Wszystkim Naukowcom i Fantastom, którzy pragną
ulepszyć świat i ludzi
Rozdział 1
Wyspa Ipros leżała na oceanie Spokojnym i była jedną z dziesięciu wysp, którymi władał Sheikan, władca, który słynął z mądrości i dobroci dla swoich poddanych. Był najstarszym synem ostatniego władcy i jemu przypadła własność dziedziczenia. Jego bracia wyjechali za granicę, nie posiadali żadnych tytułów, dlatego wiedli proste życie, a że byli wykształceni, zajmowali prestiżowe stanowiska w firmach za granicami swego kraju.
Sheikan wiódł samotne życie, ubolewał, że bogowie nie obdarzyli go potomstwem. Dlatego kochał dzieci swoich współbraci i co roku w dzień święta Odrodzenia Wysp, które przypadało na letnią porę, urządzał dla nich zabawę. Zatrudniał najzdolniejszych fachowców, którzy tworzyli wymyślne urządzenia, zamki, fosy i praszczury, które podczas zabawy ożywały i były dla dzieci postrachem. Każdego roku przybywało wymyślnych figur dzikich zwierząt i postaci, które nie przypominały zwyczajnych ludzi lecz roboty, maszyny, które poruszały się i mówiły jak ludzie. Wyspy słynęły nie tylko z bogactw naturalnych, ale i roślin, które miały cudowne właściwości lecznicze. Dlatego ze wszystkich stron świata przyjeżdżali na wyspy naukowcy, badacze flory i robili z nich mikstury, które okazały się cudownymi lekami na różne dolegliwości dla ludzi i zwierząt. Jedni opuszczali wyspę, drudzy zostawali za pozwoleniem władcy.
Sheikan nie miał nic naprzeciw, że jego wyspy zamieszkiwała ludność z różnych stron świata, rozsławiając przy tym jego imię. Byli wśród nich biali, Azjaci i rzemieślnicy o skórze w kolorze hebanu, ale też naukowcy i lekarze. Ci, co zostali ku zadowoleniu władcy, żenili się z mieszkankami wysp i dochowywali licznego potomstwa.
Pewnego dnia przybył na wyspę naukowiec, który badał DNA i geny roślin. Był pierwszym botanikiem, który zajmował się nauką, która dla świata była jeszcze w zalążku, choć był XX wiek dla zwyczajnych ludzi była całkiem niezrozumiała. Sheikana zainteresowała pasja młodego naukowca. Zanim wezwał go do siebie, kazał zaufanemu słudze zrobić o nim wywiad. I tym sposobem dowiedział się, że przybył z Europy, niewielkiego kraju, leżącego nad morzem Bałtyckim. Nazywał się Jan Rokita — Sabros, był Polakiem. Przybył na wyspę w towarzystwie pięknej żony Gai, która z pochodzenia była Greczynką i synem Kenanem. Kenan Rokita — Sabros, był ich jedynym dzieckiem. I to rodzice zaszczepili w Kenanie poznawanie świata zewnętrznego i wewnętrznego. W tym pierwszym pomagał mu ojciec, rozwojem świata duchowego zajęła się matka. Był pilnym uczniem. Zawsze był nad wiek wyrośnięty i mądry. Rodzice nie posyłali go do szkół, nauki pobierał w domu. Języków obcych uczył się pod ich kierownictwem, a potem sam, używając do tego programu, który zainstalował mu ojciec w jego komórce. Nauka nie sprawiała mu żadnych trudności a wręcz przeciwnie, przykładał się do każdego przedmiotu z zapałem, jakby sprawiało mu to ogromną przyjemność. Pochłaniał wiedzę jak gąbka. W wieku osiemnastu lat zrobił doktorat z biologii i chemii. Uzyskał kilka certyfikatów z języków obcych. Był wszechstronnie uzdolniony, ale najbardziej pociągała go natura człowieka, szczególnie ta strona duchowa. Dlatego lubił przebywać wśród ludzi, obserwował ich i słuchał z wytężoną uwagą. Wystarczyło, że spojrzał na drugiego człowieka, a w parę minut wiedział o nim wszystko, odgadując po kolorze aury, jakim jest człowiekiem, a po zachowaniu i wymowie, dobrym czy złym, mądrym czy głupim. Z latami wyrobił sobie opinię El-Hakima, bo swoimi umiejętnościami przewyższył swojego ojca. Dlatego rodzice zajęli się badaniem wyodrębnienia genów z DNA ludzi, a synowi zostawili leczenie chorych. Jego umiejętności odbiły się szerokim echem na wyspach i daleko poza nimi.
Sheikan był pod wielkim wrażeniem zasłyszanymi wiadomościami. Postanowił zająć się dalszą jego edukacją, ale przedtem musiał porozmawiać z jego rodzicami. Wezwał do siebie ambitnego badacza i przedstawił mu plan budowy laboratorium, w którym przeprowadzaliby badania wspólnie z małżonką. Oboje byli światłymi ludźmi, podobnie jak jego ojciec, przywiązywał wielką wagę do tradycji i rozwoju nauki. Był dumny, że na jego wyspach były szkoły dla dzieci, zarówno dla chłopców jak i dziewczynek. Sam był wykształconym człowiekiem i cenił wiedzę u innych.
— To łaskawe z twojej strony panie, ale jestem dopiero na progu moich doświadczeń i wiele jeszcze przede mną prób — powiedział uczciwie. — Bardziej przydałbym się jako lekarz niż naukowiec. Jestem z zawodu lekarzem i dlatego ludzie z twojego plemienia nazywali mnie El-Hakimem.
— Słyszałem o tym. Nic nie stoi temu na przeszkodzie, abyś robił jedno i drugie. Przemyśl moje słowa i daj mi odpowiedź za kilka dni.
Jan, ojciec Kenana, zgodził się pracować jako naukowiec. Zamieszkał z rodziną w wielkim zamku, który otrzymał od władcy w darze i kontynuował z żoną pracę badawczą nad oddzieleniem genów DNA roślin i ludzi. Interesowała go każda zasłyszana informacja na ten temat. Wiedział, że już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozpoczęły się badania nad fragmentami DNA i wyodrębnianiem genów. Naukowcy wycinali określone fragmenty DNA, w których przewidywano, że mogą występować geny funkcjonalnie i te geny wprowadzano do organizmów innych gatunków. Jednak przy niewielkiej wiedzy na temat budowy chemicznej DNA wyodrębnianie genów robiono na ślepo bez większego doświadczenia. Naukowcy jako pierwsi zwrócili uwagę, że manipulacje genetyczne mogą być niebezpieczne dla człowieka. Dlatego nie próbował eksperymentować niesprawdzone geny na sobie. Nie chciał być człowiekiem, który różniłby się nie tylko mocą fizyczną, ale i wyglądem. I przestrzegał przed tym swojego syna.
Kenan został lekarzem. Innym w tej dziedzinie zajęłoby to siedem lat, on ukończył medycynę w trzy lata.
W ciągu tych lat badania nad roślinami uprawnymi dały pozytywne rezultaty. Zmutowane zboże szybciej rosło i miało większe ziarna od zwykłego zboża, podobnie było z owocami i warzywami oraz krzyżówkami zwierząt. Chłopi się wzbogacali, kraj Sheikana rósł w potęgę. Był zadowolony, że jego poddani żyją zdrowo pod okiem wielkiego medyka, a ich spiżarnie wypełnione były po brzegi owocami pracy jego rodziców.
Lata mijały niepostrzeżenie. Sheikan zestarzał się jak wszyscy jego poddani, ale nie tym się martwił. Od pewnego czasu zaczął słabnąć i odczuwać boleści brzucha. Nie zdarzało mu się to wcześniej. Cierpiał katusze, które próbował zagłuszyć opium, ale i ono z czasem przestało pomagać. Jego życie stało się koszmarem. Kiedy nie mógł już wytrzymać bólu, wezwał swojego nadwornego lekarza. Minęło wiele godzin, które dla chorego człowieka były wiecznością. Wreszcie jego rozmyślania przerwało przybycie jego sługi, Alkana, który był również jego wychowawcą od kołyski i wiernym powiernikiem, tylko on znał problem swego pana.
— Przyszedł El-Hakim, panie — zaanonsował gościa.
— Wprowadź go do środka. Niech nikt nie zakłóci naszego spotkania.
— Dopilnuję tego, panie — odparł sługa, po czym cicho się oddalił.
Przed Sheikanem stanął wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o złocistej karnacji, ciemnych włosach i piwnych oczach, które patrzyły na niego z widocznym zrozumieniem i szczerym współczuciem. Bardzo przypominał swojego ojca sprzed laty.
— Jeśli mnie uzdrowisz, dam ci to, o co tylko poprosisz — powiedział Sheikan bez żadnego wstępu, obrzucając El-Hakima badawczym spojrzeniem.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, ale nie gwarantuję panie, że wyzdrowiejesz — odparł Kenan otwarcie.
— Dlaczego masz wątpliwości? — zdziwił się Sheikan. — Słyszałem, że dzięki miksturom twojej matki wyzdrowiało wielu chorych.
— Nie jestem Bogiem, jeśli On postanowił, że ma pan odejść, nawet cudowne zioła mojej matki pana nie uleczą — odparł uczciwie Kenan.
Sheikan siedział na przeciwko gościa, na obszernym pufie i patrzył na niego przenikliwie, ale młody mężczyzna przetrzymał jego spojrzenie, które zdawałoby się sięgać dna jego duszy, choć nie było to konieczne, bo wystarczyło spojrzeć na władcę, na jego pożółkłą skórę, zapadnięte policzki i głębokie bruzdy wokoło kształtnych ust, aby stwierdzić, że jest bardzo chory. Jego ciemne oczy o azjatyckim kształcie zmatowiały a worki pod oczami jeszcze bardziej podkreślały jego wystające kości policzkowe. Włosy niegdyś czarne i gęste, zmatowiały, przy skroniach były szpakowate, a przecież nie był starym człowiekiem, miał zaledwie sześćdziesiąt lat. Jego rodzice, dziadowie i pradziadowie żyli po sto i więcej lat.
— Kiedy zauważył pan pierwsze objawy choroby? — zapytał Kenan, wyrywając władcę z zamyślenia.
— Kilka miesięcy temu. Najpierw odczułem dolegliwości żołądkowe, byłem pewny, że zjadłem coś niestrawnego, ale bóle nasilały się coraz częściej. Doszły do tego migreny i rwanie w stawach, co utrudnia mi chodzenie.
— Proszę spakować swoje najpotrzebniejsze rzeczy osobiste i przyjechać do szpitala. Musimy konieczne zrobić badania, a potem zastanowimy się nad sposobem leczenia — odparł El- Hakim stanowczym głosem.
— To dobrze, bo nie jestem w stanie swobodnie się poruszać. Czy mogę zostać już dzisiaj na obserwacji?
— Oczywiście. Jak może pan o to pytać. Przecież to wszystko należy do pana — zareagował szybko Kenan, obrzucając władcę ciepłym spojrzeniem.
— Już nie. Kilkanaście lat temu przepisałem ziemię wraz zamkiem twoim rodzicom.
— Prawdę mówiąc, nie wiedziałem. Rzadko kiedy mówimy o dobrach materialnych tego świata. Wszystko, co wydaje nam się drogie naszemu sercu, musimy zostawić, zabieramy ze sobą tylko miłość do naszych najbliższych i dobre o nich wspomnienia.
— Widzę, że rodzice nie tylko dbają o zamek, budynki gospodarcze, o prace w polu i sadach, ale przede wszystkim o ludzi, których zatrudniają i dobrze ich wynagradzają. To dobrze o nich świadczy. A ciebie wychowali na porządnego i mądrego człowieka — powiedział ciepłym tonem władca.
— Na polach i ogrodzie jest mnóstwo pracy, rodzice nie daliby sobie rady z pracami polowymi i jednocześnie badaniami w laboratorium. Są na to zbyt praktyczni, zajmują się tym, na czym się dobrze znają — odparł Kenan zgodnie z prawdą.
— Rozumiem. To dobre rozwiązanie. Widać że twoi rodzice są dobrymi ludźmi, bo dbają o innych i myślą perspektywicznie. Mam na myśli prace badawcze w laboratorium. Po wielu latach ich nauka nie poszła na marne, ich praca daje pozytywne plony, a moi poddani dzięki temu się wzbogacają.
— Wszystko, co robią moi rodzice, robią z myślą o innych. Ojcu marzy się świetlana przyszłość, w której nie ma chorób i przemocy. Jest idealistą, podobnie jak moja matka.
— Twój tata wierzy w cuda… — zaśmiał się cicho Sheikan.
Tego samego dnia Kenan zabrał Sheikana do pałacu, do skrzydła, w którym znajdował się gabinet lekarski i mała izolatka. Minęło kilka dni, kiedy Sheikan po żelaznej diecie lepiej się poczuł. Wieczorami spacerowali z Janem po plaży i rozmawiali o wszystkich sprawach dotyczących wyspy i pracy w laboratorium, a tymczasem Gaja przygotowywała mikstury ze świeżo uzbieranych ziół. Odkąd odkryła w sobie pasję badawczą nad roślinami, poświęcała temu cały swój wolny czas. Prozaicznymi zajęciami, jak gotowanie, sprzątanie i praniem zajmowała się wynajęta służba, która otrzymywała za to solidne wynagrodzenie. Kiedy leżeli już z mężem w łóżkach, zmęczeni po całym dniu pracy, dzieliła się z nim swoimi innowacyjnymi pomysłami.
— Wiesz, kiedy przebywam w oranżerii, przychodzą mi do głowy zwariowane pomysły. A gdyby tak rozszczepić DNA rośliny na poszczególne geny i połączyć je z genami zwierząt albo ludzi. Co by z tej mieszanki wyszło? Jak myślisz?
Jan często zastanawiał się nad taką możliwością, ale nie chciał wtajemniczać żony w te mało znane tematy. Tym bardziej że nikt na świecie nie zdołał wynaleźć czegoś takiego, jeszcze nie.
— Wszystko jest możliwe lecz badania wymagają cierpliwości i nakładów finansowych. Potrzebowalibyśmy zwierząt do badań, dodatkowych pomieszczeń, klatek i ludzi do opieki nad nimi, aby utrzymać to wszystko w należytym porządku. — Na razie nie chciał poruszać tematu niebezpieczeństwa mieszania genów DNA roślin lub zwierząt na ludziach. Musiał to przemyśleć i porozmawiać z władcą, co o tym myśli. A poza tym, musiał mieć chętne osoby, które poddałyby się tym doświadczeniom.
*
Kenan spojrzał na Aleksandra przenikliwym spojrzeniem, ale na przyjacielu nie zrobiło to żadnego wrażenia, choć znał ten nieprzejednany wyraz twarzy.
— Rzucasz mi wyzwanie? — zapytał z ironicznym spojrzeniem, mrużąc przy tym błękitne, zimne oczy. Zdjął z twarzy maskę i rozsunął biały kombinezon, który zbyt mocno przywierał do ciała i ranił jego delikatną skórę.
— Nie wiesz, w co się pakujesz, stary! — prawie wykrzyczał mu Kenan, zrywając się zza obszernego biurka, zrzucając na białą posadzkę kilka teczek z ich ostatnimi wynikami badań, które zlecił im jego ojciec.
Aleksander zbył przyjaciela milczeniem. Długo się zastanawiał, jak dotrzeć do Kenana, aby ten zmienił zdanie. Ale zbyt długo się znali, bo od dzieciństwa, kiedy ich rodzice przyjechali na wyspę tym samym statkiem, aby wiedzieć, że Kenan nie zmienia raz danego słowa. Musiałby stać się cud, coś niezwykłego, co przekonałoby go o prawdzie istoty rzeczy, coś namacalnego, aby mógł to zobaczyć, dotknąć i udowodnić, że to nie tylko teza, ale namacalna i realna rzeczywistość.
— Nie rozumiesz, że zmienimy i ulepszymy przez to świat! — krzyknął rozgorączkowany, idąc do przebieralni.
— Świat? Chcesz zrobić z ludzi robotów, które zaprogramujesz jak maszynę? Pod wpływem tych cudownych medykamentów będą tak oszołomieni, że zrobią wszystko, co im karzesz, mogą nawet zabić — odparł Kenan, starając się zapanować nad nerwami, które były już i tak nadszarpnięte.
— Choćby po to, aby wykonywali pracę, która jest ponad siły przeciętnego człowieka. Mam na myśli więźniów czy choćby robotników budowlanych pracujących na wysokościach.
— Kiedy zwyczajni ludzie o tym się dowiedzą, będą również chcieli zmienić siebie na lepszych, silniejszych i mądrzejszych.
— Chciałeś powiedzieć doskonałych?
— Przyznaję, że nasze panaceum zabije chore komórki, przez co przedłużymy niejedno życie. Ale czy to etyczne? Zapomniałeś dodać, że człowiek pod wpływem tego magicznego środka z pewnością zmieni swój wygląd. Nie wiadomo, kogo będzie przypominał, zwierzę czy bardziej egzotyczną roślinę?
— Nie chciałbyś przez chwilę stać się pięknym, egzotycznym kwiatem, który żywiłby się jedynie kiełkami roślin? — zapytał Aleks z ironią.
— A jeśli nie byłaby to tylko chwila, tylko cały proces przetwarzania ciągłego cyklu, aż do całkowitej przemiany? I być może już nieodwracalnej? — zapytał Kenan rozdrażniony i spojrzał na przyjaciela nieprzejednanym wzrokiem.
Aleksander w przeciwieństwie do przyjaciela, był szczupłej budowy ciała i średniego wzrostu, i przypominał bardziej albinosa. Miał jasną karnację skóry, jasne włosy i jasne, niebieskie oczy.
Kenan był wysokim, barczystym brunetem o smagłej cerze i ciemnych jak noc oczach po matce, żachnął się rozgniewany. Jego oczy zmieniały barwę na miodową ze złotymi iskierkami, kiedy był czymś podniecony, wtedy jego aura jaśniała, była prawie świetlista. Kiedy był rozzłoszczony, rzucał czym popadło na ścianę, dawał upust dzikiej naturze. Mało brakowało, aby rzucił ciężkim, ołowianym kałamarzem prosto w głowę przyjaciela, w porę się zreflektował. Zacisnął prawą rękę na twardym przedmiocie i zacisnął zęby. Ostatnio Aleksander zbyt często wyprowadzał go z równowagi.
— Zawsze byłeś impulsywny. Co cię teraz powstrzymało? — zapytał z ironią Aleksander.
— Zauważyłem, że im dłużej przebywamy w swoim towarzystwie, działasz mi na nerwy — wyrzucił z siebie Kenan.
Aleksander zrzucił z siebie biały kitel, dając Kenanowi do zrozumienia, że na dzisiaj skończył swoją pracę.
— Będę na przystani — oznajmił i wyszedł.
— Przemyśl to, zanim wdrożysz swój pomysł w życie! — rzucił za nim Kenan. On również zamierzał wyjść na świeże powietrze, którego brakowało w laboratorium. Wyłączył aparaturę, dzięki której wszystkie pomieszczenia pomimo wentylatorów chłodzących, szybko się nagrzewały. W Europie było pewnie już zimno, typowa plucha jak to w listopadzie.
Tu było zawsze ciepło, słonecznie i zielono. Po zmroku lepiej było jednak nie wychodzić, bowiem w gęstwinach wysokich drzew, krzewów i kwiatów, których rozłożyste płatki przypominały skrzydła kolorowych motyli, czaiły się dzikie zwierzęta, które wychodziły głodne na żer. Wolał im wtedy nie wchodzić w drogę.
Jego ulubionym miejscem zza dnia był brzeg morza i grota, do której czasem wchodził, kryjąc się przed ulewnym deszczem. Miejsce to było oddalone od zamku kilka kilometrów. Aleksander był zbyt leniwy na długie spacery. On zdecydowanie wolał swoją samotnię, mógł tu swobodnie w ciszy, przerywanej czasem krzykiem ptaków, wsłuchać się w siebie. Analizował i rozkładał swoje życie na czynniki proste, przed i po zamieszkaniu na wyspie Ipros, małej wyspie na oceanie Spokojnym, która nie widniała nawet na mapie. Genetyczne badania tak pochłonęły rodziców, że stracili ze sobą codzienny kontakt. Rozmawiali jedynie przez komórkę i dzielili się nowymi odkryciami. Obecnie pracowali nad wynalezieniem leku na raka jelita grubego i badali przyczyny chorób układu pokarmowego.
Kenan przebywał na tej wyspie od dzieciństwa. Znał każdy jej zakątek. Przestrzegano go tylko przed skupiskiem skał magmowych, które tworzyły potężny masyw górski, który rozciągał się kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż morza. Były w nim pieczary i głębokie jary, w których mieszkały duchy wyspy. Kto tam wszedł, mógł już nie wyjść, przestrzegali go najstarsi mieszkańcy wyspy. Ponieważ był posłusznym synem, przestrzegał tej zasady, choć czasem ciekawość zżerała go i niewiele brakowało, aby wszedł w głąb najwyższej góry, ale powstrzymywał się w ostatniej chwili, w końcu nikt nie wiedział, gdzie przebywał. Znowu zwyciężyła rozwaga i roztropność, jego pozytywne cechy.
Pewnego dnia po długim spacerze postanowił odpocząć. Usiadł na pobliskim głazie i rozejrzał się wokoło. Wtedy po raz pierwszy zobaczył siedzącego na kamieniu przy znajomej grocie staruszka. Był miejscowy i wyglądał znajomo. Miał żółtą karnację, skośne, czarne oczy i wystające kości policzkowe jak większość mieszkańców wyspy. Zaczął rozmawiać z nim w dialekcie, którym posługiwali się również i Maorysi, mieszkający na sąsiedniej wyspie. Miał na imię Nikolas, ale kazał na siebie mówić po prostu Niko. Dowiedział się od niego wielu ciekawych rzeczy, choćby o syrenach, które mieszkały w pobliskich wodach oceanu i zwabiały go swoim śpiewem i duchach gór, które wystraszyły niejednego śmiałka, który zakłócił im spokój.
Wtedy mu nie uwierzył, był pewny, że staruszek opowiedział mu miejscową legendę. Dopiero w kilka miesięcy potem wyszedł na spacer, aby przemyśleć pomysł Aleksandra, który upierał się, aby robili doświadczenia na sobie. Kenan nie wyraził zgody, nie chciał zrobić z siebie królika doświadczalnego. Było za duże ryzyko i odtąd ich stosunki ochłodziły się, rozmawiali ze sobą wyłącznie na tematy służbowe, choć czasem brakowało Kenanowi żartów przyjaciela.
Z pomocą matki Kenana stworzyli kilka gatunków kwiatów, które przypominały bardziej krzewy, a niektóre sięgały nawet do drzew. Ich intensywne zapachy doprowadzały go do bólu głowy. W najwyższym ich kwitnieniu, zrywali płatki kwiatów i suszyli, aby uzyskać z nich maść lub środek do aromatoterapii w postaci olejków do kąpieli i masażu, które wykonywało drugie laboratorium. Z tych samych drzew, zrywali korę, korzenie i robili to samo z kwiatami. Miały duże zastosowanie nie tylko w lecznictwie, ale i w przemyśle kosmetycznym.
Ale im to nie wystarczało, chcieli więcej. Pragnęli, aby preparaty zrobione przez nich, miały zastosowanie w medycynie i służyły nie tylko ludziom, ale i zwierzętom na różnego rodzaju dolegliwości.
Tego dnia Kenan poszedł na długi spacer do znajomej groty. Nie zastał przy niej starca, usiadł więc na kamieniu i wpatrywał się w mieniącą wodę oceanu, w której przeglądało się gasnące słońce. Teraz powoli schylało się ku widnokręgowi, który zmieniał swoje barwy z błękitnej na fioletową z domieszką purpury i dojrzałej pomarańczy, aż w końcu szary zmrok otulił wszystko czarną zasłoną. A po chwili na niebie błysnęły gwiazdy i zaświecił blady księżyc. Postanowił wrócić do domu. Robiło się niebezpiecznie. Ucichł odgłos wrzaskliwych ptaków, nawet fale oceanu łagodniej pluskały o brzeg kamienistej plaży. Gdy tylko się podniósł, usłyszał za sobą cichy pomruk zwierzęcia, pumy albo innego dużego kota. Nie zastanawiając się dłużej, podniósł się ostrożnie z kamienia i poszukał czegoś do obrony. Nie znalazł żadnego konara, więc podniósł niewielki kamień. Kurczowo ściskał go w dłoni, jakby się obawiał, że wypadnie mu z rąk podczas biegu. Co jakiś czas odwracał głowę i spoglądał za siebie, sprawdzając czy spłoszone zwierzę nie podąża za nim. Wrócił do domu oblany potem. Nawet nie wziął prysznica, tylko padł na łóżko zmęczony. Od tego razu postanowił nie wychodzić na spacer o tak późnej porze i bez żadnej broni. Nie przyznał się nikomu ze swojej obawy, która na samo wspomnienie owej nocy napawała go lękiem, choć z natury był odważny, przynajmniej takim go wszyscy postrzegali.
Rozdział 2
Sheikan po trzymiesięcznej terapii ziołowej, odzyskał zdrowie, ale zanim opuścił lecznicę, Kenan dał mu listę potraw, których powinien unikać.
— Przedłożę listę mojemu kucharzowi. Nie obawiaj się Kenanie, nie zepsuję twojej ciężkiej pracy. Obiecałem ci nagrodę za uzdrowienie. Moja propozycja jest wciąż aktualna. Słucham…
Kenan stał przed władcą ze spuszczoną głową i myślał, aż w końcu przyszła mu do głowy myśl.
— Uratowałem ci panie życie, może kiedyś i ty uratujesz moje w rewanżu — powiedział z uśmiechem.
— Niech ci będzie, skoro tego chcesz. Nic nigdy nie wiadomo, co możemy spotkać na drodze naszego życia. Ale może to trochę potrwać… — Sheikan uśmiechnął się powściągliwie.
— Nic nie szkodzi. Trzymam cię za słowo, panie.
Kiedy władca opuścił zamek, Kenan miał więcej czasu dla siebie. Postanowił przełamać lody z przyjacielem, który chodził naburmuszony, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk. Łatwo się domyślił, że on jest tego powodem. Zdecydował się odwiedzić przyjaciela następnego dnia.
