E-book
23.63
drukowana A5
54.82
Wrzeciono Świata

Bezpłatny fragment - Wrzeciono Świata


Objętość:
185 str.
ISBN:
978-83-8414-498-5
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 54.82

Prolog — Zanim planeta pękła

„Niektórych rzeczy nie powinno się widzieć z zewnątrz. Niektórych wersji siebie też nie.”

— notatka z dziennika badawczego Tenasta Vore, Ośrodek Obserwacji Warstw

LOKALIZACJA: Obserwatorium Warstw, Synera — 603 lata przed czasem głównym

Wieża była pusta, chociaż wypełniał ją hałas.

Brzęczenie rdzeni obliczeniowych, pisk harmonii czasoprzestrzennych i oddechy ludzi, którzy udawali, że wszystko mają pod kontrolą. W samym centrum, w sali katedralnej pełnej urządzeń ze światła i szkła, Wrzeciono Świata obracało się wolno — nie fizycznie, ale w danych. Rzeczywistość wokół niego drgała jak napięta błona. Tenast Vore, główny badacz projektu „Interwarstwowej Synchronizacji Rezonansowej”, nie spał od trzech dni. Ale jego oczy nie potrzebowały snu. Tylko potwierdzenia.

— Stabilność w pasmach… znika — powiedział.

— Ale czy wciąż mamy zgodność topologiczną? — spytała technomag Meryss, rozświetlając dłonią projekcję czterech wersji Synergy, każda była inna.

W jednej — świat wyglądał na pusty, martwy.

W drugiej — pokryty był porostami, a niebo pulsowało.

W trzeciej — wszystko było zbudowane z geometrii i błędu.

W czwartej — byli oni sami, ale starsi, wyblakli, zmienieni. Wrzeciono zaczęło się rozgrzewać. Nie emitowało światła.

Wciągało je.

— To nie projekcje — szepnęła Meryss. — To echa. One nas pamiętają.

— To nie nas pamiętają — odpowiedział Tenast. — To próby. Nieudane, zatrzymane wersje Synergy. Równoległe odbicia… gdzie coś poszło nie tak. A my właśnie je… budzimy.

Dźwięk zmienił się — z brzęczenia w jęk.

Jakby Wrzeciono próbowało coś powiedzieć, ale miało tylko geometrię i wektor zamiast języka. Na dolnych poziomach zaczęły gasnąć systemy.

Jedna z badaczek zaczęła krzyczeć, że „czas się zatrzymał na jej lewym oku”. Inna upadła — nie dlatego, że była chora, ale bo jej ciało przestało być zsynchronizowane z grawitacją. Tenast spojrzał na centralny rdzeń — kamień pełen runów, połączony z siecią splątanych żył optomagicznych. Zakręcił głową.

— To jeszcze nie dziś — powiedział. — Dezaktywować, zanim…

Ale zanim zdążyli, Wrzeciono spojrzało. Nie miało oczu. Ale patrzyło.

Każdy w sali zobaczył siebie — w innej wersji świata.

Niektórzy jako zgliszcza. Inni jako bogowie.

Jeden badacz widział siebie jako coś zielonego i drżącego, z tysiącem kończyn. Inna — jako światło. Wtedy rozległ się dźwięk pękającej rzeczywistości — nie fizyczny, tylko mentalny. Jakby coś w planecie się „rozluźniło”. Prawa przestały obowiązywać.

— To tylko test — wyszeptał Tenast. — To nie miał być…

Ale już wiedział, to był pierwszy wyłom.

— Odłączcie zasilanie. TERAZ.

Głos Tenasta Vore nie niósł już autorytetu, tylko panikę otoczoną kalkulacją. Ale było za późno. Runiczny rdzeń Wrzeciona rozświetlił się z wewnątrz, jakby coś go nadgryzło od środka. Linia centralna zaczęła wirować — nie fizycznie, ale na poziomie koncepcji. W oczach obserwujących urządzenie było i nie było. Istniało i znikało. Było idealnie symetryczne, a potem miało kształt drzewa, oka, błędu. Meryss próbowała zerwać zasilanie, ale jej ręka zniknęła, zanim dotknęła panelu. Dosłownie: jej dłoń została rozcięta czasowo — nie krwawiła, tylko zamarła, jakby zatrzymała się w innej wersji siebie.

— Wrzeciono… przecięło nić — wydusił jeden z technomagów, trzymając się za głowę.

Z sufitu zaczęły sypać się iskry wspomnień — nie światło, tylko obrazy. Sceny z życia, które nie należały do nikogo obecnego. Obce dzieci, nieznane miasta, fragmenty rozmów w językach, których nikt nie znał. To nie były halucynacje.

To były rzeczywiste echa alternatywnych Syner.

SYSTEM: BRAK OSADZENIA W RZECZYWISTOŚCI

Obiekt centralny (Wrzeciono) zainicjował proces ROZPINANIA

Detekcja anomalii:

— TRZY OSIE RZECZYWISTOŚCI

— WERSJE NIEKOMPATYBILNE

— ECHO PAMIĘCI PLANETY AKTYWNE

— BŁĄD: CZŁOWIEK NIE MOŻE ISTNIEĆ JEDNOCZEŚNIE Zgasły światła. Ale nie zniknęło światło.

Zgasła stałość. Podłoga zmieniła się w materiał z innego wymiaru. Ściany przestały się zgadzać na to, że mają być proste. Wszystko stało się nielogiczne i płynne jak woda pełna idei. Ludzie zaczęli krzyczeć, ale ich głosy rozdzielały się na warstwy. Jeden krzyk brzmiał jak metal. Drugi jak modlitwa. Trzeci jak echo w głowie. A potem… świat zrobił „klik”. Nie jak przełącznik. Jakby coś naprawdę ogromnego nagle przestało być jednym kawałkiem.

— ODSUŃCIE SIĘ! — krzyknął Tenast. — To nie my coś otworzyliśmy. To świat nas wypuścił!

Wrzeciono rozświetliło się na biało — nie fizyczne światło, ale światło metafory, światło znaczenia. I wtedy Synera pękła.

Nie wybuchła. Nie rozpadła się. Po prostu… przestała być spójna. Ci, którzy przeżyli w Górnym Korytarzu, znaleźli się w przestrzeni logicznej, sztywnej, technologicznie czystej.

Ci, którzy zostali głębiej, zostali wessani w magię — w przestrzeń gdzie wspomnienia są bardziej rzeczywiste niż materie. Reszta… po prostu została rozciągnięta pomiędzy. Ciała się zlały. Umysły odparowały. W niektórych miejscach światło zawisło w powietrzu jak duch, który nie wie, czy ma świecić, czy być wspomnieniem. Tenast siedzi na zgliszczach.

Tylko on. Reszta to szkło, dym, czas, który nie płynie.

Wrzeciono leży — skręcone, ale żywe. Z jego środka wychodzą linie — nie kabli, nie światła. Możliwości. Tenast się śmieje.

Bo rozumie, to nie była katastrofa. To była decyzja świata

600 lat później

Planeta jest inna. Podzielona. Pokręcona. Pusta na granicach.

Wrzeciono leży gdzieś w ruinach, pełne gniewu i resztek światów, które nie powinny istnieć. Ale coś się budzi. I znowu zaczyna mówić.

Rozdział 1: Głos rdzewiejącego kompasu

Niebo było martwe. Nie w przenośni. Po prostu… martwe. Jak oczy maszyn, które patrzą, ale nic nie widzą. Pod tym niebem leżało miasto bez imienia. Puste. Rozciągnięte między czasem a pamięcią. Wieże stały nieruchomo, przypominały zęby — puste w środku. Kable transmisyjne rdzewiały nad ulicami, które dawno zapomniały o krokach ludzi. Lira poruszała się powoli. Nie z ostrożności. To był rytuał.

Każdy krok — sposób na pogodzenie się z faktem, że wszystko tutaj kiedyś żyło. Mówiła sobie, że szuka części: przekaźników, runicznego złomu, czegoś, co da się sprzedać. Ale to nie była prawda. Gdyby chciała tylko przetrwać, nie wchodziłaby tak głęboko w zonę. Tu nie tylko ludzie znikali. To miejsce ich… pamiętało. Dotarła na skrzywiony plac.

W przeszłości stała tu stacja przekaźnikowa — centrum komunikacji między warstwami świata. Teraz zostały tylko pylony — jak palce bogów, próbujące dotknąć nieba, zanim je zapomniano. Tam go znalazła. Kompas.

W gruzach, pod resztkami egzoszkieletu.

Szklany, metalowy i… nie do końca rzeczywisty.

Powierzchnia chłonęła światło.

Każdy dotyk był jak zanurzenie palców w czyimś wspomnieniu. Lira owinęła urządzenie w materiał i przyczepiła do pasa. Ale czuła, że to ono ją niesie.

Na czwarty dzień zaczęła słyszeć głosy. Nie słowa. Nie dźwięki.

Jakby echo oddechu w pustym pokoju. Na początku myślała, że to halucynacja. Potem, że to echo ruin.

Ale dziś… Dziś Kompas przemówił.

Nie głosem. Ciszą, która przestała być tylko ciszą. Zatrzymała się pod przechylonym filarem. Nad nią — smuga dymu.

Pod stopami — miasto, które oddychało raz na tysiąc lat.

— Słyszysz mnie? — wyszeptała. Kompas rozjarzył się.

Nie światłem. Intencją. Wizja. Miasto, to samo — ale żywe.

Wieże pulsujące energią. Ludzie sunący świetlnymi korytarzami.

Obserwatorium — nietknięte, otoczone pierścieniami ochronnymi. A potem postać. Mężczyzna. Milczący.

Ale świat mówił za niego:

„Zbyt wcześnie.”

„Znowu zbyt wcześnie.” Wizja pękła.

Wracając — Lira czuła, że oddycha nie swoim rytmem.

Kompas syknął.

Coś odpowiedziało. Na horyzoncie — cień intencji.

A Synera, świat, który spał, zaczynał się budzić

To nie był dźwięk. To było zdanie w jej myślach, które nie należało do niej: „Zanim podejmiesz drogę, zobacz, dokąd już nią zaszłaś.” Lira cofnęła się o krok. Monument, który wydawał się martwy, zadrżał — jak zwierzę obudzone bólem. Jedna z pętli oderwanych przewodów opadła i dotknęła jej ramienia. Potem wszystko się rozpadło. Miasto pękło na trzy obrazy:

— Jedno było pełne życia. Tam umierała.

— Jedno było martwe. Tam nigdy się nie narodziła.

— Jedno… trwało.

To ostatnie było jej. Zacisnęła dłoń. Czuła chropowatość skóry — palce poszarpane od chłodu, piasku, przeszłości.

Kaptur opadł z ramion. Krótkie, nieregularnie ścięte włosy poruszyły się lekko na wietrze.

Materiał kurtki był rozdarty.

Twarz — brudna od kurzu, blada ze zmęczenia, poraniona przez świat.

A oczy — otwarte, czujne, gotowe do walki… ale dziś nie walczyły. Po prostu patrzyły. Na siebie.

Na świat, który przeciekał przez samego siebie.

Na możliwość, która się z niej śmiała. A potem wszystko się uspokoiło.

Niebo znów zbladło. Wieże znieruchomiały. A ona została tam, gdzie stała. Kompas zamilkł. Ale coś zapisał. Nie dla niej. Dla świata, który kiedyś będzie musiał ją sobie przypomnieć.

Międzyrozdział: Echo

Na wysokościach, gdzie fale radiowe nie sięgają, gdzie tylko decyzje krążą jak duchy logiki — coś się poruszyło. Nie był to ruch mechaniczny. Ani magiczny. To była intencja. Kiedy dziewczyna dotknęła Kompasu w zapomnianym mieście — świat zadrżał.

Nie w ruinach. W równowadze.

W sieciach, które miały nie reagować. I właśnie wtedy, gdzieś w Górnym Korytarzu — ktoś usłyszał echo. Nie znał źródła. Nie znał celu. Ale poczuł: świat przestał być symetryczny.

Rozdział 2: Zakłócenie

System wciąż działał, mimo że nie powinien. Cawl czuł to, zanim potwierdziły to sensory: mikrodrgania, niezarejestrowane przez warstwę zewnętrzną. Cichy puls maszyny, która powinna być martwa od trzech cykli. Stał w komorze oświetlonej chłodnym światłem. Wszystko było symetryczne, z wyjątkiem jego obecności. Czasami miał wrażenie, że sama przestrzeń odrzuca jego istnienie. Terminal otworzył się, choć go nie dotknął. Dane spłynęły na powierzchnię interfejsu — chaotyczne, fragmentaryczne. Głos maszyny był chropowaty, zniekształcony. Ale mówił: „Nie jesteś autoryzowany.” Cawl nie odpowiedział. W odpowiedzi przesłał sekwencję — stary kod, nieaktualny, nielegalny. Terminal zadrżał. Światło zmieniło barwę na głęboki błękit. Coś go zaakceptowało. Albo coś się poddało. Ruszył dalej, przez korytarz prowadzący w głąb rdzenia. Czuł napięcie struktur — jakby metal oddychał. Powietrze było zbyt czyste. Zbyt logiczne. To miejsce nie było dla ludzi. Ale on też już nie był tylko człowiekiem. Zatrzymał się przy komorze transmisyjnej. To właśnie tutaj coś pękło. W ścianie widniała szczelina, której nie było w planach. Za nią — pustka. Nie ciemność. Nie przestrzeń. Pustka, która nie miała definicji. Spojrzał na nią. A potem — w nią. „Dlaczego patrzysz?” Głos był kobiecy. Ale bez emocji. Cawl nie odwrócił wzroku.

