E-book
14.7
drukowana A5
29.06
Wrota Piekieł

Bezpłatny fragment - Wrota Piekieł


Objętość:
66 str.
ISBN:
978-83-8245-805-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 29.06

Wyjazd na wakacje powoli stawał się faktem. Jeszcze parę miesięcy przedtem nawet nie myślałem o tym, że mógłbym pojechać w takie odległe miejsce. A tu Bali, proszę bardzo. Spadek który otrzymałem zasilił mój rozharatany budżet i spłaciłem wszystkie długi, kupiłem lepszy samochód, zastanawiałem się nawet o kupnie nowszego mieszkania, ale jednak lepiej pojechać gdzieś daleko, pozwiedzać, może poznam jakąś miłą, fajną, kto wie. A teraz stoję przed lustrem i przymierzam ten stos ciuchów, jak baba. Muszę wybrać te najfajniejsze. Koszmar. Biorę pierwsze z brzegu, pakuję się, jutro wyjeżdżam, i tyle w temacie. Idę spać, rano na lotnisko, przesiadka w Berlinie i tam lecę bezpośrednim połączeniem.


Źle spałem i już wiedziałem że coś będzie nie tak. Rano wstając wlazłem na kieliszek od wina. Kto stawia w tym miejscu? A tak! To ta! Potem nie mogłem znaleźć moich ubrań. W ostatniej chwili zamówiłem taksówkę na lotnisko. W taksówce nie mogłem się dogadać, ale dojechałem na miejsce. Już się cieszyłem że zdążyłem, lecz przy wyjmowaniu walizki, już wiedziałem że to nie ta! Koszmar! Ta jest ze sprzętem do grania. A w dupę jeżozwierza, i tak lecę, kupię coś na miejscu, tam jest bardzo ciepło. I w samolocie też czułem się nieswojo. Na początek kołowali tak dziwnie, jakby szukali właściwego pasa, silniki buczały, stewardesy głupio się uśmiechały, jedna nawet miała sztuczne oko, widziałem dokładnie, było cały czas nieruchome. Po czym jakoś wystartowaliśmy, i kiedy chciałem się zdrzemnąć to zrobiło się zupełnie cicho na moment, absolutne nic, potem wrzaski, płacz i ten huk, to wszystko co zapamiętałem.

Ocknąłem się cały we krwi, nic mnie nie bolało, niedaleko stała karetka na dziwnych rejestracjach, a przy niej jakiś oszołom trzymający w rękach rogi, obok niego stała ładna kobitka z metalową nogą. Wszyscy gapili się na palące się resztki samolotu które w większości spadły do jeziora. Po chwili ich spojrzenia spotkały się z moimi.

— Bierzemy go, przyda się — powiedzieli i zapakowali mnie do karetki. Nawet nie zdążyłem zaprotestować w jakikolwiek sposób. Gdy odjeżdżaliśmy słychać zbliżające się rzędy wozów strażackich, za nimi policja, ambulansów nie dostrzegłem. I dopiero wtedy mogłem się zdrzemnąć.

Wrota Piekieł — początek

Otwieram oczy. Leżę na prześcieradle. Ktoś mnie kopie nogą:

— Wstawaj, idź się umyć, jesteś brudny, uświnisz nam wszystko — Wyciągam rękę, potem drugą, zaschnięte strupy krwi, jestem cały obolały i posiniaczony.

— Nic ci nie jest, sprawdziłam, tylko otarcia, bez złamań — mówi kobitka, ta z metalową nogą.

— Idź, tam jest łazienka, leżą czyste ubrania. Spojrzałem wokół. Jestem w jakimś pokoju, w domku w lesie, dookoła za oknem drzewa, zagajniki, obok kort tenisowy.

— Pewnie jakiegoś chuja z rządu — mówi ten z rogami. Widzę jak założył je sobie na głowę. Teraz już jestem całkowicie przekonany że uciekli z cyrku, albo z psychiatryka. Tak sobie wmawiam w myślach. Ten z rogami coś mówi do siebie, jakby rozmawiał z kimś, lub czymś, a telefonu ani słuchawki nie widzę, po czym mówi do tej z metalową nogą:

— Główny daje mi szanse, ostatnią, wysyła mnie na szkolenie, jeżeli nie poradzę sobie, zwalnia mnie!

