E-book
14.7
drukowana A5
59.07
Wpisani w pejzaż

Bezpłatny fragment - Wpisani w pejzaż


Objętość:
299 str.
ISBN:
978-83-8126-880-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 59.07

Januskas z Kamiennej

Od głównej drogi szybkiego ruchu prowadziła do wioski szeroka asfaltowo, szutrowa droga przepoławiając ją na nierówne części, lewą z odnowionymi jednorodzinnymi domkami otoczonymi zadbanymi ogródkami, ocienionymi starymi lipami zasłaniającymi wysokie wieże nieczynnej suszarni, opustoszałe budynki biur kombinatu i rząd kilkudziesięciu pustych silosów. Prawą oddzielone gęstwą krzewów śnieguliczki, rzędem topoli sypiących kłębu-szkami ‘cukrowej waty’, jednopiętrowe, opustoszałe domy byłych pracowników administra-cyjnych z przytuloną przybudówką spożywczo — przemysłowego sklepiku, oraz kasetonowy blok 10KV trafo poznaczony śladami pamiętnego pożaru, po którym dwa tygodnie bez prądu. Wzdłuż drogi, kilka pomalowanych na beżowy kolor piętrowych domów z czterema wejściami zwanymi czworakami i wszystkie podobne do siebie, jak tysiące pegeerowskich domów rozsianych po kraju. Wioska z szeroko rozlaną bagnistą rzeką — utrapieniem zarośniętą tatarakiem, zdrewniałymi szuwarami będącymi gniazdowiskiem nie tylko rzecznego ptactwa. Kiedyś na okres jednego lęgu zadomowił się tutaj będący pod ochroną, płowobiały orzeł błotniak, pogoniony z wygodnego legowiska przez wiejskich łobuzów. Od tego czasu nikt nie widział tych pięknych majestatycznych ptaków. Odleciały w stronę dalekich mokradeł i rozlewisk Biebrzy, albo Narwi, gdzie mogły spokojnie wychowywać potomstowo. W opuszczonym gnieździe znalazła legowisko para kwaczących kolorowych krzyżówek. Nikt ich nie przeganiał… do jesieni, gdy nad brzegami pojawili się członkowie koła łowieckiego „Cieciorka” rozstrzeliwując bezbronne kaczory, bataliony, cyranki i wszystko co podeszło pod lufę fuzji niedowartościowanych psychicznie myśliwych.

Na uboczu połączony przekopem z rzeką, staw — zbiornik na wypadek pożaru, zarośnięty po brzegach trzciną, olbrzymimi liśćmi łopianu i wszechobecnego chrzanu, wokoło walają się skorodowane puszki, dziecinny rower bez kierownicy, pogięta beczka po oleju i dziurawe wiadra. Do stawu wrzucano niepotrzebny nikomu złom i rupiecie, nikt nie myślał o ochronie środowiska — przyroda sama da sobie z tym radę — tłumaczyli ‘zielonym’ wtrącającym nie tam gdzie ich nie proszono. Porządek i czystość były tutaj (jeszcze) tematami tabu, fetor odpadów i dochodzący z chlewików smród zwierzęcych odchodów zwiewał wiatr na pola za rzekę. Słychać krzyki kąpiących dzieci zmieszany z trzepotem skrzydeł spłoszonych kaczek.

Za ostatnimi domami wioski niewielki plac z wyremontowaną remizą ochotniczej straży pożarnej zwieńczoną słupem przekaźnika radiostacji. Tuż obok prywatny spożywczo-chemiczny sklepik należący do głównej księgowej byłego kombinatu. Za drzwiami beczki kiszonych ogórków i kapusty, na regałach ocet i musztarda pomieszane z proszkami do prania i spożywcze artykuły. Na zapleczu skrzynki piwa, ekstra mocne, popularne EB, Łomżyńskie i wódka, której nie brakowało w żadnym pegeerowskim sklepiku. Licencje na sprzedaż alkoholu wydawano wszystkim — oprócz małolatów — wychodząc z niezapomnianego z czasów ‘komuny’ założenia; — pijanym narodem można swobodnie powodować. Tutaj nikt nie zamawiał Żywca albo Tyskiego, ale chleb trzeba było zamawiać dzień wcześniej. Bywało, szczególnie zimą, że nie dowieźli z miasta leżącego prawie za miedzą. Przy umownej granicy wioski umajona kapliczka Matki Bożej Pszenicznej, tuż obok dwie zabytkowe chałupy z ociosanych sosnowych stwołów z narożnym podcieniem pokryte poczerniałymi od starości strzechami z sitowia i trzciny — czego tutaj mnogość — oznaczone urządową tabliczką z orłem w koronie, oraz nieodłączne gniazdo bociana.

Wioska nie doczekała się, oprócz kombinatu i suszarni, ani knajpy ani kościoła znajdującego się w niedalekim Lipsku, Mońkach czy dalekim Goniądzu. Wioską rządziła zasiedziała od pokoleń rodzina, której ostatnim z żyjących przedstawicieli był urzędujący od trzech kadencji sołtys Wąsowicz mieszkający w starej drewnianej chałupie z przybitą dwoma hufnalami czerwoną tablicą z napisem: Sołtys. Za chałupą mizerny ogród ze „sławojką” i dwa, kopiaste sągi suszących się szczap drewna. Z dojazdem czy z dojściem z wioski do pobliskiej knajpy w Stawiskach także problemy, bo to rowerem daleko, wracało się często o zmroku, rower bez światła, bo dynamo dawno zepsute na nowe brak pieniędzy, więc musiały wystarczyć ślepia, które i tak w nocy niewiele widziały, zalane wysokoprocentowym roztworem wódki i piwa. W tej sytuacji dla spragnionych mocnych wrażeń pozostawał tylko mały spożywczy sklepik. Do wioski nie dochodziły odgłosy ciężarowych samochodów pędzących krajową w dobrej kondycji utrzymaną drogą E-65, ani sygnały dieslowskiej kolejki z dwoma sprzężonymi osobowymi wagonami pędzącej równolegle do szosy. Nie dochodził także smród, pamiętającej czasy króla Ćwieczka pracującej na ostatnim wydechu oczyszczalni ścieków wylewanych w biologiczne odstojniki, które spychane przyjaznym wiatrem kilka kilometrów przez dorodne lasy, wpleciony w zapachy żywicy macierzanki i polnych kwiatów, przefiltrowywał i rozmieniał na drobne traciąc na intensywności na tyle, że do wioski dochodził jak waniliowy aromacik.


Mieszkańcy Knyszyna i Trzechrzeczek, Jagłowa i siedlisk bez nazwy, wiosek rozsiadłych na rozlewiskach i wśród lasów, żyli od lat swoim zatęchłym i monotonnym życiem, pozbawio-nym widoków na świetlaną przyszłość malowaną kolorowymi słowami przez tych, co na górze, pragnących zbudować w kraju drugą Japonię, której wizja oddalała się coraz dalej w nieokreśloną przyszłość. Oni musieli tutaj żyć w realiach stąpając mocno po ziemi borykając z szarą codziennością. Tętniące kiedyś świńskim czy krowim życiem obory i chlewy nie rozbrzmiewały chrząkaniem, ani głębokim porykiwaniem niewydojonych na czas mlecznych krów, warkotem niezawodnych „Ursusów” czy wesołym klekotem pracujących w stodołach młockarni i miękkim jak jedwab szelestem przesypywanego przez sita ziarna. Paliwo osiągnęło poziom nieopłacalności wyjazdu na leżące odłogiem pola, wysiany kwintal pszenicy przynosił, zamiast zysku, same straty. Kartofle, marchew i cebula nie spełniały nowych europejskich norm tracąc na wartości, tym samym na opłacalności uprawy i hodowli. Mleczne krowy dające dotychczas tłuste, słodkie i pieniące przy udoju mleko, z którego w maselnicach wyrabiano piękne, żółte, twarde masło, zaczęły, o dziwo dawać od zaraz, coraz gorsze mleko, którego cena skupu spadała na łeb i szyję. Żyjący kiedyś zasobnie gospodarze spadli do poziomu chłoporobotników i dziadów wyciągających łapy po zasiłki z gminnej kasy, imając się wszelkich prac nie wymagających kwalifikacji i główkowania. Jak Bóg przykazał żyli biednie, ale żyli, lecz co to było za życie?

Chłopy, jedyni żywiciele rodzin, mieli wszystkiego nie tylko po dziurki w nosie zbierając przed sklepikiem, gdzie mydło, powidło i popularne piwo „Łomżyńskie” i trafiający tutaj, od czasu „Lech“, wino marki „Wino”, czyli popularne patykiem pisane i czysty, iluś procentowy, wypróbowany od lat dopalacz* do piwa, żeby łeb się kręcił i żeby było wesoło.

Nie było wesoło, nawet łeb nie miał ochoty się kołysać, pyskowali, pijąc na trzeźwo co było zjawiskiem nader ciekawym i zarazem bardzo niebezpiecznym z punktu widzenia porządku i ładu społecznego.

— Dopóki piją dla samego picia i ochoty, mamy spokój — tłumaczył burmistrzowi Gorczycy, szef Komendy Policji w Knyszynie — gorzej jak zaczynają pić na trzeźwo. Wtedy?

— To, co wtedy? — spytał wchodząc komendantowi w słowo zaniepokojony burmistrz.

— Wtedy zawsze coś się wydarzy — prorokował komendant znający życie i realia.

W chłopach, jak ciasto na drożdżach, rosło poczucie wyrządzonej im krzywdy podsycanej słowami chłopskich i pseudochłopskich działaczy, przelewało jak chlebowy zakwas w garnku rozgoryczenie z nowych panujących warunków zmuszających do wielu niestosownych ich zdaniem zmian, którym nie byli w stanie podołać, ponadto bali jak ognia w wypełnionej słomą stodole, więc pewnego dnia, krótko przed Zielonymi Świątkami, chłopy z okolicznych wsi postanowili zrobić rewolucję, czyli popularną zadymę. Na krajowej E-65 na skrzyżo-waniu z leśnym duchtem prowadzącym do leśniczówki schowanej w leśnej głuszy, na prostym jak strzelił odcinku drogi, pomiędzy Knyszynem, a Magnuszewem wyrosły żywe barykady wrzeszczących rolników, chłoporobotników i wiejskiej biedoty, której było wszystko jedno. Chłopska pikieta, dziesiątki chłopów ubranych w długie białe nogawice zapinane na drewniane kołeczki, czarne sukmany przepasane wełnianym pasem i kapelusze ozdobione krajką zablokowało drogę. Nad demonstrantami i zbiorowiskiem ciekawskich powiewają sztandary, chłopskie PSL-owskie chorągwie, nieliczne kościelne chorągwie i dziesiątki czarnobiałych transparentów. Na skrzyżowaniu radiowozy policji sprawnie i nie bez kłopotów kierującej ruchem na szosie zablokowanej pojazdami, ciągnikami, starym, wysłużonym czerwonym kombajnem „Bizon” i prawie nowym, niemieckim „Classem” sprowadzonym z Niemiec po cenie złomu, lecz jeszcze na chodzie. Nad tłumem unosiły się słowa nowej, chłopskiej pieśni brzmiącej początkowo niemrawo i koślawo. Nie można było zsynchronizować ciągnących się bez życia, rytmu, bez ładu i składu, wesołych słów z taktem strażackiej orkiestry.

