Podziękowanie
Dziękuję wszystkim, którzy podzielili się swoimi osobistymi, choć smutnymi wspomnieniami z pobytu na Syberii.
Składam hołd i oddaję cześć zarówno żyjącym, jak i zmarłym bohaterom zesłań na Syberię. Wyrażam głęboki szacunek dla ofiar ludzkiej nienawiści. Z podziwem wspominam ich piękną, wzruszającą i niezwykle bolesną miłość do Ojczyzny, którą przekazywali swoim dzieciom. Swoim życiem wypełnili ofiarę, o której poeta powiedział: „Ojczyzna to wielki i zbiorowy obowiązek”.
Pragnę również wyrazić wdzięczność potomkom Zesłańców Sybiru, którzy z zachowaniem pamięci przekazali smutne historie swoich rodzin, aby nie popadły w zapomnienie.
Sybiracy są świadkami, których głos należy usłyszeć
„Pamięć ocalała, lecz bywa i tak,
że i Ona potrzebuje ocalenia”.
— Barbara Janczura.
Pamiętajmy, że:
10 lutego 1940 roku wywożono całe rodziny.
13 kwietnia 1940 roku deportowano jedynie kobiety z dziećmi, ponieważ dwa dni wcześniej aresztowano mężów i ojców.
Czytając i słuchając wspomnień Sybiraków, można dostrzec różnice w opisach, które wynikają z dwóch głównych powodów.
Najtragiczniejszy los spotkał polskie sieroty, które kierowano do sowieckich sierocińców, zwanych dietdomami. Oprócz nauki języka rosyjskiego zmuszano je do różnych prac na rzecz tych instytucji oraz do ciężkich prac kołchozowych. Bez rodziny, opiekunów czy znajomych ich walka o przetrwanie była z góry skazana na niepowodzenie.
Deportacje z 10 lutego, 13 kwietnia i 29 czerwca 1940 roku, a także kolejne z 22 maja oraz 14 i 20 czerwca 1941 roku, były potwornym ciosem zadanym polskiemu narodowi.
Czy istnieje na nie lekarstwo?
Tak, jest nim prawda i pamięć.
Dziękuję Sybirakom za ich odwagę i poświęcenie.
Obiecuję, że zawsze będę o nich pamiętać!
Słowem wstępu
Minęło już wiele lat od wybuchu II wojny światowej. Niektórzy zdążyli o niej zapomnieć, a młodsze pokolenia niewiele o niej wiedzą. Warto jednak czasami spojrzeć wstecz i przypomnieć sobie tragiczne losy naszych bliskich.
Publikacje książek poświęconych mojej rodzinie, która została zesłana do Kazachstanu i na Kołymę, wydane w latach 2019–2021, oraz książka z okazji 30. rocznicy powstania Terenowego Koła Związku Sybiraków w Lubaczowie, opublikowana w 2022 roku, spotkały się z dużym zainteresowaniem nie tylko Sybiraków, ale także osób zajmujących się tematyką deportacji.
W niniejszej książce zamieszczone zostały teksty przesłane przez osoby pragnące podzielić się swoimi przeżyciami związanymi z deportacją oraz pobytem na zesłaniu.
Pierwsza część wspomnień zawiera fragmenty książki pt. „Sybiracy: Historia Koła Związku Sybiraków w Lubaczowie”.
W drugiej części zamieszczono relacje osób, które nie są związane z naszym Kołem.
Barbara Janczura
Aby wszyscy wiedzieli
Najazd hitlerowskich Niemiec na Polskę w 1939 roku przyniósł ze sobą śmierć i zgrozę. Bombardowano miasta i wsie, szpitale i domy, a także strzelano do dzieci bawiących się lub pasących bydło, nieświadomych zagrażającego niebezpieczeństwa. Atakowano również ludność cywilną uciekającą z płonących domów. Mimo druzgocącej przewagi wroga polscy żołnierze bohatersko stawiali czoła przeważającej armii najeźdźców.
Kilka dni później, 17 września 1939 roku, miała miejsce kolejna tragedia. Podobnie jak Niemcy 1 września, bolszewickie oddziały, bez wypowiedzenia wojny i z białymi chorągwiami — znakiem przymierza — na czołgach, przekroczyły wschodnią granicę Polski.
[…] z zachodu atakowali nas Niemcy.
Od wschodu komuniści wbili nóż w polskie plecy.
Wkroczyli! Wyzwoleńcy, tak siebie nazywali.
Aresztowania, głód, terror do kraju sprowadzili.
Nocą z bagnetami, rodziny z dziećmi porywali.
Do bydlęcych wagonów, jak zwierzęta ładowali.
Rozpoczęto aresztowania polskich oficerów, policjantów oraz pracowników instytucji państwowych.
Następnie miały miejsce wywózki, podróże w bydlęcych wagonach i śmierć. Ludzie umierali z głodu i pragnienia, pracując w kołchozach i tajdze, narażeni na choroby nieznane w Polsce oraz na niezapomniany głód. Gdy wybuchła wojna, byli jeszcze dziećmi, a na zesłaniu musieli walczyć o przetrwanie.
Po powrocie do Polski, wygłodzeni, osłabieni i chorzy, zastali swoje domy rozgrabione. Musieli zaczynać życie od nowa.
Życie w Polsce powojennej, w okresie stalinowskim, również okazało się koszmarem. W obawie przed dalszymi prześladowaniami nie wspominali o swoich cierpieniach na Syberii, gdyż temat ten był uznawany za tabu.
***
__________________
Jako katolicy WYBACZAMY naszym oprawcom, katom naszych ojców, katom naszej Ojczyzny. Ale wybaczyć, nie oznacza zapomnieć… Wręcz przeciwnie, musimy na co dzień, a nie tylko od święta dążyć do poznania prawdy o naszej przeszłości i przekazywać płynące stąd lekcje i wnioski — MŁODZIEŻY. Na wysiłkach w tym zakresie — oszczędzać nie można. Bierzmy, chociaż przykład z Finlandii, podobnie jak Polska wciśniętej między totalitarne Sowiety… Ale tam — każdy Fin wie, żyje historią swoich dziadów i ojców…
A u nas?
Ks. prof. Zdzisław Aleksander Jastrzębiec
Peszkowski, dr inż. Stanisław Zygmunt Maria Zdrojewski,
Historia Zbrodni, Warszawa — Łódź — Orchard Lake, IX 2001 r. s. 94
___________________
„Halinka”- autor nieznany
Powiedz mateczko, gdzie jestem ja?
Czy to jest nasza omszona chata?
Kto tutaj matuś tak pięknie gra.
Czy to na skrzypcach nasz drogi tata?
Leż, śpij córeczko, moja Halino.
Tutaj tatusia nie ma przy tobie.
Tatuś w więzieniu siedzi dziecino.
A my w dalekim sybirskim grobie.
Kto tutaj matuś tak pięknie śpiewa?
Toż to znajome słowicze granie.
Czy słyszysz matuś, jak szumią drzewa?
Widzisz, jak rosa osiada na nie?
To szumi Dźwina, sowiecka rzeka.
To nie jest Haluś słowiczy śpiew.
To hymn szatanów, gdy człowieka gnębi.
Wyssawszy z niego ostatnią krew
Czy tatuś z nami na święta będzie?
Obiel mateczko te czarne ściany.
Bo kiedy przyjdzie ksiądz po kolędzie.
Niech będzie piękny nasz dom kochany.
Będą niedługo dla ciebie święta.
Chlipie z boleści matka stroskana.
O dolo moja, dolo przeklęta.
Czemuż na taką próbę oddaną?
Ja, gdy mateczko pójdę do nieba.
To powiem Świętej, Cudownej Pani.
Że ty mateczko tutaj bez chleba,
Że nas niewinnie męczą szatani.
Wie o tym Chrystus dziecino droga.
Wie o tym również Najświętsza Pani.
Bo wciąż wzywamy na pomoc Boga.
By dał nam wolność, zerwał kajdany.
Powiedz mateczko, czym jam zgrzeszyła?
Że mam umierać w tym obcym świecie?
Jam zawsze szczerze, jam się modliła.
Matusiu droga, toż sami wiecie.
Za wspólne winy klęska od Boga,
Dane nam widać życie — golgota.
Ty nie umrzesz dziecino droga.
Bo mnie dobije smutek, tęsknota.
A jednak matuś mi umrzeć trzeba.
Bo mnie do siebie biorą anieli.
Z chwilą, kiedy pójdę do nieba.
Opowiem wszystko, cośmy cierpieli.
Jak nas szatani nocą porwali.
Jak nas wsadzili w ciasne wagony.
Jak zmarzłe dzieci precz wyrzucali.
Jak się modliły matki i żony.
Jak nasze mienie konfiskowali.
Co wypracował w znoju nasz brat.
Przekleństw i obelg nie żałowali.
Bo tego życzył kremlowski Kat!
Jak nas przez stepy całe miesiące
Wieźli na nędzę i straszny głód.
Każdy zapomniał, że gdzieś jest słońce.
Bo miał przed sobą wciąż ten sam grób.
Jak nas do ciężkich prac przymuszali.
Dając psie nory nam za mieszkania,
Jak bracia w tajgach wciąż umierali.
Tego nie widział nikt na ekranie.
A ty mateczko, gdy Bóg jedyny
Ujrzeć pozwoli ci naszą chatę.
Pozdrów rodaków od swej Haliny.
A przede wszystkim drogiego tatę.
Pozdrów mateczko wszystko ode mnie.
Pola kwieciste i leśną głuszę.
I nie płacz, błagam, bo to daremnie.
Ja tutaj biedna umierać muszę.
Ostatni uścisk matce oddała.
I wpatrzyła się w szron na suficie.
Święty obrazek w ręku trzymała.
Gasło powoli dziewczęce życie.
Nieznaną piosnkę nuciła Dźwina.
Spienione wody w dal wiecznie gnała.
W śniegu leżała biedna Halina.
A na mogile matka wciąż mdlała.
Wspomnienia z zesłania
Sybiracy mówią:
Lata spędzone na tej nieludzkiej ziemi to prawdziwa współczesna Golgota. To czas niewyobrażalnego cierpienia, naznaczonego potwornym głodem, chorobami oraz utratą wielu bliskich, którzy pozostali tam na zawsze.
Po powrocie do Polski doświadczyliśmy kolejnego gorzkiego przeżycia. Przez wiele lat nie mogliśmy otwarcie opowiadać o naszej syberyjskiej tragedii — musieliśmy milczeć.
Jednak nadeszły nowe czasy.
Dziś, w wolnej Polsce, możemy publicznie, bez obaw o represje, przypominać zbiorową pamięć o tamtych bolesnych wydarzeniach. I to czynimy.
Naszym obowiązkiem jest przekazywać prawdę o tamtych czasach naszym dzieciom, wnukom i prawnukom.
Mamy nadzieję, że nasze pokolenie było ostatnim, które doświadczyło Sybiru. Nigdy więcej wojny!
W publikacji zamieszczono wspomnienia Sybiraków, fotografie z ich rodzinnych archiwów oraz fakty dotyczące ich pobytu na zesłaniu. Relacje, wspomnienia i zdjęcia dostarczyli wszyscy Sybiracy, którzy zechcieli podzielić się swoimi doświadczeniami, pozostawiając tym samym trwały ślad dla przyszłych pokoleń. Materiały zostały uporządkowane alfabetycznie.
Stanisława Antosz
Lidia Argasińska
Czesława Babiarz
Stefan Baran
Zbigniew Bator
Olga Bauer
Władysław Białek
Marian Boćko
Franciszka Bratek
Helena Budzianowska
Mieczysław Chwasta
Rozalia Cząstkiewicz
Stanisław Czop
Genowefa Gogoł
Tadeusz Gorliński
Zdzisław Hadel
Stefania Hakało
Janina Hymon
Katarzyna Ilnicka
Paulina Kęsicka
Paulina Kisiel
Stanisław Kruczko
Genowefa Kucia
Eugeniusz Kukiełka
Antonina Kułakowska
Teresa Mielnik
Zdzisława Nowak
Maria Rempoła
Jadwiga Skulimowska
Jerzy Soboń
Mieczysław Szymoniak
Adela Ślimak
Henryk Tabin
Jadwiga Tobiasz
Helena Turek
Stanisława Wacnik
Katarzyna Walawender
Bronisław Wojtasik
Stanisław Wróblewski
Katarzyna Załoga
Regina Zathey
Stanisława Żdan
Zesłani do Besarabii
Irena Jacek
Stanisława Partyka
Kilka wspomnień osób spoza Terenowego Koła Związku Sybiraków w Lubaczowie:
Ks. Władysław Gurgul MIC
Franciszek Herzog
Aleksander Hulecki
Przemysław Inglot
Lucjan Krzesiński
Barbara Malesińska
Tadeusz Pawlak
Ryszard Przewłocki
Bohdan Rudawiec
Konstanty Skarżyński
Lucyna Wojno
Helena Wołoch Antolak
STANISŁAWA ANTOSZ
/z domu Wałczyk/
Córka Józefa i Marceli (z domu Dec), urodzona 2 marca 1934 roku w Łówczy.
Wspomnienia dotyczą:
Rodziców:
— Ojca — Józefa Wałczyka,
— Matki — Marceli Wałczyk.
I rodzeństwa:
— Marianny Wandy urodzonej 24 lutego 1929 roku, zmarłej w 2010 roku,
— Bolesława urodzonego 21 lipca 1940 roku, zmarłego 14 marca 2006 roku,
— Tadeusza urodzonego 21 lutego 1938 roku,
— Leonii (Zakonnica Irenea) urodzonej 1 kwietnia 1936 roku.
Tragedia naszej rodziny rozpoczęła się 10 lutego 1940 roku, około godziny 3:00 nad ranem. Tamtej nocy obudziło nas bardzo głośne stukanie do drzwi i okien. Przestraszeni zerwaliśmy się ze swoich łóżek, nie rozumiejąc, co się dzieje i czekaliśmy na rozwój wypadków. Mój mały brat Tadeusz, wówczas dwuletni, tulił się mocno do mamy, cicho popłakując. Ojciec otworzył drzwi i do środka wdarło się kilku uzbrojonych rosyjskich żołnierzy. Jeden z nich lodowatym tonem wydal rozkaz „sabieratsja”! Rodzice zaczęli pytać, dokąd i w jakim celu nas zabierają, ale oni nie chcieli im nic powiedzieć, kazali tylko przygotować się do dłuższej podróży. Któryś z żołnierzy poinformował ojca, że będziemy musieli uprzednio udać się pieszo do Lubaczowa i zabronił nam od tej pory odzywać się do siebie. Mieszkaliśmy wtedy w Łówczy i była to dość duża odległość do pokonania, szczególnie dla nas — małych dzieci (Marysia miała 11 lat, ja 6, Leonia 4, a najmłodszy Tadeusz 2). Również dla mamy podróż ta była wielkim trudem, gdyż była w czwartym miesiącu ciąży. Pamiętam, że był wtedy potężny mróz i wiał silny wiatr, panowała surowa zima. Nie pozwolono nam niczego ze sobą zabrać, jedynie to, co zdołaliśmy na siebie włożyć. W domu nie było chleba, mama miała upiec go rano, więc nie mogliśmy zabrać również jedzenia, czego skutki odczuliśmy już kilkanaście godzin później. Ojcu udało się przekonać enkawudzistów, by pozwolili nam, dzieciom, jechać do miasta w saniach. Jednak on i mama musieli przejść całą drogę pieszo.
