E-book
17.77
drukowana A5
38.12
Wózek

Bezpłatny fragment - Wózek


4.9
Objętość:
187 str.
ISBN:
978-83-8369-218-0
E-book
za 17.77
drukowana A5
za 38.12

I

Zapowiada się kolejny ponury i nudny dzień. Kilka włamań, pobicie, pewnie jakiś awanturujący się pijaczyna — pomyślałem zaraz po przebudzeniu, stawiając stopy na podłodze. Ile bym dał, żeby tamtego dnia właśnie tak było. Wziąłem do ręki telefon, który leżał na szafce obok mojego łóżka. Była 07:00 rano, 22.04.2015 roku.

Spojrzałem leniwym wzrokiem na nie do końca zasłonięte okno w mojej sypialni. Padał deszcz, było jakoś ciemno i ponuro, porównując do ostatnich dni. Wiatr niemiłosiernie kołysał gałęziami drzew, które w niewielkim, bo niewielkim stopniu, ale rosły tuż pod moim blokiem. Jeszcze ten stukot kropli obijających się o szybę powodował, że w głowie zacząłem zadawać sobie pytanie, gdzie postawiłem wczoraj auto? Z odpowiedzią jednak postanowiłem chwilę poczekać.

Pierwsze kroki po przebudzeniu zawsze kieruję do kuchni, żeby wstawić wodę na kawę. Zanim jednak się zagotuje, idę do łazienki wysikać się, umyć i najważniejsze — szczotkowanie zębów. Nienawidzę mieć ich nieumytych. Te kilkadziesiąt ruchów szczoteczką z rana jest dla mnie o wiele bardziej pożądane od kawy. Zaraz po jej wypiciu, oczywiście szczotkuję jeszcze raz, to takie moje małe zboczenie — czyste zęby. Zanim wyjdę z łazienki po tym całym rytuale mycia, jeszcze spoglądam w lustro. Widzę wówczas swoją parszywą gębę. Szatynowe włosy, brązowe oczy, nieduży nos. W sumie, nie jestem taki brzydki — pomyślałem tego dnia i roześmiałem się do siebie. Przeciętny mężczyzna, który wiedzie przeciętne życie. Zaraz przed wyjściem do pracy podszedłem jeszcze z gorącym kubkiem kawy do okna. Termometr, na którym zawiesiłem się na chwilę, wskazywał 8 stopni Celsjusza. Patrząc na to, co dzieje się za oknem, śmiało stwierdziłem:

— Kurwa, chyba na minusie — powiedziałem z nienawiścią do takiej aury.

Lubiłem czasem pomruczeć coś na głos, zakląć, czy też wypowiadać jakiś ciąg sentencji. Jakoś łatwiej mi się wtedy myślało, a może po prostu bzikowałem z tej wieloletniej samotności. Niby ciągle ktoś się kręcił w moim życiu — współpracownicy, przypadkowe kobiety, pseudo-rodzina, jednak i tak to uczucie braku kogoś z emocjonalną więzią nie opuszczało mnie.

Włączyłem telewizor, żeby przez chwilę zobaczyć jakimi historiami mnie uraczy to kwadratowe pudło. Na ekranie pojawił się stary, dobry serial kryminalny „Columbo”. Zawsze fascynowało mnie, jak jeden detektyw może rozwiązać tyle ciekawych zagadek kryminalnych. Niestety, w ciągu ostatnich pięciu lat, miałem jeden przypadek, który to zmusił mnie do większego wysiłku. Była to sprawa zabójstwa pewnej czterdziestoletniej kobiety. W tym wyśmiewanym i przewidywalnym mieście rzadko do rozwiązania były prawdziwe zagadki zabójstw. Pobicia za to były na porządku dziennym, rutyną. Sławetny Radom, tak wyśmiewany z powodu chytrej baby, czy „obleganego” lotniska, ech…. Tak naprawdę lubię to miasto. Przyjęło się, że ludzie z Radomia są zacofani, mało tolerancyjni, są homofobami, czy innymi „fobami”. Żyjąc tu, mieszkając, subiektywnie stwierdzam, że to przeszłość. Teraz radomianie to tolerancyjni ludzie, otwarci na innych, bardziej weseli i to w sumie jako jedyne w tym mieście mnie wkurwia. Wolałem jak ludzie byli bardziej zamknięci, mniej szczęśliwi, wtedy jakoś ja byłem bardziej.

Pamiętam do dzisiaj ofiarę, panią Magdalenę, która miała zadanych około dwudziestu ciosów nożem, co natychmiastowo wskazywało na działanie w afekcie. Pierwsza myśl była oczywista — sprawcą mógł być mąż. Szybko jednak dowiedziałem się, że on tego dnia był coś ponad trzysta kilometrów dalej na konferencji, a w toku sprawy wyszło nagranie, na którym pije na umór, w towarzystwie pięćdziesięciu świadków. Dawało mu to, bądź co bądź, alibi.

Druga myśl, włamanie. Tylko co to za włamanie, gdzie nie ma jego śladów. Dobra, mogła otworzyć drzwi i wtedy wepchnęli ją do domu, ale oprócz kuchni, gdzie znaleziono ciało, nie było w żadnym innym pomieszczeniu śladów walki. Co więcej, wykluczając tę teorię, dom nie wyglądał na splądrowany. Przecież nie posprzątaliby po sobie, chyba, że wiedzieli czego i gdzie szukać.

Przez trzy miesiące nie mieliśmy żadnych poszlak, a zdążyliśmy już zebrać z lokalnych sklepików, monitoringu miejskiego i okolicznych stacji wszystkie nagrania. Przesłuchaliśmy kilkanaście osób błąkających się na tych nagraniach, ale finalnie okazało się że nie miały nic wspólnego z tą sprawą. Jednak jeden, jedyny facet, który wyszedł znikąd, zwrócił moją uwagę. Zataczający się pijaczyna z narzuconym na głowę kapturem był nie do zidentyfikowania. Pomimo moich licznych umiejętności dedukcji nigdy bym nie pomyślał, że ten facet to właściwy trop. Maszerował od jednego krańca chodnika do drugiego, kilkukrotnie upadając na tych niecałych pięćdziesięciu metrach, które obejmowała kamera. Nie chciało się wierzyć, że przed kimś tak pijanym nie da się obronić. Po obejrzeniu, po raz chyba dwudziesty wszystkich nagrań, w momencie upadku tego mężczyzny udało mi się zobaczyć, jak turla się jakiś przedmiot i znika w miejscu, którego nie dostrzeże kamera. Nie miałem wówczas żadnej innej poszlaki, dlatego też postanowiłem, że przejdę omawiany fragment chodnika. Nie znalazłem tam nic ciekawego — jakieś papierki po batonach, trochę liści, poza tym w miarę czysto, ale czego się spodziewałem po takim czasie.

Kolejnego tygodnia postanowiłem udać się do męża owej denatki. Mogę śmiało stwierdzić, że w czasie śledztwa zacząłem gościa lubić. Opowiedziałem Marcinowi o toku śledztwa, wyznając prawdę o tym, że nic nie mamy. Trochę porozmawialiśmy o sporcie, pogodzie i polityce, a wówczas do pokoju weszła jego dwunastoletnia córka, trzymając paczkę w ręce, i powiedziała:

— Tato, przyszedł Twój nowy telefon.

— Dziękuje Ci Haniu.

— Widzę, że ma Pan dobry gust — skwitowałem, odnosząc się do modelu telefonu.

Odpowiedział, że bardzo się cieszy, bo pozbędzie się wreszcie starego „rumpla”, którego miał w zastępstwie. Jego „lepszy” telefon zagubił feralnej nocy podczas nocnej imprezy po szkoleniu. Znacie pewnie to uczucie, gdy nagle w głowie pojawia się przeczucie, któremu nie można się oprzeć i dopóki ktoś nie uwolni tej myśli, ciągle o tym myślisz. Na szczęście ja nie potrzebowałem na to wiele czasu. Po kilku minutach skrzyneczka z przeczuciem się otworzyła. Przeprosiłem grzecznie, że mój czas na pogawędki właśnie minął i czym prędzej wyszedłem. W biurze raz jeszcze przejrzałem nagranie, na którym widać tego pijaczka. Przy uważniejszym się przyjrzeniu i kilkukrotnym przybliżeniu udało mi się dostrzec, że przedmiot, który zawędrował za kadr, to mógł być telefon. Nagranie oczywiście nie poprawiło się jakościowo, i ciężko było stwierdzić, kim ten człowiek jest. Pojawiło się pytanie dodatkowe, jedno po drugim. Czy to był jednak on, mąż? To on pozbawił swoją żonę życia? Postanowiłem, że namierzę zagubiony telefon mojego staro–nowego podejrzanego.

Namierzenie telefonu na szczęście nie było trudne, skoro już wiedziało się, do kogo należał. Okazało się, że nie trzeba było go szukać trzysta kilometrów stąd, a znalazł się na tym samym osiedlu. Jednak nie miałem dalej dowodów. Na szkoleniu widziało go ponad pięćdziesiąt osób i w dodatku tej samej nocy był filmik z pijackimi wygłupami jej męża, gdzie było wyraźnie widać przechadzki po tym ośrodku. Przez chwilę myślałem, że to może przypadek, że ktoś z tego samego osiedla kupił znaleziony telefon, albo może to nie ten telefon, nie ten człowiek. Zaprosiliśmy nowego właściciela telefonu na przesłuchanie. Pomimo chwilowego oporu w udzielaniu informacji, szybko przyznał, że znalazł telefon na trawniku, ale nie był w stanie określić dokładnego miejsca. Ja natomiast już wiedziałem. Pozostawało jednak pytanie, w jaki sposób Marcin przebył taką drogę, tak szybko? Widziało go tam mnóstwo osób. Jego auto cały czas stało przed hotelem na wprost, gdzie znajdowały się kamery, a jednak byłem pewien, że to on ją zabił. Poprosiłem techników o odzyskanie wszystkiego, co było na telefonie i to był strzał w dziesiątkę. Znaleźliśmy na nim filmy z imprezy i jak się okazało, nie tylko z niej. Owe indywidualne dzieło kamerzysty „selfiarza” Marcina polegało na pokazywaniu jak się pije, ale i zażywaniu jakiś tabletek. Kolejny włączony film był już w aucie, ale nie swoim. Okazało się, że Marcin pożyczył auto prezesa, a na filmie było widać, jak kręci ujęcie prędkościomierza, który wskazywał ponad dwieście kilometrów na godzinę. Wówczas zrozumiałem, że aby przejechać w takim tempie w godzinach wieczornych przy dobrych wiatrach, w tę i z powrotem, wystarczyło mu cztery, może pięć godzin. Czas przejazdu akurat by się wtedy zgadzał. Ostatni widział go jego kolega około 02:00 w nocy, a o godzinie 08:00 ten sam kolega wyciągał go z łóżka na śniadanie. Zastanawiało mnie w tamtym momencie jednak, jak on mógł mnie tak oszukać? Tak dobrze grał żal, smutek, przerażenie. Na kolejnych filmach widać było jak zajeżdża pod jakieś blokowisko i pożera kolejne tabletki, popijając jednocześnie pół butelki wódki. Następne nagranie jest już w ich wspólnym mieszkaniu. Niestety ten był z kategorii kinematografii grozy. To na nim można było zobaczyć i usłyszeć „Kochanie, nie bój nic. Taki filmik dla kolegów, że byłem w domu, bo się założyłem, że dojadę do Ciebie i z powrotem” — mówił bełkoczącym głosem.

Ona zaczyna się tam na niego wydzierać, że jak mógł taki pijany jechać, że nigdzie już nie wraca w takim stanie i w tym samym momencie, gdy prawiła mu jakże zresztą stosowny wywód, zaczął zadawać ciosy nożem, który leżał na blacie. Nagrywał wszystko z narracją, która brzmiała wciąż tak samo „zakład był nie denerwuj się i mnie przytul”. Zadawał cios za ciosem i tak kilkanaście razy, aż film się urwał.

Patrzyliśmy wraz z technikami z poruszeniem, i odrazą do tego w jaki sposób ginęła. Jeszcze większe zaskoczenie oraz przerażenie malowało się w jego oczach. Wyobraźcie sobie, że nie chciał się przyznać jak go zatrzymywaliśmy. Pokazaliśmy mu film i dopiero się okazało, że on również nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Tabletki, które zażył to były bardzo silne dopalacze, które spowodowały, że w ogóle nie był świadomy, że wybrał się na wycieczkę. Cóż, zabójstwo to zabójstwo, nie miało znaczenia przed sądem, że nie był świadomy swoich czynów, a wręcz przeciwnie, pogrążyło go. Dostał dożywocie. Najbardziej jednak w tej historii szkoda mi było dzieciaków. Przez jedno wydarzenie, głupotę korzystania z używek, stracili oboje rodziców, przez co musieli zamieszkać z dziadkami. W dodatku jedno z nich było niepełnosprawne. Ostatecznie jednak nie interesowałem się ich dalszym losem, wisiało mi to. W moim zawodzie trzeba nauczyć się zapominać, nie jestem święty, nigdy taki nie byłem i nie będę. Nie poprowadzę żadnej fundacji zrzeszającej wszystkich pokrzywdzonych, więc nauka zapominania była koniecznością.


Dopiłem ostatnie łyki kawy i zacząłem ubierać się w te same ciuchy, w których byłem wczoraj. Zazwyczaj tak robiłem, że jeden komplet ciuchów starczał mi na dwa dni, no może oprócz bokserek, skarpetek i podkoszulki z wiadomych względów. Po ubraniu się jak zwykle zacząłem szukać kluczy do mieszkania i do auta. Praktycznie codziennie to robiłem, nie miałem stałego miejsca na klucze. Rzucałem je gdzie popadnie i zapominałem. Przed wyjściem natomiast w głowie pojawiała mi się tylko myśl, „kurwa, będę spóźniony”. Potrafię zapamiętać, dostrzec różne szczegóły spraw, które prowadzę, a wciąż miałem problem z lokalizacją, gdzie rzuciłem klucze po powrocie do mieszkania. To jedyny błąd, na którym się nie uczyłem, pomyślałem z uśmiechem, a zarazem lekkim już zdenerwowaniem. Jeżeli jakoś zamknąłem samochód…, czy oby na pewno zamknąłem — nachodzi mnie zawsze ta sama chwila zawahania, a przede wszystkim dostałem się jakoś do mieszkania to muszą gdzieś tu być. Oczywiście po kilku minutach jakoś się odnajdują i gotowy do drogi wychodzę. Mieszkam na czwartym piętrze, więc zanim wyjdę z klatki schodowej często spotykam sąsiadów, a jednego w szczególności. Nie wiem, czy w każdym bloku, każdej klatce się taki trafia, ale o której bym nie wracał, bądź wychodził to na dziesięć przypadków osiem z nich kończy się spotkaniem tego samego gościa, Pana Mariana Gruszczyńskiego. Zadaje wciąż te same pytania, z uśmiechem od ucha do ucha, jakby nigdy nie imały się go złe chwile. Jakby zaprzeczał stereotypowi ponurego Polaka.

