E-book
1.47
drukowana A5
22.33
drukowana A5
Kolorowa
45.53
wpatrując się w słońce, które wciąż nie chce umierać

Bezpłatny fragment - wpatrując się w słońce, które wciąż nie chce umierać

czyli sennik koszmarów o niekończącej się ucieczce na jawie


Objętość:
98 str.
ISBN:
978-83-8221-656-1
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 22.33
drukowana A5
Kolorowa
za 45.53

„The weight of the world is resting on thin ice
When the surface breaks will I find paradise?
As I freeze to death, left to reflect
What a waste of time I was, in retrospect
I’d take a leap of faith, but I’d lose my nerve
In the end, I’ll get the hell that I deserve


I’m always gone with the wind
Crawling in and out of my mind
God knows, I lost all my faith


A sickness with no remedy, except the ones inside of me
You ever wonder how deep you could sink into nothing at all?
Disintegrate. Annihilate me


Do you remember when you said to me
“My friend, hope is a prison.”
Hope is a prison”
~ „Gone With The Wind” — Architects

„Zwierzęta zwykle uciekają, gdy czują się zagrożone. Gdy jakiś drapieżnik stoi nad nimi z rozwartą paszczą, gotowy pożreć w kilku szybkich kęsach. To zrozumiałe. Chcą bronić siebie, swoje młode, swoje stado. Zrywają się i walczą o życie. Czasami się udaje, czasami kończą jako posiłek. Zawsze jednak chociaż próbują. A ja? Przed czy właściwie uciekam? Nikt nie goni mnie z nożem, gotowy przeorać krtań lub przebić klatkę piersiową. Wręcz przeciwnie. Ludzie czekają na mnie, pewnie przyjęliby mnie z otwartymi rękami. A dalej uciekam. A dalej gnam ile sił w nogach, ciągle obracając się za siebie, wciąż wmawiam sobie, że już za następnym zakrętem będą bezpieczny.”

— tak pisałem w „Pająk wspinający się po nieidealnie białej ścianie hotelowego pokoju” i dalej uznaję moje słowa za w jakimś większym czy mniejszym stopniu, trafne. to właściwie kwintesencja całego tego zbioru. ucieczka z miejsca, z którego wcale nie trzeba uciekać. długa, wyczerpująca, bezcelowa, a w finale nieprzynosząca żadnych efektów. ale przynajmniej po drodze można posmakować czereśni. dobrych czereśni, warto dodać. może więc nie wszystko namalowane jest jedynie w odcieniach nędzy?"

Notka od autora

Kilka słów, zanim zaczniemy. Wszystkie opowiadania są bardzo luźno związane ze sobą — dzielą tego samego głównego bohatera, ten sam okres czasu, tę samą wyprawę. Różni się jednak mnóstwo szczegółów, miejscami, gdy zacznie się grzebać zbyt głęboko, zacznie trochę sypać się chronologia. Nie traktujcie tego jako jedną, długą, ciągłą historię, a raczej serię odcinków. Wtedy nawet tego nie zauważycie. Kolejność nie jest może tak ważna, jak w większości serialu, ale i tak polecałbym czytanie od pierwszego do ostatniego, w chronologicznej kolejności. Miejscami pozwoli to uniknąć niepewności i niezrozumienia. I jeszcze jedno: wszystkie miejsca, osoby i wydarzenia są fikcyjne lub jedynie częściowo oparte na prawdziwych. No, dobrze, wszystkie z wyjątkiem jednego. Pozostawię Wam do interpretacji, które wydarzyło się w rzeczywistości (i którego miałem zaszczyt być świadkiem).

Opowiadania

„Czereśnie w tym roku były wyjątkowo smaczne”

22.08.2020 (ukończone: 25.08.2020)