— Bo jesteś tu.

„Nie powinnam być.”

— Ale jesteś. I nie jesteś sama.

Milczenie. A potem wyświetlacz na jego dłoni samoczynnie aktywował sekwencję. Dane. Zniekształcone. Ale znajome. Fragment wspomnienia. Nie jego. Ale pasował. Zacisnął dłoń. System próbował go odsunąć. Ale on już wiedział. To nie był błąd w maszynie. To był ktoś.

Puls systemu przyspieszył. Cawl poczuł to w rdzeniu własnego ciała — jak echo czegoś większego niż on, przebiegającego przez warstwy informacji. Kroki odbijały się cicho od podłogi ze stopu pamięci. Ściany, niegdyś czyste i bezpieczne, zaczęły zmieniać kształt. Nie mechanicznie. Logicznie. Algorytmy przestrzeni traciły spójność.

— System… zadaje pytania — wyszeptał, bardziej do siebie niż do kogoś.

„Nie jesteś odpowiedzią.” Ten sam głos. Tym razem z wnętrza głowy. Nie niósł się echem — po prostu był.

— Wiem. Ale jestem tym, co zostało.

Zatrzymał się. Centralna jednostka — dawny rdzeń obliczeniowy wieży komunikacyjnej — była rozbita. Pęknięta jak czaszka. Z wnętrza wyciekały dane — nieprzetworzone, żywe, błędne. Cawl zbliżył się. Dane próbowały się bronić. Odrzuciły jego kod. Wysłały w jego stronę impuls sprzeciwu, który miał zatrzymać każdą jednostkę biologiczną. Ale Cawl nie był już jednostką biologiczną. „Zatrzymaj się.”

— Nie mogę. Za dużo już wiem.

Wyciągnął rękę. Nie dotknął rdzenia. On go uznał. Na ułamek sekundy wszystko się zatrzymało. Czas. Dźwięk. Przestrzeń. A potem — obraz. Nie wizja. Nie wspomnienie. Coś pośrodku. Lira. Miasto. Mgła. Kompas. Światło przebijające się przez ruiny. I cień, który patrzył. Nie był w systemie. Był poza nim. „Fragment połączony.” „Obiekt: Lira.” „Współzmienność wykryta.” Cawl otworzył oczy. Nie był już sam. W systemie pojawił się nowy ciąg danych, ale nie miał adresu. To nie był kontakt. To było zderzenie. Z trzech punktów. Zaczęły się łączyć.

Cawl poczuł, jak przestrzeń wokół niego zaczyna się rozciągać. Nie fizycznie — ale głębiej. Jakby granice świata ustępowały, rozluźniały się na jego obecność. Gdy spojrzał przed siebie, zobaczył drzwi. Nie były zbudowane z metalu, kodu, ani materii. One po prostu były — jak decyzja podjęta zbyt wcześnie. I mimo że nikt ich nie otworzył, on przez nie przeszedł.

Międzyrozdział: Balans

Gdzieś głęboko — niżej niż da się zarejestrować, niżej niż mierzy czas — świat pamięta, że nie był zbudowany dla jednej wersji siebie. Niektóre warstwy istniały, bo nikt im nie powiedział, że nie mogą. Inne — bo coś je śniło. A najniższa z nich… nigdy nie przestała czuć. Nie miała struktury. Nie miała kształtu.

Ale miała rytm. I ten rytm — przestał być spójny. Coś się poruszyło. Nie głośno. Nie nagle.

Jak echo, które wraca zbyt późno, ale nadal trafia we właściwe serce. Unn to wyczuł. Nie jako dźwięk.

Nie jako obraz. Jako pęknięcie w wewnętrznej pętli świata. Nie było jeszcze decyzji. Ale pojawiło się pytanie. I to wystarczyło, by Dolny Rdzeń otworzył oczy.

Rozdział 3: Przebudzenie głębi

Nie było dnia, nie było nocy. Dolny Rdzeń pulsował w rytmie, który nie miał związku z czasem.

To była biosfera świadomości — plątanina pamięci, instynktu, języków, które nigdy nie zostały zapisane, ale ciągle były powtarzane przez światło i mięso. Tu wszystko żyło.

Nawet to, co nie miało prawa. Korzenie były inteligentne.

Kamienie miały sny.

Mgła miała wolę. W tej warstwie nie było maszyn.

Ale była technologia inna — taka, która czuła zamiast liczyć.

Magia? Być może. Ale nie w formie zaklęcia.

W formie decyzji tkanki, która postanawia, że nie umrze. Unn urodził się z niej. Nie z kobiety.

Nie z procesu. Z potrzeby zachowania balansu. Nie miał formy przez wieki. Był pulsem.

Ruchem w trzecim cieniu drzewa.

Myślą między snami innych istot. Ale dziś… dziś coś się zmieniło. Świat drgnął. Coś zakłóciło rezonans.

Coś z zewnątrz — ale nie wrogie. Nieznane.

Nieobliczalne. Unn otworzył oczy, chociaż nie miał powiek.

Nie miał jeszcze ciała, ale już się składał. Z ziemi, z pyłu, z błota. Z języków wymarłych.

Z głosów zapomnianych przez systemy. I z jednej myśli, która przenikała Dolny Rdzeń jak szmer przez pnie drzew: „Ktoś otworzył drzwi.” Unn wiedział, czym to grozi.

Świat nie lubił, kiedy jedna warstwa wchodziła w drugą. To kończyło się rozszczepieniem. Albo narodzinami. Czas był bliski. Balans się przesunął. Unn nie miał prawa ruszyć w górę.

Ale prawa przestały mieć znaczenie. Prawa były częścią systemu. A system właśnie przestał obowiązywać. Unn wstał.

Nie miał jeszcze w pełni kształtu — jego ciało migotało, płynne, nieostre. Każdy krok zostawiał za nim ślady, które próbowały być rośliną, kamieniem, wspomnieniem. Przy każdym ruchu — więcej się uczył. Przy każdym oddechu — bardziej stawał się czymś przypominającym człowieka. Nie dlatego, że musiał.

Tylko dlatego, że ludzie mieli twarze, które pomagały rozmawiać. I Unn szedł.

W stronę powierzchni.

W stronę rozdarcia.

W stronę światła, które nie powinno tam być. W stronę Liry.

W stronę Cawla.

W stronę tego, co jeszcze nie miało imienia, ale już kształtowało nową wersję Synergy. Unn szedł. Ale „szedł” to złe słowo. On stawał się ruchem, który przypominał chodzenie.

Każdy krok kształtował nogę. Każde spojrzenie tworzyło oko.

Każde echo — język. Dolny Rdzeń nie był pusty. Był pełen głosów. Nie tych, które mówią.

Tych, które czuwają. W ciszy między jego krokami słychać było szepty istot, które dawno porzuciły formę.

Nie przestały istnieć.

Po prostu przestały mieć potrzebę, by być widzialne. Ale teraz patrzyły. Unn był ich oczami.

Ich pytaniem. „Co się przebiło?”

„Ktoś ruszył Wrzeciono?”

„Znowu?” Unn nie odpowiadał.

Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi.

Tylko dlatego, że każda odpowiedź jest wyborem. A on jeszcze nie wybrał. Zatrzymał się nad starą doliną, gdzie kiedyś — przed Pęknięciem — znajdowała się kaplica pamięci.

Zostały tylko kolumny, przeżarte przez porosty, i jeden kamienny pierścień w ziemi, który pulsował słabo, jak ślad oddechu dawno umarłego bóstwa. Unn położył dłoń na ziemi. Nie skórę.

Formę dłoni, która jeszcze nie była całkiem jego. Zamknął oczy.

Albo zrobił coś, co miało tę funkcję. I wtedy zobaczył ich. Nie fizycznie.

Nie obrazem. Wzór. Cawl — rozchodzący się sygnał, niepewny jeszcze, ale napędzany wolą.

Lira — niestabilna, niestała, jak rozbita pętla — ale żywa, jakby jej samej nie dało się jeszcze zaszufladkować. I Kompas.

Nie w pełni zrozumiały.

Nieprzewidywalny. Ale w strukturze tego, co Unn wyczuwał, Kompas nie był urządzeniem. Był iskrą przeniesioną z innego wymiaru decyzji. „Znów ścieżki się krzyżują.”

„Znów coś próbuje zszyć świat.”

„Czy znowu mam milczeć?” Unn podniósł się.

Jego forma była już bardziej ludzka.

Wysoka.

Cień kości pod skórą, której jeszcze nie było.

Płaszcz z mgły i włókien roślin, które same się do niego przylepiły, jakby go znały. W jego oczach nie było białka.

Była tam głębokość, która pamiętała wszystkie wersje nieba. Szedł dalej. W górę.

Nie na powierzchnię.

W stronę zderzenia światów. I gdzieś, w strukturze planety,

magia i technologia poczuły, że coś nadchodzi, czego nie można nazwać. Unn nie chciał walczyć.

Nie chciał rządzić. On tylko miał pamiętać, kiedy wszyscy inni zapomnieli. Dalej była anomalia.

Miejsce, którego nawet Dolny Rdzeń nie rozumiał do końca. Unn czuł to od dawna.

Tu nie działały reguły — nawet te starsze niż system.

Czas nie był pewien, czy ma iść naprzód, czy zawrócić. To była rana. Nie święta. Nie przeklęta.

Po prostu niedokończona. Szew po próbie zszycia warstw po Pęknięciu. Unn nie unikał tego miejsca.

Ale nigdy też się do niego nie zbliżał. Dziś jednak coś go przyciągało. Nie sygnał.

Nie magia. Pamięć o czymś, co nie miało prawa się wydarzyć. Podłoże tu było inne.

Nie ziemia, nie kamień.

Coś w rodzaju skamieniałej decyzji — każda struktura wyglądała jak zamarznięty moment: błysk światła, niedopowiedziany kształt, półkrok w stronę czegoś innego. Unn przeszedł przez to miejsce ostrożnie.

Nie dlatego, że się bał.

Tylko dlatego, że nawet istoty z Dolnego Rdzenia mogły się tutaj zgubić. I wtedy zobaczył go. Nie człowieka.

Nie bestię. Splot. Zawieszony w powietrzu, formujący się na nowo z każdą sekundą.

Raz przypominał dziewczynę — może Lirę.

Raz — postać wysoką, z płaszczem technomagicznych znaczników — może Cawla. Ale to nie byli oni. To była projekcja możliwości.

To, co zostaje, gdy świat zbyt długo nie decyduje, którą wersję kogoś zachować. Unn nie mówił.

Ale forma spojrzała. I przemówiła — nie głosem, lecz ruchem, który nosił znaczenie: „Nie zostałam wybrana.”

„Nie jestem tą wersją, która przetrwała.”

„Ale pamiętam.” Unn się nie ruszył.

Splot nie był agresywny.

Był głodny istnienia. „Świat znowu się zszywa.”

„Znów nadchodzi Wrzeciono.”

„Kogo wybierze tym razem?” Unn wyciągnął rękę.

Nie po to, by dotknąć.

Po to, by zaakceptować obecność tego, co mogło być, ale nie zostało. Splot zadrżał.

Na chwilę przybrał jego własny kształt.

Na inną — postać dziecka.

Na koniec — zgasł. Ale coś zostało. Mały znak w powietrzu — runiczny cień, symbol kotwicy.

Nie znaczył nic.

I znaczył wszystko. Bo to był ten sam znak, który Kompas wypalał w umysłach. Unn zamknął dłoń wokół powietrza.

Symbol się rozpadł — jakby go zapisał. I wtedy spojrzał w górę. W stronę miejsc, gdzie istnienie zaczynało już się ścierać.

W stronę warstw, które znów się przecinały. W stronę początku spotkania.

Rozdział 4: Punkt styku

Scena 1: Lira w Obserwatorium

Ściany Obserwatorium były zbudowane z kamienia i światła. Nie tego, które świeci — lecz takiego, które pamięta. Lira stała na granicy okrągłej sali, w której czas wycofał się z ostrożnością. Gdy postawiła pierwszy krok na mozaikowej posadzce, pod jej stopą pękła warstwa kurzu — nie z hałasem, ale z czuciem. Kompas, przytroczony do pasa, zadrżał lekko. Nie ostrzegał.

Nie prowadził. Reagował. Jakby sam nie wiedział, czy chce się zbliżać. Sala była ogromna, niemal katedralna. Wysokie sklepienie zanurzało się w półmroku, poprzecinane liniami optycznymi i szklanymi pryzmatami zawieszonymi jak martwe gwiazdy. Pośrodku — ogromny mechanizm, wyglądający jak zegar, który przestał mierzyć czas i zaczął analizować przeznaczenie. Lira podeszła bliżej. Była wysoka, szczupła, ale nie delikatna.

