E-book
15.75
drukowana A5
48.21
Wolfie Black i Tożsamość łowcy

Bezpłatny fragment - Wolfie Black i Tożsamość łowcy


3.4
Objętość:
255 str.
ISBN:
978-83-8324-386-3
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 48.21

Prolog

Wolfie siedział na chodniku zalewając się łzami. Nie zwracał zupełnie uwagi na futrzaki przypatrujące się z zaciekawieniem tej osobliwej scenie.

Każdy miał prawo patrzeć na cierpienie innych, każdy miał prawo robić za niemy tłum, co tak często działo się w dzisiejszych czasach. Bo po co pomagać, skoro dzieje się źle nie nam, a komuś obcemu? Z resztą widok był nad wyraz kuriozalny!

Wyobraźcie sobie bowiem dorosłego, umięśnionego, czarnego psa ubranego w skórę, z burzą czarnych włosów, który płacze krokodylimi łzami jak mały szczeniak, któremu ktoś zabrał lizaka.

Może moje porównanie jest nieczułe zważywszy na tragedię, jaką było porwanie Jake’a dla naszego psa, ale jako bezstronny obserwator wydarzeń chyba mam prawo do odrobiny… sarkazmu?

Tak. Życie z odrobiną sarkazmu i dystansu do sytuacji jest dobre. Tego się nauczyłem, niejednokrotnie tracąc tak cenne osoby, które mógłbym z powadzeniem porównać do Jake’a. Znam też ból, który kryje się za takimi rozstaniami. Takie sytuacje niejednokrotnie zmieniają spojrzenie na świat… odbierają siłę do walki… Ale też pozwalają odnaleźć nową tam, gdzie nie ma już niczego.

O czym, niejednokrotnie przekona się nasz Wolfie.

Ale nie uprzedzajmy faktów…

Rozdział 1. W biały dzień

— Proszę… Pomóż mi… Proszę… — jęknął Wolfie, przykładając telefon do ucha. W pierwszym odruchu zatelefonował do jedynego członka rodziny, który mu pozostał — do wujka. Bradley swego czasu pomógł mu w załatwieniu spraw spadkowych związanych z domem po jego rodzicach.

— Wolfie? Co się stało? — zaniepokoił się jego wujek. — Cicho, Sylvia! — uciszył swoją partnerkę.

— Jake… Ktoś go porwał… Po prostu… czarne auto… I już go nie było!

— Ale jak to „nie było”? Zapamiętałeś tablice? Cokolwiek? Sądziłem, że po tej sytuacji z Kastią już wszystko się ułożyło.

— Moim zdaniem to sprawka Bad Wolfa! Albo tego… Wilka z lasu! Tego bydlaka, który zabił mi rodziców! On nie poprzestanie na nich, dopadnie I mnie I każdego kogo znam! Ciebie też!

To zelektryzowało jego rozmówcę. Kto jak kto, ale wujek Bradley znał bardzo dobrze historię rodziców Wolfiego oraz powody, dla których zginęli. Nie wyjawił jeszcze wszystkiego swemu bratankowi, uważał, że najrozsądniej by było, gdyby zrobił to Roberto. Niestety — nie zdążył.

— Jeśli stoi za tym Bad Wolf albo ten, kto zabił twoich rodziców… To najlepiej będzie, jeśli natychmiast udasz się do komisarza Ge…

Telefon wypadł z trzęsącej się łapy psa na ulicę. Nikki szybko go podniósł i przyłożył do ucha.

— Przepraszam, że się wtrącam. Nazywam się Nikki, jestem przyjacielem Wolfiego. Byliśmy przy tym porwaniu, ten ktoś, kto porwał Jake’a podał się za jego nowego sąsiada, zdobył jego zaufanie i podrzucił liścik.

— Jaki? Musicie go dostarczyć jak najszybciej do komisarza Geretty’ego. To nasz futrzak w Blackberry Hill.

— Co to znaczy, wasz? Przepraszam, ale co pan rozumie przez „nasz futrzak”? Co to w ogóle znaczy? Wiem o panu tylko tyle, że opiekował się pan Wolfiem, nim nie przejął domu…

— Mój drogi Nikki, to nie jest rozmowa na telefon i nie chcę zdradzać ci szczegółów tą drogą. Kanały łączności mogą być na podsłuchu. Sam bardzo dużo ryzykuję kontaktując się z Wolfiem. Wybrał mój numer bardzo nierozważnie, miał przykazanie dzwonić jedynie w naprawdę ważnych sprawach dotyczących życia i śmierci! I zanim mi przerwiesz — tak, wiem, ta sprawa właśnie do takich należy! Teraz proszę, odczytaj mi ten liścik, jeśli go masz.