— No i co tam Panie Tomaszu słychać? Jak życie? Jak zdrowie? — człowiek, który o wszystkim chce wiedzieć, czyli jednak coś z Polaka stereotypowego miał, zreflektowałem szybko poprzednią myśl. Brakuje tylko z jego strony pytania, „o której Pan się wypróżnia i jaka jest konsystencja?” Jak mam lepszy humor i odpowiem mu kilka zdań więcej niż, że „wszystko ok, a u Pana?” Zalewa mnie lawiną historyjek ze sklepu, spaceru albo który sąsiad kupił sobie nowy samochód, czy któremu zdechł pies. Tego dnia jednak nie miałem ochoty na pogawędki, gdyż szukanie kluczy zajęło mi ciut więcej czasu niż zazwyczaj, więc zdołałem jedynie odpowiedzieć, że jest dobrze, ale się spieszę, grzecznie przepraszając. Wybiegłem dość żwawym krokiem i od razu miła niespodzianka. Rzęsisty deszcz przemienił się w miłą mżawkę, która powodowała delikatne wręcz orzeźwienie. Pomimo tego i tak bardziej cieszyłem się, że nie postawiłem auta za daleko.


Pracuje jako detektyw kilkanaście lat i swoje na koncie już odłożyłem, mając na utrzymaniu jedynie siebie. Pomimo tego i tak jeżdżę dalej moim ukochanym starym Passatem z 1999 roku. Nie zawiódł mnie nigdy, może dlatego też zamiast zbierać na nowsze auto, wolałem część pieniędzy odłożyć, a część przepić, przepalić albo „zainwestować”, żeby spełnić swoje potrzeby seksualne. Nie chodzę na dziwki, nic z tych rzeczy. Ze względu na mój zawód, chyba wolałem zawsze „zapolować”, pójść na koncert, czy do jakiegoś klubu. Kobiety mogłyby pomyśleć, co za skurwysyn. Jednak zawsze każda z kobiet powinna zadać sobie pytanie, z kim ja to robię? Poza tym jak któraś mówi, że ma męża, czy chłopaka, odpuszczam, takie mam zasady. Nawet, gdy pomimo tego lgną do mnie, jak pszczoły do miodu. Na początku moje wypady wiązały się z myślą, że znajdę tą jedyną, ale jakoś za każdym razem, kiedy ja chciałem czegoś więcej to te drogie panie miały inne plany. Po kilku takich przygodach zrezygnowałem z szukania drugiej połówki, a może po prostu znalezienie idealnej partnerki na imprezach nie było najlepszym pomysłem? Stało się to moim nawykiem, kolejnym nałogiem. Poszukiwanie partnerki do obopólnej przyjemności z seksu. To i moja praca sprawiły, że moje uczucia w pewnym stopniu obumarły. Stawałem się pracoholikiem i seksoholikiem, o ile można nazwać tak człowieka, który swoje „polowania” kończy szczęśliwie góra raz, dwa razy w miesiącu i to po kliku, a właściwie kilkudziesięciu próbach. Dużą wartością dodaną są pieniądze, które mam tylko dla siebie i mogę inwestować w upojenie siebie oraz pań z którymi prowadzę konwersację, abym stał się bardziej zabawny niż jestem. Z powodu takiego trybu życia w moim mieszkaniu jest w miarę schludnie, bo nie chciałbym w ostatniej fazie wystraszyć kobiety, która decyduje się na ujrzenie moich czterech kątów. Czasem, gdy kobieta jest naprawdę miła i ma więcej niż 110 IQ w skali Weschlera to wydaje mi się, że może jednak mógłbym z nią spróbować, „może to ta jedyna”. Myśl chwilowa, nawet szczęśliwa, zazwyczaj kończąca się w momencie, gdy na drugi dzień weekendu udaję się po raz kolejny do klubu i spotykam tą samą dziewczynę na parkiecie już z innym typkiem. Sam w sumie nie jestem lepszy, idąc tam kolejnego dnia. Oczywiście przez to, że często chodzę po klubach, równie często muszę je zmieniać, gdyż towarzystwo w nich jest to samo, przede wszystkim te same kobiety. Zdarzyło się niejednokrotnie, że próbowałem uwieść kobiety, które już wcześniej zaliczyłem, ale ich ogólnie nie pamiętałem. Na szczęście kończyło się to bardziej śmiechem z ich strony — „No co Ty Tomek, nie żartuj raz się przespaliśmy ale to nie ma sensu, nie pasujemy do siebie, rozmawialiśmy przecież o tym”. Tak te „szlaufy” jak ja nazywam takie kobiety, nie miały za krzty wstydu, dalej podrywały w tych samych klubach, dlatego te kluby zmieniałem średnio co trzy, cztery miesiące. Z biegiem czasu sam stałem się takim męskim „szlaufem”, który czerpał jedynie fizyczną korzyść. Czy to coś złego, gdy dwoje ludzi idzie ze sobą do łóżka, tylko dla przyjemności? Myślę, że nie. Pewnie inaczej bym się zachowywał, gdyby były inne, chociaż jedna.

Dwukrotnie spotykałem również w klubach mężczyzn, których później miałem przyjemność spotkać zawodowo. Przyjemność ponieważ był to typ facetów, których było pełno i rzucali się w oczy na każdej imprezie, tzw. karki. Ich rozrywką prócz kobiet było kogoś zaczepić, szarpnąć, uderzyć, a ponieważ często znali się z ochroniarzami z wspólnych siłowni zazwyczaj wyprowadzali gościa, którego oni zaczepili, a nie odwrotnie. Jednego takiego narwańca zwinąłem przy okazji drobnej sprawy za włamanie do jubilera. Był na tyle głupi, że na włam poszedł w kominiarce, czarnych dresowych spodniach i czarnej koszulce z krótkim rękawkiem, a na przedramieniu miał wielki tatuaż z jakże by inaczej trupią czaszką, tylko taką wypasioną kolorową z dodatkami jakby była na tle piekła, czy innej magicznej krainy rodem jak dla mnie z „Harrego Pottera”. Summa summarum wyglądał komicznie. Okazało się w toku śledztwa, że tylko jeden człowiek miał taki tatuaż w naszej bazie, a po kilku przesłuchaniach przyznał się i poszedł na ugodę. Teraz już nie pamiętam, czy dostał wyrok w zawieszeniu, czy poszedł siedzieć za recydywę bo skoro łatwo znaleźliśmy go w naszych bazach to już miał na koncie jakieś przewinienia. Drugiego pamiętam zgarnąłem za wymuszenia, chodził po drobnych sklepikarzach i oferował usługi ochroniarskie jak z filmów o mafii rządzącej miastem. Z jednym wyjątkiem, swoją grupę przestępczą prowadził wraz ze swoim kolegą i tyle. Nawet nie mieli broni, tylko przychodzili z kijami bejsbolowymi. Mieli pomysł, wybierając sklepikarzy, którzy wydawali się słabymi ogniwami i zgadzali się na płacenie drobnych pięciuset złotych miesięcznie — tak właśnie tyle chcieli — prawdziwa kasta przestępcza. Wpadli właściwie przez złą ocenę jednego z nowych sklepików, który akurat się otwierał, a właścicielem był pewien starszy 60–letni mężczyzna o wadze z 60 kg i 170 cm wzrostu. Nie spodziewali się, że ów mężczyzna będzie stawiał czynny opór, przez co go pobili. Ten zgłosił ich wyczyn na policję, a za nim poszli kolejni właściciele lokali. Zostali skazani na kilka lat, ale nie lada się uśmialiśmy, gdy okazało się ile żądali. Nazwaliśmy ich „duet Corleone”… ahh… już nie ma takich filmów jak „Ojciec Chrzestny”, klasyka gatunku. Oglądałem zawsze jak pojawiał się w ramówce którejś ze stacji telewizyjnych.

Trzasnąłem drzwiami auta, przekręciłem kluczyk, odpalił „na dotyk”. Piękny, klekoczący dźwięk silnika. Ruszyłem w drogę do pracy i pierwsza myśl, „Kurwa znowu jebany nudny dzień”. Każdego dnia przed wrzuceniem jedynki towarzyszyło mi to stwierdzenie, jakby moje myśli były jebanym psem Pawłowa reagującym na trzaśnięcie jebanymi drzwiami. Myśl o pracy, gdzie więcej było do uzupełnienia raportów, tej całej papierkowej roboty, niż pracy w terenie. Jakbym pracował na lotnisku — zacząłem śmiać się wniebogłosy ze swojego żartu na temat „zatłoczonego” lotniska w Radomiu. Było tam może kilka lotów w tygodniu, a pasażerów na każdy z nich można było policzyć na palcach jednej ręki. Jakbym na odprawę przyszedł pięć minut przed odlotem to pewnie jeszcze cztery minuty bym czekał na start, o ile oczywiście kiedyś zdecydowałbym się polecieć. Coś jest w tych podróżach lotniczych, że wolę jednak wybrać auto do przemieszczania się. Poza tym z kraju nigdy się nie ruszałem i nie mam takiego zamiaru, a nawet rzadko wyjeżdżam z miasta. Wiem już mówiłem, ale muszę powtórzyć, uwielbiam to miasto, ale co nieco pośmiać się z jego mankamentów nikomu nie zaszkodzi. Nie można w końcu być takim burakiem, trzeba mieć do tego wszystkiego dystans, a nawet zauważać plusy tego zjawiska. Każdy w Polsce wie, że jest takie miasto jak Radom, a gwarantuje, że jak przyjadą, aby pośmiać się z tutejszych ludzi mogą być zwiedzeni, bo żyją tutaj zwyczajni ludzie, ze zwyczajnymi problemami i radościami. Takimi jak na przykład w tej chwili, kiedy jadę do pracy. Spokój, ulubiona muzyka, która wydobywa się z głośników. Wykrzykuję ją na głos, bo ze śpiewaniem to nie ma za wiele wspólnego. Przez piętnaście do dwudziestu minut jazdy, najlepszy i najbardziej ekscytujący czas, który przeżywam od poniedziałku do piątku. Później weekendowy reset i powrót do trzaskania „drzwiami Pawłowa”. Tydzień w tydzień, miesiąc po miesiącu i tak od pieprzonych dziesięciu lat. Po drodze zawsze mijam kilka marketów i kilka kościołów, czasem zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby postawić kościół w markecie albo market w kościele, a może już ktoś, kiedyś rzucił taki pomysł i to wcale nie moja myśl, nie pamiętam. W każdym razie po drodze mijam moją ulubioną budkę z kebabem, zapiekankami, hot–dogami i wszystkimi tymi wspaniałościami o których mówią, że to niezdrowe jedzenie. Zawsze w drodze powrotnej zajeżdżam po jedną z potraw wykwitnie podanych w kawałku papieru lub folii aluminiowej. Zabieram ją do domu, zasiadam przed telewizorem i z rozkoszą wgryzam się w moją niezdrową przekąskę. Nie pamiętam w sumie już kiedy jadłem coś innego niż jajecznica, konserwa czy jakiś pasztet na śniadanie, a na obiad właśnie fast–food, może raz na tydzień jakiś standardowy polski kotlet lub schabowy. Na kolacje jajko na twardo, jakaś kanapka z serem żółtym albo białym. Moje menu tygodniowe nie było zbyt wysublimowane. Nawet gdy zabierałem jakąś laskę z weekendu na obiad, czy śniadania, to ja zawsze zamawiałem jedno z dań z mojej listy rozkoszy podniebienia. Można by wywnioskować, że skoro tak źle się odżywia, nadużywa alkoholu na weekendzie to pewnie powinienem być gruby jak beka. Jednak w tej kwestii pewnie niejedną osobę mógłbym zaskoczyć, gdyż jestem jak to wymyślili sobie wszelkie skale lekarze, dietetycy etc. chłopem w normie — 185 cm wzrostu, 84 kg wagi i nie, to nie sam tłuszcz. Zresztą i na inne parametry mojego ciała kobiety nigdy nie narzekały. Sukcesywnie odwiedzam siłownię, którą gwarantuje nam za darmo nasz pracodawca, nasza ojczyzna, nasi rządzący. Rządzący psia jego mać. Każdy lepszy od drugiego, tylko się nachapać jak najwięcej, a później jak już mają to co chcieli, to chcą więcej i więcej. Mnie tam zawsze starczało to co zarobiłem, gdybym może miał rodzinę to upomniałbym się o jakąś podwyżkę, a tak uważam, że co za dużo to też byłoby nie zdrowo.


Trzasnąłem drzwiami mojego auta, tym razem już przed siedzibą mojej komendy, jakbym kurwa pracował na poczcie. Znowu depresyjna myśl, może autobusem bym zaczął jeździć to dźwięk drzwi wówczas nie przywoływałby takich myśli. Znając życie ten sygnał, kiedy otwierają się drzwi lub zamykają wkładałby do mojej głowy ten sam pesymizm, a to kurwa przecież siedem przystanków, prawie cała droga tej jebanej linii. Prowadzi spod mojego domu, tutaj do morderców drzew, poprzez wypełnianie nikomu niepotrzebnych papierków.

Przestało padać, dzięki czemu odpaliłem jeszcze papierosa. Pomimo porannej obsuwy przestało mi się spieszyć, bo każde zaciągnięcie to było delektowanie się chwilą, jakbym miał zaraz odpłynąć i znaleźć się w jakiejś utopijnej krainie. Przy ostatnim zaciągnięciu wszystko wraca do normy. Stoję pośród hałaśliwej ulicy, niedaleko piętrzących się blokowisk. Co chwila ktoś wchodził i wychodził… cześć… cześć… i tak kurwa co chwila. Każdy z głową w chmurach bez żadnego pytania — „Co tam słychać?”, „Jak u Ciebie?”, „Dobrze wyglądasz!” Nic, zupełne nic, tylko jak jakiś nowy się pojawia to próbuje coś zagadnąć. Zazwyczaj jednak takich zbywa się szybkim stwierdzeniem „Dzień, jak co dzień” i bez pytania zwrotnego idziesz dalej przez wąskie korytarze na piętro, gdzie siedzisz z bandą podobnych do siebie. Wyjątkiem jest jednak to, że w moim wydziale pracuję głównie ze starszymi od siebie, którzy mają własne rodziny, męża/żonę i dzieci, czyli prawie wszyscy są w sędziwszym wieku. Wiadomo zawsze jakiś świeży się trafi, jak ten mój „podopieczny”, którego teraz mam na karku do wdrażania w robotę. Siadam przy swoim biurku i zaczynam przeglądanie nierozwiązanych jeszcze spraw albo rozwiązanych, do których trzeba napisać raport. Biorę pierwszą teczkę z brzegu. Włamanie do kiosku… kurwa, że one jeszcze istnieją, nie wytrzymam. Przez te wszystkie cięcia i przez to, że nie ma za wielu spraw o morderstwa, pobicia, gwałty, czy innego rodzaju cięższe przestępstwa dają nam takie gówno. Miałem już zabierać się za sporządzenie raportu odnośnie tejże „fascynującej sprawy”, gdy z gabinetu naszego szefa wyszedł Karol Mikołajewski. Błąkał się tu z nami od pół roku i błąka się to nie jest przypadkowe stwierdzenie. Ostatnim czasem mało co się dzieje, przez co więcej kawy się narobił niż brał udział przy jakichś sprawach. Podszedł do mnie i z wyczuwalnym lękiem w głosie powiedział:

— Kowalczyk nas zaprasza do siebie.

