1. Powrót
Piotr Zdunek na koniec swojego urlopu postanowił wybrać się do swoich rodziców mieszkających na południu kraju. Właśnie wrócił z wycieczki objazdowej po Włoszech, gdzie mimo braku specjalnych starań, zdołał się opalić w okazały sposób. W Polsce w tym roku, lato nie rozpieszczało wysokimi temperaturami, przez co, gdy tylko wysiadł z samochodu, przykuwał uwagę większości przechodniów. Nigdy nie lubił zwracać na siebie uwagi i czuł ich wzrok na sobie, ale starał się tym nie przejmować. Wszedł do miejscowej kwiaciarni, gdzie sprzedawczyni, od razu podniosła wzrok i uśmiechnęła się do przystojnego i opalonego dwudziestopięciolatka.
— Dzień dobry — powitał ją grzecznie.
— Dzień dobry. Pan jak widzę, już po urlopie za granicą?
— Właśnie mi się kończy, niestety.
— Ale widać, że dobrze został on przez pana wykorzystany. Mogę zapytać, gdzie można się tak ładnie opalić? W tym roku na pewno nie u nas w Polsce.
— We Włoszech — odpowiedział krótko i szybko dodał, by zakończyć temat. — Ale, chciałbym kupić ładny bukiet dla mojej mamy.
— Oczywiście, wybierze pan coś z gotowych propozycji, czy może coś skomponować?
Piotr przyglądał się jej gotowej ofercie. Nie znał się na kwiatach, ale musiał przyznać, że wszystkie były wyjątkowo ładne dla oka. Pamiętaj jednak, że jego matka uwielbiała czerwone róże i przez to głównie na nich skoncentrował swoją uwagę.
— Ten wezmę.
— Piękne, czerwone róże. Bardzo dobry wybór — potwierdziła, od razu zabierając go do swojego warsztatu. — Zapakuję go panu, proszę dać mi chwilę.
Odwrócił się w stronę ulicy i spoglądał na przejeżdżające samochody oraz przechodzących wzdłuż kwiaciarni ludzi. Każdy z nich miał swoje zajęcia, miał co innego na głowie. Młodzi zadowoleni z życia, śmiejąc się i opowiadając swoje historie, podskakiwali i przebijali sobie „piątki”. Ci samotni z kolei przechodzili obok nich ze słuchawkami na uszach, nie zwracając na nich uwagi, zamknięci na innych. Starsi ludzie ciągnęli swoje wózki na kółkach z zakupami. Dzieci siedzące w wózkach bawiły się swoimi wiszącymi zabawkami. Każdy przechodził obok kwiaciarni na inny sposób.
— Gotowe — oznajmiła kwiaciarka. — Mama z pewnością się ucieszy.
— Ile płacę?
— Pan taki ładny, to jak dla pana stówka wystarczy.
— A, dziękuję.
— Proszę pozdrowić swoją mamę.
— Tak zrobię. Do widzenia.
— Do widzenia.
Piotr wyszedł z bukietem na ulicę i już chciał wejść do samochodu, gdy zatrzymał się przed małą cukiernią, która zapraszała do siebie, kusząc swoimi wypiekami. Nie mógł przejść obok niej obojętnie. Wszedł do środka i widząc, że wewnątrz jest kilku klientów przed kasą, zaczął przyglądać się ladzie pełnej ciast. Kolejka się zmniejszała, a on na spokojnie wybierał przyszłe zakupy.
— Co panu podać? — zapytała w końcu sprzedawczyni, gdy obsłużyła już wszystkich.
Piotr nie zdążył się odezwać, gdy do środka wpadł zdyszany mężczyzna i powiedział do sprzedawczyni:
— Ja po odbiór torta.
— Proszę zaczekać w kolejce, zaraz panu go wydam — uspokoiła jego zapędy sprzedawczyni.
— Ale ja nie mam czasu. — Spojrzał na Piotra i pewnym siebie tonem rzekł: — Poczeka pan, prawda? — Nie czekał na odpowiedź i wyłożył pieniądze na ladę i znów powiedział do sprzedawczyni: — Płacę i znikam.
Zakłopotana sprzedawczyni spojrzała na Piotra, który tylko wzruszył ramionami, zgadzając się poczekać.
— Szybko, szybko, bo nie mam czasu.
Kobieta otworzyła swój zeszyt zamówień i zapytała go o nazwisko, później skreśliła je i zabierając pieniądze z lady, sięgnęła po zamówiony tort.
— Zaraz mi wlepią mandat przez nią. Szybciej — pospieszył ją mężczyzna, spoglądając na stojący na chodniku samochód.
Zabrał ze sobą ciasto i wyszedł.
— Przepraszam pana.
— Spokojnie, ja mam czas — oznajmił jej Piotr.
— To, co podać.
— Poproszę, mniej więcej takiej wielkości kawałki z tego i tego — rzekł, wskazując na wybrane wypieki. — I bezy wezmę.
Sprzedawczyni zapakowała mu wszystko i gdy zapłacił, podziękował grzecznie, by zaraz wyjść na ulicę.
Teraz już mógł pojechać do swoich rodziców. Rzadko do nich zaglądał, więc źle by wyglądało, gdyby podjechał do nich z pustymi rękoma. Mieszkali oni w niskim, czteropiętrowym bloku, na jednym z tutejszych osiedli.
Zatrzymał się na parkingu swoim sportowym samochodem, czym natychmiast wzbudził zainteresowanie dzieciaków bawiących się nieopodal. Wypakował wszystko i korzystając z otwartych drzwi, wszedł do klatki. Gdy zapukał do drzwi mieszkania, jego matka, Marta, widząc go, aż przystanęła na chwilę zaskoczona.
— Dzień dobry, mamo.
— Piotrek? Co ty tutaj robisz? — zdumiona stała w progu drzwi i patrząc na niego z szerokim uśmiechem, dodał: — Mogłeś napisać, że przyjedziesz. Zrobiłabym ciasto, kupiłabym coś na obiad.
— Nic nie trzeba, mam wszystko ze sobą. Mogę wejść?
— Jasne syneczku. Wejdź. Stefan! Zobacz, kto do nas przyjechał!
— To dla ciebie, mamo.
Wręczył jej bukiet róż, czym uszczęśliwił ją jeszcze bardziej i wszedł do środka. Od razu powitał go jego młodszy brat — Sebastian. Był od niego o dziesięć lat młodszy, ale uwielbiał go i z radością przybił mu z całej siły „piątkę”.
— Cześć braciszku. Warszawka ci się znudziła?
— Kończy mi się urlop, więc wypadałoby się pokazać.
— A gdzieś się tak opalił? — zapytała mama.
— Jeździ pewnie po całym świecie — od razu odpowiedział za niego Sebastian.
— Zabierzesz to ode mnie? — zapytał, podając mu ciasto.
— Miło cię widzieć synek — przytulił go tata Stefan i zaprosił do pokoju gościnnego, by usiadł przy stole.
Tam już siedziała bliska sąsiadka rodziców — Bernadka Pichaczowa, która z ich rodziną jest związana od lat. Mieszka pod nimi, od kiedy sięga pamięcią i zawsze z chęcią przychodziła do nich w odwiedziny.
— Dzień dobry — przywitał się grzecznie.
— Witaj chłopcze, dawno cię nie widziałam — powiedziała, uśmiechając się do niego.
— Trochę zapracowany byłem ostatnio.
— Ale widać, że ci praca odpowiada. Opalony i wypoczęty. Tylko pozazdrościć.
— Gdzieś ty się tak opalił synek? — zapytał go ojciec.
— Zrobiłem sobie małą objazdówkę po Półwyspie Apenińskim.
— Włochy? Zawsze tam chciałam pojechać — wtrąciła sąsiadka.
— Nic nie stoi pani na przeszkodzie. Ofert wycieczek jest mnóstwo w internecie.
— Pieniądze, młody człowieku, to one stanowią jedyny problem. Inaczej już bym dawno zwiedziła cały świat.
— Poodkłada pani trochę i pojedzie. Wbrew pozorom, to nie jest takie drogie.
— To nie takie proste, syneczku — odezwała się mama.
— Właśnie! Rodzice mi nawet ograniczyli kompa, bo prąd podrożał — dodał Sebastian niezbyt zadowolony z tego faktu.
— Wiesz ile on na nim przesiadywał? — od razu uruchomił się ojciec.
— Domyślam się.
— Nie przesadzajcie. Aż tak długo nie grałem.
— Rano nie szło cię dobudzić — włączyła się do rozmowy matka. — Bóg jeden wie, o której szedłeś spać.
Sebastian tylko uśmiechnął się i pokiwał głową, na co sąsiadka zareagowała:
— Zepsujesz sobie oczy, chłopcze.
— Wy zaś ciągle siedzicie przed tymi waszymi serialami. To wcale nie jest lepsze.
— Dwa seriale, toż to prawie nic — oburzyła się Bernadka.
— Dwa ogląda pani u nas, a kto wie ile pani włącza u siebie.
— Seba — uruchomiła się Marta, próbując uspokoić młodszego synka.
— No, co? Nie mam racji?
