E-book
7.35
drukowana A5
15.51
Współczesny Abraham

Bezpłatny fragment - Współczesny Abraham


Objętość:
23 str.
ISBN:
978-83-8351-482-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 15.51

„Współczesny Abraham”

„The Thrill Is Gone” rozbrzmiewało dobrą minutę, zanim Mateusz podniósł się i wyłączył budzik. Szczerze nienawidził tej piosenki, ale zegarek, który otrzymał w prezencie od ukochanego syna miał wgraną tylko tę jedną melodię, więc niestety był skazany na pobudki w rytmie bluesa. Niechętnie wstał z łóżka. Perspektywa dwunastu godzin pracy napawała go wstrętem, na samą myśl o fabryce śrubek robiło mu się niedobrze, ale cóż mógł poradzić. Nie biorąc podwójnie płatnych nadgodzin, nie utrzymałby siebie i Damiana. Przez sześć dni w tygodniu dom służył mu wyłącznie za noclegownię. Choć serce mu się krajało, bo Damian wychowywał się praktycznie bez ojca, to, jak dotąd, nie znalazł lepszego rozwiązania. Już szesnaście lat, odkąd jego żona zmarła przy porodzie, łączył pracę zawodową z samotnym rodzicielstwem. Dla swojego jedynaka zrobiłby wszystko. To głównie dla niego tak się poświęcał — o ile sam jadł przeważnie ziemniaki oraz chleb z masłem i kiełkami, to dieta Damiana składała się z najwyższej jakości składników. Przecież dziecko jest najważniejsze, prawda?

Przez rolety zasłaniające okna przedarły się pierwsze promienie słoneczne. Wschód. Mateusz wziął szybki prysznic, zjadł śniadanie i wyruszył do znienawidzonej fabryki śrubek. Pocieszał się myślą, że to już piątek, a w tym tygodniu oznaczał on ostatni dzień męki, bo oprócz niedzieli dostał od przełożonego też wolną sobotę, którą w całości planował spędzić z synem.

*

Ksiądz Albert przygotowywał się do wieczornej mszy, jednocześnie zastanawiając się, jakie kazanie wybrać na następny dzień. „Pojutrze” już go tak nie zajmowało, bo w niedzielę zazwyczaj powtarzał jedno z kazań ze środka tygodnia. Od poniedziałku do piątku mury kościoła odwiedzali głównie zagorzali katolicy — wtedy musiał się przykładać, bo tacy od razu zauważyliby każdą fuszerkę. W niedzielę parafianie wydawali się przychylniejsi jego słowom albo to on mniej się stresował. Od jakiegoś czasu dręczyły go wyrzuty sumienia, czuł, że zaniedbuje Boga, że swoje — niegdyś — powołanie zaczął traktować jak zwykłą pracę. Z jednej strony nie chciał rozczarować swego Pana oraz ludzi, którzy mu ufali, a z drugiej nie potrafił się zmusić do jakiegokolwiek większego wysiłku związanego z Kościołem. Myślał o wypaleniu zawodowym — czy mogło ono dotknąć sługę Bożego? Czytał kiedyś artykuł na ten temat, napisany przez znanego doktora psychologii, obfitujący w informacje dotyczące różnorodnych metod terapii. Za każdym razem jednak, kiedy przypominały mu się fragmenty owego artykułu, próbował je usunąć z pamięci — po pierwsze nie wierzył w sukces takich rozwiązań, a po drugie, nawet gdyby chciał, nie mógł zgłosić się do podobnych punktów, ponieważ jego kariera „silnego i pełnego wiary duszpasterza” prawdopodobnie ległaby w gruzach.

*

Sobota. Damian jeszcze spał, a Mateusz już się krzątał w kuchni. Przygotowywał śniadanie sam, bo nie chciał czekać, aż syn się zbudzi. Za bardzo zależało mu na czasie — dziś był ich dzień, tak upragniony dzień, który spędzą razem. Już od dłuższego czasu planowali wspólny piknik na łące za miastem.

— Damian, pobudka!

— ………

— Damian, już późno — powtórzył Mateusz

— Dobra, już wstaję.

— Łąka czeka! — zawołał Mateusz z wyczuwalną radością w głosie. Nie mógł się doczekać zwłaszcza momentu, kiedy wręczy Damianowi podwójne zaproszenie do kina na „Miasto Boga”. Chciał, by jego syn obejrzał ten film w towarzystwie swej przyjaciółki Anny. Wiedział, że młodzi nie wybraliby tego tytułu z własnej woli, więc podjął decyzję za nich, bo uważał, że obraz jest naprawdę wart zobaczenia na dużym ekranie. Już wyobrażał sobie ich wspólne dyskusje po projekcji, bo oczywiście dla siebie zakupił dokładnie taki sam bilet.