— Cześć, Aleks. Jak się masz? — zapytał Kenan, wchodząc do laboratorium. Aleksander siedział przy swoim stanowisku i zawzięcie mieszał jakąś miksturę w szklanym naczyniu, które służyło im do hydrolizy i mineralizacji próbek.
— W porządku. A co nowego u ciebie? — zapytał Aleksander, bacznie obserwując przyjaciela.
— Chciałbym, abyś poszedł ze mną do jaskini.
— Do twojej samotni?
— Skąd wiesz, że to moje ulubione miejsce na wyspie?
— Za często i na długo znikałeś. Postanowiłem cię śledzić.
— Ładnie to tak?
— Przyznaję, że zżerała mnie ciekawość.
— I co? Twoja ciekawość została zaspokojona?
— Poniekąd tak. Stwierdziłem, że potrzebowałeś samotności. Każdy czasem jej potrzebuje. Ja wolę popływać i zmęczyć ciało do tego stopnia, że kiedy już kładę się do łóżka, zasypiam niczym niemowlę.
— Nie przyszło ci na myśl, że pływanie w nocy może być niebezpieczne?
— Zbyt dobrze pływam i nie oddalam się zbyt daleko od brzegu. Bez obawy, umiem zadbać o swoje bezpieczeństwo.
— Dajmy już temu spokój. Chciałem, abyś poszedł ze mną do jaskini. Oczywiście, jeśli masz na to ochotę. Nie chcę cię do niczego zmuszać. Może być niebezpiecznie.
— Dlaczego? Przecież tam nie ma żadnych zwierząt z tego, co wiem.
— Kiedy ostatnio tam byłem, wystraszył mnie ryk dużego zwierzęcia. Nie wiem, co to mogło być. Chciałbym to sprawdzić.
— Miałeś przy sobie jakąś broń?
— Nie przyszło mi nawet na myśl, aby wziąć ze sobą maczetę czy pistolet.
— Rozmawiałeś z kimś o tym?
— Nie. Nikolasa nie widziałem od kilku dni.
— To ten staruszek, o którym kiedyś wspomniałeś?
— Tak. To on mi opowiedział kilka legend, które krążą po wyspach.
— Każdy kraj ma swoje legendy i bohaterów. Dałeś się nabrać. — Aleksander wybuchnął rubasznym śmiechem.
Kenan spojrzał na przyjaciela zdawkowym wzrokiem, zaczął już żałować, że poprosił go o pomoc.
— Widzę, że potraktowałeś poważnie jego słowa. Ok. Pójdę z tobą do tej jaskini — powiedział z poważnym wyrazem twarzy.
— Dzisiaj?
— Możemy wyruszyć zaraz po kolacji.
— To za późno. Możemy podjechać motorówką, będzie szybciej. Wiesz, jak szybko robi się ciemno po zachodzie słońca. Nie możemy ryzykować.
— Ok. Masz rację. Czy zamierzasz jeszcze kogoś poinformować o naszym wypadzie?
— Niby kogo? Ojca, matkę?
— Przecież znasz zasady obowiązujące na wyspie. Tu chodzi o nasze bezpieczeństwo. Tyle razy słyszałem od swoich i twoich starych, że gdy oddalamy się od domu, musimy zostawiać wiadomość, dokąd się udajemy. Czyżbyś już zapomniał?
— Niech ci będzie. Poinformuję o tym Leę.
— Widzę, że Lea przypadła ci do serca?
— Dlaczego tak sądzisz?
— Często na twoich ustach gości jej imię. Lea to, Lea tamto… — mówiąc to, Aleksander wybuchnął głośnym śmiechem.
— Przestań, bo jeszcze ktoś usłyszy.
— Mówiłeś, że musimy się pospieszyć. To na co jeszcze czekasz? Idź ją uprzedź i weź ze sobą coś na obronę. Ja wezmę maczetę.
Kenan przez całą drogę zastanawiał się, co zastaną w grocie. Szybko dotarł do bramy niewielkiego domu. Z daleka zauważył, że Lea siedzi zamyślona na ławce pod kuchennym oknem. Jej długie i czarne włosy sięgały do pasa i otulały w tej chwili całą twarz. Jej szczupłe ramiona okrywał cienki szal.
— Lea, co robisz o tak późnej porze przed domem? — zapytał, podchodząc do dziewczyny, która na jego widok pomknęła do domu jak strzała.
— Lea? — Kenan stanął za drzwiami kuchni i cicho w nie zastukał, aby nie zbudzić jej rodziców.
— Otwórz, proszę. Chciałem ci tylko powiedzieć, że wychodzimy z Aleksem do groty. Informuję cię o tym tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś o nas pytał.
Po chwili Kenan usłyszał, że przekręciła klucz w zamku.
— Czy słyszałaś, co powiedziałem?
— Po co tam idziecie o tak późnej porze? — zdziwiła się.
— Z ciekawości. Kiedy byłem ostatnio w jaskiniach, usłyszałem niepokojące dźwięki, jakby jakieś duże zwierzę znalazło sobie tam schronienie.
— To jest zbyt niebezpieczne. A jeśli naprawdę tam znalazło sobie legowisko jakieś zwierzę, co wtedy zrobicie? Przegonicie je? Prędzej ono was stamtąd przegoni albo pożre.
— Naprawdę mi tego życzysz? — zapytał rozbawiony.
— No coś ty? Tak mi się powiedziało — szybko się poprawiła.
— Zmykaj do domu. Jest późno. Za dwie lub trzy godziny powinniśmy wrócić.
Lea odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu, Kenan był już za bramą. Przy tylnej furtce zamku, gdzie miała swoje pokoje służba, czekał na niego już Aleksander. Przez ramię miał przewieszony łuk a w prawej ręce trzymał maczetę.
— No, nareszcie.
— Lea mi odradzała, abyśmy tam szli. Niepotrzebnie wspomniałem jej o dzikim lokatorze w jaskini.
— Porozmawiasz z nią później, skoro ci na tym tak zależy.
— Traktuję ją jak siostrę. Przecież wychowała się na naszych oczach. Oprócz sympatii, nic więcej do niej nie czuję. Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego.
— Mów sobie a ja wiem swoje.
Szli w milczeniu wzdłuż kamienistej plaży, drobny żwir chrzęścił im pod nogami, księżyc i gwiazdy oświetlały im drogę. Łagodny szum fal obmywał kamienie cichym pluskiem. Częściowo zanurzone w wodzie wyglądały jak rozciągnięte na brzegu foki, ale fok nigdy tu nie było, wolały nieco zimniejsze wody. Gdyby nie niepokój, który nie opuszczał go ani na chwilę od wczorajszego dnia, byłby to miły spacer z przyjacielem. Kiedy doszli do skał, usiedli na pobliskich kamieniach i nasłuchiwali, ale z groty nie dochodziły żadne odgłosy. — Wchodzimy? — zapytał Aleksander.
— Gdyby coś podejrzanego się działo, wypadamy?
— Najszybciej jak się da.
Weszli do groty, która zawsze robiła na nich olbrzymie wrażenie, szczególnie, kiedy byli jeszcze dzieciakami. Jej sklepienie sięgało do najwyższych drzew rosnących na wyspie. Kamienie wystające z podłoża ziemi były wilgotne. Było ciemno, ale nie zapalali jeszcze latarek. Światło wpadające z zewnątrz oświetlało ją częściowo. Starali się zachowywać cicho. Kiedy uszli trzydzieści metrów, ciemność była już tak wielka, że nie widzieli się nawzajem, więc Kenan włączył latarkę. Szli obok siebie, patrząc uważnie pod nogi. Czasem musieli przeskoczyć niewielkie bajoro, które powstało w niewielkiej rozpadlinie. Stąpali, unosząc wysoko nogi w obawie, że natkną się na wystający kamień. Zatrzymali się dopiero przed wysoką ścianą, która połyskiwała srebrzyście.
— To była nasza granica, której nigdy nie przekraczaliśmy. Mamy jeszcze szansę na wycofanie się. Co ty na to, Aleks?
— Przyznaję, że choć roznosi mnie adrenalina, mam obawy. Ale chyba nasza determinacja już sięgnęła szczytu.
— Raz kozie śmierć. Chodźmy.
Choć duszę mieli na ramieniu, szli naprzód. Kenan, co jakiś czas spoglądał na zegarek. Minęła pierwsza godzina, odkąd minęli pierwszy tunel, za sobą mieli już trzy. Każdy z nich zwężał się a sklepienie mieli prawie nad głową. Choć temperatura obniżała się, czuli, jak pot spływał im po plecach.
— Pospieszmy się, czas szybko upływa. Kiedy nie wrócimy za trzy godziny, Lea postawi wszystkich na nogi.
U wylotu następnego tunelu było widoczne rozwidlenie. Zatrzymali się niepewni, w którą stronę mają ruszyć.
— No i klops. Co teraz?
Kenan spojrzał pod nogi. Zauważył, że jedna ze ścieżek była bardziej udeptana.
— Spójrz. Wygląda na to, że ta była bardziej uczęszczana.
Zanim ruszyli dalej, usłyszeli dźwięk, który przypominał muzykę relaksującą przy użyciu dzwonków koshi, symbolizujące cztery żywioły. Często je słyszeli w domach tutejszych mieszkańców. Zaskoczeni nasłuchiwali jej w milczeniu. Poczuli się raźniej i bez zastanowienia ruszyli naprzód.
— Co o tym myślisz?
— Jestem pewny, że jesteśmy blisko odkrycia czyjejś tajemnicy.
Przyspieszyli kroku. Napięcie i determinacja dodawały im otuchy, i muzyka, która była coraz głośniejsza. Zatrzymali się dopiero na środku kamiennej polany, na ścianach wetknięte pochodnie oświetlały wszystko dookoła. Z tego, co było widać, nie było wyjścia. Sklepienie było tu niższe, a ściany gładsze i suche. Na jednej ze ścian, na wystającym drążku zawieszone dzwonki wydawały dźwięk, które pomogły im tu dotrzeć. Nawet teraz wydawały niepowtarzalne dźwięki, jakby wiatr poruszał nimi delikatnie.
— To niemożliwe, aby to był koniec naszych poszukiwań. — Aleksander rozglądał się wokoło mocno zawiedziony.
— Musi być stąd jakieś wyjście. Musimy je tylko poszukać.
— Tak myślisz?
— Spójrz na te dzwonki. Wciąż wydają dźwięki, jakby poruszał nimi wiatr.
— W takim razie, ty idź na lewo, ja na prawo. Może w którejś ze ścian będzie wejście — zaproponował Aleks.
Kenan spojrzał na zegarek. Minęły trzy godziny, odkąd weszli do jaskini.
— Zajmie to nam więcej czasu, niż przewidzieliśmy. Wracajmy do domu, bo Lea będzie się o nas niepokoić. Musimy porozmawiać ze starszyzną, bo czegoś nam nie mówią.
— Jak na pierwszy raz, nasz spacer po jaskiniach dał nam jako takie wyobrażenie.
— Niby jakie? Przecież nie znaleźliśmy nic ciekawego.
— Jak to nie? Poszliśmy utartą ścieżką do ostatniej groty. A pochodnie? Jaskinie ktoś odwiedza. Tylko po co?
— No, właśnie, jaki ma w tym cel?
— Nie mamy co gdybać. Wracajmy do domu, zrobiło się zbyt późno.
Wrócili tą samą drogą, którą przyszli i gdzie zacumowali łódź. Prawie już świtało. Przy furtce z tyłu zamieszkałego budynku natknęli się na Leę, która siedziała na schodach. Podkurczyła nogi i oparła głowę na kolanach. Sprawiała wrażenie, jakby spała.
— Lea… — Kenan lekko dotknął jej ramienia.
Dziewczyna się wzdrygnęła i natychmiast uniosła głowę, a po chwili wstała, machinalnie otrzepując niewidzialny kurz z sukienki.
— Nareszcie. Długo was nie było. Co wy tam robiliście? Diamentów szukaliście? — zapytała z ironią.
— Popatrz, popatrz, jaka nasza Lea zrobiła się złośliwa — zagadnął Aleksander, obrzucając dziewczynę kpiarskim spojrzeniem.
Kenan zbył milczeniem uwagę przyjaciela i spojrzał na dziewczynę uważnie.
— Leo, mam nadzieję, że nikt o nas nie pytał? — zagadnął.
— Mój ojciec domyślił się, że poszliście do jaskiń, bardzo się zdenerwował.
— Coś powiedział?
— Tylko tyle, że powinniście sami go o to zapytać.
— Dlaczego? Przez tyle lat chodzę do groty i nigdy nie pytałem nikogo o pozwolenie.
— Właśnie. Wchodziliście tylko do groty, ale nie wałęsaliście się po jaskiniach. Tam jest zbyt niebezpiecznie.
— Pod jakim względem? Przecież to nie wapienne skały, tylko granit. Nie groziło nam zawalenie.
— Nie chodzi o skały, tylko o niebezpieczeństwo, które tam istnieje. Nic więcej wam nie powiem. Musicie porozmawiać z moim ojcem. Już on was uświadomi w tej kwestii. Przynajmniej mam taką nadzieję — powiedziała z przekąsem i weszła do domu.
— Mówiła poważnie?
— O czym?
— O niebezpieczeństwie, które na nas tam czyhało.
— Z pewnością coś takiego istnieje. Tylko nie mam pojęcia, co to może być. Jutro, nie, już dzisiaj, postaram się porozmawiać z jej ojcem. A teraz chodźmy spać. Niewiele zostało nam czasu do rana. Dzisiaj czeka nas dużo pracy. Po obiedzie porozmawiamy z nim.
*
Ojciec Lei, Logen, miał czterdzieści lat i zajmował się uprawą kukurydzy, pszenicą i żytem oraz warzywami, które służyły rodzinie Sabros i jej pracownikom. Jego żona, matka Lei, Maria, była wyśmienitą kucharką. Miała do pomocy kilka osób, w tym pomywaczy i piekarza, który zajmował się wyłącznie wypiekami, począwszy od różnego rodzaju chlebków po wyśmienite ciasta, które przesyłano władcy do sąsiedniego zamku, bo tak mu smakowały, choć Sheikan miał swojego kucharza, ale tylko ten potrafił go zadowolić. Starsza siostra Lei, Izabela, również służyła w pałacu. Sprzątała i zajmowała się garderobą, a ponadto umiała szyć i projektować odzież. Nauczyła się tego w szkole u sióstr zakonnych, gdzie przebywała pięć lat. Tego ranka Logen sam pofatygował się do Kenana. W laboratorium nie było jeszcze Aleksandra.
— Witaj, Kenanie — przywitał uprzejmym tonem młodego mężczyznę.
— Dzień dobry, panu. Zamierzałem pójść do was, ale dopiero po pracy.
— Usiądź. Musimy pogadać. Teraz — spojrzał znacząco na Kenana.
— Domyślam się, o czym chce pan ze mną rozmawiać.
— Przedtem chcę ci powiedzieć, że twój ojciec upoważnił mnie do tej rozmowy.
— Dlaczego sam tego nie zrobił?
— W tym sęk, że nie może.
— Z tego, co wiem, nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać.
— Bo nie wyjechał, ale jest bardzo zajęty w swoim laboratorium.
— Rozumiem. Słucham więc uważnie.
— Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca. Tu jest za dużo ludzi. — Logen obejrzał się wokoło. Obok stały dzieciaki i bawiły się wesoło. Ich głośny śmiech rozchodził się po okolicy. Obok nich stała niania Kenana, która obecnie miała pieczę nad młodszymi dziećmi.
— Może przejdźmy się po plaży? — zaproponował Kenan.
— Masz rację, tam nikt nas nie usłyszy. Chodźmy.
Kenan długo spoglądał na milczącego przyjaciela jego ojca. Odkąd pamiętał ojciec zawsze wypowiadał się o nim w samych superlatywach. Widać było, że miał teraz problem z podzieleniem się swoją wiedzą, jakby nie wiedział od czego ma zacząć.
— O co chodzi?
— Wszystko, co teraz ci powiem, zatrzymasz dla siebie — zaczął powoli.
— A co z Aleksem? Nie ufasz mu?
— Nieważne czy mu ufam. Ta sprawa dotyczy wyłącznie twojego ojca Kenanie i twojej matki.
— Rozumiem. Co z moimi rodzicami?
— Jak sam wiesz, twoi rodzice zajmują się rozszczepianiem DNA na poszczególne geny. Nie chcieli ryzykować naszym zdrowiem, więc postanowili przeprowadzać eksperymenty na sobie. Obecnie są w laboratorium, które znajduje się w jednej z pieczar, wysoko w górach.
— Czy trzymają również tam zwierzęta?
— Tylko kilka gatunków, ale mają tam również ogród i wszystkie nasze rośliny, które od wieków są dla nas źródłem zdrowia i długowieczności. Twoi rodzice bardzo zaangażowali się w te badania i nic, ani nikt nie jest w stanie ich od tego powstrzymać. Aż boję się pomyśleć, co z tego może wyniknąć — westchnął cicho Logen.
— Pewnego wieczoru, przechadzałem się po plaży i usłyszałem ryk zwierzęcia. Nie przeczę, że zaintrygował mnie i nieco przestraszył, bo nigdy nie było tu dzikich zwierząt.
— To prawda, do tej pory nie było, ale teraz wszystko może się zmienić, jeśli stracimy nad tym kontrolę. Twój ojciec zajął się hodowlą dzikich kotów — dodał z uśmiechem.
— Co dokładnie ci powiedział?
— Nic, czego bym już nie wiedział, bo wszyscy mieszkańcy o tym mówią. Twój ojciec zaadoptował małego lwa, którego matka zdechła postrzelona przez kłusowników na jednej z naszych wysp. Osłabiona wpadła do głębokiego dołu i zdechła z głodu. Małe lwiątko przez kilkanaście dni walczyło o życie. Usłyszeli go przypadkowi turyści, zawiadomili miejscowe władze i tym sposobem lwiątko znalazło się u Sheikana, który z kolei podarował je twojemu ojcu.
— Kiedy to było?
— Prawie dwa tygodnie temu. Dlaczego pytasz?
— Byłem w jaskini, kiedy usłyszałem a potem zobaczyłem dorosłego lwa. To musiał być jego ojciec, który jakimś cudem je odnalazł. Musimy go oddać albo komuś stanie się krzywda. Trzeba natychmiast powiadomić ojca.
— Zadzwoń do niego i opowiedz mu o swoich obawach — zaproponował Logen.
— A co z naszą wcześniejszą rozmową?
— Bezpieczeństwo mieszkańców wyspy jest teraz najważniejsza! Skontaktuj się ze swoim ojcem, Kenanie.
— A jeśli nie odbierze?
— Wtedy spróbuj porozmawiać ze swoją matką.
— Ok. Pójdę po telefon. A ty ostrzeż nianię, aby dzieci nie wychodziły poza zamkowe ogrodzenie. Lew może być gdzieś w pobliżu, w gęstych zaroślach, których tu nie brakuje.
Rozeszli się, każdy w swoją stronę. Kenan nie mógł się już doczekać, aby porozmawiać z ojcem. Historia małego lwa bardzo go zaintrygowała.
Rozdział 3
Kenan dodzwonił się do ojca wczesnym rankiem, umówili się na spotkanie dopiero wieczorem. Jan zaproponował, aby syn przyszedł do groty sam. Poinstruował go, jak ma pokonać wejścia do korytarzy. Kenan wyszedł z zamku przed zmrokiem. Czuł się niczym złodziej, który zakrada się po kryjomu do domu sąsiada. A jeszcze bardziej czuł niesmak, bo nie powiedział o tym przyjacielowi. Wybrał motorówkę, którą wziął bez pytania z magazynu. Na miejscu był w niecały kwadrans. Zakotwiczył łódź za skałą, a sam ostrożnie wśliznął się do pieczary. Za każdym razem oglądał się za siebie, w obawie, że ktoś mógł go śledzić. Mimo woli ciarki przeszły mu po plecach. Nawet nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby wdrapać się na szczyt góry pod groźną, dziką eskortą. Minął pierwszy korytarz, przezornie schował się za najbliższym wyłomem wysokiej skały, ale nic się nie działo, wiec szedł dalej i szybciej. Kiedy zatrzymał się w pieczarze, w której byli ostatnio z Aleksem, podszedł do skały, która różniła się od innych, bo miała wystający ponad metr od ziemi płaski blok. Z łatwością przesunął go w prawo i skała bez problemu odkryła drugi korytarz, kiedy znalazł się już po drugiej stronie, zrobił podobnie jak z pierwszym blokiem. W ten sposób minął kilka długich korytarzy. Następne tunele pięły się w górę, wystające w podłożu drobne kamienie sprawiały mu trudność, ale piął się dalej, choć powietrze było tu cięższe i oddychał z trudnością. Nie miał innego wyjścia jak iść naprzód. Kiedy pokonał dziesiąty tunel, ujrzał światło. Promienie zachodzącego słońca zawisło między skałami. Zrobiło mu się raźniej na sercu, przyspieszył kroku i tym sposobem znalazł się na samym szczycie góry. Kiedy wspiął się po kilku kamiennych blokach, zobaczył w oddali oszkloną budowlę. Było to zapewne laboratorium rodziców. Prawie biegiem dopadł do drzwi, nad którymi wysoko umieszczona była kamera. Ojciec musiał go już zauważyć. Mimo to sięgnął do dzwonka, ale drzwi same przed nim się otworzyły na oścież. Kenan uśmiechnął się mimo woli, bo ojciec dawniej nie cierpiał elektroniki. Dzisiaj otoczony był kamerami i komórką w drzwiach wejściowych. Przekroczył próg i dopiero teraz zauważył w szklanej ścianie, że wygląda bardzo niechlujnie, a spocona koszula przylgnęła mu do ciała, jakby była przezroczysta.
— Już się obawiałem, że zabłądziłeś, synu — zaśmiał się ojciec na jego widok.
— Ładnie tak śmiać się z syna? — Kenan spojrzał na ojca z udawaną naganą.
— Witaj, synku. Miło znowu cię widzieć — przywitała go matka, która niezauważona przez nich wyszła z sąsiedniej sali w białym kitlu z szerokim uśmiechem na pięknej twarzy.
Kenan rzadko teraz widział rodziców, bo byli zbyt pochłonięci swoim badaniami naukowymi, ale zauważył, że nadal są sobie bliscy.
— Widzę, że spociłeś się jak mysz. Idź do łazienki i weź prysznic — poradziła na wstępie. Jak zawsze była rzeczowa i bezpośrednia, ale rozczuliła się na jego widok. Pogłaskała go po twarzy a potem pocałowała w policzek.
— Nie mam nic do przebrania. Nie myślałem, że droga będzie taka wyboista — odparł Kenan. — Muszę mamuś wracać, bo zostawiłem łódź na plaży za skałami.
— Nie ma mowy. Zostaniesz na noc. Matka dobrze mówi, weź prysznic, a przy kolacji porozmawiamy — zaproponował ojciec. — Bez obawy, nikt ci jej nie ukradnie, wszyscy mieszkańcy wiedzą do kogo należy łódź.
— Nie w tym rzecz, po prostu nie chciałbym, aby Aleks dowiedział się, że poszedłem do groty sam.
— Chyba nie po raz pierwszy?
— Skąd wiesz?
— W każdej grocie zainstalowane są kamery. Nic nie umknie naszej uwadze.
— Kiedyś nie tolerowałeś elektroniki, twierdziłeś, że zbytnio cię rozprasza. Teraz ci nie przeszkadza?
— Obecnie prowadzimy bardzo ważne badania genetyczne. Widzisz, że pracujemy sami. Jest z pewnością trudniej, ale przynajmniej zachowujemy pełną dyskrecję. Poprosił nas o to sam Sheikan. Nie chce, aby dowiedzieli się o tym wścibscy dziennikarze a konkurencja też nie śpi.
— Możesz mi krótko streścić nad czym konkretnie pracujecie?
— Rozszczepiamy ludzkie DNA i mieszamy je ze zwierzęcymi i roślinnymi.
Kenan zamarł w bezruchu. Patrzył na ojca przenikliwym spojrzeniem. Dopiero teraz spostrzegł, że wzrostem są już jednakowi, nawet posturę mieli podobną. Ojciec mimo zbliżającej się pięćdziesiątki, nadal był przystojnym mężczyzną, podobnie jak matka, która była piękną kobietą. Oboje mieli czarne włosy i ciemną oprawę oczu. Matka milczała, zajęta przelewaniem z jednej próbówki do drugiej zielonego płynu, który przypominał konsystencją sok owocowo-warzywny.
— Jesteście pewni, że dobrze robicie? — zapytał mocno zaniepokojony.
— Synu, wcześniej czy później ktoś inny zrobiłby to za nas. Pracujemy dla nauki, aby zapobiec groźnym chorobom. To nasza myśl przewodnia. Dotychczasowa praca nad właściwościami roślin bardzo nam w tym pomogła.
— Do tej pory posługiwaliście się naparami roślinnymi, które pomagały wielu ludziom, nawet samemu Sheikanowi, kiedy podrażnił sobie trzustkę i wątrobę. Byłem pewny, że genetyka miała służyć tylko w uprawach zbóż i hodowli zwierząt.
— Wiesz, synu, marzenia są zawsze częścią spełnionych ambicji. Mozolna praca nad nimi jest najlepszym dowodem, że każde jedno marzenie może się spełnić, jeśli tego bardzo pragniemy. Tak było z odkrytymi wieki temu różnymi wynalazkami. Wszyscy naukowcy, którzy je wynaleźli, nie byli do końca rozumiani, a często nawet wyszydzani przez swoich kolegów. Podobnie jest teraz z genetyką. Do końca jest niezbadana. Nie tylko polscy naukowcy pracują nad rozszczepianiem genów DNA ludzi i zwierząt. Na całym świecie są laboratoria, które badają możliwości genetyczne. Narazie próbujemy na sobie i nad kilkoma gatunkami zwierząt. Mama przeprowadza badania na roślinach. Co z tego wyniknie, zobaczymy w przyszłości — wyjaśnił ojciec, chcąc przybliżyć synowi temat ich pracy.