— Czyli widzę, że się dobrze tu bawicie — odezwał się Piotr, próbując załagodzić sytuację.
— Czego się napijesz? — zapytała go matka.
— Kawę tylko poproszę.
— Może coś mocniejszego? — zapytał ojciec, na co od razu zareagowała jego żona niezbyt zadowolona z jego propozycji. — No, co? Z synem mam się nie napić?
— Ty wiesz, że nie możesz. Musisz uważać na serce.
— Od jednego kieliszka nikt nie umarł.
— Dzięki tato, ale jestem samochodem. Kawa wystarczy.
— A czym teraz jeździsz? — zapytał go od razu Sebastian.
— Jaguarem, ale za niedługo zmieniam.
— F-type? — zapytał podniecony, na samą myśl o tym modelu.
Piotr tylko przytaknął głową, przez co młodzieniec szybko doskoczył do okna i zaczął wypatrywać samochód na parkingu przed blokiem.
— Widzę go, ale super. Nie chcesz mi go dać?
— Nie masz jeszcze prawa jazdy.
— Już za niedługo będę mógł zadawać.
— To wtedy pomyślimy.
— Trzymam cię za słowo, braciak.
— Przestańcie już o samochodach mówić — przerwała im matka i podała na stół ciasto, które przyniósł. — To od Piotra, częstujcie się.
— Z Warszawy przywiozłeś? — zapytała go sąsiadka.
— Nie, u was kupiłem. Macie fajną, cukiernię na mieście.
— To pewnie od „Anioła”. Oni mają smaczne ciasta — potwierdziła jego słowa mama. — Woda się zagotowała, zaraz przyniosę kawę.
— Może ja przyniosę.
— Siedź!
— A wiesz, że ja mam swoje mieszkanie? — zapytał go dumnym głosem Sebastian.
— Swoje?
— No, rodziców jeszcze, ale już tam mieszkam. Jedno piętro wyżej, chcesz zobaczyć?
— Kupiliście mieszkanie? — zapytał ojca zdumiony.
— Była okazja. Sąsiadka się wyprowadzała i spłacamy ją.
— To jak? Chcesz zobaczyć, jak się urządziłem?
— Sebastian, daj mu trochę posiedzieć. Dopiero, co przyjechał. Później pójdziecie — uspokoiła jego zapędy mama. — Powiedz nam lepiej, co u ciebie słychać?
— Dalej mieszkasz w Warszawie? — zapytała Bernadka.
— Mieszkam, to ciężko powiedzieć. Tam mam tylko mieszkanie. Więcej jestem w rozjazdach niż na miejscu.
— Nie myślałeś o zmianie pracy? — wtrącił się ojciec. — Może czas się ustatkować?
— Ja mam dopiero dwadzieścia sześć lat. Jeszcze mam czas.
— W twoim wieku…
— Wiemy, wiemy. Opowiadałeś nam już to sto razy, tato — przerwał mu Sebastian rozbawiając wszystkich wokół.
— Nieprawda. Bernadko, słyszałaś żebym o tym kiedyś opowiadał?
— Tak — odpowiedziała szybko i zdecydowanie, czym jeszcze bardziej rozbawiła pozostałych.
— To ja już nic nie będę mówił.
— Oj nie gniewaj się. — Przyszła Marta z kawą dla syna. — Piotr zrobi ze swoim życiem, co będzie uważał za słuszne. Prawda syneczku?
— Dokładnie, matko.
— A masz już jakąś dziewczynę?
Piotr tylko pokręcił głową i popatrzył na nią z politowaniem.
— Dobrze, już dobrze. Musiałam zapytać. Opowiadaj, co u ciebie słychać?
Cały wieczór, do późnych godzin nocnych minął im na rozmowach i wspominaniu starych, dobrych czasów. Piotr cieszył się z przyjazdu do swoich rodziców i żałował, że nie mógł ich częściej odwiedzać. Tu się wychował i tu właśnie czuł się najlepiej. Dom, za którym czasami tęsknił, tętnił życiem i radością, co bardzo mu się podobało i co zawsze go do niego przyciągało.
W okolicach drugiej nad ranem musiał jednak opuścić ich i wracać do Warszawy. Urlop mu kończył, a chciał jeszcze odpocząć w domowym zaciszu, zanim wróci do pracy. Zostały mu ostatnie dni, a już wiedział, że po weekendzie czeka go długa droga do stolicy Polski. Pożegnał się ze swoją rodziną, uściskał wszystkich czule i zadowolony ze spotkania ruszył w drogę. O tej porze ruch na drogach był skromny, przez co szybko udało mu się dostać na autostradę. Wcisnął pedał gazu, by jak najszybciej dostać się do domu i szybko oddalał się od domu rodziców.
Nie zjeżdżając z lewego pasa, mijał kolejne samochody, ale w pewnym momencie w lusterku bocznym zobaczył migające światła. Zjechał szybko na prawy pas, by kierowca zbliżającego się do niego samochodu mógł go minąć. Sam szybko jechał, ale gdy zobaczył przejeżdżający obok sportowy samochód, nie był w stanie określić jego prędkości. Szaleniec był tak rozpędzony, że z trudnością mógł dostrzec markę i kolor jego auta. Piotr siedząc w swoim sportowym Jaguarze poczuł chęć pognania za nim i zmierzenia się z jego maszyną. Przyspieszył i zaczął zmniejszać dzielący ich dystans. Wtedy zobaczył znajdujący się na tablicy świetlnej napis:
„Jedź ostrożnie”
Mijał już podobne napisy przy autostradzie, ale nigdy sobie z nich nic nie robił. Tym razem też nie miał zamiaru reagować. Przyspieszył jeszcze bardziej i już widział cel swojego pościgu. Prócz nich nie było nikogo na ulicy, przez co czuli się panami dwóch otwartych dla nich pasów. Piotr zbliżając się do niego, mrugnął mu długimi światłami, dając znać, by zjechał na prawy pas, pozwalając wyprzedzić się szybszemu kierowcy. Ten jednak ani myślał zjeżdżać. Przyspieszył jeszcze bardziej, ale Piotr nie odpuszczał. Jego Jaguar był szybszy. Podjechał mu pod tylny zderzak, chcąc wymusić na nim reakcję, ale bez rezultatu. W końcu widząc, że nie doczeka się na przepuszczenie, zjechał na prawy pas i zrównał się ze swoim przeciwnikiem. Czuł się jak na wyścigach. Z przyjemnością chciał popatrzeć w oczy swojemu rywalowi. Uwielbiał rywalizację, a rzadko kiedy mógł tak poszaleć na ulicy swoim szybkim samochodem. Dopasowując swoją prędkość do niego, popatrzył na niego bezczelnie. Młody kierowca sportowego wozu nie krył swojej wściekłości. Chciał mu uciec, przyspieszył, ale jego samochód nie miał na tyle mocy, by pokonać Jaguara Piotra. W końcu nie wytrzymując upokorzenia, zdenerwowany spojrzał na swojego rywala i wystawił w jego kierunku środkowy palec, wyrażając swoje rozgoryczenie. Piotr tylko uśmiechnął się zadowolony z osiągniętego celu i już miał wcisnąć pedał gazu, by odjechać, gdy na kolejnej tablicy zobaczył ostrzeżenie przed koleinami i ograniczenie prędkości. Delikatnie zwolnił pedał gazu, ale wtedy poczuł na sobie spojrzenie młodego kierowcy. Ten ani myśląc zwalniać, zaczął wysuwać się do przodu. Zadowolony z siebie, wcisnął pedał gazu i machając ręką, zaczął coś krzyczeć. Piotr nie był w stanie usłyszeć jego słów, gdyż jego muzyka zagłuszała wszystkie słowa, ale domyślał się, że były to słowa triumfu młodego kierowcy.
Piotr poczuł pod samochodem dość spore koleiny i chwycił mocno kierownicę, ale równocześnie widział coraz bardziej oddalający się samochód przed sobą.
— Nie dam ci tej przyjemności — powiedział sam do siebie i znów przyspieszył.
Znów odległość między nimi zaczęła się zmniejszać. Młody kierowca nie miał zamiaru pozwolić mu się znów ośmieszyć. Zjechał na prawo, blokując swojego rywala. Piotr przyhamował i spróbował go minąć lewym pasem. Wtedy znów został zablokowany. Minęli jeden z nielicznych samochodów i znów zaczęli się gonić. Młody kierowca blokował go przez kolejne kilometry, co drażniło coraz bardziej Piotra. Po kilku następnych kilometrach raz jeszcze spróbował go wyminąć. Zjechał na drugi pas i widząc, że jego przeciwnik znów chce go zablokować, szybko zmieniał pas. Wtedy to pojawiły się pod ich kołami kolejne nierówności w asfalcie. Młody kierowca nie zapanował nad swoim samochodem. Podbiło jego auto i przy szaleńczej prędkości nie utrzymał kierownicy. Koła skręciły nagle w prawo, lewo i obróciło całym samochodem. Piotr widząc to, tylko wcisnął hamulec i patrzył, jak auto przed nim koziołkuje po całej szerokości autostrady. Odbijało się od ziemi jak piłka rzucona bezwładnie z uwięzionym w jej środku młodym kierowcom. Twardy asfalt niszczy doszczętnie szybki i wydawałoby się niezniszczalny pojazd. Już po chwili wypadał on z autostrady, przeleciał ponad barierką i wpadł do rowu z całym impetem.
