E-book
14.7
drukowana A5
26.92
Wolontariusz

Bezpłatny fragment - Wolontariusz


5
Objętość:
104 str.
ISBN:
978-83-8369-425-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 26.92

Wstęp

Wszystkie postacie w książce są fikcyjne, oraz sytuacje które miały miejsce również są zmyślone na potrzeby powieści. Jednak faktyczna sytuacja na Haiti nie jest kolorowa.

Na ten moment państwo przeżywa kryzys, z powodu panujących tam gangów, które odcinają drogi w stolicy i przejmują kontrolę w mieście. Sytuacja jest bardzo dynamiczna i z każdym dniem może ulec zmianie.

1.Laura

— Odcięli drogę do City Solei. — Zaczęła mówić poważnym głosem starsza kobieta. Na sobie miała kolorową, bawełnianą spódnicę, oraz sweter w którym rękawy były podciągnięte prawie do łokci.

Była jedną z kobiet pracujących w fundacji “ Un avenir meilleur pour tous”. To, dokładnie po polsku oznacza “Lepsza przyszłość dla wyszstkich”. Najważniejszą rzeczą, jaką może dać człowiek ubogiej osobie, jest praca. To możliwość polepszenia swojego życia. Tak więc w owej fundacji zatrudnione są ubogie kobiety z biednych dzielnic Haiti. Fundacja przyjmuje również wolontariuszy z całego świata, którzy bezinteresownie są gotowi pomagać. Zajmują się tam między innymi prowadzeniem zajęć plastycznych oraz lekcji języka francuskiego. Dostarczają również do szkoły w City Solei produkty żywnościowe oraz środki niezbędne do życia.

— Musimy jechać z cysterną — zadecydowała jedna z głównych koordynatorów fundacji. — Cysternę przepuszczą przez blokadę.

Laura stała z boku przysłuchując się rozmowie. Była szczupłą dziewczyną, obecnie na sobie miała kolorowy top w azteckie wzory i krótkie materiałowe, zielone spodenki. Jej jasnobrązowe włosy, spięte były w koka, a dookoła głowy widniała czarna chusta, a dokładniej bandamka. Na rękach miała mnóstwo bransoletek przywiezionych z różnych zakątków świata. Miała nieco ponad 20 lat i jej obecnym życiowym celem zostało pomaganie ludziom. Gdy trzy miesiące temu zobaczyła reportaż o Haiti, postanowiła przybyć na wyspę jako wolontariuszka.

— Ja pojadę — zadeklarowała.

Nie była sobie w stanie wyobrazić, że ludzie w tej biednej dzielnicy, zasypanej śmieciami jaką jest City Solei mogą zostać bez jedzenia, a dzieci którym pomagała, będą czekać na nią bez końca.

— Cysterna wyjeżdża z punktu o 12. Ktoś ci pomoże przetransportować te dwa worki — powiedziała koordynatorka, wskazując na kilkudziesięcio kilogramowe wory, jeden z kaszą, a drugi z ryżem. Było jasne, że sama nie dałaby rady ich załadować.

Laura skinęła głową. Mieszkała tu już jakiś czas, wiedziała, że poruszanie się samemu nie jest łatwe. Dobrze jest mieć również “jakąś opłatę”, w razie jakichkolwiek problemów, coś co można zaoferować w zamian za przepustkę, czasami nawet poruszanie się najzwyklejszą drogą wymagało “opłaty”.

Ruszyła do swojego pokoju, o ile można to nazwać pokojem. Było to malutkie pomieszczenie z dwoma materacami leżącymi na ziemi. Ściany nigdy nie widziały farby, a z zewnątrz dochodziło buczenie agregatu prądotwórczego, ponieważ prąd miejski najczęściej jest włączany na jakieś 3 godziny w ciągu doby. Nie przejmowały ją warunki w jakich mieszka, raz na jakiś czas, właśnie gdy zbliżał się samotny wypad w dalsze zakątki tego miasta ładowała telefon. Zazwyczaj nie był jej potrzebny. Brała go jedynie na wszelki wypadek.

Z pokoju wzięła zgrzewkę wody pitnej, która jest tu cennym towarem i większość osób na nią nie stać, biorą ją zatem w plastikowych woreczkach, które sprzedawane są na straganach. Ona kupiła ją w okolicznym markecie, gdzie zazwyczaj udają się jedynie bogaci, jest on porównywalny do “Biedronki” w Polsce. Jest jednak pewna różnica — tamtejszy market otoczony jest wysokim murem, zakończonym drutem kolczastym, a wjazdu na parking, przez potężną bramę, pilnuje dwóch uzbrojonych strażników, owy sklep jest bardziej strzeżony niż jakikolwiek urząd w naszym kraju.

Na każdym kroku spotyka się tu ludzi z bronią, którzy po prostu idą ulicą z przewieszonym przez ramię kałachem, zazwyczaj nie jest to policja. Miasto zostało podzielone na dwa terytoria, których granica zmienia się każdego dnia. Walczą ze sobą dwa gangi. Porwania i zabójstwa są na porządku dziennym, a ulice blokowane są przeróżnymi barykadami. Na chwilę obecną państwo wyludniło się, nie spotkamy żadnych turystów, a jedyni obcokrajowcy to wolontariusze lub zaciekawieni sytuacją dziennikarze. Krajobraz wygląda jak kadr wyciągnięty z wojny, na ulicach tlą się palone śmieci, a wśród nich nawet i ciała. W tym miejscu gangi przerosły wszystkie służby, które przestały wjeżdżać w rejony miasta pozostawiając mieszkańców samych sobie. Grupy przestępcze przejęły wszystkie porty w stolicy przejmując cały towar który napływał do kraju, zyskując broń, jedzenie oraz otworzyło drogę na międzynarodowy rynek narkotykowy.

Ludzie na własny rachunek próbują walczyć z całym procederem, czasami kończącym się tragicznie. Tutejsi mieszkańcy wiedzą których miejsc należy unikać, pragną normalnego życia, ci którzy są w stanie wyjeżdżają z miasta jak najdalej.