Kenan stał w milczeniu i nie wiedział, co ma powiedzieć. Nie był do końca przekonany o słuszności rozszczepianiu genów DNA. Myślał o zmianie, która może zajść podczas badań u obojga rodziców. Czy będą one odwracalne? Czy mogą uleczyć chorego człowieka czy zwierzę? Nie mógł tego wiedzieć. Oni również tego nie wiedzieli.
*
— Dowiedziałem się od Logena o twoich przypuszczeniach na temat lwiątka. Mam do ciebie prośbę, abyś go jeszcze dzisiaj wyniósł z laboratorium albo ja to zrobię. Jego miejsce jest w dżungli. To zbyt niebezpieczne dla was i mieszkańców wyspy, aby pozostał w laboratorium. Jego ojciec wciąż go szuka. Pewnego dnia sam natknąłem się na niego. Przyznaję, miałem niezłego pietra.
— Masz rację — przytaknął ojciec i wskazał na legowisko, na którym leżał opuszczony przez matkę lew. Przed nim leżała szmaciana zabawka, którą zaborczo trzymał w łapkach. Patrzył na nich uważnym spojrzeniem, zabawnie przekrzywiał łepek w jedną stronę a potem w drugą, jakby rozumiał, że o nim była mowa.
— Mogę do niego podejść? — Kenan powoli zbliżył się do małego lwa. — Nie odgryzie mi ręki? — zapytał ze śmiechem.
— Pod warunkiem, że nie odbierzesz mu jego ulubionej szmacianej zabawki, którą sobie bardzo upodobał — odparł ojciec z rozbawieniem.
Kenan od najmłodszych lat przystawał ze zwierzętami. Lubił je a one jego. Potrafił opiekować się nimi. Nigdy nie zdarzyło się, aby jakieś zwierzę go ugryzło.
— Uważaj, to jest jednak nieudomowiony, dziki kot — zauważył ojciec, podchodząc bliżej do legowiska.
— Brałeś go już na ręce?
— Owszem, nawet dał się pogłaskać — mruknął ojciec z uśmiechem.
Kenan podszedł do zwierzaka, na wszelki wypadek obwiązał rękę ręcznikiem i wyciągnął ją do lwiątka. Najpierw go obwąchał a potem liznął szorstkim językiem po drugiej ręce, którą wsparł na kolanie. Postanowił porozmawiać z nim, jak kiedyś, gdy spotkał jakieś zbłąkane zwierzątko.
— Nie jesteś jednak taki zły, tylko trochę zdezorientowany. Prawda, kociaku? — Odrzucił ręcznik na bok i podstawił mu obie ręce do obwąchania. Chyba spodobał mu się jego zapach, bo nie zamierzał go kąsać ani chwytać za odzież, nawet wypuścił z łap szmacianą piłkę i rzucił mu pod nogi.
— Chcesz się bawić? Proszę bardzo… — Kenan kopnął ją w stronę zaskoczonego ojca, ale ten w porę się zreflektował i kopnął w stronę syna. Lew rzucił się na nią, zaczął ją gryźć, tarmosić, aż w końcu wypadła mu z łap. Kenan tylko na to czekał, szybko podniósł ją i rzucił ponownie do ojca. Teraz lew dał mały popis swojej zręczności. Skoczył w górę i dotąd szarpał, aż mu ją odebrał.
Kenan zaczął się śmiać i klaskać w ręce.
— Brawo, mały! Kto by pomyślał, że nawet takie małe stworzenie lubi zabawę — powiedział, przysiadając się do małego, który chyba miał dość gry i legł zmęczony na swoim posłaniu.
— Jak mam to zrobić? Nakryć go czymś i wynieść podczas snu?
— Spróbuj, może ci się uda. Przedtem jednak go nakarmy. Otwórz pudełko ze świeżą karmą i połóż mu miskę pod nosem. Nie powinien się oprzeć temu smakołykowi, które jest nie tylko bardzo smaczne, ale i ładnie pachnie. Spójrz tylko…
Stało się zgodnie z tym, co powiedział ojciec. Lwiątko w parę minut wylizało miskę do czysta. Matka z ojcem wybuchnęli głośnym śmiechem. Kenan niewiele myśląc nakrył kociaka kocykiem i wziął go na ręce. Do jego policzka przyłożył szmacianą zabawkę. Lwiątko wygodnie umościło się w jego ramionach a po chwili smacznie zasnęło.
Matka stanęła przed nim, w ręku trzymając płócienną torbę, z metalową miską i butelką wody w środku.
— To na wszelki wypadek, gdyby nie zechciał cię opuścić — powiedziała z uśmiechem. — Jest upał, więc będzie spragniony. Powinien teraz dużo pić — poradziła.
— Ok. W takim razie wezmę dodatkową konserwę. — Przerzucił sobie przez ramię torbę i skierował się do wyjścia.
— Chcesz wyjść bez pożegnania? Tak po prostu? — zapytała rozbawiona i przytuliła się do syna, któremu sięgała zaledwie do ramienia.
— Uważaj na siebie, synku — powiedziała czule.
— Mamo, jestem już dorosły. Nie traktuj mnie jak dziecko — obruszył się Kenan, choć miło mu się zrobiło, gdy poczuł zapach matki. A pachniała nie żadnymi, wymyślnymi perfumami od Diora czy Chanel, tylko wszystkimi kwiatami, które rosły na pobliskich łąkach za zamkiem, gdzie wypasały się owce, kozy i konie.
— Jak mogę być spokojna, kiedy wracasz do domu z małym lwem na rękach, którego ojciec gdzieś tam w zaroślach na niego czeka. Zwierzęta mają wysoki iloraz inteligencji i przywiązania, powiedziałabym że nawet większy od ludzi. Możemy od nich wiele się nauczyć. Dlatego powtarzam jeszcze raz, lepiej uważaj. No, daj jeszcze raz się przytulić. Kto wie, kiedy znowu się zobaczymy?
— Och mamo, jesteś niepoprawna. Gdy wrócę do domu, odzwonię, że wróciłem w jednym kawałku — odparł ze śmiechem i skierował się do wyjścia.
— Do zobaczenia, synu — rzucił na odchodne ojciec i pomachał mu ręką.
Kenan odpowiedział mu uśmiechem i skinieniem głowy. Dawno nie czuł się taki szczęśliwy jak dzisiaj. Rodzice dla niego wiele znaczyli. Byli jego nauczycielami i wychowawcami. Choć w domu panowała serdeczna i luźna atmosfera, nigdy nie ignorował uwag swojej matki. Szedł, patrząc uważnie pod nogi na wystające, niewielkie kamienie. Kiedy minął ostatni korytarz, usłyszał cichy pomruk zwierzęcia. Musiał ukryć się w niewielkiej, skalnej rozpadlinie, aby nie był widoczny. A więc matka przewidziała i to spotkanie. Nie zamierzał się wycofać w głąb jaskini. Wyszedł naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Kiedy wyszedł na zewnątrz i stanął w świetle księżycowej poświaty, wtedy go zobaczył. Wyszedł zza najbliższej skały i szedł prosto na niego. Był wielki lecz nie przejawiał złych zamiarów, nie ryczał, ani nie robił gwałtownych ruchów, więc Kenan zrobił to samo. Delikatnie położył śpiące lwiątko na piasku i zdjął z niego niewielki koc, którym go wcześniej okrył. A potem, obok śpiącego zwierzęcia postawił miskę, do której nalał wody i oddalił się dwa metry dalej. Usiadł na piasku i nie spuszczał oczu z lwa i jego synka. Był ciekawy, jak się zachowa jego ojciec w jego obecności. Czy potraktuje go jak intruza czy wybawiciela. Lew podszedł do synka, obwąchał go i lekko trącił nosem jego głowę, którą schował między łapkami. Tylko niewielkie uszka mu wystawały i słychać było cichy pomruk. Ponieważ lwiątko nadal spało, ułożył się obok niego i patrzył przed siebie, ignorując obecność Kenana.
— Widzę że nic tu po mnie. Żegnaj lwie i uważaj na swojego synka, w przyszłości może nie mieć tyle szczęścia, co dzisiaj. Mam coś i dla ciebie. Spójrz. — Otworzył puszkę konserwy i ręką wyjął z niej karmę, którą położył na najbliższej, płaskiej skale.
Kiedy Kenan oddalił się kilkanaście metrów, zobaczył z daleka, że lew podniósł się ociężale i podszedł do skały. Stał tam, dopóki lew nie wylizał skały do czysta. Dopiero wtedy wsiadł do motorówki i odjechał do domu zadowolony. Potem zadzwonił do rodziców i opowiedział im o spotkaniu z lwem.
Następnego dnia pojechał tam z ciekawości, aby zobaczyć czy został jakiś ślad po lwach, ale nikogo, ani niczego tam nie znalazł. Nawet zapach po smacznej karmie ulotnił się w powietrzu i miska gdzieś przepadła. Odtąd nikt na wyspie nie słyszał, ani nie widział wałęsającego się lwa i jego synka.
Rozdział 4
Od tego zdarzenia minęło kilka lat. Mieszkańcy wyspy żyli spokojnie, nic nie zakłócało porządku dnia codziennego. Prace naukowe Jana Rokity-Sabrosa trwały nieprzerwanie. Pomagał w nich jego serdeczny przyjaciel, Aleksander. Kenan przyglądał się przyjacielowi z daleka. Był sceptycznie nastawiony do badań nad DNA ludzi, zwierząt i roślin. Dawniej łączyły go z Aleksem szczególne więzy, ale to było, kiedy mieli po kilkanaście lat, kiedy wspinali się na drzewa, podglądali kąpiące się dziewczęta z wyspy, i chodzili na połów ryb albo pływali w oceanie. Potem wylegiwali się nago na płaskich kamieniach i odpoczywali. Z biegiem lat ich karnacja zbytnio się nie różniła od tubylców, może trochę Aleksander, bo był blondynem i miał jaśniejszą skórę.
Pewnego dnia na wyspę przyjechali letnicy, którzy chcieli odpocząć od żmudnej pracy za biurkiem. Grupa składała się z trzech rodzin i pochodzili ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, a konkretnie pochodzili z Nowego Jorku. Zajęli trzy osobne domki letniskowe, stojące najbliżej oceanu. Kenan poznał pierwszą rodzinę już drugiego dnia, kiedy ojciec z synem wybrali się na połów makreli. Wynajęli tutejszego rybaka Hakiego. Zauważył ich z daleka, kiedy wracał z wizyty u chorych z sąsiedniej wyspy. Zacumował łódź przy brzegu i zszedł na brzeg z nieodzowną lekarską torbą. Byli na tyle blisko, że pomachał im ręką. Odpowiedzieli szerokim uśmiechem i machnięciem ręki. Zaczekał, aż wysiedli z łodzi. Był ciekawy nowych urlopowiczów.
— Widzę, że połów był udany — zagadnął, zerkając z ciekawością na pełne pojemniki z rybami.
— Tak. Oczywiście zawdzięczamy to panu Hakiemu, bo marni z nas rybacy, ale moja żona i córka bardzo lubią makrelę.
— Nie prościej było pójść do tutejszej restauracji. Serwują tam wspaniałe dania z dodatkiem owoców morza — zaśmiał się Kenan.
— To byłoby za proste — zaśmiał się mężczyzna.
Na pierwszy rzut oka, miał czterdzieści kilka lat, metr dziewięćdziesiąt wysokości. Miał masywną muskulaturę ciała i był brunetem, podobnie jak i jego syn, który był młodszą kopią ojca. Dobrze patrzyło im z oczu. Mieli pogodną naturę i bystre spojrzenie.
Po krótkiej, ale bacznej i wzajemnej obserwacji, mężczyzna zreflektował się i wyciągnął pierwszy rękę.
— Mam na imię John, John Novek, a to mój syn Jayson.
— Kenan Sabros. Jestem miejscowym lekarzem. — Kenan odwzajemnił mocny uścisk dłoni mężczyzny.
— Kiedy zauważyliśmy pańską łódź, pan Haki nam powiedział, że to nie jest zwyczajna łódź, ale tutejsze pogotowie ratunkowe i kto nią kieruje.
— Nietrudno mnie nie zauważyć, kiedy biegnę lub jadę ze swoją torbą do chorego. To mała wysepka. Wszyscy dobrze się znają.
— Pański ojciec także zajmuje się medycyną? — zapytał John.
— W pewnym sensie tak — odparł zdawkowo, Kenan. Nie zamierzał wyjaśniać na czym polega charakter pracy ojca i matki.
John Novek widząc, że niczego więcej się nie dowie, nie drążył tematu. Uszli kawałek drogi w milczeniu. Dopiero na widok ścieżki prowadzącej do zamku, Kenan pożegnał się na rozstajach dróg. Mężczyźni poszli w lewo a on prosto do domu, który był niewidoczny z plaży, bo okalała go bujna roślinność.
Na schodach domu Logena spotkał siedzącą Leę. Podparła ręce na zgiętych kolanach, a na nich podbródek. Oczy miała zamknięte. Była czymś bardzo zaabsorbowana, bo nie zdawała sobie sprawy, że Kenan stoi tuż przed nią już od kilku minut.
— O czym tak intensywnie myślisz, moja droga? — zapytał przysiadając się obok niej.
Dziewczyna najpierw otworzyła oczy a potem podniosła się z ociąganiem.
Jej chabrowe oczy po matce, która pochodziła z Irlandii, patrzyły na niego pochmurnie i stały się teraz prawie granatowe.
— Przed chwilą dowiedziałam się, że matka Aleksa jest bardzo chora. Musisz ją odwiedzić. Jesteś tak pochłonięty wyjazdami z wyspy, że nie zauważasz problemów, które masz pod nosem.
— Aleks nic mi nie mówił o matce. Skąd wiesz, że jest chora?
— Nikt nie musiał mi mówić. Widziałam ją w aptece, kupowała lek przeciwbólowy.
— A ty, co tam robiłaś?
— Dorabiam sobie na pół etatu jako pomocnica farmaceuty. Siedzę na zapleczu i robię mieszanki z ziół z przepisu twojej mamy. Ty pewnie też je znasz, ale w przeciwieństwie do ciebie, twoja mama dzieli się z nami swoją wiedzą.
— Nigdy mnie o nic nie pytałaś, więc nie miej o to pretensji — zaoponował Kenan.
Lea była od niego młodsza o pięć lat, była piękną i mądrą dziewczyną. Dziwił się, że do tej pory nikt nie poprosił jej ojca o jej rękę. Była nie tylko mądra, ale i dobrze wychowana w starej tradycji. Chodziła w dłuższych sukienkach i związywała długie włosy. Nie wiedziała, co to jest makijaż, nawet nie używała pomadki. Musiał przyznać, że nie musiała tego robić, bo i bez niej wyglądała ślicznie. Wszystkie dziewczyny w jej wieku powychodziły za mąż i miały już dzieci, ona czekała na księcia z bajki, jak mu kiedyś wspomniała.
— Dlaczego tak mi się przyglądasz? Ubrudziłam się? — zapytała zaciekawiona, sięgając ręką twarzy.
— Nie. Wszystko w porządku z twoją buzią. Rozmyślam nad tym, co mi przed chwilą powiedziałaś. Zanim pójdę do domu, zajrzę do nich i zbadam panią Emmę. Dziękuję — powiedział i odwrócił się na pięcie. Zmierzał w stronę domów, w których mieszkało większość mieszkańców wyspy. Były to murowane budynki, pomalowane na biało, aby promienie palącego słońca, szczególnie w okresie upalnego lata, odbijały się od ścian. Nawet nie montowano w nich klimatyzatorów, bo panował w nich przyjemny chłód. Państwo Wilson mieszkali w pierwszym, murowanym budynku, chyba najstarszym, który powstał na wyspie. Przed wieloma laty tubylcy mieszkali w trzcinowych chatach, ale z biegiem czasu, kiedy poprawił się ich status i osiedliło więcej osadników z Europy, zaczęto stawiać solidniejsze budynki z cegły lub litej skały.
Kenan zapukał do drzwi, ale nikt mu nie odpowiedział. Ruszył za klamkę i drzwi otworzyły się przed nim na całą szerokość.
— Pani Emmo… — zawołał na tyle głośno, że ktoś będący w domu, musiał go usłyszeć, ale nikt nie odpowiadał, więc wszedł w głąb domu. Minął hol, potem kuchnię i w końcu stanął przed drzwiami sypialni gospodarzy. Dobrze znał rozkład domu, bo często w nim bywał jako dziecko, a potem, kiedy już jako dorosły przyjaciel ich syna, Aleksandra.
Kobieta leżała na wielkim łożu przykryta po samą brodę, choć był środek lata. Kenan podszedł bliżej i usłyszał jej ciężki, chrapliwy oddech. Sięgnął do kieszeni spodni po aparat komórkowy.
Aleksander odebrał po kilku dzwonkach.
— Aleks, tu Kenan. Jestem w waszym domu, twoja matka jest bardzo chora.
— Zaraz będę! — Aleks się nie rozgadywał, domyślił się, że to poważna sprawa.
Kenan umył ręce, otworzył torbę ze swoimi akcesoriami medycznymi, by zmierzyć chorej ciśnienie i temperaturę. Miała ledwo wyczuwalny puls. Była wciąż nieprzytomna i rozpalona.
Aleksander wpadł do domu zdyszany jak po szybkim biegu.
— Co z moją matką? — zapytał zdenerwowany.
— Najpierw musimy obniżyć jej temperaturę. Potem zawieziemy do szpitala i zrobimy badania. I to natychmiast.
— Co mam robić?
— Przynieś miskę z zimną wodą i miękki ręcznik.
Po kwadransie temperatura nieco spadła. Potem chora miała drgawki, ale na szczęście odzyskała przytomność.
— Zimno mi… bardzo zimno… — szeptała.
— Proszę mi powiedzieć, od kiedy czuje się pani tak źle?
Emma Wilson spojrzała na niego bezradnie.
— Wczoraj rano byłam na łące i zbierałam kwiaty, kiedy nagle poczułam ukłucie w prawej ręce. — Otworzyła zaciśniętą dłoń, która była mocno spuchnięta i zaczerwieniona.
— Dlaczego od razu nie przyszła pani z tym do mnie? To pewnie z powodu ugryzienia pająka. Jego jad już zaczął działać. Czy jest pani na coś uczulona?
— Nie. Nie jestem… — Kobieta słabła na ich oczach, aż w końcu straciła przytomność.
— Kenan, zrób coś! — krzyknął Aleks z paniką w głosie.
— Natychmiast musimy ją przetransportować do szpitala. Weź swój samochód, ja ją wezmę na ręce.
Kobiecie znowu podwyższyła się temperatura i zaczęła majaczyć. Kenan ostrożnie posadził ją na tylnym siedzeniu, sam usiadł obok niej i podtrzymywał ramieniem.
— Sam nie dam rady. Zadzwoń do mojej matki i powiedz w czym rzecz. Opisz objawy albo daj mi telefon, ja z nią porozmawiam.
Gaja Sabros nigdy nie lekceważyła telefonów, bo to była jedyna łączność między nimi a mieszkańcami wyspy.
— Co się stało, Aleks, że dzwonisz o tak późnej porze? — zapytała pogodnym głosem.
— Mamo, tu Kenan, przyjedź natychmiast do szpitala. Matkę Aleksa ugryzł prawdopodobnie pająk. Zlekceważyła to, w tej chwili jest nieprzytomna, ma obrzęk na ręce i zaczerwienienie, które nie schodzi. Minęło kilka godzin, obawiam się zmian neurologicznych. Czekaj przy grocie, Aleks cię odbierze.
— Zanim przyjadę, przygotuj jej letnią kąpiel, najlepiej w wannie.
Jadąc do zamku, musieli minąć dom Logena. Przed dom wyszła Lea a wraz z nią zaciekawiona jej siostra, Izabela, która była starsza od Lei i ich matka, pani Maria.
— Co się stało? — zapytała Lea, podbiegając do samochodu.
— Wejdź do samochodu, możesz nam się przydać — zawołał do niej Kenan.
Lea usiadła obok Aleksa.
— Co jest pani Emmie?
— Prawdopodobnie to ugryzienie pająka, ale do końca nie jestem pewny.
— U nas na wyspie nie ma groźnych pająków. Chyba że to była jakaś mucha?
— Od kiedy to znasz się na naszej faunie? — zapytał Aleks z lekkim uśmiechem. Odpowiedź i opanowanie Lei, udzieliło się i jemu. Odetchnął wreszcie spokojnie.
— Przygotowuję różne mikstury z naszych ziół, również na wszelkiego rodzaju ugryzienia i ukąszenia — odparła opanowanym głosem dziewczyna.
— Dzwoniłeś już do swojej mamy, Kenanie? — zapytała, odwracając głowę na tył samochodu.
— Prosiła, abyśmy przygotowali dla niej letnią kąpiel.
— Kąpiel jej dobrze zrobi. Wszystkie toksyny z niej wyjdą. Potem zrobimy jej kompres z mikstury twojej mamy. Od razu lepiej się poczuje. Sam zobaczysz…
Lea pomogła rozebrać się chorej, a potem przy pomocy Kenana włożyła ją do wanny. Po chwili z kuchni dobiegł dźwięczny głos Gai Sabros.
— Widzę, że dobrze sobie obydwoje radzicie — zauważyła, wchodząc do łazienki. — Umyj jej także głowę, Leo. Tylko dobrze spłucz jej włosy i wysusz ręcznikiem.
— Dobrze, proszę pani. Kenan przygotuj mi kilka ręczników, a Aleks niech poszuka coś z bielizny dla mamy.
Kenan spojrzał na nią z zapytaniem, na co jego matka zaśmiała się serdecznie.
— Chyba nie płożymy ją gołą do łóżka? — Lea zrobiła komiczną minę.
— Lea ma rację. Aleks przynieś piżamę i szlafrok dla mamy. — Gaja rzuciła Aleksowi rozbawione spojrzenie.
— Oczywiście, już się robi.
Kiedy pani Emma leżała już w łóżku, Gaja usiadła na brzegu jej posłania i maścią, którą ze sobą przyniosła, natarła zaczerwienioną skórę ręki.
— Leo, ciebie zobowiązuję, abyś codziennie wcierała tę maść w obolałe miejsce. Po kilku dniach powinna zejść opuchlizna. Po śladach ugryzienia nie zostanie najmniejszy ślad. Chora powinna pić dużo wody i jeść same lekkostrawne pokarmy. Nie zalecam mięsa, ani żadnej wędliny. Słyszałam od twojej mamy, że dobrze gotujesz, więc nie będziesz miała z tym kłopotu.
Lea pod wzrokiem pani Gai mocno się zarumieniła.
— Dziękuję. Jest pani bardzo miła — odparła skromnie dziewczyna. — Aleks, zostań dzisiaj z mamą. Nie spuszczaj z niej wzroku. Potrzebuje teraz twojej opieki. Twój ojciec wróci dopiero za kilka dni.
Gaja i Kenan spojrzeli na dziewczynę z zaskoczeniem.
— Nic nie mówiłeś, że twój ojciec gdzieś się wybiera — zdziwił się Kenan.
— Sam jestem zdziwiony. Widzę, że Lea jest lepiej poinformowana ode mnie.
— A ty skąd wiedziałaś, że pan Noah wyjechał? — zapytał w drodze powrotnej, kiedy odprowadził najpierw matkę a potem dziewczynę.
— Nie mogę ci tego zdradzić, ale pan Noah poprosił mnie, abym miała pieczę nad panią Emmą i Aleksem.
— Dlaczego właśnie ciebie o to poprosił? — pytał nieustępliwie Kenan.
— Bo ma do mnie zaufanie? — Lea przesłała mu filuterny uśmiech. — A ty wciąż jesteś zajęty i nieobecny, ciągle poza domem. Zastanawiałam się nawet… — Lea zawiesiła głos.
— Nad czym?
— Lata lecą, czas ciągle cię goni, nie masz nawet kiedy się ożenić? — zaśmiała się dziewczyna, widząc jego zaskoczoną minę.
Przez chwilę szli w milczeniu. Kenan przetrawiał słowa Lei, nawet nie spostrzegł, kiedy zatrzymali się przed jej domem.
— Dziękuję, że mnie odprowadziłeś, choć wcale nie musiałeś, bo znam tu każdy krzaczek i większe drzewo. Chodzę zazwyczaj prostymi ścieżkami i noszę ze sobą to… — wyjęła z kieszeni spódnicy pokaźnych rozmiarów nóż kuchenny, który służył do celów bardziej przyziemnych, jak do krojenia większych owoców.
Kenan zaśmiał się beztroskim śmiechem. Dziewczyna zaimponowała mu nie tylko swoją bojową postawą, ale odwagą i determinacją, choć ciągle w jej oczach widział błysk rozbawienia, jakby się z nim bawiła w kotka i myszkę.
— A gdyby zaatakował cię jakiś większy zwierz? Dałabyś mu radę?
— Na pewno nie stałabym z założonymi rękami. Prawdę mówiąc, miałam kiedyś takie zdarzenie, miałam wtedy duszę na ramieniu a nogi jak z waty.
— Kiedy to było? — zapytał zaciekawiony.
— Pamiętasz tego lwa, który szukał swego synka?
— Sam mu go oddałem, choć też miałem obawy, czy mnie najpierw nie pożre.
— Poszłam wtedy za tobą.
— Jak mogłaś?
Lea zwiesiła głowę i ścisnęła rękę na rękojeści noża.
— Wtedy miałam w ręku maczetę ojca.
— Głupia dziewczyno, nie zdążyłabyś jej nawet podnieść, a rzuciłby się na ciebie. I nawet, gdyby cię nie pożarł od razu, to mocno by cię zranił. Co ty sobie myślałaś?
— Co dwie maczety, to nie jedna — odparła z hardą miną.
Kenan spojrzał na dziewczynę, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
— No, co? — zapytała po długim czasie.
— Wiesz, że jesteś szalona? — zapytał niskim głosem.
— Może troszeczkę… — zaśmiała się cicho i wbiegła do domu.
Kenan wrócił do domu sam z głową pełną myśli.