Na stacji kolejowej w Lubaczowie przekonaliśmy się, że wiele rodzin znajduje się w takiej samej sytuacji, jak my. Byli tam już rodzice mamy, jej dwaj bracia i siostra. Ujrzeliśmy bydlęce wagony, które miały stać się na kilka miesięcy naszym więzieniem. Wokół roiło się od rosyjskich żołnierzy w ogromnych czapkach z czerwoną gwiazdą, którzy popędzali ludzi do tzw. tempików, czyli wagonów. Towarzyszył temu płacz i prośby o litość, w ani jednym przypadku niewysłuchane. Również i naszej rodzinie kazano wejść do jednego z nich. Nigdy nie zapomnę momentu rozstania ojca ze swoim ukochanym koniem, który tego dnia wiózł nas po raz ostatni. Widziałam łzy w oczach taty, który tulił do siebie wielki łeb zwierzęcia i nakazywał mu odjechać. Koń rżał niesamowicie, był pobudzony, myślę, że on również wiedział, że już nigdy nie zobaczy swojego gospodarza. Wracał kilka razy do ojca, który ponownie zmuszał go do drogi, aż w końcu pobiegł przed siebie. Nigdy już nie dowiedzieliśmy się, co się z nim stało.
W wagonach panowały okropne warunki. Nie było nawet ławek, na których można byłoby usiąść, na szczęście tacie udało się zabrać z sań trochę słomy, która długo służyła nam za łóżko. Brakowało otworu na odchody, dlatego załatwialiśmy swoje potrzeby fizjologiczne w kącie wagonu, można wyobrazić sobie zatem, jaki był w nim odór. Wszędzie panował niesamowity ścisk i brud, dzieci płakały z zimna i strachu, rodzice z bezsilności. Wkrótce zaczął doskwierać nam głód, który od tej pory miał stać się nieodłączną częścią naszej egzystencji.
Ze stacji w Lubaczowie wyruszyliśmy dopiero po dwóch dniach, kiedy przybył parowóz. Pociąg na początku drogi liczył około sześciu tempików, w jednym znajdowało się mniej więcej pięć rodzin. W trakcie podroży, doczepiano kolejne wagony z ludźmi (np. w Jarosławiu). Żołnierze rzadko otwierali drzwi i tylko po to, aby raz na jakiś czas podać nam niewielkie racje żywności i wody, które znikały błyskawicznie. Nikt nimi nie nasycił głodu, nasz ojciec często oddawał nam i ciężarnej mamie swoje porcje. W czasie rzadkich postojów nie pozwalano nam wyjść na świeże powietrze, zdarzało się, że staliśmy tak po kilka dni lub tygodni i w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Niepewność jutra, strach i głód odbierały powoli ludziom chęć do życia, rodzice musieli patrzeć na cierpienie swoich małych dzieci, które nie rozumiały, dlaczego nie ma jedzenia, płakały i traciły siły. W naszym wagonie nie było przypadku zgonu, ale w innych tak. Żołnierze NKWD zostawiali zwłoki zmarłego w pobliskich rowach, dając tym samym pożywkę dzikim zwierzętom lub ptactwu. Kiedy przekroczyliśmy Ural, zaczęły nam doskwierać jeszcze większe mrozy, dochodzące do ok. 50 stopni C. Ludzie byli wycieńczeni głodem i chorobami. Wydawało się, że gorzej już być nie może, jednak nasze myślenie zmieniło się w ciągu kolejnych lat pobytu na Syberii.
Po drodze zaczęto odczepiać kolejne wagony i zostawiać ludzi w poszczególnych miejscowościach. Kres naszej podróży przypadł na 27 maja 1940 roku, po prawie czterech miesiącach katorżniczego transportu. Zaczynała robić się już wiosna, topniały śniegi. Naszą rodzinę, dziadków i rodzeństwo mamy wysadzono w Kuźnicowie, była to maleńka wioska w pobliżu Omska. Stanęliśmy na obcej, nieprzyjaznej ziemi i nie wiedzieliśmy, co nas tu czeka. Nie otrzymaliśmy żadnej chaty do zamieszkania, kazano nam i innym rodzinom wybudować szałasy, w których mieszkaliśmy latem i zimą. Zdarzało się często, że nocą podchodziły pod nasze „osiedle” wilki, wyjąc przeraźliwie, na szczęście nie odważyły się nikogo zaatakować, gdyż było nas dużo.
Syberyjski klimat ma to do siebie, że zimą panują tam trzaskające mrozy, zdarzają się kilkutygodniowe burze śnieżne, a latem niemiłosierne upały i susze, chociaż letnie noce są bardzo chłodne. W czerwcu i lipcu bardzo dokuczały nam przeróżne insekty, do których z biegiem czasu zdążyliśmy się przyzwyczaić. Mama była już w końcowym okresie ciąży. Mój braciszek Bolesław (dziadek Oli) przyszedł na świat 21 lipca 1940 roku. Mama nie miała do pomocy żadnej akuszerki, jedynie znajoma Rosjanka pomagała jej przy porodzie.
Niedaleko znajdowały się sowchozy — miejsca, w których można było znaleźć pracę, m.in. w mleczarni zajmującej się wyrobem nabiału. Brygadzistką była wówczas młoda Rosjanka, Szura Bogdanow, dzięki której przetrwaliśmy większość naszego pobytu na Sybirze. Pracowała w tzw. masło zawodzie. Ryzykując własnym życiem lub ciężkim więzieniem, regularnie dostarczała niewielkie ilości jedzenia, które udało jej się wykraść z pracy. Wynosiła je daleko w pole i zakopywała latem w ziemi, a zimą w śniegu. W tym miejscu umieszczała kijek ze wstążeczką, aby ułatwić mi odnalezienie ukrytego jedzenia. Po nie chodziłam najczęściej nocą, obawiając się Rosjan.
Zanim jednak poznałam Szurę, chodziłam po okolicznych domach miejscowej ludności i błagałam o choćby skrawek chleba. Nigdy wcześniej nie miałabym odwagi żebrać o jedzenie, jednak tutaj głód był silniejszy od wstydu i skrępowania. Zmuszał mnie do tego również fakt, że miałam trójkę młodszego rodzeństwa, które było bardzo małe, aby zdobyć jakiekolwiek jedzenie dla siebie, a prowiant zdobywany przez rodziców i starszą siostrę nie wystarczał dla całej rodziny. Chodziłam, więc do Rosjan, klękałam, modląc się i czyniąc znak krzyża, i prosiłam: „Podajcie miłościnki, radi Chrysta”, co oznaczało mniej więcej: „Proszę, dajcie mi coś, na miłość Chrystusa”. Czasami dawano mi jakieś obierki z ziemniaków, ale niejednokrotnie bywało tak, że byłam przeganiana i z płaczem wracałam do domu, gdyż bałam się iść do następnych ludzi z prośbą o jedzenie. Wtedy musieliśmy się zadowolić korzonkami roślin.
Przy wyjeździe z Polski mama włożyła na siebie kilka spódnic, z których uszyła nam ubrania. Z czasem zaczęliśmy wyrabiać buty (tzw. łapcie) z łyka drzewnego, były one miękkie i trwałe. Kiedy mama zaczęła pracować w kołchozie, udało jej się zdobyć jakimś cudem, buty z owczej wełny. Był to w tamtym czasie komfort dostępny nielicznym.
Wkrótce przesiedlono nas bliżej Omska, w dorzecze Irtysza, jednak nie pamiętam nazwy miejscowości. Tam zamieszkaliśmy w walącej się lepiance, wkopanej w ziemię, ale przynajmniej mieliśmy już dach nad głową. Chata nie miała podłogi, stołu, krzeseł, łóżek, ale najgorsze było to, że nie posiadała pieca. Nie mieliśmy więc możliwości wypić ciepłej wody lub ugotować zupę, mogliśmy jedynie rozpalić na środku chaty ognisko. Nie robiło się od niego wcale cieplej, gdyż ściany były pełne dziur i wiatr wiał z każdego kąta. Paliliśmy korą, patyczkami lub suchym zwierzęcym łajnem. Wracając z pracy, już z daleka widziałam małego braciszka Bolesława (dziadka Oli), siedzącego na oknie i czekającego na mój powrót albo na powrót mamy oraz na jedzenie przez nas przyniesione. Marzł przy tym niemiłosiernie, zastawałam go z sinymi rączkami, skostniałymi od zimna. Otulałam go wtedy, czym tylko mogłam, aby się choć trochę rozgrzał. Spaliśmy wszyscy na słomie, przytuleni do siebie, w tych samych ubraniach, które nosiliśmy na sobie w ciągu dnia. Często w nocy słyszeliśmy, jak pod nasze okna podchodzą wygłodniałe wilki i szukają jedzenia.
Po jakimś czasie przeniesiono nas bardziej w głąb Syberii. Ojciec zajął się stolarką, wyrabiał beczki, za które dostawał żywność. Za jego usługi tzw. predsiedatel (wydaje mi się, że był to odpowiednik dzisiejszego wójta) przydzielił nam izbę, tym razem już z piecem. Mały Bolesław często przesiadywał później na tym piecu podczas mrozów. Tato wyrabiał również sanie, a latem wózki i często uciekaliśmy nimi „bliżej Polski”. Tato liczył na to, że wkrótce uda nam się wrócić do kraju.
W 1943 roku mama urodziła jeszcze jedno dziecko, dziewczynkę o imieniu Jadwiga, która zmarła wskutek niedożywienia w wieku 7 miesięcy. Pochowaliśmy ją w pobliżu domu, zawiniętą w jakieś gałganki. […]
Przez pewien okres mieszkaliśmy w miejscowości Oback, gdzie tato zatrudnił się do pracy przy wyrębie lasu. Pewnego razu, podczas rozmowy z kolegą Ukraińcem zwierzył mu się ze swoich myśli i poglądów politycznych. Powiedział wówczas do niego, że „Polska jeszcze nie zginęła i wkrótce się odrodzi”. Ten, nie zastanawiając się wiele, powtórzył te słowa NKWD, licząc tym samym na uwolnienie i skazując naszego ojca na śmierć. Ukraińca nigdy nie uwolniono, a ojca uznano za niebezpiecznego szpiega i osadzono w surowym więzieniu w Omsku. Zmuszono go tam do ciężkiej pracy w kopalni węgla, gdzie zmarł jeszcze tego samego roku na gruźlicę oraz wskutek skrajnego wyczerpania organizmu. Ojciec był wielkim patriotą, bardzo pragnął wrócić do Polski, ucałować swoja rodzinną ziemię, ale nigdy tego nie doczekał. Wielkim bólem serca przepełnia nas do dziś niepewność, gdzie znajdują się jego szczątki i czy w ogóle zostały pogrzebane. Babcia musiała do końca wojny radzić sobie sama. Do kraju wróciliśmy dopiero w 1946 roku, po sześciu latach syberyjskiej tułaczki, mój brat Bolesław miał wtedy już sześć lat, ale nie potrafił jeszcze chodzić o własnych siłach. Dopiero w Polsce, gdzie wciąż dokuczała nam bieda, ale nie było już tak wielkiego głodu, zaczął powoli nabierać sił i stawiać pierwsze kroki. Po powrocie z Syberii nie wróciliśmy do Łówczy, gdzie nie było już naszego domu, lecz do wsi Tymce. Zaczynaliśmy wszystko od początku.
Opracowała Aleksandra Łakoma.
LIDIA ARGASIŃSKA
Aleksandra Bek wspomina swoją mamę, Lidię.
Lidia Argasińska z domu Skirlińska, córka Edwarda i Zofii (z domu Mochéz), urodziła się 6 czerwca 1929 roku w Morgosinie, w województwie wileńskim.
Wspomnienia dotyczą także rodziców oraz siostry Marii Osiniak, urodzonej 3 października 1935 roku w Warszawie, która działała w Kole w Lubaczowie.
„Wywieziono nas z leśniczówki Nowo-Sewerynowo, położonej w majątku Spusza, w gminie Kamionka, powiecie Szczuczyn Nowogródzki, województwie nowogródzkim. W pamięci wciąż tkwią obrazy starej, przysadzistej leśniczówki i ciągnącej się za nią puszczy.
Był 10 lutego 1940.
Nagle bardzo głośne, mocne, natarczywe pukanie wdziera się przykrym dźwiękiem w zimowy senny poranek. Wchodzi paru enkawudzistów i chyba sześć osób komisji złożonej z miejscowych mężczyzn. Ojciec, legionista, uczestnik wojen polsko-ukraińskich w 1918 i z bolszewikami w 1920 i leśnik zostaje posadzony pod strażą dwóch uzbrojonych żołnierzy z bronią w pogotowiu. Dokumenty, papiery, fotografie kontrolowano długo, pytając o personalia uwidocznionych wojskowych. Bardzo blady i spokojny nie powiedział nic. Starszy enkawudzista odczytał wyrok, że zostajemy przesiedleni w „w głub sowietskowo sojuza” i mamy się zebrać w ciągu dwóch godzin. Tata siedział pod strażą, a Mama pakowała. Urodzona w Samarkandzie, wychowana w Taszkiencie, wnuczka zesłańca z powstania 1863, znająca doskonale rosyjski, pakowała przede wszystkim ciepłe rzeczy. Młody enkawudzista płakał i wpychał Mamie do rąk do zapakowania wszystko, co znalazł, a miejscowa białoruska „komisja” tylko ostrzegała „a etaho wam uz’ac’ nielz’a”.
Potem do Szczuczyna — postój i nocleg w szkole na podłodze. Przez całą noc nad nami żołnierze z bagnetami na karabinach. O świcie do stacji Różanka, gdzie stały już wagony.
Otwierają się zamknięte na żelazne sztaby drzwi wagonu i gajowy znany Ojcu pomaga się ulokować i niesie ugotowany przez żonę garnek gorącej zupy. Zestaw wagonu wyglądał tak: sąsiad gajowy z żoną i siedmiorgiem dzieci, drugi gajowy z żoną i trójką dzieci, osadnik z żoną i czterema córkami i my z rodzicami.
Na środku wagonu stał żelazny piecyk i otwór tzw. ubikacja, którą dorośli osłonili radziuszkami na drążkach.
Eskortujący nas konwojenci nakazują wybrać „starszynę” wagonu. Każdego ranka z hukiem otwierano zaryglowane drzwi i rozlegał się okrzyk: „adz’in za wadoj, dwa za uhlom”.
Dzieliliśmy się obowiązkami. Zdobycie większej ilości opału było nie lada wyczynem. W obecności żołnierzy z karabinami trzeba było szybko pochwycić opał i jeszcze szybciej dobiec do wagonu. Drugim największym skarbem była woda, którą kierownik wagonu rozdzielał sumiennie między znajdujące się rodziny. Tak samo było w przypadku rzadkiej zupki lub kaszki, którą dostawaliśmy raz na kilka dni.
W naszym wagonie kołdry przymarzały do ścian, ale zimno nam zbytnio nie dokuczało. Przez całą noc mężczyźni pełnili dyżury przy ogniu. Kobiety gotowały, przywiązując drutem garnki do piecyka.
Pociąg jechał południową krawędzią Uralu. Chyba pierwszego marca dotarliśmy do stacji Szartandy i nakazano nam opuścić wagon. Zaprowadzono nas do dużej sali, w której mieliśmy nocować. Tym razem na pryczach. Rano załadowano nas do ciężarowych samochodów i przez ponad 60 km wieziono do Dżołymbetu, dziesięciotysięcznego osiedla ziemianek i chałupinek z darni lub wielkich niewypalanych cegieł zwanych saman.
Zamieszkaliśmy w czteroizbowym baraku, który dysponował korytarzem oraz kilkoma niewielkimi pomieszczeniami.
Nas i jeszcze inną rodzinę, w sumie jedenaście osób ulokowano w malutkiej izdebce, na trzech wąziutkich pryczach, po trzy deski na kozłach. W baraku były drewniane podłogi — rzadkość w Dżołymbecie, izby wybielone. Czekała nas gorąca bania. Do baraku schodziło się w dół po kilkunastu stopniach. Po jakimś czasie spostrzegliśmy, że na dworze chodzi się na poziomie dachu, a schody są wykute w śniegowej zaspie.