— Lauro! Jesteś gotowa? — wołała koordynatorka. Była bardzo specyficzną osobą, ludzie pracujący w fundacji mają wielkie serca i chęć pomagania, ona raczej zdawała się trafić tu zupełnie przypadkiem. Wyglądało to jakby znalazła wspaniałą ofertę w internecie i skuszona pieniędzmi pojechała na te karaibskie wyspy, zupełnie nie zdając sobie sprawy z panującej tam sytuacji. Starała się unikać wszelkiego kontaktu ze światem zewnętrznym i czekała na pierwszą okazję by jak najszybciej się stąd ewakuować.

— Już idę! — odpowiedziała dziewczyna targając ze sobą zgrzewkę wody i mały plecak.

— Nathan pomoże ci z pakunkiem — oznajmiła. Laura szanowała Nathana za jego chęć pomocy, był on wysokim Francuzem z kręconymi włosami, ciut starszy od niej. Lecz zajmował się głównie wprowadzaniem nowych wolontariuszy w ich świat i zapoznawaniem z tutejszą sytacją. Rzadko miał kontakt z tutejszą ludnością.

Zabrali rzeczy, układając worki na taczce. Po czym Nathan wypchnął ją z domu i ruszyli ulicami wymijając kupki palących się śmieci. Trzęsienie ziemi, które miało miejsce przed paru laty, sprawiło, że część budynków została zrównana z ziemią, a druga część została znacząco nadszarpnięta. Większość osób z powodu braku pieniędzy nie odbudowała tutejszych domów, lecz kontynuowała życie w tych pół ruinach, co dodawało jeszcze bardziej depresyjnego widoku.

Szli ulicą zdecydowanie, upał mocno doskwierał. Mijali małe stragany na których można było kupić dosłownie wszystko, małe kawiarenki, których stoliki i krzesła były rozstawione po ulicy, oraz kobiety niosące na głowach różne toboły. Asfalt zostawiał wiele do życzenia, a raczej nie asfalt — tylko to co z niego zostało. Ulicą przebiegały dzieci, a miasto tętniło na ulicach. Była to część spokojniejszej dzielnicy, a z powodu braku prądu ludzie gromadzili się na dworze.

Do punktu odjazdu cysterny zostało im już parę minut. Laura szła rozglądając się wokół. Przyzwyczaiła się już do tutejszych widoków, jednak dzielnica do której jechała była co prawda bezpieczniejsza, lecz zdecydowanie mniej cywilizowana.

Bezpieczniejsza, bo pod jurysdykcją jednego gangu, nie znajdującego się na granicy wojny. A więc dbali o swoje terytorium nie wpuszczając tam obcych. Nie dochodziło do strzelanin, ani porwań. Jednak panowała zdecydowanie większa bieda.

— Dzień dobry! — zaczął Nathan, kierując się do kierowcy cysterny.

— Witaj bracie — starszy Haitańczyk powitał wolontariuszy uśmiechem.

— Gdzie to wrzucić? — Francuz wskazał worki.

Mężczyzna złapał jeden z nich i wpakował do kabiny. Chłopak podał mu drugi i uczynił z nim to samo.

— Zmieścisz się? — zapytał Laury.

— Oczywiście — uśmiechnęła się, ładując do pojazdu.

2. To niebezpieczne

— Nie powinieneś jechać — mówiła. Ja dobrze to wiedziałem, ale miałem dosyć tej bezczynności. Są na świecie ludzie którym dużo bardziej się przydam niż w tej zatęchłej dziurze.

Miałem już szczerze dosyć tego miejsca i choć starałem się, wpadłem w rutynę. W kółko tylko praca i dom. Mogłem w końcu zrobić coś pożytecznego.

— Mamo… nic mi nie będzie — starałem się ją przekonać, nie chciałem aby się zamartwiała. — W końcu mogę zrobić coś dobrego dla innych.

— Przecież cały czas robisz — dalej ciągnęła swoje, już nie mogłem tego słuchać.

Rozumiem, że po prostu się martwi, ale powtarzanie w kółko jak tam jest źle i strasznie, jedynie bardziej nakręcało mnie, aby ruszyć w drogę, zresztą już wszystko było ustalone. Kupiłem bilet na samolot, spakowałem plecak i byłem gotowy. Najważniejsze jest psychiczne nastawienie, ja nie tylko byłem nastawiony, po prostu już nie mogłem się doczekać, aż znajdę się w innej rzeczywistości. Dużo czytałem o panującej tam sytuacji. Wiedziałem, że jest to jeden z najbiedniejszych krajów świata, że panują tam gangi, a gospodarka upada przez nasilającą się korupcję. A wręcz mogę ująć, że fascynuje mnie to. Nie znam takiego świata, nikt z moich znajomych nawet nie kwapił by się aby go poznać, w przeciwieństwie do mnie.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Cicho ruszyłem w stronę wyjścia, zostawiając pełną złych obaw moją mamę samą w kuchni. Nacisnąłem klamkę zerkając na nią przez ramię. Czułem się jakbym robił coś złego widząc jej wzrok, a nie powinienem.

— Cześć — w progu stanął mój najlepszy przyjaciel. Znaliśmy się od podstawówki, już w drugiej klasie siedzieliśmy razem w ławce, do czasu gdy w liceum musieliśmy się rozstać, jednak nasze drogi szły dalej tym samym torem. Byliśmy rówieśnikami, a nasze zainteresowania rozchodziły się lekko, jednak mam wrażenie, że mimo różnic byliśmy idealnie dopasowani niczym yin i yang. Spędzaliśmy razem naprawdę wiele czasu, jak prawdziwi bracia.

— Siemka, właź — powiedziałem otwierając szerzej drzwi. Adam ruszył za mną w stronę mojego pokoju.

Mój dom nie należał do supernowoczesnych, jednak nie był też ubogi. Rodzice starali się aby w moim życiu niczego mi nie brakowało. Dostaliśmy go po babci, a ojciec z moją małą pomocą doprowadził go do stanu używalności.