Piotr zatrzymał swój samochód. Siedząc w nim bezpiecznie, nie wiedział, co ma zrobić. Czuł jak serce bije mu jak szalone. Włosy na całym ciele stoją mu dęba, a on sam oddychał tak szybko, jakby właśnie przebiegł całodniowy maraton. Spojrzał na swoje roztrzęsione dłonie i znów skierował wzrok w miejsce, za którym w rowie leżało auto młodego kierowcy. Na obu pasach autostrady znajdowały się szczątki samochodu. Nagle z rowu zaczął wydobywać się dym, co od razu zmusiło do działania Piotra. Nie mógł tak siedzieć. Odpiął pas i wyszedł z samochodu, by jak najszybciej pobiec do drugiego kierowcy. Wtedy znikąd pojawił się tuż obok niego inny samochód. Jego kierowca przejeżdżał autostradą z dużą szybkością i tylko cudem nie uderzył w samochód Piotra oraz w niego samego. Trąbiąc na niego wściekle, przejechał dalej nie zatrzymując się ani na chwilę. To trochę ocuciło Piotra. Wrócił do auta i włączył światła awaryjne, nie chcąc spowodować kolejnego wypadku. Potem przebiegł na drugą stronę, by sprawdzić, czy jego nie tak dawny przeciwnik w wyścigu szaleńców jeszcze żyje. Zdążył jednak tylko dobiec do barierki, gdy samochód wybuchł i ogień pochłonął wszystko w promieniu kilku metrów. Siła eksplozji była tak wielka, że odepchnęła ciało Piotra na kilka metrów do tyłu. Kawałki szkła powbijały mu się w ciało, a głowa uderzyła w zderzak samochodu i stracił przytomność.
2. Piwnica
Gdy przebudził się w łóżku szpitalnym, ubrany w piżamę, był środek nocy. Nie wiedział jak tu trafił, ani gdzie dokładnie się znajdował. Podniósł się na łóżku i rozejrzał się po sali. Tuż obok niego stały dwa łóżka oraz małe, identycznie stoliki. Jedno było puste, a na drugim leżał wytatuowany na całym ciele i ogolony na łyso mężczyzna. Był mniej więcej w jego wieku. Spod piżamy było widać zaledwie część jego trwałych ozdób na ciele, ale szczególną uwagę Piotra przykuł tatuaż znajdujący się na jego odkrytej do połowy ręce. Czarna róża zajmowała całą zewnętrzną część jego dłoni. Od niej natomiast wyrastały pnącze z cierniami, które wiły się w górę ręki. Dodatkowo między nimi można było dostrzec małe, czarne pistolety i noże rozsiane w różnych miejscach. Nie był w stanie dostrzec, jak daleko one sięgają, ale domyślał się, że jego współlokator wolnego miejsca na skórze już za wiele nie miał. Posiadał bardzo podobną sylwetkę ciała do niego, ale na pierwszy rzut oka, było wiadomo, że nie należał on do potulnych ludzi. Miał twarz skierowaną w jego kierunku, ale oczy zamknięte. Piotr w kącie sali dostrzegł swoje ubrania złożone na krześle. Chciał cicho podejść do nich, ale gdy tylko postawił nogi na ziemi, zachwiał się i usiadł, ratując się przed upadkiem. Nogi mu kompletnie zdrętwiały. Nie wiedział, jak długo tu się znajdował, ale musiał chwilę odczekać. Poruszał palcami u nóg, później sprawdził palce u rąk, aż w końcu ponowił próbę i wstał, podtrzymując się o stolik. Już było o wiele lepiej. Doszedł z trudem do okna, by wyjrzeć na zewnątrz, ale jedyne co dostrzegł, to dach niższego budynku szpitalnego i ciemność, która ogarniała całą okolicę o tej porze.
— Noc jest jeszcze. Śpij — odezwał się współlokator.
— Obudziłem cię? — zapytał Piotr przestraszony. — Przepraszam.
— Nie. Na tych łóżkach nie da się spać.
— To fakt, a wiesz, jak się tu znalazłem? Albo jak długo tu jestem?
— Przywieźli cię wczoraj w nocy. Myślałem, że w śpiączce jesteś.
Piotr zamilkł. Nie chciał mu wyjawić prawdziwego powodu pobytu w tej sali.
— Nie wiem kim jesteś albo co zrobiłeś, ale przywieźli cię w asyście policji — dodał współlokator.
Piotr znów nie odpowiedział. Zrobił tylko wielkie oczy i zdziwiony popatrzył na niego.
— Może zawsze tak jest, jeśli chodzi o wypadki śmiertelne na drodze — pomyślał z przerażeniem. — Mam nadzieję, że nie posądzą mnie o spowodowanie wypadku.
— Z wyrazu twojej twarzy widzę, że to drugie — nie odpuszczał współlokator. — Przyznaj się, coś zrobił?
— Nie, to… to był wypadek.
— Ktoś zginął?
— Tak.
— To wszystko tłumaczy.
— Ale to nie była moja wina — od razu Piotr zaczął się tłumaczyć. — To on przesadził z prędkością. Ja mu nic nie zrobiłem.
— Pewnie będą prowadzić śledztwo w tej sprawie. Nie zdziwię się, jak za drzwiami będzie stał jakiś policjant.
— Myślisz, że… pilnuje mnie ktoś?
— Wyjrzyj, to się przekonasz.
Piotr popatrzył na niego niepewny kolejnego ruchu. Nie znał go, ale czuł, że może mówić prawdę. Musiał to sprawdzić, więc wstał z trudem i zaczął iść w kierunku drzwi.
— Jeśli ktoś tam będzie, niech przyniesie trochę wody. Słabo tu dbają o nawodnienie pacjentów.
Piotr ciągnąc ze sobą stojak z kroplówką, podszedł do drzwi, by otworzyć je ostrożnie. Wtedy zobaczył go siedzący na korytarzu młody policjant.
— A ty dokąd? — od razu zareagował wstając z miejsca.
— Ja? Ja po picie — odpowiedział zaskoczony.
— Powinieneś leżeć. Wracaj do sali.
— A kim ty jesteś?
— Posterunkowy Jacek Dębowski.
— Policja? W szpitalu?
— Też mi to nie pasuje, ale nie miałem tu nic do gadania. Wracaj do sali.
— Pójdę tylko po wodę — powiedział, widząc na końcu korytarza dystrybutor wody.
— Wracaj do sali. Naleję ci. I tak nie mam co robić.
— To weź dwa kubki, proszę.
Policjant poczekał aż Piotr zawróci i ruszył w kierunku dystrybutora. W sali współlokator tylko patrzył na niego i nie mogąc doczekać się odpowiedzi, zapytał:
— I co?
— Zaraz będziemy mieli wodę.
— I był tam glina?
— Tak — odpowiedział, z trudem pakując się na łóżko.
— Adam jestem — podszedł do niego i wysunął przed siebie wytatuowaną rękę.
— Piotr — uścisnął mu dłoń, z trudem odrywając wzrok od tatuaży. — Miło mi.
— Nie wyglądasz mi na przestępcę.
— Bo nim nie jestem — od razu oburzył się jego słowami Piotr. — To był wypadek.
— Dobra, tak tylko mówię.
— A ty… czemu tu się znalazłeś?
— Wyrostek robaczkowy.
— Już po?
— Tak. Już dawno bym wyszedł, gdyby nie jakieś tam ich cholerne wyniki. Coś im się nie zgodziło w tabelkach i tak mnie przetrzymują kolejne dni.
— Najgorsze już za tobą, na szczęście.
— Podobno tak. Znów moje życie, zależy tylko ode mnie — odpowiedział wyraźnie zadowolony i zawrócił do swojego łóżka, by kładąc się, zaraz dodać: — Gdzie ta nasza cholerna woda? On po nią do innego miasta poszedł?
Piotr uśmiechnął się delikatnie, ciesząc się w duchu, że jego pierwsze wrażenie odnośnie współlokatora było tak bardzo mylne. Przyglądał mu się, jak odwija swoją rękę z kroplówki, która zaplątała mu się. Spojrzał jeszcze raz w okno, za którym było zupełnie ciemno i poczuł się śpiący. Nie wiedział dokładnie, która jest godzina, ale zdawał sobie sprawę, że łatwiej mu będzie zasnąć w środku nocy, niż za dnia, gdy na korytarzach będzie głośniej. Położył więc głowę na poduszce i nawet nie myśląc już o wodzie, zamknął oczy. Wtedy to usłyszał dziwny dźwięk dobiegający z korytarza. Od razu podniósł głowę i spojrzał na współlokatora. Ten odwzajemnił jego wzrok, co świadczyło o tym, że również to go zaniepokoiło. Nie był to typowy dźwięk słyszany w szpitalu, czy chociażby w normalnym, codziennym życiu. Raczej kojarzył im się z dwukrotnym wystrzałem z broni z tłumikiem, który znali z filmów sensacyjnych. Zbagatelizowaliby go, gdyby nie to, że następny dźwięk idealnie pasował do odgłosu upadającego na ziemię ciała. Piotr zamarł, a Adam natychmiast doskoczył do drzwi. Wściekając się na kroplówkę, która kolejny raz zawinęła mu się wokół ręki, przystawił ucho i nasłuchiwał.