Przeczytałem kilkadziesiąt kryminałów polskich, widziałem kilkadziesiąt filmów o tej samej tematyce i w dziewięćdziesięciu procentach te kutasy na najwyższych stanowiskach mają na nazwisko Kowalczyk, Kowalski, Nowak. Jakby to kurwa było wpisane w ich nazwisko, jaki zawód będą wykonywać.

— Już idę, tylko gumy wezmę, chcesz? — zapytałem, niezbyt wzruszony.

W pierwszym momencie pomyślałem, pewnie jakieś pobicie, gdzie ktoś wylądował w szpitalu, ot to takie grubsze sprawy ostatnio dostawałem na swoje biurko, a często gęsto wystarczyły nagrania z monitoringu i było po sprawie.

— Nie, dzięki, chodźmy.

Widząc wyraz twarzy Karola, jak wypowiadał ostatnie słowa pospieszającym, drżącym głosem poczułem jednak przeszywający niepokój, że to co usłyszę za chwilę w tamtym pokoju, będzie zbrodnią z kategorii tych najcięższych. Moje nastawienie zmieniło się z obojętnego na przejętego. Bez zbędnej już zwłoki ruszyłem do gabinetu.

— Siadaj Gawron — Kowalczyk popatrzył na mnie z powagą jakiej dawno nie widziałem.

Wszyscy mówią do mnie Gawron, ale tak naprawdę nazywam się Tomasz Gawroński. Przyzwyczaiłem się w sumie do tego skrótu mojego nazwiska, brzmi tak jakoś bardziej dostojnie.

— Cześć Tadeusz. Warto by pokusić się o jakieś „dzień dobry”, „jak się czujesz?”. Dopiero siadaj. Musisz poczytać tę książkę dla menadżerów, którą kupiliśmy ci na urodziny — powiedziałem z pełną powagą, gdyż nie lubiłem skurwysyna. Pracowaliśmy ze sobą od prawie pięciu lat, odkąd go awansowali i przenieśli tutaj z Warszawy, ale miał w sobie coś takiego, że nie dało się go lubić. Miał czterdzieści dwa lata i był zaledwie siedem lat starszy ode mnie, ale jakoś nie potrafiłem dostroić się do jego fal. Było to typ człowieka, który nie pokazywał praktycznie żadnych emocji. Opowiedziałbyś mu najśmieszniejszą historię jaka mogłaby powstać, a on by ledwo ruszył kącikiem ust. Z drugiej strony jakbyś powiedział mu, że właśnie przeleciałeś jego żonę we wszystkich możliwych pozycjach, zobaczyłbyś jak ten sam kącik ust przesuwa się delikatnie w złość i skwitowałby to jednym słowem „wyjdź”. Pewnie siedziałby wpatrując się w laptopa na swoim biurku albo gdzieś za okno. Czasem boje się, że przez pewną obojętność, która mnie dopada i ja tak skończę. On oczywiście też nie darzył mnie szczególną sympatią, może dlatego, że jako jedyny z tej bandy nie przychodzę do niego i nie kabluje na innych mając swoje zdanie. Pewnie gdybym nie miał wyników, to już dawno by się mnie pozbył. Niestety dla niego jestem jednym z najbardziej skutecznych śledczych. Jako, że nie jestem jego ulubieńcem, dostawałem często sprawy nie w ramach moich kompetencji. Takich specjalnie nijakich, których wykrywalność jest zawsze znikoma, jak kradzież roweru albo auta. Jak się jednak okazywało i te sprawy udawało mi się czasem rozwiązać. Właściwie jedna jedyna sprawa kradzieży roweru, którą rozwiązałem to był czysty fart, ale on nie musiał tego wiedzieć.

Kiedyś zgłosiła się matka czternastoletniego chłopaka, któremu ukradli go sprzed klatki. Małolat sam się zresztą prosił o tą kradzież. Zostawił go zastawiając nim drzwi, żeby iść się napić, nie było go 5 minut i to wystarczyło. Jak to w takich sprawach bywa, to jest jak szukanie igły w stogu siana. Oczywiście rower dokładnie opisano z jednym wyjątkowym szczegółem, którego nie dało się pominąć. Na ramie miał przyklejoną naklejkę z bajki „Dragon ball”. Na zdjęciu, które zostawili dokładnie widziałem jaka ona była. Jako, że ten animowany serial leciał w moich świetlanych latach młodości, bardzo dobrze utkwiła mi w głowie. Ledwo minęły dwa dni, kiedy to wracając do domu zatrzymałem się przy mojej ulubionej budzie z żarciem, a przede mną nastoletni chłopak stoi na tym samym rowerze. Oczywiście nie zgarnąłem go w tamtym momencie, a wezwałem moich kolegów. Nie potrzebowałem później, żeby pod moją „restauracją” stała i czekała na mnie jakaś banda młodocianych bojowników szukających zemst. Po kilku minutach poszukiwania, chłopaka zawinął patrol. Żebyście widzieli minę mojego szefa, kiedy wszedłem kolejnego dnia i mu zdałem raport i te jego pełne emocji stwierdzenie — „dobrze”. Skwitował to jednym słowem. Gaduła z niego nigdy nie był, ale często jednak do innych współpracowników udawało mu się pokusić o jakieś pytanie i o słowa pochwały poprzez bardziej rozbudowane zdanie typu dobra robota.

Mieliśmy dość chłodne relacje, ale jednego na pewno sobie nawzajem nie mogliśmy odebrać — szacunku. Jak ktoś wtrącał się spoza naszego wydziału albo spoza jednostki do mojej roboty bądź miał do niej jakieś wątpliwości, zawsze stawał po mojej stronie. Podobnie ja się odwdzięczałem, gdy podejmował jakąś decyzje, która komuś się nie podobała.

Gdy tylko miałem ku temu okazję brałem podjęcie sprawy na swoje barki i zawsze takiemu gogusiowi w garniturku na kontrolujących nas stanowiskach, mówiłem, że jestem myślącą osobą, która nie potrzebuje, żeby ktoś brał odpowiedzialność za mnie. Tak właśnie wyglądały nasze relacje. Bez sympatii, ale z szacunkiem.

— Gawron. Czas na przekomarzanie będzie jak już uporasz się ze sprawą, którą mamy. Morderstwo.

Uwierzcie mi, nie jestem jakimś chujem i krzywda ludzka nie jest mi obojętna, nie napawam się takimi wydarzeniami. Aczkolwiek po bardzo długim czasie posuchy w poważnych sprawach miałem ochotę uśmiechnąć się i powiedzieć „super”. Trwało to oczywiście chwilę, ale jednak.

— Co się stało? Dostanę trochę więcej informacji, czy to już po oględzinach? Rzucisz mi akta sprawy przed nos? — skwitowałem trochę szyderczo.

Kowalczyk popatrzył na mnie, dokładnie odczytując mój nabijający się z niego ton.

— Nie, nie dam ci akt bo zgłoszenie dostaliśmy godzinę temu i jeszcze nikt nie zdążył ich sporządzić — powiedział stanowczym, ale jak zwykle obojętnym tonem.

— Karol zna już szczegóły. Ruszajcie, zanim jakieś cymbały pozacierają wszystkie ślady, które mogłyby ułatwić nam rozwiązanie sprawy.

— Dobra Karol, ruszajmy w drogę — wstałem z miejsca, podsunąłem krzesełko, odwróciłem się jeszcze w stronę Karola, pytając:

— Powiedz mi, Grucha, dokąd idziemy? — nazywaliśmy Karola „Grucha” bo pierwszego dnia przyszedł w strasznie żenującym sweterku jaki właśnie miał jeden z bohaterów o tym przezwisku w filmie „Chłopaki nie płaczą”.

— Ofiarę znaleziono przy klubie „Li–moon”.

Zamarłem w jednej chwili. Serce zaczęło szybciej bić. Przecież byłem tam wczoraj na imprezowym czwartku. Lubię tam chodzić w czwartki, bo jest inne towarzystwo ze względu na inną muzykę, która nie jest klubowa, ale taka dla wszystkich i jest też — 50% dla studentów, a studentki to ostatnio mój ulubiony target. Oczywiście zawsze w ten dzień wypijam jedynie małego drinka, bądź dwa i nie siedzę za długo, jeżeli widzę, że z żadną panną nic się nie klei, bo jednak na drugi dzień robota.

Po chwili odrętwienia wyszliśmy z pokoju. Karol zaczął coś nawijać, ale nie umiałem się skupić na tym, co do mnie mówił. Próbowałem sobie przypomnieć, czy zauważyłem coś podejrzanego, kogoś agresywnego albo psychola, który wpatrywałby się w każdą albo każdego. W sumie jakby dobrze przejrzeć nagrania z monitoringu to pewnie znalazłoby się kilkudziesięciu takich facetów, w tym i ja. Zacząłem się też trochę martwić, że będą ze mnie trochę szydzić. Byłem tam do północy i nic podejrzanego nie zauważyłem. Ja, który ma opinię wyczuwającego zagrożenia na kilometr. Często czytałem z ludzi, jakby mieli wypisane wszystko na twarzy.

Weźmy takiego „Gruchę”. Karol Mikołajewski, 26 lat. W związku z dziewczyną od 3 lat, myśli o oświadczynach, chociaż nigdy tego nie przyznał, ale sposób w jaki rozmawia z nią przez telefon, podkreśla jej wyjątkowość. Zamieszkali ze sobą jakieś sześć miesięcy temu. Pamiętam któregoś dnia siedzieliśmy nad jakimś raportem i był taki nieswój, jakby podekscytowany, ale zestresowany. Zapytałem go wówczas, co jest taki milczący, bo akurat dał się poznać z tego, że lubił sobie pogadać. Po pierwszym zdaniu, które wypowiedział już było jasne, że to on jest tym, który prze, aby jego związek wchodził na coraz wyższy poziom.

— Zaniepokoiła mnie rozmowa z moją dziewczyną. Nie wiem, czy chce ze mną być, czy nie. Czuje się samotny i jakoś tak szczególnie odczuwam to wieczorami.

To słowo „samotny” sprawiło, że sama nasunęła mi się myśl, którą skwitowałem, żeby powiedział jej, że jak zamieszkacie razem to będziecie mogli spędzać więcej czasu razem, rozwijać swoje wzajemne pasje. Zdziwiony był, że wiedziałem, co chciał jej zaproponować ale brakowało mu argumentu. Wyobraźcie sobie jakie było moje zdziwienie, jak przyszedł do mnie dwa dni później i podziękował za radę tak prostą, o której nie pomyślał i podarował mi flaszkę whisky. Rzuciłem denny tekst na jego zamuloną aparycję, a on mi mówi, że jej to powtórzył, oczywiście w nastrojowym klimacie i zadziałało. Sam nie wierzyłem, że tak mało znaczące stwierdzenie doprowadzi do podjęcia, jakby nie było, dość poważnej decyzji życiowej. Od tamtej chwili stałem się jego guru, wciąż męczył mnie setkami pytań. Z tego też powodu Kowalczyk dał mi zadanie wdrożyć chłopaka, bo jak to argumentował długim, powieściowym stwierdzeniem, „dogadacie się”. Kiedy chciałem szerszych wyjaśnień, kiwnął głową, żebym wyszedł. Wiedziałem, że nic nie ugram. Z perspektywy tych kilku miesięcy, to nawet się cieszę z takiego obrotu sprawy. Mogę śmiało stwierdzić, że polubiłem tego chłopaka.

— Ciekawe jak ktoś mógł zrobić coś takiego, no nie?

— Że co? — zapytałem, obudziwszy się z głębokiego letargu, w który popadłem, zauważając dopiero teraz, że byliśmy już na zewnątrz.

— Tomek, czy ty mnie słuchasz w ogóle? Obudź się chłopie, bo od kilku minut tłumaczę ci, że to będzie grubsza sprawa i może nie jedyna ofiara. Na brzuchu miała wyrytą nożem cyfrę jeden — jakby to oznaczało, że ciąg dalszy nastąpi, i pojawią się kolejne cyfry.

— Pierdolisz — dochodziło do mnie, że to może być najgłośniejsza sprawa jaką będę prowadził.

— Musimy koniecznie zajechać po jakąś kawę dla ciebie zanim dotrzemy na miejsce — przytaknąłem kiwnięciem głowy i wsiedliśmy do auta.

Po drodze rozmawialiśmy bardziej o tym co u nas, o pogodzie, trochę polityce, ale głównie to milczeliśmy. Nie poruszaliśmy tematu szczegółów morderstwa, bo tych drobnych elementów jeszcze nie znaliśmy. Nie miałem też ochoty wspominać mu o tym, że wczoraj byłem w tym klubie, chociaż przez chwilę miałem taką myśl w głowie, bo i tak pewnie przechwycimy wszystkie nagrania z monitoringu i wszyscy się dowiedzą, że tam byłem. Czułem ten wzrok na moich plecach, „Klubowicz Tomasz Gawroński”. Widziałem oczyma wyobraźni, jak ktoś z moich kolegów wypisuje wielkimi zgłoskami nad moim biurkiem z dmuchanych balonów. Jebać, trudno, stało się, ale na razie się nie przyznaje. Zajechaliśmy po drodze po kawę, zamieniliśmy parę słów o drożyźnie w sklepach i po kolejnych kilkunastu minutach byliśmy na miejscu.

— Z drogi! — powiedziałem chcąc odsunąć jednego mundurowego, który tarasował mi przejście.

— To teren przestępstwa, nie przepuszczę was — byłem trochę zdziwiony, bo raczej wszyscy w naszym okręgu mnie kojarzą chociażby z widzenia, w odwrotną stronę już gorzej.

Ten widocznie jakiś świeży w zawodzie.

— Detektyw Tomasz Gawroński, mam przejąć śledztwo — zacząłem mówić, jednocześnie wyciągać moją „partyjną” legitymację. Jakby to kurwa było tak trudno je podrobić. Zawsze uważałem, że policja powinna mieć jakieś chipy identyfikujące albo lepiej technologicznie przygotowaną formę identyfikacji.

— Trzeba obejść budynek i tam leży ciało — mruknął od niechcenia.

— Karol, weź mi tutaj kurwa sprawdź zabezpieczenia przed niepowołanymi ludźmi, co by śladów nie po zacierali.

— Ogarnę — odparł bez wahania.

— Czemu tu nie ma jeszcze techników? Powinien być sprawdzony teren w obrębie całego budynku, na już, a nie tylko tam, gdzie leży ciało — powiedziałem w próżnie, bo Karol już się oddalił, a mundurowy, który tarasował mi wcześniej drogę patrzył na mnie z lękiem w oczach wyrażającym brak znajomości odpowiedzi na to pytanie.

Zgodnie z moją dyspozycją Karol poszedł przeszukać teren, żeby zobaczyć, czy jakiś np. dziennikarzyna, gdzieś zza krzaków nie robi zdjęć albo może morderca nie czai się, żeby podziwiać swoje dzieło. Tak wiem, naoglądałem się filmów, ale uwierzcie pierwsza rzecz, którą należy sprawdzić to, czy dany psychol, nie lubi sobie popatrzeć z tłumu gapiów albo zza krzaków. Ja natomiast poszedłem wprost do miejsca, gdzie znaleziono ciało i gdzie nadal zresztą było. Mój szef zakazał im ruszać czegokolwiek dopóki ja się nie zjawie. Podszedłem do ciała i przyczynę zgonu było widać jak na dłoni. Miała wielką siną pręgę przeciągniętą przez szyję.

