budowy, na której będę pracował. Ponieważ nie miałem ani paszportu ani dokumentu, który stanowiłby dowód tożsamości ważny na terytorium Libii, poradził mi założenie ubrania roboczego z oznakami DROMEXU i nieoddalanie się od beczkowozu.
Kierowcą okazał się mój współmieszkaniec Robert.
O tym później. Na razie wizytowałem biura dyrekcji zgodnie z sugestią dyrektora i z powołaniem się na jego autorytet. Przedstawiałem się, a szef działu zwykle prezentował mi siebie i to czym się zajmuje. Tak poznałem kilka miłych osób, z którymi później nawiązałem kontakty towarzyskie.
Było południe kiedy po „wizytacji” biur dyrekcji i odpoczynku zabrałem się za obchód campu.
Obejrzałem zabudowę mieszkalną, położoną częściowo w alejkach z ogródkami, budynek socjalny z salą telewizyjną, kinową i biblioteką oraz otoczony nimi plac z basenem, kortem tenisowym i boiskiem do siatkówki. Zamknięcie placu od drogi stanowił częściowo barak dyrekcji.
Na opisanym placu włóczyły się wychudzone psy i porykujący osioł. Wszystko z gruntem włącznie, w kolorze żółto beżowym i prawie pozbawione zieleni. Zmęczony żarem ok. 45º C w słońcu, poszedłem odpocząć w pokoju.
Był to czas powrotów z pracy i mój współtowarzysz Robert zdążył wrócić przede mną. Brał już kąpiel racząc się równocześnie zimną wodą mineralną z lodówki, co później stało się i moją rutyną, by następnie udać się na obiad do stołówki. Przekazał mi jeszcze, że już wie o wspólnej jeździe w dniu jutrzejszym, oraz że po obiedzie śpi do siedemnastej po czym wybierzemy się na zakupy. Radził żeby się przyzwyczajać do tego rytmu życia i również pospać. Bez problemu, zmęczony upałem i spacerami, zasnąłem.
Po siedemnastej zbudziłem się na dźwięk jakiegoś sygnału, oznaczającego dla starych mieszkańców, że przywieziono pieczywo. Należało je w określonym czasie odebrać pod rygorem głodowania do następnego obiadu. Chleb kupowało się na cały miesiąc i odbierało codziennie zapłaconą w „abonamencie” porcję. Robert był już na nogach a nawet zagotował wodę na, również, rytualną kawę.
Po odebraniu pieczywa, podobnego do znanego u nas francuza, Robert przygotował po filiżance mocnej, rozpuszczalnej kawy neska, dostępnej w Polsce tylko w PEWEXIE i jakieś nieznane mi słodycze.
Podwieczorek był smakowo i towarzysko doskonałym zwieńczeniem drugiego dnia, niefortunnie zaczętego, pobytu w Libii.
Moje samopoczucie uległo wyraźnej poprawie.
Teraz w towarzystwie swojego Cicerone miałem po raz pierwszy opuścić camp i robiąc w jego towarzystwie zakupy zetknąć się Libijczykami, ich muzułmańską kulturą i zupełnie obcymi nam obyczajami.
Wychodząc za bramę wkroczyliśmy na dwujezdniową arterię wybudowanej przez DROMEX drogi. Jej poboczem doszliśmy do zabudowań wioski Sog Al-Khmies Emsihel, znanej nam w uproszczonej formie jako Souk el Khamis, co znaczyło w języku arabskim targ w czwartek. W handlowym „centrum” tejże, mieliśmy dokonać zakupów. Moich pierwszych w tym nieznanym mi zupełnie kraju, u nieznanych ludzi i w nieznanym języku.
Robię pierwsze spostrzeżenia z życia tubylców.
Idziemy lewym poboczem drogi, pod prąd obowiązującego na tym pasie ruchu. W tym samym kierunku pędzi samochód osobowy mijając nas na sygnale. Za kilkaset metrów prawie że wpada na jadący prawidłowo beczkowóz Dromexu. Ostre sygnały, machanie rękami przez Libijczyka. Na szczęście kierowca beczkowozu ma refleks. O centymetry unika zderzenia. Libijczyk skręca w lewo na podwórko swojego domu, położonego po tej stronie drogi. Na skróty pod prąd było bliżej.
Robert wyjaśnia, że to codzienna praktyka na tej dwujezdniówce. Ponadto Libijczycy jeżdżący bez okularów, w ostrym słońcu, często słabo widzą a to razem stwarza niezłe problemy polskim kierowcom, pracującym na budowach dróg.
Idąc dalej doznaję jeszcze bardziej niezwykłego wrażenia. Narasta smród rozkładającej się padliny. W rowie przydrożnym leży truchło barana. To sposób na pozbywanie się zwłok padłych lub nieprawidłowo ubitych zwierząt. Takie obrazki z doznaniami węchowymi można spotkać, przy każdej nieco oddalonej od Trypolisu drodze, co kilka kilometrów. Zapewnia to nieustanny fetor w czasie jazdy libijskimi drogami.
Już jesteśmy prawie u celu naszej drogi, gdy mija nas typowy na tych drogach samochód japońskiej produkcji, osobowo towarowy. Siedzące na pace kobiety nagle wyrzucają duży, foliowy worek śmieci. To prywatna gospodarka odpadami, źródło dodatkowych zapachów, pożywienia dla bezpańskich psów i rozwiewanych wiatrem śmieci. Jednak skutecznie zastępuje brak jakiejkolwiek gospodarki odpadami w Dżamaharii, w owym czasie.
Mijani piesi są za to niezwykle dla nas mili. Każdy pozdrawia nas słowami „salam” lub pełnym „salam alejkum” Mój towarzysz robi to samo. Czasami udaje mu się w tych wzajemnych grzecznościach nawet wyprzedzić Libijczyka.
Jest to kolejne spostrzeżenie niezbędne w codziennym bytowaniu.
Wreszcie docieramy na miejsce. Ja, jak na nowicjusza, pełen egzotycznych wrażeń.
Jesteśmy w pierwszym napotkanym, sklepie spożywczym. Sklep w garażu. Ale produkty jak w polskich delikatesach. Robi to wrażenie. Nie dość, że półki zapchane po brzegi to wybór towarów pochodzących z całej Europy. Masło duńskie, sery szwajcarskie, sardynki portugalskie, kawa rozpuszczalna różnych firm i słodycze, które u nas tylko, za dolary, w PEWEKSIE uświadczysz.
Brak tylko alkoholu, wędlin i wieprzowiny.
Zakupy oczywiście robi Robert. Ja bowiem nie znam ani jednego słowa potrzebnego przy tej czynności. Ani nazw towarów, ani liczb, ani cen, ani miejscowego rytuału obowiązującego w handlu. Robert proponuje więc towar i ilość ze względu na ceny oraz smak i z moją aprobatą dokonuje niezbędnych zakupów. Kupujemy jeszcze na targu — „suku” pomidory i owoce i wracamy z torbami naładowanymi po brzegi. Okazuje się, że wydałem na swoje zakupy raptem 3 dinary libijskie z 10, które dostałem poprzedniego dnia.
To był szok.
Wróciliśmy na camp bez kolejnych przygód. Tutaj Roman pokazał mi jeszcze polski sklep spożywczy, traktowany przez mieszkańców jako awaryjny ze względu na wyższe ceny.
Zrobił się wieczór. Tutaj szybko zapada zmierzch. Jeszcze tylko kolacja i spać.
4 Rekonesans
Wstajemy wcześnie i zgodnie z planem jedziemy beczkowozem Romana poznawać Libię.
Teren wokół drogi piaszczysty, równy jak stół, w kolorze pomarańczowo żółtym. Prawie bez śladów zieleni.
Gdzieniegdzie sady oliwkowe i cytrusowe a wśród nich parterowe domki, jak pudełka, w kształcie prostopadłościanów. Nie widać okien i drzwi tylko mur ogrodzenia z bramą od strony drogi. Większość terenu to nieużytki z rzadka porosłe kulami kolczastych krzewów, które już w czerwcu są prawie pozbawione liści. Niektóre, w podmuchach wiatru, toczą się po okolicy podskakując na nierównościach. Tą rozległą krainę na południe od naszego obozu Polacy nazywają „buszem”.
Jedziemy na razie na południe drogą dwujezdniową Trypolis — Tarhouna, budowaną przez Dromex
Na horyzoncie, w migoczącym od upału powietrzu, widać zarys płaskiego skalnego wyniesienia. Skręcamy na wschód. Jedziemy drogą lokalną, również asfaltową, wybudowaną ongiś przez Włochów. Krajobraz się nieco zmienia. Wokół drogi jakieś sklecone z falistej blachy budy i wzgórki piaszczyste z elementami blachy chroniącymi wejścia przed zasypaniem. To domy upartych nomadów. Tymczasowe, ale z samochodem obok i anteną satelitarną wystającą ponad poziom pseudo dachu. A wzgórki to ziemianki również służące jako domy. Ich zaletą jest chłodne wnętrze, praktyczne w libijskiej spiekocie. To w naszym polskim znaczeniu domy letniskowe niedawnych nomadów, przymuszonych do zamieszkania w miejskich blokach Trypolisu.
Tutaj uciekają w weekendy z baranami, które pieką na ogniskach i konsumują. Jedziemy dalej. W oddali widać most nad jakąś wąską doliną ze stromymi, nieregularnymi zboczami. Robert wyjaśnia, że jest to suche, przez większą część roku, koryto rzeki, nazywane po arabsku, w angielskiej pisowni wadi a wymawiane uadi, wadi lub ładi.
Na przeciwległym zboczu koryta wyłania się coś co nazwać by można kapliczką.
Niewysoka kopułka z kamieni spojonych wypaloną słońcem gliną z prostokątnym otworem. W tym otworze jakaś miska z jedzeniem, patyki i zeschnięte rośliny. To grób, „kapliczka” dla uczczenia marabuta, świętego, wędrownego mędrca muzułmańskiego.
W islamie nie buduje się takich grobowców. To absolutny wyjątek. Przez dwa lata pobytu spotkam jeszcze tylko ze dwa takie przypadki.
Tymczasem zerwał się wiatr. Tumany pyłu, podnoszone z ziemi, utrudniały jazdę w stopniu większym niż polska mgła. Jechaliśmy więc wolno, co dawało mi więcej możliwości obserwacji.
Właśnie wjechaliśmy w teren zabudowany kilkoma budynkami a właściwie gospodarstwami, wzniesionymi w ramach programu Kadaffiego, którego celem było wykorzystanie pieniędzy z eksploatacji ropy na zagospodarowanie rolnicze półpustynnych nieużytków i osiedlenie tam nomadów. Niestety zbyt duża przepaść cywilizacyjna pomiędzy prowadzonym przez nomadów trybem wędrownego bytowania a prowadzeniem osiadłej gospodarki rolnej powodowała, że wydane pieniądze były po prostu marnowane. Osiedleńcy nie potrafili obsługiwać urządzeń nawadniających i nie znali technik uprawy ani hodowli. Mieszkali zwykle w przydzielonych im domach dopóty, dopóki można było nawodnić kawałek ziemi i póki nie zjedli ostatnich sztuk podarowanego im bydła, owiec i innych zwierząt. Potem znikali pozostawiając domy i resztki dobytku, który nie był przydatny w wędrówce.
Pozostały opuszczone domy ze skrzypiącymi smutno okiennicami i zawiane piaszczystymi wzgórkami poletka, bez roślin, z uschniętymi drzewami owocowymi.
Podobnie wyglądała droga, którą jechaliśmy. Do połowy zasypana nawianym piaskiem jak polskie drogi zimą zaspami śniegu. Tutaj w oddaleniu od siedzib ludzkich wiatr hulał bezkarnie i nikt nie dbał o ich oczyszczenie z piachu.
Znikomy ruch drogowy również nie sprzyjał rozjeżdżeniu nawianego piachu. Były więc i takie miejsca gdzie pokonanie zasp piaskowych utrudniało poważnie jazdę.
Wreszcie dojechaliśmy do pierwszego celu podróży. Był to nowy przepust betonowy wybudowany przez Dromex na drodze włoskiej.
W okolicy widać było jeszcze tylko domostwo arabskie i stado kóz oraz owiec, które pracowicie wyskubywały coś z kamienistego tutaj gruntu, na którym trudno byłoby gołym okiem znaleźć jakąś zieleń.
Robert rozpoczął polewanie betonu a ja, z braku ciekawszego zajęcia, zacząłem się przyglądać co też te wychudzone kozy i towarzyszące im owieczki znajdują do jedzenia. Otóż pracowicie maszerując wygryzały one pojedyncze, suche źdźbła trawy, jakieś kolczaste osty i to wszystko razem z drobnymi kamyczkami połykały. Był to pouczający obraz warunków w jakich bytują ludzie i zwierzęta w tym prawie pustynnym, afrykańskim krajobrazie między Saharą a wybrzeżem Morza Śródziemnego.
Teraz jakimś polnym traktem, wśród kolczastych suchych krzewów, zmierzaliśmy na skróty do mostu na drodze do Souk el Ahad. Jechaliśmy znowu na południe w piekącym słońcu. Nawet klimatyzacja zamontowana w beczkowozie nie łagodziła panującej w kabinie spiekoty. Zbliżaliśmy się do położonego tuż za mostem miasteczka oraz w pobliże urozmaicającego krajobraz płaskowyżu wyniesionego, prawie pionowo, o około dwieście metrów z poziomu otaczającej nas płaszczyzny.
Dotarliśmy do koryta wadi, które jednak tym razem nie było suche. Bliskość płaskowyżu powodowała, że padający tam czasami ulewny deszcz spływał nagle, gwałtownym nurtem wyschniętym korytem i pozostawiał kałuże w jego zagłębieniach. Właśnie w okolicy wznoszonego mostu powstało, po robotach budowlanych, takie zagłębienie, w którym zebrały się resztki spływającej wody i wsiąkając w pyliste dno utworzyły grząski pas gruntu na długości po około stu metrów koryta, z obu stron jego brzegów. Wjechaliśmy łagodną skarpą w to koryto by się przedostać na drugą stronę. Połyskujące gdzieniegdzie kałuże wody, nawet doświadczonemu kierowcy nie uświadomiły zagrożenia. Tymczasem koła samochodu błyskawicznie zagłębiały się w dno. Sprawę pogarszały przywleczone nurtem wody odłamki skał sprawiające, że koła buksowały, tym bardziej nie mogąc się przesuwać do przodu. Stawało się niebezpiecznie. Robert wyłączył silnik i po konstrukcji pochylającego się beczkowozu przedostaliśmy się na suchy grunt. Ratunek stanowiły maszyny drogowe pracujące nieopodal. Wezwane wyciągnęły z trudnością, zanurzony w błocie koryta po osie, samochód. Trzeba było zużyć nieco wody na oczyszczenie oklejonych błotem kół. Starczyło jednak wody i na polanie konstrukcji betonowej mostu.
Ja tymczasem mogłem podziwiać urocze, egzotyczne miasteczko, zabudowane parterowymi jednolicie biało beżowymi domami i prostym w formie, nieco wyższym od pozostałej zabudowy, meczetem ze smukłym, górującym nad okolicą, minaretem. Stałem na konstrukcji mostu mając przed sobą miasteczko. Po prawej, niezwykle wyglądający płaskowyż z prawie pionową skarpą uwarstwionych skał. Od połowy wysokości przykrytych piargiem zwietrzeliny, produktu hulającego wiatru i spływających strug, rzadkich tutaj ale obfitych, lokalnych deszczów. Z tyłu jak okiem sięgnąć rozorany maszynami pas budowy drogi z uformowanym w najbliższej odległości korytem, na już gotowym nasypie. Z lewej i prawej do płaskowyżu, płaski jak stół, ledwo porośnięty kolczastymi krzakami i z rzadka urozmaicony jakimiś skleconymi z blachy i desek, zagłębionymi czasami w gruncie budami, teren nazywany przez nas „buszem”. Określenie to, wielokrotnie używane, nie miało nic wspólnego z definicją tej nazwy. Po prostu przylgnęło do krajobrazu i zwyczajowo było przez Polaków do jego określenia stosowane.