— Każdy ch.. na swój strój — zdenerwował się nie na żarty dyrygent strażackiej orkiestry przykazazując zwiększyć obroty podczas wykonywania refrenu i wyszło zgodnie z oczekiwaniem tamburmajora, jak na defiladzie, skocznie pod takt bębna, marszowo z jajami.

nim zagłębisz w ziemi pług,

którą świętym krzyżem znaczysz

by poświęcił Twój trud Bóg

do którego co dzień płaczesz

pomyśl o Tych, co przed Tobą

przez stulecia tak czynili

chłopski znojny nieśli trud

by dostatnio wszyscy żyli


lecz, gdy zagra krzywy róg

ten szczęśliwy, szczerozłoty

porzuć walkę, chwyć za pług

tak Wam dopomóż Bóg


nie zgnębili nas Prusacy,

wielu więzień lochy znamy

Manifesty i Uchwały nasze życie wytyczały

kołchoz ziemię zabierał

zła komuna nas gnębiła

dla nas jedna rola była,

by dostatnio reszta żyła

dzisiaj zamiast orać, siać,

plony zbierać, życiem cieszyć,

znów w pikietach trzeba stać

i do walki… z bratem spieszyć


lecz, gdy zagra złoty róg

ten szczęśliwy, szczerozłoty

porzuć walkę chwyć za pług

tak Wam dopomóż Bóg

Później była „Rota”, „Boże coś Polskę”, przemowy działaczy, hasła i parole, znowu pieśń chłopów i zapadła cisza, tylko przez skrzyżowanie z leśnym duchtem, wzdłuż sześćdziesiątki-piątki, płytkiego rowu, obok chaty stojącej przy samej krawędzi drogi, przystanku PKS-u i kępy pachnących krzewów dzikiej róży, przetaczał się wolno żywy walec chłopskiego gniewu i frustracji. Na szosie w obydwie strony od rozjazdu z leśnym duchtem, zablokowanego przez rozkrzyczany i demonstrujący tłum, utworzył się kilkunastokilometrowy zator samochodów osobowych, dostawczych furgonetek z szalejącymi akwizytorami i goniących uciekający czas po drogach całego kraju, ciężkich TIRów z przyczepami z Białorusi i Polski, Ukrainy i nawet Litwy, chociaż nie po drodze im było. Zator ruszał wolno, zatrzymywał po kilku metrach, aby znowu w ślimaczym tempie w długiej rozgrzanej słońcem lawinie blachy, wśród warkotu pracujących na wolnych obrotach silników, pośród wyziewów gorących, śmierdzących spalin ruszać do przodu i ponownie stawać.

Nagle w mig zwinięto kościelne sztandary, chłopskie zielone chorągwie, niemo wołające „Chleba i pracy” kolorowe transparenty, kombajny i ciągniki blokujące skrzyżowanie zjechały w leśną drogę, rozkrzyczany tłum rozmył pomiędzy chatami niedalekiej wioski, strażacka orkiestra zapakowała do bojowych wozów odjeżdżając do remizy. Odjechały także czarne „Lancie” ludowych działaczy. Skrzyżowanie zalegały; sterta wysypanego ziarna do którego zleciało się nie wiadomo skąd, wszędobylskie ptactwo, wysypana z wywrotki kopa zeszłorocznych na wpół zgniłych kartofli, kolorowe ulotki, podarte gazety i rozdeptane niedopałki papierosów. Policjanci włączyli „koguty dając znak, że droga wolna, można jechać. Z obydwu stron wolno ruszyła zablokowana przez ponad dwie godziny kolumna pojazdów. Kierowcy TIR-ów przeklinali, „na czym świat stoi” panujące na drodze nieporządki, chłopską manifestację i niewinną w całej sprawie policję. Musieli nadgonić stracony czas znikający za wzniesieniami szosy.

*

Piaszczystą, nieuprawianą od lat wyjałowioną ziemię, gdzie oprócz metrowego zielska, kolczastych chwastów, piołunu, pachnącej miodem macierzanki i leczniczych ziół nic nie rosło, starzy rolnicy oddawali gminie w zamian za rentę, gmina dzieliła na wymiarowe działki sprzedając w ramach ogłoszonych (albo nie) przetargów pod budowę dacz i domków, nabywcom z dalekiego zakopconego Śląska, czy niedalekiej Warszawy. Januszko przekroczył zaledwie połowę lat wymaganych do otrzymania renty, miał na utrzymaniu rodzinę, ani grosza zasiłku, sprawne pozbawione już zrogowaceń dłonie i końskie zdrowie, więc w gminie nikt nie był zainteresowany propozycją oddania leżących odłogiem soczystych kiedyś czarnoziemów za państwową rentę. Podreptał w stronę plebani spodziewając słów pocieszenia oraz porady na temat kredytu pod zastaw gospodarstwa, lecz ksiądz prałat powiedział mu kilka gorzkich słów, zaprawionych dodatkowo bylicą, które wysłuchał w milczeniu stojąc przed wielkim stylowym biurkiem i ogromnym skórzanym fotelem z wysokim oparciem rzeźbionym w gdańskie herby. Ksiądz prałat zrugał go za lenistwo i nieprzestrzeganie przykazań — byś dzień święty święcił — ostrzegł przed życiem w grzechu i rozpuście, kazał przyjść w niedzielę po sumie i pożegnał zamaszystym znakiem krzyża nie podając mu ręki, co Januszko odczytał jak zły omen i zapowiedź kolejnych nieszczęść.

— Idź z Bogiem, synu. Tylko pamiętaj, że Pan Bóg przykazał uprawiać ziemię, aby przynosiła plony — tego Januszko z lekcji religii nie pamiętał — ziemie można zawsze sprzedać, ale bez ziemi będziesz niczym. Będziesz ostatni żebrak i śmieć z którym nikt nie będzie się liczył. Nikt! — grzmiał jak z ambony — Dzisiaj jesteś jeszcze bamber, chociaż bez zasiłku, ale zawsze bamber siedzący na kilku hektarach wyjałowionej, lecz dobrej ziemi. Jutro, jak sprzedasz ojcowiznę, możesz być żebrak — powtórzył wymownie ksiądz prałat wypychając Juraszka delikatnie za drzwi gabinetu

— Zapamiętaj to sobie chłopie i idź z Panem Bogiem.

Wychodząc z plebani, trafił na znajomka z Czechowizny idącego niepewnie całą szerokością chodnika, chociaż do południa jeszcze daleko, z którym poszli do znanej z najlepszej reputacji zadymionej, śmierdzącej zapachem piwa i gotowanej kapusty, knajpy o regionalnej nazwie „U Łemka” na Łomżyńskie z pianką. Znajomek, tak jak i Januszko bez pracy, bez zasiłku, bez perspektyw na lepsze życie, imał się wszelkich prac na czarno, żył z dnia na dzień, wystawał z kolesiami na skrzyżowaniu ulicy oparty o barierki odgradzające od ruchliwej ulicy, czekając na okazję lekkiej, najlepiej niebrudzącej rąk pracy albo wypicia wzmocnionego piwa aby odgonić smutki i czarne myśli. Przeliczył drobniaki stwierdzając, że wystarczy na PeKaS nie zastanawiając, co przyniesie jutro, zaprosił znajomka na wzmocnione z pianką. Nie wystarczyło na PKS, więc wrócił do chałupy złapaną okazją, pokłócił z kobitą niezadowoloną, że znowu śmierdzi monopolem a sprawy renty nie załatwił.

— Toć jade. Wróce na wieczerz — zakończył prowadzoną donikąd kłótnię, wyprowadził z chlewa wyczyszczony do połysku rower i popedałował trzy kilometry przez wyjątkowo dzisiaj cuchnący las — Znowy spuszczaju… — stwierdził i wyraźnie przyśpieszył. Było trochę z górki.

Dojeżdżając do krzyżówki nie skręcił — jak obiecał Halinie, swojej ślubnej — w lewo w stronę Goniądza, ale w prawo do Moniek, dokąd mógł także dotrzeć na skróty leśnym duchtem, zredlonym leśnymi ciągnikami, karczownikami i zrywarkami po pokonaniu której czekał go jeszcze odcinek wąskiej, piaszczystej i wyboistej polnej drogi. Prowadząc rower mógłby dojść w godzinę wprost na siedlisko Januskasa z Kamiennej, ale dzisiaj chciał wypróbować nowe siodełko, sprawdzić czy nie będzie gniotło i uwierało? Nie miał także zamiaru pchać roweru w tumanach piaskowego pyłu, szczególnie dzisiaj, gdy żona wyprasowała mu białą koszulę z nonajronu* do której założył czarne wyjściowe spodnie i wyglansowane do połysku trzewiki. W gminie należało się pokazać, że mają do czynienia z bogatym gospodarzem na włościach a nie dziadem i byle kim. Deptał w ślimaczym tempie pedały swego starego „Rometa” pamiętającego czasy rozkwitu fabryki w Fordonie, uśmiechał do swoich, jako tako poskładanych myśli, ciepły wiatr czesał mu czarną czuprynę, ciągnął za sobą wstęgę zapachu dobrego tytoniu, piwa i czystej pospolitej zmieszanego z kolońską wodą przeklinając wyprzedzających go zbyt blisko wielkich ciężarowych samochodów, których podmuch powietrza odrzucał w stronę rowu albo wciągał pod przyczepę. Albo jedno i drugie. W samo południe wjechał do wioski od strony siedliska zawsze pełnego gwaru, krzyku i śmiechu wnuków bawiących się przy stodole zamienionej przez Januskasa na wozownię i graciarnię. Siedlisko wyglądało jak wymarłe niczym po przejściu morowego powietrza albo innego paskudztwa dziesiątkującego ludzi i zwierzęta. Nie było słychać psa szkolonego na lisy, wyczuwającego obcego na kilometry i jazgoczącego jakby go obdzierano ze skóry.

Z wszystkich trzech kominów rodzinnego domu nie unosił się nawet strzęp dymu, na wielkim majdanie porozrzucane, dziecięce zabawki, korodujący trzykołowy rowerek bez jednego koła, duży pluszowy miso po przeprowadzonej trepanacji czaszki, damski rower bez kierownicy, jeden dziurawy gumiak i niezgrabiane od tygodni śmieci.

— Kaj wszyskie? — zdziwił nie widząc żywej duszy.

Jadąc wokoło prowizorycznego ogrodzenia z okorowanych pni sosny, dziwił panującej wokoło ciszy, rozglądał na wszystkie strony i, chociaż nie należał do strachliwych, było mu niezbyt przyjemnie w gaciach. Nie zatrzymał przy chacie, nie zszedł z roweru przy leśnym domku dla letników, skręcił w stronę leżących na piaszczystej górce jednorodzinnych domów i dacz. Osiedle nie wyglądało na wymarłe z kominów unosił się jasny sosnowy dym świadczący, że żadnego morowego powietrza, a ponadto, że pora obiadu. Uspokojony przejechał do końca piaszczystej drogi, skręcił skrajem lasu na leśny ducht i już w szybszym tempie wjechał na polną drogę prowadzącą do centrum miasteczka. Spod szerokich opon zakurzyło pyłem osiadającym nie tylko na wykrochmalonej białej koszuli, wyglansowanych na połysk, czarnych trzewikach i odprasowanych na kant spodniach i nie pomogło zejście na pobocze porośnięte mizerną trawą. Per pedes, pchając ciężki rower przez piachy, było jeszcze gorzej, minął pustą zagrodę Januszewiczów zatrzymał na chwilę przy małym domu z czerwonej, zmurszałej cegły w którym mieszkał Mateusz, stwierdzając, że także żywej duszy. Minął ruderę jednorodzinnego domu w budowie, nowy dom Michaiła, który przed kilkoma miesiącami opuścił ten padół łez i niczego sobie kobitę, i znalazł prawie przy końcu pierwszej, tej gorszej części miasteczka niedaleko remizy i doczepionej do niej, placówki poczty, gdzie za okienkiem pani Olga. Przejechał obok dobrze zaopatrzonego, szczególnie w okresie wakacji i świąt, spożywczego sklepiku GS-u.

Druga część, ta bogatsza, oddzieliła się od biedoty umowną miedzą, pasmem asfaltowej szosy, wchodziła pomiędzy drzewa brzozowego lasku schodząc w stronę wielkie rozlewiska oraz spiętej kolejowym mostem rzeki ciągnącej pomiędzy równymi rzędami opłotków przy których wysokie, ogrodzona drewnianymi palikami, pomalowana na niebieskobiały kolor kapliczka Męki Pańskiej oraz zawsze otwarty zajazd „U Boluka”. Przed wejściem tłum mieszkańców obydwu części wioski.

