Bez szemrania
Ja i ty, przeznaczeni sobie, z obowiązkiem wobec siebie nawzajem. Weź w swe dłonie moją dłoń. Schowaj w dłoniach moje serce. Pilnuj go, by nie przestało bić dla ciebie.
Przeznaczeni sobie nawzajem. Z wyłączną i jedyną wolą przetrwania. Oddani sobie i w sobie połączeni. Przychodzimy na święty rytuał, by jako jedność zmyć przed bogami swoje odizolowane winy. By przyjąć na siebie brzemię obowiązku wobec drugiej osoby.
Ja i ty. Przeznaczeni sobie z obowiązkiem wobec siebie nawzajem.
List, który pojawił się znikąd.
Nadszedł zmierzch. Ptaki polne przycupnęły w swoich gniazdach i szykowały się do snu. Niebo było przejrzyste, a powietrze rześkie. Nocny chłód, który zwykle panował nad trawiastymi równinami południa, powoli dawał o sobie znać. Horyzont rozciągał się daleko w każdym kierunku i czuć było, że świat jest ogromny. Nieliczne drzewa ledwo wznosiły się w oddali. Były malutkie i kruche. Przestrzeń prawie była pusta.
Dzem przysiadł przy wozie, którym tymczasowo obdarował go jego gospodarz. Wyczekiwał sygnału do odjazdu. Siedział niedaleko ogniska, które ledwo co się tliło. Wokół niego zebrało się kilka sług, które miały czas na chwilkę wytchnienia. Siedzieli tam przede wszystkim kuchciki i ich pomagierzy oraz woźnice, którzy już przygotowali konie do długiej drogi powrotnej.
Kasz zakazał Dzemowi bratania się z jego służbą. Tłumaczył, że to ludzie gorszego gatunku, którzy winni są pełne oddanie w zamian za wikt i opierunek. Nic nie znaczący, niemający żadnych praw i pozbawieni własnej woli. Prawie jak zwierzęta, tylko że rozumieją, co się do nich mówi.
Dzem tak nie myślał. Poddał się jednak woli swojego gospodarza, który nie lubił, gdy przeszkadza się w pracy jego sługom. Stwierdził, że tak będzie lepiej dla niego i dla nich. Chciał też uszanować stanowisko Kasza, ponieważ był jego gościem.
Dalma krzątała się to tu to tam. Teraz zajmowała się przyniesieniem posiłku swojemu ulubieńcowi. Nie wiedzieć czemu wśród sług czuła się swobodnie i bez wahania wydawała rozkazy. Czy pochodziła z lepszego rodu? Czy jej dom podupadł na tyle, że musiała szukać szczęścia w ramionach zwykłego pięściarza? Dobrego pięściarza. Nic o niej nie wiedział, ale czuł, że jest dla niego stworzona.
Pożądał jej jak żadnej innej. Przy niej czuł się swobodnie i nie denerwowała go jej obecność. Nie hamował się, choć z natury był powściągliwy. Uwolnił też swoją wielkość, potrafił napawać się zwycięstwem i cieszyć chwilą. Nie wiedział, co robił, zanim ją poznał. Czuł, jakby od zawsze miała być przy nim i pielęgnować jego rany po sparingach i prawdziwych walkach.
Choć posiłek przygotowała służba, Dalma sama przyniosła go Dzemowi siadając przy jego boku. Miała też porcję dla siebie. Wsłuchiwali się w noc, rozmawiali, przeżuwali danie, którego powstydziłaby się najgorsza gospodyni. Przyprawione jednak jak należy.
Gdy mrok ich otulił, podszedł do nich Kasz i zaalarmował, że zaraz pora im w drogę. Wziął Dzema na stronę i grzecznie spytał, czy zamierza wziąć swą przyjaciółkę w podróż powrotną. Czy wie, jakie to może mieć dla niego znaczenie.
Dzem znał tradycje. Cieszył się już na organizację rytualnych ślubów, szczególnie gdy wracał do domu jako zwycięzca.
Gdy tak rozprawiali, do ich małego obozu zawitali niechciani goście. Żołdacy, Zabójcy Smoków wraz ze swym dowódcą wachty.