Weszliśmy po drewnianych schodach prowadzących na piętro, znajdowały się tu trzy sypialnie w tym moja. Jedną ze ścian postanowiłem zapełnić zdjęciami z przyjaciółmi, miałem ich sporo, z różnych podróży oraz imprez. Na ziemi były dwa bardzo wygodne fotele, które przejąłem od dziadka, przedzielone niedużym stolikiem z Ikei.

Usiadłem na jednym z nich, a na przeciwko mnie miejsce zajął Adam.

— Stary… a co jak nie wrócisz? — zapytał, a jego ton głosu był niebywale poważny, jakby faktycznie się martwił.

— Czemu mam nie wrócić? — odparłem zdziwiony.

— Porwą cię czy coś — ciągnął.

— Jak moja matka się zachowujesz, daj spokój.

— I tak zrobisz jak chcesz… Widziałeś artykuły? — pytał jakby myślał, że nie wiem na co się piszę.

— Oczywiście. Czytałem dużo — mówiłem przekonująco, jakbym czekał na jego błogosławieństwo.

Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę rozmawiając o wszystkim i niczym, zupełnie jak plotkujące przyjaciółki przy lampce wina. Z Adamem było tak, że moglibyśmy siedzieć nawet w ciszy, a i tak wiedzielibyśmy co myślimy, nie była by to tak zwana niezręczna cisza, a raczej całkiem zręczna.

— A co z pracą? — zapytał, odpowiedź była jasna. Mimo że naprawdę lubiłem tę pracę, nie wymagała ode mnie dużo i miałem czas na własne zajęcia i niestety musiałem to zrobić.

— Rzuciłem ją — odparłem. W końcu nie mogłem wziąć urlopu na ponad miesiąc. Było to jedyne rozwiązanie. Na szczęście nie popełniłem tego błędu i “nie palę mostów”, więc liczę, że może mógłbym tam wrócić po powrocie. Jednak nie lubię planować odległej przyszłości — odległej mam na myśli dwa miesiące do przodu.

— A jak tam twoja praca? — zagaiłem aby zmienić mój temat.

— Dobrze, wszystko w porządku. Z resztą co ja ci będę opowiadał o komputerowych bzdetach. Skoro i tak nic nie zrozumiesz — odpowiedział Adam. Miał rację, to jest rzecz która nas różni.

Ja kompletnie nie znam się na komputerach, a on pracował w międzynarodowej firmie tworzącej programy i kody jakieś tam — w końcu się nie znam. W każdym razie był naprawdę dobry. Dopiero co skończyliśmy szkołę, a on już miał tak poważną pracę w przeciwieństwie do mnie. Ja ją zmieniam jak rękawiczki, potrafiłem w ciągu roku pracować w sześciu różnych miejscach. Wiem co myślicie, ale ja poprostu nie umiem być długo w jednym miejscu.


Dzień wyjazdu powoli się zbliżał. Mój samolot będzie na mnie czekał już jutro rano. Wiem, że dla mnie będzie to długa podróż. Zostaje jeszcze przesiadka, która jest chyba najbardziej stresującym punktem. Naszykowałem duży górski plecak, aby było mi się łatwo przemieszczać. Nie jestem typem który łazi z walizkami jak jakiś mieszczuch, nie chcę nikogo obrażać, ale to nie jest komfortowy dla mnie sposób.

Postanowiłem nie spać, ponieważ w nocy i tak musiałem wyjechać, a przecież lot i tak będzie długi więc nadrobię, może dzięki temu szybciej mi czas minie. Poza tym emocje buzowały we mnie, czekałem wiele czasu na właśnie ten dzień. Siedziałem w swoim pokoju, wpatrując się w zdjęcia, moje wszystkie urządzenia: słuchawki, powerbanki itp. ładowały się, nie chciałem zużywać baterii. Cierpliwie czekałem co jakiś czas zerkając na ekran smartphona.

Już zaczynały mi się zamykać oczy, gdy telefon zawibrował. Rozbudziłem się wyłączając budzik który ustawiłem tak na wszelki wypadek. Na ekranie widniała wiadomość “Czekam”.

Nie odpisałem, ubrałem tylko bluzę i zarzuciłem plecak, ruszając najciszej jak mogłem po schodach. Cicho, niczym nastolatek wracający z imprezy otworzyłem drzwi i wymknąłem się na dwór, rzuciłem tylko przez ramię “do zobaczenia”, wiem że i tak nikt tego nie usłyszał, ale chciałem się pożegnać. Wyszedłem z ogrodu, a na ulicy pełnej mroku stał srebrny sedan, oświetlając w ciemności kawałek drogi. Pociągnąłem za klamkę, słysząc dźwięk odpuszczania drzwi, władowałem się z plecakiem do środka.

— Witam drogiego pana — rzuciłem śmiejąc się.

— Siema stary — usłyszałem od Adama.

— Muszę być na lotnisku za trzy godziny — powiedziałem, wklepując w nawigację nazwę lotniska.

— Będziemy w dwie — odpowiedział Adam i ruszył, sedan zaczął terkotać i powoli toczyć się wzdłuż drogi.

Starałem się nie spać, aby dotrzymywać Adamowi towarzystwa, nie było to proste, jednak musiałem trzymać się planu ze spaniem w samolocie. Nocna jazda zdecydowanie wpływa na mnie usypiająco. Rodzice opowiadali mi, że gdy byłem mały i nie chciałem spać, jeździli ze mną w kółko po okolicy, był to jedyny sposób na mnie i moje ADHD.


Silnik zgasł, otworzyłem oczy. Przede mną znajdował się ogromny oświetlony budynek z setkami samochodów wokół. Mimo takiej pory, lotnisko tętniło własnym życiem.

— Dzięki — uśmiechnąłem się w stronę kolegi.

— Dawaj tylko znaki życia — zażartował Adam.