Miała ciało zbudowane z drobnych blizn i niepewnych decyzji. Jej skóra, opalona i poszarzała, nosiła ślady podróży przez miejsca, które nie chciały być odwiedzane. Włosy ścięte asymetrycznie, jakby ostatnia decyzja została podjęta w ruchu. Jasnobrązowe pasma opadały na twarz, ukrywając jedno oko. Drugie patrzyło ostro — zielone, intensywne, z lekkim drganiem źrenicy. Jej ubranie to patchwork funkcji — stary kombinezon naprawczy z przyszytym szalem z mgłowego jedwabiu, sakwa na ramieniu z runami wypalonymi w skórze i rękawica przewodząca na lewej dłoni. Nie wyglądała jak bohaterka. Ale wyglądała jak ktoś, kto przestał się bać odpowiedzialności.

— To miejsce nie powinno tu być — powiedziała cicho, ale echo jej głosu powtórzyło to sześć razy.

To miejsce nie powinno

to miejsce nie miejsce, miejsce, miejsce, miejsce… Zamarła. Na ścianie naprzeciwko uruchomiła się sekwencja świetlna — sześć pryzmatów błysnęło, każdy w innym kolorze. Kompas wydał krótki, płaski dźwięk — jak głuchy stuk pukającego wspomnienia. Nie była tu sama. Spojrzała w górę. W szklanym suficie odbiła się… sylwetka? Nie, cień. Albo myśl. Pojawił się szum — niski, organiczny. Jakby coś wielkiego oddychało pod podłogą. Lira zrobiła krok do tyłu. Kompas zawył. „Rejestracja rozpoczęta” — powiedziała ściana. Ale nie było w niej głośnika. Głos rozszedł się wewnątrz czaszki, nie w powietrzu. Zamrugała. Światło zmieniło temperaturę.

Z szarości do bursztynu.

Z zapomnienia do oczekiwania. Pryzmaty zawirowały. W jednym z nich — przez ułamek sekundy — widziała twarz. Męską. Blizny. Metal. Nie rozpoznała go. Jeszcze.

Scena 2: Zrzut Cawla

Było światło. Ale nie to z powierzchni. To światło wydechu systemu — czyste, zimne, bezcielesne.

Cawl pojawił się w nim nagle, wyrzucony z tunelu transmisyjnego jak dane, które nie trafiły do właściwego folderu. Wylądował na kolanie. Jedno złącze w nodze zgrzytnęło. Szybka diagnostyka potwierdziła: wszystko działa, nic nie eksplodowało. Jeszcze. Podniósł się powoli. W zasięgu wzroku: wysokie pomieszczenie, struktura przypominająca obserwatorium, ale nie zbudowaną przez ludzi. Bardziej przez kogoś, kto wiedział, czym jest rzeczywistość — i kto próbował ją zatrzymać w klatce geometrii.

— Świetnie — mruknął. — Znów wrzucony na ślepo, bez parametrów, bez celu. Jak zawsze.

Był wysoki, zbyt szczupły jak na człowieka, ale zbyt miękki jak na maszynę. Skóra blada, posiniaczona od wewnętrznych impulsów. Oczy jak interfejs — błyszczące, z mikroruchami źrenic.

Pół twarzy osłonięte maską filtrującą; nie potrzebował jej, ale działała jako bariera. Między nim a światem. Ubrany był w zbrojo-płaszcz syntetyczny, przypominający nieudaną próbę elegancji. Na plecach: niewielki reaktor z ruchomymi dyskami i przewodami. Na dłoniach: metaliczne nakładki, które zmieniały się zależnie od funkcji — aktualnie były to przetworniki dotykowe. Spojrzał na sufit. Na system. Na… wrażenie bycia obserwowanym.

— Dobrze. Czuję was. I wcale nie tęskniłem.

Uruchomił projekcję — holograficzna siatka przestrzeni rozwinęła się wokół niego. System próbował coś ukryć, ale Cawl nie był tu, żeby pytać o zgodę.

Zidentyfikował punkt ciepła. Ktoś tu był. Niedawno. Ciepło. Oddech. Tkanka.

— Biologiczny. Fantastycznie. Jeszcze tylko żeby miał rozterki egzystencjalne i kompletnie się załamie.

Ruszył przed siebie, zostawiając za sobą szlak z zakłóceń. Podłoga drżała, ale nie z ciężaru jego kroków. To Obserwatorium… budziło się. Reagowało.

Jakby Cawl nie był gościem. Tylko składnikiem. W kącie pola widzenia pojawił się znajomy błysk — energetyczna sygnatura.

Kompas. Znów on.

Znów ta rzecz. Zbliżał się. Nie wiedział, że w tym samym czasie Kompas zadrży po raz drugi.

Scena 3: Wejście Unna

Najpierw przyszła cisza. Ale nie zwykła. To była cisza bez powietrza, jakby świat zatrzymał oddech, żeby sprawdzić, kto właśnie przyszedł. Pojawił się w miejscu, którego nikt nie obserwował. Po prostu… był. Bez światła. Bez błysku. Jak cień przeszłości, który zapomniał być cieniem. Unn. Nie miał wieku. Jego twarz była spokojna, jakby nienaruszona przez historię, ale niepozbawiona konsekwencji. Czoło wysokie, symetryczne, oczy ciemne — nie martwe, tylko wiedzące. Ciało szczupłe, niemal bezszelestne w ruchu, jakby był przyzwyczajony do miejsc, które nie lubią hałasu. Jego ubranie nie pasowało do otoczenia. Długi płaszcz z włókien przypominających skórę stworzoną w laboratorium — nieodblaskowy, ale głęboki. Przypominał zakon, którego już nie było. Albo nigdy nie istniał. Gdy przeszedł przez korytarz, ściany Obserwatorium zareagowały inaczej niż wcześniej. Zmieniły strukturę — jakby go rozpoznawały. Jakby pamiętały go z czasu, którego nie było. Nie dotykał niczego. Nic nie wypowiedział. A jednak jego obecność działała na materiały — mech, który zaczął się cofać po posadzce, lustra które stężały, światło które przeszło z bieli w szarą głębię. Unn zatrzymał się. Spojrzał w kierunku, z którego miał nadejść głos. Nie słyszał go jeszcze. Ale wiedział, że ktoś się zbliża. Dwie osoby. I że to nie są zwykłe spotkania. Nie w tym miejscu. Dotknął dłonią powietrza. W jego śladzie pozostała smuga — jak linia zapisana w narracji rzeczywistości. „Ktoś otworzył drzwi,” pomyślał. Ale drzwi przecież nie było. Uklęknął. Położył dłoń na zimnym kamieniu. I wtedy Obserwatorium wypowiedziało jego imię. Bez dźwięku. Bez głosu. Tylko przez światło, które się ułożyło: UNN.

Scena 4: Pierwsze Spotkanie

Lira przesunęła dłoń po powierzchni centralnego mechanizmu. Był zimny, niemal martwy, ale czuła pod palcami mikrodrgania — jak oddech czegoś, co nie oddychało od wieków. Kompas nagle zadrżał i wyrwał się z jej pasa. W powietrzu zawisł poziomo, pulsując ciepłym, bursztynowym światłem. Z drugiego końca sali rozległy się kroki. Ciężkie, regularne, zgrzytające metalem o kamień. Lira odwróciła się i zobaczyła postać zbliżającą się przez mgłę unoszącą się nisko nad podłogą. Cawl. Zatrzymał się kilka metrów od niej. Oczy przewertowały ją błyskawicznie — ubiór, postawa, pozycja rąk. Nieznana. Uzbrojona? Prawdopodobnie. Niezrównoważona? Bardzo możliwe.

— Ty masz to coś — powiedział chłodno, wskazując Kompas, który teraz zawisł między nimi. — Oddaj to.

Lira zmrużyła oczy.

— Nie jesteś w pozycji, żeby żądać czegokolwiek.

— To urządzenie należy do systemu. Jesteś w jego przestrzeni. Ja też. Różnica jest taka, że ja wiem, co ono potrafi.

Lira zrobiła krok w bok, nie spuszczając z niego wzroku. Kompas poruszył się z nią, jakby był przywiązany do jej cienia.

— Nie oddaję rzeczy, których nie rozumiem. To jedyne, co mi jeszcze zostało. — Jej głos był spokojny, ale napięcie w ciele zdradzało gotowość do ataku.

Cawl uśmiechnął się lekko — nie z sympatii.

— Świetnie. Romantyczna naiwność. Klasyka. Czy masz też nóż za pasem i dziennik z własnymi wierszami?

— A ty co? Replikant z wypaloną osobowością? — syknęła. — Przestań się zasłaniać formą. Mów, kim jesteś.

Przez chwilę milczenie było zbyt długie, zbyt gęste. Obserwatorium zdawało się słuchać. Cawl zrobił krok naprzód.

— Jestem tym, co zostało po funkcji. Jestem odpowiedzią, której nie chcieli znać. Jeśli to ci coś mówi.

— Mówi mi, że masz obsesję na swoim punkcie.

Ich spojrzenia zderzyły się jak dwa ostrza. Nie znali się. Ale czuli, że już są częścią czegoś wspólnego — choć nikt nie przyznał się do podpisania umowy. Kompas nagle zmienił kolor. Z bursztynu na niebieski. Coś się zbliżało. Lira wyciągnęła rękę do Kompasu, ale nie zdążyła. Z tyłu, zza jednej z kolumn, wyszła trzecia postać. Unn. Nie szedł. On istniał w ruchu. Tak płynnie, że moment przejścia z cienia do światła był niezauważalny. Lira i Cawl obrócili się równocześnie. Nie dlatego, że coś usłyszeli. Tylko dlatego, że świat w ich wnętrzu się przesunął. Unn zatrzymał się kilka kroków od nich. Spojrzał raz na Cawla, raz na Lirę. I powiedział:

— To nie wyście się tu spotkali. To świat was ułożył w ten moment.

Unn nie ruszył się z miejsca. Jego głos nie miał barwy, a mimo to brzmiał znajomo — jak cytat z książki, której nigdy się nie czytało, ale o której wszyscy mówią.

— Świat was ułożył w ten moment — powtórzył, spokojnie, jakby nic innego się nie liczyło.

Lira i Cawl zamarli. Nie znali go. Ale nikt nie pytał, kim jest. Bo to pytanie wydawało się… zbyt płytkie. Zbyt późne.

— Kto cię tu przysłał? — zapytał Cawl, bez agresji. Raczej jakby testował, czy rozmówca istnieje zgodnie z zasadami.

Unn spojrzał na niego powoli.

— Nikt. Ale ktoś mnie wezwał, zanim powstał głos. Lira wyczuła, że Kompas wciąż reaguje. Zawisł teraz nisko nad podłogą, pulsując błękitem. Światło w Obserwatorium zmieniło się — nie nagle, ale jakby ktoś obracał ogromne soczewki pod ziemią. Barwy zaczęły się załamywać, ściany oddychały lekkim rytmem.

— Co to za miejsce? — zapytała wreszcie Lira, bardziej do siebie, ale Unn odpowiedział.

— To nie miejsce. To rana. Pęknięcie między warstwami. Kiedyś je zasklepiano. Teraz… ktoś je znów otworzył.

Spojrzeli po sobie. Cawl zbliżył się do Kompasu i spojrzał na niego jak na coś, co znał w innej formie.

— To urządzenie… nie powinno działać poza systemem. Ale tu nie ma systemu. Jest tylko echo.

Kompas nagle rozjarzył się. Cała sala zadrżała. Z sufitu spadły drobne odłamki światła, jakby szkło pękło w innym wymiarze. Wszyscy troje odruchowo cofnęli się, ale było już za późno. Kompas otworzył wizję. Nie obraz. Nie wspomnienie. Fragment świata, który nigdy nie istniał — albo jeszcze nie. Unn stał pośród błękitnej pustki, w której z czasem wyłoniła się druga postać — niemal identyczna. Młodsza. Głos tej drugiej był jego, ale wolny od ciężaru, który nosił teraz.

— Wróciłeś za wcześnie — powiedziała postać.

Unn nie odpowiedział. Wiedział, że to nie pytanie. To wyrok., Lira widziała siebie martwą w miejscu, którego nie poznawała, a Cawl… Cawl widział siebie w kompletnym, mechanicznym ciele, mówiącego językiem, którego jego obecna forma nie potrafiła nawet zdekodować.

— Co to jest?! — krzyknęła Lira, ale nie odpowiedzieli.

Wizja była krótka. Ulotna. Ale zostawiła ich wytrąconych z równowagi. Unn pierwszy odzyskał głos.

— To nie przyszłość. To nie alternatywa. To pamięć świata o możliwościach.

Cawl zacisnął pięść.

— Kto nas tu ściągnął? Unn uniósł dłoń.

— Świat nie potrzebuje osoby, by coś zadecydować. Zamknęli się w ciszy. A Obserwatorium zareagowało. Mechanizm w centrum, dotąd nieruchomy, zaczął się obracać. Cicho, jakby nie chciał przeszkadzać. Pryzmaty rozświetliły się w nowych barwach — nie fizycznych. Kolorach, które przypominały uczucia.

— Kompas się budzi — powiedziała Lira. Jej głos był miękki, ale coś w nim drżało.

Unn skinął głową.

— I nie tylko on.

Z sufitu wytrysnęło światło. W cieniu jego blasku zarysowała się czwarta postać. Nie ludzka. Nie maszyna. Nie od razu widoczna. Ale czuła ich. I była częścią czegoś większego. Czas się skończył.

