[Słowem chciałbym Cię przywitać]
Słowem chciałbym Cię przywitać
Na mą postać wiernie padłą
Nie odpowiem na 100 pytań
Odpowiedź tu znajdziesz żadną
Każdy może tędy przejść
Każdy kto zgubiony w świecie
Tu okropna wiedzie wieść
Przez nią w drogę ruszać będziesz
Tutaj jedno poznasz braktu
Czas nikomu nie da spadku
Czas nie skończy się nie w porę
Potwór zawsze jest potworem
Tym potworem żem ja sam
Z takiej strony siebie znam
Nie ma w świecie i poczwary
Co by gorsze gotowała czary
Nie ma w świecie większej zgrozy
Nikt takowej nie ułożył
Wiersze pluć
Nie znajdziesz mnie tam
Gdzie bywałem
Już od dawna nie wędruję
W tamte strony
Niepozornie marne życie
Zmarnowałem
Mimo starań ten tonący
Utopiony
Grzechem byłoby nad sobą
Płakać
Kiedy brak ochoty znowu do
Przeżycia
Kiedyś młody Janek
Życie łapał
Kiedyś było inne, dziś jest
Dzisiaj
Nie zmówię dziś pacierza
Bo i po co
Lecz nie będę też zamawiał
Dla się miejsca
Choć tak spieszno się zakopać
Każdą nocą
Nie usłyszę w cudzych ustach
Swego wiersza
Bursztynowe plaże
Też nie dla mnie
Ani pokój w hoteliku
W Wiśle
Z taką gębą Cię wołają
Chamie!
Urząd też dodatku
Tu nie przyśle
W konsekwencji bycia
Samym sobą
I w następstwie bycia
Sobą samym
Znów nie mogę być
Inną osobą
Tak za życia w cztery ściany
Pogrzebanym
W konsekwencji życia
Dzień po dniu
Ugięty pod każdą stroną
Świata
Mogę w ten monitor
Wiersze pluć
W urzędach już zabrakło dla mnie
Kata
Tararararara
Parararararapa
Tarararararara
Paraparaparapa
Wreszcie
Wracam wczorajszą nocą
Na skrzydłach północy
Która wciąż świeci ślepo
Na pousypiane serca
Nie porywa ich dźwięk
Który lekkim deszczem
W bezchmurny półksiężyc
Opada na balkonowe kafelki
I drażni szybę w oknie
Sam na stałe
Z ciemnością, która wciąż
Wyciąga po mnie ręce
Kalecze własny umysł
Niedopracowanym tchnieniem
Pozbawiam się uroku
I ładu, bo tak przecież
Łatwiej żyje się wśród śpiących
Osamotniony
Daleko od morskich
i oceanicznych łowisk
Wędkuję nad marną rzeczką
Która teraz
W środku zimy
Tylko straszy zmarzliną
Nie poddawaj się
Krzyczą do mnie Ci
Którzy jeszcze wierzą w marzenia
Którzy jeszcze je mają
Wreszcie stanę
Przed obliczem
W które patrzeć nie można
Zaleje się łzami
I spadnę w przepaść
Tam gdzie moje
Nieuniknione miejsce
Wśród tych
Którzy przegrali swe życie
Myślę sobie:
“Jeszcze oddychaj
Póki czas
Nie nakazał Ci kończyć”
Dlatego piszę te słowa
By wypełnić mój świat życiem
Milczenie
Między Bogiem a prawdą
Pozostaje nazbyt dużo
Tę przestrzeń trzeba przecież
Jakoś zagospodarować
Nie ma czynów ostatecznych
Rzetelnych i właściwych rozwiązań
Są tylko chwilowe
Tymczasowe wahania
Słowem budujemy
Dajemy nim życie
Depczemy nadzieję
Niszczymy światy
Nim tworzymy ideały
Niemal prawdziwe
Regionalne bóstwa
Gdzie podziała się Wieża Babel
Gdy trzeba znów
Zalepić usta człowiecze
Gdy znów
Tłumaczymy się
Na wszystkie sposoby
Jeśli pragniesz wreszcie
Naprawdę poznać Boga
Zacznij milczeć
Bo On powiedział już
Wszystko co trzeba
Tymczasem
Chce być silny i uparty
Jak czas
Ten, który nigdy
Nie poprzestaje na wysiłku
Który z sobie wyznaczonym rytmem
Wciąż dąży do spełnienia
Który pędzi do celu niespiesznie
I nie poprzestanie na ostateczności
Czas niepokorny, bezkompromisowy
Pewny swego i nieugięty w działaniu
Taki który przyspiesza
Wiedziony jedynie ciężarem swej woli
Nieograniczony i bezbrzeżny
Któremu nie można nic zarzucić
Pragnę być niepokorny jak małe dziecko
Marzyć jak młodzieniec
Być zdrowy i silny, jak wchodzący w dorosłość
Nie chcę znów być zgorzkniałym staruchem
Który nie kocha niczego
Poza swoimi przyzwyczajeniami
Być taki jak czas, który niczego się nie boi
Dokoła
Nie unikniesz czasów rozterki
Które względnie przygasłe
Wreszcie
Oblepią Cię dokoła
Otoczą zmarzliną
Zawiodą do dobrych czasów
Dobrych, ale i takich
Których już nie będzie
Strzegąc ich nienaturalnego
Wyolbrzymionego piękna
Będziesz znów i znów
Wpadać w nieczułą zadumę
Tak to było
Ale już nie będzie
Tylko tak, stąpając
Po tym mizernie kruchym lodzie
Możesz albo wejść na brzeg
Albo wpaść w nieznane
Niby znasz te strony
Te wody
Te drzewa nad jeziorem
Teraz brzeg stał się
Bardziej stromy
A lód przyciąga
Jak podwodny wir
Wprost w dół
Nie szukam już spopielenia
Te pisajdła popisane kiedyś w końcu zeżrą mnie
Wciąż zaprzeczam w mych przeczeniach
Ta zaleta wątpliwości tworzy z mojej jawy sen
Nie mówię już: “do widzenia”
I staram się, by każdy problem nie przemieniać w wielkie G.