Zębami przegryzam się przez skórkę i miękki miąższ, aż czuję twardą pestkę. Delikatnie, pomagając sobie językiem, oddzielam ją od reszty owocu i spycham w dolną część jamy ustnej. Wypycham ją na wysokość warg, odpowiednio je napinam, szybki wdech powietrza nosem, spory zamach całym ciałem i wystrzał! Na moje oko ta poleciała na jakieś pięć metrów. Może sześć. Co prawda nie jestem byłym budowlańcem lub stolarzem, który przez lata wykonywania zawodu wyrobił sobie w oku niewidzialną miarkę, ale wprawa w pluciu pestkami na odległość też robi swoje. Ten rzut nie był jakiś imponujący, w szczytowych momentach mojego doświadczenia z tym amatorsko wykonywanym sportem, bez problemu osiągałem odległości mierzone dwucyfrowymi liczbami. Jednak mimo wszystko czułem jakąś iskierkę dumy tlącą się gdzieś głęboko w moim wnętrzu. Wiatr, długa przerwa od treningów, niezbyt nadające się do plucia pestki — to wszystko czynniki, który składały się na ten, obiektywnie rzecz biorąc, słaby wynik. Ale obiektywne wyniki mają to do siebie, że jak równy z równym stawiają obok siebie perfekcyjne, iście laboratoryjne pola, jak i polowe, spontanicznie ustanowione obszary gry. Ja, jak na napotkane wtedy warunki, wypadłem naprawdę nieźle. Przynajmniej według mnie. A spokojnie, mi zaufać możecie.
Podobno opowieść należy zacząć od przedstawienia się. Podobno. Wiecie, nie oczekujcie zbyt dużej wiedzy od gościa, który od kilku lat trenuje plucie pestkami czereśni na odległość. Ale ktoś kiedyś mi tak powiedział. Nie pamiętam dokładnych słów, okoliczności ani ust, z których one wyszły. Pamiętam za to, że ich sens był właśnie taki — zawsze zaczynaj opowieść od przywitania. Ja jednak, jak przystało na zbuntowanego, pogardliwie nastawionego wobec tradycyjnych wartości młodego człowieka, zignoruję ogólnie przyjęte zasady i zrobię coś po swojemu. Uważam, że bardziej od standardowej, nudnej formułki „nazywam się X, mam X lat […]” bardziej pasuje do mnie właśnie to, co teraz robię. Siedzenie na dachu zaparkowanego na uboczu samochodu, przeżuwanie czereśni i wypluwanie ich pestek, celując na rosnące nieopodal drzewo. Oraz, niemal bym zapomniał — wpatrywanie się w słońce, które wciąż nie chce umierać. Może kiedyś jeszcze się Wam przedstawię. Wiecie, tak formalnie, pierwsze, drugie i trzecie imię, nazwisko, wiek, miejsce zameldowania, stan cywilny. Być może. Przypomnijcie mi, mam bowiem niepokojącą tendencję do zapominania o takich szczegółach. Łatwo jest rzucić na wiatr tego typu słowa, trudniej jest zaś wziąć je głęboko do swojego serca i w odpowiednim momencie wcielić w życie. Na razie tyle Wam wystarczy.
Słońce zachodzi. Chowa się za horyzontem, uprzednio przebrawszy się w majestatyczne, pomarańczowe, ceremonialne szaty. Czasami mam wrażenie, jakby uciekało ode mnie. Od mojego wzroku, moich myśli, moich obsesji. Jest dokładnie przede mną, ugina się pod ciężarem tego spojrzenia, jak najszybciej zbierając swoje manatki i zaczynając biec. Jednak jest to ucieczka niezbyt efektywna, bowiem już następnego dnia, już za kilkanaście godzin wyłoni się w porannym, oślepiająco lśniącym ubraniu po drugiej stronie globu. Wystarczy jedynie odwrócić głowę. Po prostu naiwny i głupi, czy skazany na to przez jakąś wyższą istotę? Niezależnie od odpowiedzi, patrząc na uciekające słońce, zawsze robiło mi się trochę smutno. Miałem cichą nadzieję, że to będzie jego ostatnia ucieczka.