— Podejrzewam, że dokonano tego jakąś grubszą żyłką — powiedział niespodziewanie patolog, który stał mi już nad głową.

— Jaki jest szacowany czas zgonu? — zapytałem, nie zważając na wcześniejsze „odkrycie” patologa.

— Od pięciu do siedmiu godzin. Nie ma śladów gwałtu, czy jakiejś większej zadymy. Prawdopodobnie sprawca zaszedł ją od tyłu. Wygląda jak egzekucja albo zemsta jakiegoś kochanka może.

— Pozwól, że to co się wydarzyło to będę ja wyjaśniał, nie potrzebujemy prorokowania — powiedziałem, żeby uspokoić zapędy patologa, który od razu już próbował oceniać motyw zabójstwa.

— Jakieś dokumenty, telefon znaleźliście, aby można było zidentyfikować ofiarę? — zwróciłem się do jednego z techników, który stał obok.

— Nie, nic przy niej nie było.

— Wydaje się, że była zdrowo najebana — zastanowiłem się chwilę, czy powiedziałem to na głos.

Patolog spojrzał na mnie zdumiony. Nie wiem czy z zaskoczenia, że używam takiego języka względem denatki, a może ze względu na to, że poinformowałem go o tym, że była w stanie po spożyciu bez zbędnych badań. W pewnym momencie sam się zawahałem, czy oby na pewno nie zdradziłem się, że tu byłem ostatniej nocy. Moja głowa zaczęła mi płatać figle, przecież nie widziałem jej wczoraj w tym klubie. Mam dobrą pamięć szczególnie do twarzy, ale jej nie kojarzę, dlaczego? Skoro była pod wpływem alkoholu to musiała tu być i spożywać, a za taką dziewczyną pewnie bym się obejrzał.

— Dopiero po zabraniu na sekcję możemy stwierdzić, czy była pod wpływem alkoholu czy nie? Tylko dlatego, że jest pod klubem to nie znaczy, że spożywała.

— Wymiociny.

— Słucham? — zapytał jakby zdezorientowany.

— Tam przy ścianie są wymiociny, pewnie wyszła się wyrzygać.

— To mógł być przecież każdy.

— Nie są jeszcze w takim rozkładzie, poza tym widać, że ktoś jadł marchewkę, a tak się składa, że tutaj w kącikach ust jest taki sam kolor jak nasza marcheweczka. Poza tym jej lewa ręka, spójrz.

— Widzę, no i?

— Ma brudną dłoń na lekko czerwony, a tamta ściana ma taki sam kolor. Wiadomo na dłoni inaczej wygląda, ale jak dokładnie sprawdzicie będzie to ten sam kolor.

— I co nam to daje? — zapytał już z lekką ignorancją.

— Właściwie to nic. Potwierdza, tylko twoje słowa, że była to egzekucja i to, że nie mogła się nawet bronić. Mogła to zrobić zarówno kobieta, jak i mężczyzna, bo pewnie alkohol spowodował, że nie była dość władna, żeby się bronić.

— Zaraz chcielibyśmy się zbierać, ale podobno nie możemy dopóki nie dostaniemy od ciebie pozwolenia. Długo ci tu zejdzie?

— Maksymalnie 30 minut i możecie zabierać ciało — odrzekłem trochę poirytowany takim głupim pytaniem, jakby mu się spieszyło, żeby zabrać się za jej rozcinanie i sprawdzanie.

Czasem pojawiają mi się w głowie chore wizje takiego typa. Otwiera taką denatkę i mówi „pokaż kotku, co masz w środku”. Znowu miałem ochotę się roześmiać z własnej myśli, ale szybka refleksja, Tomasz, kurwa, jesteś na miejscu zbrodni, ogarnij się.

— Zrobiliście już wszystkie zdjęcia? Tych liter i cyfry z bliska, też? — zwróciłem się ogólnie do wszystkich techników stojących nieopodal mnie.

Usłyszałem potwierdzenie i zacząłem szukać śladów. Czegoś, co by mnie naprowadziło jeszcze na trop tego, kto mógł to zrobić. Śladów butów nie było co szukać, wszędzie była ułożona kostka. Za to sto metrów dalej, gdzie był kawałek odsłoniętej gleby i jedna z dwóch dróg, którędy można było dostać się na tył budynku, była pełna śladów odbitych butów, opon, wózka dziecięcego czy śladów rowerów. W sumie co się dziwić całe okoliczne społeczeństwo mogło tędy przejść, przejechać albo się prześlizgnąć, ale tak czy owak, kazałem technikom porobić zdjęcia i poszukać śladów wszędzie w obrębie kilkuset metrów.

— Jak myślisz? Pojawią się kolejne trupy? — usłyszałem znajomy głos za sobą.

— Nie wiem Grucha, nie mam pojęcia, ale się dowiemy, taka robota w końcu.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę, odwróciłem się do tych wszystkich techników, policjantów, patologów i chuj wie kto, jakie tam jeszcze stanowisko piastował i powiedziałem głośno i stanowczo, żeby wszyscy mnie słyszeli:

— Chcę mieć jeszcze zdjęcia wszystkiego w obrębie pół kilometra od budynku, choćby to miała być psia kupa. Zróbcie tak, żebym to miał jeszcze dzisiaj — oczywiście było to nierealne i pewnie zanim przeszukają każdy skrawek, czy budynek w środku to minie ze trzy dni, albo i tygodnie ale psychologia mówi, że naciskanie na ludzi zmniejsza czas ich pracy do możliwego minimum, zobaczymy.

Rozejrzałem się jeszcze dookoła, czy oby wszystko sprawdziłem ze swojej strony i ruszyłem przed siebie. Bardzo dobrze wiedziałem, gdzie jest wejście do klubu i tam też zmierzałem.

Właściciele klubu czekali już w środku, a kilku pracowników nerwowo krzątało się po budynku. Czekałem tylko, aż któryś mnie rozpozna. Liczyłem jednak, że może zapracowanie i to, że jednak trochę inaczej się ubieram i bądź co bądź na podryw układam włosy, to mnie nie poznają. Nawet jakby to się stało, to co z tego, jak cały materiał z monitoringu, który ściągniemy i tak wyzna prawdę o moich nocnych eskapadach. W sumie to aż dziwne, że od tak długiego czasu jak chodzę po klubach, jeszcze nie spotkałem żadnego z tych wszystkich stróżów prawa z którymi współpracuje.

— Dzień dobry, Tomasz Gawroński. Jak rozumiem, panowie są właścicielami klubu? –zapytałem, wchodząc do luksusowo wyglądającego pokoju na końcu korytarza zza drzwiami z tabliczką „wstęp tylko dla personelu”.

— Tak. Ja jestem Ryszard Kotowski, a to jest mój wspólnik Tomasz Gąbka — powiedział ten starszy, trzymając papierosa. Zdenerwowanie wyryte było na jego twarzy. Spojrzałem na młodszego, nie palił. Wzrok miał za to wbity praktycznie w jedno miejsce, wydając się przy tym bardziej opanowany, chociaż będąc w szoku. Pytanie, czy tym co się stało? Czy tym co zrobił on albo jego wspólnik?

— Pan Tomasz — zwróciłem się do młodszego. — Bardzo ładne imię — powiedziałem z uśmiechem nawiązując do swojego imiennika, ale ani trochę nie rozładowałem napięcia unoszącego się w powietrzu, jak gęsty dym tlącego się pożaru. Oderwał wzrok od punktu, w który się wpatrywał i popatrzył na mnie. Kurwa, jak nie zaczaił mojego imienia to jeszcze mnie za geja weźmie, to mi dopiero będzie ciekawie.

— Panie Tomaszu, chcemy jak najszybciej odpowiedzieć na pytania i wyjaśnić sytuacje. Powiedzcie, co potrzebujecie, wszystko udostępnimy, wszystko przekażemy — odezwał się Gąbka.

Całe szczęście usłyszał jak się przedstawiałem, co jednak dało mi do myślenia.

— Potrzebujemy przesłuchać wszystkich po kolei, takie rozmowy głównie będą się odbywały na komendzie. Na tę chwilę jednak porozmawiamy z panami, a później mój kolega poprosi dane wszystkich waszych pracowników i ich numery kontaktowe. Dodatkowo będziemy potrzebowali wszystkich nagrań z monitoringu, na razie z ostatnich trzech dni.

— Proszę wybaczyć, ale niestety nie mamy — odezwał się nagle starszy z jegomości.

— Jak to? Wszędzie przecież wiszą kamery — uniosłem głos, poirytowany taką odpowiedzią.

— To wszystko atrapy. Są po to, żeby ludzie się bali, a tak naprawdę nigdy monitoringu nie było. Stwierdziliśmy na początku, że to zbędny koszt, a później jakoś nie było czasu się zainteresować tematem, jak klub się rozkręcił finansowo.

— Kurwa — zakląłem pod nosem.

Z jednej strony wkurwienie na brak odpowiedzialności, aby po chwili doszło do mnie, że jeżeli, żaden z pracowników mnie nie rozpozna to, nikt się nie dowie, że imprezowałem tutaj wczorajszego wieczoru. Teraz tylko musiałem sobie przypomnieć co tu się zadziało, czy widziałem coś podejrzanego? Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Przynajmniej do zakończenia sprawy, no może nawet trochę dłużej, muszę skończyć z klubami. Jeśli to jakiś seryjny, który dobiera się do młodych dziewczyn z klubów, to w końcu kiedyś dopadłoby mnie oko którejś kamery. Dopiero by było, jakby podejrzewali mnie — zaśmiałem się aż delikatnie pod nosem, szybko się reflektując jednak poważną miną.

— Panowie pojadą z funkcjonariuszami na komendę. Tam odpowiedzą na jeszcze kilka pytań.

— My nie możemy, mamy spotkania biznesowe, nie możemy od tak sobie je opuścić.

— To będą musieli panowie je przełożyć. Chyba, że wolicie żebyśmy zamknęli klub na miesiąc, może dwa, aż nie przejrzę każdego kąta tej knajpy, aby upewnić się, że nie ma tutaj jakichś śladów.

Szybko ich miny ze zdenerwowanych zmieniły się w potulne baranki.

— Dobrze. Wykonam kilka telefonów — odpowiedział powoli sięgając do kieszeni.

— Zrobią to panowie po drodze. Teraz proszę udać się do radiowozu — nie miałem ochoty z nimi dłużej dyskutować.

Wyszedłem z klubu bardziej zdezorientowany niż kiedykolwiek. Wokoło pełno gapiów, którzy zdążyli już się zebrać. Po trawniku przechadzało się kilku policyjnych pionków, na których twarzach rysowała się chęć jak najszybszego powrotu do domu, spokojnego oglądania telewizji, a potem posuwania swoich żon. Miałem dziwne przeczucie, że sprawa, za którą się właśnie zabieramy, może mieć duży wpływ na dalsze moje losy. Odpaliłem papierosa wlepiony w ślady na grząskim podłożu od odcisków butów i psich łap. Słońce świeciło mi w twarz nad wyraz mocno, jakby wszechświat chciał mi powiedzieć, że mogę się nieźle napocić, aby rozwikłać tą sprawę.

II

Ten poranek był wyjątkowo ponury. Deszcz, i to taki rzęsisty, najgorszy z możliwych, ale czego spodziewać się po ostatnim dniu kwietnia. Stałem w oknie dwadzieścia minut czekając, aż budzik zadzwoni i pójdę sobie zrobić kawę, zgodnie z moim harmonogramem. Tej nocy, jak i zresztą każdej od tygodnia, nie mogę spać. Myślę tylko o tym, co mogłem przegapić. Dlaczego nie mam żadnego tropu? Często przewijało się w mojej głowie również pytanie, czy będą kolejne ofiary? Najgorsze, że nie mogliśmy ustalić tożsamości tej dziewczyny, jakby pojawiła się znikąd. Przecież musiał ją ktoś znać, ktoś musiał wiedzieć kim jest. Uruchomiliśmy wszystkie możliwe źródła i nic. Nie chciałem robić tego przez lokalną prasę, ani media ogólnopolskie, żeby nie wywoływać zbytniego szumu, ale w pewnym momencie będę musiał. Utkwiłem w głupim stanie świadomości, zwanym bezsilnością.

Nie miałem takiego dnia w całej dotychczasowej mojej karierze. Zawsze się czegoś chwytałem, praktycznie od razu. Tutaj od tygodnia zebrałem mnóstwo materiału, ale brak jakiejkolwiek logiki, nawet cienia podejrzenia z osobami, z którymi rozmawialiśmy, chociaż… muszę się zastanowić jeszcze raz. Kogo już przesłuchiwaliśmy? Najpierw właścicieli w ich klubie, a później zabraliśmy ich na komisariat, co tam się działo? Odszedłem od okna. Odnalazłem kopie protokołów, które zabrałem ze sobą do domu i usiadłem, aby prześledzić je ponownie.

Ryszard Kotowski, lat. 64 zam. Radom ul…………………………………..

przesłuchany:

11:52 23.04.2016

Głosiły pierwsze linijki przesłuchania.

— Ja pierdolę — powiedziałem na głos.

Po co ja to czytam, jak tam byłem i pamiętam więcej niż tylko wypisane słowa na kartkach. Zawsze należy pamiętać, że słowa to jedno, a zachowanie, gestykulacja to drugie. Łatwo się kłamie wydobywając dźwięki, ale ciało zawsze powie prawdę, chyba, że jest się bardzo świadomym jak to działa.

Zacząłem wracać pamięcią do tego przesłuchania. Powiedział, że był w domu kiedy to się stało i spał, co potwierdziło nagranie z kamery w garażu, oraz osiedlowa kamera skierowana na bramę. Mieszkają na luksusowym strzeżonym osiedlu, więc tam ich pełno. Na pytanie o to, czy znał ofiarę odpowiedział, że nie. Jednak miałem wrażenie, że się zawahał. Miał coś na sumieniu, co mogłoby wiązać go ze sprawą. Odpowiedział, że nie, ale w przeciwieństwie do reszty odpowiedzi podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy.

Ludzie zazwyczaj myślą, że jeżeli nie patrzy się komuś w oczy, to wówczas się kłamie. Wiele lat doświadczenia pokazuje, że ta teoria ewoluowała o 180 stopni i wcale tak nie jest. Przez lata, gdy przyjmowało się, że jak mówisz nieprawdę to tego nie robisz, w ludziach ukształtowało się całkowite przeciwieństwo tegoż automatyzmu i wszystkie ważne z naszego punktu widzenia kłamstwa w naszym życiu wiążą się z patrzeniem wprost w twoje ślipia. Oczywiście nie jest to regułą, ale bardzo łatwe do rozpoznania dla bacznego obserwatora. Jedyne, co mogłem wynieść z rozmowy z nim to właśnie ten moment oraz to, że na pewno nie popełnił tego morderstwa. Jednak to morderstwo mogło być nie tyle związane z dziewczyną, a być może z klubem? Z nim pośrednio? Może ktoś chciał zaszkodzić Kotowskiemu, aby jego działalność ucierpiała, konkurencyjna „imprezownia”? Zadałem sobie pytanie i szybko postanowiłem sobie odpowiedzieć. Teraz w dobie wiecznej rywalizacji, w pogoni za pieniędzmi, ludzie potrafią posunąć się do wszystkiego, nawet do najgorszej zbrodni. Zapisałem, aby sprawdzić właścicieli pozostałych klubów w Radomiu.