Zatrzasnąłem drzwi, ubierając mój zgrabny plecak i ruszyłem w stronę wejścia. Moje oczy musiały się chwilę przyzwyczaić po tej ciemności, ponieważ w środku wszystko było jasne i oświetlone niczym w galerii handlowej. Spojrzałem na zegarek, nie pierwszy raz leciałem samolotem. Wiedziałem gdzie się udać. Teraz już tylko monotonny lot, następnie przesiadka i kolejny lot. Potem w końcu będę u celu.

3. Haiti

Stałem na lotnisku, gdy uderzyła mnie fala gorąca wydobywającego się z otwartych drzwi. Miałem czekać przed lotniskiem, jednak minęły już dwie godziny, a wciąż nikogo nie było. Jednak nie martwiłem się bardzo, wiedziałem, że mogły nastąpić jakieś problemy w trakcie przyjazdu po mnie. Usiadłem więc grzecznie na plastikowym krzesełku, rozglądając się wokół. To lotnisko było zdecydowanie inne niż wszystkie Europejskie jakie znam. Zdecydowanie było tu mniej ludzi, nawet powietrze było inne. Nie było tu sklepów z milionem drogich przedmiotów, a jedynie krzątali się pracownicy. Większość osób była czarna, może to moja schiza, ale miałem wrażenie, że wszyscy się mi przyglądają ukradkiem. Nie jestem rasistą, ale czułem się jak jakiś celebryta. Może przesadzam? No może trochę.

Postanowiłem wyjść na zewnątrz. Poczułem świeże powietrze, wzrokiem błądziłem po praktycznie pustym parkingu w poszukiwaniu cienia. W pobliżu nie było nikogo, usiadłem na ziemi pod ścianą budynku korzystając z wąskiego cienia który dawał skrawek dachu. Może powinienem szukać transportu na własną rękę? Zastanawiałem się, gdy w oddali zobaczyłem rozklekotanego, czerwonego pickupa. Jechał szybko, a terkoczący silnik dałoby się słyszeć z kilometra. Zbliżał się w moją stronę, dopiero teraz mogłem dostrzec, że od spodu zjada go rdza, a z każdej strony widoczne są ślady stłuczek. Poobijany samochód zatrzymał się przede mną. Drzwi otworzyły się i wysiadł z niego chłopak, wyższy ode mnie, z ciemnymi włosami. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę na przywitanie.

— Cześć! Jestem Nathan — zaczął po Francusku. Z powodu tego, że Haiti było kiedyś kolonią Francuską, owy język został z nimi na stałe, lecz kojarzony jest zazwyczaj z wyższą sferą, część osób zrozumie, ale nie wszyscy są w stanie odpowiedzieć. Wtedy zaczynają mówić po kreolsku, a dokładnie po haitańskiej odmianie kreolskiego. Wtedy tworzy się problem w dogadaniu.

— Hej, Michał — przywitałem nowego znajomego.

— Przepraszam że musiałeś czekać, ale ciężko tu dotrzeć — w sumie to nawet nie przejmowałem się tym, jestem naprawdę wyrozumiały.

Zacząłem ładować się do pickupa, wrzuciłem plecak na pakę, aby nie zajmował miejsca w środku.

— Nie! Poczekaj, weź go do kabiny — zaprotestował Nathan od razu, sięgając po plecak. — To nie jest dobry pomysł — popatrzył na mnie. W sumie nie pomyślałem.

Po chwili siedzieliśmy już w aucie, szyby mieliśmy otworzone na maksa bo klimatyzacja nie raczyła działać, a na dworze panował nieziemski skwar. Powiew wiatru smyrał mnie po włosach, a pot na twarzy czuł przyjemną ulgę. Wyjechaliśmy z terenu lotniska, a ja niczym turyści w zoo, przyglądałem się uważnie otoczeniu. Pierwszą rzeczą która przykuła moją uwagę były śmieci, ale nie takie jak myślicie. To była wielka góra śmieci, miejscami przykrywająca asfalt. Już czytałem o tym wcześniej, że w związku z upadkiem gospodarki nie ma żadnego systemu ich wywożenia, leżą poprostu zasypując ulicę, a podczas deszczu spływają na niższe partie zalewając biedne dzielnice. W związku z tym panował nieprzyjemny zapach. Wokół było wielu ludzi, większość niosących coś pospiesznie, oraz dzieci biegające na boso. Jedną z ciekawych rzeczy które zauważyłem to to, że nie ma tu drzew, zupełnie. Mijaliśmy ruiny, a ich resztki, czyli cegły i tynki mieszały się z brudem na ziemi zacierając granicę między zabudową a drogą. Był to widok niczym wyjęty z kadru o wojnie. Powiem wręcz, że gdyby nie słońce to byłby naprawdę depresyjny klimat. Między domami rozwieszone były sznurki, na których spoczywało pranie. Moje oczy zatrzymały się na bardzo ciekawej części odzieży, po podjechaniu ciut bliżej dopiero zrozumiałem co to jest — były to pieluchy dla dzieci, jednorazowe. Najprawdopodobniej wyprane by móc użyć ich ponownie, myślę, że to pokazuje jaka bieda tutaj panuje.

Koła naszego pickupa zdawały egzamin śpiewająco, pokonując tą osobliwą nawierzchnię.

Zatrzymaliśmy się przy niebieskim, piętrowym budynku, w którym oknom towarzyszyły metalowe kraty. Budynek stykał się ścianami z dwoma innymi w równie ciekawej kolorystyce.

— Jesteśmy — Nathan popatrzył na mnie czekając na jakąś reakcję. Byłem zaciekawiony.

— Chodźmy — ponagliłem. Wyszliśmy z samochodu, pod stopami zazgrzytał mi gruz. Dobrze, że wziąłem ze sobą trapery, były niezawodne i sprawdzały się na każdej nawierzchni.

Nathan podszedł do krat rozbrajając kłódkę, pociągnął mocno i weszliśmy do środka. Jako pierwsze ukazało mi się duże pomieszczenie, na środku stał drewniany stolik i parę krzeseł wokół niego. Pod niedużym okienkiem była szafka, która zdecydowanie lata świetności miała już za sobą. Na ścianach z których odchodziły pojedyncze płaty farby były malutkie obrazy, a dokładniej zdjęcia oprawione w ramkę. Na jednym z nich zauważyłem Nathana, który stał razem z grupą prawdopodobnie innych wolontariuszy.