Na zewnątrz coraz głośniej było słychać zbliżające się kroki ciężkiego mężczyzny. Adam otwarł drzwi łazienki i wchodząc do niej, powiedział:
— Wskakuj.
Piotr ze strachu nie mógł się ruszyć. Siedział na łóżku i tylko patrzył na niego, jak ten ruchem ręki, pogania go, by do niego dołączył. W końcu Piotr uspokoił na tyle nerwy, by odłączyć się od kroplówki i ruszyć do łazienki. Wtedy jednak do sali wszedł potężny, szeroki w barach, mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce. Pochwycił go za ramię i rzucił nim na łóżko, jakby był kukłą. Drugą ręką trzasnął drzwiami z łazienki i stanął na środku sali. Zaraz za nim wszedł jego kompan. O wiele mniejszej postury, o rudych, długich włosach i diabelskim uśmieszku. W ręce miał broń z tłumikiem, którą z pewnością wcześniej słyszeli na korytarzu.
— Obudził się nasz nieboszczyk — powiedział zaskoczony, ale i zadowolony z tego faktu. — To jeszcze lepiej. Idziesz z nami.
— Ale, co ja wam zrobiłem?
Mięśniak uderzył Piotra w twarz, tak że z wargi od razu poleciała krew, a w głowie zakręciło się tak mocno, jakby właśnie uderzył głową o ścianę. Następnie chwycił go za szyję i podniósł z łóżka, rzucając na ziemię, tuż pod nogi swojego kolegi z bronią. Ten od razu skierował broń w jego stronę i już chciał pociągnąć za spust, gdy usłyszał głos mięśniaka.
— Pablo, szef chce go żywego.
Zawiedziony faktem, że nie może wystrzelić, przełożył broń do lewej ręki i z całej siły przyłożył Piotrowi z prawej pięści. Cios nie był tak silny, jak jego kompana, ale posiadał na tyle mocy, że głowa poleciała w dół i znów pojawiły się mroczki przed oczami.
— Bierz go, Bolec — rzekł do swojego kompana. — Ja wezmę jego rzeczy.
Piotr tylko poczuł jak mięśniak szarpie go za piżamę i wlecze po ziemi, jakby niósł walizkę na kółkach. Piotr próbował wstać. Podeprzeć się rękami.
— Hej! — zdołał w końcu krzyknąć. — Dokąd wy mnie…
Nie zdążył dokończyć. Wypuszczony z rąk mięśniaka, zdążył tylko zobaczyć wielką pięść zbliżającą się do jego twarzy. Po tym uderzeniu, stracił przytomność.
***
Gdy obudził się, siedział zakneblowany i przywiązany do krzesła w piwnicy. Za jedynym oknem, po jego prawej stronie było jeszcze ciemno, co znaczyło, że wiele godzin nie minęło od czasu opuszczenia szpitala. Rozglądając się dalej, ujrzał jeszcze krzesła ustawione przy ścianie. Na jednym z nich leżały jego ubrania oraz dokumenty. Obok stały kartony różnej wielkości, z których wychodziły zabawki i pluszaki. Dalej znalazł się jeszcze rower dziecięcy i fotelik do przewożenia dziecka w samochodzie. Zdziwił się, nie bardzo rozumiejąc co robi przywiązany w taki miejscu. Wtedy to otworzyły się drzwi i zszedł do piwnicy Pablo. Gdy tylko zorientował się, że jego więzień się przebudził, na jego twarzy pojawił się znów ten sam diabelski uśmieszek i zadowolony z siebie, zamknął za sobą drzwi, by zejść do niego.
— Cześć nieboszczyku. Jak się czujesz? A, no przecież nie możesz mówić. Jakże mi przykro. — Zaśmiał się sam z siebie i uderzył go z pięści w twarz, ciesząc się przy tym jak dziecko. Jednak zabolały go kostki dłoni, przez co od razu chwycił się za nią i dodał: — Bicie zostawię Bolcowi. Ja jednak wolę inne zabawki — i wyciągnął swój pistolet, by przyłożyć ją do skroni Piotra.
Przyciskał ją tak mocno, że prawie przewrócił krzesło, na którym siedział jego więzień. W końcu oddalił ją i schował. Podniósł za to portfel Piotra z półki i przyglądając się jego dowodowi osobistemu, powiedział:
— Powiedz mi Piotrze Zdunek, jak to jest być największym idiotą w Polsce? Coś ty sobie myślał, zabijając syna naszego szefa? Wyrzuciłeś go z autostrady i pozwoliłeś mu się spalić żywcem. Co z ciebie za człowiek? I to o nas mówią, że to my jesteśmy złymi ludźmi. Chyba coś tu nie pasuje, co nie?
Piotr dopiero teraz zaczął rozumieć swoją sytuację i próbował coś powiedzieć, krzyczeć, ale taśma na ustach skutecznie to uniemożliwiała.
— I po tym wszystkim co zrobiłeś, myślałeś, że ci to ujdzie płazem? Że cię nie znajdziemy? Ohujałeś?
Strach ogarniał go coraz bardziej, co nakręcało jego porywacza.
— Zasłużyłeś na śmierć i to nie byle jaką. Z chęcią bym cię tu teraz wypatroszył, ale… zrobi to osobiście szef. Ja zajmę się twoją rodzinką. Wiemy, że mieszkają na jakimś zapchlonym osiedlu, więc trzeba będzie się tam przejechać? Myślisz, że twój młodszy braciszek będzie błagał o litość?
Na te słowa Piotr aż zamarł. Popatrzył na niego zaskoczony i przerażony, a on ciesząc się jego reakcją zaśmiał się głośno, ale szybko uspokoił się i uciszył pokazując na górę i mówiąc:
— Nie możemy być za głośno. U góry są jeszcze goście szefa. Nie mogą cię usłyszeć, ale… powiedz mi, czemu nie masz dziewczyny, ani siostry? Nawet żadna kobieta cię nie chciała, imbecylu. Z przyjemnością bym się z nią zabawił. Bolec też by nie pogardził. A może ty wolisz chłopców, co? Masz gdzieś jakiegoś?
Piotr próbował coś powiedzieć, ale tylko spojrzał na niego błagalnym wzrokiem, co jeszcze bardziej go rozbawiło.
— Wybacz mi, ale muszę iść do naszych gości. — Odłożył jego portfel na półkę i ruszył z powrotem na górę. — Może uda nam się w końcu ich wyprosić. Poczekaj tu na nas… a zapomniałem, nie możesz się ruszać.
Znów zaśmiał się i uspokajając się, ruszył w górę, zamykając za sobą drzwi. Piotr nie mógł zwlekać. Zaczął się wiercić. Próbował uwolnić ręce związane za plecami, ale nie był w stanie tego zrobić. Zaczął się rozglądać, szukać innej drogi ucieczki, ale nic wokół niego nie nadawało się do pomocy, przy ucieczce. Wściekły na siebie, chciał krzyczeć, ale ani tego nie mógł zrobić. Ci, co go uwięzili z pewnością nie robili to pierwszy raz, przez co szybko stracił nadzieję na ratunek. Powinien teraz opuścił głowę zrezygnowany i czekać na swój koniec, na który z pewnością nie zasłużył. Na śmierć, którą mu obiecano. Jednak nie tylko o jego życie tu chodziło. Zaczął raz jeszcze szukać po całym pomieszczeniu rzeczy, nadającej się do ucieczki i już po chwili jego wzrok zatrzymał się na żebrowanym grzejniku, z którego wychodziły grube, gwintowane śruby. Szybko zaczął przesuwać się w ich kierunku. Nie było to łatwe z uwiązanymi nogami do krzesła, ale starał się robić to wyjątkowo cicho. Odwrócił się plecami do kaloryfera i zaczął trzeć uwiązanymi rękami o wystającą śrubę. Ranił dłonie, ale nie było innego sposobu. Sznur był gruby i nie tak łatwo się poddawał, ale w końcu udało mu się uwolnić ręce. Zadowolony z siebie, już uwolnił nogi, gdy usłyszał u góry rozmowę. Właściciel domu żegnał właśnie gości, co oznaczało, że zostało mu już zaledwie kilka sekund na uwolnienie się z piwnicy. Wstał zdenerwowany i od razu ruszył do okna. Otwarł je i już chciał przez nie wyjść, gdy drzwi się otwarły i weszło przez nie trzech mężczyzn.
— Myślałem, że nigdy nie pójdą — odezwał się najgrubszy z nich, właściciel domu, Jan Kasztelan.
— Trzeba było zrobić, to co zawsze się robi z nieproszonymi gośćmi — poradził mu Bolec idący z tyłu.
— Przecież to rodzina żony szefa, oszalałeś Bolec? — od razu zareagował Pablo.