W glinianych barakach nikt nie wiedział, co znaczą podłużne wypukłości w ścianach w kształcie rur. Te na wiosnę zaczęły pękać i okazało się, że są to po prostu zasmarowane gliną i zabielone pokłady pluskiew. Wrzątek lany w ściany i deski podłogi, wypalanie ogniem prycz zrobiły swoje dość szybko. Nie do pokonania okazały się falangi pcheł. Nie pomagało szorowanie, wrzątek, dym, nafta, zioła. W lecie natomiast, gdy, choć na chwilę ucichł wiatr, spadała natychmiast następna plaga — komary.
Ojcu przydzielono pracę w kopalni złota. Odtaczał wagoniki z rudą. Potem dostał pracę furmana. Jego zadaniem był dowóz doktora do pacjentów.
Wówczas pracujący dostawali po 500 g chleba dziennie, niepracujący 300 g na osobę. Resztę trzeba było zdobywać. Zaczęła się namiastka życia, a raczej ciężar życia, ciężar pracy ponad siły i ciężar tęsknoty. I ważne chyba też było to, że początkowa bieda i braki nie mogły w ogóle się równać do nędzy roku 1942/43. Roku Stalingradu. Gdyby to, co przeżyliśmy wtedy, uderzyło pierwszej zimy, nie wytrzymałby chyba nikt.
Część zesłańców miała w kraju krewnych po stronie sowieckiej. Dzięki temu otrzymywali nieco paczek żywnościowych od rodzin. My jednak nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc, oprócz paczuszki przesłanej przez naszą Babcię ze strony Mamy, czyli kilka par pończoch, koszul i jakiegoś cienkiego swetra. Naszej Mamie nie pozostało nic innego jak przerabianie na dziecinne ciuszki i tak zniszczone już rzeczy. Zabrane w pośpiechu obuwie zniszczyło się, a my, dzieci, po prostu wyrosłyśmy z butów.
U Kazachów można było kupić mleko, czasem zboże, które potem mielono potajemnie na żarnach, bo można było być posądzonym o kradzież. Zresztą, to sprzedawane ukradkiem zboże też było kradzione.
Ceny wymienne żywności były bardzo wysokie. Za nowy garnitur wizytowy z bardzo dobrej wełny zimą 1942 roku otrzymaliśmy osiem kg słoniny, a za złoty sygnet latem 1942 roku — 48 kg mąki.
Od początku naszej deportacji NKWD było naszym kontrolerem, panem życia i śmierci. Komendant osobiście wpadał niby na „pogaduszki”, by chwilę później wezwać na krótkie przesłuchanie mężczyzn. Jednych rzadziej, innych często. Rozmówki kończyły się niejednokrotnie wrzaskiem i grożeniem rewolwerem. Nikt zresztą nie widział, co się tam działo. Niektórzy zwierzali się, raczej tylko ci, którzy się nie ugięli. Choć raz ktoś powiedział Ojcu, że się załamał. Ludzie mieli do Taty zaufanie. Przychodzili po porady i na zwierzenia. Przez dwa lata, dopóki nie odszedł do wojska, mała izdebka, zwłaszcza w niedziele, pękała w szwach. Sam Tatuś bywał bodajże jednym z najczęściej wzywanych do NKWD. Co jakiś czas nocą wywożono po paru mężczyzn w nieznanym kierunku. Kilku z nich wróciło po podpisaniu porozumienia rządu sowieckiego z Sikorskim z ciężkiego więzienia. Ojciec już był na liście. Nie zdążyli go zabrać. Był już rok 1941. Iluż to ludzi Sikorski uratował.
Po niedługim okresie furmanienia Tatuś z gromadką ochotników wyruszył do wojska do Armii Andersa. Zostałyśmy same. Jest późna jesień. Zimą 1942 Ojciec wrócił z Taszkentu. Ze stacji Szartandy szedł 60 km na piechotę. Długo chorował, leżał w łóżku z odmrożonymi nogami. Potem znów pracował jak dawniej przy odtaczania wagoników. Na wiosnę poszedł do Armii Andersa. I ponownie zostałyśmy same.
Przywiezione z domu rzeczy, które nadawały się na wymianę za żywność, skończyły się pod koniec 1942 roku. 300 gramów chleba (z gliną) przypadało na jedną osobę, a to i tak trzeba było sobie kupić. Poza tym nie było nic więcej do jedzenia. Tamtej wiosny 1943 ludzie zaczęli chodzić po kilkanaście kilometrów na kłoski. Zbierano je z pól, bo pozostały po żniwach pod śniegiem, a także drobniutkie ziemniaki. Często jednak zbieraczy przeganiano.
Na wiosnę 1943 przeprowadziłyśmy się do prigorchozu do Uldżubaju, 18 km od Dżołymbetu, gdzie Mama uczyła w polskiej szkole. Był tam murowany szpital i ambulatorium, izba porodowa, szkoła i kino. Reszta to baraki i lepianki z darni. Wokół domków i całego osiedla rozciągał się bezkresny step. Tu mieszkałyśmy do jesieni 1945 roku. To było dobre miejsce. Przez całe lato można było zbierać koło malutkich „oczek” wodnych mlecz i szczaw i gotować z tego zupę czy nawet rodzaj jarzyny.
W 1944 roku już o wiele lżejszym, jesienią spłonęły pola pszenicy i na wiosnę ukazały się spod śniegu lekko przypalone kłosy. Chodziłam je zbierać z kobietami i dziewczętami. Szło się na te pola coś koło piętnastu kilometrów i nocowało w stercie. Zbierałyśmy sporo, ale po dwu czy trzech udanych razach wygoniono nas.
Bardzo szybko z powodu upałów i braku wody cały step robił się płowy. Wszystko wysychało i kruszyło się pod bosymi stopami. Jesienią, bardzo krótką, za oknem wył przejmujący wiatr. Po stepie pędziły wyschnięte, kuliste krzewy podobne do rzepaku, nazywane pieriekatipole. My, dzieci przywiązywałyśmy do nich sznurek i biegałyśmy. Wiatr był tak silny, że toczący się krzak ciągnął na sznurku takiego dzieciaka. W jakiś czas potem pojawiał się śnieg. Przeganiany wiatrem, tworzył zaspy i fale jak zamarznięte morze — ukrywał drogi i zasypywał chałupinki. Kazachowie stawiali wokół swoich domów mur ze śnieżnych cegieł, zabezpieczając w ten sposób swoje domy przed zasypaniem.
Gdzieś w kwietniu gwałtownie topniał śnieg, spływając strumieniami do rzeki. Maj wybuchał morzem płaskiej zieleni. Znowu żółty czerwiec i tak w kółko. Czasem w lecie step płonął. Zbierano wówczas na ludzi i gaszono pożar miotłami. Bywało i tak, że Kazachowie specjalnie podpalali trawę z drugiej strony, by pożar wygasł, trafiwszy na spaleniznę. W ten sposób ratowali życie od wieków.
W lecie +40°C, w zimie -50°C i wiatr tak silny, że niejeden błądził, nie mogąc znaleźć drogi do domu. W czasie silnego buranu nie było obowiązku przychodzenia do pracy. Niebezpieczny stopień natężenia wichru oznajmiał powtarzający się co pół godziny gwizdek kopalni, ale przy potęgującej się burzy śnieżnej przestawał być słyszalny.
Czasem, niesłychanie rzadko, wybuchała burza i lał deszcz. Wtedy zdarzało się, że kawałek ściany z samanu kładł się powoli, odsłaniając izbę. Nikt się tym nie przejmował. Po deszczu wybiegała gospodyni, z wprawą ustawiała ścianę z powrotem.
Zdawałoby się, że w tych mrozach z wiatrem nic na dworze nie przeżyje. Jednak żyło — żmije i pająki, małe jasnożółte szakale, susły, ptaki i wilki. Radzono, aby w czasie zbierania kiziaku na opał mieć ze sobą kawałek żelaza, który uderzany o kamień przepłoszy wilka. Na stado wilków ratunku nie było. Na oczach Mamy i innych kobiet, idących jesienią o świcie do pracy, stado wilków rozszarpało konia.
W Dżołymbecie był problem z wodą. Wprawdzie płynęła tu rzeczka, ale woda z niej nie nadawała się do picia. Używano jej tylko do mycia i prania. W Fabrycznym Posiołku była tylko jedna studnia, z której wodę czerpaliśmy przy użyciu wiadra przywiązanego do sznura, tak ciężkiego, jak wiadro z wodą. Można było chodzić także do kopalni, ale pracująca tam kobieta pozwalała korzystać ze studni w zamian za kromkę chleba lub placka, którego nie miałyśmy. Pamiętam, że raz udało mi się złapać wodę, ale już przed samym domem poślizgnęłam się i upadając, wylałam całą zawartość wiaderka. Rozpaczy nie było końca.
Zimową porą razem z Mamą nosiłyśmy do prania wyrąbany z rzeki lód. Podczas trwających przez dłuższy czas buranów podstawowym źródłem wody był śnieg, zarówno do picia, gotowania, jak i prania.
Ostatniej zimy z przełomu 1945/46 roku mieszkałyśmy w samym Dżołymbecie. Tutaj po wodę chodziliśmy do kolejnego kopalnianego szybu. Przepływała tu rzeczka, ale letnią porą była tak płytka, że bez trudu i bez obaw o utonięcie przechodziliśmy przez nią. Niestety wiosną wzbierała, a szybki nurt zabierał za sobą wszystko w zasięgu wody, zrywał most, pobliskie lepianki, siejąc popłoch wśród ludzi. Pamiętam, kiedy podczas nieobecności Mamy i mojej, przybiegli ludzie z rozkazem, by pozamykać mieszkania, a dzieci posadzić na dachach domostw. Całe szczęście, że jedna z sąsiadek — Rosjanka, zaprowadziła Marysię na dach. Woda nie dopłynęła do domów.
Jakim językiem mówiono? Oczywiście urzędowo po rosyjsku, ale nikt nikomu nie zabraniał mówić językiem, jakim chce. Zdarzało się czasem słyszeć kobiety rozmawiające przyjaźnie, każda w swoim języku.
Mama codziennie chodziła do pracy, pokonując 10-kilometrowy odcinek drogi. Zostawiała Marysię pod moją opieką, 13-letniej wówczas dziewczyny. Oprócz pilnowania siostry wystawałam w kolejce za chlebem i zbierałam kiziak na opał. Z chwilą, gdy Ojciec poszedł do wojska, w naszym baraku było coraz biedniej. Marysia z tego czasu poza ciągłym głodem niewiele pamiętała. Czasem udało się uzbierać trochę lebiody, dzikich pieczarek lub ukraść trochę zboża czy ziemniaków. Mama sprzedawała wszystko, co nam pozostało, byle tylko dostać coś do jedzenia. Kiedy nastały upały, wyciągnęła wziętą jeszcze z domu maszynę do szycia i z jakiejś szmatki uszyła nam kapelusiki, które chroniły nas od słońca. I tak się zaczęło nieco lepsze życie. Od owych kapelusików dla nas, po kolejne dla żon i dzieci urzędników. W ten sposób zarabiała, a dzięki Niej miałyśmy co jeść.
Jakoś w lutym 1942 utworzono polską szkołę (chodziło tylko o język polski i historię). Mamie zaproponowano pracę nauczycielki. Ale wkrótce szkołę zamknięto, więc zgłosiła się do pracy w „prigorchozie”, gdzie przydzielona została do tzw. ziemlekopów. Praca polegała na kopaniu dużych dołów na silosy, a także na „mazaniu” bazy, czyli ogromnych stodół i stajni z samanu. Późnym wieczorem, próbując opatrzyć poranione od gliny i słomy dłonie, z których lała się żywa krew, Mama pytała mnie nieskończoną ilość razy o nazwiska, imiona, adresy rodziny w Polsce. Nigdy nie mogłam pojąć, jak Mama tak delikatna, wytrzymywała wstawanie przed świtem, dziewięć kilometrów marszu, ciężką pracę fizyczną przez cały dzień, powrót, trzy lub cztery godziny snu i z powrotem to samo, wszystko przy potwornym niedożywieniu.
Potem znów powołano Mamę do pełnienia obowiązków nauczycielki w polskiej szkole. Uczyła w samym Dżołymbecie do maja, następnie skierowano ją do Uldżubaju, gdzie trzeba było zająć się gromadką polskich dzieci w różnym wieku i na różnym poziomie. Cała szkoła mieściła się w zajmowanej przez nas izdebce, czy też może myśmy mieszkały w klasie. W każdym razie dzięki temu, po raz pierwszy odkąd nas wywieziono, był w mieszkaniu stół i ławy, oprócz pryczy służącej zazwyczaj za jedno i drugie w innych naszych mieszkaniach.
W lutym 1943 zwołano wszystkich „nauczycieli”, spisano dzieci, podzielono na klasy i rozpoczęła się normalna nauka, w prawdziwej szkole z ławkami, tablicami, lekcjami, przerwami, dzwonkami, dziennikami i wszystkimi akcesoriami przynależnymi zdobywaniu wiedzy.
Mama w Uldżubaju hodowała kilka kaczek. Żywiły się zieleniną i zbożem rozsypanym wokół sąsiadującego magazynu. Na jesieni wywiozła je na bazar, żeby wymienić na mąkę.
Pod koniec 1944 roku przenosimy się do „własnej” lepianki i tu przychodzą dzieci, które Mama uczy. Zimą Marysia zapada na zapalenie płuc. Choruje też Mama, a ja przy -53-stopniowym mrozie wszystko załatwiam, czyli chleb i wodę. Wtedy odmrażam sobie twarz.
Od nowego roku szkolnego 1945/46 Mama wróciła do pracy w Dżołymbecie, pracując w polskiej szkole aż do wyjazdu.
Tego też roku dziergam skarpety dla wojska. Ubłagany, kierujący „iskusstwem” dziadek dał mi kilka wybrakowanych rodzajów wełny, z których zrobiłam sweter. Od tej chwili zasypywana jestem robotą, dziergając swetry z dobrej wełny. Nastały dla nas lepsze czasy. Za swetry dostajemy 240—250 rubli, gdy na czarnym rynku chleb kosztuje 80 rubli za kilogram. Pensja Mamy w szkole wynosiła 230 rubli.
Na początku kwietna 1946 roku wczesnym rankiem ktoś zapukał do okna, wołając: „Jedziemy do Polski”. Pani z Grodna, u której mieszkałyśmy przed wyjazdem, odpowiedziała: „Panie Buiński (tak się naprawdę nazywał), niech pan nie buja, dzisiaj nie jest pierwszego kwietnia”. Pan Buiński był szewcem i znany był jako żartowniś, wymyślający różne historyjki. Jak się jednak okazało, nie był to żart. Po chwili słychać było płacz, krzyki i nawoływania: Jedziemy do Polski!
Mówiono, że wagony miały być podstawiane na stacji Szartandy, ale nikt dokładnie nie wiedział kiedy. Jest już kwiecień i w zastraszającym tempie topnieje śnieg. Wszyscy drżymy w obawie przed zerwaniem mostu i w jaki sposób dowiozą nas na stację kolejową. Czujemy strach i niepokój.
I w końcu dobra nowina. Wracamy. 13 kwietnia 1946 w dniu wyjazdu Mama poszła dopilnować sań — nie było ich tylko dla nas. W końcu ruszamy. Rzeczy i małe dzieci na saniach, reszta idzie. Po drodze mijamy kopalnię, przechodzimy przez most, po którym płynie już woda. W głowie kołacze „… idziemy do ciebie ziemio matko nasza…”. 18-kilometrową trasę przechodzimy w śnieżnej bryi. Pod wieczór zatrzymujemy się na postoju w napotkanym kołchozie. Przydzielają nas do chorej kobiety z dziećmi, która karmi nas gorącym mlekiem. Chwila odpoczynku i ponownie w drogę.
Jeszcze dwa dni w jakiejś chacie w Szartandach i noc na stacji. W końcu wjeżdża długi sznur wagonów. Wchodzimy do środka. Lokujemy się na pryczach. Jeszcze sprawdzanie, czy wszyscy są (wielu naszych pozostało na dżałombetskich cmentarzach). Drzwi zasuwamy sami. Nie ma plomb. Nareszcie. To już koniec. I początek!”