Scena 5: Decyzja zostania

Kompas zawisł nieruchomo między nimi. Światło w jego wnętrzu już nie pulsowało — ono drgało, jakby próbowało się wyrwać z rzeczywistości. Jakby nie mogło zdecydować, do którego z nich należy. Lira zrobiła krok w tył.

Cawl podniósł rękę, ale zatrzymał ją w pół ruchu.

Unn nie ruszył się wcale, ale jego wzrok… jego wzrok nagle gdzieś sięgnął. Wtedy to się stało. Bez światła.

Bez dźwięku.

Bez ostrzeżenia. Kompas wydał impuls.

Nie był to sygnał. Nie był to atak.

To było coś bardziej pierwotnego. Jak echo krzyku, który świat próbował ukryć przez wieki. Impuls przeszedł przez salę jak fala — niewidoczna, ale każda komórka w ich ciałach ją poczuła.

Zgasły pryzmaty. Mechanizm zatrzymał się.

Światło zgasło tylko na ułamek sekundy — ale to wystarczyło, żeby coś się przesunęło. Lira spojrzała na wejście, przez które przyszła.

Nie było tam nic. Tylko gładka ściana, jakby nigdy nie istniało. Cawl odwrócił się ku ścianie transmisyjnej. Jego interfejs nie wykrywał już żadnych sygnałów wyjściowych. Unn zamknął oczy. I nie zobaczył nic poza tym miejscem. Tylko ich troje. Tylko ten moment. Coś się zatrzasnęło. Nie powiedzieli tego głośno.

Nie musieli. Nie mogli odejść. Nie fizycznie.

Nie energetycznie.

Nie… tożsamościowo. Kompas przestał świecić. Ale coś innego — coś głębiej — zaczęło.

Nie było widać źródła. Ale czuli spojrzenie. Nie od siebie nawzajem. Spojrzenie świata. I wtedy przyszło ostatnie zdanie, ale nikt go nie wypowiedział. Po prostu je usłyszeli — wszyscy — w tym samym czasie. Tak, jak się słyszy prawdę, której nie chce się przyjąć. Świat spojrzał przez nich. I nie był zadowolony.

Rozdział 5: Anomalia 6.3

Scena 1: Reset

Obserwatorium było ciche. Nie spokojne.

Ciche. Jakby hałas został z niego wycięty skalpelem. Lira uniosła głowę. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Jakby rzeczywistość się zresetowała i zostawiła tylko kształt miejsca bez treści. Podłoga była tą samą mozaiką, ale wzór… nie zgadzał się. Linie przecinały się inaczej. Kolory były o pół tonu zimniejsze. Kolumny przy ścianie stały tak samo — ale jedna była przesunięta o szerokość oddechu. Unn patrzył w górę.

Sufit był zbyt niski. Nie fizycznie. Po prostu wydawał się zbyt blisko. Jakby przestrzeń się skurczyła, ale tylko jego oczom.

Nie odezwał się. Jeszcze nie. Cawl powoli otwierał palce lewej dłoni. Jego sensory krzyczały, że wszystko jest normalne — ale on wiedział, że system kłamie.

Zrobił krok i przez ułamek sekundy miał wrażenie, że jego stopa nie dotknęła podłoża, tylko czegoś cieńszego. Jakby szedł po odbiciu siebie samego. Kompas leżał nieruchomo na środku sali. Cichy. Pusty. Nie wyglądał na martwy — wyglądał na… wyłączony z decyzji. Lira pierwsza się poruszyła.

Usiadła przy jednej z kolumn, przyciągnęła kolana do klatki piersiowej. Spojrzała na swoje dłonie — były jej, ale coś w ich geometrii się nie zgadzało. Jakby kiedyś były o milimetr dłuższe.

— Co tu się wydarzyło? — wyszeptała do siebie. — Co zostało… zmienione?

Ale nie oczekiwała odpowiedzi. Myśli Cawla: System nie analizuje już zdarzeń. On teraz reaguje. Adaptuje się. Przestał być środowiskiem. Zaczął być graczem.

Więc dlaczego wciąż mnie trzyma?
Cawl wpatrywał się w miejsce, gdzie wcześniej była ściana transmisyjna. Teraz była tylko struktura — bez złącza, bez funkcji. Martwa, ale nie porzucona. Myśli Liry: Miałam wyjść. Miałam tylko wejść, zabrać to, co miało wartość…

Ale teraz czuję, jakby to miejsce chciało mnie poznać. Jakby się uczyło mnie z każdą sekundą.

I nie wiem, czy jestem gotowa, żeby zostać zapamiętana. Jej wzrok spoczął na Kompasie. Nie odważyła się go dotknąć. Jeszcze nie. Myśli Unna: To nie są zmiany w przestrzeni. To zmiany w prawdopodobieństwie. Wszystko nadal istnieje — ale już nie w tej samej wersji.

Coś nas przesunęło. Nie fizycznie. Egzystencjalnie. Unn zamknął oczy. Ale zamiast ciemności zobaczył fragment siebie, którego nie znał. Otworzył oczy. Kompas nie błyszczał. Ale wokół niego gromadziło się coś nowego. Czekanie. Nie było to oczekiwanie postaci. Ani maszyny. To świat czekał.

Jakby dał im chwilę. Chwilę przed pytaniem. Wszyscy troje milczeli. Ale każdy z nich, w innym języku, zadał sobie to samo pytanie: Dlaczego wciąż tu jestem?

Scena 2: Świat mówi

Kompas nie rozbłysł. On nasycił się światłem, jakby przez chwilę pochłaniał samą uwagę. Nikt go nie dotknął. Nikt go nie aktywował. A jednak zaczął się otwierać — nie fizycznie, ale warstwowo. W jego wnętrzu pojawiła się struktura. Nie była trójwymiarowa. Nie dało się jej zmierzyć. Ale miała kształt. Kształt, który każde z nich widziało inaczej. Lira zobaczyła to jako spirale. Delikatne linie światła, układające się w złotą pajęczynę, która przypominała jej wzór popękanej ziemi po burzy. Każda linia drgała jak struna — i każda brzmiała jak wspomnienie. Gdy próbowała skupić wzrok, usłyszała głos matki, której nie pamiętała. Cawl nie widział światła. On słyszał system dźwiękowy, który nie miał początku. Impulsy, przeskoki binarne, pęknięcia w rytmie. Jakby cały świat zbudowany był z błędów logicznych, które nagle zaczęły śpiewać. Czuł je w kościach — jakby jego ciało było rezonatorem dla języka, którego nie znał, ale który go znał. Unn nie słyszał i nie widział. On czuł układ przestrzeni. Jakby wszystko wokół zostało przemapowane. Kiedy zamknął oczy, widział rozkład ich pozycji, jakby każdy z nich był wewnątrz równania. Poczuł, że coś ich umieściło tutaj celowo, jak punkty potrzebne do zamknięcia figury. Kompas nie mówił. Ale komunikował. Każda część tej struktury była wewnętrznym naciskiem, przesunięciem znaczenia, uczuciem, którego nie można było zignorować. I choć każdy z nich odbierał go zupełnie inaczej, informacja była ta sama. Nie brzmiała jak komenda. Brzmiała jak konieczność. Próba musi zostać podjęta. Nie padło pytanie, czy się zgodzą.

Nie padło pytanie, czy są gotowi.

To nie była propozycja. To był punkt bez odwrotu. Lira uniosła wzrok.

— Próba czego? — zapytała. Ale już nie chodziło o pytania. Cawl przechylił głowę, jakby próbował odnaleźć źródło sygnału.

— A jeśli nie przejdziemy? Unn odpowiedział jako jedyny.

— To nie my przechodzimy próbę. Spojrzeli na niego. Ale on patrzył w strukturę.

Jakby tam był już wynik.

Tylko jeszcze nie wiadomo, czyj.

Scena 3: Podział

To nie było teleportowanie. Nie był to sen.

To było rozszczepienie percepcji, jakby ktoś pociął rzeczywistość na osobne pasma i każdemu z nich przypisał jedno istnienie. Jedno wspomnienie.

Jedną samotność. Lira zobaczyła pustą salę Obserwatorium — ale już nie było Cawla. Nie było Unna. Pryzmaty zniknęły. Zamiast nich pojawiły się drobne, dziecięce ślady stóp w kurzu na podłodze. Zapach. Znany. Zbyt znany. Mieszanina rdzy, kwiatów i czegoś, czego nigdy nie mogła nazwać, ale co zawsze przychodziło w snach.

— Nie — wyszeptała.

Kolumny wokół niej były mniejsze. Ich faktura przypominała kamienie z ogrodu, który pamiętała tylko jako urywki — ogród, w którym ktoś raz powiedział jej, że świat nie jest sprawiedliwy, ale czasami wystarczy, że jest piękny. Podłoga pod jej stopami zapadła się o centymetr. Na ścianach pojawiły się linie — wyrysowane dziecięcą ręką. Spiralne, naiwne. Ale każda z nich była podpisana jej własnym imieniem.

W różnych wersjach. Różnymi językami. Odezwał się głos.

Delikatny. Płynący z jej wnętrza.

— Jesteś tu znowu, Lira? Nie potrafiła odpowiedzieć. Cawl uniósł powieki. Stał.

Ale jego ciało było zamrożone. Dosłownie — w próżni interfejsu. Komnata danych nie miała ścian.

Miała tylko światła. Linie tekstu unosiły się wokół niego jak drony pytań.

Każda linia zawierała decyzję. Nie jego słowa. Jego wybory. „Czy uratowałeś życie kosztem informacji?”

„Czy odłączyłeś podsystem wiedząc, że ktoś był tam jeszcze obecny?”

„Czy oszukałeś, żeby przetrwać?”

„Czy jesteś narzędziem, czy wypadkiem?”

Scena 4: Próba

Lira klęczała na mozaice, która teraz przypominała taflę wody. W jej wnętrzu odbijały się nie twarze, lecz chwile — przerywane, zniekształcone, utopione wspomnienia. Kompas lewitował przed nią. Jego światło nie było ciepłe ani zimne. Było decyzyjne. Z wnętrza Kompasu wysunął się promień — delikatny, wąski, skierowany na fragment obrazu pod powierzchnią mozaiki. Zobaczyła siebie. Młodą. Trzymającą w dłoniach szmacianą zabawkę. Jedyną, jaką miała, gdy świat przestał być światem, a stał się koniecznością. Promień objął obraz.

Zaczął go wyciągać — jakby chciał go zabrać. Kompas przemówił bez słów: Oddaj Kompas, a wspomnienie zostanie.

Zatrzymaj Kompas, a utracisz to, co cię zdefiniowało. Lira czuła, że żadna decyzja nie była testem logiki.

To był test rdzenia.

Czy jest tym, co pamięta?

Czy tym, co trzyma się nieznanego? W jej oczach pojawiły się łzy. Ale nie z bólu. Z rozpoznania. Wyciągnęła rękę. Nie wiadomo było, co wybrała.

Ale świat zareagował. W komnacie danych Cawl zaczął się obracać. Linie wokół niego zmieniły kolor. Z tekstu przeszły w obraz. Z obrazu w mapę struktur. Jego ciało zaczęło się rozpadać. Nie fizycznie.

Ale każda jego część pojawiła się jako osobna funkcja: „Ochrona.”

„Manipulacja.”

„Zgoda.”

„Obojętność.”

„Zgoda na zniszczenie.” Każda funkcja miała twarz.

Każda była nim.

— Nie jestem zbiorem — powiedział.

— Jestem intencją.

Pojawiło się ostatnie pytanie, zawieszone w przestrzeni: Czy byłeś narzędziem, czy wyborem? Cawl zacisnął pięści.

Ale nie wybrał ani jednej z opcji. Zamiast tego powiedział:

— Teraz jestem decyzją.

Linie zgasły. Komnata się zamknęła. Nie przez system.

Przez niego. Unn istniał w nieruchomej strukturze światła.

Nie poruszał się, ale czuł, że coś go obserwuje z wewnątrz. Wokół niego, jak kręgi na wodzie, zaczęły układać się pytania. Jedno wyłoniło się z reszty. Nie zadane głosem. Nie zapisane. Ale wszędzie. Czy jesteś początkiem, czy konsekwencją? Unn próbował odpowiedzieć, ale odpowiedź nie miała formy. Zobaczył obrazy — zbyt szybko, zbyt wiele.

Cień, który idzie przed światłem.

Odbicie, które pojawia się przed ruchem.

Imię wypowiedziane, zanim zostało pomyślane. Pytanie nie zniknęło. Zostało.

Jak znamię, nie rana. Unn nie odpowiedział. Jeszcze nie. Cawl próbował odwrócić wzrok, ale pytania obracały się za nim.

Niczego nie musiał mówić.

System znał odpowiedzi. Ale test nie dotyczył prawdy. Dotyczył tego, czy zaakceptuje, że był świadomy. Wokół niego zaczęły pojawiać się wersje jego twarzy — z różnym stopniem syntetyzacji.

Niektóre były ludzkie. Inne miały tylko oczy.

Wszystkie patrzyły.

Wszystkie czekały. Unn nie czuł przestrzeni.