— Co z tego? Ja bym nie miał skrupułów.
— Ty w ogóle ich nie masz.
Wzruszył tylko ramionami i po chwili cała trójka zamarła, widząc puste krzesło, sznur leżący na ziemi i otwarte okno.
— Gdzie on jest?
— Bolec? Jak ty go przywiązałeś?
— Tak jak zawsze.
— Gońcie go! — wydał im polecenie Kasztelan i ruszyli do okna.
Mężczyzna z bronią w ręku wyskoczył przez okno, ale Bolec był za duży by się tam zmieścić i stanął nie bardzo wiedząc, co ma zrobić.
— Wyjdź drzwiami — wycedził przez zęby wściekły na niego szef.
Ten skinął głową i pobiegł na górę. Jan Kasztelan zaciskając z całych sił pięści stał w miejscu i z trudem powstrzymywał swoje nerwy. Podszedł do przerwanego sznura i podniósł go z ziemi. Później wyjrzał przez okno, rozglądając się w ciemności za ich uciekinierem, ale jedyne co było słychać, to przeklinanie Pablo gdzieś w oddali. Stał tak przez dłuższą chwilę, wpatrzony w mrok nocy, gdy nagle skierować wzrok na skrzynie w rogu piwnicy. Zajmowały sporo przestrzeni i mogły ukryć za sobą zbiega. Wyciągnął swój mały pistolet, z którym się nigdy nie rozstawał i zrobił krok w ich stronę, gdy usłyszał wołanie dziecka:
— Tato, tato. Jesteś tam?
Mały, sześcioletni chłopczyk stanął na schodach i ze smutną miną popatrzył na niego.
— Myślałem, że już śpisz, Oskarku?
— Dawid mi się przyśnił — odpowiedział mu sześciolatek ze łzami w oczach. — Powiedział, że do nas wróci.
— To niemożliwe syneczku. On już nie wróci. Tłumaczyłem ci to z mamusią.
— Ale ja chcę.
— Wiem, że chcesz. Spróbuj zasnąć. Zaraz do ciebie przyjdę.
— Już nie usnę.
— Idź do mamusi. Ona cię przytuli.
— Mama płacze.
Kasztelan westchnął ciężko. Schował broń i podszedł do swojego synka, by go czule przytulić.
— Chodź, położę cię spać.
Zabrał go na górę i zamknął za sobą drzwi na klucz. Wtedy Piotr w końcu mógł odetchnąć z ulgą. Wyskoczył zza kartonów i roztrzęsiony od razu pognał do okna. Zaczął się rozglądać wokół. Przed nim znajdował się sporej wielkości ogród, prowadzący do lasu. Mogłaby to być idealna droga ucieczki, gdyby nie obecność Pabla i Bolca, którzy wciąż przeczesywali tamtejszą okolicę z bronią w ręce. Po drugiej strony ulicy, mimo ciemności, Piotr dostrzegł pole kukurydzy. Nie miał zbyt wielkiego wyboru, musiał się do niego dostać. W piżamie ze szpitala nie miał zbyt wiele szans na ucieczkę, przez to przebrał się szybko w swoje ubranie i zabrał ze sobą portfel. Wyszedł przez okno i pomału zaczął iść wzdłuż domu. Przed nim znajdował się kawałek terenu oświetlony przez lampę umieszczoną nad głównym wejściem. Chciał go obejść, gdy za sobą usłyszał nagle głos Pablo:
— Tu jest! Bolec!
Piotr przerażony przyspieszył. Wskoczył na płot i w momencie znalazł się na jego drugiej stronie. Nagle padły strzały w jego kierunku. Nie odwracał się. Nie zwalniał. Jedynym jego pragnieniem teraz było, dotarcie do pola. Przebiegł na drugą stronę ulicy. Znów wystrzelono kilka pocisków. W końcu udało mu się wbiec między wysoką kukurydzę. Pod wpływem adrenaliny gnał do przodu, ile miał tylko sił w nogach. Dwaj ludzie Kasztelana krzyczeli w jego kierunku, przeklinali go, ale nie byli w stanie go dogonić. Stanęli tylko przed polem i ciężko dyszeli.
— Daliście mu uciec, idioci — usłyszeli słowa swojego szefa, który przystanął obok nich.
— Znajdziemy go szefie, obiecuję — odparł Pablo.
— Mam nadzieję.
3. Kasia
Gdy zaczęło świtać, Piotr zmęczony ucieczką, wbiegł do lasu i usiadł pod jednym z drzew. Ciężko dyszał i łapał oddech. Nie wiedział, gdzie jest, ale nie zamierzał się zatrzymywać na dłużej. Chciał zaraz ruszyć dalej, gdy usłyszał przejeżdżające niedaleko samochody. Podniósł się z ziemi i ruszył pomału w kierunku dźwięku. Przeszedł kawałek, by po chwili ujrzeć między drzewami poruszające się cienie w oddali. Ruch może nie był wielki, ale co jakiś czas ktoś przejeżdżał. Przystanął w miejscu i nie bardzo chcąc się natknąć na samochód porywaczy, wybrał dalszą ucieczkę lasem. Ulica musiała prowadzić do jakiegoś miasta, więc postanowił to wykorzystać i biec wzdłuż niej, ale na tyle daleko, by nie był widoczny dla kierowców.
Okolica go nie rozpieszczała. Słońce zdążyło już pojawić się na dobre, a okolica wciąż się nie zmieniała. Nie miał już sił by dalej biec, więc szedł z trudem podnosząc stopy, aż w końcu las zaczął się przerzedzać. Przed nim znów pojawiło się pole uprawne. Tym razem jednak nie kukurydzy, a pełne rzepaku. Na szczęście nie musiał iść przez jego środek, bowiem tuż przed nim znajdowała się mała ścieżka, prowadząca wzdłuż pola, aż do gospodarstwa domowego położonego na jego końcu.
Pełen nadziei, resztką sił, ruszył przed siebie, by poszukać tam pomocy. Stary, solidny dom oraz sporej wielkości szopa stały po dwóch stronach pustego placu. Na nim zaś znajdował się traktor oraz przyczepa, która była odłączona do niego i stała bezczynnie. Brama od strony pola była szeroko otwarta, ale nie było widać przy niej żadnego ruchu. Im bardziej zbliżał się, tym bardziej zaczął nasłuchiwać okolicy. Z jednej strony słyszał gdakanie kur. Z drugiej zaś szczekanie dwóch psów, jednak obecności człowieka wciąż nie słyszał.
Gdy doszedł już prawie do bramy, musiał zwolnić. Zza traktora wybiegły dwa psy, które stanęły kilka metrów przed nim i zaczęły go obszczekiwać. Wtedy też z szopy wychyliła się dziewczyna, mniej więcej w jego wieku, w przybrudzonym, roboczym stroju.
— A ty tu czego szukasz? — zapytała, patrząc na niego z niezadowoloną miną.
Miała na sobie szarą koszulkę, na którą były wciągnięte ogrodniczki. Kolana miała brudne z ziemi. Na brzuchu też było widać, że musiała coś przenosić, a na rękach nosiła zużyte rękawiczki, przez które niektóre palce już wychodziły.
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale ja chcę się tylko dostać do miasta.
— Spokój Kuba, Natalia! — zaczęła wołać do psów, które od razu posłuchały się właścicielki i zadowolone z siebie, zbliżyły się do niej, nie spuszczając obcego ze wzroku. — A czy my wyglądamy jak miasto?
— Musiałem przedrzeć się przez las. Samochód mi się zepsuł kilka kilometrów stąd i…
— Nie łatwiej było zatrzymać inne auto?
— Po kilkudziesięciu próbach zrezygnowałem. Sam bym chyba nie zatrzymał się nikomu w środku lasu w środku nocy.
— Teraz już mamy dzień.
— Kasiu, z kim rozmawiasz? — wyszedł z domu starszy wiekiem ojciec dziewczyny.
— Z jakimś przybłędą. Mówi, że zepsuł mu się samochód za lasem.
— Ja chcę tylko dotrzeć do miasta. Powiedzcie mi tylko, w którym kierunku iść i już wam nie będę przeszkadzał.
— Do miasta jest kawałek drogi — odpowiedział ojciec Kasi. — A pan ledwo stoi. Niech pan usiądzie przed domem, przyniosę panu coś do picia.
— Tato?
— No, co? Trzeba sobie pomagać.
— Ty to byś wszystkim pomagał, a nawet nie wiesz kim on jest. Może to złodziej?
— Jesteś złodziejem? — zapytał go ojciec dziewczyny.
— Nie.
— A jesteś dobrym człowiekiem?
— Raczej tak — odparł po chwilowym zawahaniu się.
— To chodź i siadaj. Ja idę po wodę.
— Idź wzdłuż ulicy i w końcu dojdziesz do tego swojego miasta — wtrąciła szybko dziewczyna.
— Kasiu! Słyszałem to! — Jej ojciec wyszedł raz jeszcze na zewnątrz i stanął w wejściu do domu. — Trochę kultury, dziewczyno.
— Nie lubię ludzi, a zwłaszcza obcych.