Rozdział 5
Rodzice Kenana byli tak zaabsorbowani swoimi badaniami, że mieli coraz rzadszy kontakt z synem. Aleksander przez pierwsze dni pojawiał się w swoim domu, ale z chwilą, kiedy jego matka lepiej się poczuła, znikał na wiele godzin, nic nie mówiąc o tym przyjacielowi, mimo że jego ojciec jeszcze nie wrócił do domu. Ich stosunki nadal były poprawne, ale to już nie była ta sama zażyłość jak dawniej. Kenanowi było to nawet na rękę, choć wciąż miał obawy, co do słusznego postępowania przyjaciela w innowacyjnych badaniach, którym poświęcał coraz więcej czasu. On był oddany medycynie i większość wolnego czasu poświęcał chorym, mieszkającym na wyspie i na sąsiednich wysepkach.
Pewnego dnia, kiedy wysiadł z łodzi z nierozłączną torbą lekarską natknął się na Emi, córkę Johna, jednego z letników, którzy przyjechali z Ameryki. Było już późno, aby spacerować po plaży. Postanowił do niej podejść i przywitać się jak kazał obyczaj. W końcu ona była na wyspie gościem i nie miała prawa znać ich wszystkich.
— Witaj. Ty pewnie jesteś Emy, córka Johna? — zapytał z wyciągniętą dłonią.
— Skąd wiesz? — zapytała dziewczyna z zalotnym uśmiechem.
— Jestem tutejszym lekarzem. Kenan Sabros — przedstawił się dziewczynie. — Domyśliłem się, bo jesteś łudząco podobna do swego brata.
— Nigdy nie przyszłoby mi to na myśl. Charakterami bardzo od siebie się różnimy.
— Co nie wyklucza waszego podobieństwa. Nie za późno na spacer? — zapytał, rozglądając się wokoło. Na ciemnym niebie ukazywały się pierwsze gwiazdy.
Dziewczyna miała dwadzieścia kilka lat. Była typową dziewczyną z miasta. Była ładna, ale zbyt wyrafinowana. Wyszła na plażę, ale na stopy założyła sandały, w których musiała już poczuć piasek. A ponadto zrobiła sobie makijaż, choć wcale nie był jej potrzebny, bo miała ciemną oprawę oczu. Zamiast wygodnych spodni, założyła krótką sukienkę. Zgrywała na podlotka, choć już nim nie była. Domyślił się, że specjalnie na niego czekała, choć plaża była pusta, zapadał wieczór a z pobliskiego lasu dochodził odgłosy drapieżników, wychodzących na żer.
— Wracaj do domu. O tej porze żmije i dzikie zwierzęta wychodzą z ukrycia — zagadnął do niej z uśmieszkiem. Nie zamierzał jej straszyć, ale powinna o tym wiedzieć.
Dziewczyna nawet nie poczuła się urażona, za wszelką cenę starała mu się przypodobać. Na dobre się rozgadała i często wybuchała głośnym śmiechem. Kenan nic nie zrozumiał z tego steku słów, które bezmyślnie wypowiadała. Na szczęście uszli już kawałek drogi, z daleka widać było letniskowe domki. Postanowił ją tu zostawić.
— Jesteś już prawie w domu. Dobranoc — powiedział po angielsku i odszedł. Celowo się nie odwrócił, aby nie zauważyć jej zmieszania. Gdy wszedł między drzewa, spojrzał w stronę domków. Emi wchodziła na schodki ze spuszczoną głową. Chyba nie tak sobie zaplanowała dzisiejszy wieczór.
Kiedy mijał dom Lei, mimo woli spojrzał w jej okno. Siedziała w świetle nocnej lampy i czytała. Przez chwilę patrzył na nią z podziwem. Miała piękną twarz i delikatne rysy. Długie włosy związywała w jeden warkocz, który opadał jej na plecy. Delikatnie zastukał w szybę. Natychmiast odwróciła głowę i gdy go zobaczyła, pomachała mu ręką.
— Zaczekaj, zaraz wyjdę — powiedziała cicho i wybiegła, po czym zamiast usiąść na ławeczce przed domem, jak to często robili, wskazał wąską dróżkę.
— Przejdźmy się, opowiesz mi po drodze, jak czuje się pani Emma.
— W porządku, obrzęk i zaczerwienie całkowicie zniknęły. Gorzej z jej samopoczuciem. Aleks gdzieś przepadł, pan Noah chwilowo wyjechał.
— Nie dzwonił? Nie pytał o żonę i syna?
— Wie, że u nich wszystko jest w porządku, więc nie dzwoni.
— Rozumiem, że ty jesteś z nim w kontakcie?
Dziewczyna uniosła wysoko twarz i spojrzała mu prosto w oczy.
— W pewnym sensie, ale nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
Kenan widząc, że niczego więcej się nie dowie, dał jej spokój.
— Dzisiaj poznałem Emi, córkę jednego z letników.
— Tak? No i co w związku z tym? Powinnam ją także poznać? — zapytała zdziwiona.
Kenan odwrócił się do niej zaskoczony.
— Broń panie Boże. Jest tak pusta jak dzbany twojej matki. — Jedną z wielu pasji jej matki było garncarstwo, wyrabiała z gliny różne przedmioty, w tym piękne misy i dzbany, które potem sprzedawała na miejscowym targowisku. Wydawało mu się, że to porównanie w pełni oddaje charakter Emi.
— To dlaczego mi o niej wspomniałeś? — zapytała, chichocząc jak mała dziewczynka.
— Zdziwiło mnie, że o tej porze wybrała się na plażę sama. Próbowała mnie poderwać, ale jej się nie udało. Za bardzo starała się do mnie zbliżyć. Nie wiem, co jej chodzi po głowie. Miej na nią oko. Sheikan nie lubi wścibskich letników, którzy pod byle pozorem chcą dowiedzieć się na temat prowadzonych badań moich rodziców.
— Ok. A może pod byle pretekstem lepiej byłoby się do niej zbliżyć?
— Lepiej nie. Chcesz mieć ją potem na karku? Przecież jej nie znamy i nie wiemy, jakie ma zamiary.
— Właściwie to masz rację. Trudno byłoby jej się pozbyć.
— Chcesz zobaczyć się z moją matką? — zapytał od niechcenia.
Lea lekko się zmieszała.
— Już późno. Lepiej będzie dla mnie, gdy wrócę do domu. Ojciec nie lubi, kiedy wałęsam się o tej porze. Nawet nie wie, że wyszłam z tobą.
— Masz rację. Chodź, odprowadzę cię, będę spokojniejszy, gdy znajdziesz już się w domu.
— Nie musisz, przecież to niedaleko.
— Lea, wiem, że jesteś uparta, ale to ja cię wyciągnąłem z domu — odparł stanowczo.
Lea nie zauważyła wystającego korzenia i niewiele brakowało, a potknęłaby się, gdyby Kenan nie chwycił w porę jej ręki.
Przez długą chwilę stali oboje zmieszani, jakby przyłapano ich na czymś niewłaściwym. Kenan widząc, że Lea nie zareagowała na jego bliskość, przygarnął ją do siebie, aż poczuł na sobie jej piersi i zapach ziół, który go owionął.
— Ładnie pachniesz — mruknął, wplatając ręce w jej włosy, które natychmiast rozłożyły się szerokim wachlarzem na jej plecach.
— Ty też. Oprócz wody kolońskiej, którą pewnie zrobiła ci twoja mama, czuję morską bryzę… — odparła, zawieszając głos i pociągnęła nosem, jakby go obwąchiwała.
Kenan roześmiał się z rozbawieniem.
— Rzeczywiście, wodę otrzymałem od mamy, a co do tej bryzy to pływałem w oceanie. W tym momencie uświadomiłaś mi, że muszę wziąć prysznic.
— Skąd ci to przyszło do głowy, że brzydko pachniesz?
— Po pracy zawsze biorę prysznic, bo czuję się brudny i spocony. A teraz podaj mi rękę, abyś znowu się nie potknęła.
Doszli do domu Lei w milczeniu.
— Do jutra, panie doktorze — roześmiała się cicho.
— Do jutra, Leo.
Dziewczyna na pożegnanie obrzuciła go uważnym spojrzeniem, ale on już odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku zamku, który był ich domem.
*
Z samego rana zadzwoniła do niego Lucy, miejscowa dziewczyna, która była wykwalifikowaną pielęgniarką i prowadziła mu kartotekę chorych w niewielkim szpitalu, który był jedynym na wyspie, ale za to był dobrze wyposażony w sprzęt medyczny i potrzebne leki. W niewielkiej poczekalni siedziały już matki ze swoimi pociechami. Dawno tu nie był i nazbierało się trochę pracy nad chorymi. Przeważały dzieci, które na jego widok poweselały. Nie zakładał białego kitla, aby go nie utożsamiały z panem, który robi im kuku. Aby poprawić im nastrój zawsze miał dla nich jakąś niespodziankę, czasem w postaci słodyczy albo kolorowych maskotek. Zbadanie wszystkich trzydziestu małych pacjentów zajęło mu pół dnia. Na końcu zostało mu jeden chłopiec, miał około siedmiu lat, który był bez mamy, skarżył się na ostry ból brzucha. Jego wielkie, piwne oczy były przerażone. Był wychudzony i bardzo zaniedbany, przydługie włosy wisiały w strąkach wokół szczupłej buzi.
— Nie ma z tobą mamy, ani taty? — zapytał ciepło i pomógł chłopcu położyć się na leżance i delikatnie zbadał brzuch, który był twardy. Za każdym dotknięciem, chłopiec jęczał, zaciskał zęby i małe piąstki. Na swój wiek był odważny. Kiedy zapytał go o rodziców, potrząsnął głową w milczeniu.
— Lucy, pozwól do mnie. — Na chwilę oddalił się od leżanki, aby chłopiec nie słyszał ich rozmowy.
— Znasz tego brzdąca?
— To Teo, wnuk Nikolasa, rybaka, który mieszka na wybrzeżu. Utrzymują się z połowu ryb. Jeżdżą razem na sąsiednie wyspy i sprzedają owoce morza.
— Nie ma nikogo bliższego, kto zająłby się chłopcem?
— Odkąd pamiętam, dziadek przychodził z wnukiem do lecznicy sam. Co mu jest?
— Ma ostre zapalenie wyrostka. Nie możemy dłużej czekać, muszę go natychmiast zoperować, bo może dojść do sklejenia się pętli jelit z jelitem ślepym i powstania ropni. Zapalenie otrzewnej może zagrażać jego życiu. Idź i przygotuj salę operacyjną. Będziesz mi asystowała jak zwykle zresztą. — Odwrócił się do chłopca z uśmiechem.
— Dlaczego nie przyszedłeś z dziadkiem?
Chłopiec milczał jak zaklęty.
— Czy coś się stało dziadkowi? Możesz mi zaufać. Musisz być natychmiast operowany, ale muszę mieć jego zgodę. Dlatego o niego zapytałem.
— Dziadek umarł. Został pochowany kilka dni temu. Sąsiedzi mi pomogli. Zostałem sam, ale umiem o siebie zadbać — odparł hardym głosem.
— Bardzo mi przykro. Pewnie byłeś przywiązany do dziadka?
— Nie pamiętam swoich rodziców, dziadek mnie wychował i nauczył wielu rzeczy. Czy pomoże mi pan, doktorze? — zapytał Teo. Jego buzię wykrzywił spazm bólu.
— Muszę wyciąć ci wyrostek robaczkowy i wtedy twój ból minie.
— A co to jest?
— Wyrostek robaczkowy jest potocznie nazywany ślepą kiszką, to część jelita grubego. Powstaje z zalegania mas kałowych w wyrostku, co skutkuje stanem zapalnym. Wytniemy go i będzie po bólu.
— Naprawdę?
— Mówię prawdę, ja nigdy nie kłamię.
Wpół godziny potem, Teo był zoperowany. To był ostatni moment, aby nie doszło do zapalenia otrzewnej. Obudził się dwie godziny po operacji. Kenan chciał być przy jego przebudzeniu, aby chłopiec nie poczuł się samotny. Gdy tylko otworzył oczy, Kenan wziął go za rękę.
— Jak się teraz czujesz? — zapytał ciepło.
— Już tak bardzo nie boli.
— Masz założony szew i dlatego możesz odczuwać ból. Ale po kilu dniach nie będziesz go w ogóle odczuwał. Na razie musisz leżeć. Podłączę cię do kroplówki, aby nakarmić twój organizm, bo przez ten ból nie mogłeś jeść. Prawda?
— Byłem zbyt przejęty śmiercią dziadka, dlatego ignorowałem ból, ale po pogrzebie ból nie ustępował, pomyślałem, że to inny rodzaj bólu, że ja nie jestem w stanie sam nad nim zapanować. Dlatego zgłosiłem się do lecznicy.
— Dobrze zrobiłeś, ale teraz musisz odpoczywać.
Chłopiec zamknął oczy, ale po chwili odetchnął i spojrzał mu głęboko w oczy.
— Jak pan myśli doktorze, zabiorą mnie do sierocińca?
Kenan spojrzał na twarz chłopca i jego smutny wyraz oczu. Był jeszcze chłopcem, ale myślał jak dorosły. Podjął decyzję natychmiast.
— Nie będzie takiej potrzeby. Zajmę się tobą. Odtąd już nie będziesz sam. Musisz spełnić tylko jeden warunek.
— Tak?
— Jesteś już w takim wieku, że musisz podjąć naukę w szkole. Tam nauczą cię pisać, czytać i liczyć.
— Znam wszystkie litery i umiem czytać. Dziadek mnie nauczył.
— Twój dziadek musiał być mądrym człowiekiem. Jak miał na imię?
— Nikolas, ale wszyscy mówili na dziadka Niko.
— Kiedyś poznałem pewnego człowieka o tym imieniu. Był już w podeszłym wieku. Spotkaliśmy się przy skałach. Lubiłem go słuchać, bo znał wiele opowieści i ciekawie opowiadał.
— Chyba opowiadał mi o tobie. Nazwał cię… — nie skończył, zamknął oczy i pogrążył się w głębokim śnie.
Kenan z uśmiechem patrzył na chłopca i pokiwał tylko głową. Teraz zrozumiał intencję jego dziadka. Tylko skąd wiedział, że ich drogi na nowo się spotkają poprzez jego wnuka? Duchy przodków czuwały nad swoimi potomkami. Spotkanie Teo z Kenanem nie było więc przypadkowe. Nikolas musiał o tym wiedzieć, dlatego spotkali się przy skałach, ale zanim Nikolas powierzył mu swego wnuka, musiał najpierw go poznać. Widać przypadł mu do serca młody lekarz, który dbał przede wszystkim o innych.
*
Teo po wyjściu ze szpitala, zamieszkał w domu Kenana. W kilka tygodni później, kiedy Teo na dobre przyszedł do siebie, pojechali do jego domu. Domek był dość niski, jak wszystkie tu domy pokryty był strzechą, miał dużą werandą. Na ścianie tuż przy oknie wisiały sieci i sprzęt do połowu mniejszych i większych ryb. Weszli do środka, które okazało się wielką kuchnią i zarazem salonem, na środku którego stał długi stół, pokaźnych rozmiarów kredens i kanapa z dwoma podobnymi fotelami. Naprzeciw nich stał stolik z niewielkim telewizorem. W rogu stała kuchnia i stolik pomocny, na którym stały garnki i kilka słoików. Na ścianach wisiały zasuszone szkielety ryb złowione przez Nikolasa. Na półce stało kilka książek i fajansowych figurek. Na przeciwległej ścianie wisiał zegar, który wciąż tykał. W oknach wisiały płócienne, szare zasłony, których wzór już dawno temu wypłowiał ze starości.
— W którym pokoju spałeś? — zapytał Kenan, wchodząc do mniejszego pomieszczenia, które wyglądało na sypialnię gospodarza. Stało w nim jedno łóżko, mały stolik z nocną lampą i krzesło, na którym leżało ubranie gospodarza.
Teo przeszedł przez pokój do pomieszczenia obok, które było znaczniej mniejsze. Stało tu tylko drewniane łóżko, niewielka szafa, dwa krzesła i okrągły stolik.
— Czy chciałbyś wziąć coś ze sobą? Jesteś szczególnie do czegoś przywiązany? — zapytał Kenan, który zauważył, że chłopiec nie miał żadnych zabawek, ani książek.
— To tylko stare rzeczy… — chłopiec obejrzał się po swoim pokoju z nostalgią.
— Ale będziesz za nimi tęsknił?
— Jeśli miałbym coś zabrać, to meble z mojego pokoju, przywiązałem się do nich. No i może dlatego, że dziadek zrobił je sam. Chciałbym mieć coś na pamiątkę po nim.
— Dom zamkniemy na klucz a łódkę i meble zabierzemy ze sobą.
Okazała łódź, która stała przed domem, nosiła imię Ana.
— Kim była Ana? — zapytał Kenan z ciekawością.
— Moją matką, ale jej obraz zatarł się już w mojej pamięci.
— Nie masz żadnej fotografii?
— Dziadek przetrzymywał ważne dokumenty w kuferku pod łóżkiem.
— Nie chcesz wiedzieć, co w nim trzymał?
Chłopiec sięgnął pod łóżko i wyciągnął z niego pokaźnych rozmiarów skórzaną walizkę z metalowymi okuciami.
— Co mu tu mamy? To raczej walizka a nie kufer. — Kenan był ciekawy historii starej walizki i jej zawartością.
— Otwieramy? — spojrzał pytająco na chłopca.
— Kiedy już dziadka nie ma, to chyba możemy — zdecydował za niego Teo.
W walizce były rzeczywiście równiutko złożone dokumenty, stare, czarno-białe fotografie i maleńkie ubranka ułożone w kostkę. Pod ubrankami w niewielkim pudełeczku z laki leżał złoty wisior z pięknymi kolorowymi kamieniami. Wyglądały na szlachetne. Kenan postanowił zabrać walizkę już teraz, bo chciał na spokojnie przejrzeć rzeczy dziadka. Po meble i łódź zamierzał wysłać pracowników.
— To wszystko?
— Chciałbym czasem tu zajrzeć i porozmawiać z dziadkiem.
— Porozmawiać?
Chłopiec usiadł na bujanym fotelu przed domem i uśmiechnął się zabawnie.
— Kiedy mi go brakuje, przywołuję go myślami, raz go widziałem. Był jak żywy. Powiedział mi wtedy coś bardzo dziwnego.
— Co takiego?
— Teo, musisz być godny swoich przodków, aby zaskarbić sobie ich opiekę.
— Nie powiedział ci nic więcej?
— Mówił, ale się przebudziłem i nic nie zapamiętałem, ponadto, co ci wcześniej wspomniałem.
— Czasem sny powracają, postaraj się zapamiętać, co przekazał ci dziadek.
— Ok. Możemy wracać już do domu?
Kenan z sentymentem spojrzał na chłopca i uśmiechnął się ciepło. Pokochał tego malucha jak swego syna. Był dobrym dzieckiem i szybko przyzwyczaił się do nowego otoczenia.
Teo otrzymał swój pokój, w którym znalazły się jego meble. Wstawił mu dodatkowo nocny stolik i lampkę. Wkrótce po całkowitym wyzdrowieniu, Teo zaczął uczęszczać do tutejszej szkoły. Miał lotny umysł i szybko przyswoił sobie naukę pisania i czytania, tym bardziej że podstawy miał już opanowane. Matka Kenana chciała jak najszybciej poznać chłopca, dlatego zaprosiła Kenana z chłopcem na obiad.
— Teo, dzisiaj jesteśmy obaj zaproszeni przez moją matkę na obiad.
— To znaczy, że muszę ładnie i schludnie wyglądać. Pani Gaja nie znosi brudasów.
— A ty skąd o tym wiesz?
— Przecież nie jestem ślepy. Widziałem z daleka, jak patrzy na niektóre dzieciaki, które przyszły cię odwiedzić.
— Jesteś bardzo spostrzegawczy i masz rację, moja matka przywiązuje wielką wagę do czystości, a to dlatego, że pracuje w laboratorium.
— Co to jest laboratorium? — zapytał z ciekawością.
— To pomieszczenie, w którym wykonuje się różnego rodzaju badania.
— Badania?
— Zanim zdecydowałem się, jak cię wyleczyć z zapalenia wyrostka robaczkowego, musiałem najpierw cię zbadać. Tak było?
— Faktycznie tak było, choć bardzo bolało.
— Ale już go wyciąłem i już cię nie boli, tylko nie dźwigaj żadnych ciężarów. Na tym właśnie polegają badania. Dzisiaj bada się nie tylko ziemię, ale i kosmos, i wszystko, co nas otacza.
— Ale po co?
— Abyśmy wiedzieli wszystko o chorobach i jak mamy im zapobiegać, i leczyć. To dotyczy działu medycyny. W szkole poznasz takie przedmioty jak fizyka, chemia, biologia i wiele jeszcze innych przedmiotów. Sam zobaczysz, że nauka przyniesie ci wielką satysfakcję, przyjemność.
— Chciałbym być taki mądry jak ty, Kenanie.
— Są jeszcze mądrzejsi ode mnie. Ja znam się tylko na medycynie i to częściowo.
— Właśnie o tym mówię. Wszyscy do ciebie przychodzą i proszą o pomoc.
— Ale tylko chorzy, bo inni dają sobie radę beze mnie.
Kenana ubawiła ta rozmowa z Teo. Chłopiec był chłonny wiedzy, ale wiedział, że oprócz niej, musi najpierw poczuć ciepło rodzinnej więzi, którą stracił po śmierci dziadka.
Rozdział 6
Nikt nie kwestionował decyzji Kenana, że pomimo swojego wieku i statusu kawalera, podjął się wychowania siedmiolatka. Minęły trzy miesiące, Teo szybko zaaklimatyzował się w domu Sabrosów. Nie było nikogo, kto żywiłby do niego antypatię. Teo po prostu dał się lubić, a do tego był inteligentny, bystry i chętny do nauki, ale też do niesienia pomocy swoim młodszym kolegom i koleżankom w szkole. Podobnie było w domu, Kenan był zdziwiony, że pewnego dnia natknął się na niego w kuchni.
— Wszędzie cię szukałem, ale nie przyszło mi na myśl, że możesz być w kuchni.
— Dlaczego mnie szukałeś? — zapytał Teo, odkładając niewielki nóż na deskę.
— Co robisz? — zapytał Kenan zaskoczony, patrząc na chłopca, który sięgał po następny nieco większy nóż. Miał obawy czy chłopiec nie zrobi sobie nimi krzywdy.
— To, co widzisz, ostrzę noże — odparł pewnym głosem Teo.
Kenan spojrzał na Elę, która była u nich kucharką, odkąd tylko pamiętał.
— Nie patrz tak na mnie. Sam się tego podjął, wcześniej widział jak jak John to robił. Nie dał sobie nic powiedzieć.
— Tylko uważaj i nie odetnij sobie palca — ostrzegł go Kenan z uśmiechem.
— Jeśli będziesz stał nade mną i na mnie się gapił, to naprawdę coś mi się stanie. Byłem pewny, że dzisiaj masz wizyty lekarskie, dlatego szukałem sobie jakiegoś zajęcia.
— Idź tam, gdzie miałeś iść, będę miała na niego oko — roześmiała się Ela, mieszając w wielkiej miednicy ciasto na chleb.
— Domyślam się, co cię skłoniło, aby pomóc Eli — pokiwał głową ze zrozumieniem.
Teo przerwał ostrzyć nóż i spojrzał w jego stronę. Na widok uśmieszku Kenana, Teo roześmiał się szeroko, ukazując rząd białych zębów, które mocno kontrastowały z jego oliwkową karnacją skóry.
— Co zrobisz z tą wiedzą? — Teo wziął się pod boki i zrobił bardzo zabawną minę.
— Mam nadzieję, że podzielisz się ze mną bułeczkami.
Kenan był już za drzwiami, ale usłyszał radosny śmiech chłopca, który był łasuchem na słodycze, a nikt tak dobrze nie piekł bułeczek drożdżowych z kruszonką jak Ela.
*
Kenan musiał jechać do rodziców, aby poradzić się w kwestii adopcji Tea. Postanowił wziąć ze sobą chłopca, ale ten zajął się ostrzeniem noży dla Eli. Może i lepiej, że nie będzie świadkiem ich rozmowy. Nie zdziwił się na widok Aleksandra, który w białym fartuchu stał za kontuarem długiego stołu z próbówką w ręce, który prawie nie opuszczał laboratorium, podobnie jak i jego rodzice.
— Nie wierzę. To naprawdę ty? — zdziwił się Aleksander.
— A i owszem. Przyszedłem do rodziców po poradę.
— Słyszałem, że zaopiekowałeś się małym chłopcem.
— Owszem, chcę zrobić to drogą oficjalnej adopcji. Właśnie przyszedłem do ojca po poradę prawną. On ma prawo w jednym paluszku.
— Co ci strzeliło do głowy? Masz tyle na głowie, a teraz jeszcze dziecko chcesz wziąć sobie na kark.
— Teo nie jest zwykłym dzieckiem. Ma otwarty umysł i mentalność dorosłego człowieka. Zdziwiłbyś się, gdybyś usłyszał jego poglądy na życie. Jest mądry i dobry. To dobre cechy, aby je rozwinąć. Takich ludzi nam właśnie brakuje, Aleks. Wychowywał go dziadek, choć wydaje mi się, że bardziej Teo nim się zajmował a nie on nim.
— Widzę, że już podjąłeś decyzję.
— Zdecydowanie tak, choć jeszcze nie rozmawiałem z Teo na ten temat. Przedtem chciałem poznać przepisy prawa, które mówią o adopcji. No wiesz, jakie muszę spełnić warunki.
Aleksander spojrzał na niego z rozbawieniem.
— Nie powinieneś najpierw się ożenić, stary?
— Niekoniecznie. Samotne matki wychowują swoje dzieci, dlaczego ja nie miałbym tego robić.
— Znam cię na tyle, że żadne argumenty nie przemówią ci do głowy.
— A żebyś wiedział, że nie. To na razie, stary. Idę do ojca.
Jan Rokita-Sabros po poważnej minie Kenana domyślił się, z czym syn do niego przyszedł. W tej sprawie długo rozmawiali z żoną. Gaja nie była temu przeciwna, a on postanowił nie mieszać się w sprawy osobiste syna. Zawsze potrafił rozróżnić dobro od zła i wybierał trudniejszą drogę do sukcesu, ale zawsze dobrze na tym wychodził.