Poboczem tego pasa mieliśmy wracać na camp, wzdłuż płaskowyżu do drogi Trypolis — Tarhuna, a następnie jezdnią.
Po drodze, jeszcze tylko krótki postój w cieniu jedynego na trasie drzewa figowego, pozostałego po dawnym sadzie i spotkanie ze znanymi Robertowi Libijczykami, właścicielami pola arbuzów. Owoce wielkości półmetrowych, wydłużonych elipsoid o średnicy prawie trzydziestu centymetrów i wadze kilku kilogramów pyszniły się wśród zeschłych liści na przestrzeni kilku arów. Na widok zatrzymującego się samochodu Libijczycy zerwali się do biegu z radosnymi okrzykami, niosąc w rękach po arbuzie. Powitali Roberta po polsku słowami, które brzmiały w przybliżeniu jak „witaj kochany bolando” a mnie „witaj nowy”. Następnie ze słowami „kces arbus” wręczyli każdemu z nas po arbuzie. Był to ponoć stały rytuał na tej trasie. Robert spragniony rozbił swojego arbuza o kamień i rękami wyjadał miąższ. Ja nafaszerowany w kraju wskazaniami koniecznej higieny, arbuza nie ruszyłem, mimo pewnie znacznie bardziej dolegliwie odczuwanego, przeze mnie nowicjusza, pragnienia.
Robert „migał” sobie z arabami prowadząc jakąś wesołą rozmowę. Ja po wymianie uśmiechów rozglądałem się wokół. Szybko też dostrzegłem dwa wzgóreczki piasku ozdobione kamieniem i patykiem, na którym powiewały kolorowe skrawki materiału.
Okazało się, jak wyjaśnił mi Robert, że były to miejsca pochówku kobiet, których tutaj nie chowa się na cmentarzach, bo te przeznaczone są tylko dla mężczyzn.
Dzień pełen wrażeń.
Rekonesans, jak nazwał go dyrektor, dał mi błyskawiczne, chociaż bardzo uproszczone, poznanie egzotyki kultury, krajobrazu, obyczajów i warunków życia, których znajomość była niezwykle cenna do przetrwania dwuletniego pobytu.
Ładunek emocji i wrażeń jak w filmie science fiction.
Po powrocie rutyna. Kąpiel, litr wody mineralnej z lodówki, ćwiartka arbuza i obiad. Ja obiadów jeszcze nie wykupiłem więc zmęczony jazdą i wrażeniami poszedłem spać.
.
.
.
.
.
.
5.Pierwszy dzień pracy na kontrakcie w Libii
Po sjeście wezwano mnie przez głośnik do świetlicy. Tam czekał, jak się okazało, zasiedziały już w Libii kolega po fachu. Kolega przedstawił się imieniem Staszek, ja się zrewanżowałem, Stefan i już byliśmy na ty. W rozmowie okazało się, że zamiast obiecanego przydziału stałej pracy, zostałem skierowany do wykonania, w następnym dniu, pilnego zadania w towarzystwie Staszka. Spotkaliśmy się o godzinie siódmej. Czekał na nas kierownik budowy drogi Trypolis — Tarhuna za kierownicą dostawczego volkswagena. Kolega w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem, w firmowej czapce, z torbą pełną drewnianych kołków na plecach i taśmą mierniczą w ręce. Ja w koszuli z krótkim rękawem, marynarce i czapce firmowej oraz długich spodniach. Wszystko dla ochrony przed słońcem. Zawieziono nas kilkanaście km od campu, w miejsce gdzie droga przebijała się przez płaskowyż opisany w poprzednim rozdziale.
Nasze zadanie miało polegać na pomierzeniu taśmą jakiegoś odcinka trasy i oznaczeniu 50-cio metrowych odcinków. Staszek, stary lis tutejszych warunków klimatycznych, przekazał mi w kilku słowach zadanie oraz wręczył zero taśmy mierniczej do ręki. Zadanie dla mało rozgarniętego pomiarowego. Wbił kołek z opisem 0 m i pognał do przodu. Co 50 m wbijał kolejne kołki a ja biegłem za nim przykładając do nich 0 taśmy. Po przebiegnięciu 20 odcinków w pełnym słońcu, przy temperaturze przewyższającej 40° zapytałem zziajany czy to jest odpowiednie tempo na te warunki. Staszek odburknął, że innego nie zna. Jak mi nie odpowiada to mogę do mamusi i po króciutkiej przerwie pobiegł dalej, jakby miał do pokonania maraton. Nie wytrzymałem tego tempa i zagroziłem, że albo zwolni albo odmawiam dalszej współpracy. Zwolnił. Bieg, pochylanie się przy pomiarze każdego odcinka, znowu bieg i kolejne pochylanie wykończyło mnie zupełnie. Po 40 kolejnych odcinkach usiadłem bez możliwości zmiany pozycji. Dyszałem, w głowie miałem bolesny łomot. Twardziel zauważył wreszcie mój stan i zmienił podejście obawiając się katastrofy. Usiedliśmy w cieniu rzucanym przez załom skalny wykopu, którym przebijała się w tym miejscu droga. Stach poczęstował mnie kanapką, butelką wody i wreszcie przemówił ludzkim głosem. Przyznał, że on jest już w Libii prawie 4 lata i jest zahartowany. Ponadto widoczna była jego wyjątkowa krzepa predysponująca go do pracy w tych ekstremalnych warunkach. Posiedzieliśmy jakieś 20 minut, Stach odszukał kolejną porcję kołków — pozostawionych na tą okazję wcześniej — i już w lepszej atmosferze, czasami rozmawiając poszliśmy dalej. Łącznie przemierzyliśmy ok. 7 km, ok 140 odcinków.
Jakoś dotrwałem. W międzyczasie zdjąłem marynarkę, którą zawiązałem sobie w pasie i nieco ochłonąłem. Skończyliśmy pracę w miejscu zakończonego właśnie etapu prac wykończeniowych na drodze do Tarhouny, której fragment pokazany jest na zdjęciu wyżej.
Pobocza, porządkowanie skarp, elementy odwodnienia. Z braku jakiegokolwiek cienia usiedliśmy na skalnej półce i po chwili oddechu wreszcie zaczęliśmy rozmawiać. Trzeba było czekać na transport. Przygodny, jakiegoś wozu dromexowskiego, lub umówiony przyjazd kierownika budowy. Okazało się z relacji Staszka, że nasza praca stanowiła przygotowanie do odbioru gotowego odcinka dwujezdniówki Trypolis — Tarhouna. Do wykonania pomiarów kontrolnych nawierzchni i określenia parametrów poszczególnych rodzajów robót stanowiących przedmiot odbioru.
Moja refleksja z tej mordęgi była jedna. Do prymitywnej roboty, którą mogło wykonać dwóch niewykwalifikowanych robotników — pomiarowych, użyto dwóch inżynierów z wysokimi kwalifikacjami zawodowymi i sprawdzoną znajomością języka angielskiego, przynajmniej w moim przypadku. Niewesoły obraz organizacji w tym eksportowym przedsiębiorstwie.
Moje refleksje do długoletniego dromeksowca, jakim był Stach, nie docierały. Był zwolennikiem zasady przetrwania, „dobrze jest jak jest”.
Wymieniliśmy nieco informacji o sobie. Stach pochodził z Białegostoku. Od czterech lat nie był w domu. Nie korzystał z należnych urlopów, ani możliwości zaproszenia rodziny do Libii. Był twardy fizycznie i psychicznie.
Miejsce pochodzenia objaśnia jedną z jego cech osobowych cenionych w towarzystwie. Pędził świetny bimber. Nie była to zresztą jedyna ceniona cecha Staszka. Był świetnym kumplem, serdecznym przyjacielem, serdecznością charakterystyczną dla mieszkańców wschodu Polski, acz wyrażaną milkliwie.
Rozmawiając doczekaliśmy przyjazdu kierownika, który okazał się być sympatycznym gdańszczaninem. Ciężki dzień zakończyłem więc, niespodzianie, zapoznaniem dwóch osób, z którymi przyjaźniłem się potem przez cały dwuletni pobyt w Libii.
Na campie umówiliśmy się zresztą w Staszka „apartamencie” na brudzia i degustację jego słynnego produktu.
Spędziliśmy miły wieczór próbując naprawdę świetne likiery na bimbrze Stasia produkcji i zagryzając je kiszonymi przez niego czarnymi oliwkami. Wypiliśmy brudzia, poznałem bliżej Wiktora, który nas woził do i z pracy. Na koniec padła propozycja zagrania partii brydża z udziałem moim i współmieszkańca Stacha. Problem stanowiłem ja, który nie znałem za dobrze nawet podstawowych zasad tej gry. Postanowiono mimo to zagrać. Mój udział był więc ograniczony do roli tzw nogi stołowej. Była to moja prawie pierwsza partia brydża w życiu, ale jak się miało okazać nie ostatnia w Libii.
Równocześnie oczekiwałem na wezwanie z dyrekcji w sprawie przydziału stałej pracy. Kolejny dzień, w którym przydział nie nastąpił.
6. Początek stałej pracy
Rano piątego dnia pobytu w Libii, zostaję wezwany do dyrektora technicznego. Siedzi dyrektor i jakiś mało sympatyczny, wyglądający na formalistę, facet.
Dyrektor wręcza mi Libijski dowód tożsamości i oznajmia, że należy go nosić stale przy sobie.
Potem informuje, że na budowie drogi Molga — Sugh Al- Ahad nagle wyjechał do kraju geodeta i od dziś ja przejmuję jego obowiązki. Na pytanie o dokumentację, sprzęt, zadania, stwierdził krótko, że byłem przewidziany na inną budowę ale sytuacja jest awaryjna i resztę spraw przekaże, obecny również przy rozmowie, kierownik budowy. Dyrektor dodał jeszcze: Kolego umowa o pracę w Libii zostanie sporządzona w ciągu kilku dni i wtedy poproszę po jej odbiór. Teraz już dziękuję i życzę powodzenia w pracy.
Nie było to takie proste. Kierownik budowy, żylasty wysoki jegomość, nazwijmy go dla uproszczenia Bolek, nie wykazywał ochoty nawiązania kontaktu.
Na powtórzone pytania, skierowane uprzednio do dyrektora, stwierdził autorytarnie, że przecież jego geodeta wszystko zostawił. Na pytanie gdzie to mogę znaleźć odburknął, że w jego mieszkaniu — nieobecnego już geodety. Na pytanie o nazwisko, miejsce i upoważnienie, skierował mnie do działu kadr z uwagą o jakichś wygórowanych fanaberiach, z którymi się on kierownik po raz pierwszy spotyka. Odchodząc powiedział do zobaczenia jutro na budowie, bez informacji czym się tam mogę dostać. Odpaliłem, że mam jeszcze kilka fanaberii, z których pierwsza dotyczy pomocnika, pomiarowego. Łaskawie, pan kierownik zatrzymał się i rzucił przez plecy. Proszę podać swój numer pokoju to go po południu przyślę.
Pierwsze kroki skierowałem więc do kadr. Przekazałem problem. Podano mi miejsce kwatery byłego już geodety, jego nazwisko i nazwisko współmieszkańca, do którego mam się zwrócić o wydanie materiałów i sprzętu, które być może dla mnie zostawił.
Nieśmiało zapytałem o jakąś organizację obsługi geodezyjnej.
Wzruszenie ramion. Na każdej budowie jest geodeta, ma projekt, sporządza dokumenty z pomiarów i tyle. A w przypadku takiej zmiany jak dzisiejsza, pytam? Wzruszenie ramion nic nam nie wiadomo o jakichś problemach, ale można spytać w biurze projektów. Geodeta mieszkał z magazynierem co ułatwiało kontakt i dostęp. Znalazłem osobę. Poszedł ze mną do zajmowanej kwatery- „apartamentu”, wskazał miejsce gdzie mogę coś znaleźć, z pełnym zaufaniem przekazał mi klucze, do zwrotu po wykorzystaniu i wrócił do pracy.
Ze sprzętu znalazłem niezły teodolit Zeissa i dobrą taśmę. Niwelator i kalkulator miałem własny.
Dokumentacja to jedynie sfatygowany projekt drogi: rzut poziomy, przekroje poprzeczne i podłużny oraz kilka kartek chaotycznych obliczeń, wyglądających jakby je tworzył Grześ co po raz pierwszy widział polską wieś. Luźne kartki papieru bez początku i końca.
Strach się bać. Trzeba było zostawić problem do rozwiązania losowi. Do jutra na budowie. W każdym razie znane mi z kraju metody postępowania przy geodezyjnej obsłudze inwestycji, widać nie miały tu zastosowania. Organizacja iście „eksportowa”.
Po południu poszedłem jeszcze na spytki do poznanego wczoraj Stacha. Ten potwierdził moje obawy, ale w papierach znalezionych u byłego geodety, pomógł mi znaleźć, jako praktyk od lat czterech, jakiś początek i koniec. Coś co dawało nadzieję, że na budowie z pomiarowym i kierownikiem złapiemy byka za rogi. Dowiedziałem się też czego się po mnie spodziewają drogowcy i mniej więcej jak to realizować.
Pod wieczór pojawił się u mnie anonsowany pomiarowy. Starszy pan utykający na lewą nogę. Okazał się być kierowcą z zawodu przysłanym do Libii w tym charakterze. Nikt jednak wcześniej nie sprawdził drobnego faktu, że ma obciętą połowę stopy z palcami, jest dawno na rencie i kierowcą być nie może, mimo posiadanego prawa jazdy.
Z geodetami już pracował, mógł więc być również pomocny jako dostawca, niezbędnych w tym organizacyjnym chaosie, informacji.
Przyniósł ze sobą butelką bimbru. Okazało się, zresztą nie po raz pierwszy, że bez alkoholu w tym kraju absolutnej prohibicji, nie da się przeżyć ani jednego dnia. Zaprotestowałem.
Jednak mój współmieszkaniec Robert, niestety przygotował już szkło i trzeba było, przynajmniej, okazać wdzięczność wzniesieniem toastu za szczęśliwy pobyt i za dobrą współpracę.
Wizyta była pożyteczna. Dowiedziałem się czym, jak i o której godzinie wyjeżdżamy na budowę.
Pan Jarek, tak się przedstawił, zabrał ponadto część sprzętu i poradził by się w magazynie zaopatrzyć w torbę na dokumentację i szkicownik, którego nie miałem.
Następnego dnia o 630 spotkaliśmy się przy wyjściu i razem zainstalowali w busiku, który miał w rozkładzie dowóz pracowników na budowę drogi Molga — Sugh Al-Ahad. Wysiedliśmy jakieś półtora kilometra od skrzyżowania z drogą do Tarhuny. Kierownik roboty, którego psim obowiązkiem było wprowadzenie mnie w problemy budowy i zapoznanie z załogą, nie kiwnął palcem w bucie.
Wrażenie było przygnębiające. Na wschód po horyzont pas rozoranego piachu w kolorze jasnego, żółtawego cynobru. Na zachód rozorany piach ze wstępnie ukształtowanym pasem drogi. Na północ po horyzont ten sam żółtoczerwony piach z prawie suchymi kolczastymi krzewami. W kierunku południowym to samo, no prawie ten sam krajobraz, ograniczony skalnym wypiętrzeniem, wyglądającym jak płaskowyż, biegnący wzdłuż budowy drogi.
Oprócz mnie, pomiarowego i kilku robotników kręcących się jak ogon wokół psa w poszukiwaniu zajęcia, nie było nikogo. Majstrowie jeszcze nie dojechali. Nie było komu pogonić do roboty.
Obok walec drogowy i równiarka a po przeciwnej stronie, chwała Bogu, zamykana na kłódkę drewniana budka, zwana powszechnie kanciapą, ze stolikiem, krzesłem i kilkoma narzędziami do robótek ziemnych. Kilofy, łopaty, widły.
Nigdzie wkoło żadnego drzewa, które mogłoby dać skrawek cienia.
Na szczęście temperatura o tej porze dnia jest tutaj, na przedpolu Sahary, dość niska. Można jeszcze myśleć.