W kwietniu 1946 roku Zofia Skirlińska wraz z córkami: Lidią i Marią dotarły do Szczecina, a następnie do Krakowa. Dopiero w 1947 roku dotarły do nich pierwsze listy od Edwarda Skirlińskiego — ojca, męża — z Anglii. Niedługo potem, w maju byli już wszyscy razem.
Kartka Edwarda Skirlińskiego z Taszkientu do rodziny.
CZESŁAWA BABIARZ
Syberyjskie życie
Wiktoria Babiarz wspomina swoją babcię, Czesławę Babiarz, oraz syberyjską gehennę, jaką przeszła jej rodzina.
Czesława Babiarz, córka Ludwika i Anny (z domu Puk), urodzona 20 lipca 1934 roku w Oleszycach.
Tragiczne losy rodziny Gerhardt rozpoczęły się w nocy z 29 na 30 marca 1940 r. w miejscowości Oleszyce, gdy do domu sześcioosobowej rodziny wtargnęli funkcjonariusze NKWD i aresztowali głowę rodziny — ojca Ludwika, policjanta gminnego. Był to ostatni raz, gdy rodzina widziała go żywego, a jedyny ślad po nim stanowi krótki list, spisany własnoręcznie przez Ludwika niedługo po aresztowaniu. Po latach, w 1995 r. na podstawie dokumentu od Polskiego Czerwonego Krzyża udało się ustalić, że zmarł on w 1941 r. na gruźlicę płuc i jelit w Republice Komi, w odległej części Związku Radzieckiego, słynącej z licznie rozmieszczonych tam Gułagów.
Nie był to jednak koniec problemów rodziny Gerhardt, na którą składała się teraz mama Anna oraz czwórka dzieci: Władysława, Adam, Czesława i Bolesław. 13 kwietnia 1940 r. w godzinach porannych do domu wtargnęli funkcjonariusze NKWD, którzy kazali się rodzinie spakować się w ciągu 20 min. Jedynym dzieckiem, które udało się uchować od deportacji, była najstarsza córka Władysława, ponieważ nie nocowała wówczas w domu. W czasie wojny mieszkała ze swoją ciotką, a siostrą Anny — Józefą Puk. Z tego względu, Anna kierowała liczne listy z zesłania właśnie do Józefy, a także do córki Władysławy oraz swoich rodziców, które to listy zachowały się do dzisiaj.
Tego dnia w podobny sposób wywieziono z Oleszyc rodziny Stroików, Olejników, Czyraków, nauczycielkę Joniakową z synem, panią Pelcową z synem oraz rodzinę dyrektora szkoły podstawowej — Józefa Furtka. Jednemu z dwóch synów dyrektora szkoły udało się uciec w czasie postoju na trasie przejazdu. Z Lubaczowa, w tym samym transporcie, znalazły się m.in. rodziny Mielników, Hadlów, Bauerów. Był to transport składający się z rodzin miejscowych pracowników gminnych, nauczycieli, lekarzy, wojskowych.
Zgromadzone na stacji kolejowej w Lubaczowie rodziny, zostały ściśnięte w krytych bydlęcych wagonach, których jedynym wyposażeniem była półka, służąca do składowania swojego dobytku. Tym, którzy zdążyli zabrać ze swoich domów więcej jedzenia, wystarczyło żywności na „podróż”, natomiast inni musieli głodować albo liczyć na pomoc sąsiadów.
Jak się okazało, celem transportu były dalekie stepy Kazachstanu i znajdujące się tam kołchozy. Gerhardtowie trafili do Aktjubińskiej Obłasti, Kluczewoj rejon, poczta Bogusławka, kołchoz Krasnyj Kołos, pos. Czernowodsk, gdzie spędzili 6 lat. Matki zmuszone były do kupienia lepianek. Budynki te miały prowizoryczne dachy z zewnątrz lepione gliną, które często przeciekały podczas gwałtownego deszczu. Gerhardtowie mieszkali z dwiema rodzinami z miejscowości Bihale — jedną z nich byli Pochodajowie (matka z synem Mikołajem), którzy później pozostali w Kazachstanie. Jak się jednak okazało, lepianki miały już swoich lokatorów — wszelkiego rodzaju insekty, których ciężko było się pozbyć. Przykładowo często rodzinom dokuczały wszy i aby się ich pozbyć, ubijano kamieniem szwy odzieży, ponieważ tam właśnie się chowały.
Anna została zmuszona do pracy przy plewieniu zboża i innych upraw oraz przy zbieraniu krowich odchodów, które w tamtych realiach służyły za opał. Dodawano do nich zeschniętą trawę, a następnie całość polewano wodą i gołymi stopami mieszano. Po wyschnięciu krojono taką mieszankę na placki, które w zimie służyły za opał.
Gdy rodzice chodzili do pracy, dzieci do lat 4 można było przekazać na dzień do przedszkola. Anna Gerhardt świadomie zaniżyła wiek swoich dzieci o jeden rok, aby najmłodsze mogły trafić do przedszkola. Było to możliwe, gdyż Anna zeznała, że nie zabrała ze sobą dokumentów z Polski.
Sporo pomocy Gerhardtowie otrzymali od rodziny pozostałej w Oleszycach. Troszcząc się o ich los, wysyłali im jedzenie, odzież i inne potrzebne rzeczy. Paczki natomiast były rozcinane i sprawdzane, zanim trafiły do odbiorcy, a część rzeczy wysłanych ginęła. Listy świadomie były często przetrzymywane przez pracowników tamtejszej poczty.
Jednym z uroków Kazachstanu były piękne, złotawe zboża. Z nich wyrabiano placki, które stanowiły podstawę żywieniową, natomiast nieliczne dania mięsne składały się z susłów. Polowaniem na nie zajmowali się zazwyczaj starsi chłopcy, m.in. syn Adam. Nory susłów zalewano wodą i czekano na ich wyjście, a następnie zabijano. Trzeba się było wykazać wówczas dużym sprytem i cierpliwością, a więc takie posiłki nie zdarzały się zbyt często.
W roku 1942 kolejna tragedia dotknęła rodzinę Gerhardt. Zachorował bowiem Adam — dostał gorączkę i był wycieńczony, a miejscowy lekarz stwierdził, że nic mu nie dolega. Jedzenia niestety było zbyt mało, aby pomóc osłabionemu dziecku, mimo iż matka Anna oddawała mu swoje porcje oraz pomagali również tubylcy. Niestety dziecko wkrótce zmarło, a z braku jakiegokolwiek materiału, matka uszyła dla niego ostatnią koszulę, prawdopodobnie z prześcieradła.
W 1944 r. przebywająca wraz z Gerhardtami w kołchozie Katarzyna Dzika z Niwek wyszła do pracy podczas burzy śnieżnej, zabłądziła i zamarzła osierocając dwóch synów. Anna w listach prosiła, aby sprawdzić, czy synowie Katarzyny wrócili do rodziny w Polsce, czy zabrano ich do specjalnych zakładów dla osieroconych dzieci w Rosji. W ten sposób Anna chciała się dowiedzieć, co stałoby się z dziećmi po jej ewentualnej śmierci.
Częstym zjawiskiem było również zmuszanie deportowanych do podpisania przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego. Obiecywano w zamian różne udogodnienia i przywileje, ale tym samym zamykało to drogę powrotu do ojczyzny.
W kwietniu 1946 r. rodzina Gerhardtów uzyskała pozwolenie na powrót do Polski. Po przyjeździe do Oleszyc okazało się, że nie ma już w nich ani Żydów, ani Ukraińców, tak licznie mieszkających tam wcześniej. Dzieci skierowane do szkoły trafiły do klas, gdzie rozpiętość roczników sięgała niekiedy kilku lat. Wielokulturowe, przed wojną tętniące życiem Oleszyce, stały się nie do poznania dla rodziny, która zmuszona została do ich opuszczenia na 6 lat. Po powrocie, mimo licznych starań, dopiero w latach 90. XX w. uzyskano informacje o losach ojca Ludwika, który zmarł na obczyźnie. Jego los podzielił również syn Adam. Okrojona rodzina musiała się zderzyć teraz z nową rzeczywistością i ułożyć życie na nowo.
Losy rodziny Gerhardt na zesłaniu znane są głównie dzięki relacji Czesławy Babiarz, z domu Gerhardt, która została deportowana wraz z rodziną w wieku 6 lat. Z powodu traumy przeżytej w czasie wojny, przez wiele lat temat wywózki był w rodzinie omijany. Listy kierowane z zesłania oraz wszelka dokumentacja również ujrzały światło dzienne po wielu latach od tych wydarzeń. Dodzisiaj, z czwórki rodzeństwa żyje najstarsza córka Władysława, która uniknęła deportacji.
STEFAN BARAN
Jestem synem Ignacego i Karoliny z domu Świerczek. Urodziłem się 18 września 1938 roku w Czaplakach, w powiecie Jaworów.
Do roku 1940 mieszkałem z rodzicami i rodzeństwem w miejscu urodzenia.
Głośne walenie kolbami do drzwi obudziło całą naszą rodzinę. Był to luty 1940 roku. Wywózka na Syberię w bydlęcych wagonach trwała tygodniami. Pamiętam ścisk, tłok, zimno, głód i śmierć.
Trafiliśmy do ZSRR, do obwodu swierdłowskiego, rejonu Is, wsi Kamieniuszki.
Na zesłaniu zmarli mój ojciec i dziadek. Razem z matką i siostrami wróciliśmy do Polski w kwietniu 1946 roku.
Przez wszystkie lata starałem się unikać powrotu do tragicznych wspomnień. Czas zrobił swoje. Wymazałem z pamięci lata cierpienia i upokorzeń.
Posiadam dokument potwierdzający nasz pobyt na zesłaniu.
Stefan Baran.
ZBIGNIEW BATOR
Jestem synem Stanisława i Heleny z domu Wierzbickiej.
Urodziłem się 24 marca 1939 roku w miejscowości Rozbójniki (ZSRR), w powiecie Rawa Ruska, województwo Lwów.
Przed wojną moi rodzice posiadali 10-hektarowe gospodarstwo rolne, z nowymi budynkami gospodarczymi. Ojciec był rolnikiem, mama zajmowała się domem.
10 lutego 1940 roku, w godzinach popołudniowych, nasz dom został otoczony przez rosyjskich żołnierzy. Starszy oficer oznajmił rodzicom, że mają dwie godziny na spakowanie niezbędnych rzeczy, żywności i zabranie dzieci — mnie i starszej siostry Genowefy.
W mroźny dzień zostaliśmy załadowani na furmankę, która zawiozła nas na stację PKP w Rawie Ruskiej, gdzie pożegnaliśmy rodzinny dom na długie lata. Na stacji panował tłum ludzi, który ciągle się powiększał. Gdy peron był pełen, zaczęto nas ładować do bydlęcych wagonów. Niestety, cały dorobek kilkunastu lat życia moich rodziców, wraz z żywym inwentarzem, pozostał w Rozbójnikach.
Pociąg jechał nieprzerwanie przez sześć tygodni, aż w końcu dotarł do Omska nad Irtyszem. Zostaliśmy przewiezieni do Tary, w okolice Omska, do Białego Jaru, gdzie osiedlono nas w baraku nr 19. Tam przebywaliśmy do marca 1946 roku.
Wiosną 1943 roku ojca, Stanisława Batora, zabrało NKWD i od tego czasu nie mieliśmy o nim żadnych wieści. Nie wiem, co się z Nim stało. Otrzymywaliśmy jedynie niejasne tłumaczenia, że odmówił przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa i dlatego został przeniesiony w nieznane miejsce.
Przez ostatnie trzy lata naszego pobytu na zesłaniu nasza mama opiekowała się nami. Latem pracowała w kołchozie, a zimową porą w lesie, przy wyrębie i transporcie drewna.
21 czerwca 1946 roku zostaliśmy zameldowani w Szczecinku. Kolejnym miejscem naszego zamieszkania był Połczyn-Zdrój.
Już 9 lipca 1946 roku razem z mamą i siostrą udaliśmy się do Cieszanowa. Nie mając środków do życia, mama musiała ciężko pracować. W latach 1947–1953 uczęszczałem do szkoły podstawowej w Cieszanowie, a po jej ukończeniu uczyłem się zawodu krawieckiego.
15 kwietnia 1990 roku przeszedłem na emeryturę.
Posiadam jedynie kopię zachowanego biletu kolejowego z marca 1946 roku, podpisanego przez Pełnomocnika Polskiej Delegacji, obywatela Toczka, oraz kopię fragmentu zaświadczenia nr 17 787, wydanego przez Polsko-Radziecką Komisję Mieszaną ds. Ewakuacji osób narodowości polskiej i żydowskiej, na nazwisko mojej matki — Heleny Bator, córki Franciszka.
Zbigniew Bator.
OLGA BAUER
Nazywam się Olga Bauer z domu Jazienicka.
Urodziłam się 2 grudnia 1921 roku w Sieniawie, jako córka Franciszka i Heleny z domu Zygmunt.
Dzieciństwo spędziłam w Sieniawie, gdzie ukończyłam szkołę powszechną, a następnie Gimnazjum w Kamiące Strumiłłowej. Po zakończeniu nauki wyjechałam do Katowic, gdzie podjęłam swoją pierwszą pracę w sklepie „Rodziny Urzędniczej”.
Wybuch II wojny światowej zastał mnie w Sieniawie, gdzie moja rodzina doświadczyła wielu tragedii.
W październiku zmarł brat Karol, który został ranny 17 września 1939 roku w bitwie o Lwów.
Następnie nasz dom został zajęty przez wojska radzieckie, co zmusiło nas do przymusowej przeprowadzki do krewnych na Chałupki koło Cegielni, a potem na Krauzówkę, gdzie mieszkaliśmy do wiosny 1940 roku.
Informacja o wzięciu do niewoli brata Mariana, rannego w bitwie pod Pacanowem, była kolejnym ciosem dla rodziny.
13 kwietnia 1940 roku cała nasza rodzina, w skład której wchodzili rodzice, bracia Eugeniusz i Stanisław oraz siostry Anna i Zuzanna, została deportowana do ZSRR. Trafiliśmy do Kazachstanu, do Aktjubińskiej obłasti, w rejonie Kluczewoj, poczta Bogusławka, do kołchozu Krasnyj Kołos, posiołek Czernowodsk.
Tam zapadaliśmy na różne choroby, ciężko pracowaliśmy i marzyliśmy o tym, by najeść się do syta.
W trudnych warunkach zesłania poznałam Zbigniewa Bauera, mieszkającego w sąsiedniej lepiance, który później został moim mężem.
31 sierpnia 1945 roku, wraz z rodzicami i siostrami, powróciłam do Polski. W 1947 roku wyszłam za mąż za Zbigniewa Bauera i razem wyjechaliśmy na stałe do Lubaczowa.
Olga Bauer.
WŁADYSŁAW BIAŁEK
Jestem synem Józefa i Marii z domu Motyka. Urodziłem się 4 kwietnia 1940 roku w miejscowości Eudokimów, w Irkuckim obwodzie ZSRR.
Moi dziadkowie, Helena i Ludwik Białkowie, posiadali duże gospodarstwo rolne w Domaszowie niedaleko Lwowa. Mieli czworo dzieci: córki — Reginę i Zofię oraz synów — Henryka i Józefa, który był już żonaty.
Dzieciństwo mojego ojca i jego rodzeństwa upłynęło w dostatku. Wszystko zmieniło się wraz z wybuchem drugiej wojny światowej i wkroczeniem Sowietów.
Z opowieści rodziców dowiedziałem się, że wczesnym rankiem 10 lutego 1940 roku usłyszeli walenie do drzwi oraz ostry krzyk: „Otwieraj!”.