Z boku był mały blat ustawiony pod ścianą, na którym spoczywała mikrofalówka i czajnik. Na pierwszy rzut oka, to miejsce wyglądało jak luksusowa melina. Z praktycznie każdej strony były drzwi, jednak część z nich była zamknięta.

— To nasza kuchnia — powiedział Nathan wykonując powitalny gest. — Pokaże ci pokój — ruszył w kierunku jednych z wielu drzwi, były drewniane, pomalowane białą farbą, a zdobiła je metalowa klamka.

Weszliśmy do środka, pomieszczenie było małe, na drewnianej podłodze, leżały dwa materace, które oddzielała zielona szafka nocna z jedną szufladką. Po wejściu do środka dopiero zauważyłem obok drzwi szafę. Otworzyłem ją, w środku były półki, z czego połowa już zajęta. Znajdowały się na nich idealnie poukładane ciuchy.

— To moje łóżko? — zapytałem, pokazując na materac z ułożonym kocem.

— Tak, rozgość się — uśmiechnął się. — Będę czekać w kuchni, chcesz coś do picia?

— Nie dziękuję — odpowiedziałem.

— Korzystaj póki prąd jest — zaśmiał się Nathan. Zastanowiłem się chwilę.

— Dobra zmieniam zdanie, proszę — powiedziałem rzucając plecak na ziemię.

Większość ludzi pewnie nie byłaby zadowolona z obecnych warunków, ja jednak byłem szczęśliwy, w końcu jestem tutaj i chcę żyć jak tutejsi ludzie, nie mam zamiaru bawić się w białasa, któremu nic się nie podoba. Byłem zadowolony, ciekawiło mnie tylko kim jest nowy współlokator.

Rozpakowałem plecak, dzieląc rzeczy na te mniej i bardziej potrzebne. Przebrałem się po podróży i wszedłem do kuchni.

— Chodź, siadaj — powiedział Nathan podając mi kubek herbaty. — Wszyscy są teraz na zajęciach, ale jeśli masz ochotę możemy pójść do szkoły i do nich dołączysz. Zobaczysz na czym polega nasza praca.

— Jasne! Bardzo chętnie — już nie mogłem się doczekać, mimo że byłem ciut zmęczony podróżą i upałem. Jednak chciałem zobaczyć jak najwięcej, jakby mój czas był policzony. Zresztą pewnie wiecie jak to jest, jesteście w nowym miejscu i mimo braku sił chcecie zobaczyć jak najwięcej nowo poznanej części świata.

— Wypij na spokojnie, a ja przygotuję motor — usłyszałem.

Od razu kąciki moich ust mimowolnie się podniosły, gdy usłyszałem słowo “motor”. Kocham motory, crossy, quady — no można powiedzieć, że wszystko co ma silnik spalinowy. Sam ma w domu supermoto, mimo to jeżdżę nim wszędzie gdzie się da, nawet zimą, gdy moje ręce zamarzają nie umiem odpuścić sobie tej przyjemności. Zdaję sobie sprawę, że motor jest jeden, a ja wolę być kierowcą — jednak nie będę narzekać. Uważam, że to całkiem przypadkowa, miła niespodzianka. Zaczął pić szybciej, myśląc, że to przyspieszy proces.

Nathan zaginął gdzieś za drzwiami na zewnątrz, postanowiłem lepiej poukładać rzeczy w swoim pokoju, by czas minął szybciej, nie wiedziałem ile przygotowanie tego motoru może trwać.

Wszedłem spowrotem do środka, przepakowując te bardziej potrzebne rzeczy do małego plecaka. Nie wiedziałem co się może przydać, więc wziąłem wodę, telefon i scyzoryk. Takie zdaje mi się najbardziej niezbędne rzeczy.

Usłyszałem hałasy zza drzwi, zarzuciłem plecak i wyszedłem z pokoju. Drzwi wejściowe były otwarte, a za nimi siedział Nathan na starej dt. Yamaszka miała już swoje lata, jednak była niezawodnym “pierdzikiem”. Francuz machnął do mnie zachęcająco, ruszyłem więc w jego stronę, przymykając kratę.

— Zamknij — polecił wskazując kłódkę. Zacisnąłem ją i wskoczyłem na tył.

Przejeżdżaliśmy wzdół domów, trochę jakby szeregowym. Część z nich była z cegły, niektóre pomalowane na różne kolory, prawie wszystkie nie miały więcej niż jedno piętro. Część miała kraty w oknach. Na drodze walało się dużo śmieci, niektóre się paliły co dodawało wojennego efektu. Czym dalej jechaliśmy, tym więcej tych domów zamieniało się w ruiny. W pewnym momencie gruz zacierał granicę między zabudową, a ulicą. Teraz zrozumiałem, czemu nie pojechaliśmy samochodem. Zatrzymaliśmy się przy jakimś straganie. Był to jakby kiosk w domu. Na kracie od drzwi wisiały różnokolorowe chusty, a w środku za ladą stała kobieta ciemnej karnacji.

— Zaczekaj — powiedział Nathan i ruszył do sklepo — kiosku. Zniknął na chwilę w ciemnościach z czarną kobietą.

Próbowałem coś wypatrzeć, gdy zobaczyłem jak wyłania się z czymś dziwnym. Żeby wam to dobrze opisać, był to duży worek — taki jak na śmieci, w którym było dużo małych worków z wodą.

— Co to? — zapytałem.

— Woda — odpowiedział lekko zdziwiony. — Woda w workach, ta jest tańsza.

Wciąż miałem wiele pytań, po chwili namysłu musiałem to wiedzieć.

— A po co nam to?

— Zobaczysz — usłyszałem w odpowiedzi, byłem zaintrygowany, a cierpliwość to nie jest moja mocna strona. Mimo to postanowiłem poczekać na bieg wydarzeń.