— Czasami mam wątpliwości, czy ty mnie, własnego ojca, lubisz.
— Idź już lepiej po tą wodę.
Ojciec zaśmiał się, czym i wywołał delikatny uśmiech na jej twarzy. Jednak, gdy tylko zniknął, spojrzała na Piotra i znów jej mina stała się na powrót poważna i niezbyt przyjazna. Piotr czuł, jakby miał zaraz się przewrócić. Nogi utrzymywały jego ciało już resztkami sił. Powoli zajął wskazane miejsce na małej ławeczce tuż przy elewacji jednego z budynków gospodarstwa, ale córka gospodarza nie zamierzała go spuszczać z oczu.
— A dokąd jechałeś? — zapytała, odwracając sobie puste, metalowe wiadro i siadając na nim.
— Do Warszawy.
— To kawał drogi ci jeszcze został. Na weekend?
Piotr aż zaniemówił. Wyjechał przecież od rodziców w niedzielę wieczorem. Myślał, że w szpitalu może spędził kilka może kilkanaście godzin, a nie dni.
— Co dziś mamy za dzień?
— Tobie na pewno auto się popsuło? Czy może coś więcej?
— Proszę. — Gospodarz wyszedł z domu i podał mu sporej wielkości kubek z wodą. W drugiej ręce trzymał talerzyk z ciasteczkami i położył go na parapecie, niedaleko ławeczki.
— Dziękuję.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był spragniony. Wypił wszystko jednym haustem i odłożył kubek na parapet, wtedy gospodarz znów wstał i rzekł:
— Przyniosę dzbanek wody.
— Nie, nie trzeba.
— Trzeba biedaku, trzeba.
— Nie chcę sprawiać żadnego problemu.
— Wody mamy pod dostatkiem chłopcze. Siedź i odpoczywaj. Musiałeś sporo przejść.
Wrócił do domu, a wtedy znów Kasia powiedziała:
— Nie wyglądasz na bezdomnego.
— Bo nim nie jestem.
— To kiedy ostatnio piłeś? Dawno nie widziałam tak spragnionego człowieka.
— To ta droga. Las za waszym gospodarstwem nie należy do małych.
— Bez przesady, to nie Puszcza Kampinoska. Ile godzin się tułałeś?
— Straciłem rachubę, ale wyszedłem z auta jeszcze w środku nocy.
Spojrzała na swoje psy, które siedziały tuż koło niej i spokojnie przyglądały się obcemu. Wyglądały na wyjątkowo rozluźnione, co od razu zauważyła Kasia:
— Masz psa?
— Nie.
— Psy wyczuwają dobrych ludzi… — przerwała na chwilę, by zaraz dokończyć: — albo właścicieli innych psów.
— Może faktycznie nie jestem takim złym człowiekiem?
— Może, ale z głową to u ciebie nie najlepiej. Kto o zdrowych zmysłach tułałby się po lesie całą noc?
— Nie wiedziałem, że tak daleko będę musiał zajść, by kogokolwiek znaleźć?
— Kasiu, może zawieziesz pana do miasta? — zaproponował jej ojciec, stając w progu drzwi z dzbankiem pełnym wody. — Niech tam poszuka mechanika. Może ktoś jeszcze dzisiaj naprawi mu samochód. Możemy też odholować pana samochód, gdzie będzie trzeba.
— Nie przesadzaj ojcze. Poza tym mam robotę.
— Kasiu — odezwał się ojciec swoim błagalnym tonem, który zawsze na nią działał.
— Nie Kasiuj mi tu, ojcze. Ty jesteś zbyt ufny. Skąd wiesz, że to nie jest jakiś zbok albo szajbus. Kto o zdrowych zmysłach wychodzi z lasu o świcie? Chcesz żeby mnie pobił albo zgwałcił?
— Ciebie? — uśmiechnął się i parsknął rozbawiony jej słowami. — To raczej on powinien się o siebie martwić w twoim towarzystwie.
— Nie chcę robić żadnym kłopotów — odezwał się znów Piotr.
— Kasiu — powtórzył i uśmiechnął się do Piotra lekko zażenowany całą sytuacją. — Wybacz mojej córce, ale nie należy do zbyt ufnych. Zawieź pana, proszę. Załatwisz dla mnie sprawę u Roberta i kupisz sobie nowe rękawiczki. Te aż się proszą o wymianę.
— Jak dla mnie są dobre.
— Do przesiewania piasku, córeczko.
Westchnęła ciężko i nie chcąc się kłócić z ojcem, ruszyła do domu, by się przebrać.
— Dziękuję — powiedział Piotr, wdzięczny gospodarzowi.
— Ludzie powinni sobie pomagać. Życie byłoby o wiele łatwiejsze.
— To prawda, ale takich ludzi jak pan, czy pana córka jest coraz mniej na tym świecie.
— A szkoda — odpowiedział i wypełnił pusty kubek wodą, by zaraz postawić dzbanek obok swojego gościa. — Moja świętej pamięci małżonka by pana z pewnością polubiła. Pewnie ugotowałaby nam obiad, zanim wypuściła by pana z naszego domu. Ja niestety gotować nie potrafię, a Kasia wykonuje wszystkie najcięższe prace w gospodarstwie. Pozostały nam tylko ciasteczka.
— Są bardzo dobre — pochwalił je Piotr, sięgając właśnie po jedno.
— Wypiek Kasi. Może nie lubi stać w kuchni, ale raz na jakiś czas coś pysznego upichci.
Kasia wyszła z domu. Przebrała się i spięła włosy. W ręce trzymała kluczyki i słysząc słowa ojca, powiedziała:
— Już nie rób się taki poszkodowany, ojcze. Z głodu nie umierasz.
— Ale… ja cię chwalę, córeczko.
— Tak, słyszałam właśnie. — Zaraz zwróciła się do Piotra, mówiąc krótko: — Jedziemy.
— Dziękuję raz jeszcze za wszystko. — Wstał i pożegnał się z jej ojcem, by zaraz podążyć za jego córką.
Ta zaprowadziła go do samochodu, stojącego tuż obok stodoły i gdy tylko wsiadł do środka, powiedziała:
— Już więcej się nie odzywaj.
Ruszyła uśmiechając się i pozdrawiając ręką ojca, by zaraz spoważnieć i skupić się tylko na drodze. Przejechała kawałek polną drogą, by zaraz wyjechać na główną drogę. Okolica wyglądała na bardzo spokojną, a nieliczne domy wzdłuż ulicy na niezbyt nowe. Gospodarstwa jednak posiadały rozległe ziemie uprawne za budynkami, co świadczyło o tym, że do miasta był jeszcze spory kawałek.
Przemierzali drogę w zupełnej ciszy. Ani Kasia, ani tym bardziej Piotr nie odezwał się ani słowem. Nawet radia nie włączyła, pokazując mu swoje wrogie nastawienie do pomysłu ojca. Droga wiodła wzdłuż pól uprawnych i kolejnych gospodarstw. Piotr wypatrywał drogowskazów, czy jakichkolwiek oznak zbliżania się do terenu zabudowanego, ale wciąż nic takiego nie miało miejsca. Przyklejony do szyby, pokonywał kolejne kilometry, gdy nagle ciszę przerwało jej ciche, jedno słowo:
— Cholera.
Piotr popatrzył na nią zaskoczony jej nagłym podenerwowaniem, ale już po kilku chwilach zrozumiał jej irytację. Zjechała bowiem na stację paliw, kiwając głową z niezadowolenia i psiocząc pod nosem na ojca.
— Nigdy nie zatankuje. Zawsze zostawia to mi. Zaczekaj tu chwilę.
Wysiadła z samochodu, by podejść do dystrybutora, ale Piotr mimo że nie chciał jej dodatkowo drażnić, musiał wyjść z auta.
— Zajrzę tylko do toalety, ok? — powiedział skrępowany i ruszył do środka stacji.
Na małej stacji paliw, młody sprzedawca, ze słuchawkami na uszach, żujący gumę tylko podniósł głowę, na jego widok.
— Gdzie toaleta? — zapytał Piotr.
Ten tylko wskazał drzwi na końcu sali i powrócił do oglądania filmików na swojej komórce i robienia baniek z gumy. Piotr wszedł do środka i podszedł do najdalszego pisuaru. W końcu mógł sobie ulżyć. Trochę za dużo wody wypił, by móc utrzymać to w sobie. Zadowolony z siebie, już myślał, że dalszą drogę będzie mógł spokojniej pokonać, gdy ktoś wszedł do środka i stając w drzwiach, zaśmiał się szyderczo, mówiąc:
— O kurwa, toż to nasz nieboszczyk.
Piotr aż przestał oddychać, słysząc znajomy głos, o którym z chęcią by zapomniał. Pablo zamknął za sobą drzwi do toalety i wyciągnął nóż, mówiąc:
— Zaszlachtuję cię tu jak prosiaka.