*

Kiedyś — dawno, dawno temu i była to najprawdziwsza z prawd — rzekę w tym miejscu przepływano płaskodenką, czasami przechodzono lub przejeżdżało szerokim ale płytkim — w okresach suszy tylko po kolana — piaszczystym brodem. Rzeka ograniczona z jednej strony niewysokim brzegiem rozlewała szeroko w stronę piaszczystych, rzadko porośniętych sosnowym lasem i suchym jałowcem, połaci ciągnących w stronę dalekiej puszczy i dalej po północno — wschodnie krańce Podlasia. Płytkim brodem schodziły do wodopoju dzikie zwierzęta, skracali sobie drogę jadący do dalekiego Białegostoku kupcy z towarem, tędy uciekali także grasujący na trakcie zbóje gonieni po śladzie przez miejską straż z Goniądza i Kolna. Przez dziesiątki lat rozjechano i rozdeptano brzeg w szeroką, schodzącą do samej rzeki piaszczystą drogę. Dzisiaj obydwa brzegi, niezbyt szerokiej w tym miejscu, lecz głębokiej i bagnistej rzeki, odpycha od siebie wąski, dwupasmowy, betonowy wiadukt. Wtedy przy brodzie szeroko rozjechanymi kołami wozów, bryczek, kolasek, rozdeptanym nogami ludzi, zwierząt i domowego bydła pasącego po przeciwnej stronie, gdzie rozciągały się resztki soczystej podmokłej łąki, stała żydowska karczma zbudowana na prymitywnym fundamencie z polnych kamieni. Karczma „U Lejka” była solidną węzłówką z okorowanych sosnowych pni zbijanych drewnianymi tabelami, uszczelniona mchem zmieszanym z gliną, która przetrwała kilka wojennych zawieruch, lecz nie oparła się czasowi i przechodzącym tędy wschodnim wichurom. Pewnego dnia, straszna burza z towarzyszącym jej huraganem wyniosła karczmę pomiędzy wysokie sosny, porozrzucała po rzece, rozlewiskach i pobliskich bagnach. Dzisiejsza karczma z gipsowych bloczków, pełna przybudówek, schowków, drewutni, tancbudy przykrytej falistą płytą z pleksi o zapożyczonej z wielkiego miasta nazwie „Hades”, pozbijana z byle desek pomalowanych przerobionym silnikowym olejem, przykryta płaskim stropodachem, zwana z europejska Zajazdem, rozsiadła się daleko od rzeki i rogatek wioski oznaczonej białą tablicą z tłustym, czarnym napisem: Makolągwy. Gdyby nie ostry zakręt wąskiej, asfaltowej i pełnej dziur drogi porozbijanej przez pędzące przez wioskę TIR-y, możnaby zobaczyć drugą z tablic oznajmiającą, że tutaj właśnie przy leśniczówce, kończy się urzędowa, czyli administracyjna granica wioski zwanej w kolorowych folderach turystyczną atrakcją regionu. Nieurzędowa nie posiadała granic, nikt nie wiedział, gdzie się zaczyna i gdzie kończy. W lewo od szosy jak ości w rybie, rozchodziły się wydeptane ścieżki i piaszczyste duchty wchodzące pomiędzy stare i nowe zabudowania dochodzące do brzegu rozlewiska. Droga wchodziła w sosnowy las, pędziła z gwizdem lokomotyw wzdłuż pokrętnego kolejowego traktu Ełk — Białystok dudniła po kolejowym wiadukcie nad Biebrzą przepadała w parowach nad jeziorem i lasach idących w stronę Knyszyna.

Karczma stała obok słupa wysokiego napięcia w bezpośrednim sąsiedztwie poczerniałego ze starości krzyża otoczonego rachitycznymi krzewami bzu stojącego na rozdrożu żużlowej drogi. Po jakimś czasie, Karczmę wziął w pacht, Boluk, miejscowy autochton o duszy rozdartej pazernością, po części podlasiuk, po części białorusin jak zawieje albo, z kim się ma wątpliwą przyjemność? W odróżnieniu od strażackiej remizy, karczma, której nazwę zmienił na bardziej swojsko brzmiące „U Boluka” ma to do siebie, że jest otwarta od — do lub przez całą noc, szczególnie w tę najkrótszą w roku, związaną z rozpalaniem kupalnych ognisk, szukaniem kwiatu paproci i puszczaniem wianków. Z tymi wiankami to trochę przesada i tak, jak z tym kwiatem paproci, szukasz i nie znajdujesz, chociaż niektórzy mówili, że mieli szczęście.

Zimą w karczmie panował zupełny marazm, pod stropem wisiał zapach sfermentowanego piwa i smród palonej machorki czy innego świństwa dla którego nie było nazwy. Ruch w interesie był żaden, rosły jedynie zapisywane na borg kolumny cyfr i tajemniczych znaków: Pjoter 30 złote, Jusef odda trzy złote, albo narąbi drzewa, Natka 3xLeh+3/100 utfalacze, Jan 4xEB / skreślone czerwonym długopisem / na borgu 5xPPME, H+20xEB dla wsiech.

I tak dalej, linijka po linijce, kartka po kartce, rok po roku, w grubym, poplamionym i zmiętoszonym brulionie A-4 z zapisami z ostatnich czterech lat, poznaczonym niewpra-wnym, kulfoniastym pismem. Tajemniczy szyfr lub, jak kto woli, hieroglify wioskowego karczmarza oznaczały, że: Januskas oddał swój dług za cztery elbląskie, lecz nie wystarczyło na oddanie długu za 5 paczek „Ekstra mocnych”, których do czasu pierwszego zawału palił niezliczoną ilość. Z tym zawałem to także do końca nie było wiadomo, zawał czy tylko dychawica? Po kilku godzinach doszedł do siebie, a rano — dla Januskasa rano rozpoczynało długo przed wschodem słońca — przepedałował w dobrym tempie trzy kilometry przez las na wyrębisko. Trzeba przyznać, że miał wysublimowany smak na wszystko, co dobre, mocne i tanie, a do tego posiadał mazurskie podniebienie smarował często i obficie wszystkim, co miało chociażby posmak C2H5 OH, czyli prościej, popularnej i ogólnie dostępnej czyściochy.

W tym interesie obowiązywała jeszcze zasada wzajemnej uczciwości, oczywiście stosowana tylko i bez wyjątku w odniesieniu do stałych bywalców i okolicznych autochtonów, chociaż z tą uczciwością to także bywało rożnie i nie zawsze wszystko odbywało się fair i bezboleśnie, czego dowiodła historia Kaziuka, który do dzisiaj nie wstawił sobie górnych dwójek i trójek, i to nie ze strachu przed dentystą czy lenistwa, lecz z prozaicznego zdawałoby się powodu, jakim był brak pieniędzy na prywatnego zębologa. Prywatnego, bo Kaziuk już od dawna nie miał „kasy chorej”, przecież był bezrobotnym, bezdomnym dziadem i dawno powinien się był znaleźć w przytułku u św. Marcina czy św. Łazarza i nie powinien był zawracać głowy ZUS-owi, mającemu wiele innych, poważniejszych zajęć, niż zajmowanie się, jakimś tam Kaziukiem i jego uzębieniem. Mieszkał kątem u brata w piwnicy niewykończonego domu, gdzie miał swoje łóżko, które można by nazwać innym, bardziej swojskim i zrozumiałym dla większości określeniem barłóg i to było wszystko, co posiadał, nie licząc stojącej w kącie szafy z wiszącymi letnimi i zimowymi klamotami. W starej szafie mieściły się jeszcze, wyjściowe i robocze buty, deszczówka, czyli kurtka mająca chronić przed zmiennościami aury, dwa kartonowe pudelka po obuwiu. W jednym czarne, prawie nowe półbuty, te na wypadek niespodziewanego zejścia i pogrzebu: coś chyba musze na giry założyć, no, nie?

W foliowym pokrowcu po azofosce czy innym sztucznym nawozie — czarny, miejscami poplamiony, lecz także prawie nowy garnitur, bez westki — także na wszelki wypadek.

Zdarzyło się, że Kaziuk zaczął się stawiać, zgrywać ważniaka, nadął, zrobił szerszy od koszuli, a dobrze wiedział, że nie wódka jest zależna od niego, lecz on od wódki i karczmarza i vice versa, a że w zasięgu ręki była tylko ciężka butelka po winie marki „Wino”, więc tą butelką w regalik z monopolem. Boluk odwzajemnił się nogą od dębowego krzesła, którą także na wszelki słuczaj pod ręką, więc użył jej skutecznie w obronie własnej i własnego, ciężko zapracowanego dobra. Od tego czasu poprawiły się stosunki na płaszczyźnie wzajemnego zrozumienia na linii karczmarz, zalegający z kasą, Kaziuk nadal chodzi szczerbaty, popija na kredyt, płacze i spłaca.

Zima była także okresem próby dla karczmarza z powodu uszczuplonego dochodu, a potrzebami karczmy z przyległościami, czyli tancbudą rozkręcaną w każdy piątkowy i sobotni wieczór na pełny decybel, przyniosła dochód w postaci zaledwie kilku pijanych złotówek. Nie mógł także pojechać oblodzoną drogą do hurtowni, bo Ford transporter rocznik 74 miał łyse opony ( o erbekach należało zapomnieć), niesprawne hamulce i wiele innych mankamentów, od których bolała nie tylko głowa. Karnawał był tańcujący, pijany i niezależny od aury, samopoczucia i zasobności tańcujących par poruszających się na twardych pilśniowych płytach tancbudy pośrodku której bezpłatny czynnik grzewczy w postaci tandemu złożonych do siebie żeberkami olejaków firmy „deLongho” dający więcej hajcu od wysłużonej kozy na brzozowe drewno i węgiel. Wiązka ogumowanych kabli omijała wariujący na wstecznym biegu licznik w olejakach wesoło bulgotał wrzący olej i grzał budę za friko. Podłączenie było fachowe i bezpieczne, oraz najważniejsze czyste. Nie śmierdziało dymem, Boluk nie musiał zatrudnić dodatkowej siły fachowej do dorzucania brzozowych drewienek. Oszczędność była pierwszą z dewiz karczmarza o rozdartej duszy i sumieniu, o którym wielu twierdziło, że takowego nawet sam Pan Bóg u niego nie znajdzie. Wszyscy byli zadowoleni, chociaż zawsze znajdzie się jakiś malkontent, który spaskudzi radość miłego, tańcującego wieczoru. W karna-wale, znana wszystkim daleko i szeroko, tancbuda, była wypełniona do granic możliwości spragnionymi rozrywki hałaśliwie zachowującymi się dziewczynami z okolicznych pegeero-wskich wiosek, przylatujących jak pszczoły do miodu nawet z Cierz, czy dalekiego Bagna, pachnących nie zawsze mydłem i wodą od Coty`ego, czy Chanel`a, lecz swojską, mocną w zapachu wodą kwiatową „Być może” i innymi hiacyntami. Do karczmy przychodzili, a jakże, wyglansowani na wysoki połysk miejscowe osiłki, prawdziwy towarzyski hajlajf*. Do dyspozycji towarzystwa pozostawała nieograniczona wprost paleta możliwości spędzenia miłego wieczoru, począwszy od czarnej lurowatej kawy ( karczmarz oszczędzał na wszystkim) z cukrem w kostkach, a skończywszy na solidnym mordobiciu, modnie zwanym pojedynkiem na pięści skończywszy, co nie zawsze kończyło się podmalowanym okiem.