Przesłuchanie Tomasza Gąbki, wspólnika w interesach, który jak się okazało wcale nie był taki młodszy, bo miał 60 lat, wyglądało podobnie i również przy tym samym pytaniu jego wzrok utkwił w moim. Przypadek?

Kiedy rozmyślałem jeszcze nad przesłuchaniami pracowników, nagle rozległ się dźwięk budzika. Wstawiłem wodę na kawę, aby rozpocząć mój codzienny rytuał szykowania się do pracy.

— Kurwa, gdzie ja położyłem znowu te klucze? — zakląłem sobie pod nosem tuż przed wyjściem, aby po chwili odnaleźć je na stole, gdzie były przykryte niedawno czytaną gazetą. Pamiętacie jak wspominałem Pana Gruszczyńskiego, jak zwykle musiałem go spotkać, tym razem przed klatką chodził z tym swoim jamnikiem. Nie zrozumcie mnie źle, lubię psy. Nawet myślałem, żeby jakiegoś przygarnąć, ale ten jego jamnik był wyjątkowo wkurzający. Zawsze szczekał, potem podbiegał, żeby cię obwąchać. Tamten oczywiście zawsze mu na to pozwalał. Nigdy nie powiedziałem, że jest to dla mnie frustrujące, znowu ten brak asertywności do tych moich sąsiadów. Uznałem zresztą, że nie jest to warte zachodu.

— Coś pan taki zamyślony panie Tomaszu? Dzień dobry, dzień dobry! — powiedział z tym swoim zawsze uśmiechniętym wyrazem twarzy. Miałem na moje nieszczęście jeszcze chwilę i akurat odpaliłem papierosa, a że nie palę w aucie, to już zamieniłem z nim parę zdań.

— Wszystko dobrze panie Romanie, jak zawsze. Praca-dom, dom-praca i tak cały tydzień.

— Widziałem, że ostatnio chyba pana życie towarzyskie się pogorszyło. Dawno nie widziałem żadnej panny — skwitował z głupim rechotem śmiechu.

— Czasem tak bywa. Posucha — pociągnąłem temat, śmiejąc się ze swojego żarciku.

— Pan uważa, bo kiedyś pana o gwałt jeszcze oskarży któraś, a detektywowi to by na sucho nie uszło — ciągnął temat, żartując w mało wyrafinowany sposób.

— Spokojna głowa panie Romanie.

— Wiem, żartuje sobie, ale trzeba uważać. Żona ostatnio mi opowiadała, że jak mieszkała na osiedlu obok, to jedna dziewczyna oskarżyła o gwałt sześciu chłopaczków osiemnastoletnich albo dziewiętnastoletnich, najstarszy miał chyba coś koło 21, no jakoś tak. Gówniarzy w każdym razie. Na szczęście wyszło na jaw, że to było kłamstwo, ale co oni się nie naprzeżywali. Każdy z nich jak pan, mieli wiele do stracenia, a właściwie ich rodzice, bo to każdy jakąś tam poważną funkcję pełnił. Chciała jak się okazało wyłudzić odszkodowanie, czy jak to tam się nazywa. Okup, o tak w filmach mówią, bo to… — przerwałem w połowie zdania, bo widziałem, że zaczyna się rozkręcać, a wiedząc jaki mam zawód, często raczył mnie takimi historyjkami kryminalnymi, a na taką akurat nie miałem ochoty.

— Przepraszam, że przerwę, ale dokończymy kiedy indziej naszą rozmowę, muszę uciekać, bo spóźnię się do pracy — odpowiedziałem gasząc papierosa w popielniczce kosza, który stał nieopodal, wśród gąszczu podobnych „kiepów”.

W tym samym czasie, z okna pierwszego piętra wychyliła się żona Gruszczyńskiego, której imienia nie pamiętałem i zaczęła go wołać, żeby już wracał do domu.

— O widzi pan jak kobieta woła to trzeba się słuchać, a pana nie zatrzymuje. Służba nie drużba.

Wszedłem do samochodu z ulgą, że skończyłem w miarę wcześnie rozmowę z tym patafianem. Nie miałem ochoty włączać nawet muzyki i całą trasę pokonałem w ciszy. Pod firmą zapaliłem jeszcze jednego papierosa, a mój wzrok utkwił na elegancko ubranej brunetce. Dzięki czemu w jednej chwili zapomniałem o sprawie i włączył mi się tryb „typowy facet”. Ale bym ją przeleciał. Już mi się zatęskniło za weekendowym wypadem do klubu, ale nie mogę, nie teraz. Wszystko przez tą jebaną sprawę.

Kobieta weszła do naszego „biurowca” i zniknęła za drzwiami. Myśli po chwili wróciły na pierwotny kierunek, aby jak najszybciej sprawdzić wszystkie kluby w mieście w celu szukania jakiegokolwiek tropu.

Wchodząc na moje zawodowe włości, oczom moim ukazała się ta sama postać tejże samej brunetki. Mogłem ją zobaczyć teraz w pełnej okazałości. Mniej więcej w moim wieku, około 170 cm wzrostu, długie włosy, okulary na oczach, chyba po to, by wyglądać bardziej elokwentnie, czarna obcisła spódnica i tego samego koloru szpile, marynarka i biała bluzka. Szkoda tylko, że zbytnio pozapinana, pomyślałem i wróciły do mnie myśli związane jedynie z zadowoleniem fizycznym. Nagle coś jednak mnie tknęło, jeszcze raz rzuciłem okiem na tę dziewczynę, pod pachą miała czarną teczkę, czy tam kurwa neseser, zwał jak zwał. Moje neurony zaczęły szaleć jak opętane i nagle błysk. Kurwa, pewnie przysłali ją z prokuratury do sprawy, którą prowadzę, bo jest podejrzenie seryjnego. Znając życie szef nie umiał się temu przeciwstawić i nadzór będzie prowadziła w terenie, a nie jak to często bywa zza biurka.

W tym momencie zamiast myśli o seksie pojawiło się wkurwienie, że zaraz zacznie mi się wpierdalać w moją sprawę i będę musiał się meldować z postępami co pięć minut. Długo nie musiałem czekać z odpowiedzią na moje detektywistyczne podejrzenia. „Niewiasta” weszła do gabinetu Tadeusza, a on po chwili wyszedł wołając mnie i Karola.

— To jest pani Kornelia Skoczylas — powiedział Tadeusz, a mnie od razu się nasunęło, żeby odpowiedzieć „to niech skoczy do lasu”. Znowu pojawił się u mnie delikatny głupkowaty uśmieszek.

— Pani Kornelia jest prokuratorem pracującym w głównej siedzibie w Warszawie i przyjechała w sprawie zabójstwa młodej dziewczyny, którą to wy się zajmujecie. Wprowadźcie panią Kornelię w sprawę i przekażcie wszystkie akta, dziękuję — „płomienna” przemowa, jak zawsze. Nawet mu brewka nie zadrżała.

— Szefie, a może byśmy porozmawiali wszyscy razem o tej sprawie tu i teraz — wyrwała się do odpowiedzi nasza nowa przybyła pani prokurator.

— Przykro mi, ale ja mam inne sprawy na głowie. Moi ludzie panią wprowadzą.

— Tadeusz, przestań, może jednak odstawisz te sprawy z kradzieżami w kioskach ruchu i porozmawiamy wszyscy — rzuciłem żarcikiem z szyderczym uśmiechem w jego stronę.

— Zajmijcie się wprowadzeniem pani Kornelii — powiedział chłodnym i stanowczym tonem, nie odrywając oczu od akt, w których siedział.

Ciekaw byłem co takiego fascynującego nasz drogi szef przegląda, że nawet pani z Warszawy go nie przekonuje, żeby poświęcił sprawie trochę czasu. Próbowałem się zbliżyć trochę do jego biurka, ale zobaczyłem tylko jakieś cyferki na górze strony, i to też nie na tyle wyraźnie, żeby mi coś one mówiły, a na pewno nie na tyle, żebym je zapamiętał. Odwróciłem wzrok w stronę pani prokurator, uśmiechnąłem się do niej i przywitałem.

— Jestem Tomasz Gawroński, a to mój partner zawodowy, Karol Miłkowski — widziałem kontem oka jak Karolowi nagle zrobił się na twarzy „banan”. Nigdy jeszcze nie nazywałem go swoim partnerem.

— Kornelia — odpowiedziała bez powtarzania swojego nazwiska — Prowadźcie panowie w takim razie w miejsce, gdzie możemy spokojnie porozmawiać o naszej wspólnej sprawie — powiedziała miłym, lecz stanowczym tonem.

Wyszliśmy z gabinetu, a ja nie zamierzałem dalej czekać i udawać zadowolenia z faktu, że się tutaj pojawiła.

— Taki kawał drogi fatygowali panią, żeby zająć się sprawą, którą prowadzi najlepszy śledczy w tym rejonie. To chyba zbędna podróż, bo na pewno sobie poradzimy z jej rozwikłaniem, a nadzór można sprawować ze stolicy na spokojnie. Chyba, że to taka rutynowa kontrola i zaraz pani wraca.

— To nie jest rutynowa kontrola, a podobno sobie nie radzicie i nawet nie wiecie czego się złapać, więc przysłano mnie, żebym wam pomogła. Poza tym jest podejrzenie, że to jakiś seryjny, a w takich wypadkach prokuratora wyznacza się zazwyczaj z innego regionu, w tym wypadku jestem z Warszawy i będę z wami działać w terenie — wybrzmiało oschle i stanowczo.

Lubię takie, pomyślałem, mając ochotę na jeszcze szerszy uśmiech, na który jednak nie mogłem sobie pozwolić.

— Proszę mnie posłuchać, nie potrzebujemy… — przerwała mi stając w miejscu.

— To niech pan mnie posłucha. Jeżeli twierdzi pan, że moja obecność jest zbędna to gwarantuje panu, że moje umiejętności będą bardzo przydatne w rozwikłaniu tej sprawy. Proszę więc nie grać macho i super–detektywa, tylko przyjąć do wiadomości, że zostaję w tym mieście do rozwikłania tej sprawy i przywyknąć do tego, że będzie musiał pan ze mną współpracować.

Karola momentalnie zatkało, zrobił się prawie blady jak zaczęła delikatnie, ale jednak na mnie naskakiwać. Znałem taki typ kobiet, które w pierwszym momencie uważają, że muszą stanowczo zaprotestować i pokazać swoją stanowczość, aby miały możliwość spokojniejszej pracy, ale ja też nie miałem zamiaru ustępować pola.

— Widzę, że odbyła pani odpowiednie szkolenia jak próbować zrobić pierwsze wrażenie, żeby nie dać się stłamsić, brawo. Proszę jednak pamiętać, że gdy zaczniemy drążyć głębiej to może okazać się, że pani „szkolenie” nie przygotowało dostatecznie dobrze na to co może się wydarzyć i wówczas moje umiejętności będą bardziej przydatne. Skoro musimy współpracować, to będziemy. Nie znaczy to, że będzie mi pani stała nad głową. Wisi mi skąd i kim pani jest. Jestem zbyt fajnym facetem, żeby się panią przejmować, więc darujmy sobie tę próbę sił — widziałem kątem oka jak Karola zamurowało jeszcze bardziej. Natomiast Kornelia ku mojemu zaskoczeniu cały czas była spokojna i opanowana.

— Dobrze. W takim razie proponuję, żeby nie owijać w bawełnę i nie przepychać się słownie, a zacząć pracować. Przekonamy się jak będzie wyglądać nasza współpraca.

Przytaknąłem delikatnym uśmiechem, prowadząc do sali konferencyjnej.

— Za chwilę wracam, przyniosę wszystkie akta sprawy — powiedziałem zaraz po wprowadzeniu Kornelii do sali. Karola skinieniem głowy poprosiłem ze sobą.

Po kilku minutach zebraliśmy wszystkie akta, raporty oraz zdjęcia, które położyłem jej przed nosem. Pewnie gdyby była jakąś paskudą to bym reagował jeszcze bardziej z niechęcią, ale miała coś w sobie, co skłaniało mnie do tego, żeby jednak jej odpuścić, aby zobaczyć co potrafi.

Przeglądanie akt zajmowało jej dłuższą chwilę, co jakiś czas zadając nam jakieś mało istotne pytania. Jednak po kilkunastu minutach pomyślała o czymś istotniejszym, co ja również miałem zamiar sprawdzić.

— Trzeba sprawdzić wszystkie kluby. Czy być może ci dwaj panowie nie mają jakichś nieprzyjemności ze swoją konkurencją. Dziewczyna pomimo cyfry wydaje się być przypadkową ofiarą. Bardziej ktoś może chcieć zaszkodzić klubowi, niepochlebnym rozgłosem na mieście — spojrzała na mnie i uśmiechnęła się tak trochę, jakby zwycięsko, że tego jeszcze nie sprawdziliśmy.

— Akurat jesteśmy w trakcie sprawdzania tej teorii — odpowiedziałem szybko.

— To kiedy to zleciłeś i komu? — Karol zaskoczył mnie, że zadał takie pytanie przy pani prokurator, bądź co bądź podważając to, co przed chwilą powiedziałem.

— Odpowiednim osobom. Nie zdążyłem ci przekazać tej informacji — powiedziałem z zaciśniętymi zębami, próbując dać do zrozumienia, żeby baczył na zadawane pytania w obecnym towarzystwie.

— Dobra, dobra, myślałem, że mi wszystko przekazujesz.

— Widzisz, nie wszystko — Karol, chyba w tym momencie zrozumiał, że walnął delikatną gafę.

— Dobrze, w takim razie proszę mnie powiadomić o ustaleniach, jak już je zrobicie — odpowiedziała już jakby łagodniej.

— Na pewno to zrobimy — odparł Karol.

— Skoro to jednak może być tylko jakieś tło, to może jednak nie będzie pani prokurator tutaj potrzebna.

— Myślę, że zostanę, aż w 100% potwierdzimy tę teorię — odpowiedziała bez wahania.

— Pozwoli pani, że na chwilę wyjdziemy na papierosa, a pani niech sobie przegląda dalej akta, jak się pojawią pytania to odpowiemy za chwilę.

Przytaknęła, a my wyszliśmy bez zbędnych słów.

— Karol, kurwa. Umawiamy się, że jak coś komuś mówię związanego ze sprawą to ty się nie wpierdalasz z pytaniami do mnie dobra? — spojrzałem mu prosto w oczy, delikatnie poirytowany.

— Dobra, nie zrozumiałem w pierwszym momencie. Przynajmniej dała nam jakiś trop.

