Wstęp
Zapytana, jakie marzenie dotychczas zrealizowałam, odpowiadam: jestem na czwartym roku studiów psychologicznych. Walczę codziennie z chorobą, uprzedzeniami i wykluczeniem społecznym. W życiu — podobnie jak w biznesie — liczą się sukcesy. Pewnie nie o takie chodzi, ale kiedyś wszystko wydawało mi się bez sensu. Właśnie wtedy znajoma powiedziała mi: „Czasami szukamy inspiracji daleko — w jakiejś bizneswoman czy celebrytce — a dla mnie to ty, Kasiu, jesteś inspiracją”.
Nigdy w ten sposób o sobie nie myślałam — że moja walka o życie, pracę, miłość i marzenie jest cokolwiek warta. W swoim krótkim życiu prowadziłam dwie firmy. Depresja psychotyczna rozwinęła się u mnie pod koniec pierwszych studiów. Z najlepszej studentki zmieniłam się w najgorszą, z atrakcyjnej dziewczyny — w upiora, z bizneswoman — w wariatkę, z narzeczonej i przyszłej panny młodej — w porzuconą, chodzącą porażkę.
Nie poddałam się! Kiedy miałam drugi rzut choroby, straciłam firmę. Doradzono mi wówczas, abym ze względu na zdrowie zamknęła biznes. Byłam wtedy załamana i nie oponowałam. Podczas trzeciego rzutu moje życie wydawało się bajeczne. Przystojny, elegancki, wykształcony narzeczony, wspólne planowanie ślubu i nagle… Suknia ślubna, sala, kościół i w ferworze przygotowań zmiotło mnie z planszy o nazwie życie. Psychoza była tak silna, że odkleiła mnie od mojego „idealnego” życia. Dla mnie zawsze priorytetem i wynikiem szczęścia było stworzenie rodziny. Aż tu nagle najbliższa memu sercu osoba mówi mi, że ja to nie mogę mieć rodziny i nieważne, że jestem dobrym człowiekiem… Tak naprawdę nic nie jest ważne, tylko to, że jestem chora i doświadczam kryzysu psychicznego. Nie wiem, skąd wzięłam wtedy siły, żeby odpowiedzieć: „Nie ty będziesz o tym decydował, nie jesteś Panem Bogiem!”. To było ostatnie spotkanie z byłym narzeczonym, który mnie porzucił. To był dla mnie koniec osobisty, zawodowy, rodzinny, praktycznie na każdym polu… Jednak odbiłam się od dna, bo na nim właśnie się znalazłam. Do dziś mierzę się z etykietką osoby „do niczego”.
Na pytanie, z jakimi przeciwnościami losu musiałam się zmierzyć, odpowiadam stanowczo, ale spokojnie. Przede wszystkim z chorobą, bardzo ciężką chorobą — depresją psychotyczną — która trzy razy przewróciła, zniszczyła i zdeformowała moje życie. A co było najtrudniejsze? Dziś, kiedy zadaję sobie to pytanie, wiem, że samoakceptacja, walka o moje marzenia, o wielkie idee. Zrozumiałam, że można wyjść z każdego g*wna. Nawet jeśli czujesz, że nic nie znaczysz — walcz. Marzę o tym, żeby dawać nadzieję, zapalać w ludziach światło, które choroba sukcesywnie próbowała mi odebrać. Spotkałam lekarza, który wmawiał mi, że jestem beznadziejnym przypadkiem i psychoterapia się u mnie nie sprawdzi. Drwił, że nie będziemy tworzyć nowej psychiatrii, że nigdy z tego nie wyjdę, że przecież mogę być fryzjerką (nie mam nic do fryzjerek, ale ja nie umiem i nie lubię robić fryzur). Pamiętam ten wyraz twarzy i kpinę w głosie, kiedy mówił, że moja walka jest bezcelowa, a charakter mam jak Maryla Rodowicz (do dziś nie wiem, o co mu chodziło…).
Zaczęłam świadome poszukiwanie dobrego lekarza, człowieka ludzkiego — najpierw człowieka, potem lekarza. Znalazłam doktora specjalistę psychiatrii i psychoterapeutę w jednym. Zawsze partnerski, zawsze zwracający się do mnie z wielkim szacunkiem. Kiedyś powiedział nawet z błyskiem w oku: „Możesz wszystko”. Wtedy uwierzyłam, zaufałam mu i mojej terapeutce, którą również znalazłam za drugim razem. Ona też traktuje mnie podmiotowo i po partnersku — nie umniejsza mi, a raczej widzi we mnie coś więcej niż tylko chorobę, która de facto mnie nie definiuje. Musiałam też przepracować pobyt w szpitalu. Etykiety, autostygmatyzacja, wstyd, poczucie winy. Jak to możliwe, że ja — dobrze zapowiadająca się, najlepsza na roku studentka ze stypendium naukowym — „upadłam tak nisko”?