Zasypana śniegiem wioska spała snem sprawiedliwego, noce wypełnione były pełnią księżyca, trzaskiem pękających w lesie drzew, szelestem sypiącego z drzew śniegu, zapachem palących się w chałupach zużytych opon — paliły się wspaniale — dających przyjemne ciepło. Kominy kopciły czarnym, smolistym dymem porywanym przez wiatr i niesionym daleko, daleko poza rzekę i lasy. Noce wypełniało także wycie zamarzających na śmierć psów. Czy zamarzające psy wyją? A może zasypiają jak pijany człowiek, nie czując, że umarły, że uciekło z nich ciepło i zastygła krew, a rano znajdą je sztywne, oblodzone i twarde, jak kości, które czasami dawano im do żarcia. Od oblodzonej i zasypanej wysoko na półchłopa asaltówki przecinającej wioskę na dwie nierówne części, jak żebra od kręgosłupa odchodziły cztery drogi, dwie na lewo, dwie w prawo. Jedna z nich kończyła się zaraz za przydrożnym rowem, zapomniana, zarosła zielskiem i samosiejkami, druga z dróg, asfaltowa, szła brzegiem lasu, wyginała jak tanecznica w kontredansach, raz w lewo raz w prawo, przeskakiwała kolejowe tory, schodziła w pustkowia, kolebała na wzniesieniach wzdłuż jeziora, wciskała pomiędzy wybujałe sosny, wychodząc jak krzywda bokiem niedaleko Kamiennej. Dwie pozostałe odchodziły w lewo, pierwsza wpadała w rzadki lecz wybujały sosnowy las, biegła pomiędzy brzozowym młodniakiem, gdzie jesienią t y l e koźlaków, spoglądała z wysokiego urwiska „Strąkowej Góry” na szaro zielone, pofalowane wiatrem rozlewiska Biebrzy i pędziła wygibasami jakby ją ktoś gonił z górki na pazurki do dudniącego zbełtaną wodą, przełazu w Lipsku, gdzie latem tłumy wczasowiczów szukających odpoczynku i słońca, zbiorowisko różnego rodzaju „Caravanów”, „Opli”, „Fordów” i japońców pomiędzy którymi znudzone, pomimo wakacji, dzieciaki. Druga z dróg, żadna asfaltowa czy nawet szutrowa, lecz normalny piaszczysty ducht zamieniający się jesienią w błotnisty nieprzejezdny szlak miejscami wysypany rozjechanym na pył żużlem, wpełzający pomiędzy pożółkłe, rachityczne sosny żyjące w niezakłóconej symbiozie z plastykowymi workami, wyrzuconym na złom kuchennym piecykiem, skorodowaną lodówką, kartonami i innym odrzucanym od siebie, ot tak, bo niepotrzebne, rupieciem. Za laskiem, pierwsza z kraja chałupa, nie chałupa, sklecony byle jak mieszkalny, wielopokoleniowy dom rodziny z wysokim parterem bez piętra, pełen klitek, z dobudowanym garażem z wapienno–żużlowych bloczków, służących wszystkiemu i niczemu. Do domu — siedliska Januskasów (w odróżnieniu od Januskasów z Grajewa) przylegało kilkadziesiąt hektarów ziemi, lasu i głębokiego jeziorka, pełnego wesoło pluskających ryb i pięknych nenufarów. W garażu zielony Kadet — Januskas przysięgał na wszystkie świętości, że to prawda — rocznik sześćdziesiąty szósty, lecz po kilku zeszlifo-waniach głowicy, nabijaniu kolejnych numerów nie był w stanie nie tyle odczytać, co nawet w przybliżeniu ustalić rocznik.

Janusowi od lat nie wystarczało, ani na OC-e, AC-e, Pezetu, a nawet na WuCe ażeby móc wyjechać do w dychawicznym smrodzie spalin, klekotaniu blach i świecących Panu Bogu w okno światłach, pisku startych na blank okładzinach z jedną nieczynną wycieraczką do wielkich miast do Moniek, Knyszyna czy Łomży. Jeździł tyle, ile potrzeba, a potrzeb było wiele, po leśnych duchtach, prowadzących donikąd ścieżkach na wyręby i karczowiska po drewno, do karczmy i sklepiku po codzienne zakupy, gdzie chleb trzeba było zamawiać z dwudniowym wyprzedzeniem. Po drodze mu było, więc na pocztę po pisma i listy na które i tak nie odpisywał i to nie żeby z lenistwa, którym się brzydził i wytykał innym, lecz z bardziej prozaicznego powodu; nie każdy jest poetą lub swoim własnym sekretarzem, co to poprawnie w ładnym stylu, pełnym grzecznościowych zwrotów potrafi odpisać. Na poczcie klientów obsługiwała poniekąd sympatyczna pani Olga: kierowniczka, dysponent, kasjerka i kolporter „Ruchu” w jednej osobie, która z uśmiechem i dobrym słowem wydawała listy i paczki, stemplowała przekazy, czasami pomogła komuś przeczytać list z Ameryki czy Niemiec, przecież nie każdy musi być czytatypisaty, albo napisać prośbę o chociaż dwa zielone „Waszyngtony” czy mocne w stosunku do złotówki „Westmarki”.

Gdy Janus wybiera się w podróż lub zmuszony, jak dzisiaj, koniecznością załatwienia sprawy w magistracie lub kolegium, stawia autko na miejskim parkingu, nie z obawy przed kradzieżą — choćby dopłacał nikt nie ukradnie — lecz z powodu niedomykających się z prawej strony zwichrowanych drzwi. Zły, że zamiast przeznaczyć dwa złote na piwo, którym należałoby spłukać nocną popijawę, bo jeszcze szumi we łbie, musi je wydać za godzinę parkowania. Autko odpoczywa spokojnie na parkingu, Januskas także spokojny, bo nikt nie zwinie z bagażnika Boschowskiej wiertarki, idzie w miasto, czyli na odnowiony rynek z przynależnym do niego ratuszem i fontanną. W kiosku obejrzał gazety: „Białostockiej” już nie było w sprzedaży bo południe, „Wyborcza” to nie dla niego, odnośnie „Rzeczpospolitej” nie miał wyrobionego zdania za mądra i za droga, więc poprosił grzecznie o miesięczniki, a tych było kilka. Wybrał Detektywa nie z uwagi na przystępną cenę, lecz zawartą w nim tanią sensację.

— Pani da „Tetektywa” — przejrzał tytuły i stwierdził: Te my czytali, a nowego ni ma?

— Nowy trzyma Pan w ręku.

Nie znalazł zrozumienia w oczach i postępowaniu sprzedawczyni nie mogącej patrzeć, jak brudnym paluchem przerzuca kartki, ale towaru nie kupuje. Porównał czas jaki wskazywała jego stara szwajcarska „cebula z czasem ratuszowego zegara i znowu wyszło na jego korzyść, co uznał za dobry omen, lecz jak w przysłowiu — dobre musi być trzy — popchnął ciężkie drzwi do siedliska głupoty urzędników i jego zdaniem idiotycznych przepisów, dziwnych ustaw i karygodnych zarządzeń, mających na celu poniżyć, wykorzystać, złachmanić i w efekcie wypchnąć biednego człowieka za drzwi, czyli do ratusza, i windą wjechał na drugie piętro. O dziwo, sprawę załatwił, wbrew pesymistycznym oczekiwaniem w niespełna pół godziny, opłacił znaczkami skarbowymi, otrzymał świstek i zadowolony zszedł szerokimi schodami do wyjścia. Nie miał powodu się śpieszyć, sprawę miał w kieszeni, po opłaceniu należności pozostało mu jeszcze kilka złotych, więc pomyślnie załatwioną sprawę zapił kolejnym piwkiem z utrwalaczem, co polepszyło mu i tak wyśmienity humor, zatrzymał na chwilę przed apteką, wyciągnął z kieszeni zielonych drelichowych spodni, jakie nosiła służba leśna, pomiętą receptę i wszedł w świat pigułek, jodyny, rivanolu, tabletek, zapachu ziołowych herbat i woni, po której poznaje się apteki na całym świecie. Lipcowe słońce topiło asfalt lepką maź i bezlitośnie katowało odkryty ze wszystkich stron parking nad którym tańczyły miraże rozgrzanego powietrza. Ople i Volkswageny, zdezelowane Fiaty, zbieranina aut, czarna nówka Mercedes, i zielony „Kadecik” zamieniły się w piekarniki, których nie dotknąć. Musiał poczekać. Z ciekawości stanął przed tablicą ogłoszeń na której karteczki i zdjęcia wypucowanych do połysku samochodów jakby szły do ślubu, a nie na złom, kartki z wypisanymi inseratami typu: Beczkę sprzedam, rocznik 82 w b. dobrym stanie, cena do uzgodnienia”, „Wydzierżawię wiatrak w Sokółce”, sprzedam części do garbusa, albo całego, rocznik 69, „Skupuję wszystko” i podany numer telefonu do Łomży. Zdarł kilka z zapisanymi numerami telefonów, uśmiechnął sceptycznie nad ceną „beczki” i po krótkiej walce z rozrusznikiem, odpalił w kłębach spalin i zapachu etyliny. Do domu było niedaleko, coś ponad dwadzieścia kilometrów, a te, powinien przelecieć w godzinę z okładem, droga z górki — można podgonić i ulżyć „Kadecikowi”, żeby nabrał oddechu — i pod górkę, zakręt poganiał zakręt i niebezpiecznie. Gorący asfalt nawijał na łyse opony, co spowalniało prędkość jazdy, lecz pozwalało także na w miarę bezpieczne hamowanie. Spokojnie przejechał przez kolejowy przejazd strzeżony znakiem STOP, zdziwił obecnością w tym miejscu tak wielkiej siedzącej na słupie biedronki, dodał gazu, bo przypomniał sobie nagle filmy grozy, gdzie pająki –wampiry, skorpiony –mordercy i mrówki — ludojady. Przed maską autka odcinek prostej i biała tablica z nazwą wioski Brudno z drewnianym, przytulonym do strażackiej remizy OSP budyneczkiem filii Społem, przydrożna kapliczka schowana w kępie krzewów i ogrodzona drewnianym opłotkiem, zabytkowa, ręczna pompa do wody, oraz przystanek MPK i PKS.

Janus rozgrzany słońcem, ukołysany równomiernym mruczeniem silnika — jedno, co w autku było w miarę sprawne — podlany dwoma piwkami w tym jedno z utrwalaczem, wpadał w początek śpiączki, widział tańczące nad rozgrzanym asfaltem granatowe majaki, które okazały się dwoma policjantami z okręgowej drogówki, sympatycznym, chociaż bardzo regulaminowym — jedno nie wyklucza drugiego — starszym sierżantem i aspirantem sztabowym siedzącym za kierownicą nowego „Passata” z kamerą do filmowania i rożnymi duperelami utrudniającymi normalnemu kierowcy poruszanie po drogach.

Sierżant kazał Jankowi dmuchnąć w nowoczesny elektroniczny alkomat.

— Coś słabo Pan dmucha?.

Pomimo wysiłków, ażeby zredukować wydech, wyszło coś ponad dwa promile z kawałkiem, autko było bez tylnej tablicy i wycieraczki, Januskas oprócz kwitu z urzędu — bez niczego, bo, po co mu dokumenty, skoro wszyscy — oprócz sierżanta z drogówki — go tutaj od urodzenia znali, wiedzieli gdzie mieszka i gdzie nie pracuje. Kapral spisał na słowo wszystkie dane z jego zamroczonej pamięci, kazał dwa razy powtórzyć, sprawdził, skorygował drobne potknięcia, wydał pokwitowanie zabrania „Kadecika” i kluczyków oraz zaświadczenie o wstawieniu i puścił wolno.

— No, i zabrał mi kluczyki, a autko odstawili do Kaziuka.

— ?

— Przeczekałem w sklepiku, aż odjadą.

Obyło się bez kolegium, bo miał kuzyna w województwie, znajomego szefa Departamentu w bardzo dużym mieście, któremu przed dwoma laty pod Hajnówką wystawił łojnego byka pod lufę powtarzalnego „Browninga”. Byk dostał na komorę, a on dostał słowo, że… gdyby ktoś, gdzieś i cokolwiek — zaraz dzwonić, — aby sprawie urwać łeb. Kiedyś w okresach szczerości i tylko w zaufaniu, informował, że ma koligacje, plecy i układy i może wszystko załatwić, a złośliwi twierdzili, że brakuje mu jedynie dobrych układów z samym Panem Bogiem.