— Jestem. — Damian stanął w progu kuchni i lewą ręką przecierał zaspane oczy.

— Wyprawę czas zacząć! — krzyknął Mateusz, po czym założył plecak, a przez barki przerzucił gruby koc.

Czas spędzany z synem mijał mu zawsze wyjątkowo szybko, w jego odczuciu zegar wyraźnie przyspieszał, w przeciwieństwie do fabrycznej rzeczywistości, która jawiła mu się niczym kraina z szafy Lewisa. I tym razem zachód słońca go zaskoczył. Mateuszowi zawsze było mało, zasmucił się jak dziecko, gdy nadszedł czas powrotu. Sobotni piknik jeszcze zanim na dobre się skończył, już zajął honorowe miejsce pośród wspomnień związanych z synem — nawet pomimo niewielkiej rysy obniżającej wartość tego dnia — ku zdziwieniu Mateusza prezent w postaci biletów nie wzbudził w Damianie tak wielkiego entuzjazmu, jakiego się spodziewał…

*

Dochodziła północ. Mateusz leżał w łóżku z zamkniętymi oczami, jednak przed objęciami Morfeusza zasłaniały go gęste myśli — myśli o Damianie… Jedynym synu… Coraz częściej dostrzegał w nim już nie dziecko, ale młodego mężczyznę. Przygnębiało go to — jeszcze dwa lata i jego Damian wejdzie w dorosłość — co to będzie oznaczać dla ich relacji, dla ich związku? Tego Mateusz nie wiedział i obawiał się. Oczywiście przede wszystkim pragnął szczęścia swojego jedynaka, lecz gdzieś w głębi duszy tlił się strach — strach przed nową rodziną, przed stratą, przed samotnością… Czuł, że jak do tej pory za mało nacieszyli się wspólnym życiem, irytowała go niezbędność dwóch największych pożeraczy czasu — pracy i szkoły. Zazdrość. Znów poczuł to nieprzyjemne ukłucie. Anna, nauczyciele, sąsiedzi, nawet ekspedientka w pobliskim sklepie — miał wrażenie, że wszyscy oni widują go częściej. Jak to jest tęsknić za synem, słysząc jednocześnie jego chrapanie, dochodzące zza ściany — Mateusz wiedział doskonale, wszak codziennie musiał znosić nie tylko tęsknotę, bijącą z jego wnętrza, ale też podejmować walkę z pokusą przytulenia syna i niewypuszczenia go ze swych ramion do końca życia. Był pewien, że dla takiego chłopca jest w stanie się zabić. To nie miłość obsesyjna, to pełna miłość rodzicielska, której objawy zewnętrzne nie wykraczały ponad normę, a refleksje, wynikające z luźnego strumienia świadomości, przez wielu ludzi wypierane, tu miały szanse się pojawić — dzięki odwadze szczerego umysłu. Odwadze. Odwadze? Mateusz czuł się nieswojo myśląc o sobie w ten sposób — przy tylu lękach o przyszłość, które go dręczyły, nie wiedział, czy ma prawo używać takiego słowa.

Kolejna bezsenna noc, a przecież nazajutrz czekała ich msza — powinien wypocząć, by mieć siły na przyjęcie słów księdza. Prawie świtało, a jego ciało dopiero teraz stawało się coraz cięższe i cięższe, a potem jakby się zdematerializowało.

*

Długie przygotowania do niedzielnej mszy to już tradycja wyniesiona z domu rodzinnego Mateusza. Nie tylko elegancki wygląd zewnętrzny był ważny, ale i wewnętrzny — przed wyjściem zawsze pamiętali o rachunku sumienia i modlitwach dziękczynnych — spuścizna po dziadku, który zawsze powtarzał, że to upiększa ducha.

Jeszcze tylko wyrównanie krawata i mogli wychodzić. Piętnaście minut do rozpoczęcia — idealny czas, by zająć miejsce w ławce blisko ołtarza i wyraźnie widzieć księdza Alberta. Dla Mateusza równie ważna jak przekaz werbalny była mimika. Pomimo niewyspania bez trudu skupiał się na jednym i drugim. Kazanie. Upewniwszy się czy Damian nie sprawia wrażenia rozkojarzonego, usiadł i skoncentrował się na przesłaniu, jakby skierowane było specjalnie do niego.