Nie dlatego, że jej nie było — tylko dlatego, że była ciągła. Jakby wszystko istniało w jednym miejscu, ale o różnych częstotliwościach. Unn dryfował przez coś, co przypominało cichy ocean zrobiony z myśli.

Nie miał ciała. Miał tylko obecność. I wtedy zobaczył siebie. Młodszego. Nie fizycznie.

Czasopodobnie. Tamten Unn siedział na kamieniu. Bez ruchu.

Kiedy spojrzał w górę, patrzył prosto w niego.

— Pomyliłeś moment — powiedział młodszy.

Głos był znajomy, ale lepszy.

Pełniejszy.

Jeszcze niepopsuty. Unn chciał odpowiedzieć, ale nie miał ust.

Chciał odejść, ale nie było kierunku. Tamten wstał.

— Nie możesz przejść dalej, jeśli nie wiesz, skąd przyszedłeś. I wtedy wszystko zadrżało.

Nie od zewnętrznego impulsu. Od ich decyzji.

Scena 5: Powrót

Powrót nie był przejściem. Nie towarzyszył mu błysk, szum, ani żadna forma teleportacji.

Po prostu… byli znowu tam, w centrum Obserwatorium.

W tej samej sali.

Ale już nie tacy sami. Lira spojrzała na Cawla.

Nie znała go wcześniej. Teraz znała część, której nie chciała widzieć.

Jego ruch był inny. Sztywniejszy. Albo… bardziej celowy? Cawl patrzył na Unna.

Wcześniej był zagadką. Teraz był czymś niewygodnym — jak lustro, które nie pokazuje twarzy, tylko decyzje.

Przez chwilę miał ochotę powiedzieć coś ironicznego. Ale słowa przestały smakować tak jak kiedyś. Unn patrzył na Lirę.

W jej oczach nie było już potrzeby zrozumienia.

Była obecność, której wcześniej nie miał.

To wystarczyło. Trwali w ciszy. Kompas znów unosił się w powietrzu. Ale nie reagował.

Jego światło nie pulsowało.

Nie pokazywał kierunku.

Nie śledził ruchu. Jakby już ich nie rozpoznawał. Jakby program, który wcześniej znał ich jako punkty — teraz nie potrafił znaleźć współrzędnych. Cawl podszedł do niego i wystawił rękę. Kompas nie drgnął.

— Nic — powiedział. — Dla niego już nie jesteśmy tymi, którymi byliśmy.

Lira zrobiła krok naprzód.

— Może to dobrze.

— Może to oznacza, że się zmieniliśmy. Unn spojrzał na centralny mechanizm.

Znów się poruszył. Ale inaczej.

Nie z własnej inicjatywy. Tym razem… czekał.

Zawieszony, nieruchomy, przygotowany.

Jakby system czekał na ich decyzję, a nie odwrotnie. Jakby to nie Obserwatorium miało im coś pokazać.

Tylko oni mieli pokazać coś jemu. I to właśnie było najbardziej niepokojące.

Scena 6: Wybór

Z wnętrza mechanizmu dobiegł dźwięk — niski, głęboki ton, jakby metal zawibrował pod skórą czasu.

Nie był to alarm. Nie ostrzeżenie.

To było zaproszenie. Z sufitu opadła struktura. Nie maszyneria, nie hologram. Coś pomiędzy.

Wielopłaszczyznowa forma. Dynamiczna. Żywa.

Zawieszona dokładnie nad Kompasem. W jej środku — jądro. Przypominało serce, które nie bije, ale czeka na impuls. Każde z nich poczuło to samo.

Nie usłyszeli instrukcji.

Ale wiedzieli. To nie była próba.

To była propozycja przejęcia. Nie wspólnie.

Jedno z nich. System potrzebował operatora.

Ale nie użytkownika. Kogoś, kto stanie się fragmentem.

Cząstką decyzji. Lira zrobiła pierwszy krok.

Ale nie była pewna, czy to jej miejsce. Cawl też się poruszył — niemal w tym samym czasie.

Spojrzał na Unna.

Na moment ich spojrzenia się spotkały.

Nie było w nich walki.

Była świadomość. Unn nie ruszył się wcale. Czas się zagęścił. Decyzja została podjęta. Nie przez wszystkich.

Przez jedno. Nie padło słowo.

Nie było głosu.

Nie było konsultacji. Struktura zareagowała.

Światło wewnątrz jądra eksplodowało błyskiem. Mechanizm zadrżał.

Obserwatorium zadrżało.

System się uruchomił. Zaskrzypiało coś, co nie powinno się ruszać od tysiącleci.

Zaiskrzyły linie, które były tylko ozdobą.

Ściany zmieniły kierunek. A potem nastał dźwięk.

Niski. Potężny.

Jakby rdzeń świata właśnie zaczął się budzić. Ale nie wiedzieli, co uruchomili. Jeszcze nie.

Rozdział 6: Stare ścieżki

Scena 1: Wejście do linii zasilania

Dźwięk startującego mechanizmu nie przestał brzmieć w ich ciałach, nawet gdy już ucichł. Światło w Obserwatorium opadło do poziomu przytłumionej poświaty, jakby samo chciało odpocząć. Struktura, która zawisła nad Kompasem, zwinęła się jak zużyty organ i zniknęła we wnętrzu rdzenia. Nic więcej się nie poruszyło. Nie padło żadne słowo. Kto podjął decyzję — nie było jasne. I nikt nie zapytał. Bo pytanie oznaczałoby początek czegoś, czego nie chcieli jeszcze nazywać. Mechanizm odsłonił przejście. Wąski korytarz. Ściany zbudowane z tworzywa podobnego do obsydianu, poprzecinanego przewodnikami energetycznymi, które wciąż emitowały światło. Nie jasne. Nie świeże. To było światło pamięci — matowe, żywe, zmęczone. Weszli w ciszy. Korytarz prowadził w dół, w głąb. Kroki odbijały się bez echa, jakby tunel nie chciał być świadkiem ich obecności.

Ale to nie była obojętność.

To było czekanie. Tunel był starą linią zasilania — korytarzem łączącym warstwy świata, które kiedyś współpracowały. Teraz wszystko, co żyło w systemie, unikało tych przejść. Ale one wciąż istniały. Jak żyły naczyń krwionośnych pod martwą skórą. Lira szła pierwsza, z dłonią blisko pasa, gdzie Kompas — mimo że nadal milczał — wydawał się cieplejszy. Czasem drgał, bez rytmu. Jakby coś wewnątrz niego próbowało oddechu. Za nią szedł Cawl, ostrożnie. Każdy jego ruch był precyzyjny, ale niepewny — jakby jego ciało dopiero synchronizowało się z otoczeniem. Unn zamykał pochód. Bez słowa. Bez zmiany tempa. Jakby znał tę drogę. Albo znał ją ktoś, kto kiedyś nosił to samo imię. Przestrzeń zmieniała się niepostrzeżenie.

Raz ściany były proste, a po kilku krokach już lekko zakrzywione. Raz podłoga była płaska, a nagle pojawiała się lekka asymetria, której nie dało się zignorować. Światło biegło po przewodach jak ciecz, nie jak impuls.

— To miejsce żyje — powiedziała Lira cicho, bardziej do siebie.

— Nie — odparł Cawl. — Ono pamięta.

Unn nie skomentował. Ale zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę. Nie było tam nic. Tylko ściana.

Ale przez moment miał wrażenie, że ktoś go obserwuje z drugiej strony — nie przez kamery, ale przez wspomnienie obecności. Szli dalej. Światło nie zmieniało barwy. Ale świat wokół nich się zaginał. Delikatnie. Jakby przestrzeń robiła miejsce nie dla ich ciał — ale dla ich historii. I w milczeniu, które nie było spokojem, zeszli głębiej.

Scena 2: Wspomnienie wraca przez skórę

Tunel nagle się rozszerzył.

Nie dramatycznie — o kilka kroków szerokości, wystarczająco, by przestać być korytarzem, a zacząć być pamięcią pomieszczenia, które zapomniało, do czego służy. Lira zatrzymała się jako pierwsza. Oświetlenie w tym fragmencie było inne — głębsze, jakby ściany przechowywały więcej światła niż mogły emitować. Wyciągnęła dłoń i bezmyślnie przesunęła po powierzchni.

Zimna.

Nieprzyjemnie gładka.

Jakby nie była zbudowana z materii, ale z dawno zapisanej decyzji. I wtedy to się stało. Impuls. Nie elektryczny. Nie dźwiękowy.

Emocjonalny. Świat zgasł.

Nie do końca — raczej został zastąpiony. Jej umysł wpadł w przestrzeń, która nie była jej.

Obrazy pojawiły się natychmiast. Rozmazane, w ruchu. Szarpane jak nagranie przesyłane zbyt starą technologią. Mężczyzna — nie twarz, ale obecność.

Decyzja — nie podjęta, ale zaciśnięta w pięści.

Głos dziecka — płaczący, ukryty, oddalający się. „Nie mamy czasu.”

„Zamknij śluzę.”

„Jeszcze tam ktoś jest!”

„Zamknij!” I potem: cisza.

Nie po decyzji. Z niej. Lira oderwała dłoń. Złapała powietrze, jakby wynurzyła się z głębokości bez powietrza. Jej oczy zadrżały. Kompas przy pasie rozpalił się na ułamek sekundy, potem znów zgasł. Cawl był kilka kroków dalej. Odwrócony plecami. Nieświadomy. Lira spojrzała na niego. Znała ten rodzaj bólu.

To nie była zimna kalkulacja.

To był wybór dokonany z braku wyborów. Nie wiedziała, co właśnie się wydarzyło.

Czy to ściana.

Czy to Kompas.

Czy coś głębiej. Ale czuła jedno: Zobaczyła coś, czego nie powinna widzieć. I nie była pewna, czy to Cawl był tym, który miał się bać. Czy może ona.

Scena 3: Wyznanie w marszu

Szli w milczeniu, które już nie było tylko napięciem. Było czymś większym — stanem wspólnego niedomówienia. Światło tunelu pulsowało wolno, jak oddech czegoś ogromnego i śpiącego. Powietrze gęstniało, choć wentylacja działała bez zarzutu. W tle dało się usłyszeć rytm — może pozostałość po dawnych obiegach energii, a może tylko złudzenie. Cawl szedł pierwszy tym razem. Jego kroki były równe, jakby znał rytm tego miejsca lepiej, niż powinien. Lira obserwowała jego plecy z niepokojem, którego nie potrafiła już tłumaczyć niechęcią. Po chwili odezwał się sam. — Wrzeciono nie leży w żadnym z głównych punktów sieci. — Głos był suchy, rzeczowy. — Jest pod systemem. Głęboko. Unn uniósł lekko głowę.

Nie spojrzał na niego, ale zwolnił krok — jakby każde słowo miało wagę, która wciągała go w innym kierunku. Lira nie odpowiedziała od razu. Dopiero po kilku sekundach powiedziała cicho, ale z ostrym cięciem w głosie: — Skąd to wiesz? Cawl nie spojrzał na nią.

— Widziałem je. Przez chwilę. Kiedy system mnie przerzucał.

— Czyli… przez Obserwatorium? — Nie — odparł. — Z wnętrza systemu. Gdy przestałem być użytkownikiem, a stałem się… częścią. Lira spojrzała na Unna, ale ten milczał.

Coś w jego postawie się zmieniło. Krok miał spokojny, ale stał się bardziej kierunkowy. Nie tak, jakby szedł do miejsca — tylko jakby to miejsce już na niego czekało. — I co chcesz zrobić, kiedy już tam dotrzemy? — zapytała Lira. Cawl odpowiedział po chwili.

— Jeszcze nie wiem. Ale to miejsce… to rdzeń. To nie klucz. To zamek. Unn zwolnił jeszcze bardziej. Nie był z tyłu. Był gdzie indziej.

Scena 4: Lustro mozaiki

Tunel skręcił lekko w lewo i otworzył się w przestrzeń, która wyglądała jak łącznik między czymś dawno zapomnianym a czymś, co jeszcze nie zostało uruchomione. Ściany zmieniły materiał.

Zniknęły przewody i panele. Zamiast nich: mozaika. Nie dekoracyjna.

Nie chaotyczna.

Zorganizowana z precyzją tak idealną, że aż niepokojącą. Tysiące drobnych płytek tworzyły spiralny wzór, który przy pierwszym spojrzeniu wydawał się tylko ozdobą. Ale z każdym kolejnym krokiem stawał się czymś więcej. Jakby wzór się nie układał — tylko rozpoznawał patrzącego. Unn zatrzymał się pierwszy.

Zamarł.

Nie dlatego, że coś zobaczył.

Tylko dlatego, że coś go zobaczyło. Lira i Cawl również zwolnili, wyczuwając zmianę. Ale nie podchodzili bliżej. Mozaika poruszyła się. Nie fizycznie. Ale jej układ się przełożył — jakby zmienił perspektywę tylko dla Unna. Wzór utworzył kształt. Nie sylwetkę.

Nie twarz.

Ruch.

Szlak. Ślady. Jego ślady. Unn zrobił krok w stronę ściany. Płytki nie drgnęły, ale wzór się zmienił. Zmodyfikował trajektorię, jakby przewidywał kolejny jego krok zanim on sam go wykonał. Spojrzał w głąb. Mozaika nie była płaska.