Po otworzeniu drzwi do domu wtargnęli rosyjscy żołnierze i zakomunikowali wystraszonej Mamie, że ma 30 minut na spakowanie niezbędnych rzeczy i zabranie dzieci. Zapewniali, że niezbędne do życia rzeczy dostaną już na miejscu.
W pośpiechu, z łzami w oczach rodzice pakowali wszystko, co wydawało im się potrzebne. Po upływie wyznaczonego czasu rodziców razem z dziećmi zapakowano na sanie i zawieziono na dworzec kolejowy, gdzie czekały już bydlęce wagony. Mama była w siódmym miesiącu ciąży.
Przyszedłem na świat 4 kwietnia 1940 roku, spędzając pierwsze lata dzieciństwa na trudnej ziemi. Razem z kilkoma innymi rodzinami mieszkaliśmy w zatłoczonym baraku. Mimo obecności pieca zawsze było w nim zimno.
Moi dziadkowie i rodzice codziennie chodzili do ciężkiej pracy w lesie. Ojciec, mimo braku jednej ręki, dzięki swoim umiejętnościom stolarskim, znalazł pracę w stolarni kołchozu.
Na zesłaniu dorastaliśmy bardzo szybko. Gdy dorosłem na tyle, by móc pracować, podjąłem pracę w kuźni jako pomocnik kowala. Za tę ciężką pracę otrzymywałem zapłatę w postaci kubka mleka.
Byłem bardzo związany z dziadkiem Ludwikiem, a jego śmierć bardzo mnie dotknęła. Babci nie zdążyłem poznać, zmarła w drodze na zesłanie. Dodatkowo zajmowałem się zbieraniem kłusków zboża i nadgniłych ziemniaków, które stanowiły nasze pożywienie. Niestety, skromne jedzenie, zimno i ciężka praca sprawiły, że zachorowałem. Rodzice wyprosili od naczelnika kołchozu sanie z koniem i zawieźli mnie do szpitala. Tam zostałem wyleczony na tyle, że po dwóch tygodniach mogłem wrócić do kołchozu i do pracy u kowala. Cieszyliśmy się, gdy nastała pora zimowa, a temperatura spadała poniżej 50 stopni. Wtedy dostawaliśmy wolny dzień i mogliśmy odetchnąć od ciężkiej pracy.
W 1946 roku powróciliśmy do Polski. Mama nie chciała jechać na ziemie odzyskane, więc wróciliśmy do Brusna, skąd pochodziła.
Władysław Białek.
MARIAN BOĆKO
Jestem synem Józefa i Katarzyny. Urodziłem się 24 sierpnia 1935 roku w Budzyniu, gminie Radymno.
10 lutego 1940 roku, gdy cała rodzina przebywała w domu, na podwórko wjechała ciężarówka. Po chwili do mieszkania wtargnęło kilku sowieckich żołnierzy z bronią w rękach. Na ten widok wszyscy bardzo się przestraszyli, wzięli się za ręce i zaczęli odmawiać modlitwę „Ojcze Nasz”. Modlitwa trwała aż do momentu, gdy oficer krzyknął, że rodzice mają pół godziny na spakowanie się. Pozwolono im zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Wywieziono mnie wraz z rodzicami — Józefem i Katarzyną — oraz rodzeństwem: Stefanem, Anielą, Stanisławem i Włodzimierzem. Na peronie było więcej podobnych nieszczęśników. Podstawiono pociąg z wagonami przeznaczonymi do transportu zwierząt. W wagonie znajdowało się około pięćdziesięciu osób, co sprawiało, że było bardzo ciasno. Na środku stał piecyk, a po bokach umieszczono kilka prycz do spania.
Podróż trwała około miesiąca, a ze względu na bardzo niskie temperatury, ludzie chorowali. Po wielu dniach dotarliśmy na miejsce. Tam czekali już na nas żołnierze, którzy skierowali całą ludność na obrzeża wioski, gdzie stały drewniane baraki. To tam mieliśmy zamieszkać. Wewnątrz baraków były dwa pomieszczenia bez podłóg, a w ścianach mnóstwo dziur. Na dworze i w barakach temperatura dochodziła do — 40°C.
Miejsce, do którego zostaliśmy deportowani, nosiło nazwę Fedyna i znajdowało się w obwodzie Swierdłowskim.
Cały trud utrzymania rodziny spoczywał na rodzicach i starszym rodzeństwie, którzy zostali przydzieleni do pracy przy wyrębie lasu i obróbce drewna. Praca była bardzo ciężka. Codziennie musieli pokonywać około pięciu kilometrów, czasami nawet więcej, żeby dotrzeć do lasu. Wychodzili bardzo wcześnie rano, żeby pokonać drogę przez śnieg. Tam, korzystając z ręcznej piły, ścinali zaledwie dwa drzewa w ciągu całego dnia.
My, młodsi, mieliśmy za zadanie zbieranie gałęzi na opał i wypasanie kóz.
W 1943 roku nasz Ojciec trafił do więzienia w miejscowości Tury, tylko dlatego, że wstawił się u władz kołchozu za pokarmem dla głodujących współbraci. Pomimo poszukiwań, ślad po Ojcu zaginął.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym mogliśmy powrócić do ojczyzny. Po męczącej podróży, 3 kwietnia 1946 roku dotarliśmy do Żegania, a następnie do Wielkich Oczu, gdzie mieszkam do dziś.
Początki były bardzo trudne, ponieważ brakowało nam podstawowych środków do życia.
Marian Boćko.
FRANCISZKA BRATEK
/ z domu Maziarz/
Jestem córką Wojciecha i Anny z domu Lichota. Urodziłam się 8 kwietnia 1930 roku na Podemszczyźnie.
10 lutego 1940 roku razem z rodzicami i rodzeństwem, w tym siostrą Katarzyną Kurasińską zostałam deportowana do ZSRR, Omska Obłast, Tywryjski rejon, Leśny Uszatok, Kuźniecowa, punkt zbiorczy w Iszynie.
Tam pracowałam w lesie przy wyrębie drzewa.
W czasie pobytu na zesłaniu zmarli rodzice i siostra Marianna. Razem z czwórką rodzeństwa zmuszeni byliśmy walczyć o przetrwanie.
W październiku 1945 roku kilka rodzin tzw. kościuszkowców uzyskało zgodę od władz radzieckich na wyjazd do Polski. Do tej grupy dołączyłam z rodzeństwem. Większą część drogi, zwłaszcza na terenach polskich, pokonywaliśmy pieszo. Nikt z nas nie wiedział, że trzeba rejestrować się w Urzędzie Repatriacyjnym, dlatego też brakowało nam jakichkolwiek dokumentów potwierdzających zsyłkę i powrót do Polski.
Franciszka Bratek
HELENA BUDZIANOWSKA
/z domu Dziad/
Jestem córką Franciszka i Teresy Pióro. Urodziłam się 22 maja 1924 roku w Romoszu, powiecie Sokal, województwie lwowskim. Rodzice posiadali 24-hektarowe gospodarstwo. Uczęszczałam do Szkoły Podstawowej w Romszu, a następnie do Szkoły Zawodowej w Witkowie.
Od 1 do 30 września 1939 roku ojciec walczył w obronie Lwowa. 10 lutego 1940 roku, razem z rodzicami i trojgiem rodzeństwa: braćmi Tadeuszem i Romanem oraz siostrą Emilią, zostaliśmy deportowani do Archangielska, Wielskiego rejonu, Romieńskiego lesopunktu, Posiołka Czurga. Tam ciężko pracowałam przy wyrębie drzewa w lesie pod nadzorem. Mieszkaliśmy w zimnych barakach umieszczonych w lesie razem z rodziną i innymi zesłańcami.
Panował straszny głód. W niezamieszkałym małym Futorze, w lesie około 15 km od naszego posiołka, były niewykopane i zamarznięte ziemniaki. Kto miał siłę, ukradkiem szedł tam i próbował siekierą wydobyć zamarznięte i przysypane śniegiem ziemniaki. Każdy uważał, by nie być przyłapanym, bo groziły za to srogie kary. Niestety podczas jednej z takich wypraw zatrzymano kilkoro osób, w tym naszą mamę. Uznana za „prowodyrę”, została osądzona w Wielsku, skazana i osadzona w łagrze. W ten sposób zostaliśmy rozłączeni z mamą na 7 lat.
Musiałam ciężko pracować i pomagać młodszemu rodzeństwu. Ojca zabierano do pracy przy spływie drewna, która była niezwykle trudna i niebezpieczna. On i jego koledzy mieszkali daleko od posiołka, w szałasach. Zimą zajmowali się tam przygotowaniem drewna na „czurki”. Po amnestii w styczniu 1942 roku zostaliśmy.
Po otrzymaniu wiadomości, że nasza mama żyje i wróciła do Lubaczowa, razem z młodszym rodzeństwem zgłosiliśmy chęć powrotu do Polski. Wróciliśmy przez punkt odbioru PUR w Dziedzicach 19 sierpnia 1947 roku.
Ojciec wrócił 19 grudnia 1947 roku z wieloma odznaczeniami. Przeszedł cały front na Zachodzie, przez Monte Cassino do Bolonii.
Helena Budzianowska.
MIECZYSŁAW CHWASTA
Jestem synem Michała i Julii z domu Nazimek. Urodziłem się 1 czerwca 1934 roku w Nowym Siole. Od 10 lutego 1940 roku do czerwca 1942 roku przebywałem w Krasnojarsku ZSRR.
Przed wojną mieszkaliśmy w Nowosiółkach koło Przemyśla. Pamiętam, że ojciec miał piękne konie, którymi 10 lutego 1940 roku zawieziono nas do Medyki, by tam, załadowanych do bydlęcych wagonów, powieźć w siną dal.
Niewiele pamiętam z samej deportacji. Moi starsi bracia uciekli do Armii Andersa. My przez Kazachstan dotarliśmy do Kagaru… Trafiliśmy do Persji, gdzie na granicy ubrano nas w mundury, załadowano na samochody i powieziono do Palestyny. W Teheranie rozdzielono cywilów, a dzieci wzięto do ochronki. Tu była wykańczalnia… Brakowało jedzenia, a ponieważ byliśmy wygłodzeni, rzuciliśmy się na posiłki. Kto był nieostrożny i za dużo się najadł, umierał w męczarniach. Ja zaraziłem się tyfusem… Nie wiem… wszystko mi się plącze, ale pamiętam, że mama wykradła mnie z tej ochronki. Razem przeszliśmy przez Irak, Iran, Peru, Egipt, aż dotarliśmy do Palestyny. Zamieszkaliśmy w Tel Awiwie. Tutaj było nieco lepiej. Otrzymaliśmy informację, że starszy brat zginął w Bolonii. Miałem jednak dobrą wiadomość — urodził się mój kuzyn Bolek, siostrzeniec mojego taty.
Byliśmy w Jafie, kiedy ojciec nas odwiedził. Marzył o powrocie do Polski. Dwóch starszych braci wyjechało do Australii, a my udaliśmy się do Egiptu, a potem statkiem do Wenecji, Niemiec i w końcu do Polski. Trafiśmy do Dziedzic, a następnie do Jarosławia, do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego (PUR).
Mieczysław Chwasta
ROZALIA CZĄSTKIEWICZ
/z domu Tabin/
Jestem córką Antoniego i Marii z domu Naróg. Urodziłam się 25 lipca 1937 roku w Brzózce Stadnickiej, powiat Łańcut.
O godzinie drugiej w nocy pamiętnego 10 lutego 1940 roku usłyszeliśmy walenie kolbami w drzwi. Sowieccy żołnierze krzyczeli, nakazując otwarcie drzwi i dając nam 10 minut na spakowanie rzeczy. Tata sprzeciwiał się, mówiąc: „To jest nasz dom, nigdzie nie idziemy”, ale nikt go nie słuchał i wyprowadzono go z domu. Mama i starsze rodzeństwo w pośpiechu pakowali rzeczy i jedzenie. Zabrano nas do szkoły w Dachnowie, gdzie już były inne rodziny. Następnie przewieziono nas na stację kolejową w Lubaczowie, gdzie dołączyła do nas spora grupa ludzi z różnych stron. Naszą rodzinę — mamę, tatę, trzech braci, siostrę i mnie — razem z innymi rodzinami wsadzono do bydlęcego wagonu. Każdy wagon miał swojego „opiekuna”, czyli strażnika z karabinem. Mimo to już w Lubaczowie udało się uciec jednemu z braci, 14-letniemu Staszkowi, uczniowi gimnazjum w Łańcucie. Drugi brat, 19-letni wówczas Janek, zbiegł we Lwowie. Tak więc pozostało nas pięcioro: mama, tata, 16-letnia siostra Helena, 10-letni brat Henryk i ja, dwuipółletnia Rozalia.
W wagonach było zimno, a zabrane z domu jedzenie szybko się kończyło. Ludzie zaczęli chorować. Nasza mama miała wypadek w wagonie, spadając z wąskiej pryczy bardzo się potłukła. Dopiero po pewnym czasie zaczęto dawać nam trochę chleba i gorącą wodę, tzw. kipiatok, czasem trochę zupy.
W tych strasznych warunkach dotarliśmy do Omska. Zostaliśmy przetransportowani do ciężarówek, które zawiozły nas do Tary, a następnie kontynuowaliśmy podróż saniami w temperaturze minus czterdzieści stopni. Osiedlono nas w miejscowości Berezówka, oddalonej o 400 km od Omska, gdzie zamieszkaliśmy w barakach.
Natychmiast po przyjeździe zabrano nam dokumenty, uniemożliwiając nam wyjazd lub marzenie o ucieczce.
Ojciec i siostra Hela pracowali przy wyrębie drzew w tajdze. Siostra nie wyrabiała normy i zarabiała tylko 20 rubli miesięcznie. Warto zauważyć, że talerz zupy kosztował 1 rubel i 20 kopiejek, a gdyby nie nasz tata, który wyrabiał normę, nie przeżylibyśmy.
Warunki były bardzo trudne. Latem męczyły nas upały i jadowite komary, zimą woda zamarzała w barakach.
Szczęściem dla nas były grzyby i jagody w lesie oraz ryby w rzece. Latem męczyły nas upały i jadowite komary, zimą woda zamarzała w barakach. Mimo to w barakach panował głód, choroby i ciągły strach przed tym, co przyniesie przyszłość.
Wybuch wojny radziecko-niemieckiej i zawarcie układu między Władysławem Sikorskim a rządem sowieckim umożliwiło nam wyjazd w poszukiwaniu pracy w dowolnym kierunku.
Droga powrotna do Polski była długa. Jednak tata postanowił, że wyruszymy w poszukiwaniu lepszej pracy. Podróż była męcząca — najpierw statkiem do Omska, a potem do Woroneża. Po drodze musieliśmy zatrzymywać się, by zdobyć pieniądze i jedzenie. Wędrówka w nieznane była kosztowna, a my korzystaliśmy z różnych środków transportu — czasem podróżowaliśmy pociągiem wojskowym, ciężarowym samochodem, za które trzeba było płacić. Dlatego też pracowaliśmy w mijanych kołchozach.
W końcu dotarliśmy do Woroneża i zamieszkaliśmy w budynku, obok którego stały zamaskowane działa przeciwlotnicze. Mama bardzo się bała, ale tata, były żołnierz w wojsku austriackim, a później w polskim, przekonywał ją o bezpieczeństwie takiego sąsiedztwa.
Po pewnym czasie dotarliśmy do miejscowości Prochorówka. Ponieważ front zbliżał się do nas, wszyscy mieszkańcy zostali ewakuowani, ale nas zostawiono. Byliśmy tak blisko frontu, że widzieliśmy toczące się walki. Warunki były bardzo trudne. Naloty i bombardowania stały się codziennością. Mieszkaliśmy w piwnicy, a może to był schron, dokładnie nie pamiętam. Wiem jednak, że było to pomieszczenie usytuowane bardzo głęboko w ziemi, gdzie słychać było jadące po nim czołgi.