— I zostaniesz człowiekiem? — dodaje ta metalowa — Jakie to cudowne. Uśmiecha się gładząc go po rogach, aby zaraz potem skierować wzrok w moją stronę.

— Nie podsłuchuj! Wygląda na to że zwiedzimy pewne miejsce w którym jeszcze nie byłeś. Zresztą ja też nie. I tu zaśmiała się tak szyderczo, metalicznie i oschle, że prawie narobiłem w gacie. O czym oni gadają.

A może nie uciekli z cyrku?

Tylko skąd?

Umyłem się dokładnie, potem dali mi jeść, nowe ubranie trochę za duże, i nie mój styl. Ale nie będę dyskutował z wariatami. Zaraz potem opuściliśmy domek i weszliśmy głębiej w las. Ten z rogami podszedł do tego miejsca które już z oddali wydawało się bardzo dziwne i prastare, zarośnięte mchem, pokryte grubą warstwą mokrej, galaretowatej mazi o odrzucającym zapachu. Od razu pomyślałem że pewnie ktoś tutaj wylewa szambo lub inne świństwa.

— Gotowa — ten z rogami mówi do kobitki z metalową nogą. Ta tylko kiwnęła głową, po czym spojrzeli się na mnie:

— Trzymaj się młody — powiedziała oschle kobitka, która chyba mnie lubi. Po chwili zapach przestał się wchłaniać do moich nozdrzy, mech odpadł z zaschniętych krawędzi tego czegoś, i ukazała się nam ogromna brama, z monstrualnymi introdukcjami w nieznanym mi języku. Znaki powoli przesuwały się z góry na dół, zmieniając położenie, raz kurcząc się, aby potem zwiększyć swój rozmiar. Ten z rogami wypowiedział coś niewyraźnie, brama drgnęła, powoli zaczęła się otwierać, a kłęby gryzącego dymu wypełzły ze szpar i teraz uwidocznionych dziur, do tego zaczęła świecić na czerwono, jakby płonęła żywym ogniem.

— Nic kurwa nie dotykać — powiedział ten z rogami i wszedł pierwszy. Nic nie widziałem, tylko słyszałem jak rozmawia. Po rozmowie wrócił do nas, spojrzał na mnie, prześwietlił mnie wskroś, czułem jak wie o moich złamaniach w lewej nodze sprzed wielu lat, i niedoleczonej chorobie stawu biodrowego, od razu wszystko zaczęło mnie boleć.

— Nie wejdziesz — powiedział szybko. Pomyślałem sobie, może i dobrze, na cholerę mam tam gdzieś włazić.

— Vera, ty możesz, roboty mogą wejść, a ten nie! co zrobimy?

O rany, ta kobita z metalową nogą jest robotem, ale jazda.

— Przyda nam się jeszcze, moi pomocnicy mogą tam wejść, zamienię go w kruka? Powiedział całkiem po przyjacielsku, ten z rogami.

— Co! krzyknąłem — W ptaka? I to wszystko co pamiętam z tego momentu. Czułem jak momentalnie kurczę się, mój wzrok nabiera jakby szerokości, jestem teraz lekki, ruszając się, patrzę, mam teraz czarne skrzydła i dziubek, chcę powiedzieć coś jeszcze, tylko nieskładne krakanie wylazło z mojego dziobatego już dzioba. Szok. A do tego jakaś więź z tym osobnikiem z rogami mnie połączyła, co powie teraz ten mój Pan, będę musiał wykonać, od razu, bez zastanowienia. Mój Pan uśmiecha się po raz pierwszy i szeptem dopowiada patrząc mi prosto w prawe oko.

— No, za mną, idziemy, do Piekła, na szkolenie!