*

Życie w wiosce i najbliższej okolicy toczyło się swoim utartym od lat trybem, umierali starzy i młodzi, szczególnie latem na swych podrasowanych maszynach, bez kasków po kawalersku w pijanym widzie porozrzucani po przydrożnych drzewach i rowach, lecz z rodzeniem bywało gorzej. Drastycznie spadał wskaźnik, nie pomagały sobotnie potańcówki, kupalna noc i nawet długie wakacje. Wskaźnik spadał od kilku lat na łeb i szyję czego nie potrafił zrozumieć magister Boruć kierownik trzyklasowej szkoły pełen obaw o jej dalszy byt. Nie wystarczał jeden przedślubny noworodek w ciągu roku z czego nie był zadowolony sam sołtys Wąsowicz czyniąc starania podtrzymania stojącego nierówno wskaźnika w jako takiej równowadze, sam przed kilku laty zakończył produktywny okres podtrzymania gatunku, więc nie miał szans poprawienia statystyki. Wnuk dopiero w trzeciej klasie, więc liczył na innych. U Januskasów było odwrotnie, wskaźnik wskazywał tendencję rosnącą, co jakiś czas rozlegał się płacz noworodka, po olbrzymim podwórzu — majdanie biegała drabinka dzieciaków, wnuków i prawnuków, a nawet będąca już babcią, córka Januskasa, nie wiadomo, jak to się stało, lecz się stało, została kolejny raz matką. Nie pomogły zamawiania, zioła naparstnicy, żywokostu, korzeni gnidosza i chodzenie o północy przy pełni księżyca wokoło studni. Małe przyszło na świat rozwrzeszczane i zdrowe, skończyły krzywe spojrzenia, obgadywania i pełne litości i niezrozumienia spojrzenia miejscowych dewot, — jaki wstyd, jaki wstyd — a Aniela ze swoim Błażejem pluła na wszystko i wszystkich, dziadek trochę pomruczał, był przecież żyjącym protoplastą wielopokoleniowej rodziny, właściwie rodu Januskasów z Kamiennej, więc miał do tego pełne prawo. Z prawem łączyły się obowiązki, którym sam nie mógł podołać, więc zaprzągł do roboty bezrobotnego syna, młodszy pracował na zmiany w powiatowym mieście, oraz pozostających bez stałego zajęcia zięciów i wałęsających się z budowy na budowę kandydatów do ręki dorastającej wnuczki. Kandydatów do ręki — właściwie do czegoś diametralnie przeciwnego — było wielu, lecz dziadek pilnował i nie upilnował, bo kto może upilnować wiatr?

Janus zaczynał kwękać, snuł po zagraconym podwórzu, stracił chęć do roboty, zaczął podupadać na zdrowiu, co objawiało się widocznym zmniejszeniem codziennej dawki zbożowego, czterdziestopięcioprocentowego lekarstwa, co było także powodem niepokoju całej rodziny oraz wywoływało zdziwienie wioskowej społeczności. Pokładał się coraz częściej na wąskiej, starej jak on sam, otomanie, patrzył w sufit, albo na przesuwające się po ścianie plamy słońca wyznaczające mijający czas. Czasami, w okresie jesieni, zabierał się do czyszczenia starej dubeltówki dwururki i sztucera, pamiątek z tamtych stopniując w dół, bardzo dobrych, lepszych i dobrych czasów, o których często wspominał. Jego pomarszczona twarz, wyglądająca jak stara, zniszczona przez czas i przejechana przez samochód skórzana torba, stała się bardziej stara, szczeciniasta, pełna zapadlin i bruzd, a widoczne pod małym wąsem wąskie, otoczone bruzdami usta, szczerbiły dwoma ostatnimi, pożółkłymi od nikotyny siekaczami łykające haustami życiodajne powietrze, co wyglądało jakby miał astmę, lecz mijało się jednak z prawdą. Janus śmiał się z dobrego dowcipu (miał ich wiele na każdą okazję), jaki sprawił rodzinie myślącej, że jak z nim tak źle, to czeka ich wydatek związany z pochowkiem. W czym go pochować nie byłoby żadnym problemem — za stodołą leży chyba z dziesięć kubików dębowego drewna — Stefek jest stolarzem, więc chyba potrafi zrobić w miarę solidną trumnę, lecz trzeba by opłacić pochowek. A za co? Tutaj nikt groszem nie śmierdział. Ziemię, która z dziada pradziada, już dawno rozkroili, sprzedali za grosze pod budowę domków letniskowych i mieszkalnych, więc nie pozostało nic oprócz jeziora w którym przyjdzie się kiedyś chyba utopić i trochę lasu, gdzie drzewa bardziej nadawały się na biczyska do batów niż do tartaku. Słuchał pokątnych rozmów, przemyśliwał, kombinował i nic nie wymyślił. Trzeba będzie zaprzestać udawania, wziąć wszystko od nowa w garść, pogonić do roboty, dokończyć rozpoczęte zlecenia, zająć się tym i owym, byle zapomnieć o biedzie, szarości codziennego dnia, nieustających potrzebach wielodzietnej rodziny.

Małe szelmowskie oczy otoczone pajęczyną śmieszków, były dzisiaj znowu wesołe i pełne wyglądającego zza lasów słońca. Postanowił, że umrze w odpowiednim, przez siebie samego wybranym czasie — jak jego ojciec, który z dnia na dzień oznajmił, że musi pożegnać się z rodziną, ponieważ w tym dniu, wymienił nawet godzinę, odejdzie w zaświaty. I odszedł.

Janus był dzisiaj znowu w znakomitej formie, czego powodem polecony list z Niemiec, którego się nie spodziewał, a nadszedł jak na zawołanie budząc zasypiające w marazmie ciało i duszę. Listonosza, właściwie jego małego niebieskiego autka, domyślił po unoszącym się znad drogi pyle, który po długim czasie osiądzie burym nalotem na resztkach skarłowaciałych drzew i zwiędłej trawie.

— Znowu polowanko? — potwierdzająco spytał listonosz wyciągając dużą kopertę ofrankowaną zagranicznymi znaczkami — ładne znaczki.

— Zbierasz? — spytał Januskas oddzierając część koperty.

— No… — cicho jakby wstydził się niemęskiego hobby.

— No, to masz. Polowanko! Jürgen już dwa lata nie pisał. Może przyjedzie. Zwierzyny — coraz więcej — chciał podtrzymać rozmowę — znalazłem nowe miejsce…

— Muszę jechać. Praca czeka — usprawiedliwiał się zatrzaskując drzwi malucha.

— No, to jedź… — zaczął ględzić, niezadowolony brakiem kontaktów i widokiem innej — twarzy niż swoja — Pogadać nie może.

List pisany był po polsku, czyli w zrozumiałym języku, lecz tak nafaszerowanym spolszczoną niemczyzną, że z trudem go odczytał. List, — czego się domyślał — zapowiadał przyjazd na długo przed „Hubertusem”, mówił o wykupieniu tygodniowej licencji na dwa byki, jeden dla partyjnego kolegi z Bundesfinanzamtu, oraz zawierał prośbę o załatwienie taniego i zarazem dobrego hotelu, kończył koślawym odręcznym pozdrowieniem „Dasz Bur”. Janus postanowił czekać do września, wiedząc, że nie załatwi hotelu, mając na uwadze swoje, czyli sam musi zarobić na pobycie dwóch nadzianych Niemców, których upchnie w swoim letniskowym domku, schowanym nad jeziorem króla Augusta w leśnej głuszy Puszczy Knyszyńskiej. Podliczył w myślach dni pobytu pomnożone przez ustaloną w miarę przyzwoicie stawkę, ale też nie za niską, żeby nie myśleli, że tutaj wszystko takie tanie.

Zadowolony z samego siebie, postanowił pojechać na piątkowy jarmark do Łomży rozejrzeć, spotkać znajomków, pokazać, że jeszcze nie wykorkował, wpaść na chwilę do KufelkaPub pod Ratuszem nie na jego kieszeń — wypić dwa jasne, w chemicznym kupić białą farbę, przecież okna trzeba pomalować, gdyż niedługo — za cztery miesiące — jesień i deszcze, znowu będzie przeciekać. Na Starym Rynku pamiętającym jeszcze dawne czasy starego ratusza, przypadający w każdy wtorek i piątek, jarmark, częściowo wybrukowany i wybetonowany Rynek był wypełniony kolorowym, gwarnym i rozjazgotanym, wielo-języcznym tłumem, obstawiony kolorowymi straganami, szeregiem stojących grzecznie wzdłuż ogrodzenia Fordów Tranzytów, archaicznych Nysek — pickupów, z których na pniu sprzedawano warzywa i przedmioty codziennego użytku. Samochody z pobliskich Wszeborów, niedalekich Przytuł, i nawet z dalekich Kapic, i schowanego w lasach Orlikowa, i Osowca i Bóg raczy wiedzieć skąd jeszcze, pchają się, jak ludzie w tłumie, pyrkają śmierdzącymi spalinami — przecież to bez katalizatorów — trąbią, czekając na okazję żeby się wepchnąć w wąską przelotową uliczkę i znaleźć miejsce do parkowania. Wszędzie pełno. Brak miejsc zmusza do stawania aut, gdzie popadnie, na chodnikach, w poprzek i na ukos, jednym kołem na krawężniku, pod zakazem zatrzymywania się, nawet w bramach i przejazdach, więc Janus zaparkował śmierdzącego Kadecika na pustym parkingu przy kościele św. Michała — miał układy z kanonikiem — zatrzasnął drzwi i poszedł w miasto.

Na skrzyżowaniu przeszedł na przeciwną stronę jezdni, co nie było takie łatwe przy braku świateł, o które mieszkańcy walczyli z burmistrzem od kilku lat, poszedł na Rządową, przedeptał Farną i wyszedł na Stary Rynek. Przestudiował tablicę ogłoszeń rozwieszoną na parkanie pomiędzy sklepem z chemią a warzywniakiem, zajął rubrykami „sprzedam“, „kupię”, „zamienię”, „oddam” i klepsydrami. Znał wszystkich z nazwiska i imienia, chociaż nie wszystkie się zgadzały, nie było w tym nic dziwnego, przypominał sobie twarze i krążące o nich za życia opowieści. Porównał daty urodzin ze swoją i stwierdził, że wychodzi na korzyść. Przeczytał oferty „kupię”, „oddam” i doszedł do wniosku, że tego nie potrzebuje, zastanowił przy ofercie „kupię” i zdarł karteluszkę, schował do kieszeni służbowej zielonej bluzy jakie nosili pracownicy leśni, pamiątki z tamtych, bardzo dobrych czasów. Poszedł do końca Dworcową, sprawdził w GS-ie ceny cementu i olejnej farby, którą potrzebował do pomalowania i zabezpieczenia okien przed jesiennymi deszczami. Stwierdził, że za drogo i potoczył się w stronę dworca. Opuszczony, cichy i zapomniany budynek dworca sprawiał nostalgiczne i przygnębiające wrażenie. Dworzec umarł przed kilku laty na gospodarczą zadyszkę nie odchodził już stąd żaden pociąg, semafory smutno zwiesiły ramiona, peron porastało zielsko, pod płotem leżały stare, zużyte, kolejowe, śmierdzące olejem podkłady — ostatni niemi świadkowie czasów wypełnionych gwizdem, dudnieniem i buchających parą, przelatujących pociągów. Postał chwilę, spojrzał na zawieszony nad głucho zamkniętym wejściem, ale wciąż jeszcze funkcjonujący kolejowy zegar, porównał ze swoją dziadkową „cebulą” i znowu wyszło na korzyść. Pospacerował po mieście, — przecież nie był tutaj od wieków — przeszedł Wojska Polskiego, zatrzymał przy budowanym domu, stwierdził, że znowu ktoś tu nakradł, minął dwupiętrowy budynek policji, gdzie komendantem był młody Jaworowicz i stwierdził na jego przykładzie (znał go przecież od małego pypcia), że czas mija zbyt szybko.

