E-book
7.88
drukowana A5
24.8
WRESZCIE SŁYSZĘ SIEBIE

Bezpłatny fragment - WRESZCIE SŁYSZĘ SIEBIE

Opowieść o ciszy, która w końcu zaczęła mówić


5
Objętość:
65 str.
ISBN:
978-83-8431-296-4
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 24.8

PROLOG

Nie wiem, czy to historia o mnie, czy o kimś, kto próbował być mną.


Bo przez lata zakładałem maski. Twardy. Silny. Opanowany. Ale pod spodem był ktoś inny — chłopiec, który nauczył się nie przeszkadzać, nie prosić i nie czuć za dużo. Dziś ten chłopiec we mnie wciąż żyje. Tylko rany zamieniły się w blizny, a blizny — w pytania, na które nikt poza mną nie zna odpowiedzi.


Z biegiem lat nauczyłem się funkcjonować. Skutecznie. Cicho. Tak, żeby nie zawadzać. Żeby nie być ciężarem. Żeby wszystko działało — biznes, codzienność, ja sam. Ale im bardziej wszystko działało na zewnątrz, tym bardziej gasło coś wewnątrz.



Nie chodzi o dramaty. Nie będzie tu wielkich scen. Raczej szept niż krzyk. Moment, w którym stoisz na środku znanego ci świata… i czujesz, że nic w nim nie jest twoje.


I właśnie od tego miejsca zaczyna się ta opowieść. Nie od sukcesu. Nie od upadku. Od pustki, której nie dało się już zagłuszyć.


Jeśli czytasz to i coś w tobie drgnęło — może też próbowałeś być kimś, kto miał wszystko ogarniać. Kto nie płacze. Kto zawsze daje radę. Może i ty nosisz w sobie kogoś, kogo dawno nie słuchałeś.


Ja właśnie zacząłem słuchać. I to wszystko, co tu znajdziesz, to nie odpowiedzi. To echo. Ciche, ale prawdziwe.

ROZDZIAŁ 1 — Cicho

Nie wydarzyło się nic wielkiego.

Nie było krzyku, wypadku, żadnego „punktu zwrotnego”, który mógłby potem dobrze wyglądać na kartkach książki. Był zwykły dzień — z tych, które mijają, nie zostawiając daty w pamięci.


Obudziłem się za wcześnie, jak zwykle. Z tym stanem w środku, który nie ma imienia. Pół–niepokój, pół–zmęczenie. Leżałem chwilę w ciszy, słuchając, jak wszystko we mnie już działa, zanim jeszcze zacznie się dzień. Myśli, kalkulacje, scenariusze. Wszystko grało. Tylko ja — nie.


Patrzyłem w sufit i po raz pierwszy od dawna zrozumiałem, że nie chcę tak. Nie wiedziałem jeszcze, jak chcę, ale wiedziałem, że nie tak. To było jak przesunięcie ciężaru. Delikatne, ledwo zauważalne. Ale wystarczyło.


Nie powiedziałem tego nikomu. Wstałem. Zrobiłem to, co zawsze: kawa, prysznic, lista rzeczy do ogarnięcia. Z boku wyglądałem dokładnie tak samo jak dzień wcześniej. Tylko że tamten dzień był ostatnim, w którym udawałem, że wszystko gra.


Tego poranka zrozumiałem, że cisza, w której żyłem, nie była spokojem. Była ucieczką.

I chyba właśnie od niej wszystko się zaczęło.


Wieczorem nie włączyłem niczego, żeby zagłuszyć. Żadnej muzyki, żadnych filmów, żadnego „muszę jeszcze tylko”.


Usiadłem w milczeniu. Z kubkiem kawy z mlekiem. Nie za mocna, nie za słaba. Dużo cukru, żeby zakryć gorycz. Jak zawsze. Tylko że tym razem pierwszy raz naprawdę czułem jej smak.

ROZDZIAŁ 2 — Program

Nie chodzi o konkretny moment. Raczej o mechanizm.