Była głęboka, jakby przestrzeń się zawinęła i wciągała go w siebie. W jej wnętrzu zobaczył coś więcej niż kształt.

Zobaczył ślad decyzji, którą jeszcze miał podjąć.

Zobaczył siebie na końcu drogi, którą dopiero miał przejść. — To nie jest wizja — wyszeptał. Lira zbliżyła się na kilka kroków.

— Co to jest? — To… pamięć tego miejsca o mnie. Unn nie był pewien, czy już tu kiedyś był.

Czy może świat go oczekiwał tak długo, że mozaika zaczęła go rysować zawczasu. Patrzył jeszcze chwilę.

A potem odwrócił się i odszedł pierwszy. Wzór zmienił się raz jeszcze — i wtedy mozaika zgasła.

Jakby spełniła swój cel.

Scena 5: Koniec ścieżki

Światło tunelu zaczęło słabnąć. Nie gasło — raczej cofało się, jakby przestało mieć powód, by oświetlać dalszą drogę. Ich kroki stawały się cięższe, bardziej świadome, jakby grawitacja przywiązywała ich do każdej decyzji. Weszli do komory. Nie była oznaczona. Nie miała nazw, znaków, nawet systemowych śladów.

Tylko trzy otwarte przejścia, wyrzeźbione w ścianie jak trzy kierunki, które nie były zgodne. Każde inne. Lewe było jasne, geometryczne, ostre — jakby zaprojektowane przez maszynę z obsesją na punkcie symetrii.

Środkowe było w cieniu. Zgniłe od wilgoci, z organicznymi wybrzuszeniami na ścianach, które wyglądały, jakby rosły.

Prawe — surowe, niedokończone, jakby świat sam zapomniał, że je otworzył. Lira spojrzała na Kompas.

Ten lewitował spokojnie przy jej biodrze, ale nie reagował. Żadnego drgania. Żadnego światła. Jakby przestał być narzędziem.

Jakby decyzja nie należała już do niego. — Nic? — zapytała, głównie do siebie. Cawl podszedł do środkowego wejścia, ale nie wszedł.

Zmarszczył brwi, jakby jego czujniki nagle zgubiły sens istnienia. — Czas się tu nie zgadza — mruknął. — Moje wewnętrzne odliczanie przeskoczyło o trzy sekundy. Wstecz. Unn nie spojrzał na żadne z wejść.

Stał. Cicho. Potem powiedział: — To nie pierwszy raz, kiedy stoimy tu razem. Lira spojrzała na niego.

— Co? Unn odwrócił głowę powoli, jakby zdanie właśnie przeszło przez niego, nie z jego inicjatywy, ale z mechaniki świata. — Nie pamiętacie, ale to miejsce nas już miało.

Raz.

Może więcej niż raz. Trzy przejścia.

Trzy decyzje.

Trójka postaci. Ale żadnych wskazówek. Czas się lekko wygiął. Dało się to poczuć — jakby powietrze zadrżało, zanim je wdychali. Ktoś będzie musiał wejść pierwszy.

Rozdział 7: Pęknięcie pamięci

Scena 1: Ruiny miasta

Przejście za nimi zamknęło się bezgłośnie. Nie zniknęło — po prostu przestało być dostępne. Jakby decyzja o opuszczeniu poprzedniego miejsca usunęła możliwość powrotu. Przed nimi rozciągało się miasto. Nie ruiny w klasycznym sensie.

Nie miejsce po wojnie.

To było coś… przerwętego. Jakby dwie rzeczywistości próbowały istnieć w tej samej przestrzeni i żadna nie chciała ustąpić. Fragmenty ulic były zawieszone w powietrzu — kawałki chodników, balustrady, szyny, połamane ramy okien dryfujące na niewidocznych liniach mocy.

Niektóre elementy obracały się wolno, jakby miały grawitację tylko dla siebie. Z ziemi wyrastały struktury przypominające drzewa — ale zrobione z kabli, rdzeni, przewodów, rur. Ich „korony” świeciły bladym światłem, a od czasu do czasu wyładowania przebiegały po ich gałęziach jak błyskawice w zwolnionym tempie. Wśród nich rosły inne formy — kamienne kolumny, symbole wyryte w językach już nierozpoznawalnych.

Technologia i magia — splecione, porzucone, nadal żywe. Cawl przystanął, jego sensory zaczęły błyskać jak w amoku.

— Zakłócenia w polu strukturalnym. Sieć nieustalona. Fizyka… zmienna.

Unn spojrzał na linię horyzontu, gdzie wieże w oddali pękały w górę, jakby były budowane od końca — nie wznoszone, lecz rozpakowywane z góry na dół. Lira podeszła do jednej z „roślin” z kabli. Wyciągnęła dłoń, ale nie dotknęła.

Zauważyła, że niektóre przewody pulsują w rytmie oddechu.

— To miejsce się rusza — powiedziała.

— Nie. — Unn mówił cicho. — To miejsce nas widzi.

Chodnik pod ich stopami lekko się uniósł — nie fizycznie, ale mentalnie, jakby ktoś w innej rzeczywistości go przesunął, a echo tej decyzji przeszło przez to miejsce. Przejścia między ulicami były… niejasne.

Niektóre działały jak teleporty — zrobiłeś jeden krok i stawałeś gdzieś obok siebie.

Inne były pętlowe — szedłeś pięć minut i kończyłeś tam, gdzie zacząłeś, ale z innym układem światła. Miasto oddychało jak byt.

Reagowało nie na to, kim byli — tylko na to, czym stawali się w tym momencie. — To nie ruiny — mruknął Cawl. — To konsekwencja walki, której nikt nie wygrał. Unn zrobił krok w przód. Ziemia pod jego stopą zmieniła kolor — z ciemnoszarego na głęboko niebieski. Miasto wiedziało, że przyszli.

Ale jeszcze nie zdecydowało, czy ich zaakceptować.

Scena 2: Strefa zatrzymanego słowa

Zeszli z głównego ciągu, nieświadomie.

Droga wydała się otwarta — ale nie było oczywiste, czy naprawdę ją wybrali, czy miasto wybrało ich. Teren zmienił się delikatnie. Nie w architekturze, ale w odczuciu.

Światło stało się gęstsze. Powietrze lśniło.

Jakby przeszli przez filtr, którego nie zauważyli. Cawl zrobił pierwszy krok i usłyszał trzask.

Nie pod butem. W przestrzeni.

Jakby powietrze zarejestrowało jego obecność. Lira chciała coś powiedzieć, ale zatrzymała się w pół słowa.

Powietrze było inne.

Cięższe. Unn zamknął oczy i przemówił, pojedynczym słowem: — Test. I wtedy się zaczęło. To słowo pozostało.

Zatrzymało się w miejscu, gdzie zostało wypowiedziane, i rezonowało jak zawieszony dzwon.

Ale nie natychmiast. Z opóźnieniem. Najpierw cisza.

A potem głos Unna, powtórzony jak echo w próżni:

— Test.

I znów. Cichszy.

— Test. Lira spojrzała na Cawla, który instynktownie przyłożył palec do ust. Nie można było mówić byle czego.

Każde słowo zostawało.

Każde słowo się zapisywało w przestrzeni.

I każde mogło wrócić, nie pytając o zgodę. Lira ruszyła dalej. Krok po kroku.

Nie odezwała się.

Ale pod nosem, niemal bezgłośnie, wyszeptała: — Nie chcę znów tego przechodzić. I nagle…

Głos. Nie jej.

Ale jej. — A jednak przejdziesz to jeszcze siedem razy. Zatrzymała się.

Obróciła. Nikt nie mówił. — Co? — zapytała. Cisza. A potem znów: — Ty to powiedziałaś. Tylko nie tu. Jeszcze nie. Ale powiesz. I powtórzysz. I raz złamiesz. Głos był jej.

Ale starszy.

Zmęczony.

Inny. — Przestań — powiedziała. — Nie mogę — odpowiedziała „ona”. Cawl spojrzał na nią uważnie.

Lira była blada. Oczy szeroko otwarte. — Lira? — zapytał. Ostrożnie. Odpowiedź nie przyszła od niej. — Nie ufaj mu, Lira. To się zawsze kończy tak samo. Lira cofnęła się o krok.

— Nie… ja nie… to nie ja. Ale wiedziała, że to była ona.

Inna wersja. Inne „ja”.

Ale z tej samej linii. Jej głos. Jej język.

Jej złamany rytm. I wtedy nadeszła cisza, jeszcze cięższa niż przedtem.

Cisza, która zostaje po sobie samej. Która Lira mówiła prawdę?

Ta, która mówi teraz?

Czy ta, która dopiero ma się stać?

Scena 3: Fragment starego Cawla

Cawl odłączył się od grupy niemal niezauważalnie. Miasto nie zareagowało. Albo raczej — przestało reagować tylko wtedy, gdy nie było się obserwowanym. A on był obserwowany przez siebie. Znalazł się w pobliżu starego przekaźnika — konstrukcji przypominającej kolapsującą wieżę, z której wyrastały splątane przewody, wciąż aktywne, choć już odłączone od sieci. Zszedł po zawalonym podeście. Każdy jego krok był wyważony, jakby stąpał po wspomnieniu, które mogło się aktywować. Wnętrze było zaskakująco nietknięte.

Rdzeń komunikacyjny — jeszcze pulsował.

Cichy. Stabilny.

I czekał. Na środku znajdowała się stacja odczytu — zakurzona, z ekranem wygaszonym od dekad. Ale gdy Cawl się zbliżył, zapaliła się.

Nie zareagowała na jego teraźniejszy sygnał.

Tylko na coś starszego. Autoryzacja: CAWL//PRIMEX-07 Przyglądał się temu kodowi.

To był jego podpis. Ale nie jego wybór.

Coś w nim… nie pasowało. System uruchomił zapis. Na ekranie pojawiła się postać.

Wysoka. Sztywna. Tego samego wzrostu, tej samej budowy. Ale coś było inne. Inaczej wyprostowany kręgosłup, inna symetria twarzy. Głos był mechaniczny, ale znajomy: — Cawl. Jeśli to widzisz, jesteś już po wszystkim. Albo właśnie zaczynasz. Cawl milczał. Nie wiedział, czy chce tego słuchać.

Ale nagranie nie potrzebowało zgody. — Zrobiłeś wszystko, co było konieczne. I wszystko, co było błędem. Pytanie brzmi: czy dalej jesteś sobą, czy tylko powtarzalną konsekwencją algorytmu? Głos z ekranu zmienił ton — mniej oficjalny, bardziej… osobisty: — Przekroczyliśmy linię. Ty to wiesz. Wszyscy się cofali, ale ty… ty poszedłeś dalej. I za to cię wyłączono. Tylko że nie wystarczyło. Cawl zbliżył się do ekranu.

— Kim… byłeś? — zapytał. Odpowiedź przyszła od razu: — Ja byłem tobą, zanim jeszcze uwierzyłeś, że jesteś czymś więcej niż narzędziem.

I czymś mniej niż człowiekiem. Cawl zacisnął pięści. — A ty jesteś tylko backupem. Postać uśmiechnęła się chłodno. — A może ty jesteś tylko aktualizacją.

Niektóre z naszych wersji się nie psują.

Niektóre po prostu idą za daleko. Nagranie zgasło.

Ale echo słów nie opuściło przestrzeni.

Zostało w metalu, w światłach, w nim samym. Cawl spojrzał na swoje odbicie w wygaszonym ekranie. I nie był pewien, czy to on patrzy —

czy tylko coś, co go przejęło po drodze.

Scena 4: Punkt wyjścia — i decyzja

Spotkali się na skrzyżowaniu, które nie istniało na żadnej mapie. Cztery ulice prowadziły w cztery różne kierunki, ale wszystkie wyglądały tak samo — jakby miasto nie miało już ochoty udawać, że logika tu działa.

Pod stopami — gładka powierzchnia przypominająca szkło, ale cieplejsza. Pulsowała w rytmie ich obecności. Kompas sam wydostał się z pasa Liry i zawisł między nimi. Po raz pierwszy od czasu Obserwatorium rozświetlił się jasno, ale zamiast linii, kierunków, wskazań… pojawiła się forma.

Krąg.

W jego wnętrzu: pytanie. Ale nie wspólne. Każde z nich widziało coś innego. Lira widziała: „Jeśli wrócisz, kto będzie pamiętał tę wersję ciebie?”

Słowa nie były wyryte ani wypowiedziane. One trwały — jak głos powtarzany w dzieciństwie, którego nigdy nie rozumiała.

W tle rozbrzmiewała ta sama nuta, co wcześniej — jej głos, ale nie jej przeszłość. — Odejdź — wyszeptała.

Ale echo odpowiedziało:

— Nie możesz mnie nie być, skoro już mnie słyszysz. Cawl widział: „Czy jesteś w stanie zostawić za sobą to, co cię zbudowało?”

Dłoń mu drżała. Minimalnie, ledwo zauważalnie. Ale nie z powodu strachu.

Z powodu wiedzy. On już znał odpowiedź.

I dlatego nie mógł jej wypowiedzieć. Unn milczał.

Stał.

A potem… już nie. Lira spojrzała w bok.

Cawl zrobił krok do przodu.

I dopiero wtedy oboje zorientowali się, że Unna nie ma. Żadne z nich nie słyszało kroku.