— Ja się tym zajmę — rzucił Kasz i ruszył przywitać wojaków.
Dzem nie słyszał, o czym rozmawiają. Kasz zdawał się rozciągać nad nimi swój prawdziwy urok zdolnego handlarza. Zabójcy Smoków byli w humorach. Wszyscy śmiali się wesoło — nawet ich dowódca. Dzem stwierdził, że wszystko chyba pod kontrolą, więc zajął się dalej swoim posiłkiem.
Ogień dogasał, Dalma weszła do wozu, a Dzem właśnie miał iść za nią. Śmiech ucichł, przeszedł w krzyk. Rozbrzmiał metaliczny dźwięk, powtórzony wielokrotnie. Zabłysły ostrza nagich mieczy. Dowódca wachty zachował humor i uśmiechał się szczerze.
— To nic osobistego — powtórzył.
Zabójcy Smoków wykonali polecenie bez szemrania.
Nasze kwatery
Jeden bochen dziel na pięć części. Drogą biedy i ubóstwa dojdziesz wreszcie do celu. Nie ma na świecie pieniądza, który zastąpi przygotowane odpowiednio serce. Wiara i nadzieja daje znacznie więcej niż pełen żołądek.
Dojdziesz wreszcie nad przepaść, gdzie dokonasz właściwych wyborów. Tylko od ciebie zależy, co będzie dalej. Nigdy nikt nie może podważyć znaczenia twego przydziału i twych kolejnych obowiązków.
Wreszcie stań ponad prawo na ziemiach Biblioteki. Sądź mądrze i wyrokuj właściwie. Stań się jednym z zacnych braci, którzy poddali się wyższej i ważniejszej od siebie mocy. Którzy sami obrali własną ścieżkę.
List, który pojawił się znikąd.
Leżałem na mokrej i śliskiej desce. Kowal wskazał nam nasze stałe kwatery. Stały tuż za kuźnią i wyglądały, jak dwa małe kurniki.
Noc była w pełni, księżyc zaczynał gubić swój okrągły kształt. Przed krótką chwilą zachmurzyło się całe niebo. Skryło go w gąszczu czarnego puchu. Zaczęło padać i to dość poważnie. I szybko okazało się, że dach przecieka zarówno w naszej kwaterze, jak i naszego dobrego przyjaciela, Edmunda.
Leżałem więc chwilę, próbując nie zwracać uwagi na padające mi na głowę krople wody. Anwa, który próbował ułożyć się na własnej, twardej powierzchni przeznaczonej do spania, także miał problemy z wodą. Bardzo szybko okazało się, że przyjazd do doliny Buków był błędem.
W naszych kwaterach mieliśmy miejsce zaledwie na dwa drewniane i niczym nieprzykryte łóżka. Także koców nam poskąpiono. Ręka już zdrętwiała mi pod głową i nie zdążyłem przespać ani jednej chwili. Szybko robiło się coraz bardziej mokro. A brak miejsca na rzeczy prywatne był upokarzający.
Wprawdzie żaden z nas na razie nic nie posiadał. Całkowite posiadanie oddaliśmy Dolinie, a ona w zamian obdarzyła nas tymi dwoma kurnikami za wielką i piękną kuźnią z mieszkalną dobudówką, gdzie z całą pewnością smacznie spał jeden z nowych mistrzów doliny, czyli sam Kowal.
Od razu gdy nas tu doprowadził, chcieliśmy zaoponować, ale szybko poinstruował nas, że na wszystko musimy sobie zapracować. Po czym błyskawicznie się ulotnił, zanim jeszcze weszliśmy do środka. Przepadł jak kamień w wodę i nigdzie nie było go widać. Z pewnością wrócił na swoje włości, ale żaden z nas nie zauważył nawet chwilowo zapalonej jednej małej świecy.
Edmund, który już od długiego czasu siedział na swym “posłaniu”, szybko wstał i wyszedł z kwatery. Ruszył obok kuźni.
— Idziecie! — odwrócił się, idąc i zawołał za nami.
— Dokąd cię nogi niosą? — rzucił za nim Anwa, który już stał w wejściu.