— Usiądź, synu. Napijesz się czegoś? — zaproponował ojciec.
— Chętnie napiję się herbaty. — Poszli na zaplecze laboratorium, które służyło im za kuchnię, gdzie zazwyczaj pili kawę lub herbatę.
— Już zapewne wiesz, z czym przyszedłem.
— Oczywiście. Jakbyś nie znał swojej matki, przejrzała cię na wylot. Nie mamy nic przeciwko twojej decyzji, ale nie byłoby ci łatwiej, abyś przedtem się ożenił?
— Pomyślę o tym, ale najpierw zajmę się Teo. W tej chwili jest dla mnie najważniejszy. Jest inteligentny, ma szeroki wachlarz zainteresowań. Chcę patrzeć jak dorasta i kształtuje się jego dobry charakter i piękny umysł.
Jan spoglądał z podziwem na swojego jedynaka i każdego dnia dziękował Bogu za niego i jego matkę. Z półki zdjął pokaźnych rozmiarów książkę i podał ją synowi.
— W niej zawarte są wzory pism, które będziesz musiał złożyć w sądzie, włącznie z metryką urodzenia Tea.
— Dziękuję, tato. Metrykę już mam. A gdzie mama?
— Przeprowadza na sobie eksperymenty, dlatego nie mogła przerwać badania.
— Mam nadzieję, że to nic niebezpiecznego?
— Wszystkie badania, które robimy na sobie, są w pewien sposób niebezpieczne, ale na szczęście od razu od nich się nie umiera.
— Uważajcie na siebie. Czasem mam odczucie, że lubicie wyręczać pana Boga, a on tego nie lubi.
— Nie przesadzaj. Wszystko, co robimy, robimy dla dobra ludzkości.
— Nawet nie zapytam, nad czym teraz pracujecie.
— Może to i lepiej. Widziałeś się z Aleksem?
— Zdziwiłem się na jego widok. Pogadaliśmy sobie trochę. Próbował mnie nawet przekonać, abym nie brał sobie dodatkowego ciężaru na głowę. Miał na myśli Teo. Nie ma zielonego pojęcia, jak wspaniała więź połączyła mnie z tym chłopcem.
— Dlatego nie próbujemy z matką cię nawet odwieść od twojej decyzji, bo wiem, że byłby to zbyteczny trud. Życzę ci synu, abyś zawsze umiał bronić swojej racji, bo ona zawsze będzie po twojej stronie.
— Dziękuję ci, ojcze.
— Za co?
— Bo zawsze we mnie wierzyłeś, podobnie, jak i mama.
— Nie żyję od dziś, mam przecież swoje lata i zdążyłem się nauczyć, że nie daleko pada jabłko od jabłoni. Masz po nas dobre geny, ale i upartość z jaką konsekwentnie brniesz do przodu, aby osiągnąć zamierzony cel.
Kenan z uśmiechem pożegnał się również z Aleksem. Nic, ani nikt, nie zmieniłby jego nastawienia co do podjętej decyzji. Wrócił do domu skrótami, aby nie natknąć się na Leę. Nie zamierzał jej teraz wyznać, że bierze ją pod uwagę jako opiekunkę nad Tao. Na to było jeszcze za wcześnie. Czuł że przedtem musi wydarzyć się coś bardzo ważnego, co pomogłoby mu podjąć decyzję, choćby niewyjaśniona sprawa niezwykłego medalionu.
*
Postanowił odwiedzić Sheikana, który znał wszystkich mieszkańców wyspy. Przedtem przedzwonił do Alkana, jego osobistego sekretarza, aby poinformował władcę o jego przybyciu. Wziął ze sobą medalion. Długo nie czekał na audiencję. Władca siedział na miękkim fotelu z wysokim oparciem w pobliżu okna, skąd padało dzienne światło. Mimo że okno było częściowo zasunięte kolorową kotarą, do pokoju wpadł przez szczelinę materiału promień słońca i przez chwilę, Kenan mógł zobaczyć wyraźnie twarz władcy, która mimo wieku, wydała mu się piękna. Jego czarne jak onyksy oczy błyszczały a usta uśmiechnęły się na jego widok. Odłożył książkę na pobliski stolik i skinął ręką, aby się przybliżył.
— Witaj, Kenanie. Jak miło znowu cię widzieć.
— Mnie również, panie. Cieszy mnie twój widok, tym bardziej że zdrowie ci dopisuje, jak widzę.
— Dzięki Bogu i tobie, chłopcze. Prowadzę się poprawnie i ściśle przestrzegam menu, które mi zaserwowałeś. Czuję się o wiele młodszy i silniejszy, jeśli domyślasz się, o czym mówię — szepnął, po czym roześmiał się wesoło.
— To widać panie, po prostu kipisz energią.
— Usiądź obok mnie i powiedz z czym przyszedłeś. — Władca wskazał na pobliskie krzesło.
Kenan usiadł i wyjął z niewielkiego, skórzanego woreczka medalion, który błysnął w promieniu słońca i podał go władcy.
Sheikan na jego widok lekko pobladł.
— Skąd go masz? — zapytał cicho.
Kenan spostrzegł, że medalion wywarł na władcy wielkie wzruszenie, musiałby być ślepy, aby tego nie zauważyć.
— Trzy miesiące temu na jednej z twoich wysp, panie, umarł pewien stary rybak. Miał na imię Nikolas. Zostawił swojego siedmioletniego wnuka, Teo. W kilka dni po śmierci dziadka, chłopiec źle się poczuł, przyszedł sam do szpitala z zapaleniem wyrostka. Lucy, pielęgniarka zadzwoniła po mnie. Musiałem go natychmiast operować. Wtedy chłopiec opowiedział mi, że oprócz dziadka, który umarł, nie miał nikogo więcej. Postanowiłem sam się nim zająć i go zaadoptować. Wśród książek i dokumentów, jakie znalazłem w skórzanej walizce, był ten wisior i maleńkie ubranka. Jest niezwykły i z pewnością drogocenny. Teo nie potrafił wytłumaczyć, skąd dziadek miał ten skarb. Byli przecież biedni, żyli z połowy ryb.
Sheikan cicho westchnął i oparł głowę na wezgłowiu fotela. Długo milczał.
— Czyżbyś znał historię tego medalionu, panie? — zapytał Kenan, przerywając ciszę, która była wymowniejsza od krzyku.
— Dawno temu poznałem matkę tego chłopca. Kiedy mi się znudziła, odprawiłem ją jak byle służącą. Nie wiedziałem, że była wtedy ze mną w ciąży.
— Musiała być piękna, skoro zdobyła twoje względy, panie.
— Była nie tylko mądra, ale i bardzo piękna.
— Dlaczego więc ją odesłałeś?
Sheikan znowu zamilkł.
— Doszły mnie słuchy, że była bezczelna, zbyt pewna siebie, rozpowiadała wokoło, że ją poślubię.
— Wspomniałeś, że była nie tylko piękna, ale i mądra, więc na pewno nie obnosiła się z czymś, czego nie mogłeś jej ofiarować. Kto ci o tym doniósł?
— Moja druga nałożnica jak później się dowiedziałem, była o nią bardzo zazdrosna. Szybko ją odesłałem i skazałem na wygnanie. Szukałem mojej słodkiej i niewinnej Iny przez wiele lat, ale moi ludzie jej nie odnaleźli. Kochałem ją, ale zanim zdałem sobie z tego sprawę, już jej przy mnie nie było. Dlatego nie ożeniłem się i bardzo ubolewałem, że nie mam potomka.
— Teraz wiem, skąd u Tea ta bystrość umysłu i chłonienie wiedzy. Lubi się uczyć. Uczęszcza do naszej szkoły. Wychowawca jest z niego bardzo dumny. Nikolas, dziadek Teo, starannie go wychował. Ma dobre serduszko i jest wrażliwy na ludzką niedolę. Kocha zwierzęta i opiekuje się wszystkimi przybłędami. W domu mamy kilka kotów i psa Pinka, który się zgubił na targowisku kilka dni temu, więc Teo zaczął mu matkować. Proszę mi powiedzieć, skąd się wziął u matki Tea ten piękny i zapewne drogi medalion?
— Ofiarowałem go Inie na dwudzieste urodziny. Była taka piękna. Miała czarne, długie włosy w puklach, które sięgały jej do pasa. Oczy miała w kształcie migdałów. Usta pięknie wykrojone. Skupiała na sobie wzrok każdego mężczyzny. Byłem o nich wszystkich zazdrosny, choć byłem władcą, miałem wielki zamek, tak samo odczuwałem jak ci biedni ludzie, żyjący obok mnie, zazdrość. Ona jednak nie zwracała na nich uwagi. Była skromna, nie malowała się, nie nosiła żadnej biżuterii, więc postanowiłem zamówić u złotnika specjalnie dla niej ten złoty wisior ze szmaragdami i granatami.
— Gdyby nie twój hojny dar, panie, nigdy byś się nie dowiedział, że masz syna.
Obaj milczeli, Sheikan nadal trzymał w dłoniach medalion, który przypomniał mu, jakim kiedyś był głupcem i jaki drogocenny skarb stracił, a jednocześnie cieszył się, że odzyskał potomka z jego krwi i kości. Jego radość była niezmierna. Musiał mieć to wypisane na twarzy, bo Kenan jeszcze nie widział u władcy tak wysokiej euforii. Jego twarz promieniała, usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, oczy błyszczały, jakby w jednej chwili ubyło mu co najmniej dwadzieścia lat.
— Teraz rozumiesz, panie, dlaczego chciałem poznać historię medalionu.
— Kenanie, wiesz, że po raz drugi zawdzięczam ci życie. Teraz naprawdę czuję, że żyję. Jak myślisz, co powinienem teraz zrobić?
— Wyobrażam sobie, co w tej chwili czujesz, ale musimy działać z rozwagą, to przecież jeszcze dziecko. Sam jesteś w szoku, zresztą podobnie jak ja, choć przyznaję ze smutkiem, że w tej sytuacji muszę rozstać się z Tao. Przedtem czeka nas długa rozmowa. Najpierw sam z nim porozmawiam, musimy go psychicznie przygotować na to spotkanie. Sam jestem ciekawy jego reakcji, bo musisz wiedzieć panie, że twój syn, to niezwykłe dziecko. Przekonasz się o tym, kiedy go bliżej poznasz.
W tym samym momencie zadzwonił telefon Kenana.
— Wybacz mi panie, ale muszę odebrać.
— Oczywiście. Nie krępuj się.
W słuchawce rozległ się głośny szloch, a potem niewyraźne słowa Teo.
— Kenanie, musisz koniecznie przyjechać do domu, Ela…
— Co się stało? Odetchnij głęboko… — Kenana zaniepokoił płacz chłopca.
Chwilę trwało, zanim chłopiec na dobre się uspokoił, a potem spokojnie opowiedział, co naprawdę się wydarzyło.
Sheikan wstał z werwą z fotela i podszedł do Kenana z zapytaniem w oczach.
— Wybacz mi, panie, ale muszę natychmiast wracać do domu. Ela zasłabła.
— Weź moją łódź, jest szybsza od twojego skutera wodnego. — Nie czekając na jego zgodę, wysłał Alkana, aby przekazał dalej jego polecenie.
— Odzwoń później, chciałbym wiedzieć, co się stało mojej ulubionej kucharce.
Łódź okazała się rzeczywiście szybsza od jego skutera. W niecały kwadrans znalazł się już w domu. W kuchni nie było nikogo. Jego rodzice odbierali telefon tylko w wyjątkowych sytuacjach. Widocznie przypadek Eli nie zaliczał się do ważnych, skoro do nich nie zadzwonili.
Ela leżała na łóżku w swoim pokoju. Była jeszcze blada, ale przytomna.
— Elu, dlaczego nie zadzwoniłaś po moją matkę lub ojca? Pomogliby ci, przecież ojciec jest lekarzem. Na przyszłość sama też możesz zadbać o siebie. W apteczce są leki na uspokojenie.
— Przepraszam, że fatygowałam cię na darmo. Teo był mocno wystraszony, wpadł w taką rozpacz, że trudno było mi go uspokoić. W końcu zrozumiałam, że to jemu trzeba pomóc, bo ja szybko otrząsnęłam się z zaskoczenia.
— Poczekaj, zaraz wrócę. Zaparzę ci zioła mamy.
Gdy Ela wypiła miksturę Gai, poczuła się od razu dużo lepiej.
— Spadło ci ciśnienie i stąd to chwilowe omdlenie, nie możesz tego ignorować. Przepiszę ci potrzebne leki. A teraz idę na poszukiwanie Tea.
Ela wypiła miksturę Gai, poczuła się od razu dużo lepiej.
— Pewnie schował się w swojej dziupli. Tak nazywa swój pokój.
Teo siedział za swoim biurkiem z głową ukrytą w ramionach. Nigdy nie płakał, nawet, gdy cierpiał na ból brzucha, ukrywał emocje, zaciskając piąstki.
Kenan podszedł do niego i wziął na kolana. Ważył tyle, co małe jagnię, choć nie narzekał na brak apetytu. Długie i szczupłe ręce oraz nogi jak patyki świadczyły o tym, że rośnie. Usiadł z nim wygodnie na łóżku i mocno do siebie przytulił. Był już dużym chłopcem, ale przytulanie było zawsze miłym uczuciem niezależnie od wieku. Coś wiedział na ten temat. Z tego nigdy się nie wyrasta.
— Dlaczego płaczesz? — zapytał delikatnie, odgarniając z jego szczupłej buzi przydługie włosy.
— Nie chcę zostać sam. Ty masz swoich pacjentów, twoi rodzice prawie nie wychodzą z laboratorium, Aleks żyje w swoim świecie, Ela niedługo pojedzie do córki, bo ona spodziewa się dziecka a ja znów zostanę sam jak palec — wysapał jednym tchem.
— Przecież mogłeś pojechać ze mną. Poznałbyś wielu ciekawych ludzi, mój charakter pracy, ale ty wybrałeś ostrzenie noży. To był twój wybór. Chciałeś pomóc Eli i pomogłeś, ale musisz wiedzieć, że nigdy nie będziesz sam. Kiedy jesteś w szkole, też mi jest bez ciebie smutno, wynajduję sobie różne prace, aby nie myśleć, wtedy czas szybko mi upływa.
— Myślałem, że tylko ja odczuwam wielką tęsknotę. Teraz się okazało, że jestem bardzo samolubny.
— A to dlaczego?
— Bo, kiedy ciebie nie ma, ja marzę, aby być tylko z tobą. A ty poświęcasz się wielu ludziom i przynosisz im ulgę. To chyba samolubstwo?
Kenan głośno się roześmiał i przytulił chłopca tak mocno, że ten aż zapiszczał.
— Czy ty wiesz, jak bardzo cię kocham, Teo? — zapytał wzruszony Kenan.
— Teraz już wiem…
— A przedtem nie wiedziałeś?
— Niby kiedy?
— Zanim na dobre się nie rozpłakałeś.
Teo spojrzał na niego tymi swoimi migdałowymi oczami, które przypominały oczy jego matki.
— Ja też cię kocham, może nawet bardziej od ciebie.
— Skąd wiesz, że ja nie bardziej cię kocham?
— Bo, kiedy tylko pomyślę, gdyby i ciebie zabrakło, to znowu mnie tu kłuje jak wtedy, gdy umarł dziadek. — Wskazał na serce.
Kenan miał ochotę na dobre się rozpłakać, zamrugał tylko oczami, aby strząsnąć łzy, które zawisły pod powiekami. Chyba po raz pierwszy poczuł żal i ukłucie w rozdartym sercu. Jak miał mu powiedzieć, że jednak muszą się rozstać, bo odnalazł przypadkowo jego ojca, i to nie byle kogo, ale samego władcę Ipros.
— Dziękuję, Teo. To wyznanie dla mnie wiele znaczy, ale nie jestem jedyny, któremu skradłeś serce. — Zamierzał wyjawić mu prawdę, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
— Wiem, Ela, Lea, Bela, John, pani Maria, oni też mnie kochają, ale uczucie, którym ty mnie obdarowałeś, różni się od nich.
— Oświecisz mnie?
— Ty patrzysz na mnie sercem. Wiesz, o czym w danej chwili myślę, jakbyś czytał w moich myślach. Czuję też twoją samotność i smutek, kiedy wydaje ci się, że jesteś sam. Twoje oczy też wiele mi mówią.
— Nie wiedziałem, że mój mały przyjaciel jest też znawcą duszy.
— Dziadek powtarzał mi zawsze: synu, patrz na ludzi sercem nie tylko oczami, bo one mogę cię zwieść. Dlatego lubię przyglądać się ludziom i ich słuchać.
— Twój dziadek był mądrym człowiekiem.
— To prawda. Nigdy mnie nie zawiódł.
— Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, kim byli twoi rodzice, Teo?
— Prawdę mówiąc, to dość często. Przed zaśnięciem wyobrażałem sobie, jak wyglądała moja mama albo tata. Czy byli dobrymi ludźmi? I wyobrażałem sobie, że mama całuje mnie każdego dnia na dobranoc.
— Dziadek nigdy nie mówił ci, kim byli twoi rodzice?
— Kiedyś zapytałem, ale dziadek spojrzał na mnie w milczeniu tak dziwnie, że poczułem na sobie ciarki. Więcej już nie pytałem.
— Bałeś się?
— To nie był lęk a raczej obawa, że znowu go obrażę tym pytaniem. Bo widzisz, dziadek robił wszystko, aby mnie dobrze wychować. Nigdy nie byłem głodny, ani brudny. Nauczył mnie pisać i czytać, ale przede wszystkim, jak zostać dobrym człowiekiem.
Kenan patrzył na chłopca z podziwem. W takim małym ciele, był duży, mądry człowiek.
— I w zupełności to mu się udało. Twój dziadek był rybakiem, przy tym był też mądrym człowiekiem. I tę mądrość przekazał tobie.
— Dziadek był nie tylko mądry, ale i dobry. Mimo że dbał o mnie, to brakowało mi jednak mamy. Często o niej myślę, zastanawiam się, jak wyglądała, jak to byłoby mieszkać z nią pod jednym dachem, jakie miała upodobania, czy tak samo jak ja lubiła winogrona albo masło orzechowe. Tak wiele chciałbym o niej się dowiedzieć.
Kenana zaniepokoił smutek Teo. Chciał mu pomóc, tylko nie bardzo wiedział jak zacząć rozmowę, by poprawić mu nastrój. Dorastał przy boku mężczyzny, który z pewnością był dobrym człowiekiem, ale był też mężczyzną, który musiał dotrzymać tajemnicy. Musiał byś skryty i małomówny. Z pewnością nie było mu lekko, gdy patrzył na chłopca, gdy ten był przygnębiony, bo tęsknił za matką. Z jednej strony zdziwił się, że Nikolas nie opowiedział Teo o jego matce, choćby to, że była piękną kobietą.
Po kolacji Teo poszedł do siebie, a Kenan chwilę odczekał, aby chłopiec umył się i przebrał i kiedy minął kwadrans postanowił zapukać do jego pokoju. Jeszcze nie spał, ale leżał już w łóżku z rękoma na kołdrze i patrzył w sufit.
— Widzę, że jeszcze nie śpisz. Możemy porozmawiać?
— Zapraszam. — Teo z szerokim uśmiechem poklepał ręką wolne miejsce koło siebie.
— Chciałbym z tobą o czymś ważnym porozmawiać, ale nie wiem od czego zacząć.
— Może od początku.
— Łatwo ci powiedzieć, gdy nie wiesz, gdzie jest początek a gdzie koniec, ale myślę, że znam kogoś, kto odpowiedziałby na twoje pytania, przynajmniej częściowo — wyznał Kenan.
— Naprawdę? Kto to? Czy ją znam?
— Chyba nie, ale, jeśli chcesz, jutro pojedziemy do niego. Mieszka na sąsiedniej wyspie.
— A więc to jest mężczyzna?
— Tak. To pan Sheikan, władca Ipros, zna wszystkich mieszkańców naszych wysp.
— Jestem tylko małym chłopcem czy on zechce ze mną rozmawiać? — zapytał z obawą.
— Sheikan jest dobrym władcą i szanuje każdego obywatela, który mieszka na jego ziemiach. Musisz wiedzieć, że na wyspach mieszkają nie tylko rdzenni mieszkańcy wysp, którzy tu się urodzili i mieszkają od stuleci, ale też ludzie, którzy przyjechali na wyspy w poszukiwaniu swojego miejsca.
— Co to znaczy?
— Powiem ci na przykładzie moich rodziców, przyjechali na wyspę w poszukiwaniu cennych roślin, które rosną tylko i wyłącznie w tym klimacie i z których robi się lekarstwa na różnego rodzaju choroby. Mama jest z zamiłowania zielarką i świetnie się w tym realizuje, a tata, podobnie jak ja, jest lekarzem, ale też i naukowcem. Przeprowadza badania na roślinach. Zrobił wiele dla nauki. To dosyć skomplikowane, więc nie będą ci tłumaczył, jak do tego doszedł. Faktem jest, że plony zbóż i warzyw obecnie są wydajniejsze niż przed laty.
— Już nie mogę doczekać się jutra.
— Jutro masz wolny dzień od nauki, wyśpij się i zostaw emocje na jutro. Przygotuj się na niespodziankę.
— Jaką niespodziankę?
— Skoro ma być to niespodzianka, nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Musisz uzbroić się w cierpliwość. A teraz daj całusa na dobranoc. — Kenan nadstawił policzek, a po chwili on sam pocałował chłopca w czoło.
— Dobranoc, Kenanie.
— Dobranoc, Teo. Śpij dobrze, jutro czeka nas długi dzień pełen wrażeń.
Kiedy Kenan zajrzał ponownie do niego, chłopiec już spał.
Rozdział 7
Teo był tak rozentuzjazmowany, że prawie nie spał tej nocy i kiedy tylko słońce rozbłysło na szybie jego pokoju, wpadł do łazienki, szybko się umył i pospiesznie ubrał. Mokre włosy zaczesał na tył głowy. Wpadł do kuchni z szerokim uśmiechem na ustach. Ela na jego widok nieco się zdziwiła, bo zazwyczaj trudno było go dobudzić na śniadanie.
— Co się stało, że wstałeś prawie z kurami? — zapytała, podsuwając mu talerz z bułeczkami.
— Kenan sprawił, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! — wykrzyknął z entuzjazmem, Teo.
— Chcesz obudzić cały dom? — Ela pogroziła mu palcem.
— Przepraszam. John jeszcze śpi?
— Od dawna jest już w polu. Dzisiaj zbierają pszenicę. Chcesz do bułeczek kakao?
— Bardzo proszę. Chętnie pomógłbym im, ale mam misję do spełnienia.
— No, to musi być coś bardzo ważnego.
Ela już w progu kuchni zauważyła jego podniecenie i błyszczące oczy. Sama była ciekawa, co Kenan dla niego przygotował. Nie była ślepa, widziała, z jaką czułością Kenan odnosił się do chłopca. Cierpliwie czekała na rewelacje. Kiedy Kenan zjawił się w kuchni, zdążyła zalać mu kawę i przygotowała kilka tostów z sałatką owocową.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry, Kenanie.
— A ty, co? Nie spałeś, że pierwszy pojawiłeś się na śniadaniu? — zwrócił się do Tea.
— O, przepraszam. John był przede mną. Przyznaję, nie mogłem spać, więc postanowiłem najpierw dobrze się najeść. Sam mówiłeś, że czeka nas pracowity dzień.
— Dzisiaj jedziemy do Sheikana, naszego władcy.
— Czyżby nasz pan znowu zachorował?
— Nic z tych rzeczy. To ma być wizyta kurtuazyjna — przytaknął oględnie, nie chcąc wciągać Eli do dłuższej dyskusji.
— Mam rozumieć, że to tajemnica? Dobrze, już dobrze. O nic nie będę pytać. — Ela machnęła tylko ręką i nadal gniotła ciasto, tylko teraz z większą energią.
— Po śniadaniu nie zapomnij umyć zębów Teo. Zanim pojedziemy do Sheikana, musimy odwiedzić fryzjera. Musisz ładnie się prezentować, dlatego zmień koszulkę na białą. W końcu to zaproszenie od samego władcy.
— Rozumiem. Zaraz wrócę.
— Zanim odejdziesz od stołu, należy podziękować Eli za śniadanko.
— Dziękuję, ciociu! — Teo przesłał jej głośnego całusa.
Gdy podjechali skuterem na przystań, czekał już na nich jacht Sheikana.
— Wow. Jaki duży! — zdziwił się Teo.
— Dzień dobry panie, Kenanie — przywitał ich wnuk Alkana, Hos, młody chłopak, miłośnik wszelkich pojazdów, nie tylko pływających, ale jeżdżących po miejscowych wertepach i latających po niebie. Miał uprawnienia na wszystkie te wymienione pojazdy, dlatego Kenan był spokojny o ich bezpieczeństwo.
— Hos, zanim pojedziemy do Sheikana, musimy wstąpić do miasteczka. Włosami Teo musi zająć się fachowiec.
— Wcale nie musimy jechać do miasteczka. Pójdziemy do Alana, to nadworny fryzjer.
— Ok.
Alan dołożył dużych starań, aby Teo wyglądał porządnie, nawet popryskał go na koniec wodą kolońską, na co chłopak tylko się głośno roześmiał. Kiedy spojrzał w lustro, nie mógł najpierw uwierzyć, że to był on, ale widać było po jego minie, że był zadowolony.
— Dziękuję, panu — powiedział cicho.
Kenan był także zaskoczony jego nową fryzurą, która była nie za krótka i nie za długa, taka w sam raz. Zdziwiło go tylko chwilowe przygnębienie Tea, w tej samej chwili pomyślał, że chyba po raz pierwszy siedział na fryzjerskim fotelu, ale nie ośmielił się tego kwestionować, a chłopcu po chwili wrócił dobry humor.
Piechotą doszli do zamku, na widok którego Teo aż przystanął ze zdumienia, choć był już nieco oswojony z zamkiem, w którym zamieszkał, ten przewyższał go nie tylko wysokością, ale ilością baszt, mnóstwem smukłych wieżyczek i balkonów oraz bogato rzeźbionymi wrotami. Wysokie wieże figurowały nawet ponad drzewami, które rosły wokoło. Bramę strzegły dwie olbrzymie postacie, wyrzeźbione w kamieniu.