I poszliśmy. Dokładnie to ja, pomachałem skrzydłami, unosząc się leciutko, bez problemu poleciałem za moim władcą. Za nami krocząc dostojnie, maszeruje Vera. Teraz widzę to dokładnie. Nie jest to człowiek, tylko stos połączeń, sztucznych układów, niby takich jak ludzie, ale to nie to, nie znam się na tym, ale dobrze jej z naturalnie zrobionej paszczy patrzy. Czuję się przy niej jakoś bezpiecznie. Sam tego nie rozumiem. Wiem że nie muszę już wszystkiego pojmować.

Jak tylko przekroczyliśmy bramę Piekła, słyszę jak zamyka się za nami od razu z przeszywającym zgrzytem i świstem, kiedy resztki dymu opadają, robi się wyraźnie jaśniej. Pewnie jakieś diabelskie licho rozświetla tą rzeczywistość. Pierwsze co rzuca mi się na mój teraz nie największy łepek, wcale nie jest tu tak czarno, strasznie, ani krzty nie śmierdzi siarką, i tak dalej. Nie powiem że jest pięknie, rześko i niebiańsko cudownie. Nie. Jakby to była wyspa pełna czegoś nieznanego, nie odkrytego. Już po wymachaniu paru set ruchów skrzydłami coś zaczynam wyczuwać. Może przelatuję koło wysypiska przeterminowanych organów zalanych ropą lub żółcią, nad którymi żaby zniosły skrzek. Nie wiem. Dalej ten korytarz powiększa się, biegnie ku dołowi, jest gigantyczna strefa, skąd tu ta przestrzeń? Nie odgadnione. W oddali jakby zarys rozłożystej, majestatycznej budowli. A przed nami idą małe stworki ze przedziwnymi rogami i ogonkami. Wylazły nie wiadomo skąd, prowadzą nas, podskakując przy tym radośnie, robiąc sobie figle i żarciki. Jeżeli nazwać żarcikiem odrywanie kończyn i odgryzanie ogonków. Ale nieustannie tym stworzeniom wszystkie członki w mig odrastają. Lecę od nich trochę dalej, na bezpieczną odległość. Wreszcie dochodzimy do pierwszej jakby zagrody. Poczwary tam siedzące od razu wstają i spoglądają na nas swoimi obleśnymi obliczami, z obślizgłymi rogami które nigdy pewnie nie były myte. Ten większy z nochalem pokrytym sierścią i krwawymi wybroczynami zagaja pierwszy:

— Dawać kwity, po co tu przyszli, a ty z rogami, odkręcić i do sprawdzenia dać!

— Do sprawdzenia to możesz nakryć się kopytami, ty gadzie malowany, ja do głównego na szkolenie — powiedział mój Pan całkiem po przyjacielsku.

Ten pierwszy spojrzał ukosem, wysmarkał nozdrza, i struchlał od razu, czy też jego komórki zaczęły mocniej pracować, bo aż dym idzie z lepkich rogów, drugi szczerząc wygięte, pokryte licznymi odpryskami kły, krzyczy mu do ucha:

— To nasz, ten ostatni z rodu, o Belzebubie największy, jak dawno nie widziałem prawdziwego diabła, my pół diabły nie widzieć takiego setki lat.

Stwory dwa kłaniają się nisko, uwidaczniając swoje diabelskie pochodzenie, kopytne odnóża są na pewno starej daty, z pierwszego diabelskiego tłoczenia. Ten większy znowu dodaje:

— Wybacz diable rogaty, my tu na posterunku już nie widzieć od dawien dawna nikogo z rodu, pozdychały, czy nie chcą wrócić do nas, tam dalej przy wejściu do czarciego Pałacu stoi kocioł, tam zapytajcie, oo tam panie! Pokazują swoimi pokracznymi, spulchniałymi paluchami.

Widziałem jak Vera obniża swoje napięcie układowe, i spuszcza powietrze w zaworach. Jak to teraz wszystko widać, każdy ruch, szept, drobny gest, nic nie umknie mojej uwadze. Nawet mój Pan nie musi nic mówić, wiem że mam lecieć za nim, mając wszystko pod kontrolą.