Targowisko prawie puste, zniknęły dychawiczne, pyrkające ołowiem „Syrenki”, i Fiaty 125, popularne „Maluchy” i splecione ze sobą w tłoku kierownicami i pedałami, rozklekotane rowery, których nikt nie chciał ukraść. Otwarty był jeszcze ruski stragan pełen zagranicznego dobra, zegarów na baterie, ręcznych i elektrycznych maszynek do mięsa i kawy, termosów, błyszczących nowością kompletów garnków, z, „Rostfrei“, czyli wolnej od korozji lub, jak kto woli, nierdzewnej stali, rożnego rodzaju i wielkości wierteł, narzędzi, podróbkowych dżinsów od „Lewisa”, „Straussa” i „Mustanga”. Na prowizorycznych stojakach wiszą najmodniejsze damskie i męskie kreacje, powiązane pęczkami laminowane torebki, w słońcu lśnią sprzączki nowych skórzanych pasków do spodni, a wszystko to pomieszane bez ładu i składu, byle geszeft się kręcił. Kręcił się i to zupełnie dobrze. Sąsiedzi zza Buga wychodzili na swoje.

Postanowił kupić, ze względu na przystępną cenę, zapaczkowane po dziesięć sztuk w folii, baterie R-20 i kilka paluszków do tranzystora, oraz wiertło do betonu.

Skażi...skolko ugodno? — spytał młodego sąsiada zza rzeki i brudnym od nikotyny paluchem wskazał na zapaczkowaną w folii energię..

— Kumam po polsku. Po co ruskim język strzępić. My na Biełorusi toże po polsku...Może niemożko zabyli, ale gadamy — odpowiedział łamaną, ale zrozumiałą polszczyzną.

Pogadali mało wiele, umówili na spotkanie w nadchodzącą niedzielę, na kipitok, baterii z prozaicznego powodu — gwarancja skończyła się przed niespełna rokiem — nie kupił.

Dla Januskasa zakończył się okres sezonowej roboty, pozostały tylko mniej pilne drobiazgi i rozpoczął okres zakumulowanego lenistwa, zbierania leśnych owoców i wczesnojesiennych grzybów. Goniło go w las. Zbliżał się koniec września, lecz nocne przymrozki już ścinały kałuże w kruche, szkliste tafle. W chłodnym powietrzu niosły się chrypiące głosy ogłupiałych z miłości byków przywołujących samice, ale zamiast płowej wybranki zjawiali się faceci w ocieplanych moro w nieprzemakalnych kurtkach w kolorze khaki i zgniłej zieleni, jednorazowi myśliwcy z ekspresowymi sztucerami, amerykańskimi „repeterami”, „Browningami”, „Lambertami” i drylingami, i fuzjami. Kilka dni temu przyjechali zapowiadani Jürgen i Aleks. Późnym popołudniem — na dworze już szaruga — wyruszyli we trójkę czarnym Landroverem Jürgena na byki, które było słychać już poprzedniej nocy. Goniła ich niecierpliwa chęć przeżycia łatwej przygody i zabijania biednych, nierozumnych bydląt. Pociągnęli wąską, piaszczystą drogą przez las otaczający spokojne, posrebrzone księżycowym światłem Królewskie jezioro, wysiedli obładowani bronią i pociągnęli za Janusem w wądoły i trzęsawiska Dawidowszczyzny. Prowadził bez słowa, przecież nie umiał szwargotać, znał tylko szneller, sztile, haltruhe, co powinno było wystarczyć. Szli za nim wdychając zapach tysięcy wypalonych przez niego papierosów i zatęchły, wżarty w starą, drelichową zieloną kurtkę, pamiętającą lepsze czasy, gdy był leśnym strażnikiem, zapach wilgoci. Szli za nim wdychając smród tego wszystkiego, czego nawet on sam się nie domyślał, szedł ciężko, lecz stanowczo nie wybierał drogi po prostu kroczył przed siebie, zasapany z nieodłącznym „Ekstra mocnym” w zwiniętej garści. Rozgarniał stojące na przeszkodzie samosiejki sosen, wysokie paprocie, przystawał od czasu do czasu oglądał za nimi, czy nadążają? Widział, jak kapoty, spodnie i buty nasiąkają wodą, żółkną od wszędobylskiej gliny, zrywał ułamaną, śmierdzącą capim smrodem gałązkę i podtykał im bez słowa pod siąkające nosy. Wąchali potrząsając mądrze głowami nakrytymi zielonymi kapeluszami z chwiejącym pędzlem dziczego włosia. Gdzieś z daleka poniosło wibrującym dudnieniem.

— To na Grządach, albo Zielonych Błotach… Cholernie daleko

— Was ist szolernie? — spytał szeptem Aleks

— To echo niesie.. Weiter! Weiter! — zbył pytanie, bo jak miał na nie odpowiedzieć.

Po kilku kilometrach marszu Janus dochodził tam, gdzie miał dojść, oni zdechli, mokrzy od potu wychodzącego im wszystkimi porami skóry, on sam tylko lekko zasapany. Przed nimi zaczęły ustępować świerczki, krzewy leszczyny i dzikiego, czarnego bzu, światło księżyca kładło się na podmokłej, bagiennej równinie otoczonej koliskiem lasu. Byli na miejscu.

— Halt — powiedział pokazując wyciągniętą ręką, a właściwie dwoma paluchami: kciukiem i wskazującym, bo pozostałe ucięła mu kiedyś piła do drewna, gdzie mają stanąć.

Jeleni odór był już bardzo wyraźny, mieszał się z innymi zapachami lasu, górował nad gorzko zbutwiałym zapachem zaścielających las liści, nad siarkowym smrodem bagniska i wonią płaskich, lobeliowatych bajorek. Z głębi lasu, raz bliżej raz dalej, odżywały się, ochrypłe od ciągłego pobekiwania, krótkie stęknięcia byków przywołujących rywala. Janus wiedział, że — wcześniej czy później — wyjdą półgłuche i półślepe spośród drzew na otwartą, podmokłą przestrzeń, gdzie kępkami rosły mizerne krzewy kruszyny i trzmieliny, prychając śliną z rozwartego pyska i rozdętych złością nozdrzy. Księżyc wspinał się coraz wyżej po czarnogranatowym niebie upstrzonym cekinami gwiazd, ze srebrnego światła wyszły płaskie kontury drzew rzucających ostre, wyraźne, jednowymiarowe cienie. Pochłodniało. Na miotełkach trawy, rozwieszonych koronkach sieci pająka osnówka, zaścielających las liściach i kępach wysokiej orlicy osiadała szadź zwana zamrozem. Aleks stał zasłuchany w krótkie beknięcia byków, znieruchomiał i przestał prawie wierzyć w swoje istnienie, podświadomie szukając drugiej, bratniej duszy. Pierwszy raz w życiu spotkał się z dziką, czystą niczym nieskażoną naturą, pierwszy raz słyszał prawie dotykalne, miłosne porykiwania byków, niemal przestał oddychać, poczuł się nagle samotny i opuszczony. Oddaleni od siebie gładzili oksydowane lufy swoich repeterów z nałożonymi, nowoczesnymi lunetami, mokrymi od osiadającego na nich szronu i mocno, prawie do bólu, obejmowali wyprofilowane szyjki broni, wskazującym palcem, wystającym z wycięcia wełnianej, pięciopalcowej rękawiczki, obszytej miękką skórką, dotykali spustu, sprawdzali zamknięcie bezpiecznika, ścierali krople topniejącego szronu, byle nie myśleć o swojej samotności i opuszczeniu. W mroźnym powietrzu niosły się krótkie ochrypłe porykiwania ogłupiałych samców, smród piżma i zapach Janusowej kurtki.


Tego dnia, pomimo poniedziałku, karczma wypełniona była do ostatniego miejsca, karczmarz zacierał wielkie, brudne spracowane dłonie, w myślach liczył spodziewany zysk, który dzielił na małe szeleszczące stosiki, których połowę włoży do pancernej kasy, część przeznaczy na paliwo i zaopatrzenie, a to, co jeszcze pozostanie da swojej babie na życie. Miejscowi, w większości ubrani w drelichowe zielone kurtki i wpuszczone w gumofilce, stare, powycierane od ciągłego używania dżinsy, obsiedli nakryte ceratą stoliki, pociągali małymi łykami chłodne, beczkowe piwo, kopcili śmierdzące „Ekstra mocne”, prowadzili mądre, polityczne dysputy, narzekali na widoczną biedę i ogólne bezrobocie. Pod sufitem kłębił się szary, tytoniowy dym, zapach gotujących się w kuchni klusek, sfermentowanego piwa, spoconych ciał i palącego w piecu drewna.

— Byki nie zdążyły jeszcze dobrze wyjść z krzaków… — Januskas pociągnął łyk wzmocnionego piwa, ciągnąc opowieść o tym, jak poprowadził dwójkę przyjezdnych Niemców na rykowisko. Na byka — jeden z nich, chyba ten surowy jak kapusta, Aleks, jak nie wywali ze swojego „Remingtona”: pierdut, pierdut, tamten dołączył basem swojego „Browninga”. Mało się nie pozabijali. Breneki fruwały nie tam, gdzie trzeba, byki poszły w las. Nie miały ochoty czekać żeby je trafili.

W karczmie cisza, że można usłyszeć ich najtajniejsze myśli, spluwali na kamienną podłogę, drapali podgrzane wzmocnionym piwem czupryny i komentowali całe wydarzenie na swój sposób.

— Poczekaliby trochę, odurniałe capy same by wyszły na bagnisko. Księżyc świecił, jak jarzeniówka, było jasno i niewiele jak pięćdziesiąt kroków. Czysto, że ślepy by trafił na komorę. Miałby łojne poroża za tysiąc pięćset Westmarek, powiesił w domu nad kominkiem, sprosił gości i chwalił się bez końca. Sto razy i więcej, wciąż to samo, co rusz to upiększane o nowe szczegóły. A tak, co?

Zamilkł na chwilę, popijając spory łyk piwa.

— Mieli my powtórzyć — licencja była jeszcze ważna — wyprowadziłem ich w bagna i pustkowia za Jaskrą, podjechali swoim ”Land roverem” i ugrzęźli na torfowych łąkach. Wawrzuk musiał ich wyciągać traktorem. Do niczego takie „Rovery”, to już mój „Kadecik” lepszy, wszędzie dojedzie — zaśmiał się dopijając resztkę zmętniałego już piwa.

Śmiali się z głupków. Z polowania nic nie wyszło i jak przyjechali tak pojechali. Przyszłej jesieni — powiedzieli — jedziemy na Masurenplatte.

— Jedzcie z Bohom — odpowiedział grzecznie ściskając im dłonie.

Za tydzień pobytu niefortunnych myśliwych odebrał przy pożegnaniu pękatą kopertę z niemałą zawartością za wykonane usługi, wikt i opierunek w leśnej chacie. Z całej trójki tylko Januskas był zadowolony. Jürgen z Aleksem jadąc z powrotem do domu, przy drodze za Grajewem kupili u sprzedawcy grzybów, stare poroża i tyle było przyjemności.