Bo choć trudno mi dziś wskazać, kiedy to się zaczęło — wiem, że trwało długo. Całe lata. A może całe życie. Nie wybierałem tego programu. Po prostu się uruchomił. Sam. Jakby ktoś ustawił go dla mnie.


Działał świetnie.

Z zewnątrz — wzorowo. Byłem punktualny, odpowiedzialny, zorganizowany.

Działałem. Odhaczałem. Reagowałem, jak trzeba. Przewidywałem więcej, niż ktokolwiek wymagał. Byłem wszystkim, czego oczekiwano. Poza sobą.


Bo w tym wszystkim nie było mnie.

Była rola.

Była funkcja.

Było „muszę”, „trzeba”, „wypada”.


Wszystko miało sens. Tylko ja byłem bez sensu.


To nie było złe życie. To było dobrze zaprogramowane życie.


I długo myślałem, że właśnie o to chodzi. Że sukces to milczenie emocji. Że spokój to brak konfliktów. Że dojrzałość to umiejętność niepotrzebowania nikogo.


I tak trwałem.


Nie czułem się źle. Po prostu nic nie czułem.

I tylko czasem coś się zacinało.

Jakby program próbował uruchomić plik, którego już nie było. Jakby jakaś część mnie została gdzieś daleko i teraz domagała się dostępu.


Ale nie było na nią miejsca. Nie w grafiku. Nie w planie. Nie w roli, jaką grałem.


Czasem wydawało mi się, że jestem w tym dobry.

W tym nieczuciu.

W tej logice.

W odklejeniu od siebie.


Potrafiłem zorganizować wszystko.

Z wyprzedzeniem, bezbłędnie, bez rozproszeń.

Umiałem być, kim trzeba. W każdej sytuacji.

Rozpoznawałem nastroje, przewidywałem pytania, wyłapywałem niebezpieczeństwa, zanim ktokolwiek je zauważył.

Byłem gotowy. Zawsze.

I nikt nie widział, że koszt tej gotowości płacę tylko ja.


Nie pokazywałem zmęczenia.

Nie prosiłem o pomoc.

Nie dawałem znać, że coś boli.

Nie chciałem być ciężarem.

Nawet dla siebie.


To był program.

Nie system operacyjny — bardziej jak filtr, przez który przepuszczałem wszystko: relacje, decyzje, emocje.


„Jak to wygląda?”,

„Czy to się opłaca?”,

„Czy będzie z tym problem?”,

„Czy mogę coś zrobić lepiej?”.


Ale nie było tam pytania: „Czy ja tego w ogóle chcę?”.


Bo nie wiedziałem, czego chcę.

I może to właśnie było najgorsze — nie czuć bólu, tylko pustkę.

Nie wiedzieć, co boli, bo całe życie nauczyło mnie tego nie sprawdzać.


Byłem jak ktoś, kto ma dostęp do każdego narzędzia… oprócz siebie.


To, co kiedyś było strategią przetrwania, stało się moją codziennością.

Nie zauważyłem, kiedy przestałem oddychać głęboko.

Kiedy wszystko zaczęło być „do załatwienia”.

Kiedy każda relacja stała się zadaniem.

A każda emocja — przeszkodą do usunięcia.


Miałem na wszystko sposoby.

Na zmęczenie — działanie.

Na niepokój — plan.

Na chaos — kontrolę.

Na ludzi — dystans.


I to działało. Do czasu.


Bo w końcu przyszły dni, kiedy miałem już wszystko „ogarnięte” — a mimo to czułem się jak pusty pokój.

Sterylny. Bezpieczny. Cichy. Ale też… zimny.

Jakby wszystko było „w porządku” — tylko mnie w tym nie było.


Zacząłem łapać się na tym, że nie wiem, co czuję.

Nie dlatego, że to zbyt trudne.

Tylko dlatego, że za długo trenowałem, żeby nie czuć nic.