Stwory przepuszczają nas. Przelatując obok nich wyczuwam zapach stęchlizny, zgniłych jaj i odór zaschniętych rzygowin. Dalej fetor jakby zmieniał swój bukiet, stawał się zastygłym, nigdy nie wietrzonym pomieszczeniem. Nagle mój Pan daje znak, zatrzymujemy się, nikogo nie widzimy tylko kocioł pełen bulgoczącej flegmy, gdy nie wiadomo skąd pojawia się postać, mała, niepozorna, z jednym rogiem pośrodku głowicy:

— Jestem Belor, zanim wejdziesz do Pałacu, musimy porozmawiać.

Nasz z rogami ruchem ręki nakazuje nam się oddalić. Razem z Verą lecę trochę dalej.

— Mamy problema, wiem, masz szkolenie, będziesz musiał przejść dwa poziomy i wszystkie 666 locho-przegrody. No, powiedzmy. Masz przyglądać się, wnioski same się nasuną. Takie są procedury. Wszystko wiem. Ale ja nie o tym.

Tutaj Belor podszedł bliżej i szeptem wybełkotał:

— Coś złego się u nas dzieje, jesteś stamtąd, masz świeże prawdziwie diabelskie spojrzenie. Weź swoich i za mną. Coś wam pokarzę. Trzymam to w tajemnicy. Nikt nie może się dowiedzieć. Co za wstyd dla naszego rodu. Jakie upokorzenie.

Nic nie mówiąc poszliśmy za jednorożcem. Latanie dla mnie stawało się coraz większą udręką i męką. Powietrze staje się bardzo ciężkie, aż po chwili zamieramy w miejscu, a przynajmniej ja już dalej nie polecę. Nie opadam, nie wznoszę się, jestem w tym samym kawałku przestrzeni, nie mogę się ruszyć, ani na pióro. Mój pan też to czuje, Vera chyba nie, w końcu to blaszak, ale staje równo z nami. Jednorożec przed nami szczerząc owrzodziały pysk, cicho wybełtał:

— To co teraz zobaczysz nie widział jeszcze nikt z zewnątrz, od paru setek lat żaden diabeł już nie był na żadnym szkoleniu, pobyt na Ziemi dostarcza tyle emocji, główny już nie pozwala wracać, a działać na posterunku i siać zło, ale ja nie o tym — Tutaj przerywając spogląda się dokładnie na Verę, która kącikiem ust uśmiecha się oschle — Znam ten uśmiech, nie wiem skąd, znam.

Jednorożec poważnieje, zamyka ciągle niedomknięty pysk, mimo wszystko wyłazi mu jeden spróchniały i sczerniały kieł, oczy zachodzą mu brązowym szlamem, zapach kału niedźwiedzia to nic, przy tym śmierdzącym karle. Tutaj wyraźnie wszyscy obrzydliwie śmierdzą. Dalej, swoją łapą z trzema paluchami jakby podciąga roletę w powietrzu, i ukazuje nam się widok Pałacu.

Jest wielki, rozłożysty, nie miejący odpowiednika na Ziemi, nie widać ile ma pięter. Zbudowany jest z czegoś mi obcego, jednak purpurowym blaskiem rozświetla wszystko wokół. Robi zatrważające wrażenie.

— Od niepamiętnych czasów Pałac tak właśnie wygląda. Jest to piekielny labirynt, gdzie na najwyższym z pięter siedzi — tu Jednorożec nie dokończył.

— Główny? — dopowiada mój Pan.

— Główny, Szatan, Lucyfer, Belzebub czy inaczej go nazwiemy, on co wykłada karty, ostatnio jednak bardzo rzadko bywa w Pałacu, bo lubi hasać po tym nędznym padole, te ziemskie dziewki dają mu tyle radości i ukojenia, wyraźnie młodnieje — wyszczerzył pysk w obleśnym grymasie — Ale on tam nie zasiada, o nie — Jednorożec posępnieje, nadyma się i beka ogniem popuszczając mały szlam z tylnego otworu — Oglądaj wszystko w Pałacu z należytą uwagą i szacunkiem, w końcu jesteś stąd, musisz mieć w sobie diabelnie dużo sił na dalszą eksplorację. Główny nakazał wykonanie wszystkie przegrody najbardziej wyjątkowo jak to możliwe, ale tylko te przegrody które są liczbami pierwszymi są pełne mrocznych zagadek i rebusów. One są najważniejsze. Jak nasza brama która wyświetla największą liczbę pierwszą jaka istnieje. Żaden śmiertelnik tego nigdy tego nie pojmie. I tyle. Ale ja nie o tym. Widzicie tą dobudówkę obok?