W tej bitwie Niemcy ponieśli klęskę i zaczęli wycofywać swoje wojska. My także podążaliśmy za frontem. Byliśmy tak blisko frontu, że widzieliśmy toczące się walki. Widziałam śmierć. Żałowałam Marusi, dziewczynki, z którą się zaprzyjaźniłam, a która zginęła wraz z ojcem od wybuchu bomby.
W końcu dotarliśmy na Ukrainę, w okolice Żytomierza. Przewodniczący kołchozu przydzielił nam pusty budynek, w którym zamieszkaliśmy. Dostaliśmy także kawałek ziemi, na którym zasadzono warzywa.
Ojciec i siostra Hela pracowali przy wyrębie drzew w tajdze. Niestety wszyscy zachorowali na tyfus i ciężko chorowali. Z całej rodziny tylko ja nie zachorowałam. Zostaliśmy wszyscy przewiezieni do szpitala w Żytomierzu.
Rodzice uprosili pracującego tam lekarza, bym mogła pozostać z nimi w szpitalu. Niestety, zachorowałam na szkarlatynę i przeniesiono mnie na inną salę.
Po wyzdrowieniu mogliśmy wrócić do tego samego kołchozu. Tata, oprócz pracy w kołchozie, naprawiał różne przedmioty dla ludzi, zdobywając w ten sposób dodatkową żywność dla nas.
W końcu mogliśmy wrócić do Polski. Powróciliśmy w 1945 roku do domu, który praktycznie nie istniał. Jednak cieszyliśmy się, że wróciliśmy i mieliśmy nadzieję, że teraz będzie lepiej.
Rozalia Cząstkiewicz.
STANISŁAW CZOP
Jestem synem Henryka i Katarzyny z domu Czajkowska. Urodziłem się 9 maja 1928 roku w Lubaczowie. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym, a matka zajmowała się domem.
Mam dwie siostry oraz brata Tadeusza, który przyszedł na świat w 1927 roku. Do 1940 roku mieszkałem w Mostach Wielkich, w województwie lwowskim, gdzie ukończyłem czwartą klasę szkoły podstawowej.
13 kwietnia 1940 roku, razem z matką i rodzeństwem, zostałem deportowany do ZSRR, do Kazachstanu, do obwodu pawłodarskiego, w rejonie Maksyma Gorkiego, do sowchozu Ferma Nr 1. Tam wykonywaliśmy ciężką pracę w polu.
Zostaliśmy deportowani jedynie z powodu zawodu mojego ojca jako urzędnika państwowego. W 1946 roku powróciliśmy do Polski.
Tragiczne wspomnienia z zesłania wymazałem z pamięci, dlatego dziś niewiele mogę na ten temat powiedzieć.
Stanisław Czop.
GENOWEFA GOGOŁ
/ z domu Tomczyk/
Jestem córką Andrzeja i Karoliny z domu Łówczyk. Urodziłam się 15 listopada 1920 roku w Porębie, w powiecie kolbuszowskim. Mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem. 20 kwietnia 1939 roku rodzice przenieśli się do Dąbrówki, w powiecie lubaczowskim. 10 lutego 1940 roku zostałam razem z nimi i rodzeństwem siłą zabrana z naszego domu. Załadowano nas na sanie, które zawiozły nas na stację kolejową w Lubaczowie. W pociągu z zakratowanym okienkiem i z dziurą w podłodze służącą za toaletę podróżowaliśmy ponad miesiąc.
Dotarliśmy do obozu pracy „Berezówka” w województwie omskim, w powiecie Tarskim, gdzie spędziliśmy 19 miesięcy. Następnie zostaliśmy przeniesieni do wsi Krasnojarka, w województwie omskim, w powiecie krasnojarskim, aby podjąć pracę w polu.
W marcu 1946 roku zostaliśmy odesłani do Polski. Podróż trwała miesiąc. Po powrocie do Lubaczowa otrzymaliśmy tymczasowe mieszkanie, jednak po dwóch latach udało nam się wrócić do naszego rodzinnego domu, który był bardzo zniszczony.
Genowefa Gogoł.
TADEUSZ GORLIŃSKI
Jestem synem Wojciecha i Leokadii z domu Ogonowska. Urodziłem się 23 stycznia 1932 roku w Lublinie.
Nasz ojciec był podoficerem zawodowym, a matka pracowała jako położna. Szczęśliwe lata dzieciństwa spędziłem u boku rodziców we wsi Wygoda, w gminie Puchały, w powiecie zambrowskim. Ojciec pracował tam na lotnisku szkoleniowym I Pułku Lotniczego Warszawa-Poligon „Czerwony Bór” i tam zastał nas wybuch drugiej wojny światowej.
W kwietniu 1940 roku ojca aresztowano, osadzono w więzieniu w Mińsku i skazano na karę śmierci, którą wykonano.
Zostaliśmy sami. Mama, ja i siostra Teresa.
Zamieszkaliśmy w miejscowości Gać, w gminie Puchały, w powiecie łomżyńskim.
Wkrótce NKWD upomniało się o nas. Było to 18 czerwca 1941 roku.
W bydlęcych wagonach, po niekończącej się podróży, trafiliśmy do Omska, a następnie do miejscowości Bolszorecze nad Irtyszem, a później do sowchozu nr 155 w miejscowości Czubakły, gdzie przebywaliśmy do połowy 1942 roku. W drugiej połowie 1942 roku ponownie przetransportowano nas do Bolszerecz, gdzie przebywaliśmy do 1946 roku. Mama pracowała w szpitalu jako akuszerka, siostra Teresa w artel jako robotnik fizyczny, a ja byłem pomocnikiem palacza w tymże artelu.
Dodatkowo uczęszczałem do klasy czwartej w tamtejszej szkole.
Wiosną 1946 roku otrzymaliśmy dokumenty (wizy) uprawniające nas do opuszczenia terytorium ZSRR. Do Polski wróciliśmy 18 czerwca 1946 roku i osiedliliśmy się w Łomży.
Tadeusz Gorliński.
ZDZISŁAW HADEL
Jestem synem Jana i Marii z domu Kosior. Urodziłem się 2 września 1933 roku w Lubaczowie, województwo lwowskie.
10 kwietnia 1940 roku ojciec został aresztowany i wywieziony najpierw do więzienia Brygidek we Lwowie, a następnie do ZSRR, do Uchty, do łagru, gdzie pracował przy wyrębie lasu. 13 kwietnia 1940 roku wraz z mamą Marią Hadel, rodzeństwem Jerzym i Barbarą oraz dziadkami Malwiną i Józefem Kosior zostaliśmy deportowani do ZSRR, do Kazachstanu, Aktjubińskiej obłasti, Kluczewoj rejon, poczta Bogusławka, kołchoz Krasnyj Kołos, posiołek Czernowodsk.
Po zawarciu porozumienia Sikorski-Stalin, ojca zwolniono z łagrów i do nas przyjechał.
Mnie, mamę, brata, siostrę oraz dziadka przewieziono do Republiki Ukraińskiej, w obwodzie Nikołajewskim, w rejonie Prywolańskim, do sowchozu „Krasnaja Basztanka”, do wsi Trojany, gdzie przebywaliśmy do 31 sierpnia 1945 roku. Do Polski wróciłem 31 sierpnia 1945 roku.
Od tamtej pory realizowałem swoje marzenia, nieustannie dokształcając się i pracując. Równolegle z pracą zawodową angażowałem się w działalność społeczną jako radny w Miejskiej Radzie Narodowej w Lubaczowie, członek Zarządu Spółdzielni Mieszkaniowej oraz kilku innych organizacji.
Pracowałem nad upamiętnieniem swoich i przeżyć Sybiraków. Efektem moich wysiłków było utworzenie Terenowego Koła Sybiraków w Lubaczowie. Podczas pierwszego Walnego Zgromadzenia zostałem wybrany na prezesa Koła. Funkcję tą pełniłem od 29 maja 1990 roku do stycznia 2014 r., a następnie otrzymałem dożywotni tytuł Prezesa Honorowego Terenowego Koła Sybiraków w Lubaczowie.
Byłem inicjatorem powstania Tablicy Pamięci oraz współorganizatorem wielu uroczystości związanych z wywózkami na Sybir, a także prowadziłem je wielokrotnie. Angażowałem się również w liczne działania mające na celu zachowanie pamięci o zesłańcach na Sybir. Utrzymywałem stały kontakt z Muzeum Kresów w Lubaczowie oraz współpracowałem z różnymi szkołami i instytucjami w sprawie upamiętnienia Sybiraków. Brałem udział w dziesiątkach lekcji z młodzieżą szkół podstawowych i ponadpodstawowych, udzielając pomocy uczniom szkół średnich i studentom szkół wyższych.
Zdzisław Hadel.
STEFANIA HAKAŁO
/ z domu Panek/
Jestem córką Antoniego i Anieli z domu Bosak.
Urodziłam się 15 października 1934 roku w Rakszawie.
Do 1937 roku mieszkałam w miejscu urodzenia. Pod koniec tego roku, wraz z rodzicami i rodzeństwem, przenieśliśmy się do Dachnowa, gdzie rodzice nabyli 7 hektarów ziemi, wybudowali dom oraz budynki gospodarcze.
10 lutego 1940 roku cała siedmioosobowa rodzina została deportowana do ZSRR. Po miesięcznej podróży pociągiem i saniami dotarliśmy do wsi Rudowa, w rejonie Tara, w obwodzie omskim.
Podczas pobytu na zesłaniu ukończyłam dwie klasy szkoły podstawowej. W marcu otrzymaliśmy dokumenty umożliwiające powrót do kraju. W czerwcu 1946 roku wróciliśmy do Polski i zamieszkaliśmy w rodzinnej Rakszawie. Rok później przenieśliśmy się do odnowionego domu w Dachnowie. Tam ukończyłam szkołę podstawową, a szkołę średnią w Lubaczowie.
W 1952 roku rozpoczęłam pracę w administracji państwowej. W 1960 roku, wraz z mężem, przeniosłam się do Lubaczowa, gdzie mieszkam do dzisiaj.
Stefania Hakało.
JANINA HYMON
/ z domu Rutkowska/
Jestem córką Franciszka i Apolonii z domu Kurzyk. Urodziłam się 4 października 1932 roku w Przemyślu, w województwie lwowskim.
Do 1938 roku mieszkałam z rodzicami w Przemyślu. Mój ojciec był elektromonterem, a matka nie pracowała zawodowo.
W 1939 roku przeprowadziliśmy się do Lubaczowa. To właśnie stąd, w tragiczny dzień 29 czerwca 1940 roku, zostaliśmy wywiezieni do ZSRR, do Kraju Ałtajskiego, do wsi Talmienka. Tam, od 1942 roku, uczęszczałam do zorganizowanej szkoły polskiej.
13 maja 1942 roku zmarł mój ojciec, a my musieliśmy pozostać na tej obcej ziemi aż do 1946 roku.
Janina Hymon.
KATARZYNA ILNICKA
/z domu Chlan/
Jestem córką Andrzeja i Stefanii z domu Łapa. Urodziłam się na zesłaniu 27 kwietnia 1941 roku w miejscowości Kaprasza, w rejonie Tygrys.
Moja mama pochodziła z Wilna. Razem z rodzicami została zesłana na Syberię, gdzie spędziła wiele lat. Mój ojciec przed wojną mieszkał w Niemirowie z matką i siostrą Anną. Oni również byli ofiarami stalinizmu i zostali deportowani na Sybir.
Dziwnym zrządzeniem losu rodzice trafili do tego samego rejonu, do miejscowości Kaprasza, gdzie się poznali i zakochali. Przeszkodą w ich szczęściu była matka ojca, która nie akceptowała wyboru syna, kierującego swoje uczucia ku dziewczynie, również skazanej na zsyłkę. Pomimo niechęci matki, moi rodzice postanowili być razem i wzięli tzw. zapiskę, coś w rodzaju dzisiejszego ślubu cywilnego.
Z biegiem czasu na świat przyszłam ja. Podczas pracy mama potknęła się i, będąc w siódmym miesiącu ciąży, wydała mnie na świat. Osoby odbierające poród uznały, że urodziłam się martwa, ponieważ nie wydawałam żadnych dźwięków. Jednak miałam żyć, bo po krótkim czasie wydałam z siebie krzyk. Dwa lata później na świat przyszła moja siostra Anna.
Ojciec pracował w fabryce produkującej części do samochodów i samolotów, co dawało nam poczucie bezpieczeństwa i stabilności.
W 1945 roku podjęli jednak decyzję o powrocie do Polski. W oczekiwaniu na transport czekaliśmy w Omsku. Mnie, małej czteroletniej dziewczynce, dłużył się ten czas. Na chwilę odłączyłam się od rodziców i młodszej siostrzyczki. Moment nieuwagi sprawił, że doszło do tragedii. Pijany woźnica, nie panując nad zaprzęgiem, przejechał wozem po moich nogach. Okazało się, że obie nogi miałam złamane, a przez długie miesiące musiałam leżeć w gipsie. W ten sposób razem z rodzicami, młodszą siostrzyczką i ciocią Anną jeszcze przez kolejny rok musieliśmy pozostać w Omsku.
Dopiero w marcu 1946 roku ostatnim transportem wróciliśmy do Polski.
Katarzyna Ilnicka.
PAULINA KĘSICKA
/z domu Dec/
Jestem córką Piotra i Karoliny z domu Matuła. Urodziłam się 20 stycznia 1924 roku w Polance Horynieckiej.
Moje wspomnienia dotyczą:
— Mamy-Karoliny Dec.
Rodzeństwa:
— Brata Karola, urodzonego 22 października 1921 roku zmarłego 24 marca 2013 roku.
— Brata Grzegorza, urodzonego 27 lutego 1928 roku zmarłego 24 października 2008 roku.
— Brata Teofila i szwagra Józefa Wałczyka, którzy zostali aresztowani w 1943 roku, a ślad po nich zaginął.
Dopiero po latach otrzymaliśmy informację o ich śmierci w więzieniu.
W 1930 roku rodzice przeprowadzili się do Łówczy. Tam zaczęłam uczęszczać do Szkoły Podstawowej. Cztery lata później nasz ojciec zachorował i w 1934 roku zmarł. Od tego momentu obowiązek prowadzenia gospodarstwa spoczął na barkach mamy.
Wybuch drugiej wojny światowej zastał nas w Łówczy. Już 10 lutego 1940 roku zostaliśmy skazani na deportację. Moja ciocia, najstarsza siostra mamy, Marcela Wałczyk, była już mężatką. Ona także, wraz z mężem i czwórką dzieci, została skazana na deportację, pomimo że była w ciąży z kolejnym dzieckiem.
Tego tragicznego dnia wywieziono również naszych sąsiadów i znajomych z Łówczy, rodziny Kudybów, Kuśmierczyków, Adamków.
Zostaliśmy przewiezieni do Omskiej Oblasti, w rejonie Tyryjskim, do Leśnego Uszastoku, Kuzniecowa oraz Baraku Kaprasza. Razem z nami mieszkały rodziny Maziarzów i Ożogów z Podemszczyzny oraz rodzina Drak z Zalesia.
Przez 3 lata, wraz ze starszymi braćmi, pracowałam przy wyrębie lasu w Leśnym Uszastoku Kuźniecowa.
Tam mieliśmy wykopane ziemianki, gdzie wracaliśmy po długiej i wyczerpującej pracy na nocleg.
Przez kolejne 3 lata równocześnie pracowałam w mleczarni w Abacku i przy wyrębie drzew, z jednoczesną zwózką tego drzewa do mleczarni.
Podczas intensywnej pracy w lesie uległam wypadkowi. Piła uszkodziła moją lewą dłoń. Niestety, mimo odczuwanego bólu musiałam kontynuować pracę, ponieważ nie zwalniało mnie to z obowiązków. Do końca życia pozostała mi pamiątka — olbrzymia blizna na ręce.