— Niestety, nie. Ale mam numery rejestracyjne auta.

— Podaj mi je. Wierz mi, jesteśmy czasami szybsi od glin.

— „Jacy my, do kurki?” — pomyślał ryś, dyktując numery rejestracyjne samochodu, który uprowadził Jake’a.

— W liście był napisane, że Wolfie powinien oddać TO, cokolwiek to było, w ręce Wilka z lasu. Obok był wycinek z gazety o wypadku rodziców Wolfiego. — dodał.

— Rozumiem. — odrzekł krótko Bradley. — Idźcie do komisarza.

— Hej, skończyłeś, pomóż mi go postawić na nogi! Ja już wezwałem Kastię i Kanę na pomoc, zaraz tu będą! — krzyknął Steve, próbując podnieść na równe nogi Wolfiego, który dosłownie leciał mu przez ręce.

Miał rację. Wolfie trząsł się cały od płaczu, dławił się łzami i tylko bezgłośnie próbował wymówić imię Jake’a, patrząc wciąż w kierunku, w którym odjechał agent Bad Wolfa z najcenniejszym co w życiu posiadał.

Nikki podbiegł szybko do swego partnera i zarzucił sobie jedną z łap Wolfiego na ramię.

— Ławka! — wysapał.

— Dobra!

Oboje pociągnęli niemalże bezwładnego psa w kierunku parkowej ławki stojącej przy ulicy i opadli ciężko na nią.

— Ufff…

Nikkiemu jednak nie dane było odpocząć, bo już chwilę później rozległy się dzikie syreny radiowozu.

— Co tu się stało? — rozległ się szorstki i ostry głos przystojnego owczarka w białej koszuli, marynarce I szelkach z kaburą.

— Ktoś został porwany, około pół godziny temu. Czarne auto, numery rejestracyjne TX17893… Nie pamiętam dalej…

— 455. — podpowiedział Steve.

— My się już spotkaliśmy. Podajrzanie często mam do czynienia I z wami I z Wolfiem. Najpierw ta sprawa z Kastią, którą moim zdaniem zbyt łagodnie potraktowano, i już czeka na nią orocze pomarańczowe wdzianko do prac społecznych, a teraz to! Jeszcze raz — wasze nazwiska? Kto został porwany? — zapytał komisarz, notując.

— Ja nazywam się Steve Evans, to jest Nikki Santillian.

“Czyżbym się pomylił w ocenie znieczulicy społeczeństwa? A może to jednak „ktoś inny” maczał palce w ich wezwaniu?” — pomyślał ryś.

— Więc… wyjaśnicie mi, co tu zaszło? — spytał nieco zniecierpliwiony komisarz Geretty. Lustrował wzrokiem rozpłakanego czarnego psa, zatroskanego rysia i białego psa, którzy starali się jednocześnie wesprzeć swojego kumpla, i odpowiadać na pytania policjanta.

Nikki opowiedział więc w telegraficznym skrócie, co się wydarzyło. Owczarek stał, marszcząc czoło. Gdy ryś doszedł do momentu, w którym rozmawiał z wujkiem Wolfiego, zacisnął zęby i przerwał mu. Coś mu nie pasowało. A raczej coś zaczynało tu brzydko pachnieć. A raczej cuchnąć jak jasna cholera!

— Ciszej! Nie tutaj! Nie teraz! — syknął, doskakując do rysia ze zwinnością, o jaką by go nie podejrzewali, i zatykając mu pyszczek łapą. — Nigdy. Nie. Mów. O. Łowach. Przy. Cywilach!

Nagła reakcja komisarza zaskoczyła wszystkich, nawet wybitnie przybitego Wolfiego. Co prawda wiedzieli, czego się spodziewać, ale nic nie przygotowało ich na taki nagły wybuch. Nie rozumieli też nic z tego, o czym on mówił.

— Ale o co…

— Ciszej! Do samochodu, już!

Komisarz rozglądał się nerwowo na boki, odpinając guzik przy kaburze i chwytając za rękojeść Beretty, jakby spodziewając się, że z tłumu skonsternowanych gapiów nagle wyskoczy na nich Bad Wolf we własnej, parszywej osobie.

— Nikki, chodź! — ponaglił go Steve, w lot łapiąc sens słów komisarza. A przynajmniej — ich wydźwięk. Najwidoczniej wdepnęli w coś więcej, i w znacznie większe gówno, niż zwyczajne porwanie w biały dzień.

Wciągnęli zataczającego się i wciąż łkającego Wolfiego do radiowozu, który ruszył z piskiem opon.