Jechaliśmy dalej, zasada była wciąż ta sama, czym dalej — tym krajobraz był coraz bardziej wojenny. Po kilku minutach, zabudowa zaczęła być coraz rzadsza, a przed nami rozciągał się jeden budynek z odrapanej cegły, na górze wisiał napis, który ewidentnie był u krańca swojego życia — policja, oczywiście po francusku.

— To komisariat? — zapytałem towarzysza.

— Były komisariat, zresztą zobaczysz zaraz.

Po chwili zobaczyłem na środku drogi barykadę, stworzoną ze starych opon. Obok niej było dwóch facetów. Na oko mogli być nawet w moim wieku. Wokół twarzy mieli zawinięte arafatki. Stali na boso w krótkich spodenkach, każdy z nich miał karabin M4, wymierzony prosto w nas — chyba nikt nie lubi takiego widoku, jednak mimo to, ku mojemu zdziwieniu Nathan wciąż jechał prosto na nich. Ogólnie jestem naprawdę opanowanym człowiekiem, jednak widok lufy od drugiej strony nie jest dla mnie przyjazny. Zacząłem lekko panikować lecz nie odezwałem się słowem, jak słup czekałem na rozwój zdarzeń.

Zbliżyliśmy się naszą yamahą na odległość trzech metrów od barykady, mimo że M4 były wciąż wycelowane w naszą stronę — dalej żyliśmy. Nathan zeskoczył z motoru, ruszając z workiem w ich stronę. Nie słyszałem rozmowy, ale widziałem jak mój nowy kolega podaje im worek, po czym droga rozstępuje się, a karabiny przestają w nas celować. Francuz jakby nigdy nic wrócił do mnie i ruszyliśmy między oponami w dalszą drogę.

— Co to było? — zapytałem.

— Opłata — odpowiedział krótko. Ja jednak dalej nie rozumiałem więc ciągnąłem tą rozmowę przerywaną stękaniem silnika.

— Ale za co?

— City Solei jest pod nadzorem Alye yo, to jeden z gangów. Więc oni, można by powiedzieć, rządzą tutaj i pilnują spokoju, dzięki temu jest tu bezpiecznie i nikt obcy nie może tu wjechać.

— A my?

— Przez jakiś czas też nie mogliśmy, ale Laura jakiś czas temu przyjechała tu z cysterną i dogadała się z nimi, dzięki temu mamy wstęp.

— Kto to Laura?

— Za niedługo ją poznasz.

Wiedziałem, że zadaję zbyt dużo pytań, jednak one same leciały mi na język, nie mogłem się powstrzymać, właściwie to nie mogłem powstrzymać mojej ciekawości.

Teraz krajobraz nie wyglądał już jak wojenny, a raczej powojenny. Nigdy nie widziałem tak dużej ilości śmieci, które razem wymieszane z gruzem tworzyły zaspy. Wyobraźcie sobie most i rzekę, której poziom wyrównuje się z ziemią, a teraz zamieńcie rzekę na śmieci — właśnie taki obraz mi się ukazał. Domy były zbudowane ze wszystkiego, dziurawe plandeki tworzyły dachy, a ściany rozsypane ruiny. W wielu miejscach tworzy się błoto, w którym biegają dzieciaki na boso. Dorośli brodzą w nim po kostki nosząc na głowie niezidentyfikowane rzeczy.

— Nie mają wody i prądu — Zaczął Nathan przekrzykując silnik.

Jechaliśmy tak jeszcze chwilę, ciężko było mi wyjść z podziwu w jakich warunkach żyją ludzie. Nic dziwnego, że nie dojeżdżają tu żadne pojazdy, skoro my na motorze ledwo byliśmy w stanie pokonać tą drogę. Dojechaliśmy chyba na koniec tego miasteczka, rozciągało się tu długie ogrodzenie, za którym było błoto, a na końcu znajdowały się drzwi do budynku, znaczy nie drzwi — to był otwór.

— Jesteśmy — powiedział zaskakując mnie. — Bądź cicho bo trwają lekcje — dodał gasząc silnik.

Przeszliśmy przez bramę, a moje trapery przestały być niezawodne, teraz wyglądały jak kopyta krowy z grubą warstwą błota. Przeszedłem na stopień starając się wykonywać jak największe kroki niczym gazela.

Weszliśmy do środka, wnętrze było surowe, przeważała głównie szarość. Widać, że mimo obecnej sytuacji ktoś stara się dbać o to miejsce, nie było tu śmieci ani gruzu. Ruszyliśmy do pierwszych drewnianych drzwi, Nathan nacisnął klamkę. W środku była sala z ustawionymi długimi, drewnianymi stołami, na których leżały zeszyty. Dzieci siedziały na mniejszych ławeczkach ustawionych wzdłuż stołów. Było ich dużo, myślę że ponad trzydzieści. Siedziały w ciszy do momentu zauważenia nas.

— Dzień — do — bry! — przywitały nas chórem po francusku.

— Witajcie — odpowiedział donośnym głosem Nathan, po czym ruszył do brunetki stojącej naprzeciwko dzieciaków, za nią znajdowała się ściana pomalowana farbą tablicową, ruszyłem za nim.

— Hej, jestem Michał — przywitałem ją po francusku.

— Michał? — odparła naprawdę zdziwiona. — Jesteś z Polski? — zapytała tym razem po Polsku.

— Tak, ty też? — powiedziałem również zaskoczony jak ona.

— Jestem Laura — uśmiechnęła się moja rodaczka. To naprawdę dziwne spotkać rodaka na drugim końcu świata, jeszcze w takim miejscu. Nie chciałem przeszkadzać, wiedziałem, że będziemy mieć czas, aby się zapoznać. Ruszyłem za Nathanem, który usiadł na końcu klasy. Zająłem miejsce obok niego przyglądając się jak wyglądają zajęcia.