Pierwszy z naszej dwójki zaczął myśleć Jarek. Pokazał mi jakieś regularnie, w linii prostej, wbite w ziemię bolce, oznaczone czerwona farbą i kołek opisany „1+6” co miało określać odległość — 1600 m — od początku budowy a właściwie od osi dwujezdniówki Ben Ghashir — Tarhuna.
Skojarzyłem to z projektem budowy drogi i dokumentami pozyskanym od „byłego” geodety.
Miałem oto jakiś punkt zaczepienia.
Stwierdziłem. Jest lepiej niż się spodziewałem. Złożyliśmy sprzęt w kanciapie. Przedstawiłem się reszcie towarzystwa i zaproponowałem Jarkowi sprawdzenie faktycznego położenia kołka, oznaczonego „1+6”. Jarek znalazł w kanciapie szpilki geodezyjne i rozpoczęliśmy pomiar. Spytałem jeszcze Jarka czy wzdłuż trasy jest jakaś osnowa ale to słowo nie zrobiło na nim wrażenia. Pomiar tysiąca sześciuset metrów wzdłuż rzędu bolców poleciał szybko. Trafiliśmy w osi drogi tarhuńskiej, w pasie między jezdniami na zabetonowany bolec w czerwonym kolorze i kołek z napisem „0+0”. Odległość zgadzała się z dokładnością 3 cm. Było świetnie. Teraz pomiarowy objaśnił mi co oznaczają dwa rzędy bolców z czerwonymi paskami.
Bolce stanowiły krawędzie koryta drogi, szerokości jezdni, a paseczki z odpowiednim domiarem oznaczały projektowaną wysokość koryta, podbudowy i nawierzchni asfaltowej w linii jej brzegu.
Tyczenie tych linii bolców i określanie projektowanej wysokości z uwzględnieniem ewentualnych łuków, to było moje zadanie na budowie drogi. Oczywiście nie licząc innych drobniejszych zadań, jak na przykład pomiary kontrolne i fałszowanie ich wyników, w przypadku gdy odchyłki przekraczały dopuszczalne normy. To na rzecz odbiorów robót dokonywanych przez inspektorów nadzoru w imieniu zleceniodawcy — rządu libijskiego. Należało również określić domiary w osi drogi, stałe na prostej i zmienne na łukach, wytyczyć zjazdy i wykonać inne duperele, które faktycznie nie stanowiły roboty geodezyjnej a polecane były przez szefów.
Rozpisałem się, żeby pokazać wstępne skutki stanu organizacyjnego. Do samej techniki robót wracał nie będę jeśli nie będzie to miało związku z innymi, poruszanymi problemami.
Poznałem jeszcze, kiedy wreszcie dojechali, dwóch miłych, nieco młodszych ode mnie majstrów, Marka i Heńka. Omówiliśmy oczekiwania geodezyjne w stosunku do najbliższych planowanych robót i przystąpiłem do detektywistycznych dochodzeń w celu ustalenia co jest co w dokumentach, oraz jak to się ma do miejsca kontynuacji prac w powiązaniu z projektem technicznym.
Ustaliłem, że w tym celu potrzebuję spokoju i mniej nasłonecznionego miejsca do pracy. Za radą majstrów pojechałem najbliższą okazją, czyli wywrotką, na camp, do swojego pokoju by do wieczora ślęczeć nad rozszyfrowaniem pozyskanych szpargałów i dokonać niezbędnych obliczeń. Pozostało jeszcze tajemnicą do rozwiązania, do czego należy dowiązać pomiary skoro brak jest jednolitej dla całej trasy osnowy.
Udałem się na spytki do Staszka, który stwierdził autorytatywnie, że istnieje, w takim jak mój przypadku, tylko jedno wyjście. Nawiązanie dalszych pomiarów i tyczenia, do ostatniego bolca, ponumerowanej pikiety z ewentualnym sprawdzeniem czy różnice wysokości odpowiadają projektowanym i czy jest to odpowiednie do kilometrażu. Koniec dyskusji.
7.Ustalenie kokosów kontraktu
Po powrocie na camp zostałem wezwany przez Dyrektora Technicznego. Trzymał w rękach moją umowę o pracę w Libii. Przekazał mi warunki kontraktu, którego oryginał przywiozłem z Warszawy. Dziwny termin jego zakończenia 30 listopad 1980, na który nie zwróciłem uwagi, wysokość wynagrodzenia łącznego, tj miesięcznie, 104 dinary oraz w złotówkach 90zł/ dzień pobytu w Libii, warunki pobytu, możliwość przedłużenia kontraktu. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy jakie to są marne, oficjalnie, legalnie, ochłapy. Jeden DL (dinar libijski) to 3.37 $ USA. Mój legalny zarobek w Libii wynosił więc około 350 $ USA, co przy oficjalnym ówczesnym kursie dolara, ok. 4,0 zł/ 1$ USA, dawało 1400 złotych, a wraz z wypłacanymi w kraju złotówkami w kwocie 90 zł / dzień, razem 4100 zł na eksporcie. Tymczasem moje zarobki w kraju wynosiły ok. 9000 złotych.
Nie był to więc kokosowy interes przy legalnym obrocie zarobionymi tak dewizami.
Przy zakazie posiadania dolarów, zakazie handlu walutami i oficjalnym kursie, tylko działanie wbrew prawu czyniło taki wyjazd opłacalnym i było to działanie z pełną świadomością państwa, które na tych wyjazdach zarabiało, okradając obywateli i stwarzając sztuczną zachętę gwarantującą tanią, de fakto, siłę roboczą.
Oczywiście pracownicy się burzyli. W 1980 roku kiedy nadchodziły z kraju wieści o strajkach, w Libii też zaczęto nieśmiało pomrukiwać na temat płac.
Dyrektor nawet poprosił na camp ambasadora, ówcześnie słynnego Albina Siwaka, który na żale załogi odpowiedział, „Jesteście bezczelni, zarabiacie po 30 tysięcy i jeszcze wam mało?” Został wygwizdany i zarzucono mu słusznie, namawianie obywateli polskich do łamania prawa, przez przyzwalany wybiórczo handel dolarami, jako jedyny sposób osiągnięcia sugerowanych przez niego dochodów.
Po tych ostrych słowach załogi pan Albin zwinął się i bez pożegnania odjechał do Trypolisu.
Tymczasem odkryliśmy, że na niedostępnej części listy płac, którą co miesiąc podpisywaliśmy, moja rzekoma płaca wynosiła powyżej 400 dinarów. Zaś różnica między wypłacaną kwotą 104 LD a wykazywanymi w niewidocznej części listy płac 400 dinarami libijskimi, stanowiła „księgowe” koszty utrzymania Polaka w Libii. Oczywiście koszty fikcyjne, umożliwiające DROMEXOWI zgodny z prawem libijskim, legalny transfer dolarów do kraju. Czasami stanowiło to jedyny dochód z prowadzonych budów, ze względu na fatalnie, być może świadomie, zawierane umowy.
Było to kolejne oszustwo w zakresie zarobków Polaków na eksporcie, które przynosiło duże dochody dewizowe skarbowi państwa.
Nic więc dziwnego, że gdy pytani przez poznanych Libijczyków o zarobki podawaliśmy im kwotę w dinarach, pukali się w głowę i pytali czy jest to forma kalambusza i za co?
Kalambusz po arabsku znaczy więzienie.
8. Budowa drogi Molga — Sugh Al- Ahad
Na tej budowie spędziłem sporo czasu z mojego kontraktu. Były wprawdzie chwilowe przerwy związane z przenoszeniem robót na inne pilne obiekty, lub geodezyjna obsługa innych budów, ale do kwietnia 1980 roku głównie pracowałem na drodze do Sugh Al- Ahad.
Mimo pozornej monotonii, droga prosta z kilkoma łukami, nie było czasu na nudę. Nudny był tylko lejący się z nieba, prawie niezależnie od pory dnia i roku, żar z zaledwie niewielkim, zimowym i wiosennym deszczem oraz brak możliwości schowania się gdziekolwiek, z braku drzew, przed promieniami słońca.
Była wprawdzie wspomniana już kanciapa o powierzchni ok. 4 m2 ale ta nie dawała schronienia od upału. Odwrotnie tam dopiero panowało piekielne gorąco.
Służyła mi więc jedynie za katorżnicze, ale ocienione, miejsce obliczeń, których wykonanie w słońcu, ze względu na fatalny odczyt ekranu kalkulatora, było niemożliwe.
Kalkulator to zresztą jeden z wielu elementów tego „eksportowego” wyposażenia specjalistów, z którym przyszło mi się zmagać.
Czasami kanciapa pełniła również inne doraźne funkcje. Kiedyś, niedługo po rozpoczęciu kontraktu, zostałem potrącony w trakcie pracy przez arabskiego kierowcę jadącego traktem budowy z Sugh Al — Ahad i zdenerwowany rzuciłem w jego kierunku kilka niemiłych słów w języku angielskim.
Ten najpierw usiłował mnie, wraz ze swoim kolegą, zaciągnąć do samochodu i zawieźć na posterunek policji, następnie zaś pojechał sam po libijskiego stróża porządku, oskarżając mnie o napaść i obrazę „Libijczyka”. Za poradą reszty załogi szybko się rozebrałem do połowy, ubrałem inną czapkę i schowałem do kanciapy. Libijczyk po powrocie z policjantem, szukał mnie wśród załogi, poszarpywał różne osoby, a w końcu zażądał od majstra mojego wydania. Majster coś tłumaczył policjantowi w języku polskim a w końcu pokazał mu tabliczkę z napisem w języku arabskim oznaczającym „zakaz jazdy samochodów” i policjant odpuścił. Nakrzyczał na libijskiego kierowcę pokazując mu tabliczkę i gestem kazał się wieźć z powrotem. Libijczyk jeszcze kilkakrotnie zatrzymywał się obok nas, usiłując mnie szukać, ale widać nie zapamiętał niczego co by mu w tym pomogło. Ja na szczęście nie miałem w momencie kolizji żadnego sprzętu geodezyjnego, który by mnie wydał. Tak kanciapa przyczyniła się do uniknięcia przeze mnie kłopotów i sprawa rozmyła się w czasie.
Z dokumentacją się uporałem. Dokonałem niezbędnych sprawdzeń oraz obliczeń i na tej budowie kłopotów technicznych już nie miałem.
Różnie było za to z nasileniem robót. Czasami tempo budowy nie dawało mi czasu na zrobienie siusiu i było w tym piekle naprawdę ciężko. Roboty prowadzono wtedy nawet na trzy zmiany, ze specjalnym oświetleniem terenu. Nieraz ze względu na kulawą dostawę materiałów, czy też awarie maszyn, budowa stała i była ogólna laba.
Byliśmy wtedy obecni na budowie, w tym ukropie, faktycznie nie pracując.
Wiele ciekawych zdarzeń, czasami niebezpiecznych, czasami śmiesznych, wtedy się właśnie zdarzało.
Sam kiedyś za namową majstra, dla ochłody, pojechałem w trakcie takiej laby z kierowcą, klimatyzowaną kabiną, do kamieniołomu, skąd woził kruszywo wapienne na budowę drogi.
O zwyczajach, tam panujących, mnie oczywiście nie poinformowano. Mimo, że te zwyczaje wywołane były złośliwym traktowaniem arabskich przyjaciół pracujących w naszej firmie.
Dojechaliśmy na miejsce. Kierowca zmierza do punktu załadunku, a ja chcąc rozprostować nogi wysiadam z kabiny. W nowym ubranku jak na nowicjusza przystało. Z budynku wypada w naszym kierunku młody arabski pracownik i widząc mnie, z daleka klaszcze i krzyczy na powitanie. „Kurwa nowy, kurwa nowy”. Tak mnie serdecznie przywitał. Bo tak go moi rodacy witać nauczyli. Podał mi rękę, wyściskał, zagadał kilka słów po angielsku, powtórzył kurwa nowy i już.
Okazało się że starsi stażem pracownicy wysyłali tam każdego nowicjusza. Z braku ciekawszych rozrywek dobra była i taka szczypta humoru.
Były i przypadki z większym ładunkiem emocji.
Pewnego razu przy dłuższym postoju, pewien brodaty przystojny operator równiarki, nazywany Zbig, znudzony bezczynnością i zainteresowany okolicznym krajobrazem, wybrał się zwiedzić płaskowyż.
Chciał zobaczyć co też to za horyzontem, gdzie wzrok przy robocie nie sięga, za tą krawędzią poziomych, poukładanych jak warstwy ciasta, żółtawo rudych skał się mieści i co, na tym hipotetycznym pustkowiu, dziać się może.
Wyobraźnia wprawdzie mówiła, że co najwyżej nie wiele, ale ciekawość i chęć powędrowania w jakieś górki zwyciężyła. Nasz globtroter wdrapał się mozolnie, trochę na czworakach, na te dwieście, dwieście pięćdziesiąt metrów powyżej poziomu drogi i zniknął. Tam okazało się jednak, że coś się dzieje. Zobaczył stado kóz i pasące je kobiety. Nie podejrzewając problemu szedł w ich kierunku, kiedy z za wzgórza wyszło kilku arabów wrzeszcząc i wymachując do niego rekami. Zanim dotarło to do świadomości naszego globtrotera, stało się niebezpiecznie. „Napastnik” Ziga zaczął uciekać a Arabowie za nim. Jakiś czas był nie widoczny, aż nagle zziajany niby maratończyk, wymachując rękami prawie sturlał się ze stromej skarpy, na którą dopiero co się wdrapał. Dobiegł do drogi. Wpadł do kabiny, szczęśliwie, stojącej obok beczki i używając, widocznie istotnych dla sytuacji argumentów, zmusił kierowcę do natychmiastowego odjazdu.
Zaraz też, na szczycie skarpy, pojawiło się kilku Arabów. Zbiegli coś pokazując i gestykulując nerwowo. Dobiegli do grupy nudzących się drogowców i gestami, pojedynczymi angielskimi słowami oraz po arabsku usiłowali ich wypytać, gdzie jest ten ktoś z brodą, kto uciekał przed nimi i zniknął. Nie znaleźli, odchodzili i nerwowo wracali. Ich stan ekscytacji groził linczem.
Zatrzymali wreszcie libijski samochód i po emocjonalnej zdań odjechali w kierunku, który mógł oznaczać tylko jedno. Camp w Sog Al-Khmies.
Tymczasem na campie nasz Zbig, jak go nazywano, ogolił brodę ostrzygł włosy na jeża, przebrał się w cywilne ciuchy i wyszedł na przeszpiegi.
Jak się spodziewał, Arabowie pojawili się niedługo po jego ucieczce, zażądali rozmowy z dyrektorem i przeprowadzali własne poszukiwania, a kiedy to nic nie dało pojechali na policję. Policja ponowiła żądanie spotkania z dyrekcją. W jej imieniu, tłumaczka z arabskiego przekazała, że dyrekcja o niczym nie wie ale przeprowadzi dochodzenie i wyjaśni co się stało. Zbig był w tłumie gapiów i truchlał ze strachu. Kiedy Libijczycy odjechali sam zgłosił się do dyrektora.
Przedstawił przebieg wydarzeń, opisał zacietrzewienie Arabów oraz swoją obawę o możliwość dokonania przez nich linczu i poprosił o przeniesienie na inną budowę.
Dyrektor przyznał mu rację i prośbę spełnił.
Libijczycy wielekroć przystawali na budowie i usilnie szukali napastnika swoich „zołz”, po polsku żon, aż nadarzyła im się okazja do wyładowania emocji.
Oto na budowę w godzinach popołudniowych przyjechał geodeta obsługujący wznoszony tam mosty i przepusty. Na swoje nieszczęście miał brodę i nie zdawał sobie sprawy z możliwego zagrożenia.
Na swoje szczęście nie był sam.
Obok przepustu stała beczka polewająca beton wodą.
Nagle z piskiem opon zatrzymał się obok nich samochód, z którego wypadło trzech Arabów. Tych, którzy gonili kilka dni temu Ziga. Zanim dopadli zajętego pomiarem geodetę, kierowca, który znał sprawę bo przewoził uciekającego Zigę na camp. Wrzasnął. Do wozu! Sam wskoczył do kabiny, a za nim zdziwiony geodeta z pomiarowym. Włączył silnik.