— Nie do końca. Masz, to mój notatnik. Popatrz tutaj, też zapisałem informację, żeby przesłuchać właścicieli innych klubów.

— O proszę — powiedział delikatnie zaskoczony. — Zauważ tylko, że tobie zajęło to trochę więcej czasu, a ona na ten sam trop wpadła w niecałą godzinę, więc może jakieś umiejętności dedukcyjne posiada, a na pewno walory estetyczne — zaczął się głupkowato uśmiechać.

— Weź przestań się szyderczo uśmiechać i lepiej powiedz mi co o niej myślisz, tak na pierwszy rzut oka?

— Myślę, że to jedna z tych twardych karierowiczek. Chce się pokazać, wybić i rozwiązać wreszcie jakąś grubszą sprawę, żeby móc awansować.

— Wiesz co ja myślę, że po części masz rację, karierowiczka owszem. Jednak wydaje mi się, że za szybko zmiękła jak nie podkuliłem ogona i to jedna z tych wrażliwych panienek, która jednak wolałaby spotkać miłość swojego życia niż rozwiązać, chociażby największą sprawę w historii tego kraju.

— Bla bla bla, ty to jakiś sentymentalny się zrobiłeś, a może ci się spodobała, liczysz na coś — roześmiał się Karol po raz drugi w podobny szyderczy sposób. Musiałem go sprowadzić do pionu, bo zaczęło mi się wydawać, że na zbyt wiele sobie pozwala w stosunku do mnie.

— Grucha, jakbyś przestał przez chwilę sobie żartować i uruchomił główkę. Wiem, masz z tym problem, ale dla dobra sprawy daruj sobie kąśliwości i weź się za sprawdzanie właścicieli innych klubów. Zbierz wszystkie dane, jedź do klubów pod pretekstem chęci sprawdzenia zabezpieczeń, żeby nie było jak w tym klubie, że nie mieli monitoringu. Ja pójdę do naszej pani prokurator i zobaczymy, czy jeszcze wpadnie na coś ciekawego. Jasne? — powiedziałem chłodnym tonem.

— Dobra dobra, idę.

Weszliśmy z powrotem do budynku. Karol poszedł od razu wziąć się za sprawdzanie pozostałych właścicieli klubów w Radomiu. Stanąłem przed salą konferencyjną, gdzie siedziała Kornelia. W dalszym ciągu przewracała materiały. Wyglądała uroczo w tych swoich okularach. Znowu przez chwilę odpłynąłem, ale trochę inaczej niż wcześniej. Teraz moje myśli zebrały się w szczęśliwym zakątku, gdzieś nieopodal miasta w domku z ogródkiem, z biegającymi dziećmi i psem. W sumie to zawsze chciałem mieć dwójkę dzieci i do tego jakiegoś wiernego kundelka. Widziałem ten obraz z oddali, aż nagle z drzwi frontowych mojego wyimaginowanego domu, wychodzi Kornelia. Nie w oficjalnym stroju, w jakim teraz siedzi, ale w małej zwiewnej sukience, niosąca dzieciom napoje. Odwróciła się do mnie, spojrzała na mnie, uśmiechnęła od ucha do ucha. Obraz szczęśliwej rodziny chodził mi po głowie pierwszy raz od dawna… ech. W głowie pojawiło się jedno soczyste słowo, „kurwa”. W tej samej chwili się otrząsnąłem.

— Zadałam panu pytanie, panie Tomaszu — nawet nie wiem, kiedy stałem po drugiej stronie drzwi naprzeciwko niej.

— Przepraszam zamyśliłem się nad sprawą. Jakby mogła pani powtórzyć.

— Kiedy mogłabym porozmawiać z właścicielami klubu? Chciałabym im zadać jeszcze kilka pytań.

— Nie wiem. Możemy do nich zadzwonić i zaprosić do nas — potwierdziłem, chociaż z drugiej strony chciałem zadać elokwentne pytanie, „na chuj?” Powstrzymałem się jednak.

— Wolałabym jednak, żeby miejscem spotkania była jakaś kawiarnia, albo w klubie. Miejsca, które znamy, doprowadzają do tego, że czujemy się swobodniej i łatwiej się rozproszyć, powiedzieć coś czego się nie chciało wcześniej. Nie sądzi pan? — dobra jest, pomyślałem. W miejscach, gdzie czujemy się swobodnie łatwiej o popełnienie jakiegoś błędu. Poza tym byłem bardzo ciekaw o co chce ich zapytać.

— Mam jeszcze jedną propozycję. Przestańmy mówić sobie na pan/pani, a zacznijmy na ty, dobrze? — zaproponowała aż nadto swobodnie.

— Dobrze Kornelio, chętnie. Tomasz — wyciągnąłem dłoń jako pierwszy, żeby potwierdzić „nową” formę zwracania się do siebie. — Zadzwonię zaraz do Kotowskiego i dowiem się kiedy mogą być w klubie i wówczas możemy ruszać.

Nie czekałem na jej potwierdzenie, tylko uśmiechnąłem się, odwróciłem i wyszedłem z sali. W mojej głowie kołatało się milion różnego rodzaju myśli, począwszy od sprawy zabójstwa tej dziewczyny, po myśli związane z panią prokurator, która będzie bardziej przeszkadzać, czy może uda się znaleźć wspólną nić porozumienia? Zastanawiałem się też, na co dzisiaj mam ochotę z mojej „restauracji” oraz nad tym, co będę robił wieczorem? Obejrzę może jakiś film na rozluźnienie, zamiast siedzieć nad aktami kolejny wieczór. Kotowski nie odebrał, spróbuje jeszcze raz za chwilę.

Zanim wybrałem numer ponownie, wróciły do mnie wspomnienia z dzieciństwa. Mój Ojciec i moja Matka, pamiętam jak dzisiaj, większość czasu spędzili przed telewizorem z brakiem jakiejkolwiek perspektywy, żeby zrobić coś więcej niż praca, którą wykonują. Mama była nauczycielką plastyki, a ojciec hydraulikiem, fakt fachura to z niego był. Zlecenia się sypały jedno za drugim, dlatego na kasę jakoś nie narzekaliśmy. W sumie matka nie musiałaby nawet pracować, ale chciała. Zwyczajna rodzina nie było w niej pijaństwa, nie było narkotyków, nie było bicia, ciągłego darcia mordy. Kochali się, to było widać, ale większość życia przesiedzieli na kanapie. Matka umarła jakieś siedem lat temu na raka. Ojciec długo nie mógł się z tym pogodzić, ale dwa lata temu poznał jakąś holenderkę i ona zaproponowała mu, żeby z nią zamieszkał w Amsterdamie. Pojechał, co miał tu siedzieć. Ja się wyprowadziłem na swoje, właściwie to on mi to mieszkanie kupił lata temu, a swoje teraz wynajął i jeszcze kasę z wynajmu przytulam ja, więc nie mogę narzekać na nędze i brak pieniędzy. Przez to, że moi rodzice byli raczej domatorami, nie mieli za wielu przyjaciół, a i kontakty z dalszą rodziną mieli nienajlepsze. Ja przejąłem schedę ich wyborów i z rodziną dalszą od kilku lat nie mam kontaktu. Oni też go nie szukają. Oprócz pracy nie mam bliższych znajomych czy rodziny, do której w razie jakiejś potrzeby mógłbym się zwrócić o pomoc tu w Polsce. Jedyna osoba w rodzinie, która miała duszę artysty, która przekazała mi jakąś większą wrażliwość, jest moja babcia. Przez lata walcząca z chorobami. Ciągły brak zrozumienia, ciągłe życie w swojej rzeczywistości, teraz przebywająca w ZOL–u. Odwiedzana przez rodzinę, która cierpiała niemniej niż ona. Jedyna osoba, która w momencie, gdy była w domu, potrafiła zebrać tę różniącą się rodzinę razem. Moja babcia, kobieta z krwi i kości, która stawiła opór światu, a ten świat ją przygwoździł do ziemi, nie zostawiając krzty litości, aby mogła z niego odejść szybko, na własnych zasadach. Zliczając wszystkie choroby mogła by nimi rozdzielić kilka osób. Nie poddawała się, dawała z siebie więcej niż mógł ktokolwiek wytrzymać. Pomimo chorób znajdowała siły i czas, żeby zaopiekować się wnukami, żeby ich czegoś nauczyć, przekazać coś wartościowego. Oczywiście miała swoje za uszami. Nie zawsze była miłą starszą panią. Miała swoje zdanie ale jak przychodziło co do czego, potrafiła zrobić dla rodziny wszystko. Kochała życie, miała swój ogródek, który pielęgnowała, miała swój las, pod którym mieszkała, a z którego przynosiła skarby natury, jakie dawał. Potrafiła poznać, czy to kania, czy muchomor, czego ja do dzisiaj nie umiem, a dzięki czemu mogłem w dzieciństwie cieszyć się smakiem tego jadalnego grzyba usmażonego na patelni. Narzekała na swój los, bo los jej nie oszczędzał, a gdybym chciał przekazać światu jej historię, trzeba by napisać trylogię, komedio–dramat. W momencie, gdy trafiła do zakładu po kolejnym ciężkim udarze, miała sparaliżowaną jedną stronę ciała, a mówić mogła pojedyncze słowa i to rzadko. Coś we mnie pękło, przestałem mieć tę krztę optymizmu życiowego, którą miałem i przekułem ją na grę aktorską, bo musiałem wykazywać jakąś formę entuzjazmu wśród tłumu ludzi, który codziennie się przewijał. Stałem się większym samotnikiem. Pustka jaką czułem była nie dopisania, strata matki, później sytuacja z nią. Trochę już od tego czasu minęło, a to uczucie momentami wraca jak bumerang.

Bądź co bądź, nauczyłem się z tym żyć. Przełomowym momentem, chyba była chwila, gdy spotkaliśmy się w tym ośrodku wraz z innymi członkami rodziny. Śmiała się z jakiejś opowiastki, mojej ciotki, wujka i pozostałych wnuków, którzy akurat przekrzykiwali się jedno przez drugiego, żeby coś jeszcze dopowiedzieć. Nagle, gdy inni zajęci byli ustaleniem wersji wydarzeń, zajęci sobą, zobaczyła, że spoglądam na nią. Na kobietę, która do tej pory wydawała się momentami nieobecna, nie zawsze z nami, czasem odpływająca na kilka minut. Zapatrzona, gdzieś za plecy wszystkich, teraz akurat uśmiechająca się. Popatrzyła na mnie ze wzajemnością, przestała się na chwilę uśmiechać, jakby doskonale była świadoma. Nasz wzrok spotkał się na kilka sekund i miałem wrażenie, że zaraz popłyną mi łzy. Delikatnie przechyliła głowę i mrugnęło porozumiewawczo, dając do zrozumienia, że jest dobrze, że pogodziła się z losem. Dała mi jasny sygnał, widząc moje cierpienie w związku z jej sytuacją, że nie muszę czuć się winny, że tu się znalazła. Dała do zrozumienia, żebym żył. Więcej mój wzrok nie powędrował w jej kierunku. Bałem się zastygnąć w jej oczach na jakąkolwiek dłuższą chwilę. Nie chciałem, nie mogłem dopuścić do tego, żeby mnie znowu „rozgrzeszyła”. Dzisiaj to wiem, chciałem się czuć winny tego, że się tu znalazła. Chciałem czuć jej cierpienie, wszystkie choroby każdego dnia, codziennie żyjąc z jej bólem, nikomu nie mówiąc, nie pokazując jak bardzo dobitnie zmieniło to moje życie wewnętrzne. Próbując pozostać sobą w świecie zewnętrznym. Tak nauczyłem się z tym żyć, z cierpieniem jakie nosiła ona w sobie, a które rozrywało moją duszę. To była moja codzienność, to było moje przekleństwo, o którym nigdy nikomu nie powiedziałem.


Muszę sobie kurwa kupić psa, przynajmniej będzie miał mnie kto witać po powrocie z roboty — pomyślałem, przekierowując myśli na inny tor. Kotów nie lubię, może chomik? Co za pożytek z chomika albo nie wiem z papugi, tylko skrzeczy i nawet cię dobrze nie przywita, jak wracasz do domu. Tak, pies o którym tak długo rozmyślałem to jest dobry wybór. Wybór ten jednak zostawiłem na później. Nacisnąłem klawisz wybierania numeru i zadzwoniłem do Kotowskiego po raz drugi. Znowu nie odbiera.

— Tomek, Kotowski… — nagle usłyszałem głos Karola.

— Wiem, wiem, moment. Właśnie próbuje się do niego dodzwonić — jakby pomijając fakt, że Karola nie było przy rozmowie z Kornelią, gdzie poprosiła o spotkanie z nim i jego kompanem w interesach.

— Co? Nie to. Dostaliśmy zgłoszenie, że Kotowski nie żyje…

— Jak to? Co się stało? Mów, kurwa! — przerwałem mu w połowie wypowiadanej sentencji ale jednak to co powiedział, doprowadziło mnie do emocjonalnej eksplozji.

— Prawdopodobnie został zabity. Z relacji świadka, który go znalazł jasno wynika, że ma wyrytą na klatce piersiowej nożem cyfrę dwa.

Zamarłem w jednej chwili. Seryjny? Zemsta? Może teoria o konkurencji, która chciała go wykończyć i narobić mu koło nosa ma sens, albo nie bo po co go zabijać wówczas. Dlaczego on, skoro z tamtą dziewczyną teoretycznie nie miał ani on, ani wspólnik żadnych powiązań? Nie dawała mi spokoju myśl, że jednak wiedzieli kim była ta dziewczyna. Wyszedłem w pośpiechu na zewnątrz razem z Karolem.

— Tomasz! — usłyszałem wołanie zza pleców. — Jadę z wami — stwierdziła Kornelia i wsiadła do samochodu. Nie odezwałem się słowem, nie miałem ochoty teraz na durne sprzeczki, czy powinna jechać, czy nie powinna? Zastanawiałem się, czy może warto się na nią otworzyć. Zobaczymy, czy pomoże jej umiejętność dedukcji? Miałem mętlik w głowie i milion myśli, które kołatały się jedna za drugą.

Dojechaliśmy na miejsce zbrodni w niecałe piętnaście minut, dlatego nawet nie było zbyt wiele czasu i chyba chęci, żeby porozmawiać.

— Powiedz mi, Karol co my tu kurwa robimy? — odezwałem się zdziwiony wysiadając z auta i stając naprzeciwko przychodni weterynaryjnej.

— Ciało jest po drugiej stronie budynku, a tylko tutaj można spokojnie zaparkować.

Po chwili Karol zaczął prowadzić mnie na tył budynku. Myśli krążyły mi wokół seryjnego mordercy, takiego jak w filmach. Próbowałem sobie przypomnieć, co zazwyczaj kierowało tymi wszystkim psychopatami? Chęć zemsty? Na pewno. Jakaś fobia? Obsesja? Zboczenie? Może.

Klub to jedyne co na tą chwilę łączyło te dwa zabójstwa. Najpierw jego uczestniczka, teraz właściciel. Musiało mieć to jakieś powiązanie, mieć coś wspólnego ze sobą. Klub przecież generował niemałe dochody, to był motyw? Pieniądze, chciwość to jeden z najczęstszych powodów, dla których ludzie zabijają. Także w tej właśnie chwili postanowiłem się chwycić tego tropu.