Pewnego pogodnego dnia, wypełnionego słońcem i mroźnym dźwięczącym powietrzem, niedługo po hucznie wyprawianym Hubertusie, krótko po obiedzie, Janus założył starą, służbową kurtkę i pasujące do całości spodnie moro, ciepłe, wysokie buty, wyciągnął z szafy dwururkę, garść śrutówek, przez ramie przewiesił starą, wyświechtaną, brezentową torbę i poszedł w las. Nigdy nie mówił, dokąd idzie i nie było potrzeby martwić o niego i szukać. I po co mieliby szukać? Przecież znał każdy kąt, każde drzewo w lesie, znał, jak własną kieszeń wszystkie ciemności Knyszyńskiej puszczy, głębię trzęsawisk i oparzelisk, każdy jar i parów na pustkowiach, lisie i borsucze jamy, ciągnące przez biebrzańskie bagniska ledwo widoczne ścieżki wędrujących łosi oraz wykroty pełne syczących jadowitych żmij. Las poznał ze wszystkich stron, nawet z powietrza, gdy ze starego dwupłatowca AN-2, zwanego popularnie „kukuruźnikiem” opryskiwali drzewa zaatakowane przez szkodniki strzygonię choinówkęosnuję gwiaździstą. Był także drwalem, przez kilkanaście lat strażnikiem leśnym, znowu na krótko drwalem i ponownie strażnikiem leśnym, a cały czas kłusownikiem.

Januskowi wymieszały się te wszystkie zawody na tyle, że mógł poruszać się pomiędzy drzewami nawet we śnie, puszcza nie miała przed nim nic do ukrycia, otwierała się jak ciekawa, pełna tajemnic i przygód książka, którą tylko czytać. Nie czytał, znał ją na pamięć i wyrywki. Nie szukał powrotnej drogi, nie zagubił w swoim lesie, pełnym drzew i tajemnic. Nikt go nie szukał, wszyscy wiedzieli, że znając tutaj każdy kąt i każde drzewo, wcześniej czy później trafi do domu.

*

TIR, przejeżdżający przez wioskę, zbyt ostro wszedł w zakręt, kierowca — jak się okazało — jechał tą trasą pierwszy i przypuszczalnie, także ostatni raz, nieświadomy ilości ostrych i niewidocznych łuków przed wjazdem do wioski oznaczonej w folderach turystyczną atrakcją regionu, oferującą nie tylko czystą wodę w rzece i jeziorach, czyste powietrze, lecz także wszelkie owoce i aromaty lasów i puszcz. Kierowca nie zdjął nogi z pedału gazu, co okazało się fatalne w skutkach, ciężkim TIR-em zarzuciło w lewo, przyczepie oderwały się od podłoża, czyli od mokrego w tym dniu asfaltu, bliźniacze pneumatyki odbiły o wysoki krawężnik wiaduktu nad rzeką i ciężki TIR potoczył się wprost na sezonową dobudówkę karczmy „U Boluka” pokrytej lekkim stropodachem, czyli modną falowaną płytą z pleksi. Pseudodach stanowił znakomitą osłonę przed zmiennościami aury, lecz nie przed stalową ramą samochodu. Poniosło łomotem łamanych ław i stolików, krzykiem uciekających gości i kilku etatowych miejscowych bywalców posilających się jasnym z beczki. Nad rumowiskiem tumany szaroburego pyłu unoszącego się z zajazdowego parkingu przeoranego zablokowa-nymi kołami pięciotonowego zestawu. Nikomu nic się nie stało nie licząc poturbowanego dostawczego pickupa, kilku guzów i zadrapań, stracie serwowanych na stoły soczystych schabowych, zawiesistych grochówek z wkładką, ciemnych, pękatych butelek Łomżyńskiego i Warki, z których pozostały bezzwrotne szczerby. Konsumenci nałykali się oprócz piwa i pepsi, także szarego, drapiącego w gardle pyłu i wypełnili gacie strachem, a mogło skończyć się gorzej.

Na miejsce wypadku zbiegła się połowa mieszkańców lewostronnej części wioski, tej ładniejszej i atrakcyjniejszej według oceny licznych turystów, zazwyczaj tutaj kończących, niezbyt uciążliwą pieszo — rowerową wędrówkę wzdłuż zielonego szlaku Biebrzy. Na miejsce zdarzenia przybiegła także gromadka dzieciaków i jedyny przedstawiciel administracyjnej władzy gminy, najważniejsza, urzędowa postać we wiosce, czyli wielki jak dwudrzwiowa szafa i ciężki jak kubik drewna, sołtys Wąsowicz we własnej osobie. Obejrzał rumowisko, spytał o rannych i zabitych, uspokojony przetarł łysinę kraciastą chustką wielkości obrusu i siadł na jedynej ławce, która z wypadku wyszła bez szwanku.

— Slawa Bohu!. Nic nie stało?

Karczmarz zwabiony rumorem walącego się dachu, trzaskiem dartych na strzępy desek, odgłosem tłuczonego szkła, histerycznym krzykiem kobiet, wybiegł jedynymi drzwiami wprost w tumany. Przerażonym wzrokiem zobaczył wyłaniające się kurzawy kontury czegoś wielkiego, co niszczyło mu jego ciężko zapracowany, lecz — dzięki Bohu — ubezpieczony dobytek.

— O, choroba! Moja buda — wystękał, trzymając się głowę, widząc w miejscu werandy — stos połamanego drewna, w miejscu stolików — ostre drzazgi, a zamiast nowoczesnego pokrycia dachu — przemieszczone uderzeniem, metalowe słupy podtrzymujące płaski dach.

Kierowcę trzeba było wyciągać z kabiny był blady, roztrzęsiony, jak zimne nóżki, specjalność zajazdu, gadał coś w dziwnej mowie, przypominającej mieszaninę ruskiego, węgierskiego i niemieckiego, czego i tak nikt nie potrafił zrozumieć — nawet przybyły na miejsce zdarzenia kierownik trzyklasowej szkoły podstawowej, chociaż żaden z niego lingwista i ekspert, ale zawsze — magister, a taki powinien, co nieco rozumieć. Dopiero, gdy opadł szary kurz, a wszystko, co żywe i martwe, pokryło się delikatnym, jak czarny cukrowy puder pyłem, mały Adaś od Januskasów, syn Bartosza przetarł przyczepiony na tylnej ramie przyczepy, niewidoczny do tej chwili znak przynależności do określonego państwa i zaraz wiedział, że zakopany po osie TIR jedzie na Łotwę. Wewnątrz jego malej istoty, skakał śmiech, którego nie można okazać, ponieważ może się źle skończyć, więc z grymasem, mogącym świadczyć o znudzeniu, a w istocie śmiał się półgębkiem, podkreślając swoją ważność i niewiedzę głupków nie mających pojęcia o samochodach. Nie tak, jak on wychowany w swoistym klimacie przydomowego, niezarejestrowanego nigdzie warsztatu ojca w którym oddychał wyziewami spalin i gorzkim aromatem olejów i smarów. Nikt z gromady gapowiczów, nie posiadał większej wiedzy o samochodach, jak on, Adaś od Januskasów z Kamiennej, syn Bartosza, więc oznajmił triumfalnie:

— Ludzie… ten jest z Łotwy.

— Co taki mondry? — spytał ktoś urażony, że taki smark utarł wszystkim nosy.

— Bo się ucza — odpowiedział rezolutnie, czym podkreślił swoją odmienność i odrębność od niedouczonych ćwoków, a kiedy dorośnie, to nie pójdzie do zawodówki, ani do knajpy na piwo, lecz uczyć się będzie w Stoku, albo Warszawie i zostanie inżynier od samochodów.

— A skąd ojc weźnie dziengi na nauka? — spytał knopa ten sam oponent podlany kilkoma jasnymi.

— — Tatko? — zastanawiał się przez chwilę — będzie miał dziengi bo ziemia sprzeda.

Takiego wybuchu śmiechu nie słyszano jak pamiętają najstarsi we wiosce ludzie, pokładali się, jakby usłyszeli jedyny niepowtarzalny, nadający się na pierwsze strony lokalnych gazet dowcip o wspanialej, wręcz świetlanej, finansowej sytuacji w kraju, wygraniu donkiszoto-wskiej walki z bezrobociem i biedą, czy spotkaniu pod fontanną w Łomży dziewicy kończącej szesnasty rok życia. Zapluli się brązową tytoniową papką, jeden z obecnych dostał czkawki, podrzucało nim w niekontrolowanym tańcu brzucha, który poprowadził go wprost do szynkwasu, ażeby kuflem piwa spłukać niemęskie czkanie. Otrzepujący się z kurzu i dochodzący do siebie turyści patrzyli zdziwieni na gromadny taniec świętego Wita, nie rozumiejąc nic z prowadzonej rozmowy zapitego osiłka z małym dzieckiem.

— Bąku! Ojc nimo nawet na… — chciał powiedzieć coś, czego mały nie powinien słyszeć, albo wiedzieć o swoim ojcu, lecz pozostało mu w głowie wypełnionej wypitym piwem jeszcze trochę wolnego miejsca na trzeźwe myślenie, ponadto dotarło do jego łba, że Bartosz mógłby mu naładować akumulator, a wtedy zabrakłoby na lekarza, bo MOPS i Kasa Chorych już dawno postawiły na nim krechę, więc zamknął gębę i pogonił bąka do domu.

Adaś, tak i tak, poskarżył się ojcu, co odbiło się niekorzystnie na dostatecznie napiętych, międzysąsiedzkich stosunkach spokrewnionych, spowinowaconych i koligaconych ze sobą od dziesięcioleci, wioskowych rodzin. Mały, mówiąc o sprzedaży, ojcowej ziemi, nie znał zatajanej przed dziećmi rzeczywistości o bezrobotnym ojcu, wyprzedającym kawałek po kawałku, leżącą odłogiem ojcowiznę, której jako chłoporobotnik nie był w stanie uprawiać. Pozostawił tylko kilkadziesiąt arów najlepszej, jego zdaniem ziemi pod przydomowy ogródek i miejsce na którym chciał postawić mały domek dla dorastającego syna, a także kilka hektarów byle jakiego, mizernego i smutnego lasu. Pozostawił także niewielki zarybiony staw, otoczony wysokimi chojarami stojącego wokoło lasu zarośnięty po części tatarakiem, sitem, żabieńcem wodną babką i czarnymi olszami moczącymi nogi. Porośnięty po brzegach złotym kaczeńcem, krzewami kaliny i ostrokrzewu był miejscem gniazdowania błotniaków łąkowych i wodniczek.

*

— Trachtorem trza — jak zwykle Januskas mający głowę pełną mądrych pomysłów.

Szkopuł w tym, że w wiosce nikt nie posiadał ciągnika, więc pozytywna, a zarazem teoretyczna deklaracja udzielenia pomocy, zakończyła się fiaskiem. Szczęściem napatoczył się jadący na Litwę czerwony, siodłowy „Mack” bez naczepy. Kierowca, widząc buksującego „Volvo”, wyhamował i — bez zbędnych w takich sytuacjach pytań — podłączył wyciągarkę. Długo nie trwało, jak odjechali w tumanach opadającego, szarego pyłu. Rozpacz pazernego karczmarza nie miała granic.

— Chto za eto wsio zapłaci? — jęczał patrząc na obraz zniszczeń.

— Eee tam, Boluk — pośpieszył z pomocą Adam, bezrobotny murarz i cieśla w jednej osobie — stawi pół litra ze świniną…

— Do tego po dwa browary — dodał inny.

— I wjeranda budiet w trymiga gatowa. Ot!

— Dodatkowo wyrychtujem bokówkę i karczma jak nowa.

Januskas, przypomniał sobie nagle, że ma poważniejsze zajęcia w chałupie, więc nie czekając końca biadoleń Boluka, pogłaskał pętającego się jeszcze na miejscu zdarzenia Adasia po głowie i uśmiechając, zasyczał wnukowi w ucho kilka miłych słów — poszoł w szkołu, a nie penta sie gdzie nie nada — pożegnał wszystkich z Bohom, poprawił na głowie starą czapkę rogatywkę i dziarskim krokiem poszedł na skróty w stronę lasu. Na Januskasa zwalił się naprawdę wielki problem, którego bez pół litra nie rozwiąże.