Nim zdążyli usiąść, trójka arabów rozpoczęła szturm na drzwi kabiny. Wrzeszczeli, wygrażali. Otwarcie okna i chęć tłumaczenia tylko pogarszała sytuację. Wyglądało groźnie.
Samochód geodety otwarty, z kluczykami w stacyjce, sprzęt ustawiony do pomiaru.
Próby mediacji kierowcy, który znał kilka podstawowych zwrotów arabskich potrzebnych w przypadku konfliktów. Bez skutku. Ze strony arabów bezwarunkowe żądanie wyjścia kierowcy. Poszły w ruch kamienie. Najpierw w samochód geodety i niwelator. Na protest kierowcy kamienie w szyby kabiny. Geodeta zraniony w twarz odłamkiem szyby. Cieknie krew.
Kiedy szyby zostały wybite, ucieczka stała się konieczna.
Na warczącym silniku samochód ruszył. Arabowie gestykulując stają przed nimi, zatrzymują. Gaz, jazda w ich kierunku, odskakują i samochód rusza. Zjeżdża z jezdni w busz by zawrócić. Z powrotem na jezdnię i na gazie do dechy, na camp. Arabowie tuż za nimi. Usiłują wyprzedzić.
Spotykają się na campie. Tu w obliczu tłumu Polaków nieco spuszczają z tonu, ale nadal żądają geodety.
Podchodzi arabistka i wraz z kierowcą tłumaczą rozwścieczonym arabom, że ten pan z brodą nie pracuje na drodze do Sugh Al- Ahad, że dużo jest, wśród Polaków, osób z brodami. Nic nie pomaga. Postanowili sprowadzić policję. Dwóch zostało pilnować żeby geodeta nie wyparował. Trzeci, samochodem pojechał na niedaleki posterunek.
Policja przyjechała błyskawicznie. Wysłuchała Arabów. Następnie tłumaczenia arabistki i kierowcy oraz informacji o szkodach jakie Arabowie, bez powodu, wyrządzili w sprzęcie i zranieniu niewinnego geodety. Strona polska zażądała oględzin i konfrontacji na miejscu zdarzenia. Po oględzinach i oświadczeniu złożonym w imieniu dyrekcji Dromexu, policja przy ogromnych protestach aresztowała Arabów i odjechała. Później okazało się, że agresywni, również na policji, Arabowie, po dodatkowym przesłuchaniu w Sugh Al-Ahad, dostali doraźną karę w postaci chłosty kijem w pięty, tydzień aresztu oraz polecenie przeproszenia poszkodowanych.
Policja w imieniu Libii przeprosiła zaprzyjaźnionych Polaków i poprosiła o wybaczenie nieprzyjaznego incydentu.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
..
..
..
..
Po dokonaniu przeprosin, również przez skruszonych Arabów, dyrekcja i poszkodowany geodeta wspaniałomyślnie przyjęli przeprosiny i zaproponowali zwolnienie sprawców z aresztu i zwolnienie ich z obowiązku pokrycia szkód „w imię Polsko — Libijskiej przyjaźni i dalszej dobrej współpracy na budowach”.
Roboty na budowie trwały równocześnie na wielu odcinkach. Wykonywano różne czynności w zależności od zaawansowania budowy. Od robót ziemnych, formowania nasypów lub wykopów, przez kształtowanie koryta drogi z poboczami, układanie w korycie podbudowy do nakładania warstw nawierzchni asfaltowej.
Każdy z tych etapów wymagał obsługi geodezyjnej. Tyczenia zewnętrznych krawędzi nasypów i wykopów, z podaniem projektowanego poziomu po uwałowaniu, w przypadku robót ziemnych i dokładnego, pikietami co 10 m, oznaczenia krawędzi koryta. Wysokość podawana na bolcach oznaczających pikiety odpowiadała projektowanej wysokości ostatniej warstwy asfaltu +10 cm.
Wytyczone pikiety winne były pełnić swoje zadanie do końca budowy drogi. Jednak na skutek pracy równiarki, wałowania, sypania podbudowy, kolejnego wałowania i równania powierzchni pikiety ulegały zniszczeniu lub uszkodzeniu.
Trzeba było kilkakrotnie uzupełniać pomiar i obliczenia. Pracy nie brakowało. Tym bardziej, że nie ułatwiała jej „eksportowa”jakość sprzętu. Prymitywny, polskiej produkcji niwelator i kalkulator z nieczytelnym, w słońcu, ekranem.
Do tego dochodziły tak zwane chekingi wykonywane na zlecenie inspektorów nadzoru przy odbiorach poszczególnych etapów robót. Te prace powinni, dla dobra sprawy, wykonywać sami inspektorzy, ale że lenistwo dotyczy ludzi niezależnie od nacji i profesji, wyręczali się geodetami. Zresztą z korzyścią, „wątpliwą” dla Dromexu. Jeśli geodeta znał jako tako angielski i dogadywał się z inspektorem, Hindusem, Szkotem czy Sudańczykiem, sprawdzenie zgodności wykonania drogi z projektem było przesądzone.
Geodeta wykonywał pomiar kontrolny według z góry określonego scenariusza. W zadanych odległościach oznaczał farbą miejsca pomiaru, i w zależności od wyniku polecał wykopać, stosowny do potrzeb dołek, lub ustawić kamyk, realizujące dopuszczalne wartości odchyłki wykonawstwa od projektu. W dzienniku zapisywał wynik ostateczny i na użytek własny oraz kierownika budowy, + „x” lub — „x”, czyli wartości odchyłki rzeczywistej. Czasami, w rażących przypadkach, kierownik budowy decydował o wykonaniu poprawek.
Na ogół wyniki pomiaru, bez odchyłek, zadowalały inspektorów. Odbiory zwykle były bezkonfliktowe. Czasami tylko moje sumienie się buntowało i awanturowałem się z kierownikiem o wykonanie poprawek.
Zresztą miało to dla obu stron dobre skutki. Zyskiwałem zaufanie inspektorów i kierownictwa oraz umożliwiałem uniknięcie poważniejszych wpadek.
Nawet zaprzyjaźniałem się z kolejnymi inspektorami na moich budowach. Pierwszym był Hindus u którego jadałem nawet pyszne, egzotyczne obiady gotowane przez jego żonę. Drugim Sudańczyk uwielbiający pogaduszki na temat obyczajów sudańskich w sferze stosunków damsko-męskich i porównywaniu ich z tym co w Europie. Trzecim, z którym pracowałem najdłużej, Szkot uwielbiający opowiadanie kawałów rozwijających mój angielski.
Ale wracajmy na drogę
Tutaj zaś ciężka robota, w ekstremalnych warunkach klimatycznych, za psie pieniądze, ale z niesamowitym ładunkiem wrażeń pozazawodowych.
Nie licząc sytuacji skrajnie bulwersujących, codzienność na drodze obfitowała również w wiele interesujących obserwacji i zaskakujących zdarzeń.
Na przykład obserwacja jeżdżących budowaną trasą, mimo zakazu, samochodów libijskich. Toć to była skarbnica wiedzy o hierarchii społecznej i stosunkach rodzinnych w tym muzułmańskim kraju.
Samochody tu spotykane to zwykle osobowo — towarowe japońskie toyoty, lub niemieckie volkswageny z pięcioosobową kabiną i otwartą paką.
Dopóki samochodem podróżowały osoby płci męskiej hierarchia była oczywista. Obok kierowcy siedział senior. Na tylnym siedzeniu młodsi a na pace najmłodsi członkowie rodziny lub jeśli przewożony był również baran, co się często zdarzało, to on, spętany zajmował tam miejsce.
Inaczej sprawa wyglądała gdy podróżowały również kobiety. Wtedy hierarchia była odmienna. Miejsce obok kierowcy zajmował, albo senior rodu, albo męska latorośl choćby nawet pięcioletnia, na tylnym siedzeniu rezydował baran a na pace żony i córki tworzące barwną dekorację rodzinnego transportu.
Taka kolejność wynikała z rachunku ekonomicznego utrwalonego w islamskiej rodzinie. O pozycji decydowała wartość.
Inny wyraz wartości kobiety wynikał z zachowań Libijczyków gdy w grę wchodził jakikolwiek kontakt rzeczywisty lub domniemany, obcego z arabką, niezależnie czy była to żona, córka czy kobieta zupełnie obca. W grę wchodził zresztą wyłącznie kontakt wzrokowy lub usiłowanie zrobienia zdjęcia. Próba innego rodzaj kontaktu mogłaby być jedynie wynikiem kompletnej głupoty lub braku znajomości najprostszych obyczajów.
Niedopuszczalne było dłuższe przypatrywanie się kobiecie arabskiej niezależnie od jej wieku, machanie do niej ręką nawet w rewanżu, kiwanie głową w jej kierunku lub fotografowanie bez zgody jakiegoś Libijczyka, również niezależnie od wieku.
Nietrudno było w takiej sytuacji o małe lub większe nieporozumienia.
Kiedyś gdy tylko w towarzystwie pomiarowego wykonywałem cheking nawierzchni asfaltowej w pobliżu koryta wadi na drodze do Sugh Al- Ahad, do studni położonych w tym korycie zbliżały się trzy lub cztery barwnie ubrane Arabki z naczyniami na głowach. Równocześnie do mnie podszedł mieszkający w okolicy Arab, nazwijmy go Ali, z prośbą o wykonanie do jego posiadłości zjazdu asfaltowego z budowanej drogi. Mojego pomiarowego opiekującego się niwelatorem bardzo zainteresował tymczasem sielski obrazek przy studniach. Kobiety rozmawiały gestykulując i kolejno nabierały wodę. Ja prowadziłem trochę na migi trochę po angielsku rozmowę o domniemanym wykonaniu zjazdu. Próbowałem wyjaśnić Alemu, że to nie moja działka, lub umówić się na dzień następny gdy tymczasem pomiarowy wycelował lunetę w kierunku kobiet przy studni i sądząc, że nikt tego nie widzi, wpatrywał się w kolorową grupę kobiet. Ali jednak nie byłby Arabem gdyby ten bluźnierczy czyn bolando uszedł jego uwagi, mimo ważnej sprawy do załatwienia. Nagle wrzasnął w kierunku pomiarowego i machając groźnie rękami pobiegł w jego kierunku. Miałem wrażenie, że natychmiast rozbije instrument i pomiarowego. Przestraszony, intuicyjnie zareagowałem bardzo głośno po angielsku. Nie wiem czy Ali cokolwiek zrozumiał ale przekonany moim zdecydowaniem odskoczył od instrumentu. Pokazałem jeszcze przytykając dłonie zwinięte w lunety do oczu, wskazałem kobiety i powiedziałem „zołza no”. Pewnie nie chcąc zrywać nawiązanego kontaktu przyjął moje wyjaśnienia. Coś pomruczał po arabsku i ze słowami bukra, co mogło znaczyć jutro, uśmiechnięty odszedł. Zdenerwowany, zrobiłem jeszcze awanturę pomiarowemu i skończyliśmy niefortunny cheking, przerywając pomiar do dnia następnego.
Dzień później.
Odbiór odcinka drogi goni. Jedziemy, bez libijskiego prawa jazdy, na dokończenie chekingu. Znów jesteśmy w sąsiedztwie studni. Obok kolorowe stroje arabek. Wesoło rozmawiają nabierając wodę. My rozkładamy sprzęt. Ani grupa kobiet, ani my, nie wzbudzamy wzajemnego zainteresowania. Zdarzenia z poprzedniego dnia są już przeszłością. Przestały być sensacją. Tymczasem z pobliskich zabudowań wyłania się mój wczorajszy rozmówca. Podchodzi. Wita się i bez zwracania uwagi na stojące w pobliżu kobiety przechodzi do rzeczy. Wyjmuje pieniądze i powtarza wczorajszą prośbę. Pokazuję mu projekt. Tłumaczę po angielsku, że zjazd jest w nim zaprojektowany a wykonany będzie później. Nic to nie daje Mój rozmówca wierzy tylko w bakszysz. Próbuję więc jak tonący brzytwy łapać się ostatniej dostępnej nadziei, wyuczonego tekstu arabskiego. Mówię. Ana leisa mudir ana mohandez massaah. Miało to znaczyć: Ja nie jestem kierownikiem, ja jestem inżynierem geodetą, wyjaśnić Libijczykowi moją niemoc w realizacji jego prośby i skierować go do kierownika budowy. Niestety moje oświadczenie, choć prawidłowo zrozumiane wywołuje odwrotną reakcję. Według jego rozumowania to właśnie geodeta może, a kierownik nie ma tu nic do gadania.
Okazuje się, że to stała praktyka a geodeci biorą bakszysz za obiecywanie wykonania zjazdów, które i tak są uwzględnione w projektach.
Ja nie wziąłem, co nie zostało przychylnie przyjęte do momentu gdy zjazd faktycznie zrealizowano.
Wtedy mój rozmówca wrócił i nadal proponował bakszysz. Bardzo wysoki jak na polskie warunki, 100 dinarów. Kiedy odmówiłem, zdziwiony pokiwał głową i wymruczał jakieś obraźliwe zdanie.
Tymczasem skończyliśmy z powodzeniem mój pierwszy cheking, który okazał się drogą do przyjaźni z hinduskim inspektorem nadzoru.
9.Nowa droga
Odbiór odcinka drogi do Sugh Al- Ahad odbył się nazajutrz bez problemów. Wszystkie badania łącznie z moim chekingiem okazały się dla Hindusa satysfakcjonujące.
Na skutek jakichś potrzeb libijskich lub wewnętrznych, firmy Dromex, roboty zostały nagle przeniesione w inne miejsce, którego lokalizacji dokładnie nie zapamiętałem. Droga biegła od traktu do Tarhouny w kierunku południowo-zachodnim i zaczynała przełomem wśród skał „płaskowyżu” u podnóża gór Dżabal Nafusa. Roboty ziemne czyli wykop w skałach był wykonany i należało na nim położyć konstrukcję drogi. Maszyny drogowe i wszelki sprzęt przewieziono popołudniem. Rankiem następnego dnia rozpoczynaliśmy prace bez jakiegokolwiek przygotowania geodezyjnego. Maszyny i ludzie czekali. Ja zakłopotany przygotowałem sprzęt i projekty. Próbowałem w opisanych warunkach organizacyjnych znaleźć jakiś punkt zaczepienia. War niesamowity. Północną stronę drogi stanowiła prawie pionowa skarpa skalna. Od południa w tym miejscu otwarta przestrzeń i prażące niemiłosiernie lipcowe słońce.
Temperatura w tym załomie skalnym osiągała około 50 stopni. Nerwy, nerwy, nerwy. Kiedy wreszcie rozsupłałem ten węzeł gordyjski, byłem u kresu fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Majstrowie oczekujący na możliwość rozpoczęcia prac, widząc mój stan, próbowali mi nieba przychylić. Podstawiali wodę, kanapki. A mnie szlak trafiał. Trzeba było prowadzić obliczenia a na ekranie mojego liczydła w poświacie słońca nie można było odczytać żadnej cyferki. W pewnym momencie kiedy byłem u kresu a dwaj majstrowie Heniek i Marek z dobroci serca częstowali mnie ćwiartkami arbuza, dla wzmocnienia i ugaszenia pragnienia, nie wytrzymałem i z przekleństwem rzuciłem im arbuza pod nogi. Zrobiło się dziwnie niemiło i w tym momencie stanął obok ze zgrzytem hamulców samochód osobowy. Wysiadł dyrektor techniczny. Jakby zdając sobie sprawę z mojej sytuacji podszedł, z uśmiechem podał mi rękę i spytał: „Jak idzie kolego” To przekroczyło granicę mojej wytrzymałości psychicznej. Jak ma iść wrzasnąłem. Sprzęt do dupy. Mieszkanie bez klimatyzacji w pięcioosobowym pokoju. Brak wypoczynku i warunków do pracy, okradziony w łazience. Brak koniecznego w tych warunkach parasola umożliwiającego pracę moją i sprzętu. Dyrektor na to łagodnie. Skończyłeś? To dlaczego dziś na mnie wrzeszczysz zamiast dawno przyjść z tymi pretensjami do biura. Wsiadaj zakończył podniesionym już głosem. Jedziemy. Mój sprzęt został na drodze. Ludzie, majstrowie zdziwieni, maszyny nadal w pogotowiu. Dyrektor wpychając mnie do samochodu podsumował swój pobyt i zainteresowanie pilną budową słowami „czekajcie świat się nie zawali”.