Napastnik rzucił się do ataku. Piotr w ostatniej chwili odskoczył i uderzył go drzwiami z kabiny. Zaskoczony Pablo cofnął się o kilka kroków, trzymając się za bolącą głowę. Piotr nie namyślając się ani chwili, wskoczył do kabiny i zamknął się w niej. Ku jego zaskoczeniu, nie był jedyną osobą w kabinie. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że mógłby ktoś w niej być, gdy on korzystał z pisuaru. Jednak jeszcze większym zaskoczeniem było to, że znajdował się tu Adam. Wytatuowany na całym ciele i groźnie wyglądający były współlokator z sali szpitalnej.
— Rozwaliłeś mi nos! — krzyczał wściekły Pablo i zaczął szarpać za drzwi. — Otwieraj!
— Chyba masz kłopoty — odezwał się Adam niezbyt przejęty całą sytuacją.
Piotr przerażony trzymał drzwi z całych sił, broniąc dostępu do środka. O niczym teraz nie myślał, jak tylko o uratowaniu się przed szalonym i rozsierdzonym mordercą. Nagle Pablo przestał ciągnąć drzwi, a zaraz tuż obok Piotra głowy przebił się nóż do środka.
— Odsuń się — powiedział najspokojniej w świecie Adam i wziął zamach nogą, by kopnąć w drzwi z całych sił.
Te znów trafiły napastnika, który poleciał na ścianę z pisuarami. Z jego złamanego nosa poleciało jeszcze więcej krwi, ale Adam nie miał zamiaru odpuszczać. Wymierzył mu solidny cios z pięści w twarz, po czym pochwycił jego głowę i grzmotną nią o pisuar. Poprawił raz jeszcze, aż nóż wyleciał mu z ręki. Wtedy zaczął go okładać pięściami po twarzy, aż nie był w stanie już nic zrobić. Jego krew pryskała na ścianę i podłogę. Piotr przestraszony, stał wciąż w kabinie i nie wiedział teraz, czy ma się bać, czy dziękować wybawcy. Patrzył na Adama, którego zaciśnięte pięści ociekały krwią ich napastnika.
— Widziałeś tego drugiego? — zapytał go Adam, ale Piotr nie był w stanie trzeźwo myśleć, ani działać. Stał wciąż w miejscu i tylko patrzył na ciało zmaltretowanego Pablo. — Hej! Mówię do ciebie. Jest tam jeszcze ktoś?
— Nie wiem. Nie widziałem.
— Uchyl drzwi i rozejrzyj się.
— Ja?
— Tak, ty. Idź.
Piotr niepewnie i pełen strachu wyszedł z kabiny, by podejść do drzwi wyjściowych. Początkowo uchylił je delikatnie, aż w końcu otwarł je szerzej. Nie zobaczył jednak nikogo, prócz młodego sprzedawcy wpatrzonego nadal w ekran swojej komórki. Miał na uszach słuchawki, które z pewnością sprawiły, że nic nie słyszał, co się właśnie wydarzyło w jego toalecie.
— Nie ma nikogo.
— Pomóż mi go przenieść.
Obaj podnieśli ciało zabójcy całe we krwi i usadowili na ziemi, przy muszli klozetowej. Zamknęli drzwi kabiny i Piotr chcąc jak najszybciej wyjść z toalety, powiedział:
— To ja już pójdę.
— Ręce — odpowiedział mu krótko Adam.
Piotr był w tak dużym szoku, że nie bardzo wiedział, o co mu chodzi. Czuł jak jego ciało się całe trzęsie i tylko patrzył na swojego krwawego wybawcę.
— Umyj je, jak chcesz stąd wyjść — wytłumaczył mu poirytowany jego zachowaniem.
Piotr teraz dopiero zobaczył krew na własnych rękach. Wciąż przestraszony, czuł jak serce mu bije, a dłonie drżą. Z trudem odkręcił kurek z ciepłą wodą i zaczął zmywać nie swoją krew.
— Uspokój się i wyjdź. Tak żeby nikt niczego nie podejrzewał — powiedział do niego Adam, w ogóle nieprzejęty całą akcją.
Dla Piotra to było niepojęte. Nigdy nikt nie chciał jego śmierci. Nikt mu nawet nożem nie groził. Patrzył tylko na zmywaną wodą krew spływającą z jego dłoni. Nie potrafił się uspokoić. Nie mógł tego ot tak zrobić. Przecież, przed chwilą mógł zginąć. Nagle poczuł jak dźwiga mu się żołądek i ledwo zdążył do drugiej kabiny.
— Wiesz, że należałoby go dobić — usłyszał słowa Adama za swoimi plecami. — Póki żyje, będzie cię ścigał.
Piotr znów musiał zwymiotować.
— Ja… ja, nie mogę — odpowiedział po chwili.
— Groził twojej rodzinie.
— Ale…
— On nie będzie miał skrupułów. Gdy dojdzie do siebie, znajdzie ciebie i twoich bliskich.
— Ale ja nie mogę nikogo zabić.
— Chcesz mu pozwolić skrzywdzić twoich bliskich?
— Nie, ale…
— Masz jego nóż. Wystarczy jedno cięcie.
Przerażony Piotr nawet słuchać o tym nie mógł. Przecież on nigdy nikogo nie skrzywdził. Jakby mógł teraz kogoś zabić?
— Czas ucieka — ponaglał go Adam.
— Ja…
— Weź ten nóż — rzekł, podając mu go do ręki i dodał: — wbij go w jego serce albo poderżnij mu gardło. Zrób to!
— Ale ja…
— Szybciej, bo zaraz ktoś tu przyjdzie. Zrób to!
Piotr wstał z ziemi i trzymając w ręce nóż, podszedł do nieprzytomnego napastnika. Ręka mu się trzęsła, nogi miał jak z waty i ledwo mógł stać. Patrzył na zakrwawione ciało Pabla i zaciskał pięść na rękojeści noża.
— Tylko tak uratujesz swoją rodzinę. Zrób to!
Piotr przyklęknął i podniósł nóż wysoko, chcąc wbić mu go w serce. Trzymał go w górze, walcząc sam ze sobą, aż w końcu odrzucił go na bok i wstał, mówiąc ze łzami w oczach:
— Nie mogę. Nie mogę zabić człowieka. Nie zrobię tego.
— Żałosny jesteś. Wyjdź stąd i odjedź jak najszybciej. Ja się tym zajmę. Ty lepiej ostrzeż swoją rodzinę, bo będą na nią polowali.
Piotr wyszedł z łazienki. Nie chciał wiedzieć, co się dalej stanie. Dla niego było niepojęte, jak może człowiek pozbawić życia innego człowieka. Zamknął za sobą drzwi i od razu natrafił na Kasię, która właśnie płaciła za paliwo. Stanął w miejscu. Nie wiedział, czy coś słyszała, czy może czegokolwiek się domyśla.
— A mówią, że baby w kiblu długo siedzą — powiedziała i ruszyła do wyjścia. — Jedziemy.
Młody kasjer tylko uśmiechnął się, wpatrując się w niego. Piotr przyspieszył i podążył za dziewczyną, by już po chwili usiąść w samochodzie tuż obok niej.
Gdy ruszyli, kątem oka zauważył stojące na boku czarne BMW, przy którym stało dwóch groźnie wyglądających mężczyzn. Jednym z nich był Bolec. Piotr odruchowo odwrócił głowę od niego i schował się delikatnie, przed jego wzrokiem.
— A tobie, co? — od razu zareagowała Kasia.
— Nic, nic, jedź proszę.
Dostrzegła w lusterku czarne auto i typów spod ciemnej gwiazdy, którzy odprowadzali wzrokiem jej samochód. Nie robili oni na niej żadnego wrażenia, ale widząc strach w oczach swojego pasażera, tylko pokiwała z poirytowaniem głową i wyjechała na główną ulicę.
***
Gdy dojechali do miasta, zatrzymali się na małym parkingu sklepu spożywczego, gdzie Kasia miała sprawę do załatwienia. O tej porze na ulicy panował większy ruch, niż na chodnikach. Część sklepów dopiero się otwierała, a ich sprzedawcy i właściciele zapraszali do środka różnymi standami, wystawianymi przed wejściem.
— Dalej już sobie dasz radę — powiedziała. — Idź tą ulicą. Tam znajdziesz dobrego mechanika.
— Dziękuję raz jeszcze.
Oboje wysiedli z samochodu, a Piotr rozglądając się po ruchliwej okolicy, zapytał:
— A którędy dojdę do dworca?
— Idąc w tym samym kierunku, ale po co ci dworzec?
— Tak na wszelki wypadek, gdyby mechanik nie miał dla mnie czasu.
— Też tak może być — odpowiedziała obojętnie.
— Dziękuję wam jeszcze raz. Nie wiem, jak się odwdzięczę.
— Wystarczy, żebyś już po lasach nocami nie latał.
Kasia uśmiechnęła się delikatnie i weszła do sklepu, a on podążył we wskazanym kierunku. Teraz najważniejszym dla niego pragnieniem było jak najszybsze dotarcie do dworca i powrót do Katowic. Musiał dowiedzieć się, czy jego rodzina jest bezpieczna. Nic innego się nie liczyło.