W czerwcu 1943 roku brata Karola powołano do wojska, ale już w kwietniu 1945 roku zachorował i nie nadawał się do służby wojskowej. Został zwolniony i wrócił do cywila.
Gdy wojska rosyjskie ruszyły na wojnę z Japonią, cudem udało mu się przedostać do wagonów i razem z wojskiem dojechać do nas.
W maju 1946 roku bratu udało się załatwić dla nas przeniesienie do miejscowości Iszym, położonej bliżej stacji kolejowej. Tam miał swoją placówkę Związek Patriotów Polskich, który zaopatrywał nas w żywność i odzież. Po wielu zabiegach udało nam się dołączyć do transportu z repatriantami jadącymi do Polski.
Paulina Kęsicka.
PAULINA KISIEL
/ z domu Baj/
Jestem córką Piotra i Anny z domu Patejuk. Urodziłam się 24 lutego 1899 roku w Dołhobrodach, w powiecie włodawskim.
Szkołę podstawową ukończyłam w Dołhobrodach. W 1929 roku wyszłam za mąż za Jana Kisiela, który był osadnikiem wojskowym. Zamieszkaliśmy w Wólce Chrzypskiej.
Wybuch drugiej wojny światowej oraz wkroczenie wojsk sowieckich do Polski zniweczyły wszystkie nasze plany.
10 lutego 1940 roku cała nasza rodzina została skazana na poniewierkę i zesłana do syberyjskiej tajgi, do kwartałów 94, 95, 11 S, w rejonie stacji Kruticka, w obwodzie swierdłowskim. Później trafiliśmy do sowchozu „Pionier” w wiosce Lubimówka, w obwodzie charkowskim (możliwe, że pomyliłam nazwy… czas zrobił swoje).
W tajdze pracowaliśmy przy wyrębie drzew, a następnie zostaliśmy przeniesieni na Ukrainę, gdzie pracowaliśmy w sowchozie aż do marca 1946 roku.
Mój mąż wstąpił do armii Andersa, przeszedł cały szlak bojowy i uczestniczył w bitwie o Monte Cassino.
Po powrocie do Polski osiedliłam się razem z córkami w Dołhobrodach.
Mąż wrócił w 1947 roku z Anglii, po czym podjęliśmy decyzję o przeniesieniu się do Kowalówki, gdzie pracowaliśmy na roli.
Paulina Kisiel.
STANISŁAW KRUCZKO
14 lat tułaczki
Jestem synem Michała i Katarzyny. Urodziłem się 13 stycznia 1924 roku we wsi Lisie Jamy, w powiecie lubaczowskim, województwie lwowskim.
Pochodzę z licznej rodziny chłopskiej, mam pięcioro rodzeństwa, w tym dwóch braci: Franciszka i Józefa. W 1939 roku obaj zostali zwerbowani do Armii Radzieckiej. Niestety, brat Franciszek zginął podczas działań wojennych, a Józef trafił do łagru, gdzie przebywał do 1946 roku.
W lipcu 1942 roku, wraz z matką i siostrą Anną, zostaliśmy zesłani na przymusowe roboty do Niemiec.
Po zakończeniu wojny, w 1945 roku, podczas powrotu do Polski, zostałem wcielony do Armii Radzieckiej w Budapeszcie. Powodem było moje zgłoszenie, że pochodzę z województwa lwowskiego. Zabrano mnie do miejscowości Kadiwka, województwo Woroszyłograd, gdzie w dzień pełniłem służbę wojskową, a w nocy pracowałem w kopalni węgla.
W 1947 roku próbowałem wrócić do Polski, za co zostałem skazany na 5 lat Sybiru. Przywieziono mnie do Workuty, w republice Komi, gdzie pracowałem w łagrze w bardzo trudnych warunkach, co przyczyniło się do nabycia epilepsji. Przebywałem tam do 1952 r.
Po powrocie z Sybiru chciałem wrócić w rodzinne strony, ale władze radzieckie nie dały mi na to pozwolenia, dlatego też przez 4 kolejne lata pracowałem pod ścisłym nadzorem w jednostce wojskowej w Żółkwi i we Lwowie-republika ukraińska.
Dopiero po wielu staraniach moich rodziców, po czternastu latach tułaczki, 18 lipca 1958 roku udało mi się wrócić do Polski.
Stanisław Kruczko.
GENOWEFA KUCIA
/ z domu Dzika/
Jestem córką Mikołaja i Anny z domu Michalik. Urodziłam się 1 lutego 1935 roku w Dachnowie. W wieku pięciu lat, wraz z rodzicami i rodzeństwem, zostałam deportowana do ZSRR i osiedlona w miejscowości Omskaja obłast, Tyryjski rejon, Barak Kaprasza 9.
10 lutego 1940 roku miało miejsce wydarzenie, które okazało się kluczowe w moim życiu. Dwa lata po tym tragicznym wydarzeniu zmarli moi rodzice, a ja wraz z czwórką rodzeństwa zostałam. Trafiłam do sierocińca w Ałtajskim Kraju, Barnaulski Rejon, Sieło Budziłowo. Tam przebywaliśmy do lipca 1946 roku. 4 lipca 1946 roku, razem z sierocińcem, wróciłam do Polski i trafiłam do Domu Rozdzielczego w Gostyninie koło Kutna. 19 lipca1946 roku byłam już w Lubaczowie.
Posiadam zaświadczenie z Domu Dziecka oraz bilet na jednorazowy przejazd dla mnie i mojego rodzeństwa: Anieli, Zofii, Jana, Józefa.
Genowefa Kucia.
EUGENIUSZ KUKIEŁKA
W piekle Sybiru
Jestem synem Andrzeja i Petroneli z domu Rozmus. Urodziłem się 24 grudnia 1930 roku w Rudzie Różanieckiej.
Miałem 9 lat, gdy pewnego poranka 10 lutego 1940 roku do naszej wsi Dąbrówka przybyli rosyjscy żołnierze. W naszym domu zapanował chaos. Przerażony ojciec z niepokojem i szybko bijącym sercem patrzył w stronę drzwi. Po chwili podjechały sanie, z których wyskoczyło czterech żołnierzy z karabinami, dobijając się do drzwi naszego domu. Z wrzaskiem wpadli do domu, nakazując nam pakowanie się i poganiając rodziców.
Rodzice w pośpiechu spakowali niezbędne rzeczy i ruszyliśmy w nieznane.
Byliśmy czwórką dzieci: ja — Eugeniusz, brat Julian oraz siostry: Aniela i Helena.
Zostaliśmy przewiezieni na dworzec w Lubaczowie, gdzie stale przybywali kolejni nieszczęśnicy z różnych stron. Gdy dworzec zapełnił się ludźmi, wsadzono nas do bydlęcych wagonów i ruszyliśmy w nieznane.
W wagonach były tylko prycze. Nas było około 30 osób. Zapasy szybko się wyczerpały, aż w końcu zabrakło jedzenia. Na dodatek nie mieliśmy wody. Dopiero gdy pociąg zatrzymał się we Lwowie, dostaliśmy trochę zupy. Choć nie było jej wiele, mogliśmy, chociaż nieco oszukać głód.
Wreszcie pociąg zatrzymał się w Omsku, gdzie kazano nam przesiąść się do ciężarówek. Podróż trwała cztery dni, aż dotarliśmy do jakiegoś lasu. Tam przesiadaliśmy się na sanie i kontynuowaliśmy podróż przez kolejne sześć godzin, aż w końcu dotarliśmy na miejsce. Zostaliśmy rozlokowani w trzech barakach z drewnianymi pryczami. W jednym pomieszczeniu mieszkały cztery rodziny, około 30 osób.
Jedzenie było bardzo skromne: głównie ziemniaki, cebula, marchew i zupa z lebiody.
Ojciec pracował od rana do wieczora przy wyrębie drzew, a matka oczyszczała drzewa z gałęzi. Kobiety odśnieżały drogi. Żyliśmy z tego, co zarobili rodzice.
Po 3 miesiącach przeniesiono nas do wioski Biały Jar, gdzie przebywaliśmy przez półtora roku. Żyliśmy z tego, co zarobili rodzice.
Następnie przeniesiono nas do Tygrysu, gdzie ojciec pracował w nadleśnictwie, a ja, jako 12-letni chłopiec, pomagałem w stajni.
Kolejnym miejscem, do którego trafiliśmy, był Omsk, gdzie przebywaliśmy do 1946 roku. Ojciec podjął pracę w sowchozie, a ja, już jako 14-latek, wykonywałem wszystkie prace polowe.
6 kwietnia 1946 roku znaleźliśmy się w Jarosławiu. Zamieszkaliśmy na Dolinach, u siostry naszej mamy. Dopiero po trzech latach wróciliśmy na ojcowiznę — do Dąbrówki.
Z Sybiru wróciliśmy prawie wszyscy, oprócz brata Juliana, który zginął.
Wspomnienia przekazała córka Maria Jabłońska.
ANTONINA KUŁAKOWSKA
/ z domu Cieńka/
Wróciło nas tylko dwoje.
Jestem córką Eliasza i Katarzyny z domu Sitek. Urodziłam się 24 kwietnia 1926 roku w Suchej Woli, gminie Oleszyce. Moi rodzice byli rolnikami.
Wybuch drugiej wojny światowej oraz wkroczenie armii rosyjskiej zburzyły moje szczęśliwe dzieciństwo.
10 lutego 1940 roku zostaliśmy deportowani do ZSRR, do obwodu omskiego, do wsi Pietoletka, gdzie trafiliśmy do obozu Barczówka. Przez 19 miesięcy wszyscy pracowaliśmy w lesie. Miałam 16 lat, gdy zmarła mama, a ojciec wstąpił do Polskiej Armii. Zostało nas troje dzieci — ja i dwóch młodszych braci.
W 1945 roku aresztowano jednego z braci, po którym ślad zaginął.
Aby przetrwać, wszyscy musieliśmy ciężko pracować. W 1945 roku aresztowano jednego z braci, po którym ślad zaginął.
W maju 1946 roku opuściliśmy wieś Pietoletka i do Polski wróciliśmy dopiero w czerwcu.
Z całej rodziny wróciło nas tylko dwoje — ja i brat.
Po powrocie do kraju pracowałam na roli, a następnie podjęłam pracę w Miejskiej Spółdzielni w Lubaczowie.
Antonina Kułakowska.
TERESA MIELNIK
Miałam zaledwie pięć lat, gdy deportowano mnie do Kazachstanu.
/Dokładny i szczegółowy opis naszej gehenny na zesłaniu został przedstawiony przez moją siostrzenicę w książce „Ponury cień Sybiru: wspomnienia z zesłania”, wydanej w 2019 roku, oraz w tomiku pt. „Zobowiązanie”.
Historię naszego ojca, Wojciecha Mielnika, opisała natomiast w książce „Cierniowym szlakiem: z piekła Kołymy do Armii Andersa”, wydanej w 2021 roku./.
Jestem córką Wojciecha i Anny z domu Smoliniec. Urodziłam się 25 kwietnia 1934 roku w Cieszanowie. Jestem jedyną żyjącą osobą z całego rodzeństwa i od 1990 roku aktywnie angażuję się w działalność Terenowego Koła Związku Sybiraków w Lubaczowie. Pracuję społecznie, pełniąc funkcję skarbnika Koła.
Wspomnienia dotyczą:
Rodziców:
— Mamy — Anny Mielnik z domu Smoliniec, urodzonej w 1900 roku, zmarłej na zesłaniu 13 marca 1943 roku.
— Ojca — Wojciecha Mielnika, urodzonego w 1893 roku, zmarłego w 1961 roku.
Rodzeństwa:
— Siostry Anny Janczura, urodzonej 25 stycznia 1925 roku, zmarłej 24 maja 1994 roku.
— Siostry Stefanii Kanoniczak, urodzonej 17 grudnia 1926 roku, zmarłej 14 września 2014 roku.
— Brata Tadeusza, urodzonego w 1928 roku, zmarłego na zesłaniu 21 listopada 1942 roku.
— Brata Edmunda, urodzonego 29 października 1932 roku, zmarłego 7 lutego 2013 roku.
Wciąż czuję, jak oczy mi wilgotnieją na wspomnienie warunków, w jakich spędziłem dzieciństwo.
Przed wojną mieszkaliśmy w okazałym domu w Cieszanowie. Mój ojciec, funkcjonariusz Policji Polskiej, był człowiekiem dobrym, sumiennym i niezwykle pracowitym. Zawsze chętnie pomagał tym, którym w życiu wiodło się gorzej. Mama nie pracowała zawodowo; do cięższych prac domowych oraz opieki nad naszą piątką dzieci korzystała z pomocy domowej. Rodzice kładli duży nacisk na nasze wykształcenie. Pracowici i zaradni, odkładali pieniądze na zakup nowego domu, nie mogąc się jednak zdecydować między Cieszanowem a Żółkwią, gdzie do gimnazjum uczęszczały dwie starsze siostry: Anna i Stefa.
Od 1 września 1939 roku nasze beztroskie dzieciństwo, spędzane u boku kochających rodziców, zostało brutalnie przerwane przez wybuch wojny. Bombardowania i aresztowania stały się naszą nową rzeczywistością.
Kiedy 12 września 1939 roku Niemcy wkroczyli do Cieszanowa, wydali odezwę do urzędników Policji Państwowej, nakazując im stawienie się na służbie. Ich zadania obejmowały uczestnictwo w łapankach ludności cywilnej, eskortowanie osób do obozów przejściowych, ochronę gett oraz asystowanie przy egzekucjach. Mój ojciec, prawdziwy patriota, odmówił służby w tak zwanej „granatowej” policji. Obawiając się aresztowania i wywózki do obozu koncentracyjnego, wraz z matką podjął decyzję o przeprowadzce do pobliskiej wsi Lisie Jamy, do jedynego brata matki. Niestety, to miejsce, które miało być dla nas schronieniem, stało się przekleństwem dla naszej rodziny, gdyż ktoś doniósł na ojca, a my staliśmy się jedynymi ofiarami sowieckich prześladowań w całej wiosce Lisie Jamy.
Ojca aresztowano w nocy z 9 na 10 kwietnia 1940 roku. Osadzono go w więzieniu w Lubaczowie, a następnie we Lwowie, gdzie został skazany i zesłany do pracy w kopalni na Kołymie. Od tego momentu ślad po nim zaginął.
Miałam pięć lat, gdy głośne walenie kolbami w drzwi obudziło naszą rodzinę. Mama miała zaledwie 20 minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i zabranie nas, dzieci, które zostały nagle wyrwane ze snu, przerażone i płaczące. Zabrała tylko to, co najważniejsze: trochę jedzenia, kilka osobistych przedmiotów oraz dwa stroje krakowskie, które okazały się zbawieniem podczas zesłania.
Wioska spała, gdy wepchnięto nas na mały wóz, na którym z trudem wszyscy się pomieściliśmy. Konie ruszyły powoli w kierunku stacji kolejowej w Lubaczowie, gdzie czekał już pociąg z długim rzędem bydlęcych wagonów, wypełnionych takimi samymi nieszczęśnikami jak my…
Dla sowieckiej władzy zwierzęta miały większą wartość niż ludzie. Gdy mówimy o „załadowaniu do bydlęcych wagonów”, przypomina mi się, że transport bydła w tamtych czasach był luksusem w porównaniu z naszym transportem… nas… zesłańców.
Wokół słychać było płacz, krzyki, lamenty i nawoływania zagubionych ludzi.
— Marysiu!
— Władku!
— Stasiu!
— Mamo!
— Maaamo!
Dodatkowo warto wspomnieć o lawinie obelg rzucanych przez konwojentów, które zagłuszały wołania zagubionych osób.
Na stacji zatrzymano nas prawdopodobnie na dwa dni, dowożąc kolejne ofiary nieszczęścia. Dopiero gdy perony zapełniły się tłumem, zaczęto nas „załadowywać” do przygotowanych, zniszczonych wagonów, zamkniętych na zewnątrz, z małymi oknami umieszczonymi wysoko pod sufitem, zasłoniętymi deskami, które tłumiły dźwięki.