I wtedy dotarło do mnie coś, czego długo nie chciałem przyznać:

że cały ten program, który miał mnie chronić… już mi nie służył.


Że wszystko, co zbudowałem, może być solidne — ale to nie znaczy, że moje.

Że nie chodzi już o to, by przetrwać.

Chodzi o to, żeby wreszcie żyć

ROZDZIAŁ 3 — Nikt nie przyjdzie

Nie wiem, kiedy dokładnie to zrozumiałem, ale było to wcześnie. Może miałem dziesięć, może dwanaście lat.

Zawsze coś się działo, ale nikt nie przychodził. Nikt nie pytał, czy daję radę. Nikt nie mówił: „Pokaż, pomogę”. Z czasem przestałem tego oczekiwać. Potem przestałem tego potrzebować. A przynajmniej tak mi się wydawało.


„Nikt nie przyjdzie” — to nie była myśl, to było przekonanie. Ciche, głębokie, wpisane w każdy dzień.

Jeśli coś trzeba było zrobić — trzeba było to zrobić samemu.

Jeśli było trudno — trzeba było się zacisnąć.

Jeśli bolało — nie było komu powiedzieć.

Więc się nie mówiło.

Przetrwanie było cichą kompetencją. Bez języka. Bez świadków.


Pamiętam taki dzień. Jechałem rowerem, coś źle weszło na krawężniku i spadł łańcuch. Zatrzymałem się.

Patrzyłem na to, brudząc ręce smarem, nie bardzo wiedząc, co dalej. Nie miałem jeszcze tych umiejętności, które dziś są dla mnie oczywiste. Miałem dziesięć, może jedenaście lat.


I wtedy zrozumiałem, że nikt się nie pojawi. Nie będzie nikogo, kto powie: „Poczekaj, pokażę ci, jak to się robi”.

Mama była za granicą. Tata… on miał wszystko w dupie.


Mieszkałem z babcią, która była dobra, ale nie była od tego.

Musiałem sobie poradzić sam.

Z tego rodzi się duma. Czasem toksyczna.

Bo przecież „radzę sobie”. Nie proszę o pomoc. Nie potrzebuję nikogo.

I przez lata to działa. Człowiek uczy się być samowystarczalny. Sprawny. Niezawodny.


Ale gdzieś w tle działa ten sam mechanizm: nie licz na nikogo, bo nikt nie przyjdzie.


Ta strategia nie przyszła z książek ani poradników. To była życiowa logika. Jakby świat powiedział: „Naucz się, bo nikt cię nie złapie, jak się potkniesz”.

I ja się nauczyłem. Przewidywać, wyprzedzać, zabezpieczać. Nie liczyć na wsparcie. Być przygotowanym na wszystko. A jeśli coś się wali — naprawić to po cichu, zanim ktoś zauważy.


To sprawiło, że dobrze planuję. Że jestem szybki w reagowaniu. Zawsze mam rozwiązanie. Nawet gdy nie wiem jeszcze, co się dzieje — organizm i głowa już działają. To daje siłę. Ale też wykańcza. Bo nie pozwala odpuścić. Nie pozwala usiąść i powiedzieć: „Nie wiem, nie potrafię, pomóż mi”.


W dorosłym życiu czasem słyszałem: „Czemu mi nie powiedziałeś?”, „Czemu się nie odezwałeś wcześniej?”.

A ja nie miałem odpowiedzi. Bo dla mnie to było oczywiste — że radzę sobie sam. Że nie chcę być ciężarem. Że nie wypada.


Mam tak do dziś: wolę ponieść porażkę i wyciągnąć z niej lekcję, niż skorzystać z czyjejś pomocy.

Coś we mnie mówi, że to bardziej „moje”, bardziej wartościowe, bardziej prawdziwe. Że jeśli coś osiągnę sam, nawet po piątej próbie, to znaczy więcej, niż gdyby ktoś mi podał rozwiązanie.