4. Tego się nie spodziewałem

Siedzieliśmy w naszym domu przy kuchennym stole. Był to mój drugi dzień na tej kontrowersyjnej wyspie. Naprzeciwko mnie siedziała Laura, z włosami zaplecionymi w warkocza i kolorowym topem oraz szarawarami, zastanawiałem się czy nie jest jej gorąco w długich spodniach. Sam byłem ubrany w t-shirt i dżinsowe spodenki do kolan.

— Tego się nie spodziewałem — mówiłem.

— Ja też, słyszałam że będzie nowy wolontariusz, ale nie spodziewałam się Polaka. No i myślałam, że będzie to dziewczyna, skoro miejsce było wolne w moim pokoju.

— Nie chcę, żebyś czuła się niekomfortowo mieszkając ze mną — mówiłem jak prawdziwy dżentelmen.

— Nie, spokojnie — zaśmiała się. — Nie przeszkadza mi to.

— Obiecuję, że będę się zachowywał — przyrzekłem. Naprawdę ją polubiłem, czułem, że skoro się tu spotkaliśmy to jesteśmy w jakimś sensie podobni.

Siedzieliśmy razem przy stole korzystając z naszego trzygodzinnego prądu, jedząc obiad.

— Gdzie koordynatorka? — zapytałem, nie miałem okazji jej poznać, jedynie przez rozmowę telefoniczną.

— Wyjechała załatwić jakieś sprawy, w sumie dobrze że jej nie ma. Jest dosyć specyficzna.

— A Nathan? — znowu zbyt wiele zadaję pytań, tak pomyślałem.

— Nie wiem szczerze. Jest tu jeszcze parę osób, niektórzy korzystają z wolnego dnia i pojechali zwiedzać inne rejony Haiti, w stolicy jest dość niebezpiecznie — akurat jak to powiedziała, usłyszeliśmy serię strzałów, które dobiegały z niebezpiecznej odległości.

— Jezus co to?!

— Spokojnie, jakaś strzelanina… — Laura zdawała się nie przejmować. — Wystarczy unikać miejsc graniczących gangów.

Nie uspokoiło mnie to, chodź nie chciałem robić z siebie ofermy przy niej. Starałem się zachować spokój.

— Może chcesz pozwiedzać? — zapytała.

— Oczywiście, bardzo chętnie, swoje zajęcia zaczynam dopiero od jutra, więc wykorzystam wolne — zaśmiałem się.

Zjedliśmy nasz obiad prowadząc przy tym żywe rozmowy, naprawdę lubiłem Laurę, czuję jakbym znał ją od zawsze, jakbyśmy wychowywali się razem, myślę że jest to taka osoba, której nie da się nie lubić — po prostu. Wszedłem do swojego pokoiku szykując wyjściowy plecak. Laura poszła w moje ślady szykując swoją kolorową nerkę.

Po piętnastu minutach byliśmy gotowi. Wyszliśmy z naszego domku zamykając kraty na kłódkę.

— To gdzie idziemy? — zapytałem.

— Pokażę ci pewne miejsce — odpowiedziała Laura z nutką intrygi w głosie i zawadiackim uśmiechem na twarzy.

Ruszyliśmy w przeciwną stronę niż dnia wczorajszego. Mijaliśmy ludzi, których życie toczyło się powolnym tempem. Prawie każdy kogo mijaliśmy przyglądał nam się zainteresowany, nic dziwnego w końcu nie było tu żadnego turysty od dawna. Szliśmy wzdłuż rozpadających się domów oraz rozkładających się śmieci. Mój nos już przyzwyczaił się do panujących tu zapachów i z każdą godziną coraz mniej zwracałem na nie uwagę. Wyszliśmy z wąskiej drogi na szerszą ulicę, był to osobliwy widok, po jej dwóch stronach znajdowały się wysokie na dwa metry barykady z ubitych śmieci. Wyglądały tak solidnie, że mógłby je jedynie rozebrać buldożer. Ludzie wymarli, tylko co jakiś czas, ktoś przebiegał na drugą stronę ulicy i ginął w zakamarkach miasta.

— Musimy bardzo szybko przebiec na drugą stronę — powiedziała do mnie brunetka półgłosem, palcem wskazując niedużą uliczkę prowadzącą między budynkami w opłakanym stanie.

Skinąłem głową, nie wiedziałem na co się piszę… Laura wystrzeliła jak z procy biegnąc niczym lampart, od razu ruszyłem za nią. W tym momencie usłyszałem strzały, a właściwie serię. Rzuciłem się jak bramkarz, byleby schować się za róg.

— Jezus Maria!? Co do cholery?! — krzyknąłem.

— Cicho — uciszyła mnie. — Za tamtą barykadą jest gang i strzelają do wszystkich, którzy wydają im się podejrzani.

— Mamuśku! Teraz mi to mówisz?! — mruknąłem.

— Posłuchaj… — zaczęła poważnie. — Jeśli słyszałeś strzał to znaczy że żyjesz — dodała z uśmiechem rozluźniając sytuację.

Szliśmy dalej wąską drogą, która pięła się w górę wśród kolorowych budynków. Laura zatrzymała się, patrząc na mnie.

— To tu — pchnęła duże drewniane drzwi, które ku mojemu zaskoczeniu były po prostu otwarte.

W środku za drzwiami, nie było dachu, tylko mały ogródek, coś jak patio. Na środku stała niezidentyfikowana rzeźba, a wokół na każdej ścianie, w odstępie maksymalnie trzydziestu centymetrów wisiały różne obrazy. Zza filaru wyszedł czarny, niewysoki mężczyzna.

— Witajcie! — uśmiechnął się do nas, był wyraźnie uradowany nowymi przybyszami.

— Dzień dobry — Laura podała mu dłoń. — Chciałam pokazać przyjacielowi pańskie prace.