Wiele, wiele ludzi pewnie myśli teraz dokładnie to samo co ja. Wiele, wiele ludzi pewnie robi teraz dokładnie to samo co ja. Ale jedynie wiele ludzi myśli i robi teraz dokładnie to samo co ja. Sięgam do powoli opróżniającego się wiaderka, wyciągam niezwykle dorodną czereśnię, odrywam jej ogonek ze wciąż przyczepionym do niego liściem, po czym pakuję ją do ust. Dokładnie w tej kolejności. Ciekawe, czy ci wszyscy inni ludzie też muszą odrywać liście z ogonków swoich czereśni. A właśnie, à propos czereśni. Muszę przyznać, że tegoroczne okazy są naprawdę smaczne. Powiedziałbym nawet, że „wyjątkowo” smaczne. Naprawdę, dość rzadko się to zdarza. Moją tradycją jest ocenianie danego roku po tym, jak dobre czereśnie udało się w nim wyhodować. Na przełomie czerwca i lipca chodzę więc wiele godzin po targach, kosztując produktów różnych rolników. Ostatnimi laty coraz częściej bywam rozczarowany, wracam więc w takiej sytuacji do domu, zastanawiając się jakim cudem jakość tych owoców zaliczyła tak dramatyczny spadek w przeciągu tych kilkunastu miesięcy. Lecz ten rok był inny. W tym roku czereśnie były faktycznie smaczne. Co prawda te, które trzymałem w ręce, nieco straciły na swoich walorach smakowych przez długie przechowywanie w chłodni (mamy w końcu końcówkę sierpnia), mimo to były znacznie lepsze od świeżych innych roczników. Nie mam pojęcia, jak wygląda proces hodowli tych owoców ani co wpływa na ich jakość. Jestem tylko nieświadomym konsumentem, pochłaniającym jak gąbka wszystkie obietnice dawane mi przez chytrych sprzedawców. Może powinienem nad tym popracować. W codziennym życiu raczej nie mam z tym problemu, ale jeśli chodzi o czereśnie, moja spostrzegawczość znacznie się zmniejsza, a zwykle niesiona wysoko garda opada. Pewnie po prostu błędnie przekładam swoją pasję i zaangażowanie na innych ludzi, dając im zdecydowanie zbyt duży kredyt zaufania. Wyplułem pestkę (niezbyt imponujące cztery i pół metra). Może.
Jestem w trakcie bezcelowej podróży. Bez planu, bez przygotowania, bez żadnych oczekiwań. Po prostu dwa plecaki wypełnione przypadkowo wyciągniętymi z szafy ubraniami wrzucone do bagażnika. I klucze do drzwi do jakże pustego beze mnie domu spoczywające grzecznie w mojej kieszeni. Wyjechałem przedwczoraj. To był impuls. Nie minęło nawet pół godziny od momentu, w którym wpadłem na to, siedząc pochylony nad klawiaturą komputera, do chwili, gdy przekręcałem kluczyk w stacyjce auta. Jechałem na ślepo, przez pierwsze godziny doskonale znając trasę, a potem dając się ponieść intuicji. Wiaderko czereśni, które trzymałem w ręku, kupiłem od stojącego przy drodze staruszka, gdy przejeżdżałem przez jakąś wieś. Może to bardzo egoistyczne, ale nie zrobiłem tego, bo zrobiło mi się go szkoda. Po prostu miałem ochotę na czereśnie.