— Daleko stąd. — odpowiedział Edmund i dodał — Do stodoły.
Ruszyliśmy w krok za nim bez żadnego wahania.
Gdy doszliśmy w tym deszczu wreszcie na miejsce i weszliśmy do środka stodoły, poczuliśmy przyjemne ciepło.
Cali przemoczeni rozebraliśmy się do naga, powiesiliśmy ubrania na szczeblach od dwóch drabin i położyliśmy się w sianie. Nago odczuwaliśmy drobne, ale nie drażniące kłucie.
Edmund leżał na dole, ja na jednym piętrze, a Anwa na piętrze po drugiej stronie stodoły. Miałbym doskonały widok na nich oboje, gdyby nie ciemność. W dole zauważyłem bielutki uśmiech Edmunda, którego całe, czarne jak smoła ciało doskonale kamuflowało się w mroku.
Było mi wygodnie, ciepło i przyjemnie, a dach nie przeciekał. Czułem się jak w raju, więc szybko udało mi się zasnąć. Podobnie stało się z moimi nowymi przyjaciółmi. Spaliśmy, jak dzieci, aż do samego wschodu i jeszcze trochę dłużej.
Wysłannicy z Zamku Zmor
Czarne twory
Wyjdą z toni
Nic ich nigdy
Nie przegoni
Noc to dla nich
Życia dar
Żywioł, który
Ma swój czar
I drętwota
Was ogarnie
Kiedy tło
Się robi czarne
Nic wam nigdy
Nie pomoże
Gdy potwora
Przy potworze
Lepiej jest wam
Szybko znikać
Kiedy idą
Córy Gorzelnika
Wieś ze wszystkich stron była otoczona lasem. Droga prowadziła do innych słabo zagęszczonych osiedli. Pracowali tu osobnicy różnej maści, nie bacząc na swoje pochodzenie, rasę czy przynależność.
Nie było tu biedy, ani bogactwa. Wszyscy żyli w złudnym spokoju, wciąż mając zdatne perspektywy na następny dzień.
Choć zaczęła się już wiosna, to na tak odległej północy, wciąż widać było ślady po niedawnych stabilnych i systematycznych opadach śniegu. Ludkowie wyrobili sobie ścieżki po podmokłej i gęstej ziemi, a sama droga była wystarczająco dobrze ugnieciona i zabezpieczona przed możliwością rozpłynięcia się pod nadmiarem topniejącego śniegu.
Ostatecznie nie był to koniec świata, a na dalszej północy rozciągały się dalej równie zasiedlone tereny. Ludkowie zabezpieczeni przez obecność wiecznie zielonych iglastych drzew wciąż mieli co palić w piecach i kominach.
Ulubioną zaś rozrywką tubylców były śpiewy, tańce i hulanka do rana, szczególnie w tak ważnym dniu jak ten, który niedawno co się skończył.
Tak też nie dowierzał własnym oczom chłop, który przebalował ostatnie dwa dni i dwie noce i wciąż spokojnie spał w swym cieplutkim łóżku. Nie dowierzała para zaskoczona w bardzo nieodpowiedniej chwili. Nie dowierzał karczmarz z żoną, którzy podliczali właśnie zyski i planowali szybkie uzupełnienie zapasów. Nie dowierzała i cała rada starszych, której członkowie co dopiero rozpoczęli grę w kości. Także i panna, która niestety nie miała wiele szczęścia w całym tym zdarzeniu. Zresztą tak, jak i wszystkie kobiety z wioski, i część mężczyzn, którzy niestety stracili życie, nadaremno broniąc swoje potomstwo przed strasznym losem.
A zdarzyło się tego dnia i zdarzało przez wiele kolejnych dni, że ta wioska, a później inne wioski, została znienacka wzięta w niewolę przez córy Gorzelnika i tym pokrewne twory, które powstały już nawet po śmierci ich pierwotnego twórcy. Kto i w jakich warunkach dokonał zwiększenia populacji tej okropnej gadziny, tych potworów, których miejsce jest tylko w strasznych bajkach i przerażających legendach, tego nie wiadomo do końca.