Nie nastawiałem się, że na miejscu zbrodni znajdę odpowiedzi. Choć często tak bywa, to jednak, przy tej sprawie czułem, że najważniejsze odpowiedzi uzyskam w najmniej oczekiwanym momencie.

Dotarliśmy za budynek. Ta sama pręga na szyi, brak śladów przyciągnięcia tutaj ciała. Brak czegokolwiek, czego można by się uczepić i trzymać. Na szczęście, tym razem, tylko na pierwszy rzut oka.

— Kto znalazł ofiarę? — zapytałem będących już na miejscu techników.

— Lekarz z przychodni, który wyrzucał śmieci — odpowiedział jeden z nich.

— Kornelio, Karolu, chodźmy w takim razie porozmawiać ze świadkiem.

— Ja tutaj chwilę zostanę, a panowie niech idą — powiedziała Kornelia zaciekawionym tonem, jakby to jej nie przerażało, a wręcz fascynowało. W jakiś sposób mi to imponowało, jej brak paniki czy strachu, tylko to wyczuwalne zainteresowanie, tym co tutaj się zastała na miejscu.

Znowu ruszyliśmy w drogę, tym razem powrotną, ku drzwiom przychodni. Tym razem to ja prowadziłem, żeby móc od razu zacząć zadawać niewygodne pytania, dzięki czemu zaraz na gorąco człowieka umysł działa najsprawniej, a przyciśnięty może sobie przypomnieć więcej niż się nam wszystkim wydaje. Otworzyłem drzwi i zapytałem o osobę, która znalazła ciało. W jednej chwili mój plan bycia twardym i zdecydowanym legł w gruzach. Lekarzem weterynarii okazała się drobna, filigranowa dziewczyna, która miała nie więcej niżeli 160 cm wzrostu, ciemne włosy i aparat na zębach. Po odpowiedzi na moje pytanie, że to ona znalazła ciało, nasz wzrok przez chwilę spotkał się ze sobą, momentalnie dało się wyczuć jakieś dziwne napięcie i chyba pierwszy raz od dawna poczułem się onieśmielony i szybko odwróciłem wzrok, zwracając się ku Karolowi.

— Mógłbyś wyprosić wszystkich, którzy są zbędni. Chciałbym porozmawiać z panią… — przerwała mi w tym momencie.

— Jestem Oliwia Lisiecka — odpowiedziała głosem pełnym strachu.

— …z panią Oliwią na osobności.

Jeden dzień wystarczył, że spotkałem na swojej drodze dwie urocze kobiety, które to od pierwszego wrażenia oprócz chęci pójścia z nimi do łóżka, sprawiały, że miałem jeszcze w swoim życiu ówczesnym wizje lepszej rodzinnej przyszłości, mojej przyszłości. Znowu na chwilę odpłynąłem. Tak wiem, prowadzę mega ważną sprawę, w której giną ludzie, a ja myślę o sobie. Egoista ze mnie, ale nie mogłem nad tym zapanować. Odwróciłem się ponownie w jej kierunku, dalej była wpatrzona w moją osobę. Racjonalizm podpowiadał, żebym nie spuszczał z niej wzroku, żeby nie okazać się słabszym ogniwem i móc w odpowiedni sposób reagować. Automatycznie jednak po raz kolejny odwróciłem wzrok, jakbym chciał, żeby ona również to zrobiła. Bałem się, że dostrzeże moje fizyczne, ale nie wiedzieć czemu i mentalne wady, które miałem wrażenie, że widać jak na dłoni. Mówi się czasem metaforycznie, że człowiek czuje się nagi. Ja w tym momencie właśnie tak się czułem.

Wszyscy powoli zaczynali wychodzić. Przybliżyłem się do miejsca, w którym siedziała. W pomieszczeniu słychać było z oddali wydobywające się różnego rodzaju dźwięki. Skowyt, ujadanie psów, miauczenie. Wszystko jednak to grało ze sobą, jakby w melodie romantyczną, przepełnioną nostalgią. Zanim podszedłem i otworzyłem usta, minęło dobre pół minuty. Przez ten czas, oprócz charakterystycznych dźwięków zwierząt, które w tym momencie jawiły mi się w melodie koncertową filmów z akcentem romansu to miałem wrażenie, że usłyszałem również, jak przyspieszyło mi tętno i jak zwolnił oddech. Usiadłem koło niej. Nagle spuściła wzrok i się popłakała. W jednej chwili wziąłem się w garść, wziąłem głęboki oddech i czułem, że już jestem gotowy do rozmowy.

— Pani Oliwio, proszę mnie posłuchać. Musi się pani uspokoić. Wiem, że to co się stało musiało panią wstrząsnąć, ale potrzebuję pani pomocy. Proszę przestać płakać i pomóc mi w ustaleniu paru rzeczy, dobrze? — zacząłem spokojnym tonem, żeby ją uspokoić, jednakże ze stanowczym wydźwiękiem słów, które wypowiadałem.

Podniosła głowę i znowu spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem, ale tym razem już nie uciekałem przed nim.

— Możemy zacząć? Jest w stanie pani mi pomóc? — powtórzyłem pytanie, tym razem w bardziej oschły i zawodowy sposób. Pomimo tego, że w tej chwili patrząc na nią miałem nieodpartą pokusę ją przytulić. Wiedziałem jednocześnie, że nie wypada i po prostu byłoby to nie na miejscu w obecnej sytuacji.

— Tak, panie… przepraszam nawet nie wiem jak ma pan na imię? — zapytała, dalej delikatnie łkając.

— Nazywam się Tomasz Gawroński. Jestem osobą, która została wyznaczona do poprowadzenia tej sprawy, czyli jednocześnie do rozmowy ze wszystkimi świadkami tego co tutaj zaszło. Jest pani w stanie w tym momencie odpowiedzieć na kilka moich pytań? — zapytałem po raz wtóry zawodowym tonem.

— Tak, jestem. Proszę tylko o wyrozumiałość, nigdy takiego czegoś jeszcze nie przeżyłam. To jest dla mnie coś okropnego, niepojętego…

Wydawała się po tych kilku zdaniach bardzo szczerą i wrażliwą kobietą. Moja pierwsza myśl odnośnie stanowczego przesłuchania szybko została skorygowana na tory prowadzenia rozmowy w sposób bardzo delikatny, aby jej nie wystraszyć. Gdyby wpadła w jakiś atak paniki pewnie straciłbym wiele czasu na to, aby porozmawiać z nią rzetelnie, a na to czasu nie miałem.

— Pani Oliwio, o której znalazła pani ciało ofiary?

— Nie wiem przepraszam, nie wiem… — czułem, że znowu ją zaraz stracę i przesłuchanie będzie możliwe dopiero na drugi dzień albo po kolejnych kilkunastu godzinach, kiedy to pamięć może już zacząć płatać figle.

— Wiem, że to trudne teraz tak na świeżo rozmawiać, ale to co mi pani teraz powie, być może będzie na tyle kluczowe, że szybciej znajdziemy sprawcę. Dzięki temu już więcej nie będzie miał okazji dokonać podobnej zbrodni. Dlatego moja gorąca prośba o opanowanie się, oraz pełne skupienie, dobrze?

— Dobrze.

Dałem jej jeszcze minutę na ochłonięcie, w międzyczasie nalewając jej wody z kranu. Wypiła jednym tchem i widziałem po jej twarzy, że wraca do racjonalnego myślenia.

— Powtórzę jeszcze raz moje pytanie. O której znalazła pani ciało ofiary?

— Przychodnię otwieram o ósmej, ale zawsze jestem około trzydziestu minut wcześniej, żeby wszystko ogarnąć, posprzątać pomieszczenie i wyrzucić wszystko, co zbędne, a o czym zapomniałam poprzedniego dnia — odpowiedziała już w dosyć opanowany sposób, o ile tak można nazwać mówienie przez jeszcze opadające na podłogę krople łez.

— Proszę mi powiedzieć, czy dotykała pani bądź przesuwała jakieś przedmioty? O coś się potknęła, co mogłoby, gdzieś indziej się przemieścić za budynkiem? — zapytałem nauczony doświadczeniem, że każdy szczegół ma znaczenie.

— Nie, chyba nie… raczej nie.

— Widziała pani kogoś nieopodal błąkającego się o tej godzinie, a nigdy wcześniej tej osoby nie widziała?

— Chyba nie, rzadko zwracam uwagę na otaczających mnie ludzi, gdyby pewnie ktoś miał zwierzaka to pewnie bym poznała prędzej po zwierzęciu, które by mnie mijało.

— Dobrze. Proszę się skupić jeszcze raz. Czy widziała pani coś podejrzanego, coś co mogłoby rzucić nowe światło na to, co tutaj się stało? Drobny szczegół, niedziałające światło albo działające? Trawnik został przystrzyżony może albo pomalował ktoś okna, obrzucił ściany jajkami albo cokolwiek innego?

Minęła chwila. Zadałem kilka parafrazujących pytań z mojej strony, na które słyszałem jedną odpowiedź „nie wiem”, aż w pewnym momencie coś sobie przypomniała.

— Wie pan co, jak tak chwilę pomyślę, to tam z tyłu budynku miałam wrażenie, że była liczba namalowana farbą, której wcześniej nie widziałam. Taka duża na pół ściany. Teraz sobie przypominam, bo zanim zobaczyłam ciało spoglądałam przez chwilę na nią, a może była tam wcześniej. Nie wiem sama, chociaż wydaje mi się, że jej tam nie było — zaczęła mówić niezbyt składnie i ponownie pochlipywać, ale przynajmniej nie tak rzewnie jak przed chwilą.

— Może jeszcze coś sobie pani przypomina?

— Nie, raczej nie. Nie wiem, przepraszam.

— Nie ma za co przepraszać, już kończymy. Za chwilę zawołam kolegów, zajmą się panią i dadzą odpowiednią opiekę, jest pani bezpieczna. Proszę również śmiało do mnie dzwonić, jeżeli cokolwiek by się pani przypomniało — wziąłem z biurka nieopodal jej telefon, poprosiłem o odblokowanie i wpisałem swój numer telefonu, przy okazji szybko sprawdzając numery i wiadomości, żeby wykluczyć ją z kręgu podejrzanych. Nawet nie zorientowała się, że trwało to około minuty zanim wpisałem się do książki adresowej.

Zacząłem się odwracać ku drzwiom i już chciałem krzyknąć, żeby któryś tu przyszedł i poczekał z nią do przybycia psychologa, gdy nagle znalazła się tuż za mną i złapała mnie za rękę. Momentalnie przeszły mnie ciarki na całym ciele, jakbym wypił jakąś przed treningówkę.

— Dziękuję panu. Widać, że jest pan dobrym człowiekiem, pomógł mi pan się uspokoić. Na pewno jak tylko poukładam sobie to co się tu wydarzyło w głowie, odezwę się do pana.

Spojrzałem w jej głębokie przeszywające spojrzenie, które było pełne strachu, nie wiedziałem co powiedzieć. Kiwnąłem porozumiewawczo głową, odwróciłem się i wyszedłem. Wychodząc na zewnątrz odetchnąłem głęboko. Jak to możliwe, że w ciągu jednego dnia spotkałem dwie kobiety, które chętnie bym zaprosił do swojego życia, ale nie tak, jak do tej pory. Czułem, że jedna i druga były na tyle wartościowe, abym mógł wreszcie spróbować czegoś więcej niż tylko niezobowiązujący seks. Wyszedłem przed budynek, łapiąc powoli oddech świeżego powietrza.

— Tomasz…,Tomasz…,Tomasz, kurwa! — usłyszałem podniesiony głos Karola.

— Czego się wydzierasz, nie szkoda ci gardła — powiedziałem spokojnym, z lekką nutką uśmiechu głosem.

— Tam niczego nie znajdziemy, zero śladów. Ty się czegoś ciekawego dowiedziałeś?

— Może tak, może nie. Muszę coś sprawdzić. Wracam na tył budynku.

Bez zbędnych pogaduszek ruszyliśmy. Moje myśli powoli zaczęły wracać na właściwe tory. Ciekawe czy ta liczba ma jakieś znaczenie? Ciekaw jestem też, czy pod klubem nie pominąłem czegoś podobnego, może tam oprócz mazgaj na budynku, było coś czego nie było tam wcześniej? Wiedziałem jedno, że muszę wszystko sprawdzać jeszcze dokładniej.

Zaszliśmy na tył budynku, mur był pomalowany różnościami, jakieś grafiki, podpisy albo wrzuty typu „Tadek to stary frajer”. Też mi nowina, roześmiałem się w duchu, wyobrażając sobie naszego ukochanego komendanta. Ciekawe, czy już w młodości był taki rozrywkowy? Pewnie nie. Znając takich jak on był gnojony i zamknięty w sobie, przez co dzieciaki wytykały go palcami i co chwilę, tylko skarżył najpierw rodzicom, później nauczycielom, aż w końcu jak to się mówi kolokwialnie „strzelał z ucha na psach”. Znowu naszła mnie ochota na wybuch śmiechu, ale oczywiście musiałem ją szybko powstrzymać. Myśl o biednych zwierzaczkach, małych, porzuconych na dworze w deszczu. Zawsze myśl o biednych czworonogach napawała mnie smutkiem. Wolałem zwierzęta od ludzi, były szczere i prawdziwe, szczególnie psy. Miały ochotę się cieszyć, to się cieszyły, miały ochotę bawić, to się bawiły, miały ochotę Cię rozszarpać, bo im się nie spodobałeś, no cóż zrobiłyby to. Oczywiście zawsze wiele zależy od ludzi i tego jak takiego psa się wychowa. Nie wiem czy to przez to, że stałem niedaleko przychodni weterynaryjnej, czy po prostu taka myśl mnie naszła, ale zamiast skupić się na sprawie, znowu odpłynąłem gdzieś indziej i moje myśli skierowały się na temat zakupu psa. Może podświadomie to pretekst, żeby móc porozmawiać z Oliwią, dzięki temu przecież byłbym w stanie się do niej zbliżyć. Temat do rozmów prócz morderstwa był na wyciągnięcie ręki. Mętlik zaczął wkradać się w moje myśli. Wyjąłem z kieszeni paczkę gum i zacząłem żuć.

— Karol na murze ta liczba, siódemka, widzisz?

— Tak, widzę i co z tego? Tutaj jest pełno jakiś rysunków.

— Ta lekarka od zwierząt powiedziała, że wydawało jej się, że tej liczby wcześniej tutaj nie było. Weź jakichś techników i niech określą, kiedy mogła zostać tutaj umieszczona.

— Robi się. — odwrócił się w kierunku jednego z techników — Andrzej podejdź na chwilę, powiedz mi, czy jesteście w stanie ustalić…

Przestałem słuchać jak przekazuje mu moje polecenie, gdyż zorientowałem się nagle, że w zasięgu moje wzroku nie widzę Kornelii. Przecież miała tu być, czyżby poszła sobie w momencie, gdy przesłuchiwałem Oliwię?

— Ej, a gdzie jest Kornelia? — odwróciłem się do Karola.

— Zaczęła wydzwaniać gdzieś i wróciła do samochodu.