Po prostu miałem ochotę na czereśnie. Mam jakieś dziwne poczucie, że to krótkie zdanie w jakichś sposób doskonale mnie charakteryzuje. Skupienie na sobie, egoizm, patrzenie w pierwszej kolejności na własne dobro. Chciałbym spojrzeć w lusterko, przyjrzeć się swojej twarzy i otwarcie przyznać „tak, jestem dobrym człowiekiem”. Ale gdyby tak było, pewnie nie miałbym w ogóle czasu ani potrzeby zerkać w owe lusterko. Z pewnością nie jestem też człowiekiem złym. Jak każdy, mam swoje wady, ale i liczne zalety. Umieściłbym siebie raczej w środku tego spektrum. Ani zły, ani dobry. Nie lubię być centrystą. Szczerze. Gdybym miał wybierać, chciałbym być złym. Chciałbym móc określić się jednym, jedynym słowem. Wypluć czereśniową pestkę prosto w czyjąś twarz i zaśmiać się po tym brutalnie. Nie aspiruję do bycia dobrym, bo to coś, co jest zdecydowanie dla mnie nieosiągalne. A ja, chociaż bardzo lubię sięgać chmur, stale się przed tym powstrzymuję. To jedna z tych rozmów, przeprowadzanych w mroku, koniecznie przy akompaniamencie ćwierkających świerszczy. Koniecznie czując pod sobą chłód metalu, z którego składa się rama samochodu, o który się opieramy. Zachód zmienił się w zmierzch, a słońce finalnie ustąpiło miejsca jego młodszemu bratu. To jedna z tych rozmów, które nie znaczą kompletnie nic. O których zapomina się niemal od razu po ich odbyciu, do których nigdy się nie wraca. To jedna z tych rozmów, które są jedynie stratą czasu, namacalnym dowodem na to, że jako jednostka startująca w tym wyścigu, zamiast ruszyć się do przodu, dalej tkwimy nieruchomo na mecie. I taka właśnie będzie ta opowieść.
Wydaje mi się, że nie przyznałem się do tego wcześniej, niestety. Ale tak, piszę opowieść. Właśnie teraz, kreśląc piórem po lekko pogniecionych kartkach dziennika. Zawsze chciałem napisać jakąś opowieść; czy to książka, wiersz, opowiadanie, a może inny twór kompletnie niewpisujący się w ramy jakiegokolwiek gatunku — nieważne. Nie ważna była forma, styl, bohaterowie czy finalna konkluzja, lekcja, którą czytelnik z owej opowieści wyciągnie. Ważny był sam fakt jej napisania. Nie pojechałem z intencją napisania czegokolwiek. Ta myśl pojawiła się dopiero później, dojrzewając we mnie po tych dwóch dniach spędzonych na trasie. Dorastała powoli, nabierając namacalnego kształtu, wydając owoc, który mogłem zerwać, posmakować i zrozumieć. Spakowałem ze sobą dziennik i pióro. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ich użyję w sposób, jaki ich użyłem. Pierwotnie chciałem zapisać nazwy miast oraz wsi, imiona ludzi, ceny czereśni u lokalnych sprzedawców oraz pomniejsze anegdotki z podróży. Dopiero teraz, opierając się o metalową ramę samochodu i wpatrując w księżyc, poczułem ochotę, a raczej potrzeby, spisania tych wszystkich myśli na papier. Może przepiszę to na komputer i wydam, a może rękopis skończy gdzieś na dnie szuflady. Może postawię tutaj kropkę i okaże się ona tą ostatnią, bo zniechęcony nie znajdę więcej motywacji i inspiracji do dalszego pisania. Być może. Ale wpatrywanie się w słońce, które nie wciąż nie chce umierać, nauczyło mnie jednego — nieważne jak długo i wytrwale uciekasz od przeznaczenia, ono i tak w pewnym momencie położy na twoim ramieniu swoją kościstą rękę. A wtedy nie ma już odwrotu. Kto wie, może to moje przeznaczenie? W noc oświetlaną nikłym blaskiem księżycowej poświaty wszystko wydaje się tak abstrakcyjne, tak surrealistyczne, tak pasjonujące. Chciałbym kiedyś skutecznie uchwycić to uczucie na kartce papieru. Lecz to już nie dziś. Dzisiaj wypada się już zbierać. Do zobaczenia. Myślę, że jeszcze nie raz się zobaczymy.