I się nie zawalił. Za to mój wybuch poskutkował wyjątkowo. Po przyjeździe na camp. Pan dyrektor Szyller, zresztą jedyny, który w mojej ocenie, na ten tytuł zasługiwał, wezwał do siebie szefa zaopatrzenia i kwatermistrza. Przedstawił nas sobie, kwatermistrzowi polecił natychmiastowe załatwienie dla mnie odpowiedniego lokum a szefowi zaopatrzenia nakazał wysłuchanie moich uwag na temat sprzętu geodezyjnego. Uwagę kwatermistrza o braku możliwości skwitował krótko. Albo coś znajdziesz albo zamień się z panem na miejsca. Ty siedzisz całe dnie w cieniu. Pan pełni ważne zadania na budowie i musi być wypoczęty.
Zaopatrzeniowiec wysłuchał i stwierdził, że się zgadza z moimi uwagami ale do tej pory nikt takich zastrzeżeń nie wnosił. Zadzwonił do magazynu i polecił wydanie nowego kalkulatora z ekranem ciekłokrystalicznym oraz obiecał pilne sprowadzenie niwelatora samopoziomującego. Dyrektor zakończył spotkanie wysyłając mnie do pokoju w celu odpoczynku i zobowiązując kwatermistrza do telefonicznego zgłoszenia o załatwieniu dla mnie kwatery w ciągu 2 godzin.
Wieczorem miałem nowe lokum i nowy kalkulator. Okazało się również, że znalazł się jakiś zapomniany parasol umożliwiający zacienienie stanowiska pracy.
Z dyrektorem umówiliśmy się na dalszą rozmowę o sprzęcie i organizacji prac geodezyjnych.
Nowa droga, na której właśnie rozpoczęliśmy roboty była ciekawie usytuowana. Urozmaicona topograficznie i gęściej zabudowana niż droga do Sugh Al- Ahad. Prawdopodobnie nie była to budowa nowej drogi lecz przebudowa istniejącego traktu drogi nieutwardzonej. Mieliśmy tam wiele okazji do nawiązywania kontaktów z mieszkańcami i do obserwacji ich kultury życia codziennego.
Mandżarija -słowo używane przez Libijczyków na określenie jedzenia. Pochodzi z języka włoskiego -mangare i faktycznie oznacza jedzenie.
W moim opisie używam tego słowa w skojarzeniu z ciekawą sytuacją, która spotkała mnie w czasie budowy opisywanej drogi. Na jej opadającym w dól fragmencie spotkałem młodego Libijczyka o imieniu Ali mieszkającego w typowo arabskim domu, położonym w pobliżu na jej północnym stoku. Okazał się być lotnikiem myśliwca typu miraż, używanego wtedy w Libii. Był niewysoki, dobrze umięśniony, czyli postury odpowiedniej dla pilota myśliwca. Przychodził wielokrotnie na rozmowy w języku angielskim, który znał doskonale. Prowadziliśmy różne rozmowy nie zawsze, wydawało mi się, szczere. Bo czyż można było za szczere w ustach pilota wojskowego, oficera armii libijskiej uznać słowa otwarcie krytyczne wobec polityki Kadafiego. A mówił posługując się gestami i słowami arabskimi na przykład tak. Kaddafi wywoła wojnę a potem, tu gestem pokazywał, warcząc, start samolotu „w sajara” i do Moskwy. Sajara to w arabskim prawie każdy pojazd, również samolot. A całe to zdanie znaczyło, że Kaddafi wojując politycznie z całym światem, doprowadzi do prawdziwej wojny a sam zostawiając Libijczyków na pastwę jej skutków nawieje pod skrzydła sowietów. To zdanie słyszeliśmy również od innych Libijczyków bez żadnej z naszej strony prowokacji. Bo wbrew, nieraz nierozsądnych zachowań w drażliwych sytuacjach dotyczących kobiet, w sprawach polityki zachowywaliśmy absolutną wstrzemięźliwość. Prawie zawsze Ali namawiał mnie też na wizytę w domu swoich rodziców, w porze śniadaniowej, używając za każdym razem zamiast angielskiego breakfast słowa mandżarija, które w języku arabskim pozostało prawdopodobnie po okresie okupacji włoskiej i używane było do komunikacji z Europejczykami. Było to po prostu zaproszenie na śniadanie. Ze względów kulturowych i gastrycznych długo się wzbraniałem ale ciekawość zwyciężyła..
Spodziewałem się wprawdzie arabskiego posiłku, a tymczasem podano michę tuńczyka w oleju z japońskiej konserwy. Jednak inne atrybuty spotkania warte były decyzji. Ali zaprowadził mnie do dużego salonu, do którego wejście było prosto z podwórka otoczonego murem o wysokości ok. 2,0 m. W tradycyjnym domu arabskim było to jedyne pomieszczenie, do którego dostęp mieli goście nie będący domownikami. Również kobiety, domowniczki, bywały tam rzadko Jedynymi meblami były materace ułożone wzdłuż ścian i pufy rozrzucone na tych materacach. Całą podłogę wyścielał dywan a w jedynym rogu wolnym od materaców stał, na niskim stoliku, duży kolorowy telewizor.
Poproszony, usiadłem z Alim w kucki na materacu a pufy służyły nam za oparcia.
Wezwana siostra w wieku ok 10 lat, której nie obowiązywał zakaz przebywania w pomieszczeniu z mężczyznami ani zasłanianie twarzy, przyniosła miskę ( dużych rozmiarów) w jednej trzeciej wypełnioną tuńczykiem, zaparzoną po arabsku i podaną w kieliszkach z grubego szkła herbatę oraz dzbanki z wodą mineralną i sokiem pomarańczowym. Do tego pokrojonego w kawałki francuza.
Następnie przyniosła dwa krzesła, z których jedno pełniło rolę stołu a drugie miało służyć dla mnie do siedzenia w czasie posiłku. Zaproponowałem Alemu, że chcę zjeść posiłek po arabsku, siedząc tak jak on na pufie. Ułożony w kucki. Drugie krzesło zostało więc odstawione. Podobnie stało się z proponowaną mi łyżką. Postanowiłem jeść, tak jak Ali, nabierając tuńczyka do ust dwoma odpowiednio ułożonymi w dłoni kawałkami francuza. Francuz był przekrojony na pięciocentymetrowe kawałki a każdy z nich wzdłuż na dwa plastry. Pomiędzy te plastry nabierało się wprost z miski tuńczyka i wkładało do ust. W moim wykonaniu było to dość nieporadne i wywołało najpierw śmiech siostry Alego a następnie gromki śmiech całej naszej trójki. Siostra oczywiście nie jadła tylko czekała z boku na ewentualne polecenia brata.
Po zjedzeniu posiłku i dłuższej rozmowie Ali zaproponował, że przedstawi mi rodzinę. Były to dwie siostry i mama. Poproszone przydreptały karnie, na bosaka. Przedstawione ukłoniły się i natychmiast wyszły. Wszystkie miały odsłonięte twarze. Na końcu wypiliśmy herbatę, słodki mocny ulepek, traktowany tutaj jak u nas drink.
Było to miłe i atrakcyjne poznawczo spotkanie, które wzmocniło więź między mną i Alim. Przychodził na pogaduszki jeszcze częściej niż dotychczas.
Ciekawym odkryciem była dla nas również, zaobserwowana przy tej drodze, następująca scenka rodzajowa. W dolinie po południowej stronie drogi wzniesiono kilka, może kilkanaście nowoczesne zabudowań mieszkalnych z budynkami gospodarczymi. W każdym z nich widać było anteny telewizyjne a obok samochody. Na przeciw, po północnej stronie drogi, na dość stromym stoku. pasące się stada baranów i kilka namiotów na planie koła i o stożkowatym kształcie. W tych namiotach żyły rodziny Arabów, właścicieli opisanych zabudowań, razem ze stadami owiec wypasanych na stoku.
W pierwszej chwili obserwacje pustych wyraźnie domów z jednej strony drogi i prymitywnego osiedla namiotowego z drugiej były dla nas niewytłumaczalne. Nie kojarzyliśmy ich ze sobą. Dopiero młody Libijczyk pasący barany objaśnił nam dziwny obrazek. Był to student instytutu pedagogicznego w Trypolisie dość dobrze władający angielskim i jak większość w jego sytuacji chętnie przychodzący do Bolando, jak nazywali z arabska Polaków, pogawędzić.
Okazało się, że jest synem jednej z rodzin, właścicieli zabudowań po południowej stronie drogi a równocześnie właścicieli stad owiec i kóz, mieszkających w namiotach po jej stronie północnej. Rodziny te otrzymały na zasiedlenie, wybudowane przez Kaddafiego w ramach osiedlania nomadów, gospodarstwa. Jednak mieszkały w nich tylko zimą. Latem wolały styl życia podobny do pierwotnie uprawianego, Namiot, swoboda, bycie razem z inwentarzem, wolały od domów z telewizorem, wodą i elektrycznością, mimo takiego nędznego bytowania. Były to plemiona dość prymitywne, wędrowne, nie przyswajające łatwo darowanych im nagle, osiągnięć cywilizacji. Często zdarzało się gromadne porzucanie, otrzymanych włości i wracanie nomadów do pierwotnego życia wędrownego.
Tu mieliśmy do czynienia z zachowaniem pośrednim wróżącym jednak jakiś rodzaj przystosowania do nowych warunków życia. Zamiast wędrowania z namiotem za stadem przemieszczającym się w poszukiwaniu trawy, tutaj wykorzystywano jakiś określony obszar do wypasu a wieczorem przyganiano stada do namiotów
Nie udało nam się ustalić czy był to przypadek, czy wynik zamierzonych działań. Polityki społecznej.
Mieszkańcy, w tym i nasz znajomy student, ubierali się tradycyjnie. Mężczyźni w galabije, kobiety w kolorowe „worki” przepasane w pasie z otworami na ręce i możliwością narzucenia na głowę w celu przykrycia włosów.
Mężczyźni nosili na nogach sandały, kobiety na ogół chodziły boso po usłanym kolcami piachu, kamieniach i z możliwością spotkania skorpiona.
Ciekawa i bardzo zachowawcze były też obyczaje tych mieszkańców. Z opowiadań studenta, którego imię brzmiało bodajże jak Kamal wynikało, że dostęp mężczyzny do kobiety był tu niemożliwy do chwili ożenku. Od pewnego wieku chłopakowi nie wolno było nawet popatrzeć na dziewczynę aż do czasu kiedy ta, wybrana zresztą przez rodziców nie stała się jego żoną. Zdarzały się wprawdzie przypadki niedotrzymania tych zakazów ale były rzadkością i bardzo ostro karane. Do ukamienowania kobiety włącznie. Dodatkową przeszkodą utrudniającą kontakty między płciami było ubóstwo. Żonę trzeba było sobie kupić. Żeby rodzice oddali córkę, kandydat na męża musiał ich obdarować stosownie do wartości dziewczyny. Zwykle było to kilka owiec. Stanowiło to bardzo duży wydatek. Cena owcy wynosiła w latach 1979 -1981 w granicach 70 — 100 dinarów za sztukę to jest 250 do 365 dolarów. Kilka sztuk, dla pasterskiej rodziny, stanowiło zaporę dla ożenku ich synów. Mnożyły się kradzieże owiec i kóz a w sferze obyczajowej dochodziło nawet do sodomii. Kamal opowiadał nam, że sam widział, na pobliskim pastwisku, stosunek znajomego z owcą.
Obyczaje kupowania żon nie były już tolerowane w prawie libijskim ale w takich społecznościach rządziły tradycje muzułmańskie ludów koczowniczych.
Zmumifikowana żona — na zawsze razem.
Na dalszym odcinku tej drogi, w terenie już bardziej płaskim, czekało nas jeszcze jedno inspirujące przeżycie.
Droga na nasypie. Domek piętrowy ogrodzony ogrodzeniem z siatki. Położony poniżej poziomu jezdni. Jakiś taki bardziej europejski. Wokół codziennie widzimy staruszka w galabii i turbanie na głowie. Chodzi, coś poprawia, a najczęściej przebywa po wschodniej stronie domu gdzie stoi metalowa konstrukcja omotana płóciennymi szmatami. Czymś w rodzaju brudnawych białych prześcieradeł. Wzdłuż wyróżnia się wypukłość. Konstrukcja po dłuższych oględzinach okazuje się metalowym łóżkiem. Arab siada w pobliżu, poprawia prześcieradła, czym wzbudza nasze zainteresowanie i zdziwienie. Nadarza się okazja żeby popytać co też tam się dzieje. Przychodzi do nas kolejny młody Libijczyk spędzający wakacje w domu rodzinnym. Zna kilka angielskich wyrażeń. W rozmowie pytamy o sąsiada, staruszka.
Zaczyna się fascynująca opowieść słabym angielskim, gestykulacją rąk i wtrętami słówek arabskich.
Opowieść jest długa i trudna do zrozumienia zarówno ze względu na kłopoty językowe jak i niezwykłą treść.
Staruszek, przed kilku laty, stracił żonę, którą podobno bardzo kochał. Zmarła nagle, młoda, znacznie młodsza od męża. On zamiast, jak inni Arabowie, wynieść ciału do buszu, tam zakopać a miejsce pochówku ozdobić zatkniętymi patyczkami z kolorowymi kawałkami materiału sprawiającymi wrażenie fragmentów sukni zmarłej i kilkoma kamieniami, postanowił nie rozstawać się z jej ciałem. Owinął zwłoki płótnem prześcieradeł i folią. Wystawił przed dom łóżko, ułożył na nim zwłoki, przywiązał sznurami, zabezpieczył przed dostępem zwierząt. Codziennie można go było zobaczyć jak obok tych zwłok kładł dywanik i odprawiał modły do Allacha. Wieczorem można też było nieraz usłyszeć z podwórka staruszka szlochanie. Po jakimś czasie zawiadomione służby sanitarne usiłowały go zmusić do pochówku. Nic nie pomagało. Staruszek walczył z urzędnikami, dochodziło do rękoczynów i histerii. W końcu urzędnicy zbadali stan zwłok. Stwierdzili, że są zmumifikowane żarem słońca i pozwolili staruszkowi zachować zmumifikowane ciało blisko siebie.
Mieliśmy obraz miłości większej niż Romea i Julii i to na jawie. W wydaniu arabskim, gdzie kobieta, zwykle według tradycji islamu, jest traktowana jak obiekt nieczysty, prawie jak przedmiot służący mężczyźnie do zaspokajania jakiejś sfery jego potrzeb.
Afrykańskie rytmy.
I na tym nie koniec atrakcji. Wzdłuż drogi na nasłonecznionych stokach spotkałem, po raz pierwszy w życiu, ogromne obszary porośnięte oliwkami. Poskręcane starością drzewa wydawały się pochodzić z czasów gaju oliwnego. Budowana droga przecinała też jakieś opuszczone sady, z których pozostały pojedyncze drzewa migdałowe i figowe. Migdały były jeszcze niedojrzałe. Figi za to prosto z drzewa w pełni dojrzałe, umyte wodą mineralną, smakowały wyśmienicie. Jadłem kiedyś, w podobnej sytuacji, figi zerwane z drzewa koło Budwy, w Jugosławii. Nie była to jednak ta pełnia smaku.