— Wow — zdziwił się Teo, kiedy wrota otworzyły się same.
— To fotokomórka. Jak widzisz nie ma przy drzwiach straży, Sheikan przykłada wielką wagę do nowoczesnych wynalazków, jakim jest elektronika.
Kiedy stanęli przed Sheikanem, władca nie mógł się powstrzymać na ich widok, natychmiast podniósł się ze swego fotela i podszedł do nich z uśmiechem. Skończyły się feudalne czasy, kiedy poddani bili pokłony władcy. W końcu był XXI wiek. W zamku nie było wiele służby, bo w każdym skrzydle były podłączone kamery.
— Witaj, Kenanie, witaj Teo! — Podał rękę jednemu i drugiemu, nie spuszczając wzroku z chłopca.
— Witaj, panie. — Teo oddał uścisk mężczyźnie.
Kenan tylko skinął głową.
— A więc to ty jesteś tym chłopcem, który stracił dziadka?
— Tak, panie.
— Tęsknisz za nim? Usiądź, proszę. Porozmawiamy. Kenanie, usiądź obok nas.
Kenan z dumą przysłuchiwał się ich rozmowie. Teo miał dar wymowy, szybko zjednywał sobie tym ludzi. W trakcie rozmowy gestykulował i wcale nie był skrępowany, że rozmawia z samym władcą, a Sheikan prowadził tak rozmowę, aby go jeszcze bardziej ośmielić do wyznań. Czasem sam wtrącił jakieś słowo, aby nie wyglądało, że Teo tylko mówi.
— Kenan wspomniał, że znałeś panie moją mamę? To prawda? — zapytał, kiedy na chwilę zapadło milczenie i wstrzymał oddech.
Sheikan widząc napięcie na jego twarzy, wstał i sięgnął po zdjęcie, które stało w okazałej ramce na pobliskim stoliku i wręczył je chłopcu. Dopiero po dłuższej chwili Teo odetchnął głęboko i westchnął. Kenan był ciekawy jego reakcji, obawiał się, że chłopiec się rozpłacze z emocji, ale zachował zimną krew, nawet się uśmiechnął.
— Była piękna — szepnął, wpatrując się w kolorową fotografię.
— Tak. Była piękna i mądra. Miała na imię Ina, ale to pewnie już wiesz — wtrącił Sheikan.
Teo spojrzał na niego zaskoczony. A więc i to ukrył przed nim dziadek. Nie rozumiał tego. I dlaczego na zdjęciu obok jego mamy stoi Sheikan, tego także nie rozumiał.
— Panie, Nikolas ukrywał go przed ludźmi. Nikt nie znał prawdziwego imienia jego matki.
Teo ze zdziwieniem spoglądał na mężczyzn w milczeniu.
— No, tak. To dlatego moi ludzie szukali jej, ale bez skutku.
— Dlaczego jej szukałeś? Czy była dla ciebie kimś bliskim?
Sheikan spojrzał bezradnie na dziecko, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Prawdy nie mógł mu wyjawić, bo dziecko nie zrozumiałoby jego intencji. Nie chciał zrazić sobie już syna na początku ich znajomości.
— Tak. Była dla mnie kimś ważnym, tak, jak ty teraz dla mnie i Kenana — wyznał.
— Teo, chcesz poznać psy naszego władcy? — zapytał Kenan, chcąc zapobiec dalszym pytaniom, które dla władcy stawały się dość niezręczne.
— Naprawdę interesują cię psy? — zdziwił się Sheikan.
— Ja też mam jednego. Włóczył się po okolicy, więc zaopiekowałem się nim. Nazwałem go Pink.
— To ładnie z twojej strony. Może następnym razem przyjedziecie razem?
— Oczywiście. Kenanie możemy odwiedzić pana Sheikana z Pinkiem?
— Kiedy tylko zechcesz.
— Porozmawiam jeszcze z Kenanem, a ty, jeśli chcesz, możesz tymczasem zwiedzić zamek. Alkan ci w tym pomoże.
— Bardzo chętnie. Dziękuję.
Niewiadomo skąd pojawił się starszy pan, był w wieku jego dziadka.
— Jesteś gotowy na podróż w czasie? — zapytał go starzec o białych jak śnieg włosach, które sięgały mu do ramion.
Teo nie bardzo wiedział, co starzec miał na myśli, więc przytaknął tylko głową.
— Zacznę od tego, że zamek powstał za czasów pierwszego władcy, który miał na imię Lion. Ich symbolem był złoty wąż. Legenda głosi, że władcy nie umierali jak zwyczajni ludzie, ale po śmierci zamieniali się w węże. Dlatego jedną z wysp nazwano Wężową. Graniczy ona z wodami terytorialnymi. Nie łatwo ominąć nasze granice, węże strzegą naszych wysp, dlatego żyją tam pod ochroną.
Każdy jeden władca swoją odwagą i mądrością zagarniał coraz więcej wysp, a tubylczą ludność traktował jak swoich ludzi. Mieli takie same prawa jak mieszkańcy Ipros, choć kronik wtedy nie prowadzono, ale przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie historię rodów, ale zawsze przodowali potomkowie Sheikana. Z czasem ludność napływała ze stałych lądów i zostawała tu na stałe, mieszała się ze sobą, mimo tego nie była to czarna, ani żółta rasa. Tubylcy nie wyróżniali się zbytnio od tej ludności, która napłynęła. Zmienił się tylko status wysp, których z biegiem lat przybywało. Było wielu władców chętnych do przywłaszczenia naszych ziem, bo każda z wysp posiadała urodzajne gleby i wszystko na niej doskonale rosło a i hodowla zwierząt domowych była opłacalna, dlatego nie importowano żywności, bo Ipros był w stanie sam wyżywić swoich mieszkańców.
— Nikomu nie udało się podbić tych ziem?
— Owszem było bardzo wielu chętnych, kilka państw europejskich i azjatyckich, ale żadnemu władcy nie udało się zaanektować ani jednej wyspy.
— Jakim cudem zachowały autonomię wszystkie wyspy?
— Sheikan jest bardzo mądrym człowiekiem. Ma dalekosiężną władzę, bo umiejętnie współpracuje z wieloma wielkimi krajami. Jemu nie chodzi o wojny, ale o zachowanie pokoju na wyspach. Do tego trzeba mieć wielką charyzmę i mądrość, a także umiejętność przewidywania przyszłości. Sheikan już dawno temu ją posiadł. Dzięki otwartym granicom ma duży napływ ludności, którą wbrew pozorom, ma pod swoją kontrolą. Ludność napływowa to nie byle kto, są wśród nich lekarze, naukowcy, chemicy, fizycy, botanicy, sadownicy, prawnicy, nauczyciele różnych dziedzin, ludzie umiejący patrzeć w przyszłość, a także artyści różnego rodzaju. Uczymy się od nich a oni od nas. Nie ma wśród nas bogaczy, ale ludzie pracujący dla władcy i dla siebie samych. Każdy dzięki pracy osiąga nie tylko zyski, ale i wykształcenie. Na każdej wyspie mamy szkoły podstawowe, wyższe i szpitale. Kto chce uczyć się za granicą, ma taką możliwość. Nasz władca szczególnie dba o ludzi wykształconych, bo sam jest wielkim erudytą.
— Wszystko o czym mówisz, brzmi bardzo ładnie, aż wierzyć się nie chce, bo jest to zbyt piękne, prawie nierealne.
— Wierz mi, tak jest tu naprawdę — przytaknął Alkan.
— I wszyscy są tu tacy dobrzy?
— Władca nie akceptuje zła. Nie pamiętam, kiedy ktoś popełnił u nas morderstwo albo coś ukradł. Dlatego nie mamy więzień. W ostateczności, jeśli komuś nie spodobało się życie na naszej wyspie, opuszcza ją.
Teo zamilkł. Alkanowi zdawało się, że chłopcu wyczerpał się zapas pytań i odetchnął z ulgą. W milczeniu zwiedzili zbrojownię, sale z portretami przodków Sheikana, z obrazami i rzeźbami tutejszych twórców. Chłopiec patrzył w milczeniu na te wszystkie wspaniałości oczami wielkimi jak spodki.
— Czy jest tu jakieś pomieszczenie dla dzieci? — zapytał nieoczekiwanie.
— A i owszem. Mamy komnatę strachów — szybko zreflektował się Alkan.
— Co to takiego? — spytał zdziwiony Teo.
Alkan uśmiechnął się pod nosem. Wreszcie mógł chłopca czymś zaskoczyć, bo odniósł wrażenie, że wszystkie skarby, które przez setki lat władcy zgromadzili w komnatach zamku, Tea nie interesowały.
— Dzisiaj mamy za mało czasu, ale, kiedy odwiedzisz nas następnym razem, zaprowadzę cię do komnaty strachów, ale ostrzegam trzeba zachować tam zimną krew. Jeśli wejdziesz do pierwszej, nie będziesz mógł się już cofnąć, musisz przejść przez wszystkie aż do wyjścia.
— Myślę, że będzie bardziej interesująca od tych, które zwiedziłem. Ale nie powiesz o tym Sheikanowi?
— Ani myślę — zaśmiał się pod nosem Alkan.
Kiedy wrócili do sali, w której zostawili Sheikana z Kenanem, nie było w niej nikogo, ale zza uchylonego okna dochodziły odgłosy rozmów. Teo wychylił się i zauważył, że Kenan rozmawiał z Sheikanem, który był mocno wzburzony.
— Kenanie, już wróciliśmy! — zawołał i nie czekając na Alkana, który nie mógł za nim nadążyć, zbiegł po szerokich schodach.
— Dlaczego jesteście tacy poddenerwowani? Czy coś się stało? — zapytał, stając przed nimi z wypiekami na twarzy.
— Mamy odmienne zdanie na pewien temat — odparł Kenan, nie patrząc na chłopca.
— I co z tym zrobicie? Każdy z was będzie się upierał przy swojej racji czy wypośrodkujecie, jak mnie uczyłeś, Kenanie?
— Jak widzisz panie, nie możemy dojść do porozumienia, a Teo wcale nam w tym nie pomógł. Musimy więc pójść na ustępstwo. Czas podpowie nam, jak mamy z tej opresji wyjść cało.
— Musi być to wielki problem, skoro nie możecie rozwiązać go obaj. Wracajmy już do domu. Pewnie Ela czeka na nas z obiadem — zadecydował Teo. — Miło mi było pana poznać. Do widzenia.
— Do widzenia, Teo. Czekam na następne spotkanie — odparł Sheikan.
Kenan spojrzał na Sheikana znaczącym spojrzeniem i wzruszył ramionami. Był bezradny.
— Nic na siłę — mówiły jego oczy.
*
— Co myślisz o spotkaniu z naszym władcą? — zapytał Kenan, kiedy przybyli już na wyspę i wracali piechotą przez plażę do zamku. Zdjął sandały i poczuł miękkość piasku, który był jeszcze ciepły. Kenan uśmiechnął się, bo był pewny, że Teo zrobi to samo i rzeczywiście po chwili chłopiec zdjął sandały. Domyślił się, że miał wiele pytań. Kątem oka widział jego poważną minę a w ciemnych oczach zauważył smutek. Teo milczał, jakby przemyśliwał swoje myśli, słowa, cały przebieg tego dziwnego spotkania.
— Widzę, że jesteś trochę rozczarowany poznaniem naszego władcy.
Teo uniósł wysoko głowę i spojrzał Kenanowi w oczy.
— Alkan pokazał mi bogactwa, które gromadzili władcy w zamkowych komnatach przez setki lat a może nawet tysiące, ale wiesz co najbardziej mnie w nich poruszyło. Ten wielki dom, pomimo tak wielu komnat, nie ma duszy.
— Skąd ty czerpiesz takie mądrości? — zapytał zaskoczony Kenan i aż przystanął z wrażenia.
— Mój dziadek zawsze mi powtarzał, że nie ważne są mury czy deski z których zbudowano pałac czy zwyczajny dom, ale ludzie mieszkający w nim. To oni tworzą atmosferę domu, wnoszą do niego miłość i radość. Czy tak samo odczułeś tę ponurą atmosferę, która panuje w zamku?
— Prawdę powiedziawszy, nigdy nie wczuwałem się w jego atmosferę, nawet nie zauważałem przepychu, o którym wspomniałeś. Widziałem tylko ludzi, bo to oni mnie potrzebowali.
— Sam teraz widzisz, że nawet grube mury, ani bogactwo, nie pokazują prawdziwego oblicza tego domu. Jest jak egipska mumia, która nie okazuje uczuć, bo już ich nie ma.
— Z jakiegoś powodu nie jesteś zadowolony z tej wizyty, ale nie mów o tym nikomu. O tej mumii też nikomu nie wspominaj, szczególnie Eli.
— Rozumiem. Rzeczywiście jest wścibska, chciałaby wszystko wiedzieć, ale o sobie nic nie mówi. Jest typową kobietą.
— Jesteś spostrzegawczy jak na swój wiek. Czasem starsi nie zauważają wielu rzeczy, które ty widzisz.
— Teraz wiem, co dziadek miał na myśli, mówiąc o pogodzie ducha.
— Dowiem się, kto ją ma?
— Zauważyłeś, jakie Alkan ma niesamowite oczy?
— Masz na myśli ich kolor? Są ciemne jak u Sheikana.
— Sheikan ma oczy ciemne jak najczarniejsza noc, a Alkan ma też ciemne, ale kiedy się śmieje, jego oczy także się śmieją.
— Naprawdę? Nie zauważyłem. — Kenan w tej samej chwili powziął decyzję, że jeszcze tego wieczoru musi spotkać się z rodzicami. Nie potrafił rozwiązać problemu Tea i jego ojca, aby nie urazić władcy i zachwiać wiary w chłopcu, który przywiązał się do niego. Zresztą to uczucie było odwzajemnione, pokochał Teo jak swojego syna. Po kolacji Teo położył się od razu do łóżka, a w tym czasie Kenan skuterem wodnym pojechał w góry, przedtem uprzedził rodziców o swojej wizycie.
Kiedy przyjechał, czekali już na niego w salonie, za którym była ich sypialnia. Matka z ojcem nigdy nie przykładali wagi do wyglądu, oboje byli w szlafrokach, jakby dopiero wstali z łóżek.
— Musiałeś mieć ważny powód, że przyjechałeś o tak późnej porze — zauważyła matka.
— Kiedy ostatnio u was byłem, rozmawialiśmy o adopcji Teo. Okazało się, że on ma już ojca i to nie byle kogo. Teo jest synem Sheikana.
Rodzice zrobili wielkie oczy. Zaskoczyła ich ta wiadomość. Zapanowała długa cisza.
— Jak do tego doszedłeś? — zapytał ojciec, który dobrze znał Sheikana i wiedział, że władca bardzo ubolewał, że nie zostawi po sobie żadnego potomstwa.
— Znacie historię Teo. Nie powiedziałem wam jednak o czymś bardzo istotnym, co pozwoliło ustalić, kim tak naprawdę jest chłopiec. W dwa tygodnie po operacji, kiedy Teo poczuł się całkiem dobrze, pojechaliśmy do jego domu po jego osobiste rzeczy. Pod łóżkiem znaleźliśmy starą walizkę, w której było kilka ubranek dziecięcych, świadectwo jego narodzin i piękny wisior. Był wykonany ze szczerego złota i szlachetnych kamieni. Teo przyznał, że nigdy wcześniej nie widział tych przedmiotów. W pokoju Teo niczego ciekawego nie znalazłem. Nikomu oczywiście o tym nie powiedzieliśmy, ale byłem ciekawy, skąd u rybaka znalazł się taki piękny, drogocenny przedmiot. Postanowiłem udać się z nim do Sheikana, który zna wszystkich mieszkańców wysp. Teraz nie wiem czy dobrze zrobiłem, przychodząc z nim właśnie do niego.
— Mów po kolei, synu — zniecierpliwiła się matka.
— Kiedy tylko wyjąłem medalion ze skórzanego woreczka, Sheikan najpierw zbladł a potem wlepił we mnie zdziwione oczy.
— Skąd to masz? — zapytał cicho. Obawiałem się, że za chwilę z wrażenia zemdleje.
— Proszę wziąć głęboki oddech i uspokoić się — poradziłem, ale spojrzał na mnie takim wzrokiem, że w końcu to ja zaczerpnąłem haust powietrza i prawie na jednym wydechu opowiedziałem mu historię Teo i jego dziadka, Nikolasa.
Kenan przez chwilę uspokoił oddech a potem mówił dalej.
— To był prezent dla Iny, jego nałożnicy, którą wyrzucił z zamku, bo miał jej dość. Przyczyniła się do tego druga nałożnica, która była o nią zazdrosna. Wmówiła władcy, że Ina rozgłasza famę, że ją poślubi, ale ona nic takiego nie zrobiła i kiedy okazało się, że Ina była niewinna, Sheikan wyrzucił zazdrosną nałożnicę nie tylko z zamku, ale i z Ipros. Kiedy na dobre ochłonął, zaczął poszukiwania i choć jego ludzie przetrząsnęli każdą jedną wyspę, nie znaleźli jej. Odtąd popadł w melancholię.
Kenan na chwilę zamilkł i myślami wrócił do spotkania i reakcji Sheikana na widok medalionu.
— Wyobraźcie sobie, jaką miał minę na widok medalionu. Jego oczy błyszczały jak czarne onyksy a twarz nabrała normalnego koloru. Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Po raz pierwszy zobaczyłem go w stanie takiej euforii. Stał przede mną zupełnie inny człowiek.
— No, mówże, co było dalej? — niecierpliwiła się matka.
— Prawdę mówiąc, mnie także wciągnęła historia Sheikana. Teraz rozumiem jego częste zamyślenia i nostalgię w oczach. Poniewczasie pojął, że naprawdę kochał tę kobietę, ale było już za późno, aby odwrócić los, który z niego zadrwił. — Jan, choć był mężczyzną, przejął się historią władcy, którego życie intymne było owiane tajemnicą i snuto na jego temat różne przypuszczenia.
— Powiedz, jak Sheikan zareagował na widok syna? — zapytała matka, która reagowała spontanicznie i nie ukrywała, że wciągnęła ją ta niesamowita historia.
— Byłem skłonny wyznać Teo prawdę, ale nie wiedziałem, jak mam to zrobić. Przecież nie mogę powiedzieć mu wprost: słuchaj, Teo, Sheikan, nasz władca, jest twoim biologicznym ojcem. Nie wiem, jakby to przyjął. To jeszcze dziecko, choć czasem mnie zadziwia swoimi refleksjami. To taki duży człowiek w małym ciele chłopca. Dzisiaj mnie totalnie zaskoczył.
— Przecież ciebie nie tak łatwo zaskoczyć, Kenanie?
— Mylisz się, mamo. Gdybyś dzisiaj go słyszała, jak ten w gruncie rzeczy mały chłopiec już po pierwszej wizycie w zamku, mówi, że ten dom, choć jest taki wielki i bogaty, nie ma duszy, jakbyś zareagowała?
Rodzice zamilkli ze zdziwienia.
— Rzeczywiście spostrzeżenie nie na miarę chłopca. A po czym wydał taki osąd? — zapytał ojciec z nieukrywaną ciekawością.
— Tak to odczuł. Podobną opinię miał na temat Sheikana i Alkana, a konkretnie mówił o ich oczach. Czy zauważyliście w nich różnicę?
— To na pół Azjaci, więc mają ciemne oczy i lekko skośne — powiedziała matka rzeczowym tonem.
— Niby tak, ale Teo ma inne o nich zdanie. Sheikan ma oczy czarne jak noc, a Alkan ma ciemne, tyle że kiedy się uśmiecha, uśmiechają się i jego oczy. Ma bardziej pogodniejszą naturę. Zrozumiał w końcu, co to jest pogoda ducha.
— Przyznaję, Teo jest mądrym dzieckiem. Ale mnie najbardziej nurtuje fakt, co stało się z jego matką? Czy naprawdę umarła? — myślał głośno Jan.
Kenan spojrzał na ojca zaskoczony.
— Skąd te wątpliwości?
— Skoro w walizce była tylko metryka urodzenia Teo, a nie było w niej aktu zgonu jego matki, to wygląda na to, że ona wciąż żyje — wyjaśnił Jan.
— Faktycznie. Tylko dlaczego Nikolas przemilczał ten fakt? — zapytał Kenan.
— Ojciec ma słuszne podejrzenie, synu, ale nikt nie może się dowiedzieć o naszych wątpliwościach, tym bardziej Sheikan. Musisz wrócić do domu Nikolasa i dokładnie przeszukaj jego dom, począwszy od piwnicy aż po dach. Jeśli chcesz, ojciec może ci w tym pomóc.
— Nie zgadzam się, dopiero by się ludzie zdziwili, że wyszedłeś ze swego laboratorium. Wtedy nasiliłyby się gdybania po co i dlaczego — szybko zaprotestował Kenan.
— Kenan ma rację, Janie. Musimy od czasu do czasu wyjść na powierzchnię — przyznała Gaja ze śmiechem. — Ktoś pomyśli jeszcze, że Sheikan nas tu uwięził.
— Znajdę sposób, aby tam pojechać. Kłopot w tym, że ich dom jest na sąsiedniej wyspie, z dala od wszystkich zabudowań. Trochę tam nieprzyjemnie.
— Dlatego musisz uważać — ostrzegła go matka.
Kenan wracał do zamku z głową pełną myśli, nawet nie spostrzegł, że ciągnie za sobą długi cień, który na krótką chwilę znikał, a potem na nowo się pojawiał.
Rozdział 8
Kenan był ordynatorem szpitala na wyspie. Miał do pomocy dwóch lekarzy lecz on sam nadzorował również szpitale na innych wyspach. Musiał wiedzieć, że wszystko działa jak należy czy nie brakowało tam leków, czy dobrze działała służba zdrowia, czy pielęgniarki dobrze opiekowały się chorymi. Oprócz pracy w szpitalach, miał wizyty domowe, które pochłaniały mu dużo czasu, kiedy pod koniec dnia wracał do domu, czuł się ogromnie zmęczony.
Nigdy wcześniej nie pomyślał, aby poprosić Sheikana o pomoc, aby zatrudnić na stały etat drugiego lekarza o innej specjalności, aby ten wspomagał go we wszystkich działaniach. Potrzebował dobrego zastępcy, przynajmniej dwóch. Obiecał sobie, że przy najbliższym spotkaniu wspomni o tym władcy.
Sprawa Teo odwlekała się. Wbrew pozorom nic się nie działo, Teo uczęszczał do szkoły, po południu bawił się ze swoim psem Pinkiem albo siedział w kuchni i pomagał Eli w prostych zajęciach, ale już nie ostrzył noży, bo mu stanowczo zabronił. Wieczorem przed zaśnięciem Kenan dużo mu czytał, weszło im to już w nawyk. Czekał na dogodną sposobność, aby powiedzieć Teo o jego pochodzeniu, ale ciągle coś go od tego powstrzymywało. Może sam szukał pretekstu, aby jak najdłużej przebywać z nim pod jednym dachem. Ale im dłużej odwlekał z decyzją, tym bardziej przywiązywał się do chłopca a on do niego.
Tego dnia Kenan postanowił pojechać do opuszczonego domu rybaka. Zostawił skuter pod niewielką wiatą, gdzie Nikolas przechowywał sieci i sprzęt do łowienia ryb, po czym wszedł do środka. Na pozór wszystko leżało na swoim miejscu, ale był człowiekiem bardzo spostrzegawczym, zauważył, że niektóre przedmioty zmieniły miejsce. Gazety, które wcześniej Nikolas czytał znajdowały się na niskim stoliku obok lampy nocnej, teraz poniewierały się po podłodze, podobnie było z niskim fotelem, który celowo postawił bliżej leżanki, teraz stał blisko wejścia. Na czystej, drewnianej podłodze były zeschnięte plamy z błota. Nie były to ślady dorosłego człowieka, ale jakby dziecka albo kobiety. Ewidentnie ktoś tu był i czegoś szukał. Czyżby to był, Teo? Usiadł na fotelu i skupionym spojrzeniem rozglądał się po pokoju. Zastanawiał się od czego ma zacząć poszukiwania. Po namyśle odsunął łóżko, pod ścianą był tylko kurz, postanowił więc postawić łóżko pionowo na drewnianym niezbyt wysokim wezgłowiu. Nie było zbyt ciężkie. Pod materacem nie znalazł niczego, tylko sprężyny, ale na wszelki wypadek obmacał materac, ale też nic nie znalazł. Już zamierzał go położyć z łóżkiem na podłogę, kiedy zauważył na krótszym brzegu materaca nierówny szew. Poszukał noża w niewielkiej kuchence, a kiedy już go znalazł, wrócił do pokoju, rozpruł delikatnie brzeg zszyty mocną, białą nicią, aby szew zbytnio nie różnił się od oryginalnego zszycia. Był jednak zbyt mocno ściśnięty, dlatego go odczuł pod wrażliwymi opuszkami palców. W środku była owinięta w białe płótno tekturowa teczka a w niej stare fotografie oraz kilka listów. Były często czytane, bo brzegi listów były podniszczone. Położył znalezisko na stoliku i zajrzał ponownie do środka materaca, ale niczego już w nim nie znalazł. Przysunął łóżko do ściany, nakrył narzutą i usiadł w fotelu.