Nie dlatego, że nie ufam ludziom. Bardziej dlatego, że nie ufam, że coś dane bez wysiłku może być trwałe.


Problem zaczyna się później. Gdy pojawia się ktoś, kto chce pomóc — a ty nie potrafisz przyjąć tej pomocy.

Bo nie wierzysz. Bo nie umiesz. Bo „tak się nie robi”.

Albo gdy pojawia się moment, że nie da się samemu.

A ty nie masz języka, żeby poprosić. I nie masz w sobie zgody, żeby być słaby.

Bo słabość to nieprzygotowanie. A nieprzygotowanie to zagrożenie.


Dziś rozumiem, że ta samodzielność miała sens. Ratowała. Ale też zamknęła. Zbudowała mnie, ale też oddzieliła.

I żeby naprawdę być z kimś, trzeba odpiąć ten pancerz.

A to nie jest łatwe, gdy przez całe życie był częścią skóry.


Zdarza się, że ktoś mówi dziś: „Możesz mi powiedzieć, jak coś będzie nie tak”.

I we mnie uruchamia się coś automatycznego — grzeczny uśmiech, kiwnięcie głową, a potem i tak cisza.

Ale czasem, coraz częściej, odpowiadam: „Dzięki, powiem”. I próbuję.

Może nie od razu, może nie wszystko. Ale coś. I świat się nie wali.


„Nikt nie przyjdzie” — to już nie moja dewiza.

Ale wciąż czasem ją słyszę. Cicho. W tle.

I wtedy muszę sobie przypomnieć, że mogę kogoś wpuścić.

Że mogę być zmęczony. Że mogę nie ogarniać.

I że nie ma w tym nic złego.

ROZDZIAŁ 4 — Lekcje bez nauczycieli

Moja mama była kochana.

Tylko że straciłem ją zbyt wcześnie — nie przez śmierć, ale przez życie, które ją zabrało.

Najpierw przez ojca, który ją niszczył. Potem przez wyjazdy, przez samotność, przez ciężar, którego nie uniosła.

Z czasem znikała coraz bardziej — aż zniknęła prawie całkiem.


Nie musiałem ogarniać za dorosłych.

Musiałem stać się dorosłym, choć nie miałem jeszcze nawet pojęcia, co to znaczy.


Czasem wracałem do naszego mieszkania.

Na poddaszu starej kamienicy, gdzie wszystko było trochę krzywe, trochę zniszczone — ale wtedy to był mój świat.

Przechodziłem przez drzwi wejściowe do klatki — te same, w których zaledwie rok wcześniej pięścią stłukłem szybę, bo musiałem gdzieś upuścić ból, żal i bezradność.

Ten zapach — farby olejnej, typowy dla polskich klatek w tamtych latach — do dziś budzi we mnie wspomnienia.

Nie nostalgia, raczej ciężar.


Sąsiedzi? Byli.

Ale milczeli, kiedy ojciec bił mamę, a ja w myślach błagałem, żeby ktokolwiek zareagował.

Nie zareagował nikt.

Milczenie było głośniejsze niż krzyk.


Drzwi do mieszkania — ledwo trzymały się w zawiasach.

A za nimi… cisza.

Czasem ojciec z kochanką. Ale najczęściej — nikogo.


Mieszkanie było skromne. Nie mieliśmy wiele — za dużo kosztował nas styl życia ojca.

Ale był pokój, który mama sprytnie podzieliła meblościanką, żebym miał swój kąt.

I to właśnie moje rzeczy — te drobiazgi, do których byłem przywiązany — dawały mi złudzenie, że to jeszcze jest mój dom.

Że ja gdzieś należę.

Dziś wiem, że to było tylko złudzenie.

Ale wtedy… to było wszystko, co miałem.


Pamiętam zapach wilgoci, który dziwnie, absurdalnie, kojarzył mi się z domem i rodziną.

Nie było ciepła. Był chłód.

A jednak to był mój świat.