Po dłuższej przerwie, przepracowanej na drodze do Sugh Al- Ahad, kiedy wróciliśmy na porzucony w sierpniu trakt zimową porą, godzina rozpoczęcia pracy była zbieżna z momentem wschodu słońca. Było prawie ciemno. Gdzieś w oddali brzmiały rytmy afrykańskich bębnów. Wspaniale zaaranżowana, jakaś ludowa, perkusyjna muzyka afrykańskich plemion. Zupełnie nie przypominająca muzyki arabskiej nie pasująca do miejsca. Dopiero po kilku dniach udało nam się zlokalizować miejsce i odkryć muzyków. Otóż w skromnym domku, niepodobnym do miejscowych arabskich, mieszkała rodzina murzyńska. To para ich dzieci dziewczynka i chłopiec w wieku ok. 8 lat, na czterech bębnach, codziennie o świcie dawała ten piękny koncert. Pewnie wyraz tęsknoty za opuszczonym miejscem rodzinnym.
I jeszcze jedna scenka rodzajowa, którą udało nam się zaobserwować dzięki poszukiwaniu orkiestry perkusyjnej.
To już zupełnie arabskie, islamskie, ale nie łatwe do podpatrzenia zdarzenie. Tuż obok zagrody perkusistów mieszkał starzec, Arab, który również o świcie coś sobie podśpiewywał. Okazało się, że o wschodzie słońca codziennie wychodził przed dom z dywanikiem i garnuszkiem wody. Rozkładał dywanik, klękał na nim i korzystając z półlitrowego garnka wody dokonywał nakazanego koranem obmycia rąk i twarzy, ustawiał się głową w kierunku Mekki i kłaniając się do ziemi rozpoczynał śpiewne modły, z których jedynie słowo Allach było dla nas zrozumiałe. I tak było codziennie jak długo mogliśmy go z ukrycia obserwować.
10.Życie codzienne
Od czasu kiedy z inicjatywy dyrektora Szylera otrzymałem wreszcie należny mi „apartament”, zmieniło się moje życie codzienne. Taki apartament składał się z „salonu”, wygrodzonej częściowo murkiem a częściowo zasłoną części kuchennej i łazienki stanowiącej prostokąt w kwadracie „apartamentu”. Część sypialną od salonu oddzielały szafy, za którymi ustawiono łóżka i kotara rozpięta między szafami. Wejście bezpośrednio ze dworu do salonu nie stwarzało komfortu klimatycznego. Zwykle wyposażenie stanowił klimatyzator oraz dodatkowo wentylator śmigłowy zainstalowany u sufitu w części kuchennej. Wyposażenie kuchni ograniczało się do lodówki i jakichś szafek a w salonie stał stół i krzesła.
Pomiędzy stropem a dachem budynków istniał konstrukcyjny prześwit służący dodatkowemu chłodzeniu wnętrz a równocześnie stanowiący mieszkanie bezpańskich kotów, których dziesiątki żyło na campie. Przed każdym apartamentem, był wygrodzony murkiem ogródek, obsadzony głównie, dającymi cień kasztanowcami. Ponadto rosło tam zwykle, w zależności od fantazji mieszkańców, trochę roślin ozdobnych lub warzywniak. Zwykle było też dużo mrówek i cykad, zatruwających życie mieszkańcom.
Najważniejszym wszakże elementem mieszkania byli współmieszkańcy. Zwykle w opisanym apartamencie mieszkały dwie osoby. Czasami z wyboru lub konieczności trzy. Dobór stanowił o jakości życia w czasie pobytu na kontrakcie. Dwie a jeszcze trudniej trzy, przypadkowo ulokowane w takim pomieszczeniu osoby, mające swoje upodobania, przyzwyczajenia i uciążliwe nieraz wady, musiały się przynajmniej tolerować. Ja miałem szczęście. Najdłużej mieszkałem w towarzystwie dwóch poznanych na budowie majstrów Marka i Henryka, z którymi łączyło mnie wiele wspólnych zainteresowań, tolerancja dla zachowań współmieszkańców i nienadmierna konfliktowość. Tym razem trójkowy skład był wyborem, nie koniecznością. Jedyny konflikt, jaki miał miejsce w tym zespole, był wywołany usilnym pragnieniem Heńka by wyprodukować własny samogon. Zwykle korzystaliśmy z produktu mistrza. Opisanego już geodety z Białegostoku. Heniu jednak postanowił zostać jego konkurentem. Uparł się i mimo mojego sprzeciwu oraz znanych z opowiadań przykrych konsekwencji tej produkcji na innych polskich campach, namówił mnie i Marka na ustępstwa. Najbardziej znany z tych przykrych konsekwencji był wybuch w jednym z domków na nadmorskim campie położonym na wschód od Trypolisu. Skończył się on tragicznie. Jeden z uczestników dystylacji wrócił do kraju w trumnie. Nic więc dziwnego, że mój opór był duży. Heniu dopiąwszy swego kupił cukier, drożdże i nastawił tak zwany zacier. Z zacierem problemu nie było. Heniek zdobył gdzieś czyściutką butlę i stosowne oprzyrządowanie, zrobił potrzebną mieszaninę i w ukryciu kuchennej szafki trzymał ten półprodukt aż dojrzeje do dystylacji. Szmer bąbelków uwalnianych z fermentacji nie był zbyt głośny. Jednak zapach drożdżowo-alkoholowy wzmagał się z czasem i trudno było o pełną tajemnicę przy naszym dość bogatym życiu towarzyskim. Nieudolnie zwalano winę na nie najlepszy ponoć bimber posiadany w lodówce, ale wątpliwości były. Przyszedł jednak czas na dystylację produktu. Heniek wystarał się o, podobno najlepszą, instalację na campie, którą ze względu na duże zapotrzebowanie zobowiązał się oddać dnia następnego rankiem. Trzeba więc było pędzić bimber nocą. Instalację umieszczono w łazience, dla bezpieczeństwa w brodziku. Na otwartym ogniu kuchenki gazowej ustawiono butlę z zacierem. Obok, w niedużej odległości butlę, do której kapał prawie czysty alkohol. Z natury była to konstrukcja wybuchowa, na granicy bezpieczeństwa. Obydwaj panowie, młodsi ode mnie i łatwiej akceptujący ryzyko, pod wpływem moich żądań, zgodzili się na maksymalną ostrożność. Załatwili sobie pracę na zmiany, tak by o każdej porze dnia i nocy ktoś z nich bezpośrednio doglądał procesu dystylacji. Ja od początku odmówiłem udziału w procederze. Przed południem byłem w pracy a pędzenia pilnował, bardziej z dwójki odpowiedzialny, Marek. Po południu ja wyjechałem okazją do Trypolisu, dystylacji pilnował Heniek. O 22,00 obowiązki przejął znowu Marek. Ja z duszą na ramieniu poszedłem spać. Kolejną zmianę obsługi pędzenia zaplanowano na 24,00 w nocy. Około 2,00 zbudził mnie fetor parującego nadmiernie zacieru. W panice zerwałem się z łóżka, zobaczyłem zaparowane alkoholem mieszkanie i chrapiącego z głową na stole Henia. W powietrzu mieszanina gazów grożąca wybuchem. Heniek nie dość, że nie zabezpieczył dystylacji, to dla przyspieszenia procesu odkręcił bardziej dopływ gazu do kuchenki, zwiększając temperaturę i intensywność parowania. Skutek. Wypadły wężyki z butli i układu chłodzącego. Para wody i alkoholu rozprzestrzeniała się po mieszkaniu zbliżając się do stworzenia mieszanki wybuchowej. Machinalnie zamknąłem dopływ gazu z butli, co zlikwidowało podgrzewanie zacieru. Zgasł otwarty płomień. Równocześnie wrzasnąłem na Heńka, który zbudzony robił wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z grozy sytuacji. Chyba w ogóle nie miał w tym momencie świadomości jaki jest cel jego nocnego czuwania. Doprowadzony do szału zażądałem natychmiastowego przerwania dystylacji. Wyrzuciłem instalację za drzwi czyniąc w niej niejakie szkody. Kiedy Heniek doszedł do siebie, bardzo przepraszał za swoją nieodpowiedzialność. Zresztą przepraszali jeszcze długo, obydwaj, za to, że nie przyjęli moich racjonalnych uwag i wymusili zgodę na ten niepotrzebny w gruncie rzeczy proceder. Heniek następnego dnia dokończył dystylację u „profesjonalisty”. Incydent zakończył się happyandem i wybaczeniem win. Na szczęście obyło się bez wybuchu, który gdyby nawet nie zagroził naszemu życiu, to skutecznie zakończyłby nasz pobyt w Libii.
Oprócz tej dwójki przez moje mieszkanie przewinęły się jeszcze trzy osoby. Jeden spryciarz, kombinator zatrudniony do obsługi dystrybutora paliw dla maszyn drogowych i samochodów. Trochę przesadzający w używaniu bimbru i prowadzący niezbyt legalne interesy polegające na niedolewaniu jednym i sprzedaży nadwyżek innym, głównie Arabom. Drugi niezwykle spokojny, ułożony magazynier. Trzeci, najciekawszy z tej trójki, mgr historii, również pracownik magazynu a na dodatek siostrzeniec znanego profesora polonisty, w tym czasie słynnego z pozostania na zachodzie i współpracy z Wolną Europą.
Z nimi mieszkaliśmy już kolejno po dwie osoby i nie stanowiliśmy tak zgranego zespołu.
Wyjazd jednego z nich do Polski, choć organizowany jak zwykle z usłużną pomocą drugiego, skończył się dla mnie nie miło. Po wyjeździe kombinatora od dystrybutorów okazało się, że zniknął mi okolicznościowy, libijski znaczek pocztowy, który był pamiątkowym podarunkiem ambasadora jakiegoś kraju afrykańskiego, obok którego siedziałem na oficjalnej gali, państwowej uroczystości w Teatrze w Trypolisie.
Zycie codzienne na campie dzieliło się na dwa etapy. Rano przygotowanie do pracy, szybkie, sporządzone wieczorem śniadanie i wyjazd mikrobusami. Powrót z pracy, rutynowe spożycie ok 1 litra wody mineralnej z jakimś sokiem, do tego latem, zwykle pół arbuza wyjętego z lodówki, kąpiel, obiad w stołówce i dwugodzinna drzemka poobiednia. Sjesta. Drugi etap rozpoczynał się dla jednego ze współmieszkańców, ustalanego w kolejności, według listy, pobudką około godziny siedemnastej, wstawieniem wody na popołudniową kawę i odbiorem dostarczanego o tej godzinie, wykupionego na cały miesiąc, pieczywa. Popularnego francuza lub libijskiej khobzy -chleba w formie wypieczonego placka o grubości dwóch, trzech cm. Następnie pobudka reszty współmieszkańców i zwykle wspólny podwieczorek we własnym gronie, lub w zależności od sytuacji, w towarzystwie gości. Wyjątek od tej rutyny stanowiły wyjazdy poza camp lub specjalne uroczystości.
Po podwieczorku ja miałem czasami do wykonania prace przygotowawczo-obliczeniowe. Trwało to maksymalnie godzinę. Reszta wieczoru, jeśli nie było koniecznych zakupów, to był czas do zagospodarowania rekreacyjnego. Szachy, brydż, wyświetlane czasami, na wolnym powietrzu, po zmroku, filmy, czytanie wypożyczonych w świetlicowej bibliotece książek lub pogawędki w gronie przyjaciół z udziałem bimberku. Do tego basen, siatkówka, lub czasami tenis. To były najczęstsze sposoby spędzania wolnego czasu w dni robocze.
O urozmaicenie pobytu dbał też nasz pracodawca. Na campie była zorganizowana świetlica z biblioteką i telewizorem. Funkcjonował radiowęzeł. Zatrudniony na etacie pracownik zajmował się zarówno wypożyczaniem książek jak i wyświetlaniem filmów wideo oraz filmów fabularnych, które swoim staraniem sprowadzał z kraju. Filmy te były wyświetlane zwykle na wolnym powietrzu, w scenerii rozgwieżdżonego nieba.
W radiowęźle prowadzone były audycje muzyczne na wzór tych prowadzonych ongiś w polskim radiu przez Lucjana Kydryńskiego oraz koncerty życzeń. Z inicjatywy campowiczów, czasami z ich udziałem, tworzono również audycje słowno muzyczne. Dużym powodzeniem cieszyła się na przykład audycja o kulturze arabskiej, której byłem inicjatorem i w pewnym zakresie współtwórcą. Jej opracowaniem zajmowały się głównie tłumaczki z języka arabskiego. Ja na podstawie książki pod takim tytułem również tworzyłem niektóre jej sekwencje.
Bardzo popularne były też lekcje języka arabskiego. Uczestnikami były zarówno osoby, chcące poznać język ze względów praktycznych, jak również interesujące się kulturą arabską w ogóle. Prowadził ten lektorat bardzo interesująco nowy tłumacz języka arabskiego. Niestety trwało to krótko. Tragedia rodzinna, śmierć kilkuletniego syna lektora w basenie na campie, spowodowała przerwanie przez niego kontraktu i zakończenie lekcji. Inne tłumaczki nie wyraziły zgody na ich kontynuację. Trochę informacji językowych jednak nam zostało i ułatwiało pobyt w Libii.
Dzięki moim, młodszym ode mnie współmieszkańcom, Markowi i Heńkowi, mieliśmy niezwykle sympatyczne towarzystwo. Do tańca i do różańca. Był w tym gronie gdańszczanin, grający na gitarze i wnoszący wiele humoru. Cukiernik z zawodu, robiący w Libii za operatora maszyn drogowych. Starszy nieco od nas, również z dużym poczuciem humoru, księgowy z Warszawy. Dwie panie tłumaczki — arabistki oraz przeniesiony z campu w Tobruku kolega po fachu, geodeta z Gdyni. Organizowaliśmy wspólne biesiady z gitarą i śpiewem, wspólne kolacje i wspólne święta. Z geodetą Zbyszkiem tworzyliśmy tandem brydżowy. Ja, który nigdy nie grywałem w karty i nie znałem nawet podstawowych zasad brydża, pełniłem w tym zespole rolę niezbędnego czwartego albo, jak to się wśród brydżystów mówiło, „nogi od stołu”. Zgodziłem się na tą rolę pod pewnymi warunkami. Po pierwsze wymusiłem stałą grę w parze ze Zbyszkiem, najlepszym graczem w naszej czwórce. Po drugie zastrzegłem sobie, że krytyka mojej gry powoduje moje odejście od stołu. Po trzecie ustaliłem, że pod żadnym pozorem nie gramy o pieniądze. Wszystkie te warunki dla dobra sprawy były przestrzegane, bo lubiliśmy te brydżowe wieczory trochę zakrapiane alkoholem i swoje towarzystwo. Skracały nam pobyt w Libii, jak zwykliśmy mawiać i odwracały uwagę od męczącej nieraz tęsknoty za domem.
Nasza współpraca i współzależność miała swoje praktyczne i anegdotyczne strony. Na przykład podział obowiązków. Każdy ze współmieszkańców odnajdywał w sobie jakieś pozytywne skłonności, czy to wyniesione z domu, czy będące wyrazem uzdolnień lub wynikające z przyzwyczajeń. W zakresie kulinarnym podział wyglądał tak. Marek z Heńkiem przygotowywali dania mięsne oraz zdobywali odpowiednie produkty z zakresu dostępnej na rynku libijskim wołowiny i jagnięciny. Głownie robił to Marek. Heniek był wykonawcą poleceń. Dostawcą drobiu, głównie na świąteczne dania był opisany księgowy Władek. Kupował na suku kurczaki, czasami żywe, zabijał, sprawiał i świetnie gotował rosół. Ja zajmowałem się pieczeniem ciasta, robieniem nalewek na samogonie i smażyłem wspaniałe omlety francuskie. Te nasze wytwory były robione albo w oparciu o przepisy przysłane z domu, znalezione na campie, lub jako wynik własnych pomysłów. Ja osobiście babkę piaskową lub drożdżową piekłem w oparciu o przepisy przysłane przez żonę. Omlet był owocem znalezionego w szufladzie przepisu w broszurce pod tytułem „Dania francuskie”. Zaś popisowa nalewka, w dwu wersjach, była wynikiem mojej fantazji. Ze względu na popularność jaką zdobyła, podam tu jej krótki opis. Do słoika litrowego wrzucało się trzy czwarte pojemności śliwek suszonych, kalifornijskich i rodzynek w proporcji 1:1. Zawartość zalewało się samogonem i kilka dni macerowało. Nie rozcieńczone alkoholem, w wersji pierwszej, było to słodkim, mocnym likierem. Rozcieńczone wg potrzeb, alkoholem z dodatkiem wody miało posmak słodkawego koniaku.