Co stanowi moją motywację? Co takiego motywuje mnie, napędza do działania? Na pewno świadomość, że co czwarty Polak czy Polka ma podobne problemy zdrowotne jak ja. Marzę o tym, by jako przyszła psycholog dawać przykład, siłę, nadzieję ludziom, którzy tego pragną. Myślę, że wtedy świat stałby się odrobinę piękniejszy. Co mi pomaga? Chcę się podzielić z Tobą moim osobistym nawykiem, zwyczajem, umiejętnością, podejściem, które pomaga mi działać na co dzień. To przede wszystkim otwarta głowa. Mimo fobii społecznej — walczę i wychodzę do ludzi. Zgłaszam się na różne szkolenia, warsztaty, poszłam na studia psychologiczne pomimo dezaprobaty dalekich krewnych. W ich mniemaniu mam słabą konstrukcję psychiczną. Nie mówią o tym, ale teraz wiedzą, że zrobiłam dobrze, po cichu nawet mnie podziwiają. Ja już wtedy niepewnie, aczkolwiek z nadzieją myślałam, że wrażliwość, empatia i doświadczenie są moim ogromnym zasobem, a nie przeszkodą. Jeśli miałabym dać najcenniejszą życiową czy biznesową poradę, powiedziałabym to, co wszyscy: za cholerę się nie poddawaj. Doświadczaj. Porażka to tylko informacja zwrotna, tak zwany feedback.
A na koniec tego obszernego wstępu chciałabym się zwrócić do osób, które chcą spełnić swoje marzenia. Pamiętaj: jesteś wystarczający/wystarczająca. Nieważne, czy nosisz rozmiar XS, czy XL — już dziś jesteś pięknym człowiekiem. Twoje doświadczenie życiowe to Twoja siła, a porażka to tylko informacja zwrotna. To, co inni widzą jako przeszkodę, Ty postrzegaj jako zasób, rozwiązanie, moc!
23.08.2023 r.
Katarzyna Łaska
Blisko siebie? Czy Ty w ogóle jesteś?
Czy ze mną coś jest nie tak? Po co idziesz na terapię? Wyjdź gdzieś, weź się w garść. O G A R N I J S I Ę!!!
Ja, idąc na terapię, szłam coś naprawić, może coś zmienić. Pracuję w nurcie Gestalt. Jednym z założeń tego paradygmatu jest paradoks zmiany: dopiero gdy w naszym życiu pojawia się miejsce na samoakceptację, dochodzi do dobrowolnej i samoistnej zmiany. Jak napisała Regina Brett: „Jesteś cudem do odkrycia, a nie błędem do naprawy” . Ja, od kiedy pamiętam, myślałam, że już zawsze będę czuć się jak „coś uszkodzonego”, odbierałam sobie podmiotowość, myślałam o sobie jak o maszynie do wykonywania zadań. Empatii i zrozumienia dla samej siebie było we mnie mało, może nawet nie było wcale. Od zawsze patrzyłam na świat przez pryzmat tego, co powiedzą o mnie inni. Może wstyd się przyznać, może to bardzo odjechane, ale bardziej dbałam o innych niż o własny komfort życia i bycia. Byłam dla kogoś, niekoniecznie dla siebie. Każde słowo nawet dziś dużo mnie kosztuje. Z zamysłem perfekcjonistki uważałam, że każde zdanie powinno być „ułożone, skrojone na miarę”… Na miarę czego? Moich oczekiwań, przekonań, błędnych blokad czy może aspiracji, żeby dorównać innym albo im zaimponować?
Całe życie mierzyłam się z tym, że czegoś mi brakuje. Nie żyłam w obfitości, w ogóle nie żyłam, tylko wegetowałam. Zastanawia mnie po co. Często myślę o tym, jak bardzo zapętliłam się w swoim życiu. Jak chomik w kołowrotku przechodziłam od zadania do zadania, ciągle szukając aprobaty, tej społecznej czy rodzinnej. Brakowało mi zawsze bujniejszych włosów, bielszego uśmiechu czy bardziej kolorowych paznokci. Czułam się niedoskonała, a chciałam być idealna, udowadniać, że daję radę, mimo tych wszystkich przeciwności losu. Czułam się niezrozumiana przez samą siebie i przez tłum otaczających mnie ludzi.