I kuchnia…

Kuchnia, w której mama gotowała najpyszniejsze obiady, jakie kiedykolwiek jadłem.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te chwile już nigdy się nie powtórzą.


Zamiast dzieciństwa — dostałem instrukcję: radź sobie.

Zamiast opieki — pustkę, którą nauczyłem się wypełniać samodzielnością, analizą, kontrolą.


Nie umiałem płakać, prosić, ufać.

Za to nauczyłem się przewidywać, planować, trzymać fason.

Nie dlatego, że byłem dojrzały — tylko dlatego, że nie miałem innego wyjścia.

ROZDZIAŁ 5 — Głos, którego nie słyszysz

Nie wierzę w wizje. Nie wierzę w sny jako przepowiednie. Ale wierzę w mózg. W jego zdolność do analizowania rzeczy, których sami nie dostrzegamy. W to, że łączy sygnały, których nie umiemy nazwać — ciche napięcia, ukradkowe spojrzenia, drobne zmiany w tonie głosu, które zbierają się w jakąś całość.

I czasem ta całość przychodzi do nas w formie snu.


W moim przypadku wracały dwa. Dwa koszmary, które odcisnęły się tak mocno, że pamiętam je do dziś — obrazy, emocje, miejsca. Jakby mózg próbował mi coś powiedzieć.


Pierwszy: spadam z wieżowca. Lecę w dół, z przerażeniem w każdej komórce ciała. Jestem pewien, że to koniec. Czuję wiatr, ciężar ciała, bezradność. Ale kiedy uderzam o ziemię… nie ginę. Odbijam się na nogach. Wstaję. Żyję. Zdezorientowany, ale cały.


Wtedy jeszcze nie rozumiałem. Ale później przyszło życie. I rzuciło mnie z wysoka — nagle, brutalnie. Byłem pewien, że się nie podniosę. A jednak — odbiłem się.


Drugi sen: jestem dzieckiem. Sam. W obcym miejscu. Szukam rodziców, ale nigdzie ich nie ma. Tylko obcy ludzie, którzy mijają mnie obojętnie. Płaczę, krzyczę — ale nikt nie reaguje. Jakbym nie istniał. Jakbym był niewidzialny.

Ten sen wracał. A potem wydarzyło się coś, co sprawiło, że naprawdę poczułem się jak to dziecko — opuszczony, niewidzialny, samotny w tłumie.


To nie były zwykłe sny. Dziś wiem, że to, co się śniło, miało sens — nie magiczny, ale biologiczny.

Mózg w czasie snu nie śpi całkiem. W fazie REM przetwarza emocje, porządkuje wspomnienia, symuluje możliwe zagrożenia. Neurobiolodzy mówią, że sen to przestrzeń treningowa dla emocji — jakby podświadomość ćwiczyła reakcje na to, co może nadejść. Nie żeby przewidzieć przyszłość, tylko żeby zbudować odporność.


To nie były wizje. To były scenariusze awaryjne. Rehearsal. Mój mózg, który wiedział więcej niż ja — nie dlatego, że był prorokiem, ale dlatego, że widział i analizował wszystko, czego nie chciałem widzieć świadomie.


Te sny mnie nie przygotowały. Nic nie mogło. Ale może dzięki nim, gdy przyszło najgorsze, nie zostałem całkowicie zaskoczony. Może dlatego nie pękłem od razu.


Nie miałem gotowego planu. Nie byłem silny. Ale znałem już ten stan. Znałem to uczucie.

Kiedy dziś patrzę wstecz, widzę w tym paradoks: to, co mnie wtedy przerażało, stało się później moją poduszką bezpieczeństwa. Bo choć koszmar, to jednak znajomy. A to, co znane, łatwiej przetrwać.


I może właśnie dlatego — przetrwałem.

ROZDZIAŁ 6 — W ogniu ukształtowany

Niektóre dzieci uczą się życia w cieple, przy miłości i zaufaniu.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 24.8