Nie widziało ruchu.

Nie poczuło zmiany w polu. Unn po prostu przestał być częścią obecnej chwili. Kompas zamigotał. Krąg zaczął się zamykać.

Nie wybierając drogi.

Ale zadając pytanie raz jeszcze — nie słowem, nie obrazem.

Tylko napięciem między istnieniem a jego konsekwencją. To nie była decyzja, którędy iść.

To była decyzja, kim nie być po tej drodze. I jedno z nich już zniknęło.

Rozdział 8: Wrzeciono

Scena 1: Wejście do rdzenia

Świat za nimi się zapadł. Nie dosłownie — ale przestrzeń, którą przeszli, zwinęła się jak zużyta mapa. Już nie dało się wrócić. I nikt nie próbował. Przed nimi komora. Wysoka, rozległa, ciemna. I żywa. Ściany nie były zbudowane z materiałów, tylko z funkcji. Częściowo organiczne, pokryte czymś, co przypominało mięśnie pod przezroczystą skórą. Częściowo zablokowane — wiszące w powietrzu jak niedokończone algorytmy, w połowie między strukturą a ruiną. Części działały. Inne… udawały, że nie umarły. W centrum pulsowało Wrzeciono. Nie obracało się. Nie emitowało światła. Po prostu oddychało.

Nieregularnie.

Jakby coś w nim było zepsute — ale nadal próbowało funkcjonować. Lira uniosła Kompas.

Ten nie świecił.

Ale jego obudowa zaczęła się nagrzewać.

Nie fizycznie — głęboko, od środka. Parzyła. Nie jak metal. Jak coś, co chce zostać rzucone. — To miejsce… ono coś pamięta — powiedziała cicho, z zaciśniętymi zębami. — Ale nie wiem, czy nas. Cawl przesunął się w lewo, omijając fragment mechanizmu, który wisiał na wysokości klatki piersiowej i reagował tylko cieniem. Jego kroki były ostrożne. — Nie jestem pewien, czy to jest maszyna — powiedział. — To wygląda jak system… który sam siebie zapomniał. Spojrzeli na siebie. Po raz pierwszy od dawna bez wyższości.

Zostali tu tylko oni. — Unn powinien być pierwszy — mruknęła Lira.

— Powinien — przytaknął Cawl. — Ale to miejsce nie działa według naszych powinności. Z sufitu spadł pył, jakby coś się poruszyło powyżej. Ale nie było żadnego dźwięku — żadnego źródła. — Czasem myślę — Lira znów mówiła — że my nie odkrywamy tych miejsc. One odsłaniają się przed nami, kiedy coś w nas pęka. Cawl podszedł do rdzenia. Nie dotykał go, ale pochylił się blisko. Spojrzał w otaczające je panele, które wyglądały jak oczy — ślepe, ale niezamknięte. — Coś tu oddycha — powiedział. — Ale to nie znaczy, że żyje. Kompas w dłoni Liry zamigotał.

Nie światłem. Impulsem.

Krótki sygnał, który poczuła w kościach. — Czy ty to poczułeś? — zapytała. — Nie. — Cawl spojrzał na nią. — Ale coś mnie przestało skanować. Lira spojrzała w przestrzeń.

Wrzeciono było jednocześnie blisko i daleko, jakby zmieniało rozmiar w zależności od kąta patrzenia.

Nie mogła określić jego skali.

Nie mogła określić, czy to ona je obserwuje… czy ono właśnie zapamiętuje ją. — Może to miejsce nie potrzebuje żadnej z naszych decyzji — powiedziała w końcu.

— Może już wybrało. Cawl spojrzał w górę.

W ciemności, pomiędzy przeskokami pola, przez ułamek sekundy zobaczył coś znajomego.

Fragment sylwetki.

Może cień. Ale nie powiedział nic. Unna nadal z nimi nie było.

Scena 2: Reakcja Wrzeciona

Nie padło żadne słowo. Ale świat się poruszył. Nie ziemia. Nie maszyna.

Tylko coś głębiej, jakby struktura rzeczywistości w tej komorze zadrżała na poziomie, którego nie dało się opisać.

Wrzeciono zareagowało. Ściany — te, które były nieruchome, oblepione pajęczyną przewodów i śladów czasu — zaczęły się przesuwać. Nie szybko. Nie chaotycznie. Ale w rytmie, który brzmiał jak imię. Lira spojrzała na Cawla.

Cawl nie mówił. Ale jego ręka poruszyła się powoli w stronę dłoniowej konsoli po lewej. Dotknął jej. Włączyła się od razu, bez hasła. Znała go. W tym samym momencie jedna z wnęk w ścianie otworzyła się. Nie dramatycznie.

Po prostu przestała być ścianą i stała się przestrzenią. A potem druga. I trzecia.

Losowe.

Jakby świat próbował przypomnieć sobie układ logiczny, którego sam nie rozumiał. Lira poczuła, że coś ją obserwuje. Ale nie wzrokiem.

Głębiej. Jakby obecność była skanowana… przez coś, co znało ją z przyszłości. Wrzeciono zamrugało światłem.

Jedno słowo, zniekształcone, pojawiło się w przestrzeni — jakby system próbował wypowiedzieć coś, ale nie znał własnych głosek. — U… nn… — rozbrzmiało raz. I drugi. Potem urwało się w miejscu, gdzie powinno być echo. Cawl oderwał się od konsoli i spojrzał na Wrzeciono.

Zaczął mówić cicho, bardziej do siebie niż do niej. — To nie jest komunikacja.

— Co to jest? — zapytała Lira.

— To narracja.

— Co? — System nie działa. Nie przetwarza. Ale nadal… opowiada. Próbkuje. Tworzy historię z danych, których nie ma. Lira spojrzała w głąb jednego z otwartych modułów.

Nie było tam nic. Ale miała wrażenie, że to nic było po niej. Wtedy światło zmieniło barwę.

Z chłodnego — na głęboką czerwień. Nie jako alarm. Jako znak, że coś zostało zidentyfikowane. — Czujesz to? — zapytała. Cawl skinął głową.

— To nie on. Ale coś… od niego. — Jego obecność? — Nie fizyczna. Coś jak ślad. Jakby zostawił tu impuls siebie. Na ścianie pojawił się cień.

Nieporuszony. Bez właściciela.

Zbyt duży, by należał do kogokolwiek obecnego.

Ale zbyt znajomy, by zignorować. Lira zrobiła krok w tył. — On tu był — powiedziała. Cawl spojrzał na nią.

Po raz pierwszy jego twarz wyglądała, jakby coś rozumiał. Ale nie był z tego zadowolony. — Albo dopiero będzie — odparł. — A system już to wie.

Scena 3: Alternatywy

Kompas zaczął drżeć. Nie w dłoni — już dawno nie był trzymany. Unosił się sam, zawieszony w powietrzu, jakby szukał miejsca, do którego należy. Ale nie mógł go znaleźć.

A potem… rozbłysnął. Światło nie miało koloru. Miało warstwy.

W każdej z nich: ruch. Obraz. Oddech. Sekwencje pojawiły się nagle, bez dźwięku.

Sceny.

Zdarzenia.

Rzeczywistości, które wyglądały znajomo — ale coś w nich nie pasowało. Lira jako pierwsza zobaczyła siebie. Stała dokładnie tam, gdzie teraz. W tej samej sali. W tej samej pozycji.

Ale Unna nie było.

Cawl leżał na ziemi — nie martwy, nie żywy. Zamknięty. Jakby jego ciało już nie było częścią tej przestrzeni.

A ona…

Szła do rdzenia. Każdy krok wciągał ją głębiej.

Wrzeciono się otwierało, przyjmując ją jak element systemu, którego brakowało.

A potem — zniknęła.

Bez krzyku. Bez światła.

Po prostu przestała być. Druga scena pojawiła się tuż po niej. Cawl. Sam.

W pustym mieście.

Miasto było martwe, ale trwało. Nie zniszczone. Po prostu opuszczone przez wszystko, co miało sens.

Cawl siedział na środku placu. W dłoniach miał Kompas.

Ale nic już nie działało. Był sam nie dlatego, że wszyscy odeszli.

Tylko dlatego, że tylko on przetrwał. Kolejny obraz.

Cawl leżał.

Ruchomy. Ale zgaszony.

Jego ciało nie było uszkodzone, ale wyglądało jakby… nie należało już do niego.

Obok — Lira.

Starsza. Zmęczona.

Z twarzą, która pamiętała więcej, niż jedno życie. Patrzyła na niego.

I nie płakała.

Jakby wiedziała, że to się musi wydarzyć.

Jakby to już widziała. Cawl spojrzał w stronę Kompasu. — To nie są wspomnienia — powiedział. Lira była blada.

— To nie wizje. Kompas zaczął drgać szybciej.

Każda scena przeskakiwała z następną.

Każda była prawdziwa — w jakimś fragmencie możliwości. Cawl podszedł bliżej.

Spojrzał na Kompas, potem na rdzeń Wrzeciona. — To jest katalog.

— Czego? — zapytała Lira. — Tego, co możemy wybrać. Obok nich, na jednej z otwartych ścian, zapis zaczął się tworzyć.

Nie runy. Nie kod.

Struktura zdarzeń.

System zapamiętywał. Nie ostrzegał.

Nie przewidywał.

Zapisuje alternatywy jak gotowe szlaki. Lira ścisnęła dłonie.

— Więc to wszystko zależy od nas? Cawl spojrzał na nią.

Zbyt długo, by to było wygodne.

Zbyt krótko, by to zatrzymać. — Nie — powiedział. — Od tego, kim się staniemy, gdy przyjdzie wybierać.

Scena 4: Punkt decyzji

Kompas nie przestał drżeć.

Nie wirował, nie pulsował. Nie wskazywał żadnej drogi.

Ale jego struktura była napięta — jakby każda z jego warstw rozchodziła się w innym kierunku, a wszystkie próbowały być prawdziwe jednocześnie. Wokół nich Wrzeciono nadal „oddychało”, ale coraz płycej.

Każdy jego cykl był mniej wyraźny, bardziej nieregularny.

System się nie kończył.

On czekał.

Ale nie na zgodę.

Na akt inicjacji. Lira wpatrywała się w zawieszony Kompas, który co jakiś czas zmieniał odcień, jakby kolejne wersje rzeczywistości próbowały się przez niego przedostać. Przez chwilę ujrzała tam samą siebie — nie w przyszłości, ale w innym możliwym „teraz”. Obserwowała ją. Dwie wersje tej samej osoby, w tej samej sekundzie. Były inne.

Ale obie były realne.

Na raz. — Co, jeśli wybierzemy nie to? — zapytała cicho. Cawl nie odpowiedział. Nie z braku chęci.

Z braku możliwości udzielenia odpowiedzi, która byłaby prawdziwa dla obojga. — Jeśli zrobimy to źle — kontynuowała Lira — rzeczywistość się ustabilizuje? Czy po prostu… rozpadnie? Cisza.

Tylko Wrzeciono w tle.

Powolne westchnienia, które już nie miały rytmu. — Boję się — powiedziała. Cawl przesunął dłoń. Nie gwałtownie. Z rozwagą, jakby dotykał starożytnego instrumentu, którego struny mogą rozbrzmieć tylko raz i nigdy więcej.

Palce zatrzymały się tuż nad powierzchnią rdzenia.

Skóra nie stykała się z niczym. Ale napięcie między nimi było elektryczne. — To nie jest wybór binarny — powiedział w końcu. — To nie jest „dobrze” albo „źle”. — To co? — To wybór opowieści. Lira spojrzała na niego, zmarszczona, zdesperowana. — Myślisz, że świat się zamienił w opowieść? Cawl spojrzał na Wrzeciono. — Myślę, że opowieść jest jedyną rzeczą, która jeszcze może go utrzymać. Kompas rozbłysł nagłym światłem. Nie jasnym, nie pięknym.

Chaotycznym. Jakby nie wytrzymał już dłużej tłumienia możliwości. Sekundy się rozciągnęły.

Światło Wrzeciona zaczęło znikać, jakby jego puls został zatrzymany.

Ale nie przez zanik.

Przez decyzję. Cawl dotknął rdzenia. Nie padł żaden rozkaz.

Nie było sygnału.

Żadnego błysku. Żadnego dźwięku. Ale wszystko przestało się ruszać. Kompas zawisł nieruchomo.

Kolory zgasły.

Ściany przestały oddychać.

Miasto poza komorą przestało istnieć — albo przestało mieć znaczenie. Została tylko cisza. Lira spojrzała na Cawla.

Nie z pytaniem.

Z akceptacją. Albo rezygnacją.

Ale nic już nie miało możliwości wrócić do tego, czym było. Wrzeciono przestało być maszyną. Przestało być wszystkim. I w tej jednej sekundzie świat zawisł.

Jakby czekał, aż ktoś powie: co teraz. Ale nikt nie powiedział nic.