Wyjął z tekturowej teczki, która była podniszczona najpierw zdjęcia, nawet zbytnio się nie zdziwił, gdy na wszystkich fotografiach zobaczył Teo. Na pierwszej fotografii chłopiec miał może miesiąc, leżał na łóżku, był owinięty w niewielki rożek zrobiony z kocyka, na drugiej fotografii miał około roczku, ktoś trzymał go od tyłu za rączki, widać było tylko nogawki męskich spodni i sandały. Na następnej, chłopiec siedział na rowerku przed domem. Na ostatniej fotografii Teo mógł mieć pięć, sześć lat, siedział na progu domu, uśmiechniętą twarzyczkę podparł na rękach. Był pogodnym dzieckiem. Z zapartym tchem otworzył pierwszy list, który zdecydowanie napisany był kobiecą ręką, o czym świadczył ładny charakter pisma. Był zaadresowany do Nikolasa i był krótki. Ktoś serdecznie podziękował mu za nadesłane fotografie Tea i przesłał serdeczne pozdrowienia. Tak było z trzema pozostałymi listami, żaden z nich nie był podpisany. Kenan był rozczarowany, był niemal pewien, że z listów dowie się czegoś więcej. Schował fotografie i listy ponownie do teczki, i włożył ją do swojego plecaka. Usiadł ponownie na fotelu i znowu rozejrzał się po pomieszczeniu. Dom był drewniany, podobnie jak i podłoga. Odsunął wszystkie meble spod ściany i na kolanach naciskał deski, ale wszystkie były umocowane dość solidnie i ani drgnęły. Rozbolały go nogi, usiadł więc ponownie na fotelu i mimo woli spojrzał w górę na belki stropowe. Podsunął sobie solidny stół i wszedł na niego. Ręką przejechał po gładkim drewnie, musiał ponownie przesunąć stół i krzesło, po którym wspiął się ponownie. W pobliżu okna wyczuł lekkie pęknięcie. Nacisnął ręką i natychmiast wysunął mu się niewielki schowek w formie szufladki. Powolnym ruchem wyjął ją. Schodząc ze stołu, uważał, aby jej nie upuścić. Ponownie usiadł w fotelu i sięgnął do środka. Ku jego zaskoczeniu było w niej niewielkie pudełeczko a w nim równo ucięta pępowina i kosmyk włosów.
— To ma być dowód, ale na co? — zapytał siebie. Schował zawiniątko do plecaka i czym prędzej postanowił udać się do rodziców.
Kiedy wyszedł z domu, usłyszał niewyraźny szmer, jakby ktoś potknął się o wystający pień albo o kamień, których tu nie brakowało, bo nadbrzeże było usiane wystającymi skałkami. Wsiadł na skuter, nie oglądając się za siebie, jakby chciał upewnić kogoś, że niczego nie słyszał. Nie wstępował do zamku, ale pojechał prosto do laboratorium. Skuter schował między skałami. Nie uprzedził rodziców, że przyjedzie, nie miał na to czasu.
— Już jesteś? Szybko się uwinąłeś — powiedziała zaskoczona matka, z uśmiechem nadstawiając policzek.
Po chwili dołączył do nich ojciec.
— Cześć, synu. Masz coś ciekawego? — zapytał.
— Jestem pewny, że ktoś mnie śledził, dlatego nie wstępowałem nawet do zamku, tylko przyjechałem prosto do was. Z plecaka wyciągnął teczkę i pudełeczko. Sami zobaczcie. Miałeś rację tato, że Ina żyje lecz się ukrywa, ale przedtem zobaczcie zawartość pudełeczka.
— Ależ to pępowina i włoski niemowlęcia — wykrzyknęła zdziwiona matka.
— To ewidentny materiał do badania genetycznego — powiedział zdecydowanym tonem ojciec.
— No, właśnie, tak samo pomyślałem. Tylko dla kogo? — Kenan spojrzał na rodziców, kiwając głową.
— I dlaczego Nikolas to ukrywał? — zdziwiła się Gaja.
— Musimy wziąć próbkę włosów Sheikana i zbadamy z tym, co tu mamy. Wtedy się okaże czy Sheikan jest ojcem Teo — stwierdził ojciec.
— Tylko jak to zrobić? — rozmyślał głośno Kenan.
— Z tym nie będzie problemu, mamy w laboratorium jego krew. Kiedy Sheikan zachorował i zanim wziąłeś się za jego kurację, zleciłeś nam badania. Zachowaliśmy ją na wszelki wypadek, gdyby była w przyszłości mu potrzebna, to coś w rodzaju banku krwi.
— W takim razie. Nie widzę żadnego problemu. Bierzcie się do pracy, a ja w tym czasie postaram się dowiedzieć, kto mnie śledził i dlaczego.
Wyszedł sprężystym krokiem.
— Nie uważasz mój drogi, że nasz syn lubi przygodę, jak my swego czasu? — zapytał Jan, obejmując ramieniem żonę, która wciąż była dla niego najpiękniejszą kobietą na świecie.
— Nie wydaje ci się, że nasze życie jest wielką przygodą? — odparła radośnie.
Kenan usłyszał ich wyznanie i szeroko się uśmiechnął.
— Jeśli tak wygląda miłość, chciałbym, aby kiedyś stanęła na mojej drodze — pomyślał i popędził w stronę skał. Tym razem był czujniejszy i co jakiś czas oglądał się za siebie, ale tym razem nie miał ogona.
*
Kenan wrócił tą samą trasą do domku Nikolasa. Chciał sprawdzić czy tak, jak przedtem, ktoś plądrował w jego domu. Zostawił skuter za skałami daleko od domku i piechotą poszedł w stronę zabudowań. Teraz on skradał się na palcach niczym złodziej. W saloniku nikogo nie było. I choć był późny wieczór, blada poświata księżyca dostatecznie oświetlała pomieszczenie, można było odróżnić w nim poszczególne sprzęty. Usiadł na fotelu i czekał, choć nie spodziewał się niczego specjalnego, to jednak uparł się przy swojej koncepcji, że ten ktoś ponownie tu wróci i będzie myszkował. Minęła północ. Morzył go już sen. Postanowił jeszcze trochę poczekać. Jego cierpliwość została wynagrodzona. Po północy rozległ się warkot motocykla z przeciwnej strony nadbrzeża. Postanowił to sprawdzić. Przez szparę w drzwiach zauważył smukłą sylwetkę, która schodziła z motocykla swobodnym ruchem, położyła kask na siedzeniu i pewnym krokiem ruszyła w stronę domku.
Kenan stanął za drzwiami i czekał na nieproszonego gościa. Wstrzymał oddech, duszę miał na ramieniu, bo nigdy nie bawił się w detektywa. Kiedy gość przekroczył próg, zamknął za nim drzwi i włączył światło.
— Kogo my tu mamy? — zapytał, ściągając osobnikowi kaptur z głowy.
— Co ty tu robisz? — zapytał nieznajomy totalnie zaskoczony.
— To raczej ja powinienem o to zapytać. Kim jesteś i czego tu szukasz?
Młody osobnik zmieszał się, stawał z nogi na nogę i zbierał myśli.
— Tylko mów prawdę. No, słucham… — Kenan usiadł w fotelu i wskazał nieznajomemu krzesło, aby usiadł na przeciwko niego. — Czy my już się nie spotkaliśmy? — zapytał, przypatrując się uważnie chłopakowi. Jego twarz wydała mu się znajoma.
— Umówiłem się tutaj z dziewczyną — wyznał, nie patrząc mu w oczy.
— Coś kręcisz. Która dziewczyna umawia się z chłopakiem o północy? Gadaj, bo użyję siły, a nie chciałbym, abyś tłumaczył się osobiście Sheikanowi z podbitymi oczami. Wiesz, jaka u nas jest kara za kradzież z włamaniem? Chyba nie chciałbyś tego wiedzieć. No, więc, lepiej będzie dla ciebie, jeśli powiesz prawdę, całą prawdę — dodał ostrym tonem.
— No, dobrze. Powiem, tylko proszę, nie mów o tym nikomu. Ojciec by mnie zabił. Przypadkowo usłyszałem o klejnocie, który tu znaleziono. Pomyślałem, że skoro facetowi się zmarło, to już mu jakieś klejnoty niepotrzebne. Może bym coś jeszcze znalazł, gdybyś mi nie przeszkodził — wypalił bezczelnie.
Kenan z trudnością się powstrzymał, aby mu nie przywalić w tą pustą głowę.
— Od kogo się dowiedziałeś o medalionie? — zapytał podejrzliwym tonem.
— Od mojej siostry, a ona od kogoś, kto pracuje w zamku Sheikana.
— Jak się nazywasz?
— Jayson Novek.
— Muszę cię rozczarować, Jaysonie. Oprócz tego klejnotu, który należał do władcy, nie ma tu niczego więcej. Jeśli jeszcze raz zobaczę cię w pobliżu domu Nikolasa, osobiście przedstawię cię Sheikanowi. On już odpowiednio się tobą zajmie. Wiesz, że ma w swojej menażerii lamparty. To jego ulubione zwierzęta. Teraz już wiesz, dlaczego u nas nie ma więzień. — Po ostatnich słowach, ledwo mógł przełknąć ślinę, bo głos uwiązł mu w krtani. Nie mógłby teraz wykrztusić ani jednego słowa.
Wystraszony chłopak wyleciał z domu Nikolasa jak z procy. Kiedy Kenan usłyszał warkot motocykla i upewnił się, że intruz już odjechał, pobiegł szybko do kuchni, otworzył butelkę z czystą wodą i upił spory łyk, aby mógł swobodnie odetchnąć. Potem usiadł w fotelu i głośno się roześmiał.
*
W kilka dni później zadzwoniła matka. Miała dla niego ważną informację. Kenan postanowił szybko załatwić swoje sprawy. Pojechał do rodziców po ostatniej wizycie pacjenta.
— I co macie? — zapytał od drzwi.
— Zaskoczymy cię totalnie a Sheikan będzie ogromnie rozczarowany. Teo, nie jest jego synem — wyznała Gaja, nie chcąc trzymać syna w niepewności.
— Teraz wiem, dlaczego Ina zostawiła materiał do zbadania DNA, aby Teo nie trafił w ręce Sheikana. Kto jest więc jego ojcem? — rozmyślał głośno Kenan.
— Gdyby nie twoja przenikliwość i przedsiębiorczość, nie odnaleźlibyśmy na to żadnego dowodu. Teraz go mamy. Tylko, jak powiemy Sheikanowi o Teo.
— Zostawcie to mnie. Myślę, że nadszedł już czas, abym porozmawiał z Sheikanem, nie włączając w to Tea. Dobrze się stało, że nie powiedziałem mu o moich podejrzeniach, że jest synem władcy. Byłby teraz ogromnie rozczarowany. Jak sądzicie?
— Masz całkowitą rację, synu — przytaknął ojciec.
— Ja myślę, że Teo jest teraz szczęśliwy, że mieszka z tobą i ma normalne życie jak inne dzieci bez tych różnych ceregieli — wpadła mu w słowo Gaja, a widząc jego pytające spojrzenie, wyjaśniła:
— Mam na myśli protokół obowiązujący w zamku. W końcu Sheikan jest władcą, to tak, jakby był królem, a króla i jego syna obowiązywałyby żelazne zasady.
— Zrozumiałem. Teo ma silną osobowość i nie jestem pewien, czy nagiąłby się do tego, jak mówisz, protokołu.
— Jeśli byłby synem władcy, niestety musiałby — upierała się przy swojej racji matka.
— Ale na jego szczęście nim nie jest. Przez to poszukiwanie prawdy trochę go zaniedbałem. Jutro zaplanuję nam ciekawszy dzień, ale przedtem muszę uprzedzić Sheikana, że chcemy się do niego wybrać. Teo przyznał mi się, że nie może już się doczekać pokazu psów i wyścigu koni, które obiecał mu Sheikan.
— A ja myślałem, że spotkanie z naszym władcą bardziej go ucieszy — odparł ojciec z rozbawieniem.
— Sam widzisz, mój drogi, że Teo jest normalnym, wcale niewymagającym dzieckiem. Cieszą go proste rzeczy.
— Tak jak mnie — odparł z uśmiechem Kenan.
— Czy nadal chcesz go zaadoptować, Kenanie? — Gaja spoglądała na syna bacznym wzrokiem i w pewnym sensie rozumiała jego pobudki. Kenan był stanowczo za długo sam, a nic na razie nie wskazywało, aby był kimś zainteresowany. Tutejsze dziewczęta nie były w jego typie, a Lea, która była w nim zakochana już jako nastolatka była dla niego jak młodsza siostra. Nie zamierzała bawić się w swatkę, jak to robili kiedyś ich rodzice. Najpierw był ślub a z czasem przychodziło uczucie. Kenan był zbyt wielką indywidualnością. Jemu nie można było czegokolwiek narzucić, musiał dochodzić do wszystkiego sam. Tak było z wyborem studiów i czego tylko się tknął. Dobrze że zaniechał prac w laboratorium, przyznała w duchu. Był uparty w dążeniu do raz obranego celu. Podziwiała go za to i szanowała, ale, jako matka miała wątpliwości i zastanawiała się, dokąd zaprowadzi go ta determinacja. W końcu był tylko człowiekiem a czas nie stał w miejscu.
— Najpierw muszę odnaleźć jego matkę, jeśli jeszcze żyje, a potem dowiem się, dlaczego zostawiła dziecko mężczyźnie, który nie był nawet jego dziadkiem — odparł stanowczym tonem.
*
Dzień wstał pogodny. Słońce już od wczesnego ranka mocno ogrzało ziemię, idąc po plaży, czuło się pod stopami ciepło nagrzanego piasku. Dlatego obaj z Teo zdjęli sandały i szli na bosaka. Za nimi truchtem dreptał Pink, beżowy kundelek. Z pobliskiego lasu dochodziły odgłosy ptaków. Zapowiadał się dobry dzień. Szli do portu, gdzie czekał na nich jacht Sheikana. Minionego wieczoru długo rozmawiał z Teo. Dowiedział się od chłopca, że przyjeżdżał do nich często w odwiedziny wuj ze strony dziadka, Maks. To on robił im zdjęcia. Obecnie przebywał zagranicą, ale Teo nie wiedział dokładnie, gdzie mieszka.
— Dziadek chyba nie miał wielkiej rodziny, skoro tylko wuj Maks was odwiedzał? — zagadnął Kenan, chcąc pociągnąć chłopca za język.
— Odkąd pamiętam dziadek mieszkał sam. Był z urodzenia samotnikiem, tak mówił o sobie. Lubił łowić ryby, fajkę i czasem piwo, kiedy siadaliśmy wieczorami przed domem — odparł Teo.
— No i miał ciebie. Pewnie cię bardzo kochał.
— Kiedyś powiedział, że jestem jego najlepszym darem, jaki otrzymał od życia.
— Wiem, co miał na myśli — przyznał Kenan, nie wyobrażając sobie już życia bez Teo. Był rozmowny, ale nie gadułą, nie paplał bez zastanowienia, mówił prostymi zdaniami, ale logicznie i mądrze. Często zaskakiwał go swoją wiedzą. Chłopców w jego wieku interesowała piłka i psikusy, on był poważny, zawsze stawał w obronie młodszych kolegów, tak, jak zajął się bezdomnym psem, z którym dzisiaj byli nierozłączni.
— Co zapamiętałeś z wczesnego dzieciństwa?
Teo spojrzał przed siebie.
— Najbardziej utkwiły mi w pamięci kołysanki. Dziadek miał chrapliwy głos, ale szybko przy nich zasypiałem — zaśmiał się wesoło. — Aha, czasem zaglądał do nas wuj Haki, stary przyjaciel dziadka.
Kenan przypomniał sobie starego rybaka. Dawno się nie wiedzieli, postanowił odwiedzić go następnego dnia.
Rozdział 9
Kiedy wysiedli z łodzi, na brzegu czekał na nich Alkan. Jego długa szata i włosy powiewały na wietrze. Teo pożegnał się z Hosem, wziął Pinka na ręce i przeskoczył zgrabnie z trapu na ubitą ziemię. Potem wziął go na smycz, pies grzecznie kroczył przy nodze swego pana.
— Witajcie! — zawołał Alkan z szerokim uśmiechem i pomachał im ręką.
Kenan odpowiedział mu tym samym gestem. Spotkanie z Sheikanem zapowiadało się nader ciekawie, szczególnie dla Teo, który nie mógł się doczekać wyścigu koni.
— Witaj, Alkanie. Co nam przygotował dzisiaj Sheikan? — Kenan polubił staruszka, który miał pogodną naturę i umiał dogadać się z każdym człowiekiem.
— Wyścig koni będzie pierwszą atrakcją dzisiejszego dnia — odparł z dumą. — Zjechali się prawie wszyscy mieszkańcy Ipros — dodał z uśmiechem.
— A jaka będzie druga niespodzianka? — Kenan nie mógł opanować ciekawości.
— Nie mogę powiedzieć, Sheikan zakazał — odparł stanowczo Alkan.
Na wielkim placu zamkowym czekał na nich mężczyzna w długiej, kolorowej szacie, która była tradycyjnym strojem każdego mężczyzny, który wszedł w dorosły wiek. W zależności od zamożności rodu przeważały kolory barwne, tylko służba Sheikana nosiła barwy czarne, podobnie jak on sam, tyle że na jego piersiach widniał wąż haftowany złotą nicią. Był symbolem jego rodu.
— Nazywam się Naki Ono. Dzisiaj będę waszym przewodnikiem — skłonił się i ruszył przed siebie, dając im do zrozumienia, aby szli za nim.
Alkan szedł w milczeniu za nimi. Zatrzymali się dopiero na widok władcy, który pojawił się nagle przed nimi. Przewodnik z Alkanem usunęli się w cień.
— Witaj, panie! — Kenan skłonił lekko głową, w jego ślady poszedł Teo.
— Witajcie! Nie mogłem was się doczekać. — Sheikan podał rękę Kenanowi. Jego ręka była zimna jak lód, choć na dworze było ponad trzydzieści stopni ciepła.
— Panie, czy dobrze się czujesz? — zapytał Kenan, nie ukrywając zaniepokojenia.
— To przez te grube mury. Zanim słoneczne ciepło przez nie przeniknie, nadejdzie noc.
— Czemu nie opalasz swojej komnaty, panie?
— Moi słudzy dbają, aby w kominku był zawsze ogień, ale to wina mojej prawdziwej natury. Ogień, który kiedyś w sobie czułem, mija z wiekiem. Nie mówmy jednak o mnie. Dzisiaj wy jesteście moimi gośćmi i zasługujecie na szczególną uwagę.
— Teo nie mógł doczekać się wyścigu koni, chciałby też zobaczyć twoje psy, panie.
— W zupełności go rozumiem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem gonitwę koni, pokochałem je jak nikogo na świecie. Po wyścigu, chciałbym, abyście zobaczyli moją stadninę.
— Bardzo chętnie. Lubię konie! Są takie piękne! — wykrzyknął Teo, który do tej pory szedł obok nich milczący.
Sheikan i Kenan spojrzeli na niego zaskoczeni.
— Naprawdę? — w ich ustach zabrzmiało niedowierzanie.
— Mhm. Lubiłem patrzeć na galopujące po plaży konie!
— Nigdy nie mówiłeś, że lubisz konie. Przynajmniej wiesz, kto był ich właścicielem? — zapytał Kenan.
— To były dzikie konie, które żyją na sąsiedniej wyspie. Dziadek mi mówił, że pochodzą od pierwszego konia, którego sprowadzili pierwsi osiedleńcy z Azji wiele lat temu.
— Nie chciałbyś mieć podobnego? — zapytał Sheikan.
— Pewnie że bym chciał! Ale my nie mamy warunków do hodowli koni. Prawda, Kenanie?
— Oczywiście, że mamy. Przy zamku stoją stare mury po dawnych stajniach. Można je odbudować, jeśli pan Sheikan nam na to pozwoli.
— Jeszcze wrócimy do tego tematu. Mam na myśli konie, bo zamek jest wasz i możecie przy nim stawiać, co tylko chcecie — przytaknął łaskawie Sheikan. — A teraz zapraszam na poczęstunek.
*
Kenan był zdziwiony widokiem olbrzymiej areny, na której zgromadziła się większość mieszkańców Ipros. Głośna wrzawa rozmów i piszczałki na widok władcy, natychmiast ucichły. Sheikan zanim usiadł na wysokim podium, pozdrowił wszystkich zebranych skinieniem głowy i majestatycznie uniesioną dłonią. Potem wskazał miejsce obok siebie Kenanowi i Teo. Alkan usiadł bliżej Kenana.
— W tej gonitwie biorą udział nie tylko nasze konie, ale konie właścicieli z sąsiednich wysp. Nawet kilka wytypowałem — zagadnął Alkan.
— Hazard jest dozwolony?
— Robimy to raczej dla zabawy, a nie dla samej wygranej.
— Ten wspaniały ogier, który stoi na pierwszym torze, jest własnością Sheikana. Ma na imię Kong. Jest nad wyraz szybki i wytrzymały. Wygrywa co roku. Sheikan jest z niego bardzo dumny.
— To pełnokrwisty arab? — zapytał z ciekawości Kenan. — Choć bardzo lubię konie, nie mam wiedzy na ich temat.
— Nie. To koń achał-tekiński, gorącokrwista rasa pochodzi z Turkiestanu. Od trzech tysięcy lat używane są przez ludy środkowej Azji. Są niesamowicie wytrzymałe w każdych warunkach i na pustyni, i na mroźnych obszarach.
Ciszę przerwał głośny wystrzał, konie zerwały się do biegu. Widać było, że były do tego przysposobione, bo każdy biegł po swoim torze, ale bez jeźdźców na grzbiecie.
Na trybunach rozległ się zgiełk, każdy, kto postawił na swojego konia, dopingował go głośno. Kenan zauważył, że Sheikan siedział opanowany, ale, gdy Konga minął biały arab, a po chwili rosły kasztan, zaczął tracić opanowanie. W milczeniu zaciskał usta i pięści w kułak lecz nie wypadało mu krzyczeć, więc Kenan pochylił się nad uchem Teo.
— Sheikan nie jest zadowolony z biegu swojego konia. Może go zachęcimy, co?
— Jak ma na imię?
— Kong.
Teo stanął na ławce, aby mógł widzieć całą arenę. Teraz zrozumiał, dlaczego Kenan zabronił wziąć mu Pinka ze sobą. Dla psa było stanowczo tu za głośno. Obrzucił wielotysięczny tłum obojętnym spojrzeniem, jego oczy szukały Konga, którego minęło już kilka pięknych arabów. W końcu go zobaczył. Był w barwach Sheikana. Przez grzbiet miał przerzucony czarny czaprak a na nim wyhaftowanego złotego węża, który błysnął przed jego oczami niczym promień słońca.
Konie miały przebiec jeszcze dwa okrążenia, wyczuwały napięcie wśród gapiów, więc dawały z siebie wszystko, aby minąć swego pobratymca.
— Kong!, Kong!, Koong! — krzyknął entuzjastycznie Teo, aż siedzący obok wzdrygnęli się zaskoczeni.
— Kong!, Kong!, Koong! — nie przestawał krzyczeć, przeciągając sylaby.
Ku zdziwieniu wszystkich kibiców, koń usłyszał jego głos, szarpnął łbem, aż bujna grzywa zatańczyła wokół jego głowy i popędził jak wiatr po swoim torze. Wszyscy ze zdziwienia wstali i patrzyli z zapartym tchem, jak Kong wysunął się znacznie przed innymi końmi, równie pięknymi i szybkimi. Cwałował, jakby ktoś dodał mu skrzydeł.
Sheikan ze zdumieniem nie patrzył teraz na arenę lecz na Tea, który zeskoczył z ławki i pobiegł do ogrodzenia. Konie nadal biegły najpierw stępem, potem kłusem, a kiedy nabrały prędkości, przeszły w galop, a kiedy tłumy kibiców zaczęły im dopingować, ruszyły cwałem z pędem wiatru. Zostało tylko jedno okrążenie. Meta była tuż, tuż…
Teo biegł wzdłuż ogrodzenia aż do mety, Kenan pobiegł za nim w obawie, że rozochocony tłum go zadepcze. Sheikan patrzył za nimi roziskrzonym wzrokiem. Rozpierała go duma. Konie dobiegały do mety. Kong pierwszy przerwał złotą wstęgę. Przebiegł jeszcze parę metrów, a potem odwrócił się w stronę trybun i czekał spokojnie na swojego pana.
— Teo, nie! — krzyknął przerażony Kenan, widząc, że chłopiec zmierza w stronę Konga.
Teo był jednak szybszy od niego, przeskoczył ogrodzenie i podbiegł do konia. Stali teraz naprzeciw siebie i mierzyli się wzrokiem. Mały chłopiec i wysoki, postawny koń, którzy ważył ponad czterysta kilogramów. Po chwili koń pochylił głowę i wysunął prawą nogę, kopytem bił o ziemię.
— Mam rozumieć, że był to ukłon? — zapytał rozbawiony Teo.
Kong zarżał cicho, jakby dał mu do zrozumienia, że może do niego podejść.
— Kong, jesteś taki piękny… — powiedział cicho, wspiął się na palcach i pogłaskał go po głowie.
Stali tak przez długą chwilę, wtuleni w siebie, dopóki nie podszedł Sheikan z Kenanem, a po chwili dołączył do nich Alkan, który założył Kongowi uzdę.
— Widzę, że już się poznaliście — zagadnął Sheikan, wręczając chłopcu lejce. — Nie chcesz się przejechać? — zapytał, przyglądając się mu z uwagą.
— Naprawdę? Mógłbym? — Jego duże oczy w czarnej oprawie błysnęły radośnie. — Kenanie, pomożesz mi?
Kiedy Teo usiadł na grzbiecie Konga, poczuł natychmiast tę samą więź, którą poczuł do Pinka. Nie potrafił tego głośno powiedzieć, ale był pewien, że Kong odczuł to samo co on. Wyprostował się, wypiął pierś do przodu i ujął lejce, a kolana przycisnął do boków konia. Teraz tworzyli jedność. Nie musiał zbytnio zachęcać Konga do biegu. Koń popędził naprzód bez żadnej komendy. Pośród głośnego aplauzu widzów objechali arenę wokoło.
Potem odbyła się ceremonia wręczenia nagród. Kong otrzymał piękny wieniec, od członka jury, który włożył mu go na szyję.
— Nie miałem pojęcia, że Teo umie jeździć na koniu — zdziwił się Kenan, patrząc z obawą na Konga, który galopował po swoim torze, jakby chciał pokazać, komu zawdzięcza swoje zwycięstwo.
— Zadziwiający widok. Nieprawdaż, Kenanie? — zagadnął Sheikan.
— Ośmielę się powiedzieć, że wspaniały. Nigdy nie widziałem Tea na koniu. Jest niesamowitym dzieckiem.
— Jakby urodził się na koniu — zaśmiał się Alkan, obserwując bieg konia i jeźdźca, który pochylił głowę tak nisko, że nie można było odróżnić jego włosów od bujnej i czarnej grzywy Konga.
— Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć, Kenanie? — zapytał Sheikan, nie spuszczając wzroku z Tea, który zbliżał się do nich powoli.
Kenan spojrzał zaskoczony na Sheikana. Nie spodziewał się, że władca zagai rozmowę w obecności starego sługi.
— Alkanie, pomóż Teo zejść z Konga — poprosił przyjaciela. — I zaprowadź go do stajni, a kiedy ochłonie, wytrzyj go i daj mu wody. Pokaż Teo stajnię.
— Czy twoja propozycja jest nadal aktualna, panie? — zapytał Alkan.
— Jak najbardziej. Niech Teo wybierze dla siebie konia — rzucił przez ramię.
— Teo nie jest twoim synem, panie — powiedział cicho Kenan, kiedy zostali sami. — Bardzo mi przykro.
— Wiem. Nie mogłem się powstrzymać i skontaktowałem się z twoim ojcem. Potwierdził i przesłał mi kopię testu DNA. Nie ma wątpliwości, że Teo nie jest moim synem. Szkoda. Miałem co do niego pewne plany. — Sheikan nie ukrywał żalu. W jego głosie brzmiało rozczarowanie a w oczach zagościł ponownie smutek.
Kenan postanowił go nieco udobruchać. Właśnie w tym momencie wpadł mu do głowy genialny pomysł, z którym postanowił podzielić się z władcą.
— Mówiłem ci panie, jak bardzo Teo jest zdolny. Mógłbyś mu zafundować stypendium naukowe na jednej z naszych uczelni. Na Ipros szczególnie jedna wyróżnia się wysokim poziomem nauczania i zatrudnia najwybitniejszych profesorów, których sprowadziłeś z Europy, Azji a nawet z Ameryki. To Nitron, ta sama uczelnia, którą ukończyłeś, panie. Wiem też, że ukończyłeś ją z wyróżnieniem — zauważył Kenan.
Z twarzy Sheikana zniknęła ponura maska, oczy błysnęły, a usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
— Świetny pomysł, Kenanie! Wprost genialny! — krzyknął Sheikan zadowolony.
— Miałbyś z Teo częsty kontakt a jego talent i zamiłowanie do nauki rozwinęłyby się jeszcze bardziej dzięki tobie, panie. Choć na Ipros nie brakuje nam mądrych ludzi, jeszcze jeden lekarz albo filozof nam się przyda — powiedział z entuzjazmem, ale po chwili mina mu zrzedła.
— Wiem o czym teraz pomyślałeś, synu — spostrzegł Sheikan. — Na twojej twarzy wypisane są wszystkie emocje, można z niej czytać jak z książki. — Sheikan, podobnie jak on, miał telepatyczną zdolność komunikacji.
— Rozszyfrowałeś mnie, panie. Przyznaję, że nosiłem się z zamiarem zaadoptowania Teo, bo pokochałem go z całego serca.
— Przecież widzę, że chłopiec nie odstępuje cię na krok. W czym więc widzisz problem?
— Chciałbym, aby Teo poczuł rodzinną więź, jaką miał z dziadkiem. Oczywiście nigdy go nie zastąpię, ale może z czasem…
— Tym już nie musisz się martwić, Teo zapewnił mnie, że kocha cię jak prawdziwego ojca. Mnie natomiast nurtuje sprawa Iny. Czy naprawdę Teo jest jej synem? Kim jest jego ojciec? Mam głowę nabitą przemyśleniami, ale nic logicznego nie przychodzi mi na myśl.
— Obiecałem sobie, że zanim zaadoptuję Tea, odszukam jego korzeni. To niemożliwe, aby nikt nie znał jego matki.
— I tu się z tobą zgadzam, tylko gdzie jej szukać? — Sheikan umilkł na widok Alkana.
— Musisz to zobaczyć, panie… — wskazał na Konga, który szedł za Teo z opuszczoną głową.
— Gdy wyszliśmy ze stajni, Kong ruszył za nim, Teo wcale go nie zachęcał. Dziwne, prawda? — zapytał z uśmiechem stary sługa.
Kenan i Sheikan spoglądali na konia i chłopca, nie ukrywając zaskoczenia.
— Wygląda na to, że Kong wybrał już swego pana.
— Ależ, panie… — zdziwił się Alkan. — To twój najlepszy ogier w stadninie. Wygrywał wszystkie zawody jeździeckie. — Alkan próbował wyperswadować władcy, że nie był to najlepszy pomysł pozbywać się Konga.
— Teo, a co ty myślisz? Chciałbyś się nim zajmować? — zapytał Sheikan.
Teo przejechał palcami po włosach, uśmiechnął się i zdecydowanym ruchem głowy, skinął potwierdzająco.
— Ale wiesz, że to wielki obowiązek? — zapytał Kenan. — Wczesnym rankiem, jeszcze przed pójściem do szkoły, musiałbyś go nakarmić, napoić, wyszczotkować, a że jest rączym koniem, więc nie może stać w stajni, musi biegać, aby nie wyjść z wprawy.
Teo długo myślał, podszedł do Konga, który pochylił głowę, aby Teo mógł sięgnąć i przytulić się do niego. Rozumieli się bez słów. Ich przyjaźń była zadziwiająca, a przecież dopiero co się poznali.
— Widzę, że to miłość od pierwszego spojrzenia — zauważył Sheikan. — I chyba nie możemy nic tu zrobić, jak tylko zaakceptować wybór Konga. W końcu to on sam dokonał wyboru — zdecydował władca i zbliżył się do konia, który zarżał cicho pod dotknięciem jego ręki.
Kenan i Teo spojrzeli na Konga zdziwieni. Koń był zaniepokojony. Sheikan wziął uzdę i podał ją chłopcu.
— Od tej chwili Kong jest twój. Opiekuj się nim dobrze, chłopcze. Alkanie, przygotuj papiery, aby nikt nie miał wątpliwości, co do jego własności. A teraz zapraszam was na ucztę.
— Znowu? — zapytał Teo, który nie przepadał za wykwintnymi daniami władcy. Wolałby zobaczyć psy, które mu Sheikan obiecał.
Wszyscy włącznie z władcą rozbawieni wybuchnęli głośnym śmiechem.
W chwilę potem Teo poszedł w towarzystwie przewodnika do psiarni, a Sheikan z Kenanem usiedli za suto zastawionym stołem. Czasem przewinął się między innymi sługami Alkan, który w milczeniu dawał im znaki, co mają robić. Był prawą ręką Sheikana. Nadzorował nie tylko pracowników wewnątrz zamku, ale i poza nim.
*
Wracali do portu w towarzystwie Alkana. Kenan domyślił się, że skoro stary sługa jest prawą ręką i uszami władcy, powtórzy mu, o czym rozmawiali.
— Jesteś paniczu zadowolony z dzisiejszego pobytu u Sheikana? — zapytał nieoczekiwanie, zwracając się do chłopca, który wyszedł z zamku i przez całą drogę nie odezwał się słowem.
— Dlaczego nazwałeś mnie paniczem? — odezwał się Teo i zmarszczył brwi.
— Mam ku temu powody, aby tak cię nazywać — odparł Alkan.
Kenan nadstawił ucha, on także usłyszał, jak Alkan nazwał chłopca. Nie rozumiał pobudek starego sługi. Postanowił go wybadać.
— Jestem również ciekawy, dlaczego tak go nazwałeś? — zapytał, kiedy chłopiec wszedł pierwszy na pokład jachtu.
— Dzisiaj dopiero pojąłem, kim może być Teo. Jego matka uciekając z zamku, zabrała ze sobą niewielki wóz i konia oraz niewielkie zawiniątko. Nie zaprzeczam, pomogłem jej uciec. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów, zatrzymaliśmy się na postój w starej szopie, z dala od zabudowań, bo Ina musiała odpocząć, Makka także, bo spodziewała się potomstwa. Kiedy chcieliśmy wyruszyć dalej, Makka oźrebiła się, wydając na świat Konga. Tego samego wieczoru, na świat przyszedł również i Teo. Kong musiał zapamiętać jego zapach.
— Czy Sheikan wie, że pomogłeś Inie uciec z wyspy?
— Nie.
— Dlaczego wróciłeś sam do zamku?
— Jak wcześniej ci powiedziałem, potomkowie Konga należą do gorącokrwistej rasy, która pochodzi z Turkiestanu. Sheikan bardzo sobie cenił Makkę, bo wygrywała na wszystkich zawodach jeździeckich. Sheikan nie mógł się już doczekać jej potomka. Dlatego Makka musiała wrócić do stadniny. Kiedy wróciłem po Inę, w szopie już jej nie było. Odtąd nadaremnie jej szukaliśmy. Przepadła jak kamień w wodę.
— Czy wiesz, kim był ojciec Tea?
— Podejrzewam, kim może być.
Alkan umilkł. Kenan już się obawiał, że stary sługa Sheikana odejdzie w milczeniu.
— To dla mnie jest bardzo ważne, bo chcę go usynowić — nalegał Kenan.
— Słyszałem, ale nie bardzo wierzyłem, że to zrobisz.
— Kiedy upewniłem się, że Sheikan nie jest ojcem Tea, postanowiłem to zrobić. Kocham go jak własnego syna. Niepokoi mnie tylko fakt, co zrobię, gdy się okaże, że jego matka żyje. I co wtedy? Nie chcę postąpić pochopnie, najpierw muszę ją odnaleźć, a może i z Bożą pomocą i jego ojca.
— Widzę, że jesteś szlachetny w swoich pobudkach. Obszukaliśmy wszystkie wyspy oprócz jednej.
— Tak?
Alkan spojrzał poza ramieniem Kenana i jego twarz radykalnie się zmieniła. Przywdział maskę, którą nosił za dnia, tę uśmiechniętą.
— Kiedy wybudujesz już stajnię, przyprowadzimy do was Konga — powiedział na tyle głośno, aby Hos mógł go usłyszeć.
— Nigdy nie zajmowaliśmy się hodowlą koni, więc sam rozumiesz, skąd te pytania — odparł Kenan, nie odwracając głowy.
— To normalne. Wszystko opowie ci Logen. On zna się na koniach jak mało kto — dodał Alkan. — Szukaj na Wężowej wyspie. — Staruszek ściszył głos. — Tylko uważaj tam jest bardzo niebezpiecznie, aż się roi od węży, dlatego nie jedź tam sam — ostrzegł go, po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem skierował się do zamku.
Rozdział 10
Kenan następnego dnia odwiedził rodziców i podzielił się z nimi wiadomościami, które usłyszał od Alkana.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytała matka z obawą w głosie. — Chyba nie pojedziesz tam sam? Nigdy tam nie byliśmy z ojcem, ale ludzie opowiadają o tej wyspie straszne rzeczy. Nie mieszka na niej ani jeden człowiek, tylko węże. Stąd ta nazwa wyspy. — Matka spojrzała na syna wystraszonym wzrokiem.
— Zanim pojadę na Wyspę Wężową, chciałbym przedtem porozmawiać z Hakim, rybakiem, który znał Nikolasa. Ciekawy jestem, co on mi o tej wyspie powie.
— To dobry pomysł, synu. Może Haki podsunie ci coś nowego. Swoją drogą to wspaniały gest ze strony Sheikana, że podarował Teo tak wspaniałego ogiera. — Jan Sabros poznał na tyle swego władcę, że miał przekonanie, że nie kierowały nim zwykłe pobudki. Czuł, że za nimi coś się kryje, ale na razie nie chciał głośno o tym mówić, aby nie wystraszyć żony i syna.
— Gdybyście tylko to zobaczyli, gdy Teo wykrzyczał jego imię, Kongowi, jakby urosły skrzydła, wyprzedził wszystkie konie. Odtąd Kong szedł za nim jak Pink. Nie chciał się z nim rozstać ani na chwilę.
— Zadziwiające. Nieprawdaż?
Kenan pominął kilka faktów o Inie, że pomógł jej w ucieczce Alkan. Nie chciał, aby ktokolwiek o tym wiedział, aby stary sługa nie miał problemów.
Tego samego wieczoru udał się na nadbrzeże, gdzie mieszkało kilku rybaków, między innymi Haki. Pojechał łodzią motorową. Zacumował łódź za wysokimi skałami, aby nikt go nie zauważył. Z daleka zobaczył niewielkie gospodarstwo Hakiego. Jego dom przypominał kapelusz starego, zmurszałego grzyba, był z drewna i trzciny. Takie domy budowano wiele lat temu ze względu na bezpieczeństwo, gdy wody wypłynęły z brzegu oceanu i zalewały nadbrzeże, wtedy nie było do czego wracać. W pośpiechu zabierano ze sobą tylko mały tobołek z najpotrzebniejszymi rzeczami i uciekano w głąb lądu. Drewna i trzciny tutaj nie brakowało, więc nie było problemu zbudować podobny dom w bezpieczniejszym miejscu, w głębi lądu. Haki nie miał telefonu. Jego jedynym łącznikiem z cywilizacją było małe radyjko.
Zanim zapukał do drzwi, Haki wyszedł mu naprzeciw.
— Czekałem na ciebie, Kenanie — przywitał go jak zwykle z uśmiechem i wskazał wnętrze domu.
— Skąd wiedziałeś, że wybieram się do ciebie? — Kenan po raz pierwszy przyjrzał się staruszkowi z bliska. Miał siedemdziesiąt lat, bujną, białą czuprynę w takim samym kolorze brodę i wąsy. Chodził w kraciastej koszuli flanelowej, w kamizelce z owczej skóry i dżinsach. Miał pogodną naturę w przeciwieństwie do Nikolasa, który był poważny. Haki był też wspaniałym gawędziarzem.
— Ty masz swoje kontakty a ja swoje — roześmiał się cicho, przerywając jego myśli.
Kenan obejrzał się po wnętrzu. Haki mieszkał skromnie, podobnie jak Nikolas. Nie zauważył ani jednej książki czy jakiekolwiek prasy, czy telewizora, w przeciwieństwie do przyjaciela, który lubił czytać i słuchać wieczornych wiadomości z kraju i zagranicy.
— Obchodzę się bez tych wszystkich cywilizacyjnych dodatków. Wystarczy mi tylko to, co mnie otacza, mój najwierniejszy przyjaciel i praca, która zapewnia mi dobre życie. Podejdź Hak, przywitaj się z naszym gościem.
Spod łóżka wyszedł duży pies, był mieszańcem, ale więcej pozostało w nim z owczarka niemieckiego. Miał długą, ciemno brązową sierść, czarne, mocne łapy i bystre spojrzenie.
— Witaj, Hak — przywitał go Kenan i podał mu do obwąchania swoją dłoń.
Pies zamerdał ogonem, obwąchał go a po chwili położył się u stóp swego pana.
— Twój przyjaciel nie jest zbyt rozmowny — zauważył z uśmiechem Kenan.
— Bo my rozumiemy się bez słów. A teraz opowiadaj, z czym do mnie przyszedłeś, przyjacielu. — Haki usiadł na pobliskim zydlu, drugi wskazał gościowi.
— Chciałbym, abyś wybrał się ze mną na Wężową Wyspę.
— Nie owijasz w bawełnę…
— Opowiedz mi o niej, co wiesz.
— Jest jedną z największych naszych wysp. Nikt na niej nie mieszka, bo nie ma tam urodzajnych gleb, bo przeważają góry. To najdziksza kraina, jaką znam. Oddziela nas od Ameryki i od Azji. Ocean otacza ją ze wszystkich stron. Jej brzegi są poszarpane i kamieniste. Chodzą o niej różne słuchy, ale nie wiadomo w co wierzyć. Tyle lat przeżyłem, ale nigdy na nią nie dotarłem, choć próbowaliśmy. Starsi ludzie mieszkający w osadzie, mówili, że mieszkają tam nie tylko węże, ale i duchy zmarłych.
— Co konkretnie mieli na myśli?
— Powiadali, że są to duchy zawieszone w próżni między niebem a ziemią, które zostawiły po sobie niezamknięte sprawy.
— Powiedziałeś, że to najdziksza kraina, jaką znasz, to znaczy, że kiedyś musiałeś ją widzieć.
Haki wstał, włączył kuchenkę elektryczną i postawił na niej czajnik z wodą. Kenan pomyślał w tej samej chwili, że oprócz radia, to jedyna rzecz z cywilizacyjnych wynalazków, na którą sobie starszy pan pozwolił. Wyjął z kredensu dwa kubki każdy w innym kolorze i wsypał do nich po pełnej łyżeczce kawy. Zalał potem wrzątkiem i mocno ją osłodził.
— Zapraszam do stołu. Kawa zimna nie jest dobra. Nikolas przyjeżdżał do mnie na kawę, brał ze sobą dzieciaka. My piliśmy kawę, a Hak zabawiał Teo. Mówił, że nigdzie mu tak nie smakuje jak moja. Brakuje mi go. A co słychać u naszego dzieciaka?
— Wszystko w porządku. Mieszka ze mną, chciałbym go usynowić, ale dopóki nie przekonam się, że jego matka nie żyje, nie mogę tego zrobić.
— Rozumiem. Widzę, że polubiliście się z Teo.
— To prawda. Zwierzęta także lgną do niego, jakby znali się od dawna. Jego nie da się nie lubić. Jest mądry i współczujący dla zwierząt. Od władcy otrzymał w darze Konga, najszybszego konia, jakiego Sheikan miał w stajni. A teraz proszę, opowiedz mi wszystko od początku.
— Byliśmy z Nikolasem wtedy młodzi, napaleni i trochę zwariowani. Kiedy zapytałem dziadka, kto mieszka na Wężowej Wyspie, odparł, że samo zło. Nie rozmawiałem więcej z nim na ten temat, ale po jakimś czasie zapytałem o nią rodziców, ostrzegli mnie, abym nigdy, ale to nigdy, nie ośmielił się pojechać na wyspę, bo nic dobrego tam na mnie nie czeka, ale zignorowałem ostrzeżenia. Nikt przecież nie mógł mi zabronić, bo nikt nie wiedział, że zamierzamy wybrać się na wyspę z moim serdecznym przyjacielem Nikolasem. Wziąłem łódź ojca, którą używał do połowu większych ryb, jego strzelbę, nóż, który używał do patroszenia ryb i pewnego dnia, wczesnym rankiem wyruszyliśmy w naszą podróż życia. Nie dbaliśmy o konsekwencje. Nic nie mogło nas od niej powstrzymać. Ciekawość była silniejsza od rozsądku. Byliśmy tacy naiwni, nie przypuszczaliśmy, że rzucamy się w tę podróż jak z motyką na słońce.
Haki na chwilę odetchnął, wstał, podszedł do stolika i wziął fajkę, nabił do niej tytoniu i zapalił. Usiadł ponownie na wprost Kenana i przez długi czas pykał z niej, a obłoczki dymu roznosiły aromatyczną woń, która nie bardzo podobała się Hakowi, bo mruczał niezadowolony.
— No, nie marudź jak zrzędliwa żona — powiedział Haki do psa.
— Przeszkadza mu pewnie dym — zauważył Kenan.
— Nie, prędzej kaszel, którym budzę go w nocy — odparł Haki ze śmiechem.
— Mądry piesek, masz rację, twój pan powinien wystrzegać się brzydkich nawyków.
— A co mi zostało oprócz tej przyjemności?
Hak wstał z podłogi i podszedł do Kenana. Widocznie spodobały mu się słowa i ciepły głos ich gościa, bo położył mu łeb na udzie i mruczał z zadowolenia, niczym wielki kocur.
— Polubił cię a na mnie się pogniewał.
— No i dobrze. Dba o ciebie a ty o niego wcale. Biernym palaczom dym szkodzi.
Haki roześmiał cicho, trochę chrapliwie, ale nie zamierzał zgasić fajki.
— No i co było dalej? — zapytał z ciekawością Kenan.
— Płynęliśmy dość długo, kiedy ujrzeliśmy przed nami wysokie góry, nasza radość była tak ogromna, że nie zauważyliśmy, że wody oceanu były bardzo wzburzone, a wysokie fale zaczęły znosić nas w głąb oceanu. Euforia i rządza ciekawości były silniejsze od strachu. Nikolas zabrał ze sobą lornetkę. Gdy spojrzał na brzeg, niewiele brakowało, aby wypadł z łodzi. Cofnął się do tyłu i klapnął na dno łodzi, był przerażony i blady. Gdy zapytałem, co się stało, podał mi drżącą ręką lornetkę. Ogromny wąż podobny do anakondy ześlizgnął się do wody a za nim podążał następny. Nie wróżyło to nic dobrego.
— Zawracamy, stary! — krzyknął Nikolas. I zawróciliśmy. Nie chcieliśmy ryzykować życiem. Nasza łódź była małą łupiną dla tego potwora. Połknęłaby nas razem z nią. Szybko zawróciliśmy z powrotem. Upłynęliśmy zaledwie kilkaset metrów, wzburzone wody oceanu ucichły, a fale delikatnie opływały prawą i lewą burtę. Kiedy wyszliśmy z łodzi na brzeg, nogi nam się trzęsły jak w febrze. Nikomu nie powiedzieliśmy o naszej przygodzie. Po trosze ze wstydu, no i przed karą rodziców.
— Ile to było lat temu?
— Od tego zdarzenia minęło ponad pół wieku, ale do dzisiaj pamiętam ten huk staczających się fal. Dopiero później uświadomiliśmy sobie z Nikolasem naszą nieudolność i brak profesjonalizmu. Mogliśmy zginąć w tych odmętach i nikt nie wiedziałby nawet, gdzie nas szukać.
— To prawda. Ale może już nie jest tam tak strasznie, jak mi opisałeś? Przez pół wieku mogły się tam zmienić warunki bytowe, a może nawet atmosferyczne. Zazwyczaj na podobnych wyspach są częste huragany. Wyspa mogła zmienić swój obszar albo zamieniła się w bezpieczną przystań dla uciekinierów.
— Nie wierzę. Gdybyś widział te ogromne węże i potężne fale bijące o brzeg, sam byś uciekał, gdzie pieprze rośnie.
— Przyszedł mi do głowy pomysł, aby zbadać wyspę z helikoptera.
— To jest dobry pomysł. Dokończ kawę, bo ci ostygnie — poradził Haki i potarmosił ucho swemu ulubieńcowi, który usadowił się blisko swego pana.
*
Kenan postanowił odwiedzić Hakiego następnego dnia, tym razem chciał zabrać ze sobą Tea. Oznajmił mu to przy śniadaniu. Był bardzo poruszony, ledwie mógł usiedzieć przy stole.
— Chyba niepotrzebnie ci powiedziałem, że wybieram się do Hakiego, bo nic nie zjadłeś.
— To z przejęcia. Obaj nie możemy się doczekać spotkania z panem Hakim i Hakiem. Swoją drogą to zbieżność imion czy celowo pan Haki tak nazwał swego psa? — Poklepał po głowie swojego pupila, który wesoło merdał ogonkiem.
— A co nie podobają ci się ich imiona? Przecież oba są sympatyczne.
— Owszem podobają mi się, tylko brzmią trochę zabawnie — odparł Teo szczerze.
— Dzisiaj sam możesz go o to zapytać. Skończ śniadanie i zbierajmy się, dopóki jest jeszcze chłodno. Weźmiemy trochę karmy dla Haka, a dla pana Hakiego w podarunku zawieziemy kawę i ciasteczka od pani Eli. — Spotkanie ze starym przyjacielem i jemu sprawiło przyjemność.
— Dobry pomysł, ta… — Teo się zająknął i natychmiast spuścił głowę, najwyraźniej skrępowany.
Kenan dopiero po chwili zrozumiał, że Teo chciał nazwać go tatą. Poczuł się wyróżniony i… — serce mu zamarło, a potem na nowo drgnęło, poczuł rozlewające po całym ciele ciepło, w tym momencie poczuł się naprawdę ojcem. Gdyby chciał zobaczyć w jakim kolorze jest miłość, pewnie byłaby w kolorach tęczy. To było niesamowite uczucie. Spojrzał na chłopca, który stał bezradny, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa, objął Teo ramieniem i przygarnął do siebie. Ten moment naznaczył ich obu, od teraz mógł nazwać go swoim synem, a on jego ojcem.
— Wiesz, jak bardzo cię kocham, możesz mnie nazywać swoim tatą — wyznał Kenan, ze wzruszenia zaszkliły mu się oczy.
— Wreszcie będę miał tatę! — wykrzyknął Teo z radością.
W dwie godziny potem obaj siedzieli na werandzie w domu Hakiego. Od morza dochodził plusk fal i powiew wiatru, który poruszał leniwie liśćmi kokosowych palm, które rosły wzdłuż plaży. Kenan popijając kawę z Hakim, z przyjemnością patrzył na psy, które natychmiast się polubiły, Teo rzucał im patyk, po który oba psy goniły, ale pierwszy przybiegał Hak. Teo nagradzał go garścią karmy, którą przywieźli.
— Pomówmy o twoich poszukiwaniach. Wężową wyspę wykluczyłbym z poszukiwań. Czasem to, czego szukamy jest pod naszym nosem — zagadnął Haki, który oderwał wzrok od bawiących się z chłopcem psów.
Kenan spojrzał uważniej na staruszka, który bezwiednie się uśmiechał i gładził ręką długą brodę.
— Co masz konkretnie na myśli? — zapytał Kenan, czując, że Haki wie coś, o czym nie chce mówić.
— Dobrze rozejrzyj się wokoło, tylko patrz nie oczami, ale sercem. Może ono ci coś podpowie.
— Czyżbyś dowiedział się czegoś o Inie? — Kenan postanowił drążyć temat, póki Haki chciał z nim rozmawiać. — Czuję, że coś przede mną ukrywasz. Nie rozumiem tylko po co, skoro i tak się wyda, tyle że później. Wiesz że jestem uparty i będę drążyć temat, póki do końca go nie poznam.
— Gdybym wiedział, pierwszy dowiedziałbyś się o Inie. Jest takie stare przysłowie: „Jeśli czegoś szukasz, najpierw rozejrzyj się wokoło siebie”. To właśnie miałem na myśli.
Kenan był pewny, że Haki trzyma w zanadrzu sekret, z którym nie chce się z nim podzielić. Przysiągł sobie jednak, że wyciągnie z niego to, choćby podstępem.
*