Poszedłem bez słowa w jej kierunku, aby ustalić, czy dowiedziała się czegokolwiek. Potrzebowałem, żeby może nakierowała mnie na jakiś trop, nawet nieświadomie.

Doszedłem do samochodu, stała przy nim oparta o drzwi samochodu. Jedną nogę miała położoną na rant. Ależ ona seksownie wyglądała, obcisła spódnica, delikatna szpilka, dłońmi przeczesywała włosy. Nie była zbytnio chuda, ale za to bardzo kształtna. Nagle spojrzała w moim kierunku i uśmiechnęła się. Po chwili rozłączyła się z rozmówcą i schowała telefon do malutkiej torebki.

— Dowiedziałeś się czegoś nowego Tomaszu? — zapytała z niezwykłą uprzejmością, jakby chciała skrócić dystans, który dzielił nas przy pierwszym wrażeniu.

— Niestety nic, co mogłoby wpłynąć na sprawę. Chyba, że informacja dotycząca skłonności do tycia beagli może być pomocna — skłamałem i rzuciłem pierwszym lepszym głupim żarcikiem, który przyszedł mi do głowy o psach.

Kornelia zaczęła się delikatnie śmiać. Nie spodziewałem się takiej reakcji, jakby całkowicie chciała zmienić swoje nastawienie do mnie i zaprzyjaźnić się.

— Aż tak śmieszne to nie było.

— Było dla kogoś kto miał kiedyś beagla i rzeczywiście był on mega gruby — odpowiadała dalej się uśmiechając, jakby chciała za chwilę parsknąć śmiechem, ale w obecnej sytuacji nie było to na miejscu.

— Miałaś to znaczy, że już nie masz?

— To było dawno jak jeszcze byłam dzieckiem. W sumie to od tamtej pory nie miałam już żadnego zwierzaka, nie potrzebowałam. Za bardzo przeżyłam to jak Deli zdechła, tak się wabiła.

— Ja się zastanawiam nad psem, wiesz, samotny facet. Przynajmniej ktoś by mógł mnie przywitać po powrocie z pracy — oparłem się o auto. Nie wiem w sumie dlaczego to powiedziałem. Otworzyłem się co do moich przemyśleń, a rzadko to robię, tym bardziej, że ledwo co ją poznałem.

— Może ty się czegoś dowiedziałaś, jak przesłuchiwałem świadka? — kontynuowałem wypowiedź, żeby odejść już od tematów prywatnych.

— Nie, raczej nic, co mogłoby mieć znaczenie. Jedna rzecz tylko mnie zastanowiła, ale to raczej nie jest związane ze sprawą.

— Co takiego?

— Na ścianie widniała dość widoczna liczba, siódemka. Miałam wrażenie, że to świeże dzieło, bo po przejechaniu dłońmi po każdym skrawku ściany ta liczba wydawała się bardziej wypukła, jakby delikatnie jeszcze wilgotna, ale tak jak mówię pewnie to w ogóle nie ma znaczenia i nie jest związane ze sprawą. Po co sprawca miałby na klatce piersiowej ofiary nożem wyryć liczbę dwa, a później nagle na ścianie liczbę siedem. Przecież to bez sensu.

W jednej chwili poczułem dreszcz, ale nie taki zwyczajny. To było uczucie powątpiewania we własne umiejętności, a zarazem byłem pełen podziwu, że ona zobaczyła to czego ja nie dostrzegłem, a właściwie to podsunęła mi tą informacje Oliwia. Kiedy przestałem być tak uważny? Przez lata mało się działo, mało kryminalnych zagadek, a więcej drobnostek. Czyżby przez ten czas wszystko mi się zatarło i straciłem zmysł dostrzegania szczegółów?

— Coś się stało Tomku? Od kilkunastu sekund milczysz.

— Zastanawiam się. Może ta liczba to nie jest jakaś wskazówka dotycząca naszego śledztwa. Zgłoszę to do techników, żeby się temu przyjrzeli i określili dokładny czas, kiedy to mogło zostać namalowane.

— Wydawało mi się, że właśnie po to poszedłeś jeszcze raz za budynek i już to zleciłeś?

Zamarłem, skąd ona to wie, jak to możliwe, że mnie tak łatwo rozgryzła.

— Ale jak to, ja … — nie zdążyłem dokończyć zdania jak mi przerwała, i chyba dobrze, że to zrobiła.

— Jak byłeś za budynkiem zdążyłam zamienić parę zdań z Oliwią i mi powiedziała, że tylko to ci przekazała, bo więcej nie pamięta.

— Sprytnie.

— Tak, sprytnie. Jeżeli chcemy współpracować, a po to tutaj jestem to muszę wiedzieć o każdej najdrobniejszej rzeczy o jakiej się dowiesz Ty albo Karol. To był taki mały test, czy już mi zaufałeś, czy potrzebujesz jeszcze trochę czasu. Nie zdałeś, ale masz szansę na poprawkę. Pamiętaj, ja nie jestem przeciwko tobie. Jestem po to, żeby pomóc w dochodzeniu, żebyśmy razem rozwiązali sprawę jak najszybciej, aby przypadkiem nie było kolejnych ofiar. Jasne? — jej wypowiedź była chłodna, ale stonowana.

Inteligenta babka muszę przyznać. W bardzo łatwy sposób sprowokowała sytuacje, w której moje kłamstwo wyszło na jaw. Po chwili zastanowienia, stwierdzam, że jednak dobrze się stało, bo w tamtym momencie postanowiłem być w stosunku do jej osoby szczery, co na pewno ułatwiło dalsze dochodzenia w tej sprawie.

— Dobrze. W takim razie szczerość za szczerość. Będziesz wiedziała wszystko to co ja wiem, ale mam prośbę również, aby to działało w obydwie strony, już bez zbędnych testów na mojej osobie.

— Wydaje mi się, że jesteś gotowy na współpracę, więc masz moje słowo, że będę z tobą współpracowała, a nie przeszkadzała, czy walczyła. Jeżeli chodzi o to co wiem, to po rozmowie z Oliwią wysłałam prośbę do jednego z policjantów, żeby wysłał mi zdjęcie ścian na zewnątrz klubu. Chciałabym sprawdzić czy tam też nie ma czegoś nietypowego, czego nie było wcześniej.

— Bardzo mądre. Sam miałem taki pomysł, żeby po oficjalnym dniu pracy pojechać na poprzednie miejsce zbrodni i sprawdzić tą informacje. Może jednak zamiast… — przerwał moją wypowiedź telefon, który zaczął dzwonić w jej torebce.

— Przepraszam na chwilę.

Z jej rozmowy wynikało, że ów policjant, znalazł już owe zdjęcia i za chwilę miał wysłać jej na maila, którego mogła odpalić z tego swojego smartfonu.

— Podejdź, dostałam właśnie zdjęcia. Tutaj jest strona budynku pod którą znaleziono zwłoki.

Podszedłem bliżej i nagle poczułem przyjemny delikatny kwiatowy zapach, jakby przed chwilą była w jakiejś kwiaciarni, a zapach ten pozostał na jej ubraniu i ciele. Pochyliłem się nad telefonem, który trzymała w dłoni, ale nie byłbym sobą, gdybym w pierwszym odruchu nie spojrzał w jej dekolt. Oj tak, zanurzyłbym się w nim i pieścił.

— Tomasz, pytam się czy coś widzisz? — otrząsnąłem się. Czy widziała jak wlepiam swoje oczy w jej biust, a jak nawet, to co z tego? Przecież mi tego nie udowodni. Wybuch śmiechu w moich myślach prawie eksplodował na zewnątrz.

— Jakbyś mogła trochę powiększyć — tym razem oczy kierowałem już we właściwą stronę.

— Tutaj, moim zdaniem kolor tej farby odpowiadałby tej co widziałem na ścianie. To jest litera „C”

— Czyli mielibyśmy literę „C” i cyfrę siedem. C7, co to może oznaczać, masz jakiś pomysł? — zadając to pytanie, osobiście pomyślałem o grze w statki. C7, zatopiony. Jednak nie tym razem. Do trafienia pozostało jeszcze wiele statków, a jak na razie miałem wrażenie, że celujemy w puste pola.

— Na tą chwilę to może być wszystko, jakieś pole w grze w statki — głupio zażartowałem, wypuszczając z głowy myśl, która przed chwilą się pojawiła — ale obawiam się, że może się okazać, że całość ułoży się przy ostatniej ofierze i właśnie dlatego musimy się dowiedzieć wcześniej, co autor chce nam przekazać — zreflektowałem się poważniejszym przemyśleniem.

Przytaknęła.

W tym samym momencie pojawił się Karol z informacjami. Potwierdziła się nasza teoria, że cyfrę namalowano maksymalnie 24 godziny temu. To jednak był za duży rozstrzał, żeby móc jednoznacznie powiedzieć, że ma to związek ze sprawą. Karolowi powiedzieliśmy też o naszych przemyśleniach odnośnie cyfry i o tym, że na poprzednim miejscu zbrodni znaleźliśmy literę „C” niepasującą do reszty artystycznego kunsztu na ścianach, za to w podobnym odcieniu farby jak cyfra tutaj. Sam Karol również potwierdził, że widzi podobieństwo.

Tego dnia więcej już nic się nie zadziało. Po powrocie do domu w pierwszej kolejności, wiadomo umyłem zęby, dalej zjadłem kolację i ponownie umyłem zęby. Na koniec spocząłem na kanapie przed telewizorem. Nie potrafiłem skupić się na treści, która płynęła z przekazu jakim mnie uraczył. Moje myśli błądziły w różnych kierunkach. Ponieważ nie odnajdywałem żadnych rozwiązań tej kryminalnej i emocjonalnej zagadki, postanowiłem się rozluźnić. Wstałem, podszedłem do barku. Stała tam przechowywana od moich ostatnich urodzin butelka whisky, którą przesłał mi ojciec. Nalałem sobie pół szklanki i wyszedłem na balkon zapalić. To była dość ciepła noc pomimo chłodnego dnia. Tkwiłem pomiędzy nocą, a rankiem, w poszukiwaniu antidotum na intensywne kontemplacje o sprawach sercowych oraz nad kluczem do rozwiązania sprawy morderstw.

III

Przez kolejne kilka dni przesłuchaliśmy wszystkich właścicieli klubów w mieście. Każdy z nich był o wiele młodszy od Kotowskiego i jego wspólnika. Żaden również nie przyznał się, że znał, a tym bardziej miał na pieńku z nimi. Nie byłbym sobą, gdybym oczywiście nie sprawdził ich teorii poprzez wykaz rozmów, wiadomości mailowych i forów internetowych. Niestety nic nie znaleźliśmy, żadnych powiązań. Fakt, między sobą niektórzy z nich mieli kontakt, ale żaden z dwoma panami z klubu „Li–moon”. Zacząłem się zastanawiać, czy jednak chodzi o właścicieli klubów? Może powinienem szukać jakiegoś pracownika z ich klubu, któremu zaleźli za skórę? To było możliwe, że jakiś były pracownik, któremu nie wypłacili pensji, byli dla niego niemili i mu odwaliło, zaczął się mścić. Najpierw ostrzeżenie, a później, bang! Zabił i jednego z nich. Idąc takim tropem następny powinien być współwłaściciel klubu — Tomasz Gąbka, mój imiennik. Na przesłuchaniu, zaraz po śmierci Kotowskiego wydawał się przerażony tym co się stało ale nie puścił nawet pary z gęby, a może lepiej by było powiedzieć z gąbki. Znowu zacząłem się głupio uśmiechać, siedząc przy swoim biurku. Gdybym wszystkie moje myśli wypowiadał na głos to może mógłbym zostać komikiem. Założyłbym jakiś kabaret albo może zajął się stand–upem. To dopiero fajna praca, rozbawiasz ludzi stojąc na scenie i bierzesz za to kasę, ale czy ja bym tak potrafił? Chyba jednak nie, jestem zbyt ponury. Moja praca to spowodowała, że więcej śmieje się i żartuję w swojej głowie niż na zewnątrz. Jak śmiesznie by nie zabrzmiało jego nazwisko w grze słów, którą sam sobie opowiedziałem, postanowiliśmy dać mu dodatkowy nadzór. Wiadomo, nie mogliśmy mu go zapewnić cały czas, więc poinstruowaliśmy dodatkowo o ewentualnych możliwościach samoobrony w przypadku, gdyby ktoś podejrzany kręcił się obok niego. Oczywiście brałem jeszcze pod uwagę jego samego jako sprawcę. Być może nie podobał mu się układ, w którym obaj byli właścicielami i postanowił swojego kompana biznesu zabić. Może chodziło o kasę, może o kobietę, a jak też często bywa o jedno i drugie. Dając mu ogon była też możliwość, że mógł się z czymś wydać, bądź, jeżeli był niewinny mogliśmy go ustrzec przed równie bolesną karą za…, no właśnie, ale za co?

Kotowski miał sześćdziesiąt lat, a on pięćdziesiąt dziewięć, obaj rodziny, a z danych w bazie z ostatnich kilkunastu lat wynikało, że są czyści jak łza. Jedynym ich przewinieniem było to, że nie zamontowali w tym jebanym klubie, tych jebanych kamer. W sumie i dobrze, i źle. Nikt nie dowie się, że wtedy byłem w klubie, a z drugiej strony nawet jakby się dowiedzieli to co z tego, tylko ewentualnie moja reputacja byłaby nadszarpnięta. Poza tym, mielibyśmy mnóstwo twarzy podejrzanych, którzy byli wtedy w klubie. Oczywiście w końcu daliśmy ogłoszenie w prasie i na forach, czy ktoś kojarzy dziewczynę. Oczywiście bez podawania informacji o drugim trupie, żeby nie siać niepotrzebnej paniki. Odzew marny. Kilka telefonów, po których zaprosiliśmy na komisariat informatorów, ale nikt nie pamiętał ofiary. Jedyne szczątkowe informacje były takie, że widzieli kogoś podejrzanego o takim i takim wyglądzie i zachowywał się on agresywnie. Jedna „petentka” specjalnie przyszła do nas opisać człowieka, który ewidentnie był podejrzany, a finalnie okazało się, że dziewczyna chciała się odegrać na jakimś chłopaku, który ją olał. Żadne z tych kilku osób również nie rozpoznało mojej osoby, co było mi na rękę. Dziwne to wszystko, setki osób na imprezie, a nikt jej nie kojarzył, żadnych przyjaciół, znajomych, poszła sama i co, stała w kącie? Nikt nie skojarzył również mnie. Fakt mam zawsze inną fryzurę, zazwyczaj na weekend jestem ogolony, inne ciuchy, ale nikt nawet nie wykazał cienia podejrzenia, że mógłby mnie rozpoznać. Nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy wkurwiać? Poczułem rozżalenie na to, że człowiek może być niezauważalnym w tłumie ludzi.

Spojrzałem za okno, było dosyć pochmurnie, słońce momentami próbowało się wydostać zza obłoków. Było położone tak, że widać z niego było jedynie ruchliwą ulicę. W oddali tylko jakieś ponure blokowisko, które nie tętniło życiem, a jedynie przywoływało skojarzenia, jak w jakimś postkapitalistycznym obrazie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.77
drukowana A5
za 38.12