Wymieniam znaczki od niechcenia
Patrzę wokół siebie, by na pierwsze miejsce nie wszedł cel
A potem lecę w dół jak kopalniany koń
I ślepo wierzę w to. że jeszcze kiedyś wyjdę na powierzchnię
Pod zimną wodą przechodzą mnie dreszcze
Lecz wciąż pamiętam, jak gorąco może być w mieście
I wreszcie, nareszcie czuję się jak Palma w cieście
A ciepłe miasta tło tworzy pomarańczową tęczę
Tylko czemu już nie widzę jego piękna tak, jak kiedyś
Czemu po mej głowie wciąż łażą kilometry podziemi
Czemu jednym słowem nie można ludzi zmienić
A potem poprzewracany sen, z boku na bok
Szybko zmienia mi pozycję
Znów poplątany gdzieś
Nie potrafię ciągle jasno myśleć
I taki porzucony teść
Już nie czeka kiedy znów do niego przyjdę
Za złą wieścia idzie wieść
Że już trzeźwo nie potrafię myśleć
Choć skarlały w swoim duchu
Choć poddany pod rozsądek
Już nie umiem stary druhu
Znaleźć w tym tekście jakiś wątek
Więc zakończe go bez kropki
By ciągnęły za nim plotki
By przeskoczyć raz przez płotki
Na końcu każdej zwrotki
Słowa w zdania
Tak przerzucam słowa między zdania
Wrzucam je pod kontrast rozpoznania
Słowa, które budzą się po czasie
W gwarze ludzkich uczuć i hałasie
Te na skrzydłach i te pod pazuchą
Przedzierają się przez morza nogą suchą
Te podwodne i piekielne razem
Skryte w przepaść pod ruchomym włazem
Słowa, których chciałabyś codziennie słuchać
I te które szepczesz czasem mi do ucha
Słowa, których czasem żałujemy
Choć tak bardzo mówić ich nie chcemy
Wszystkie naraz i każde z osobna
Chowam w kieszeń zamiast sztabek złota
Kiedyś może, któreś z nich się przyda
Gdyby tak coś mogło się na dłużej przydać
Przyczyna
Zimą szukam szybko
Ostatecznych rozwiązań
Święta przyjdą zanim
Dobrze zdążę tu posprzątać
W mojej głowie pełno
Zakamarków poskrywanych
Nim rozwiążesz pęta
Lepiej przytknąć je do rany
Po zimie przyjdzie wiosna
Która czasem chłodem bije
Chyba kupię szalik
I podwiążę sobie szyję
Czapka też się przyda
Już po wiośnie tego lata
Chciałem mieć młodszego
Ale mam starszego brata
Bo zimową wiosną
Lepiej myśleć już o lecie
Już przestaje myśleć
Zanim znowu przyjdzie jesień
W końcu nie powabny
No i bezkompromisowy
Kupię sobie grzejnik
By podgrzewać tymi słowy
Gorąc też bić może
Nawet po zimowym lecie
Czapka nie pomoże
W mej podróży po tym świecie
Szalik podwiązałem
Już niestety na supełek
Zanim go rozwiąże
Znowu będzie ze mnie berek
Tak więc zimą tego lata
Znowu śpiewam tę piosenkę
Święta znów za pasem
Dzieci cieszą się prezentem
No i znów Mikołaj
Pracuje w nadgodzinach
Czemu tu znów śpiewam
Jaka tego jest przyczyna
W czarna wodę
Szczęście barwną grozą
Do mnie szczerze się uśmiecha
Pod skorupą morze
Zgarbionego dniem człowieka
Wśród wszystkich rozwiązań
Nie znajduje dobrych skutków
Co mi życie rozda
Gdy nie wpuszczam tutaj ludków
W swojej samotności
Czarno widzę we mnie strzygę
W dzień obgryzam kości
Nocą poszukuję przybłęd
Sam w żółtym pokoju
Wypisuję te głupoty
I nie zasnę znowu
Póki nie zarobię złotych
Dziecię patrzy na mnie
Jakby patrzeć już nie mogło
Może w końcu zaśnie
Jeśli w zamku zmienię godło
Zmiana ta życiowa
Dopomoże w urodzaju
Nim opadnie głowa
Pozłocona skutkiem żalu
Sam na sam z odbiciem w lustrze
Barykuję właz
W tym pokoju pełnym luster
Powykrzywiana twarz
Analiza wykazała
Żem tu ciągle sam
Człowiek w lustrze nie ma ciała
Nawet gdyby chciał
W moim świecie ciągle widzę