Z omletem wiąże się anegdotyczne zdarzenia. Marek chciał zaimponować cukiernikowi o imieniu Henio, który na nasz użytek i w celach zarobkowych smażył wyśmienite pączki. W rewanżu za podwieczorek pączkowy wydany przez niego, zaprosił go razem z innymi przyjaciółmi na kolację, której głównym daniem miały być moje omlety. Nasmażyłem omletów ile się dało. Goście spałaszowali, widać było ze smakiem, a Henio sprowokowany pytaniem Marka o ich jakość powiedział. Dobre bo ciepłe. Wywołał tym gromki śmiech towarzystwa i wściekłość Marka przekonanego o wysokiej jakości moich omletów, które były również nasze. Odpowiedź była pewnie przekorna, ale Marka wyprowadziła z równowagi. Długo nie mógł wybaczyć Heniowi jego niegrzecznego i pyszałkowatego, jak twierdził, zachowania.
Szczególnym osiągnięciem Marka była rolada z polędwicy wołowej faszerowana przemyconą słoniną i gulasz duszony z papryką, pomidorami z dodatkiem cebuli i czarnych, kiszonych oliwek. Gulasz robiony był zarówno z wołowiny jak i jagnięciny, których polędwiczki, fileto, zdobywali na zmianę z Heniem u Włocha prowadzącego sklep mięsny przy drodze do Tarhouny, w okolicy Ben Ghashiru. Zostawiał nam, Polakom, lepsze kąski pod ladą.
Nasza „codzienność” kończyła się snem, często bardzo późnym i krótkim.
Każdy następny dzień powszedni rozpoczynał się prawie identycznie, wyjazdem do pracy, która trwała kolejne osiem godzin w męczącym skwarze.
Urozmaicenie stanowiły obserwacje przyrody i wspomniane już nagłe zmiany budów.
Zbliżała się jesień. W mijanych sadach dojrzewały oliwki i migdały. Sady oliwkowe często wyglądające jak ogród oliwny z biblijnych ilustracji. Stare poskręcane drzewa, pod nimi rozłożone płachty przygotowane do zbioru owoców metodą wstrząsową. Do tego charakterystyczny zapach, choć o nieznacznej intensywności, przypominający tłoczarnie oliwy, a właściwie wytłoczki im towarzyszące. Zdarzały się częściej deszcze w rejonie płaskowyżu, powodujące nagły przybór i gwałtowny nieraz spływ wody w suchych zwykle, korytach wadi. Pamiętam jedno takie zdarzenie w wadi przecinającej drogę do Sugh Al- Ahad. Burza w oddali w rejonie gór. Nad nami słońce. Na ustawionej w pionie łyżce spychacza, stojącego w korycie wadi, elektryk naprawiający przewody linii elektrycznej. Nagle korytem zbliża się nawałnica. Woda, o wysokości fali zbliżonej do dwóch metrów, uderza w spychacz. Elektryk zawisa na chwilę na przewodach, które wskutek gwałtownego przemieszczenia ulegają zwarciu. Elektryk spada. Nie żyje, śmiertelnie porażony prądem. Spychacz zatrzymuje się na betonowej konstrukcji mostu. Woda szybko opada zostawiając około 50 cm mułu wokół spychacza i w świetle mostu. Niewątpliwie w zakresie zabezpieczenia popełniono jakieś niedopatrzenie. Główną przyczyną tragicznego wypadku były jednak siły przyrody. Element zaskoczenia.
11. Bi’r Midge
Albo jak wymawialiśmy Bir Midż. Miejsce przy drodze do Tarhouny, po południowej stronie gór Dżabel Nafusa. Nazwa niemożliwa do zweryfikowania ze względu na jej brak na dostępnych obecnie mapach. Mówiło się, że pochodzi od naturalnej studni lub innego źródła wody, które to miejsce charakteryzowało. Po prawej stronie drogi patrząc w kierunku Tarhouny kilka sklepów. Po jej lewej wyglądający jak oaza, sad daktylowy. W nim, wśród drzew, kilka zabudowań a przy drodze meczet ze strzelistym minaretem. W pewnym oddaleniu od drogi koryto wadi.
Pojechaliśmy tam kiedyś na pomiar związany z budową dwujezdniówki, już praktycznie oddanej do użytku, na której jednak ciągle trwały jakieś prace wykończeniowe.
Po rozłożeniu sprzętu porwali nas dwaj Arabowie na fetę z okazji otwarcia sklepu. Feta była herbaciana. Siedzieliśmy w nowym budynku na pudłach kartonowych, w których był nierozpakowany towar. Na parapecie okna parzono herbatę po arabsku. Przelewano, gotowano, słodzono znów gotowano, aż wyszła ciemno brązowa lepka maź, rozlewana do pięćdziesiątek, z których u nas pije się wódkę, tyle że z grubego szkła. Smak tej herbaty trudno określić. Był to bardzo słodki napar o mocy kilku szklanek naszej herbaty. Ulepek. W smaku oryginalny i działający silniej niż mocna kawa. Odświętność tego rytuału polegała zaś na tym, że wodę gotowano na kuchence gazowej a nie na ognisku, w czystym a nie osmolonym czajniku. Ciągle nakłaniany, wypiłem chyba ze trzy kieliszki i byłbym pewnie padł z nadmiernego ciśnienia gdyby nie transport kolejnej partii towaru. Ten zmusił gospodarzy do zajęcia się otwieranym sklepem i uwolnił nas z „arabskiej niewoli”.
Nie na długo. Nie skończywszy prac zostaliśmy zaanektowani powtórnie. Tym razem zainteresował się nami młody, może osiemnastoletni Libijczyk znający nieźle angielski. Okazał się być synem jakiegoś szefa policji w Trypolisie, właściciela podziwianej oazy. Synek w trakcie rozmowy wypytał o sprzęt geodezyjny a potem opowiedział nam o swojej rodzinie i majątku tatusia. Stanowił go wzmiankowany sad daktylowy i cztery zabudowania, stanowiące domy czterech jego żon. Nasze zainteresowanie tą opowieścią skwitował zaproszeniem do obejrzenia włości tatusia. Oprowadził nas po zabudowaniach, przedstawił wszystkie żony ojca, grzecznie pozujące na jego polecenie z zakrytymi twarzami. Potem pytany o miejsce gdzie mieszka tatuś stwierdził, że prawie co dzień w domu innej z żon, według jego doraźnego wyboru. Każda z żon jest zobowiązana oczekiwać jego przybycia w każdej chwili. Zapytany czy żony nie są zazdrosne odpowiedział, że coś takiego nie jest tu znane.
Potem niespodzianie zapytał czy jeszcze wrócimy tutaj w następnych dniach i po twierdzącej odpowiedzi zaprosił nas na whisky. Zaproszenie przyjęliśmy z niedowierzaniem. Od zaproszenia na mandżariję wywinęliśmy się koniecznością skończenia prac przed przyjazdem mikrobusu. Wreszcie mieliśmy czas na robotę.
Następnym dniem był piątek. W Libii dzień wolny od pracy ale niekoniecznie dla nas Polaków. Tak też było tym razem. Mieliśmy jeszcze coś terminowego do zrobienia w tym miejscu więc nasza umowa z Alim, tak mu było na imię, była w tym zakresie realna.
W piątek Ali, około godziny dziesiątej, był już obok nas gotów realizować zaproszenie. My byliśmy jednak nieco zaskoczeni taką propozycją. Wczoraj nie braliśmy jej zbyt poważnie. Oficjalnie używanie alkoholu było przecież w Libii zabronione. Pytamy więc Alego skąd u niego alkohol i czy nie grożą nam jakieś przykrości. Ali na to. Whisky jest taty. Zostało zarekwirowane przemytnikom. Wam nic nie grozi bo ja was zapraszam a jestem synem szefa policji.
Nie było innej możliwości niż skorzystać z zaproszenia.
Ali zaprowadził nas do pierwszego domu, do luksusowo, po europejsku, urządzonego salonu. Na stole stały szklaneczki do whisky. Jakaś pani, jedna z przedstawionych wczoraj, być może mama Alego przyniosła arabskie, bardzo słodkie ciasto i wyjęła z lodówki lód. Ali fachowo wrzucił kawałki lodu do szklanek, nalał whisky prawie do pełna i wzniósł po angielsku toast. Piliśmy w czwórkę, zajadali ciasto i próbowali rozmawiać o niczym. Po pół godzinie szklanki były puste a w naszych czubach zamieszanie spowodowane alkoholem i sytuacją stanowiącą dla nas kompletne zaskoczenie. Ali zaproponował nową porcję whisky. Nam jednak wypita szklanka zupełnie wystarczyła. I tak byliśmy dobrze podchmieleni. Było to widać gołym okiem i stanowiło powód, łagodnie mówiąc, niepewności. Udało nam się wyperswadować gospodarzowi dolewanie i wyjść na lekko chwiejących się nogach. Ali odprowadził nas do drogi i chyba poszedł spać. Prace były zakończone. Libacja za nami. Pozostało czekać na umówiony transport. Oczekiwanie przyniosło jednak jeszcze jedną ciekawostkę. Oto korytem suchego wadi przechodziła grupa kolorowo ubranych Arabek z zarzuconymi na głowy okryciami z luźnych części swoistych sukni, galabii. Idące na bosaka kobiety niosły na głowach dość duże woreczki ułożone tak, że z naszej perspektywy wyglądały jak spłaszczone trójkąty z węzłem na szczycie i zaokrąglonymi narożami. Bajkowy widok proszący się o fotografię. W tych woreczkach niosły, jak się później okazało, plony zbioru migdałów. Miałem aparat fotograficzny ale wiedziałem, że aby bezpiecznie zrobić zdjęcie Arabce należało uzyskać pozwolenie jakiejś osoby płci męskiej, chociażby nawet dziecka. Czas uciekał a w pobliżu brak było kogoś, do kogo o to pozwolenie mogłem się zwrócić. Na szczęście pojawił się jakiś chłopak około sześcioletni, który się do nas zbliżał. Wykorzystałem okazję by wymóc pozwolenie na fotografowanie. Pokazując, to na aparat, to na idące korytem kobiety, wywołałem uśmiech na twarzy dzieciaka i ruch głowy, który mógł oznaczać zezwolenie, ale bardziej na zrobienie fotki jemu niż fotografowanie kobiet.
Chłopak uśmiechnięty ustawił się tak, że mogłem zrobić zdjęcie i jemu i arabkom nie wzbudzając podejrzeń. Wprawdzie panie na tym ujęciu nie były już najbliżej, to jednak fortel się opłacał. Wyszło bardzo ciekawie.
Po przyjeździe samochodu okazało się, że kierowca ma dla nas jeszcze jedną niespodziankę tego dnia. Dowiedział się, że powyżej sadu, w pobliżu kamieniołomu, odsłonięto wśród skał jakąś grotę, na której ścianach znajdują się jakieś napisy alfabetem arabskim i ryciny. Poszliśmy wg wskazówek posiadanych przez kierowcę i faktycznie, na wysokości około trzech metrów od podnóża skały, zobaczyliśmy dość duży otwór. Wspinaczka, trudna po naszych alkoholowych wyczynach, okazała się owocna. Faktycznie napis był a ryciny dość słabo widoczne były raczej przypadkowymi rysami na skale.
Porównanie, już w kraju, napisów na zdjęciu z tekstami różnych plemion berberyjskich w tabeli dostarczonej mi przez ówczesną tłumaczkę z języka arabskiego, Marylę, potwierdziło moje przypuszczenia, że są to raczej napisy w języku pierwotnych mieszkańców tych ziem, Berberów. Tym cenniejsze to znalezisko gdyż można było domniemywać, że pochodzi sprzed najazdu Arabów na ziemie Trypolitanii.
.
.
12. Korespondencja
Kontakt z rodziną i bliskimi w kraju nie był łatwy. Zdarzało się, że poczta krążyła tygodniami po świecie a do adresata w Libii, na camp, trafiała nawet po kilku miesiącach. Najpewniejsza była poczta przyjacielska. Oddawało się listy i prezenty pod opiekę wyjeżdżającym do kraju, na urlop, lub po zakończeniu kontraktu. Rodziny mieszkające w Warszawie, albo okolicy, odbierały przesyłki od posłańców na lotnisku lub w ich domach. Mieszkającym dalej, posłańcy wysyłali przesyłki, pocztą polską. Tak było najszybciej i najtaniej. Kiedy takiej okazji akurat nie było, a istniała pilna potrzeba, pozostawała poczta libijska. Trzeba było wtedy planować z wyprzedzeniem. Na przykład na podręczniki do języka angielskiego czekałem trzy miesiące a i tak nie wszystkie dotarły. Część z adnotacją poczty kanadyjskiej, a część po miesięcznym leżakowaniu w workach pocztowych w Trypolisie. Tymczasem nadchodziła jesień i zima a z nimi zmiana oceny libijskiego klimatu. Okazało się, że noce i poranki są zimniejsze niż nam się zdawało. Trzeba się zaopatrzyć w cieplejsze ubrania. Potrzebne były jakieś kurtki, swetry i ciepła bielizna, o które w Libii nie było łatwo. Jedyną drogą było sprowadzenie ich pocztą lub przez pośredników. Należało pomyśleć o tym z wyprzedzeniem. Nie było też praktycznie możliwości kontaktów telefonicznych. Telefonów komórkowych jeszcze nie było a łączność telefonii naziemnej z Polską prawie nie istniała. Pogłębiało to psychiczne osamotnienie i tęsknotę za bliskimi. W rezultacie wywoływało wręcz depresję u słabszych psychicznie osób. Były też kradzieże zawartości przesyłek pocztowych na campie i celowe przetrzymywanie listów w szufladach urzędników, gdy w grę wchodziły jakieś niewygodne dla dyrekcji zdarzenia, jak urlopy okolicznościowe związane z tragediami rodzinnymi, czy inne powody upoważniające do domagania się zgody na wyjazd do kraju. Niestety były to fakty udowodnione, na które praktycznie nie można było zaradzić.
Korespondencja poza funkcjami praktycznymi miała swoją wartość emocjonalną. Ja z córką grałem nawet jakiś czas korespondencyjne w szachy. Zaniechaliśmy gry z powodu czasu jaki mijał pomiędzy wysłaniem listu i otrzymaniem odpowiedzi. Córka przysyłała piękne, własnoręcznie robione ozdoby na choinkę lub akcesoria związane z Wielkanocą. Dawało to poczucie bliskości. Były też prezenty świąteczne, imieninowe zawsze wzbudzające radość i skłaniające do biesiadnych opowieści rodzinnych. Nade wszystko zaś, niepowtarzalną wartość miały, emocjonalnie wzruszające, treści tych listów i warta pokazania forma, budujące odporność psychiczną, chroniące przed nierzadko zdarzającymi na campie załamaniami powodowanymi rozstaniem z rodzinami, klimatem i normalną monotonią codzienności.
13.Weekendy i święta
W dni wolne spędzanie czasu, w dużej mierze, organizowała nam firma dając propozycje i transport.
Czasami organizowaliśmy wyjazdy prywatne w mniejszym gronie korzystając z wypożyczanego nieodpłatnie samochodu osobowego wraz z benzyną. Trzeba było tylko znaleźć kierowcę posiadającego libijskie prawo jazdy i chęć wyjazdu.
W piątki, które były również dla nas dniem wolnym od pracy, zamiast niedzieli, najczęściej wyjeżdżaliśmy na plażę i do Trypolisu. Atrakcyjne były również wyjazdy do Leptis Magna i Sabraty gdzie można było zobaczyć ruiny rzymskich miast z przełomu naszej ery z ich infrastrukturą, budynkami publicznymi resztkami wystroju architektonicznego i sztuki starożytnej, lub do charakterystycznych miast arabskich położonych w promieniu do 150 km od naszego campu. Takich jak Gahrian, Mizda, Jafran, Bani Walid, Tarhuna. To były te miasta, którymi byliśmy najbardziej zainteresowani ze względu na ich niezdeformowaną przez nowoczesność architekturę arabską, położenie geograficzne i atrakcyjność mieszkańców.