Mężczyzna uśmiechnął się, machnął ręką w geście zaproszenia i zaczął po francusku opowiadać o swoim pierwszym dziele. Na pierwszy rzut oka, przedstawiał słońce, jednak nic bardziej mylnego. Ten obraz z namalowanym słońcem, jajkiem i gwiazdą przedstawiał początek życia. W Haiti, mimo że łączą się tu katolicy, protestanci i ludzie różnych wiar — to wszystkich łączy voodoo. Artysta opowiedział nam o innych obrazach, każdy z nich przedstawia różnych bogów: wojny, życia, pieniędzy itp. Jest to naprawdę ciekawe. Ponieważ niegdyś przez Francuzów, którzy przeprowadzili tu katolicyzm zabraniając innych wyznań, niewolnicy zaczęli nadawać nowe znaczenia znanym nam postaciom religijnym. Nie powiem, zainteresowało mnie to. Pod dziełami sztuki leżały liczne, zdobione szklane butelki. Jak ujął to Haitańczyk “należy ich karmić, dawać im jedzenie oraz napoje”.

Porozmawialiśmy z nim jeszcze krótką chwilę, w ramach podziękowania oddałem mu swoją butelkę wody, którą miałem w plecaku, nie byłem przygotowany, więc to jedyne co mogłem zaoferować.

5. Lekcja

Pierwsze zajęcia były dla mnie również lekcją. Pojechałem do City Solei wraz z Laurą, która postanowiła mi towarzyszyć. Powoli zaczynałem kojarzyć już drogę, choć nie wiem czy sam bym już trafił. Siedziałem w klasie, czekając na dzieci. Dzisiaj miałem przeprowadzić lekcję plastyki oczywiście po francusku. Ten język jest jedyną nadzieją na lepszą przyszłość tych dzieci, dlatego jest tak ważny.

Po piętnastu minutach zaczęły zbierać się grupy. Dzieciaki zaczęły zasiadać w ławkach. W momencie gdy sala była już pełna Laura skinęła głową, że mogę zaczynać.

— Witajcie! Jestem Michał — przedstawiłem się, zapisując moje imię na tablicy. — Poznajmy się lepiej, rozdam wam kartki, a każdy napisze jak się nazywa, ładnie ozdobi karteczkę i postawi na ławce — była to pierwsza rzecz jaką pamiętam z mojej podstawówki, gdy nauczyciele chcieli zapamiętać nasze imiona, postanowiłem iść w tą stronę.

Laura otworzyła dużą szafę w rogu sali wyciągając pudełka kredek i blok A4. Zaczęła chodzić po klasie, rozdając kartki każdemu dziecku. Ja wziąłem kredki ustawiając po dwa pudełka na stole. Dzieci zajęły się na moment, w tym czasie zwróciłem się do Laury.

— Co jeszcze mam im pokazać? — byłem lekko zestresowany, w końcu nigdy nie byłem nauczycielem.

— Spokojnie, wymyślisz coś — zaśmiała się z mojej miny. — Czego nie zrobisz, im będzie się podobać — zagwarantowała.

Dzieciaki w skupieniu rysowały, przygotowując swoje wizytówki, niektóre już czekały z ułożonymi kartkami na stole.

— Uwaga! Teraz dostaniecie kolejną kartkę i zaraz zobaczycie co będziemy robić — mówiłem głośno i powoli, aby każdy zrozumiał.

Przyjrzałem się chłopcu, siedzącemu w pierwszej ławce. Miał krótko ścięte włosy i ubrany był w koszulkę i krótkie czerwone spodenki. Na kartce przed nim widniało imię “Isaac”.

— Proszę, rozdaj każdemu jedną — skierowałem te słowa właśnie do chłopca. Pomyślałem, że zaangażowanie uczniów dobrze wpłynie na lekcję. Podałem mu blok A4, a on grzecznie bez słowa wstał i zaczął każdemu wręczać białą kartkę.

Pomyślałem, że całkiem dobrze mi idzie. Laura siedziała z boku przyglądając mi się uważnie.

— Wiecie co to “piekło — niebo”? — zapytałem, a dzieci w odpowiedzi przecząco pokręciły głowami. — Powtarzajcie po mnie.

Przerwałem kartkę tak, aby stworzyć kwadrat i zacząłem ją składać jak origami. Po chwili trzymałem w palcach tą grę z mojego dzieciństwa. Pokazałem dzieciom. Po czym ruszyłem sprawdzić jak im idzie. Niektóre wymagały mojej pomocy, ale już po kilkunastu minutach, każde z dzieci miało w rękach zabawkę. Pokazałem im kilka wierszyków i wyliczanek. Wydaje mi się, że wszystkie były zadowolone, bo każde schowało tą składaną papierową kartkę do plecaka.

Rozległ się dzwon, nie taki szkolny — to był zwykły dzwon, którym ktoś po prostu dzwonił używając do tego siły swoich rąk.

— Dobrze ci poszło — Laura uśmiechnęła się.

— Dzięki — odpowiedziałem jej tym samym.

Wyszliśmy ze szkoły, była wczesna pora. Za godzinę została mi do przeprowadzenia jeszcze jedna lekcja. Postanowiłem ten czas poświęcić na zapoznanie się z tutejszymi ludźmi. Razem z Laurą przeszliśmy przez breje, następnie pokonując ulicę usypaną śmieciami doszliśmy do kwadratowych domków bez dachów. Między nimi rozciągał się nieduży placyk z zadaszonymi stołami.

— To jest targ — powiedziała Laura pokazując na drewniane blaty.

— A gdzie są jakieś rzeczy? — nie wiedziałem jak to dobrze ująć.

— Nie ma rzeczy, bo ludzie nie mają czym handlować — powiedziała Laura. — Oni tu bardziej walczą o przeżycie, nie ma wody ani prądu. W tamtym domu kobieta piecze ciasteczka i sprzedaje je przed domem — pokazała na jeden budynek z pokrytym dachem, za który służyła niebieska folia.

— Chodźmy tam — zaproponowałem. Brunetka bez słowa ruszyła w tamtym kierunku idąc wzdłuż ścian, by jak najbardziej uniknąć dobijania własnych butów.

Z powodu braku jakichkolwiek drzew słońce prażyło niemiłosiernie, po minucie spaceru pot lał mi się z czoła, do którego przyklejała mi się grzywka, wyciągnąłem z plecaka butelkę wody, biorąc dużego łyka.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 26.92