„… i szedł Abraham do kraju Moria. Szedł z myślą, że wypełni to, o co prosił go Bóg. Miał ze sobą drwa do spalenia ofiary, nóż oraz syna Izaaka. Na pytanie Izaaka o baranka na całopalenie, odpowiedział tylko: >Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój<. Na wzgórzu w milczeniu zbudował ołtarz, związał Izaaka, po czym chwycił nóż, by zamachnąć się i złożyć w ofierze swego syna. Czyż nie jest to prawdziwa miłość? Miłość, jaka w dzisiejszych czasach się nie zdarza? Abraham tak mocno kochał Boga, że był gotów oddać mu to, co miał najlepsze. To, co miał najlepsze! Dla Boga chciał zabić długo wyczekiwanego syna, którego wreszcie urodziła mu Sara. Na taki krok mógł się zdecydować tylko bogobojny człowiek, wiedzący, że żadna ofiara nie jest zbyt wielka, jeśli tylko Bogu ma być złożona. Izaaka…”

Mateusz już nie słuchał. Z wypiekami na twarzy mruczał coś pod nosem.

*

Nadszedł poniedziałek — dzień, który miał wyglądać zupełnie inaczej, niż wszystkie dotychczasowe. Czy to ironia losu? Reakcja na niedawną prośbę znudzonego Damiana, siedzącego w odrapanej sali szkolnego budynku i bazgrzącego w zeszycie „Boże, spraw, by wreszcie poniedziałek różnił się od poniedziałku, wtorek od wtorku, środa od środy, czwartek od czwartku, a piątek od piątku, bo umrę!!!”? Jeśli tak, przerażenie powinno ogarnąć całą ludzkość i sprawić, że nikt już nigdy nie ośmieli się zapisać, wypowiedzieć, ani nawet pomyśleć jakiegokolwiek życzenia. Poniedziałek, szesnastego marca dwa tysiące trzydziestego roku — tego dnia Rutyna zrezygnowała z opieki nad Damianem Kotnickim. Tego dnia budzik, wyłączony przez Mateusza, nie zadzwonił i nie obudził jego jedynego syna do szkoły.

— Tato! Ałaa, tato… Kurwa mać, co ty kurwaa! Ahrr… — Mateusz nie zwracał uwagi na krzyki chłopca, wiedział, że syn go nie zrozumie, że nie jest gotowy. Niewielu ludzi jest na tyle dojrzałych, by świadomie zostać bohaterem. On też do niedawna nie był, ale teraz już wie, że to, co wcześniej postrzegał jako dobro, szczęście, poświęcenie, było tylko złudzeniem. Do jakiej świętości mogła doprowadzić Damiana Anna? Był głupcem, myśląc, że rzeczy ziemskie są ważne, że napełniają radością, że uczą — to wszystko bzdura. Prawda nie jest ziemska, miłość nie jest ziemska.

— Synu, ten akt nie jest ziemski!

— Co ty kurwa pierdolisz?! Puść mnie, tato, błagam Cię!!!

— Ten akt nie jest ziemski! Robię to dla ciebie! Dzięki księdzu Albertowi! On jest święty, a jeśli nie jest, to będzie, bo to wszystko się dzieje dzięki niemu! Ksiądz Albert to wysłannik Boży, którego nikt nie rozumiał! Czemu na ciebie, synu, nie spłynęła łaska, jak na mnie? Choć to pytanie bardziej do Boga… Boże, czy wtedy byłoby zbyt łatwo? Czy o to chodzi?

— Tato, kurwa, błagam cię, odbiło ci! Przecież ksiądz nie to miał na myśli, żeby po jego kazaniu wszyscy, kurwa, na ulice wyleźli i się zaczęli napierdalać! Przecież nie możesz mnie zabić! Jesteś moim ojcem! Kochasz mnie! To jakaś paranoja!

— Damian, kochanie… Mi też nie jest łatwo. Ksiądz Albert jest Wybranym. Wybranym przez Boga. Z jego ust płynęły święte słowa. Święte słowa nigdy nie są proste, Bóg jest Słowem, a Bóg też nie jest prosty, święte życie nie jest proste… Święte słowa…

— Kurwa! Jakie święte słowa?! Boże, błagam… Boję się, proszę… Kurwa…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 15.51