Przemierzał kolejne ulice. Przeszedł obojętnie obok warsztatu mechanika, którego mu wskazali. Mijał pospiesznie innych ludzi na chodnikach. Podenerwowany, aż chodził w miejscu, gdy musiał czekać na sygnalizacji świetlnej, na przejściu dla pieszych. Inni ludzie patrzyli na niego z politowaniem, ale nie przejmował się ich wzrokiem. Przyspieszył jeszcze bardziej, by jak najszybciej przejść na drugi koniec ulicy. Jeszcze kilka metrów i w końcu doszedł do upragnionego dworca. Przed nim właśnie cofała się ciężarówka, przez to musiał znów poczekać. Teraz jego myśli krążyły już wokół rozkładu jazdy pociągów. W duszy modlił się, by znaleźć jak najszybszy transport do Katowic.
W końcu ciężarówka odjechała i już chciał przejść przez ulicę, gdy zobaczył stojących przed dworcem dwóch postawnych mężczyzn. Jednego z nich znał i to on właśnie z nieukrywaną radością patrzył na niego, czekając aż podejdzie. Bolec wraz ze swoim kumplem już byli na miejscu i przewidzieli jego zamiary. Piotr aż zamarł nie wiedząc, co ma czynić. Stał prawie na środku jezdni i nie wiedział, czy iść do przodu, czy uciekać. Nagle ktoś zatrąbił na niego i ocknął się z zamyślenia. Zawrócił na chodnik, ale wciąż wymieniał się spojrzeniami ze swoimi porywaczami. Bolec palcem wskazującym zachęcił go do podejścia. Jego kompan, wyglądający równie groźnie jak on jednak nie zachęcał do posłuchu. W końcu obaj ruszyli w jego kierunku. Piotr natychmiast zaczął uciekać. Biegł ile miał sił przez kolejne ulice, potrącając przy tym przechodniów. Bolec wraz z kolegą nie zamierzali odpuścić. Ludzie im się rozchodzili, nie chcąc mieć do czynienia z osiłkami. Piotr wbiegł na kolejną ulicę. Już nie patrzył, czy coś jedzie. Prawie wpadł pod jeden z samochodów. W końcu udało mu się oddalić od napastników i postanowił schować się w jednym z pasażów handlowych. Było w nim sporo osób, przez co z trudem się między nimi przeciskał. W końcu wyszedł na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy i nie bardzo wiedząc, gdzie jest, wybrał się w prawą stronę. Mijał kolejne sklepy i zaparkowane auta, ale zobaczył na rogu ulicy Bolca, rozglądającego się za nim. Ich spojrzenia szybko się ze sobą połączyły. Zbir natychmiast ruszył w jego kierunku, a Piotr zawrócił, chcąc mu jak najszybciej uciec. Wtedy zobaczył biegnącego na niego drugiego z napastników. Rozpychał się pośród przechodniów, by jak najszybciej dotrzeć do niego. Piotr wbiegł na ulicę i zatrzymując na niej samochody, przechodził między nimi, próbując uciec pościgowi. Dwaj napastnicy nie odpuszczali. Ludzie patrzyli na nich zaskoczeni, ale nikt nie reagował. Piotr przerażony dobiegł do końca następnej ulicy i już miał przebiec na drugą stronę, gdy wpadł na maskę wyjeżdżającego zza zakrętu samochodu. Kierująca nim dziewczyna już chciała się na niego wydrzeć, gdy zorientowała się, kim jest fajtłapa wpadająca jej pod samochód.
— Zaś ty? — zapytała zaskoczona.
— Proszę cię, pomóż mi.
Spojrzała na osiłków, zbliżających się do nich. Nie pytała o nic. Otwarła drzwi i krzyknęła:
— Wsiadaj!
Usiadł tuż przy niej i po piskach ruszyli z miejsca. Bolec wraz ze swoim kumplem z trudem oddychając, musieli się zatrzymać i tylko odprowadzili ich wzrokiem, sklinając pod nosem.
— Dziękuję — powiedział Piotr, ledwo łapiąc oddech.
— Co to za jedni? — zapytała, ale nie był w stanie jeszcze nic powiedzieć. Ciężko oddychał i tylko spoglądał do tyłu, na bezradnych napastników. — Czego chcieli od ciebie?
— Nie wiem — skłamał.
— Co im zrobiłeś?
Piotr aż zaniemówił. Tylko spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że jest winny śmierci syna ich szefa. A możliwe też, że w śmierci kolejnego ich człowieka ma współudział.
— To przed nimi chowałeś się na stacji?
— Co? Nie.
— Mów prawdę albo cię tutaj wysadzę!
— Nie, proszę jedź.
— Wiesz, że jestem do tego zdolna. Nie lubię ludzi, a szczególnie kłamców.
— Powiem ci wszystko, tylko jedź.
Spojrzał jeszcze w lusterko, upewniając się, że nikt ich nie śledzi. Wciąż jeszcze był przerażony i czuł, że jeszcze do końca się nie uspokoił.
— No, więc? — popędzała go Kasia.
— Oni… oni oskarżają mnie o śmierć jednego z nich. Ale to był wypadek! Głupota! My się tylko ścigaliśmy! To nie moja wina, że on wypadł z drogi. Jakbym mógł mu pomóc, to bym to zrobił. Chciałem, ale jego samochód wybuchł. Przyrzekam, chciałem go ratować.
— Dobra, uspokój się.
— Jakbym mógł cofnąć czas…
— Ale nie możesz. Byłeś na policji?
— Nie, ale oni zabili policjanta w szpitalu. Stamtąd mnie porwali.
— Porwali cię?
— Tak i chcą mnie zabić. Grozili nawet mojej rodzinie.
Kasia przez chwilę ucichła, składając wszystko w całość i zaraz zapytała:
— Czyli ty im uciekłeś. Przez to znalazłeś się u nas?
Piotr tylko przytaknął głową i znów się obejrzał za siebie.
— Pamiętam ich samochód. Nie jadą za nami — uspokoiła go Kasia. — To jedźmy na policję. Oni ci pomogą.
— Ja muszę dostać się do Katowic. Oni grozili mojej rodzinie. Muszę ich ostrzec.
— Póki tu są, nic im nie grozi. Poza tym, ty im raczej nie pomożesz, a policja tak.
4. Śledczy
Na komisariacie policji, do Piotra i Kasi zszedł wezwany przez dyżurkę śledczy. Sprawiał wrażenie doświadczonego policjanta. Nie tylko ze względu na swój wiek, ale i swobodę, którą było widać w nim zarówno przy powitaniu z policjantami w dyżurce, jak i zwróceniu się do ludzi.
— Witam, nazywam się śledczy Tomasz Warny. Zapraszam do mnie.
Kasia zadowolona z reakcji policji od razu ruszyła za nim. Piotr nieśmiało podążał na końcu, aż wąskimi korytarzami doszli do skromnego pokoju.
— Usiądźcie, proszę — zaprosił ich do siebie i zamknął za sobą drzwi.
Sam zasiadł za swoim biurkiem i przyglądając im się uważnie, zapytał:
— Podobno chcecie zgłosić przestępstwo?
— Tak i to nie jedno — odpowiedziała mu Kasia.
Tomasz Warny złączył swoje dłonie i nie odrywając od nich wzroku, rzekł:
— To słucham.
— Chcieliśmy zgłosić porwanie i morderstwo — odpowiedziała mu i zwróciła się do Piotra: — Opowiadaj.
Piotr bojąc się o siebie i o to, jak jego słowa będą odebrane, nie bardzo wiedział, jak ma to wyjaśnić. Szukał dobrych słów w głowie, gdy śledczy go uprzedził:
— Kto pana porwał?
— Nie wiem jak się nazywa, ale ma niedaleko stąd dom. Mogę wskazać.
— A dlaczego miałby pana porwać?
Piotr znów zamilkł.
— Ponieważ właściciel tego domu sądzi, że jest on odpowiedzialny za śmierć jego syna. Ale to był wypadek.
Nagle śledczy wyprostował się w swoim fotelu i odchylił do tyłu, nie kryjąc swojego zaskoczenia.
— Czyli to pan jest tym kierowcą, który zabił syna Kasztelana
— Kogo? — zapytała od razu Kasia.
— Miejscowego biznesmena.
— Chyba gangstera. Widziałam jego ludzi. To na pewno nie byli maklerzy.
— Mamy kilka podejrzeń co do niego, ale wszystko na razie jest w toku.
— To lepiej zacznijcie działać szybciej. On musiał uciekać przez pół miasta, by nie dać się złapać jego zbirom.
— Nie przydzielono panu ochrony?
— W szpitalu był policjant…
— Zabił go właśnie jeden z ludzi tego… Kasztelana, jak go pan nazwał — znów wytłumaczyła za niego Kasia, nie mogąc patrzeć na to, jak on krępuje się przy każdej odpowiedzi. — Musicie się nim zająć, inaczej go dopadnie. A jeszcze groził jego rodzinie. Im też musicie zagwarantować bezpieczeństwo. I to najlepiej już.
— Pomału, spokojnie proszę panią. To nie tak działa.
— A jak? Jesteście policją? Służycie społeczeństwu? Macie swoje hasło: „pomagamy i chronimy”? To chrońcie go.