„Jeśli jutro miałbym umrzeć, co zjadłbym na śniadanie?”

25.08.2020 (ukończone: 28.08.2020)

Jeden, gwałtowny ruch kierownicy i byłbym martwy. A jeśli nie martwy, w najlepszym wypadku doznałbym poważnych obrażeń wewnętrznych, złamań i urazu głowy, a samochód nadawałby się jedynie na złom. Jadę środkiem pustej drogi ponad sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Pewnie łamię przy tym prawo, ale gdy nie ma oczu, nikt nie widzi. Tak samo, gdy nie ma lasu, nikt nie słyszy krzyku. Nie chciałbym tego zrobić, nie chciałbym umrzeć. Ale sama myśl, świadomość, że w razie potrzeby mógłbym osiągnąć to naprawdę bezproblemowo, była niezwykła. Jeden ruch. W parę sekund auto wbiłoby się w barierkę i drzewo, o które się opierała, robiąc z siebie metalową miazgę. Jedynie parę sekund. Czy naprawdę tak niewiele trzeba, by pozbyć się tego cennego daru, który dostaliśmy? Niektóre pytania lepiej pozostawić w cieniu niewiedzy, szepcze mi do ucha rzucający mi ostrzegające spojrzenie księżyc. Lepiej się go posłucham, mocniej zaciskając ręce na kierownicy. Jeden ruch. Trudność nie leży w jego wykonywaniu, a w powstrzymaniu naglących do wykonania go myśli.
Miałem przed sobą kompletnie pustą, prostą drogę, po obu stronach szczelnie okrytą licznymi drzewami. Nikłe światło księżyca przebijało się nieśmiało przez rozciągające się nade mną korony liści, stanowiąc jedyne, naturalne źródło światła. Resztę załatwić musiały przednie i tylne reflektory mojego samochodu, razem z jego prostym, jednostajnym ruchem przecinające ciemność. Kojarzyłem ten obraz bardzo dobrze. Większość lasów nocą wygląda niemal identycznie. Te same gałęzie nachylające się ku naszym twarzą, te same szyszki i ułamane patyki rozsypane gęstymi warstwami na trawiastym podłożu. Te same metalowe barierki, te same przydrożne tabliczki. Te same znicze palące się przy ułamanych drzewach. Ich światło w ciemności robiło szczególne wrażenie. Czasami miewałem ochotę zatrzymać się przy nich, wysiąść z pojazdu i przeczytać kto właściwie zginął w tym wypadku. Czy był to może ktoś, kogo znałem, choćby z widzenia? Czy kompletny obcy, którego obecność na tym świecie nie zdążyła spleść swoich dróg z moją? Ale zawsze odpuszczałem, przyciskałem mocniej pedał gazu i skupiałem swoje spojrzenie na lusterku. Ci ludzie, te ofiary, pozostawały dla mnie niczym innym jak nijakim tłem, bezdusznym rekwizytem, pozbawionym osobowości szablonem. Dalej wpatrywałem się w swoją twarz. Nieliczne zmarszczki, niedoskonałości, oczy, w których odbijało się światło deski rozdzielczej. Gdybym był dobrym człowiekiem, nie miałbym czasu ani potrzeby zerkać w lusterko. Te zapisane przeze mnie wcześniej słowa zawierały o wiele więcej prawdy, niż na początku myślałem.
Nigdy nie potrąciłem jelenia. Pewnie to tylko szczęście, że zawsze udawało mi się te zwierzęta albo w porę przepędzić, albo zgrabnie ominąć. Pewnie któregoś dnia przyjdzie wreszcie moment, w którym krew jednego z pobratymców tych szczęśliwych uciekinierów splami moje ręce. Lub nawet jednego z nich. Mówi się, że piorun nigdy nie uderza w to samo miejsce dwa razy. Ja jednak nie jestem co do tego przekonany. To wprowadza w nas dziwne poczucie pewności siebie i bezpieczeństwa. Skoro raz uderzył, nie może zrobić tego drugi raz. Tak jakby świat był jedną, wielką grą planszową, w której każde wydarzenie podporządkowane było pod setkę zasad i reguł. Boję się jednak, że to tak nie działa. Opowiem Wam historię. A raczej: anegdotkę. Mój ojciec pewnego dnia złapał gumę. Jechał akurat ciemną uliczką na uboczu miasta. Ktoś musiał zostawić tam popękane, szklane butelki lub gwoździe. Ucierpiała prawa górna opona. Gdy dwa miesiące później jechał tą samą uliczką, znowu złapał gumę. Znowu ucierpiała prawa, górna opona. To co prawda nie był piorun, ale zdecydowanie trafił dwa razy w to samo miejsce. Od kiedy stałem się świadkiem tamtego wydarzenia, bardzo unikam tego typu myśleniem. Wolę zostawić rządzenie losem samemu losowi, bez zakreślania kolejnych kółeczek na karcie kolejnej loterii. Bo gdy kulki wylądują już na swoich miejscach, nagroda i tak do mnie nie trafi. A tak wracając na chwileczkę do jeleni — właściwie to chciałbym któregoś kiedyś potrącić. Raz, by sprawdzić, jak to właściwie jest. By móc opowiedzieć o tym znajomym, doświadczonym kierowcom, spojrzeć na jego przejechane ciało i stwierdzić „aha, tak to jest potrącić jelenia. dobrze wiedzieć”. Niby warto próbować wszystkiego, a jakoś nigdzie nie widzę kampanii promującej wypróbowanie nieumyślnego zamordowania tego leśnego zwierzęcia swoim samochodem. Może twórcy reklam to hipokryci, a może po prostu to ja źle patrzę. Nie wiem. A na przełamanie tej niewiedzy jest tylko jeden sposób.