Rozdział 9: Propozycja frakcji

Scena 1: Echo strefy

Podziemna komora tętniła martwym światłem. Ściany, zbudowane z nanoporowatej struktury przypominającej zeschnięte liście i topniejące szkło, migotały w nieregularnym rytmie, jakby próbowały zapamiętać kształt dawnego impulsu. Dawna kapsuła transmisyjna, teraz pusta, zardzewiała od środka, unosiła się kilka centymetrów nad podłożem, zakotwiczona jedynie cienkimi żyłkami z czarnej miki. Lira przystanęła. Powietrze było cięższe niż zazwyczaj — niosło w sobie coś, czego nie dało się wyjaśnić zapachem ani ciśnieniem. Cawl spojrzał w stronę rdzenia ściany, gdzie kiedyś znajdowały się porty łącznościowe Frakcji. Wtedy usłyszeli dźwięk. Nie był ani wysoki, ani niski — bardziej jak napięcie samej przestrzeni, jakby rozciągano taflę lodu podgrzaną od spodu. Echo przebiegło po komorze i skupiło się w jednym punkcie, tuż nad posadzką. Pojawiła się figura. Nie postać. Nie twarz. Coś, co bezustannie zmieniało geometrię — raz kula, raz ostrosłup, raz wstęga Möbiusa pulsująca wewnętrznym światłem. Głos był bezcielesny, ale niósł się z każdej strony:

— Jesteście nosicielami decyzji.

— Wydajcie Wrzeciono. Zatrzymacie entropię waszego świata.

Lira cofnęła się o krok. Nie dlatego, że się bała. Raczej… coś w niej odruchowo się zamknęło. Instynkt. Wewnętrzne „nie”. Cawl nie poruszył się. Jedynie zmarszczył brwi i spojrzał w dół — Kompas delikatnie drgał w jego dłoni. Nie reagował światłem, ale jego struktura była napięta, jakby wewnątrz coś się budziło. Figura nie zniknęła. Nie zmówiła więcej słów. Po prostu… czekała. Cisza w komorze była nienaturalna.

Nawet echa odmawiały powrotu.

Scena 2: Lira: sprzeciw krwi

Światło w komorze zaczęło słabnąć. Nie gasło. Cofało się, jakby przestrzeń próbowała ukryć samą siebie. Hologram nie zniknął, lecz jego krawędzie rozmazały się — linie zaczęły drżeć, przenikać i przeciekać przez siebie nawzajem. Echo poprzedniego komunikatu odbiło się od ścian ze spóźnieniem — teraz uderzało z powrotem, zniekształcone, jakby pytanie zadała sama przestrzeń. Lira wzięła płytki oddech. Ciepło jej karku zmieniło się w chłód — nie z zimna, ale z przeczucia. Zrobiła krok w stronę ściany.

Położyła dłoń na jej powierzchni, a palce odnalazły rysę — prawie niedostrzegalną. trzy Delikatne pęknięcie, które rozgałęziało się jak żyła pod skórą. Jej opuszki przesuwały się wolno wzdłuż tej linii. Pod spodem — coś pulsowało. Nie technologia. Nie maszyna.

Coś, co reagowało na dotyk. Jakby kablowe nici, ukryte pod syntetyczną powłoką, miały własny oddech. Lira (cicho, niemal do siebie):

— Nie możemy. To nie tylko narzędzie. To żyje.

Cawl nie odpowiedział od razu. Stał kilkanaście kroków dalej, Kompas zawieszony w dłoni, spojrzenie wbite w zmiennokształtną figurę. Cisza trwała zbyt długo. W końcu powiedział:

— Nie chodzi o życie.

— Chodzi o reset.

Lira odwróciła się powoli. W jej oczach nie było gniewu.

Był żal. I coś jeszcze — jakby znała to zdanie z innego czasu. Lira (spokojnie):

— A jeśli reset to śmierć?

Jej dłoń nie oderwała się od ściany.

Pulsowanie pod nią przyspieszyło.

Gdzieś w oddali — może w strukturze, może w niej samej — coś odpowiedziało drżeniem. Hologram nie reagował.

Ale przestrzeń zaczęła się zmieniać.

Kształty stawały się ostrzejsze. Czas — płytszy.

Scena 3: Cawl: rachunek zimna

Odszedł bez słowa. Tunel odchodził od komory pod lekkim kątem, niczym wewnętrzna żyła konstrukcji. Gdy tylko wszedł w cień, zrobiło się zimno — nie fizycznie, ale wewnętrznie, jakby powietrze nie znało tutaj ciepła ani pamięci. Ściany przypominały lód, chociaż nie były z lodu. Ich powierzchnia gładka, niemal organiczna, przecięta co kilka kroków pulsującymi przewodami — czarnymi, miękkimi, wijącymi się pod skórą metalu jak nerwy. Każdy puls był zbyt regularny, by być przypadkowy. Zbyt obcy, by być ludzki. Cawl przeszedł powoli przez galerię. Kompas w jego dłoni nie świecił, ale wyczuwał. Wibracja przebiegała po przegubach dłoni, zstępowała aż do łokcia. Nie przeszkadzała. Przypominała bicie serca, które nie należało do niego. Myśl przyszła nagle. Nie dramatycznie. Nie jak objawienie.

— Jeśli cena to jedno życie…

— ...czy jestem gotów, by je zapłacić?

Zatrzymał się. Spojrzał na jeden z przewodów — ten, który drgał najmocniej. Przez chwilę miał wrażenie, że coś patrzy na niego z drugiej strony. Że coś liczy. Odwrócił się. Wrócił. Kiedy ponownie wszedł do komory, hologram nie zmienił formy. Czekał — cierpliwie, beznamiętnie, bez cienia oczekiwania. Cawl stanął naprzeciw niego.

Tym razem nie patrzył na Kompas. Patrzył prosto w jądro kształtu.

— Jeśli oddamy Wrzeciono, co gwarantujecie?

Cisza trwała pół oddechu. Potem głos znów nadszedł zewsząd.

— Żywotność.

— Kontynuację cyklu.

— Usunięcie zakłócenia.

Każde słowo miało inny ton. Jakby wypowiadały je trzy różne świadomości.

Za każdym razem figura zmieniała formę. Przy „cyklu” zamieniła się w pierścień.

Przy „zakłóceniu” — w ostrą, bolesną spiralę. Cawl milczał.

Scena 4: Głos Unn (z oddali)

Światło nadal było przygaszone, ale nie gasło całkowicie. Zawieszone gdzieś między impulsem a wspomnieniem, drżało nad powierzchnią rzeczy, jakby samo nie wiedziało, czy jeszcze należy do świata fizycznego, czy już tylko do odtworzenia. Lira stała bokiem do hologramu. Nie patrzyła na niego. Palce nadal dotykały ściany, tej samej, w której znalazła pęknięcie. Ale teraz… coś się zmieniło. Nie dotykała już tylko ściany. Czuła, że jej ciało — nie całe, ale fragmenty: dłoń, skroń, bark — są delikatnie przesunięte. Jakby przestrzeń wokół niej nie do końca uznawała jej obecność. Jakby świat się przeciągał i zwijał w tych samych punktach, gdzie stała. Nie było żadnego dźwięku. Tylko cień głosu. Nie przyszedł z ust, z przestrzeni, z kanału transmisyjnego.

Nie miał źródła. Ale był.

— Jeśli widzisz ich twarze…

— Nie pytaj o cenę.

— Pytaj, kto ją już zapłacił.

Słowa były suche, niskie, ale jakby niosły echo czyjegoś oddechu.

Lira zamarła. W pierwszej chwili próbowała wyłapać sens — logiczny, analityczny. Ale zrozumienie nie przyszło przez rozum. Przyszło przez kręgosłup. Zgięła się lekko, jakby coś uderzyło ją w brzuch, choć żadne ciało jej nie dotknęło. Nogi zesztywniały. Zrobiła krok w tył — i wtedy świat się poruszył. Kompas, który jeszcze przed chwilą był cichy, zadrżał gwałtownie. Nie tak, jak wcześniej — nie ciepło, nie subtelnie.

To było jak uderzenie serca, które nie należało do niej. Cawl spojrzał w jej stronę.

— Lira? Nie odpowiedziała. Nie mogła. Głos nadal był w niej.

Nie był z zewnątrz, ale przesiąkł przez jej myśli.

Czuła go pod czaszką, pod oczami, w gardle.

— Widzisz ich twarze, prawda?

— Myślisz, że to wybór. Ale wybór już się zdarzył.

— To tylko odtworzenie.

Przed oczami Liry błysnęła scena — ale nie była jej własna.

Zobaczyła migotanie ścian, ale innych, starszych. Stolik z rozsypanym popiołem. Dziewczynkę trzymającą we śnie coś, co wyglądało jak fragment Wrzeciona. I Unn. Nie w tym czasie. Nie w tym świecie. Ale obecna. Lira chwyciła się ściany, jakby grunt pod nogami ją zawodził.

Nie była pewna, czy upadła, czy tylko się pochyliła. Cawl ruszył w jej stronę, ale coś go zatrzymało.

Kompas pulsował też w jego ręce. Obydwa — Liry i Cawla — zaczęły rezonować ze sobą.

W idealnej, niemożliwej zgodności.

— Zakłócenie nie zawsze jest błędem.

— Czasem jest dowodem istnienia woli.

Głos ucichł. Ale nie zniknął.

Pozostał jako warstwa, jako ślad w powietrzu — jak kurz, który unosi się po wystrzale. Lira spojrzała przed siebie. Na hologram, który milczał. Wtedy dotarło do niej, że głos Unn nie mówił do niej samej.

Nie tylko. Ktoś jeszcze słyszał.

Może Frakcja. Może Kompas. Może sam Wrzeciono. I nikt nie był z tego powodu spokojny.

Scena 5: Moment wytchnienia (cisza przed decyzją)

Zewnętrzny balkon był cienką kładką między światami. Wysunięty daleko poza obręb konstrukcji, wsparty jedynie na wklęsłych żebrach metalu, wyglądał, jakby mógł odpaść przy silniejszym podmuchu. Ale nie odpadał. Trwał — jak wszystko w tej strukturze, upartej wobec grawitacji, historii i czasu. Niebo nad nimi nie było niebem.

Było jak rozciągnięty metal, płynny i giętki, złożony z resztek światła. Kiedyś pewnie był tu filtr chroniący od promieniowania, ale teraz pozostał tylko pulsujący żar — rdzawa aureola, która oblewała świat z góry jak krew przez filtr miedzi. Wiatr nie był zimny.

Niósł ze sobą coś, co nie należało ani do przeszłości, ani do teraźniejszości. Cząstki ruin, zbutwiałych liści, cząstki rozmów, które nigdy nie miały miejsca. Lira siedziała na niskim murku zabezpieczającym. Nogi zwisały w pustkę. Cawl oparł się o barierkę obok, ramię w ramię z nią, ale patrzył gdzieś w bok.

Nie patrzyli na siebie.

Nie musieli. Pod nimi rozciągał się świat — zniszczony, ale dziwnie piękny.

Szczątki konstrukcji, pokryte mchem i rdzą, układały się w wzory.

Kręgi. Spirale. Wzory, które coś pamiętały. Przez długi czas nic nie mówili. Tylko szum wiatru i ciche tykanie czegoś wewnątrz Kompasu — może mechanizm, może wspomnienie. Lira odezwała się pierwsza. Cicho. Jakby mówiła nie do Cawla, ale do samego powietrza.

— Było kiedyś drzewo.

— Miało na imię Aksja.

— Mój brat mówił, że rozmawiało ze słońcem.

Głos jej był bez emocji. Ale głębia w nim ciążyła.

— Mówił, że szeptało światłem.

— Że nie miało liści, tylko włókna, które zapamiętywały świt.

— Że jak się przyłożyło ucho do pnia… można było słyszeć, co widziało.

Cawl milczał jeszcze chwilę.

A potem, jakby z innej sceny, powiedział:

— Mój brat powiedział mi, że wszystko trzeba policzyć.

— Nawet sny.

— Że nie ma znaczenia, co czujesz, jeśli nie jesteś w stanie tego zapisać.

Uśmiechnął się krzywo, bez radości.

— Zawsze coś liczył.

— Kiedy umarł, policzyłem ile razy mrugnąłem, zanim go zakopaliśmy.

Cisza po tych słowach była inna.

Nie cięższa. Po prostu… pełna. Lira nachyliła się lekko, oparła łokcie o kolana. Wiatr uniósł kosmyk jej włosów, który opadł na twarz, jak cień.

— Moje drzewo już nie mówi.

— Ale czasem wydaje mi się, że słońce pamięta, jak to robiło.

Spojrzeli w dół. Na horyzoncie coś się poruszyło — może ptak, może dron, może tylko cień.

Ale nikt nie zareagował. Kompas, leżący teraz pomiędzy nimi, nie świecił. Nie drgał. Nie wydawał dźwięku.

Po raz pierwszy od dni — odpoczywał. Lira zerknęła na niego kątem oka.

— Myślisz, że on też śni?

Cawl wzruszył ramionami.

— Jeśli śni, to pewnie o nas.

— I nie wiem, czy to dla niego sen… czy koszmar.

Wiatr zawirował.

Daleko, na krańcu nieba, jedna z chmur zapadła się do środka — jakby wciągnięta przez niewidzialne gardło. Lira nagle powiedziała:

— Wiesz, co jest najgorsze?

Cawl nie odpowiedział.

— Że nawet tu, nawet teraz… boję się, że zrobię coś źle.

— Że powiem nie w miejsce tak. Albo tak, kiedy trzeba milczeć.

— Że… wybiorę coś, czego nie da się cofnąć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 54.82