Na każdym etapie życia stawałam się inna. W szkole średniej byłam śmieszkiem, komikiem, zabawiaczem. Śmiechem przykrywałam swoją depresję i brak samoakceptacji. Wszystko potrafiłam obrócić w żart, ale kiedy nadeszła chwila refleksji nad samą sobą, zdałam sobie sprawę, że nie jestem z tej mojej „śmieszności” dumna. Uciekałam w fantazję, gdzie wszystko było radosne, wesołe i kolorowe. Chciałam naprawiać świat i bronić słabszych, tych „mniej fajnych”, bo sama się taka czułam. Utożsamiałam się z rolą ratownika, czasem ofiary. Była też we mnie rola z trójkąta Karpmana — kat. Dziś bardzo mi wstyd za moją buntowniczą postawę… Gdzie potrafiłam się bronić. Kiedy ktoś mnie atakował, odpowiadałam atakiem, bo agresja słowna budzi z drugiej strony to samo — zło. Tak było… A jak jest dziś?
Dziś już nie żyję przeszłością, a wyciągam z niej wnioski. Staram się żyć tu i teraz, nawet w tej chwili czerpię ogromną radość z tego, że mogę pisać. Włączył się we mnie pewien rodzaj wdzięczności zmiksowanej z wrażliwością. Po terapii, po modlitwach czułam się coraz bardziej wysłuchana i lekka jak piórko. Potrzebowałam uciszyć w sobie ten ogromny krzyk rozpaczy. Bólu, którego do dziś nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć. Cierpiałam mentalnie, chodziłam przygarbiona, ze spuszczonym wzrokiem, oczami wbitymi w podłogę. Wygięta jak paragraf szłam przez to życie. Każdy dzień wyglądał tak samo, dni niczym się dla mnie od siebie nie różniły. Nieważne, czy padał śnieg, deszcz, czy świeciło słońce — w mojej duszy ciągle był niedosyt. Na tym chyba polega depresja, że do końca nigdy nie wiesz, co Ci tak naprawdę jest. Jak jeszcze do tego dołączysz poczucie winy, to wychodzi niezłe kombo.
To nie ma być jedna z tych mądrych książek. Tak naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek ktokolwiek to przeczyta… Chciałabym, żeby ta „rozmowa” ze mną pozwoliła Ci łagodniejszym okiem spojrzeć na swoje „ja” i na to „ja” innych ludzi. Tak łatwo jest nam kogoś ocenić. Przypiąć łatkę, etykietę, że ktoś jest taki czy siaki, że ma więcej albo mniej, że ta ładna, ta mądrzejsza, a ta najbrzydsza z nich. Ja już dawno skończyłam z tym skalowaniem, porównywaniem się do innych. Może to banał, ale ja w to wierzę: każdy z nas jest wyjątkowy, każdy z nas jest cudem; pytanie, czy to dostrzegamy. Czy każdego dnia z miłością osobistą podchodzimy do swoich błędów, porażek. Czy chcemy doświadczać życia, czy wystarczy nam, że się nie wygłupimy…
Zawsze szłam pod prąd. Pamiętam, jak kiedyś miałam w głowie taką piękną ideę, że social media przybierają bardziej ludzką twarz. Otworzyłam się na jednym z portali społecznościowych, wszyscy moi znajomi mogli obserwować, jak otwieram się na temat swojej choroby. Mówiłam z trudem, ale otwarcie o moich trzech kryzysach psychicznych, mówiłam o pracy nad sobą, o poczuciu odpowiedzialności, żeby jak w sztafecie podawać sobie światło nadziei. Nie wiem, czy taki świat mógłby zaistnieć, ale na poziomie serca wiem, że każdy z nas pragnie być tym, kim jest, i zostać za to docenionym. Czasami to, co piszę, wydaje mi się mega odjechane, wydumane, ale to nie jest książka, którą chcę spełnić Twoje oczekiwania czytelnicze. To swoista spowiedź, która ratuje mnie i wyrywa z prozy życia. Nagle uświadamiasz sobie, że nie masz pracy, a życie osobiste nie spełniła do końca Twoich oczekiwań. Wszystko idzie na opak. Masz wrażenie, że Twoje sny to istne „jumanji”. Walczysz codziennie i finalnie nic z tego nie masz. Jesteś wciąż dawcą, a nie partnerem. Jak długo tak wytrzymasz? Jeszcze trzy lata temu myślałam, że można tak przeżyć życie. Dziś wiem — przynajmniej tak czuję, że wiem — czym jest smak prawdziwego spokoju i szczęścia, stabilności, harmonii i zaufania nie tylko do partnera, ale też do samej siebie.