*

Na odległe pola, leżące pomiędzy lasem, a rozlewiskiem, można było dojechać tylko okrężną, pełną zapadlin, polną drogą, lub, jak kto woli, leśnym duchtem prowadzącym przez zwiędły, rachityczny, stojący po obydwu stronach i należący do Januskasa las, który to z pełną świadomością tego, co czyni, wyprzedawał, drzewo po drzewie na opał do kominków. Należy przyznać, że drzewa w jego lesie nie były tyle warte, ażeby zawozić je do odległego tartaku, trzeć na deski czy krawędziaki i tracić pieniądze, których zawsze za mało lub wcale. Rosnące drzewa, według opinii znawców drzewnego tematu, były rachityczne, nadawały się jedynie na biczyska do batów, żerdki pod pomidory, chmielowe tyczki albo w ostateczności, przy odrobinie fantazji, na sztachety do płotów, których poustawiał kilka kilometrów, nie tylko w samej wiosce, lecz także w dalszej i bliższej okolicy. Janusiowe żerdki miały wielkie wzięcie nie tylko z powodów ekologicznych, lecz przede wszystkim ze względów ekonomicznych. Kupno drewna po cenach dużo niższych, niż ceny oferowane w tartaku nie było bez znaczenia dla nabywcy kilkudziesięciu trzymetrowych segmentów ogrodzeń, które konserwował czarnym, śmierdzącym, przepracowanym olejem silnikowym, co miało gwarantować odporność płotu na zmienne warunki atmosferyczne przez kilka lat, lecz wytrzymywało najwyżej dwa — trzy sezony słońca, deszczu i mrozu, o czym zleceniodawca dowiadywał się dopiero po niewczasie.

Posiadał jeszcze kilku hektarów pola, będącego kiedyś w miarę dobrą ziemią trzeciej klasy z solidną domieszką nawianego piachu, której nie uprawiał od kilku lat i nie zbierał plonów. Odłogi zarastały perzem i komosą, a okoliczni gospodarze wypasali na niej konie i owce. Od dawna nosił się z zamiarem podzielenia jałowej ziemi na działki i sprzedać za godziwą, ustaloną przez siebie cenę. Zwlekał jednak z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc nie, mając sumienia pozbawić się resztek posagu wniesionego przez żonę, jako wiano. Do dzisiaj, kiedy tylko wspominał ów dzień, pluł sobie z tego powodu w brodę, że kilka dni przed śmiercią swojej pierwszej żony nieopatrznie przysiągł jej na wszelkie świętości, że odda córce matczyny posag. Dzisiaj, chcąc nie chcąc, musiał dotrzymać słowa. Umierająca była jeszcze na tyle przytomna zmuszając do przysięgi, a znając swojego ślubnego, wiedziała, co czyni, wiedząc, że Janus nie będzie mógł ruszyć ugorów bez rozmowy z córką, ani sprzedać „swojej” ziemi, więc czekał na Annę, aż minął kolejny rok pełen czającego się i podchodzą-cego pod wiejskie opłotki niepokoju.

Nadeszła któraś z kolei wiosna, ludzie, którzy jak spragniona deszczu ziemia, czekali na obiecane przez rząd zmiany, które i tak nie po ich myśli. Na gruzach starego porządku wyrastał nowy, wnoszący wolność w miarę ustabilizowane życie ludzi, lecz także i niepokój nadchodzącego jutra oraz nową demokrację, której otrzymali naraz tak dużo, że niektórzy nie potrafili jej strawić, zrozumieć oraz wykorzystać dla własnych codziennych potrzeb.

Chłopi z Moniek, Czechowizny, Kozich Pup, Stawisk i okolicznych wiosek, przesiadywali po nie pracowitym dniu w knajpie „U Boluka” popijając jasne piwko z pianką, piorunując tak, że uszy puchły, słuchając wieczornych wiadomości, od których można było dostać zawału albo trafić do czubków* do Tworek, do Choroszczy, albo dalekiego Świecia.

— Cheba stracimy prace — odezwał się Kubiskas, leśny strażnik, jakby przeczuwając szóstym zmysłem nadchodzące niebezpieczeństwo.

— Przestań krakać — naskoczyli na malkontenta widzącego wszystko w czarnych, albo szaroburych kolorach, lecz w większości przypadków miał rację, której nie można mu było odmówić.

— Coś taki pewny?

— Nie kracze, lecz czytam, słucham mądrzejszych od siebie i wyciągam wnioski — bronił swoich racji Kubiskas ubrany w zgniło zielony mundur służby leśnej.

— Może mo racjo? — wychylił się sołtys Wąsowicz — przecie te na górze znowy se kócą.

— I pegeery zlikwidowali — wszedł w słowo Janus — dzieoucha pisała, że niedługo zajdzie. do dom, bo ichni kombinat już sprzedany.

— Jak to? Komu?

— Sprzedany? — zdziwił się siedzący samotnie przy stoliku Januszewicz jeden z niewielu czynnych rolników w okolicy, — hto eto pakupił? Takie bohactwo?

— Zapomnieli? Przecież prywatyzacja — przypomniał sołtys.

— Teraz wszystko wyprzedają — odezwał się Edek prowadzący rodzinną firmę stolarską — zobaczyta, że niedługo pod młotek pójdzie nasza przetwórnia „Małosolna”.

— Nie?! — w głosach dało się słyszeć zdziwienie, niedowierzanie i przestrach.

— Co taki pewny? — spytał jakiś niedowiarek.

— Tegom pewny, bo zerwali ze mną umowę na ten rok.

Trudno im było pojąć sens zbyt szybko zachodzących politycznych i gospodarczych zmian. Nie mogli zrozumieć, jak ci na górze mogli pozwolić na likwidacje olbrzymich kombinatów, państwowych gospodarstw rolnych, które były nie tylko miejscem pracy tysięcznej rzeszy robotników rolnych, wszelkiego rodzaju fachowców średniego i wyższego szczebla, ale ponadto stanowiły bogaty i niewyczerpany spichlerz kraju. Spichlerz z którego można by było nadal czerpać pełnymi garściami, a i tak nigdy nie pokazałoby się dno. Nie pojmowali zachodzących zmian idących ponoć ku lepszemu, lecz na swój chłopski rozum, poprzez własną, wypracowaną przez pokolenia filozofię zdrowego rozsądku, która ich nigdy nie zawiodła, przeczuwali zło nadchodzące od tamtych z góry.

Karczmarz zacierał dłonie, widząc w ogólnych zmianach tylko samo dobro i niezależnie jakby się one potoczyły i tak zawsze wyjdzie na swoje. Wiedział, że przez cały rok, bez względu od pogody, dobrych czy złych czasów w piątki, świątki i w niedziele po mszy, będą odwiedzać jego karczmę i pić, pomnażając jego dobro, dlatego dawał pić na borg*, zapisując kulfoniastym pismem zadłużenia w dużym brulionie w kratkę, owiniętym w spłowiałą gazetę, pamiętającą pierwsze dni sierpniowych strajków lat osiemdziesiątych. Chodził pomiędzy stolikami roznosząc kolejne, zamawiane butelki Łomżyńskiego, do których dolewał po stopce utrwalacza, czterdziestopięcioprocentowej czystej wódki, podtrzymywał dyskusję, narzekał wraz z nimi na złe czasy, przepisy i ustawy nie dające żyć porządnym ludziom do których w swoim mniemaniu także się zaliczał. Karczmarz nie był w ciemię bity, gdyż jego ulubioną partią była jego własna, osobista, chłopska filozofia. Wiedział swoje i był jedyną osobą w wiosce, która nie miała powodu do narzekań. Interes kwitł na dobre.

— Edek mo racjo — przerwał ogólny harmider Kubiskas, którego żona od lat prowadziła dobrze prosperujący skup leśnego runa — moi kobicie też przysłali, że w tym roku nie bedom skupować ni grzybów, ni jagód, ni żurawin i zerwali umowę.

— To mój Stefan bydzie bez roboty — wtrącił Janus.

— I mój Kazik.

— I moja kobitadzioucha — ze wszystkich stron posypały się pełne przerażenia głosy, jakby wraz z opartym, póki, co, tylko na plotkach i domysłach, projektem likwidacji przetwórni, zawalił się cały ich świat oraz dotychczasowa, pewna, utrzymana na normalnym poziomie, egzystencja, lecz wszystkie znaki na ziemi przemawiały za możliwością realizacji najbardziej niekorzystnego dla nich scenariusza.

— Chłopy! Przecia to bedze ponad sto ludzi!? — przeliczył sołtys — połowa ludzi z. sołectwa zatrudnionych w usługach i przemyśle.

— Pajdom na kuroniówek — odezwał się z mściwą satysfakcją Mucha, wiejski pijaczyna, poprawiając na głowie zieloną, służbową czapkę, pozostałość z dobrych dla niego czasów pracy w nadleśnictwie, którą stracił wskutek silniejszego od siebie nałogu.

— No, widzita, chłopy, że Kubisaks mo racja — z dozą smutnej satysfakcji odezwał się leśny strażnik — i leśników będą zwalniać. Ida do chałupy. Janus, tyż leziesz?

— Jo! We dwóch bez las raźni — potwierdził szykując do wyjścia — jakem kiedyś wompirza* zobaczył, to lepi samemu po nocy nie łazić.

— Wompirza?! — spytał Mucha z widocznym strachem w zapijaczonych ślepiach.

— Jo! Wompirza.– potwierdził Janus — Nie łaź nocą bez las, bo może ci łeb urwać.

— Albo jaja — wtrącił ktoś z głębi karczmy.

— Żadna szkoda — skomentował sołtys.

— Jo! Jo! Mucha.

— Ustatkuj se chopie, bo źle skończysz.

— Jak głupi Wacek, co bez wódka sie obwiesił — dodał ktoś z głębi karczmy.

— Na moście sa obwiesił, żeby wszehni ludzie widzieli.

— Taki wstyd nom zrobił. Tfu!

— Idziesz Janus? No, to chodź! — ponaglał Kubiskas.

— Ostancie z Bohom — pożegnali pozostałych w karczmie wychodząc w zapadającą za drzwiami ciemność.

Wieczór pachniał skoszonym pokosem trawy, idącym od rzeki, kwaśnym zapachem kwitnącej wody, wiatr przyniósł ze sobą słodkie wonie macierzanki, niosło gorzkim i zgniłym odorem nadbrzeżnych trzęsawisk, a od niedalekiego lasu dochodziły głosy budzących się do nocnego życia leśnych mieszkańców. Niebo na zachodzie podkreślone amarantem, odcieniem błękitu, zgniłej zieleni i czerni, zapowiadało kolejny, piękny dzień lata. Szli milcząc obok siebie, każdy pogrążony w swoich niewesołych myślach. Pożegnali się skinieniem głowy przy stojącej na rozstaju drogi kapliczce Matki Boskiej Zielnej.

— Dobry nocy, Kubiskas, ostańcie z Bohom.

— Z Bohom — odpowiedział grzecznie Kubiskas, urzędujący jeszcze, leśnik.

Kubiskas skręcił przepadając w gęstych ciemnościach oświetlonych nikłym blaskiem wiszącej na ścianie jego domu lampy. Janus poszedł przed siebie w stronę odznaczającej się od jaśniejszego nieba, czeluści lasu. Las, wysuszony przez panujące od kilku tygodni upały, powitał go delikatnym szumem i cichym trzaskiem kołyszących się konarów, ciągnącym od wilgotnej trawy, przyjemnym chłodem i dochodzącymi z daleka tajemniczymi odgłosami lasu. Pod nogami skrzypiały drobiny żwiru pokrywającego drogę, trzaskał rozdeptywany służbowymi buciorami zalegający gdzieniegdzie chrust. Po nawisach świerku z suchym szelestem osunęła się spadająca szyszka, zahukał lecący gdzieś wśród nocy puszczyk.

— Cheba ktosik zemrze — pomyślał przesądny, żegnając się szeroko znakiem krzyża. Nie myślał o sobie, ponieważ wiedział, kiedy nadejdzie jego czas, ażeby umrzeć, lecz wcześniej, sam wybierze sobie porę i miejsce własnej śmierci, tak jak przed laty jego ojciec.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 59.07