Szczęśliwie lub nie, tamtej nocy nie trafiłem na żadnego jelenia. Nie trafiłem w zasadzie na nikogo ani na nic. Byłem tylko ja, mój samochód i las. Nawet czereśnie, które zjadłem wcześniej, mnie opuściły. Ale nie było wcale samotnie w złym tego słowa znaczeniu. Przypominało to uczucie, jakie towarzyszy zamykaniu drzwi po ostatnim z gości. Jednocześnie trochę szkoda, że muszą się już zbierać, ale z drugiej strony to bardzo relaksujące i satysfakcjonujące. Wyszli, mogę odpocząć i zostać samemu z moimi myślami. A może tylko dla mnie to przyjemne. Nie wiem. Czasami żałuję, że nie mogę przeprowadzić globalnej ankiety na jakiś nieznaczący temat, nad którym zastanawiam się w danej chwili. Jednak zwykle potem od razu uświadamiam sobie, że to tak naprawdę nic by nie zmieniło. Ankiety, sondaże i inne środki statystycznego przedstawiania jakiegoś zjawiska mają to do siebie, że prezentują jedynie suche liczby. A z kolei suche liczby mają do siebie to, że muszą być zinterpretowane przy użyciu słów. Słów, praktycznie zawsze indywidualnych i subiektywnych. Jaki więc sens ma robienie czegoś, co wróci do nas z rezultatem, który już dobrze znamy? Nie wiem.
Siedzę właśnie pochylony nad notatnikiem, w środku nocy, z ciepłym światłem sufitowej lampy oświetlającym moje ręce. Specjalnie zatrzymałem się na poboczu. Od tamtego tekstu spisanego parę godzin wcześniej czułem niewytłumaczalną chęć powtórzenia tego procesu. Jakby głód, rosnący w siłę z każdym przejechanym kilometrem, aż do osiągnięcia niemożliwego do wytrzymania poziomu. Nie wiem, czy jest to zjawisko dobre. Patrząc przed siebie, w rozświetlaną jedynie na parę najbliższych metrów ciemność nie widzę żadnej odpowiedzi. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, co tutaj robię, nie wiem co robić. Nie wiem, czy moje kroki prowadzą w przód, zbliżają mnie powoli do mety oddalonej ode mnie setki kilometrów, czy może jedyne co robię, to kroczenie w miejscu, bezskutecznie napierając na niewidzialną ścianę i nieustannie wmawiając sobie postęp. Któregoś dnia obudziłem się w gigantycznym labiryncie, wmawiając sobie, że za każdym rogiem znajdę szczęście i rozwiązanie. Może dlatego wyjechałem, uciekając od chwiejnej rzeczywistości na te kilka, spokojnych, wypełnianych jedynie cichym szumem wiatru dni. Moje motywacje często dalej pozostają dla mnie zagadką. Patrząc na nie, patrząc w lustro, nie widzę nic innego niż jednego, wielkiego znaku zapytania. Skupienia wzroku na desce rozdzielczej, zaciskanie dłoni na kierownicy a stóp na pedałach pomaga, ale jest to objawowy lek, docierający jedynie do pierwszej warstwy problemu. Koncentrowanie się na abstrakcyjnych tematach pomagało chwilowo zapełnić czymś pustkę, jednak na dłuższą metę jedynie przyśpieszało ucieczkę od tego, na czym powinienem się skupić. Dobrze wiedziałem, co to jest, lecz bałem się podnieść nań wzrok. Dobrze wiedziałem, gdzie na mnie czeka, bałem się jednak postawić stopę w tamtym kierunku. Wszystko podane miałem jak na tacy, ja jednak albo nie wiedziałem jak wykorzystać dane mi narzędzia, lub bałem się wypróbować ich w akcji. Gdy auto stoi na poboczu, nieruchome, zawieszone na lusterku zapachowe zawieszki i tak powoli się chwieją. Bardzo delikatnie, niepewnie i ledwo zauważalnie. Gdy jednak przyjrzy im się wystarczająco mocno, uda się zauważyć ten subtelny taniec. Czy gdybym właśnie teraz umarł, czy dalej poruszałyby tak swoimi niewielkimi ciałami? Czy dalej odprawiałyby swój ceremonialny taniec, tym razem nad moim świeżym ciałem? Nie wątpię. Ale nie miałem ochoty tego sprawdzać. Jeszcze nie tamtej nocy.

„Pająk wspinający się po nieidealnie białej ścianie hotelowego pokoju”

28.08.2020 (ukończone: 29.08.2020)

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 22.33
drukowana A5
Kolorowa
za 45.53