Wszyscy spojrzeliśmy na dolne niedopasowane do reszty, jakby zbite ze znalezionych dziwnych materiałów, chyba nigdy nikomu niepotrzebnych.

— Kazałem to zrobić jeszcze w czasie wojen. Pół diabełki wysłałem na rubieże strażnicze i wszystkie zapomniały o tym. A ja mogę tu przebywać i to przechowywać.

— Co przechowywać? — spytał mój Pan.

— Jakich wojen? — Vera też nie chce być gorsza — Nie istnieje przecież największa liczba pierwsza!

— Jakich, jakich, a dla przykładu najazd na kalifat Abbasydów, to była klasa sama w sobie, rzeź jak się patrzy, obdzieranie ze skóry, zarzynanie, gwałcenie i przypalanie, nie to co teraz tam macie, hybrydowe wojny, hybrydowe samochody, hybrydowe nauczanie, co za szajs — tu Jednorożec puścił większy kawałek szlamowatej kupy i z wyraźną ulgą wydiabolił — A co przechowuję, no właśnie, moje brzemię, podejdź diable i zobacz. Nie istnieje powiadasz największa liczba pierwsza, skąd jesteś duraku, no skąd? Podszedł do Very spoglądając się jej prosto w nos, bo dalej nie sięga przecież. Po czym drugim ruchem łapy, też trzypalcowej, odsłonił przestrzeń i już byliśmy przy dobudówce Pałacu. Tutaj powietrze jest już przejrzyste, nie powiem czyste, ale mogę już swobodnie latać, ale coś mówi mi żebym nie zapuszczał się za daleko. Vera też cała zdziczała, pewnie widziała nie jedno, mimo to zaczęła cała drżeć. Mój Pan klepiąc ją w głowicę poprawił jej samopoczucie i jasność zachowania. Jednorożec wraz z moim, wchodzą do środka. Ja z Verą analizujemy z czego jest zrobiony Pałac. Z bliska widzimy. Nie jest to cegła, beton, czy bardziej nowoczesny materiał. Jest to coś miękkiego i soczystego, jak wnętrze ślimaka, jak dokładniej patrzę, a wzrok mam teraz doskonały, to tam się coś rusza i wibruje. Nie wydziela żadnych zapachów, kolor jest neutralny, nawet więcej, za każdym spojrzeniem jest inne pokrycie, raz lśniące, za kolejnym widzeniem matowe, a kolejne spojrzenie uwidacznia jednak całe to bezeceństwo zawartości, i niecne zamiary budowniczych. Czuję że Vera ma te same odczucia. Już mieliśmy się dalej zapuścić w ten temat, gdy Jednorożec z moim Panem w końcu wychodzą z przybudówki.

— Tak to wygląda — powiedział na koniec Jednorożec — Pomyśl o tym, teraz wejdziesz do Pałacu, a tam Asmodeusz i Agon czekają już na was.

Mój Pan wyraźnie poruszony przechodzi obok nas, cofa się i przekazuje malutkie pudełko dla Very do schowania. Ruchem ręki karze iść za sobą.

Przed wejściem do Pałacu wyłaniają się na przeciwko nas dwa czarne, mocno prześwitujące obłoko-odwłoki. Wcale nie jest strasznie. Raczej nieziemsko, nie wesoło, nie komfortowo i w dodatku zachciało mi się jeść i pić. Pan na mnie spogląda po przyjacielsku:

— Później coś zjemy, dobra, czas iść do głównego.

Odwłoki spoglądają się podejrzanie i nabierają bardziej materialnej konsystencji:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 29.06