Najtrudniejsze były święta. Dwa, nieraz trzy dni, zwykle spędzane w rodzinnym gronie, emocjonalnie i tradycją powiązane z bliskimi, z którymi brak kontaktu w tych dniach uwierał szczególnie. Staraliśmy się upodabniać te dni do sposobu ich spędzania w kraju. Organizowaliśmy wspólne posiłki w gronie przyjaciół, w miarę możliwości tradycyjne dania i zdobywali różne świąteczne, bożonarodzeniowe czy wielkanocne, akcesoria. Choinka, świecidełka, ozdoby, lampki choinkowe, kolędy wyczarowywaliśmy wspólnie na miejscu lub otrzymywali pocztą od rodzin w kraju. Dromex organizował nam wspólne wieczerze wigilijne, pasterki i śniadania wielkanocne.
Szczególnie pamiętam pierwszą wigilię w Libii. Koniec roku, wokół zieleń, brak bliskich.
W Trypolisie kupiliśmy lampki choinkowe, rybę, jakieś podobne do naszych bombek, świecidełka. Dla Marka przemycono, w pudełku masła, niezłą porcję szynki. Nasz warszawski ekonomista przyniósł jakiś boczek i słoninę a Heniowi przysłano spreparowany mak na makowiec i makówki. Moja córka przysłała własnoręcznie zrobione ozdoby papierowe. Jakieś kolorowe pawie oczko, do dziś stanowiące pamiątkę, łańcuch na choinkę, misia i płytę z kolędami.
Pamiętam jak nagrywaliśmy na kasetach, na tle „cichej nocy” w języku angielskim, życzenia dla rodzin w kraju. Ja pisałem treść życzeń. Nagrywaliśmy w trójkę, pomagając sobie nawzajem, z trudnością powstrzymując płacz i pochlipując przy nagraniach. Efekty w domach były jeszcze silniejsze. Moja żona po odsłuchaniu, ze wzruszenia, chciała zniszczyć nagranie. Uratowała je córka.
W wigilię po pracy oceniając przygotowania stwierdziliśmy, że brak nam najważniejszego, choinki. Wcześniej, sądząc pewnie, że jej zdobycie w Libii jest niemożliwe, nawet nie pomyśleliśmy o jej zdobyciu. Tymczasem Heniek wpadł na jakiś pomysł. Nie zdradzając niczego, wybiegł z pokoju i po godzinie wrócił z drzewkiem pinii. Okazało się, że przy drodze do Tarhuny, w górach, posadzono kilka dni wcześniej takie drzewka, około półtora metrowej wysokości. Heniek był tego świadkiem i dziś postanowił tą informację wykorzystać. Znalazł kierowcę, namówił go na tą, w istocie, kradzież i po godzinie, narażając się na przykre konsekwencje, przywieźli dwie pinie, czyniąc wiele radości w dwóch zespołach ludzi.
Była więc kolacja wigilijna z przyjaciółmi, przy choince, w naszym „apartamencie” i były kolędy z gitarą.
Potem była wspólna kolacja w stołówce, również z tradycyjnymi potrawami, z opłatkiem, życzeniami dyrekcji i pasterka z kolędami. Atmosfera prawdziwie rodzinna, chociaż bez rodzin.
Po pasterce, na osoby zapisane, czekały autokary, które powiozły nas do starego berberyjskiego miasta Ghadames położonego w oazie na pustyni Sahara. Na skrzyżowaniu karawan, w sąsiedztwie zbiegu trzech granic: libijskiej, tunezyjskiej i algierskiej. W odległości ok. 600 km od naszego campu.
Wycieczka zorganizowana dla wykorzystania wolnego czasu i odwrócenia myśli uczestników od świątecznych frustracji związanych z oddaleniem rodzin, w ten czas, tradycyjnie w Polsce spędzany w domowej atmosferze.
Przez pierwsze kilometry jazdy autokar rozbrzmiewał kolędami.
Potem zmęczenie i wpływ bimberku wzięły górę. Spokojny sen morzył coraz większą grupę uczestników wycieczki.
Zbudziło nas nagłe hamowanie autobusu, który zjechał na stację benzynową. Zobaczyliśmy wschodzące na horyzoncie słońce w przedziwnej purpurze, po jednej stronie drogi i oświetlone różowawym ostrym światłem poranka diuny, po stronie drugiej. Widok bajkowy. Dla większości z nas pierwsze zetkniecie z pustynią. Sierpowate ostre grzbiety wydm, w kolorze sepii lub ochry, wyostrzone kontrastem świtania. Byliśmy na obrzeżach miasta Nalut. Porankiem, w Święto Bożego Narodzenia, w otoczeniu pustynnych diun wznoszących się na wysokość kilkudziesięciu metrów, z widokiem na ruiny starej berberyjskiej fortecy, widocznej u zakrętu drogi skręcającej w tym miejscu, prawie o dziewięćdziesiąt stopni, na południe. Samo miasto położone na szczycie płaskowyżu Dżabal Nafusa. W dużej mierze ruiny typowych arabskich budowli, jak meczety, fortece, ogromne ksary, z komorami zwanymi ghufry, które stanowiły kiedyś magazyny zboża i oliwy. Jedno z najciekawszych miast Libii.
Do celu podróży pozostało jeszcze około dwieście pięćdziesiąt kilometrów.
Czas naglił. Nie przewidziano noclegu. Widok księżycowego krajobrazu pustyni zniewolił jednak naszą wyobraźnię. Poszliśmy odurzeni, postawić chociaż kilka kroków bosymi stopami na ubitym piasku obłych stoków diun i zobaczyć na własne oczy grzebienie pyłu nad ich grzbietami, pracowicie, niezauważalnie przesuwające je w kierunku drogi i zmieniające ich magiczne kształty. Fizycznie i w złudnym świetle poświaty wchodzącego słońca.
Zjawiła się obsługa stacji, zatankowano baki. Trzeba było wracać. Kierowcy ponaglali do wsiadania. Przed nami ciągle było cztery do pięciu godzin jazdy w coraz trudniejszych warunkach. Teren wprawdzie, po wyjechaniu z terenu gór, stawał się płaski, za to coraz częściej droga zasłana była zaspami z piasku. Sahara dawała o sobie znać. Krajobraz, wbrew wyobrażeniom o pustyni, stawał się coraz bardziej zmienny i widowiskowy. Łachy piachu na drodze utrudniały jazdę. Trzeba było zwalniać by bezpiecznie przejechać zawiane piaskiem pałacie drogi.
Utrudniało to jazdę ale dawało czas na oglądanie egzotycznych krajobrazów. Mijaliśmy płaskie tereny w kolorze ciemnej ochry, pokryte rzadką pustynną roślinnością i gęsto rozsianymi kawałkami skał, by za chwilę znaleźć się u podnóża wysokiej, na kilkadziesiąt metrów, wydmy. Na horyzoncie, szczególnie od strony zachodniej w kierunku granicy tunezyjskiej, widać było olbrzymie pola niewysokich piaskowych diun w kolorze jasnego beżu. Jechaliśmy od miasta Nalut prawie równolegle do granicy z Tunezją. Najmniejsza odległość naszej trasy od jej granicy, nie licząc okolic Ghadamesu, wynosiła około 13 km. W tym krajobrazie, przy dobrym oświetleniu widoczność sięgała w głąb jej interioru. Droga przecinała przedziwnie ukształtowane gruzowiska zwietrzałych skał, to wpadała w wąskie wąwozy przecinające niewysokie płaskowyże, obsypane piachem.
Pojawiały się całkiem blisko, lub na horyzoncie, dziwne twory tektoniczne, wyrastające pionowo z płaszczyzn piasku, o ścianach kolorowo uwarstwionych z ciemną powierzchnią o wyglądzie kapeluszy olbrzymich grzybów, co podkreślały ich nieco wklęsłe zbocza.
Krajobraz zmieniał się szybko. Kolory i kształty. Czasami widać było jakieś twory robiące wrażenie ukształtowanych rękami ludzkimi.
Zmęczone zmianami, nadmiarem światła i nie niedospane oczy, mimo przyciągających wrażeń, same zamykały się i skłaniały pasażerów, widzów tego egzotycznego spektaklu, do snu.
Do murów i zieleni Ghadamesu zbliżyliśmy się koło południa. Upał w autobusie był niesamowity. Wyjście, nawet na panujący tu ukrop około 40-to stopniowy, było prawdziwą ulgą.
Za to wrażenia rekompensowały wszelkie niedogodności.
Zobaczyliśmy, w bieli i beżu, koronkowe mury starego miasta wśród zieleni palm i grupę kobiet, na ich tle, w strojach w kolorach różu, bieli beżu i brązu zharmonizowanych z barwami architektury, zmierzających pod mury, gdzie usiadły okutane od stóp do głów, tworząc z nimi niezwykły obraz. Niby dzieło malarza.
Po przeciwnej stronie drogi widok równie egzotyczny choć monotonny, piaszczysty po horyzont, o słabo zróżnicowanych kształtach, w żółtawej mgławicy piaskowej burzy, zwanej w Libii gibli.
14.Ghadames
Miasto na przecięciu saharyjskich szlaków handlowych, ongiś wielbłądzich karawan, przemierzających pustynię z wnętrza kontynentu afrykańskiego na południu do portów morza śródziemnego na północy i Egiptu na wschodzie do wybrzeży Atlantyku na zachodzie. Punkt zaopatrzenia i wymiany.
Miasto zbudowane na wzór termitier. tworzące warunki przeżycia w tym ekstremalnym klimacie. Podobieństwo do termitiery nie jest pochodną architektury do bezkształtnych wież tych owadów, a stosowanych w nich technologii utrzymania znośnej temperatury i wilgoci w pustynnych warunkach Sahary. Dachy tego miasta przykrywają prawie całą jego przestrzeń za wyjątkiem niektórych przejść i placyków. Jego budowniczowie, plemiona berberyjskich Tuaregów do dziś stanowią większość mieszkańców i kształtują kulturę tego miejsca.
Prawie całe życie jego mieszkańców toczy się wewnątrz zabudowy. Meczety, magazyny, szkoły, sklepy, mieszkania, miejsca rozrywki, wszystko to mieści się pod dachami przylegających do siebie budynków. W dużej mierze pod naturalną powierzchnią gruntu.
Dachy widziane z góry tworzą bałagan prostokątów różniących się poziomem, nachyleniem, kolorem i kształtem. Oddzielone jedynie wystającymi ścianami o charakterystycznych koronkowych attykach, które nadają miastu niepowtarzalny wygląd. Miasto wraz z dachami tworzy obraz w bieli i beżu, poprzetykany zielenią palm daktylowych.
Powstało w miejscu oazy.
Funkcje pomieszczeń zależą od ich położenia względem murów zewnętrznych i kondygnacji. Wewnątrz korytarzy i pomieszczeń użytkowych panuje temperatura i wilgotność niezależna od pory dnia i roku, sprzyjająca wygodnemu życiu i warunkująca magazynowanie żywności. Wszystko to bez lodówek i klimatyzacji.
Nawet dzisiejsi mieszkańcy dzielnic, wzniesionego, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, nowego miasta, po południowej stronie jego starej części, wyposażonego w nowoczesne rozwiązania techniczne, w skrajnych warunkach pogodowych chowają się w murach starego Ghadamesu.
Miasto istniało już w I wieku przed naszą erą kiedy to rzymski prokonsul Lucius Cornelius Balbus zaatakował Cydamus jak nazywali to miasto Rzymianie, podczas panowania cesarza Augusta. W II wieku n.e. istniał tam już stały rzymski garnizon. W VI wieku n.e. miasto zostało schrystianizowane przez misjonarzy bizantyjskich a w wieku VII zajęli go Arabowie. Rdzenni mieszkańcy — Tuaregowie, bez oporu przeszli na islam.
Zwiedzanie miasta, rozpoczęte w samo południe, pokazało jak świetnie działa ta stara zabudowa. Chodząc korytarzami piwnic, czy lekko zadaszonymi przejściami, niezależnie od zewnętrznego skwaru, zażywaliśmy komfortu umiarkowanego klimatu.
Nawet zwiedzanie berberyjskiego muzeum nie było męczące. Zobaczyliśmy jedyne w swoim rodzaju stare stroje i egzotyczną sztukę tych plemion, czego nigdzie, w tak skondensowanej formie, zobaczyć się nie da.
Nie mieliśmy okazji obejrzeć pomieszczeń mieszkalnych, bardzo podobno kolorowych, dwu lub trzykondygnacyjnych, których wyposażenie jest prawie tak bajkowe, jak oglądaliśmy w muzeum.
Widzieliśmy też dobrze zachowany plac, który historycznie pełnił rolę targu niewolników. Odgrywał ongiś dużą rolę gospodarczą zarówno dla mieszkańców miasta jak i dostarczycieli tego „towaru” z krajów Europy. Choćby i z kraju Mieszka w okresie początków państwa piastów. Oglądanie miasta skończyliśmy na dachach, które są domeną kobiet. Kwitnie tu życie towarzyskie, suszy się bielizna a brzegi służą za chodniki do komunikacji między domami.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Tego widoku, który mamy powyżej nie udało nam się w pełni zobaczyć. Dopiero z powietrza mamy prawdziwy obraz jego bajkowej struktury. Poziomej termitiery, dachami chroniącej przed, skrajnie niesprzyjającym życiu, klimatem Sahary.
Pustynia
Czas uciekał. Trzeba było przerwać spacer po mieście i ruszyć w dalszą drogę, by przed zmrokiem zobaczyć kolejną atrakcję. Pustynię. Pojechaliśmy kilka kilometrów na południowy zachód od Ghadamesu, po pustynnym bezdrożu usłanym kamieniami. Pustynia w tym rejonie to nie były diuny a prawie płaski, piaszczysty teren pokryty odłamkami skalnymi, o różnej wielkości i urozmaiconych formach, jakby rozrzuconymi bezładnie przez Boga. Czasami autokar był zmuszony omijać większe odłamy skalne. Zmierzaliśmy do samotnego wzgórza, na którym wzniesione jeszcze przez Rzymian, górowały ruiny fortu, prawdopodobnie z II wieku naszej ery.
U jego podnóża autokary zatrzymały się. Wzgórze było naszym celem. Nie tylko ze względu na starożytne ruiny ale również, jako miejsce skąd można było zobaczyć bezkres pustyni z jego malowniczo ukształtowanymi wydmami.
Gdzieniegdzie wyrastały z płaszczyzny pustyni dziwne formy niewysokich płaskowyżów o prawie pionowych zboczach i ciemnych, lekko kopulastych zwieńczeniach, wyglądające jak wyspy na oceanie piasku. Ze szczytu wzgórz widać było jak we mgle, w pyle piachu sunące drogą, odległą od nas o jakieś 10 km, pociągi samochodów, cystern wiozących ropę z nieodległego zagłębia tego surowca. Droga i obserwowane cysterny położone były na terytorium Algierii. Był jaszcze jeden cel naszej wizyty w tym akurat rejonie. Można tam było znaleźć tak zwane róże pustyni stanowiące atrakcję turystyczną. Prawie każdy z nas taką, większą lub mniejszą, różę znalazł i jako trofeum wyprawy, skrzętnie chronioną przed uszkodzeniem, przywiózł.
Pięknym widowiskiem, poza kształtami krajobrazu pustynnego, były też jego zmieniające się, w zależności od kierunku padania światła słonecznego i pory dnia, barwy. Od jasnej żółci do czerwonawego brązu, z ostrymi światłocieniami.
Zmierzch w tym klimacie następuje szybko. Po posiłku zmęczeni ulokowaliśmy się w autokarach i ruszyli w drogę powrotną. Zmęczenie zwiedzaniem i upałem było tak duże, że nie robiły już na nas wrażenia egzotyczne krajobrazy. Ktoś zaintonował kolędę ale szybko ucichła, zanikając w dźwiękach chrapania. Prawie nic nie pamiętaliśmy z drogi powrotnej. O świtaniu byliśmy na campie.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.