Żołnierze z trudem otwierali ciężkie drzwi wagonów i wpychali ludzi, aż do momentu, gdy całość była wypełniona. Tych, którzy nie mieli siły wejść do środka, chwytano i wrzucano do wagonów.
Pomimo krzyków i płaczu niewinnych ludzi, rozległ się przerażający trzask zamykanych i zabezpieczonych żelaznymi sztabami drzwi oraz stukot kół pociągu, który ruszył w nieznane…
— Dokąd? — Nikt nie wiedział… Na pytania naszych mam eskortujący żołnierze odpowiadali śmiechem, rzucając przy tym stek wyzwisk w naszą stronę.
Półki, na których siedzieliśmy, były tak niskie, że wszyscy musieliśmy siedzieć skuleni, nie mogąc się wyprostować. Na środku wagonu znajdowała się dziura, pełniąca funkcję toalety. Na początku czuliśmy się zakłopotani, korzystając z tej publicznej toalety, a nasze matki, starając się zapewnić, choć odrobinę prywatności, próbowały stworzyć osłony, np. z koca. Jednak ze względu na ciasnotę, było to niemożliwe na dłuższą metę. W końcu zniknęły pierwsze opory, a potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy na miejscu. Zaduch z otworu klozetowego i niemytych ciał wypełniał wagon, powodując brak świeżego powietrza w przepełnionym wagonie.
— Ludzie tracili przytomność, a ci słabsi umierali. Żywi siedzieli obok umierających, a wokół rozbrzmiewały jęki konających. Zapasy żywności, które w pośpiechu wzięła nasza mama, szybko się uszczupliły. Po kawałeczku dla każdego członka rodziny racjonowaliśmy ostatnie porcje. Sąsiadom też brakowało już jedzenia. Każdy odczuwał głód.
Monotonny stukot kół usypiał, a pociąg jechał i jechał… Coraz dalej i dalej… Podróżowaliśmy tylko nocami, podczas gdy w ciągu dnia wagony zatrzymywały się na bocznych torach, gdzie nasi „opiekunowie” z gwiazdami na czapkach dostarczali wodę przez ułamek sekundy.
Każdy postój zaczynał się od wyrzucania zmarłych z wagonów na boczne tory… Tak wyglądał „pogrzeb” tych, którzy nie przetrwali trudów podróży… A co z rodziną? Musiała ona kontynuować podróż. Ciał nikt nie pochował, jedynie przez szpary w wagonie, spieczone wargi szeptały:
— Ojcze nasz… I … Wieczny odpoczynek…
W naszym wagonie była rodzina Białozorskich. Przed Lwowem dwóm starszym braciom udało się uciec z pędzącego pociągu. W nocy, pod osłoną ciemności, wycięli dziurę w dachu i wyskoczyli z wagonu. Próba schwytania uciekinierów przez strażników zakończyła się niepowodzeniem. My natomiast zostaliśmy surowo ukarani — przez trzy dni strażnicy nie otwierali wagonu, nie dostarczając nam ani żywności, ani wody…
Moje starsze siostry, Nusia i Funia, dokładnie zapamiętały naszą drogę na wygnanie, którą warto opisać:
W niedzielę, 15 kwietnia dwa dni po aresztowaniu pociąg dotarł do Rawy Ruskiej. Jednak nikt nie otworzył drzwi wagonu ani nie dostarczył nam wody, której zaczęło brakować.
Przy drzwiach stali wartownicy, pilnując, by nikt nie uciekł. Zakazano nam śpiewać i modlić się głośno, aby nikt nie domyślił się, że w wagonach znajdują się ludzie.
— Kolejna stacja… Lwów — zatrzymaliśmy się tu na całą dobę.
Przesadzono nas do rosyjskich wagonów szerokotorowych. Wewnątrz zapanował ścisk, ponieważ do jednego wagonu załadowano pasażerów z dwóch połączonych, co spowodowało, że było nas ponad 70 osób.
W nowych wagonach znajdowały się trzypiętrowe prycze z desek, jednak nie było możliwości, żeby na nich usiąść, konieczne było leżenie na boku przez cały czas. Na jednej pryczy leżało nawet 18 osób. Okna były zakratowane, a jedyna możliwość skorzystania z toalety to dziura w podłodze.
— Tarnopol był kolejną stacją, na której zatrzymał się pociąg. Od tego momentu coraz częściej zatrzymywał się w pustych, odizolowanych miejscach, z dala od ludzi. W końcu przekroczyliśmy graniczną rzekę Zbrucz, żegnając ukochaną Ojczyznę z bólem serca i wjeżdżając do Rosji.
— Piątego dnia naszej tułaczki prawie nikt nie miał już nic do jedzenia, a brakowało nam także wody. Pociąg zatrzymał się w Płaskirowie na Ukrainie, gdzie przez cały dzień dostaliśmy trzy wiadra wody na wagon.
— Następnego dnia, w ulewnym deszczu, pociąg dotarł do Kijowa. Nie dostaliśmy wody, więc każdy, kto mógł, łapał deszczówkę do picia. W nocy zostaliśmy obudzeni i otrzymaliśmy wiadro niesmacznej, rzadkiej zupy na cały wagon. Drzwi wagonu były stale zamknięte od zewnątrz. Brak świeżego powietrza, smród z dziury klozetowej i zaduch były nie do zniesienia. Wszy nas oblazły i dawały się we znaki.
— Dotarliśmy do Kurska, a następnie do Worońca. Tutaj dostaliśmy obrzydliwą, brudną i cuchnącą naftą wodę do picia. Pociąg jechał głównie nocą, a w ciągu dnia zatrzymywał się na poboczu. Przekroczyliśmy Wołgę, jednak pociąg został skierowany z powrotem do Kijowa z powodu zmiany trasy podróży.
Na każdym przystanku bezskutecznie prosiliśmy wartowników o wodę, lecz byli nieugięci.
— Pociąg zatrzymał się w Jekaterynówce, a następnie na dużej stacji w As Karas, jednak nadal nie otrzymaliśmy wody. Wieczorem dotarliśmy do Saratowa, gdzie po raz pierwszy od 9 dni dostaliśmy wodę i twardy, kwaśny chleb.
— Przemierzaliśmy puste, monotonne równiny, gdzie nie było żadnych osad ani domów.
— W nocy przejechaliśmy przez małe miasteczko Uralsk, a następnie rzekę Ural, by dotrzeć do Azji. Przywitały nas stepy, gdzie pasło się bydło i dzikie kwiatki.
Pociąg nieprzerwanie kontynuował podróż, aż w końcu dotarliśmy do Algi w Kazachstanie.
Wreszcie pociąg się zatrzymał. Drzwi wagonu otworzyły się z hukiem, a świeże powietrze uderzyło nas z impetem. Z trudem stawaliśmy na zdrętwiałych nogach, gdyż przez całą podróż musieliśmy leżeć nieruchomo w jednej pozycji. Wychodziliśmy z wagonów jeden po drugim, a tych, którzy nie byli w stanie samodzielnie opuścić pojazdu, po prostu wyrzucano…
Rozpoczęło się od przewożenia nas do różnych kołchozów, ponieważ codziennie przybywały nowe transporty ludzi.
Zostaliśmy przetransportowani do ZSRR Kazachstan, Aktjubińska Obłast, Kluczewoj rejon, poczta Bogusławka, kołchoz Krasnyj Kołos, posiołek Czernowodsk. Zrzucili nas dosłownie pod kantorem (dzisiejszym urzędem), całkowicie nas ignorując.
Miejscowym zakazano wszelkich kontaktów z nami, wmawiając im, że jesteśmy bandytami i wrogami narodu. Nasza podróż, a właściwie prawdziwa gehenna, trwała niemal miesiąc, a miejsce, do którego trafiliśmy, przerosło nasze najgorsze wyobrażenia. Z deszczu pod rynnę wpadliśmy z jednego piekła w drugie, jeszcze gorsze.
Wieś wyglądała jak okrąg. W centrum znajdowały się budynki kołchozu, obory, stajnie, przedszkole dla rosyjskich dzieci, biuro wójta, a dookoła nich rozciągały się domy. Taki układ wioski był spowodowany tym, że w okresie zimy i burz nikt nie mógłby wyjść do pracy.
Aby otrzymać lepiankę (czyli dom mieszkalny), matki musiały pozbyć się rzeczy, które w pośpiechu zabrały. Wtedy właśnie Mama była zmuszona sprzedać zabrane w pośpiechu nasze dziecięce stroje krakowskie.
Zamieszkaliśmy w dwupokojowej lepiance, gdzie razem z nami mieszkało 21 osób. My, dzieci, spaliśmy na piecach, a pozostali znaleźli miejsce tam, gdzie się dało. Lepianka została zbudowana z tafli wykonanych z gliny wymieszanej z drobną słomą i krowim łajnem. Jako podłoga służyło gliniane klepisko, które było rajem dla pcheł. Oprócz dwóch zamieszkałych izb, była także stajnia, a przed głównym wejściem znajdowała się przybudówka z miejscem na studnię dla zwierząt. Przez nieotwierane okienka ledwo przedzierało się światło.
Już pierwszego dnia doświadczyliśmy na własnej skórze zapachu upokorzenia. Zostaliśmy przeniesieni do zupełnie obcego świata — do nieznanej kultury, w której czekała nas ciężka praca, przekraczająca możliwości dziecka. Tak rozpoczęło się nasze „nowe życie” w nieludzkich warunkach, w nieprzyjaznym środowisku, gdzie zmuszeni byliśmy do ciężkiej pracy, głodując i zmagając się z chorobami, które były nam dotąd obce. Zgodnie z zasadą panującą tam „Kto nie rabotajet, tot nie kuszajęt” („kto nie pracuje, ten nie je”), wszyscy musieliśmy pracować.
Moim i mojego brata Mundka zadaniem było zaopatrzenie rodziny w opał na trwającą przez 7 miesięcy zimę.
W stepach nie rosły lasy, a jedynym dostępnym opałem był kiziak (czyli krowskie łajno wymieszane z plewą-słomą lub trawą). To nie było łatwe zadanie. O świcie goniliśmy za stadem krów, które pasły się daleko na stepie, i gdy tylko krowa podnosiła ogon, biegliśmy do niej jak na zawołanie, aby nie stracić ani odrobiny tego cennego materiału. Następnie, uginając się pod ciężarem jeszcze świeżego i ciężkiego łajna, przenosiliśmy je do lepianki. Rękoma mieszaliśmy je z trawą, formowaliśmy prostokątne placki i układaliśmy je w pryzmy do wysuszenia.
W okresie lata i wczesnej jesieni oboje z bratem chodziliśmy po stepie, zbierając burzany, zwane również kurijami. Były to duże, suche krzaki z kłującymi kolcami, które podczas wichur odrywały się od ziemi i falując, przesuwały się przez step.
„Step faluje”, mówiliśmy wszyscy…
Za pomocą sznurka przywiązanego do pasa łapaliśmy burzany, ciągnąc je do następnego i następnego, zaczepiając jeden o drugi i ciągnąc kilometrami przez step… do domu. — … Oj, ile razy padaliśmy pod ich ciężarem… Ile razy suche kolce wbijały się w nasze ciała… Tym bardziej że trzeba było jeszcze te suche gałązki połamać lub ugnieść nogami i złożyć obok kiziaku. Taka wiązka burzanu była bardzo ciężka i z trudem można było ją podnieść oburącz ponad ziemię. A my musieliśmy ją przenieść kilometrową trasą do naszego ”domu”.
Starsze siostry, Anna (Nusia) i Stefa, pracowały przy nawadnianiu ogrodów, a później przy kopaniu okopów. Brat Tadeusz pilnował bydła z całego kołchozu.
Głód, nędza, wszy, brak witamin, wyczerpująca siła pracy oraz surowy klimat sprawiały, że zaczęliśmy zapadać na choroby nieznane w Polsce, które zbierały śmiertelne żniwo.
I tak wszyscy zaczęliśmy chorować na malarię. Atakom choroby towarzyszyły dreszcze i wysoka gorączka, dochodząca do 40 stopni. Nie dość, że nikt nie udzielał nam pomocy, to w dodatku po minięciu ataku, słaniając się na nogach, musieliśmy chodzić do pracy.
Rok 1942 był bardzo trudny. Wszystkie plony z kołchozu zabierano na front, pozostawiając dla zesłańców jedynie poślady — końcówki zboża, z których zmielona mąka miała czarny kolor.
Na początku września najstarszą siostrę Annę (Nusię) skierowano na trudowy front, gdzie przy 40-stopniowym mrozie, pracując kilofami i łopatami, musiała rozbijać zamarzniętą ziemię przy torach kolejowych. Siostrę Stefę również wysłano tam do pracy, gdzie niestety zachorowała. Dostała gorączkę, miała silny atak, a ponieważ nikt nie wiedział, że jest to malaria, wobec tego odwieziono ją do szpitala zakaźnego. Tam zaraziła się tyfusem. Osłabioną i chorą siostrę odesłano do domu. W ten sposób kolejno zarażaliśmy się tyfusem po kolei. Pierwszy zmarł nasz brat Tadeusz. Ponad 40 — stopniowej gorączce towarzyszył potworny ból głowy.
Mama, aby choć trochę złagodzić jego cierpienie, postawiła biedakowi bańkę na czole…
I tak biedny chłopak, z tą siną bańką na czole, odszedł…
Do dzisiaj mam przed oczami obraz nieszczęsnego braciszka, który leżał obok mnie z tą siną bańką na czole…
— Ja … żywa, ale ciężko chora…
— Brat już nieboszczyk …
W styczniu 1943 roku moją mamę, chorą na tyfus, zabrano do szpitala, gdzie zachorowała na szkorbut. Osłabiona i ledwo żywa, została odesłana z powrotem do kołchozu. Męczyła się potwornie, gniła żywcem, a jej twarz zaczęła się dosłownie rozpadać, tworząc bolesne ubytki. Odeszła cicho i samotnie, bez słowa, bez jęku.
Zostaliśmy sami, a nasza 16-letnia najstarsza siostra Anna (Nusia), musiała zastąpić rodziców. Nie było to łatwe zadanie, tym bardziej że po dwóch tyfusach: plamistym i brzusznym przez 6 miesięcy nie mogła chodzić ani pracować. W naszej lepiance panował głód. Do przeżycia nie wystarczały wyżebrane przez nas skromne dary od mieszkańców kołchozu. W końcu starsze siostry zmuszone były oddać mnie i brata do sierocińca, gdzie również panował głód. Dostawaliśmy tylko raz dziennie kromeczkę chleba i galop zupkę (zagotowaną wodę zabełtaną mąką).
Wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście. Naczelnik kołchozu ulitował się nad nami i zatrudnił siostrę Nusię do pilnowania pryzm zboża. Z resztek materiałów starsze siostry uszyły woreczki, które zawieszaliśmy między nogami i tak kilkakrotnie w ciągu dnia, kradnąc zboże z pryzmy, przemierzaliśmy step tam i z powrotem.
Brak tłuszczu i mięsa, skromne racje żywnościowe były przyczyną choroby zwanej kurza ślepota — po zachodzie słońca widzieliśmy tylko czerwony słup. Jedynym źródłem witamin i lekarstwem było mięso z susła. Jednak złapanie tego małego, zwinnego zwierzątka było nie lada wyczynem. Przez długi czas nosiliśmy krwawe ślady po ich ukąszeniach.
Problemem był brak obuwia, ponieważ to, w którym przyjechaliśmy z Polski, dawno się rozpadło. Nauczyliśmy się wyrabiać je z surowych skór (tzw. postoły), które po wyschnięciu wżynały się w bose stopy, raniąc je boleśnie.
Praliśmy w ługu, (czyli popiele ze spalonych słoneczników, gotowanym i przecedzonym), który zżerał resztki ubrań wyglądających jak sito. Za zapałki służyło krzesiwo.