Córy Gorzelnika i tym podobne twory zakradły się więc powoli do wioski i z niecnymi zamiarami zaatakowały jej mieszkańców.
Tak po domach rozeszły się Cienie, przeokropne twory, które nie miały prawdziwej i jedynej postawy, Zmory, Kościeje, Kmiotki, Zamieć i Strach, Kozły i Byki, Wilki i Zgrozy. Ponad wszystkim latały Smoki, które pilnowały, by żadna panna nie wydostała się z potrzasku.
Mężczyźni tracili życia, a kobiety w każdym wieku zaganiano do centrum wioski. Niejeden dobył wideł. Niejeden poległ na nich ku przestrodze. Część oponentów została po prostu pożarta. Ci, którzy przetrwali, do końca życia mieli opowiadać swoim wnukom o ataku dzieci Gorzelnika na niewinną i niczego nie spodziewającą się wioskę. O zgryzocie, przelanej krwi i strachu, który czai się tuż za kolejnym drzewem.
Mówili, że w końcu otworzył się portal i wszystkie kobiety zmuszono, by przez niego przeszły. Gdy żadna nie została, wtedy portal się zamknął, a gadziny i potwory wkroczyły w las i ślad po nich zaginął. Jakby rozpłynęły się w powietrzu, nie pozostawiając złamanej gałązki będącej świadkiem ich istnienia.
Dzieci Gorzelnika od dawien dawna słyną ze znikania z miejsca zbrodni w tajemniczy i złowieszczy sposób. Jakby nigdy nie istniały. Zawsze zostawiały jednak po sobie równie złowrogi krwawy ślad swej bytności.
Zostań przy mnie
Kowal miał swoje wady, ale jedno trzeba mu przyznać na plus. Zawsze oddany był prastarej magii, choć nienawidził jej z całego serca. Winił ją za wszelkie zło w jego życiu. Za coś, czego nigdy przed nami nie odkrył.
Tylko ty drogi bratku wreszcie dowiedziałeś się co go tak naprawdę gryzie. Oczywiście zachowałeś tę wiedzę tylko dla siebie.
Byłeś równie wierny jemu, jak on Tobie. Byliście siebie warci.
List, który pojawił się znikąd.
Skrzypienie towarzyszyło otwieraniu drzwi. Elwira drgnęła i rzuciła się do nich. Znalazła w nich miłą dla siebie twarz, ale z nieznanym sobie dotąd wyrazem. Brodata gęba Kowala wydawała się mniej zmartwiona, niż on sam był w rzeczywistości.
— Nie spałaś całą noc? — zapytał retorycznie. — Ja też nie zmrużyłem oka.
— Pewnie jesteś zmęczony. Zrobię nam naparu z wysuszonych liści agrestu. Woda już jest gorąca.
— Czekałaś aż przyjdę, z pełnym garnkiem wody. Jak miło z twojej strony. Nie znam lepszej gospodyni.
— Darujmy sobie uprzejmości. Powiedz lepiej czy on się obudził. — Zalała dzbanek z liśćmi i małym dodatkiem, wrzątkiem, który lekko dudnił pokrywą położoną na kotle nad ogniem.
— Nie obudził się. W teorii nic mu nie dolega. Nic naturalnego.
— Sprowadziła nam go magia, więc pewnie ona ma nad nim władzę. — Kowal zasiadł przy kuchennym stole. Chwycił za dzbanek i nalał sobie do kubka naparu. Elm podała mu coś na ząb. Chwycił bochen chleba, urwał kawał dla siebie i kawał dla niej. Podał jej porcję, a sam lekko skubał pieczywo.
— To moja wina. Gdybym bardziej uważał, z pewnością by do tego nie doszło?
— To im powiedziałeś?
— Znasz mnie. — zrobił długą pauzę. — Powiedziałem, że w tej sprawie nie mają prawa głosu.
— Wziąłeś na siebie całą odpowiedzialność.
— Raczej przypomniałem im, gdzie jest ich prawdziwe miejsce. — Elm ucichła. Kowal tłumaczył jej, jak mało znaczą dla świata starzy druidzi.
— Nie wezmę udziału w rytuale przydziału. — powiedziała wreszcie. — Odjeżdżam na północ. W dalekie, rodzinne zakątki. — Kowal nie wiedział, co ma na to powiedzieć, zamilkł na chwilę, kilkukrotnie otwierając niemo usta. — Jedź ze mną Kowalu, to nie nasza walka.
— Nie uchronisz się przed obowiązkiem wobec magii, gdziekolwiek byś nie wyjechała Elwiro.
— Już od dawna pokazywał się w moich snach. Patrzyłam, jak latają ptaki. Badałam znaki na Wstędze. Oglądałam, jak układają się gwiazdy i patrzyłam na chmury burzowe.
— Elwiro, tylko od nas zależy, co z tego wszystkiego wyniknie.
— Byłeś na tym deszczu. Siąpi raz lekko, raz mocno. Choć chmury są okropnie burzowe, to iskra się nie pokazała. Chmury płyną niezwykle wysoko na niebie. Jakby obawiały się spotkania z gruntem. Zamia nie wchłania wody, bojąc się dobrodziejstwa, jakie ze sobą niesie. My też powinniśmy się bać…
— …Elwiro…
— … to nie deszcz, lecz przepowiednia. Nikt z nas nie może być pewien jutra. Nikt, dopóki on pozostanie przy życiu.
— Nie pozwolę, by spadł mu włos z głowy.
— Nie pozwól mi odjechać Kowalu. Nie po tylu pięknych wspólnych latach. Albo jedź ze mną, tam, gdzie nikt już nas nie znajdzie.
— Nie uciekniesz przed wolą prastarej magii kobieto. Przed wszystkim, ale nie przed obowiązkiem. — Uniósł się nieco, zawahał się przez chwilę i kontynuował. — Zrób, co do ciebie należy, a wtedy sama dokonaj wyboru. Nie uciekaj, gdy jesteś potrzebna, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. — Wypił ostatni łyk naparu. Położył kawał chleba na stół i wyszedł w złości.
Elwira usiadła do stołu. Nalała sobie kubek naparu. Po jej polikach ciekły strugą łzy. Łzy spowodowane rozstaniem, do którego jeszcze nie doszło.
Rytuały
Kości, kości
W mojej złości
Pospraszajcie
Zmarłych gości
Kości, kości
W mojej złości
Pospraszajcie
Zmarłych gości
Kości, kości
W mojej złości
Pospraszajcie
Zmarłych gości
Wieszczka, dwie starsze kobiety z plemienia oraz Roza siedziały w kółeczku. Ta pierwsza na przemian rzucała i sprzątała kości z przestrzeni pomiędzy nimi. Środek tworzonego przez nie koła wysłany był obrobioną skórą renifera.
Tam padały kości. Wieszczka mieszała nimi, wypowiadając zaklęcia i rymując swój okropny wierszyk. Wstała, zdjęła z ognia mały kociołek i nalała każdej z obecnych kubek gorącego naparu. Lepiej nie wiedzieć z czego był zrobiony. Jego zapach drażnił nozdrza, był wyrazisty i okropny.
Lekko słodkawy napój o nieznanej konsystencji został podany wszystkim zebranym kobietom z nakazem wypicia, póki gorący.
Trzy kobiety siedziały więc wciąż w niezamkniętym teraz kole, a Wieszczka zabrała się za zapalanie wokół nich świec ustawionych na wysokich podestach. Gdy zapaliła wszystkich pięć świec, usiadła i wypiła własny kubek okropnego naparu.
Narkotyk, który zawarty był w napoju, nie był mocny. Jego stężeni, także nie wzbudzało podejrzeń. Działał, jak należy, a każda z kobiet szybko poczuła gorąc palący od środka. Lekko kołował im się świat, a one same pozamykały oczy, by nie zwymiotować zawartości żołądka z powodu wrażeń wzrokowych, jakich zaczynały doznawać.
Roza tego nie zrobiła. Patrzyła na świat oczyma mędrca, któremu nie przeszkadza oglądanie go klatka po klatce. Zwolnione tempo reakcji wzroku na przenoszenie go z punktu pierwszego do końcowego nie robiło na niej wrażenia.
Podobnie było z Wieszczką, która teraz na dobre rozpoczęła rytuał. Wsłuchiwała się w ciszę i śpiewała pieśni. Wtórowały w tym jej kobiety, które lekko kołysały się na swoich miejscach. Także Roza brała czynny udział w zaklęciach prowadzonych przez Wieszczkę, choć nie mogła do końca być pewna, w którą stronę podążą.
Wieszczka po raz setny rzuciła kośćmi i długo mieszała nimi po obrobionej skórze. Co rusz mówiła, że przychodzą do niej starożytni, którzy pragną wesprzeć ich sprawę. Czasem wypowiadała podobno rzucane im przez nich sentencje i zdania wyrwane całkowicie z kontekstu. Także i pozdrowienia dla żywych, którzy jeszcze nie zaznali przyjemności przeniesienia.
Wszystko to trwało długie godziny, a kobiety dopadało coraz to większe zmęczenie i kac spowodowany odwodnieniem po spożyciu narkotyku.
Wreszcie Wieszczka rozpoczęła ostateczne obrzędy. Wypowiadał w gniewie i z zacięciem:
To dla Ciebie Przyjacielu
Który węży się nie boi
Tobie pętla w tej nadziei
Że Cię wreszcie zaspokoi
To dla Ciebie Przyjacielu
Który węży się nie boi
Tobie sztylet w tej nadziei
Że Cię wreszcie zaspokoi
To dla Ciebie Przyjacielu
Który węży się nie boi
Tobie powódź w tej nadziei
Że Cię wreszcie zaspokoi
Zebrane kobiety wtórowały jej, powtarzając zaklęcia, lecz nie Roza. Ta wstała, znalazła na półce łatwopalny olej. Wylała go na środek sali, na obrobioną skórę renifera i kości, i dorzuciła do tej mieszanki nieco żaru.
Wieszczka niemal poważnie nie poparzyła sobie dłoni. Zebrane kobiety rzuciły się w tył, gdy ogień buchnął.
— Co robicie? — wykrzyczała Wieszczka w okropnym żalu.
— Jak zabijesz Przyjaciela Węży, to nigdy nie pozbędziemy się tej okropnej klątwy. — rzuciła jej w odpowiedzi Roza.
— Już prawie było dokonane. Już miałam go w garści. — mówiła ze smutkiem w głosie Wieszczka.
— Nie tak spełnisz słowa przepowiedni. Musisz wyjść mu naprzeciw, a nie atakować z ukrycia.
— Skąd wiesz, że on w ogóle istnieje?
— Skąd możesz mieć pewność, że nie ma go już wśród nas? Skąd wiesz, że nie narodził się ponownie?
Wieszczka zagasiła tlący się jeszcze ogień. Była rozgoryczona. Nie wiedziała, że ten czyn, mógł wszystko zmienić. Na szczęście dla niej i całego plemienia olbrzymów przepowiednia miała się jeszcze wypełnić.
Majaki
Wyszedłeś z podziemia, by ostatecznie tam powrócić. Nikt nigdy nie zgłębi prawdziwej natury twego stworzenia. Tylko raz przybrałeś tak marną postać dawno temu, gdyś się narodził. Prastary król i karłowaty rzeźbiarz mieli co ukrywać przed światem. Wreszcie wykonałeś swoje przeznaczenie — jedyne przeznaczenie, choć długo nie mogłeś mieć o tym wiedzy.
Pozdrawiam cię, bo wiem, że na końcu znów staniemy ramie w ramie i bark w bark.
List, który pojawił się znikąd.
— Co z nim — zapytał Efne wchodząc do szpitala i podchodząc do łóżka chorego.
— Nie dobrze. Podwyższyła mu się gorączka i zaczął bełkotać. — powiedział Medyk, który zdawało się, że był bezradny.
— Nie masz nic na gorączkę w swoim zapasie ziół?
— Już mu podałem, ale nie działają.
— Jak to nie działają? — zapytał zniecierpliwiony Efne.
— Tu chodzi o coś innego. — Medyk zmienił okład na czole chorego.