— Nie na komisariat. Do „Priscilli”. — powiedział nerwowym głosem Geretty.

— Aż tak poważnie? — spytał siedzący za kierownicą dog angielski.

— Tu chodzi o Bad Wolfa.

Policjant zaklął szpetnie i wdusił pedał gazu do oporu. Zawyły syreny i radiowóz pomknął…

…w kierunku slumsów Blackberry Hill.

Rozdział 2. Rozdarcie

20 października 2021 roku, slumsy Blackberry Hill.

„Nie ma go…” — powtarzał w kółko Wolfie, mląc w ustach kolejne przekleństwa. „Zabrali go… Jak mogli… Mój Jake…”

Nie obchodziło go to, co się działo obok. Nie obchodziło go, jak się zachowywał ten dziwny komisarz.

Nie obchodził go Nikki czy Steve.

Nie obchodziło go, że obok niego ryś relacjonował wszystko Kanie i Kastii.

Nie obchodziło go, gdzie jadą.

Nie obchodził go zapach rozkładających się śmieci i przetrawionego alkoholu, uryny i potu unoszący się w powietrzu po wyjściu z radiowozu.

Nie obchodził go widok ulic, które były popękane, stare i brudne.

Nie obchodziło go, ze prawie się potknął idąc po popękanych, kocich łbach.

Nie obchodził go obdarty ulicznik, umykający z prychnięciem przed ich dziwnym konduktem, złożonym z dwóch policjantów, patrzących czujnie, z bronią w pogotowiu, czy nic im nie zagraża.

Nie obchodziło go nic…

…oprócz Jake’a.

Gdy tracisz kogoś, kto jest dla ciebie całym światem, gdy jesteś pewien tej osoby, gdy jesteś pewien, że ją kochasz, i w jednej chwili, mimo najszczerszych chęci, mimo swej miłości i przywiązania, tracisz ją, jest tak, jakby ktoś rozerwał ci żywcem klatkę piersiową i wyrwał jeszcze bijące serce.

Niebo traci swe kolory, ptaki zaczynają skrzeczeć, miast nieść ukojenie ciepłymi dźwiękami wiosny. Słońce przestaje grzać, a modlisz się, żeby spaliło cię na popiół, żebyś już nie czuł bólu.

Przyjaciele i znajomi tracą znaczenie i sens, nie widzisz powodu, by z kimkolwiek się spotykać, utrzymywać kontakt, rozmawiać. Bo nie masz innego tematu do rozmowy niż twój ból.

Egoistycznie pragniesz od świata odpowiedzi na fundamentalne pytania

„dlaczego?”, „za co?”, „co ja zrobiłem nie tak?”. Pragniesz, tak rozpaczliwie i mocno, tak silnie i wszechogarniająco, powrotu tej osoby, że to pragnienie, jego siła, jest tak wielka, że odbiera ci siły do czegokolwiek.

Jedyne, do czego jesteś zdolny, to myślenie o tym, ile jesteś w stanie zrobić dla tej jednej osoby. Ona wypełnia każdą twoją myśl.

Żyjesz, uśmiechasz się, bierzesz prysznic, jesz, pracujesz… Ale to wszystko nie ma dla ciebie sensu, nie widzisz celu w swej dalszej egzystencji bez tej jedynej, ukochanej osoby przy boku.

Patrzysz w lustro, i myślisz, że czujesz się jak pięćdziesięciolatek, i czujesz, jakby uderzyła w ciebie ciężarówka.

Najlepsze… a może najgorsze w tym wszystkim jest to, że z czasem naprawdę zaczynasz pragnąć tylko tego, żeby ta pieprzona ciężarówka rozsmarowała cię na całej nawierzchni drogi, jak zbyt cienką warstwę masła na zbyt wielkiej kromce.

Po prostu chcesz, żeby twoje cierpienie bez ukochanej osoby przy boku w końcu się zakończyło.

Na szczęście — Wolfie jeszcze nie był na tym etapie. Przeżywał jedynie ten rozdzierający klatkę piersiową ból, który wymaga jakiegokolwiek ukojenia, i znajdywał je na razie jedynie we łzach, których nie krył mimo swego wieku.

Powiedzmy sobie bowiem szczerze — na płacz nikt nie jest przecież za stary — czyż nie?

Rozdział 3. Nowi znajomi

Pub „Pod Utykającym Wąpierzem”

Widzieli go od samego momentu wejścia w zaułek. To miejsce, gdzie nikomu nigdzie się nie spieszyło. Chyba że klientom, aby otrzymać zamówiony trunek albo złodziejom chcącym uciec z twoim portfelem, zanim się zorientujesz.

Może kiedyś ten budynek był nowy, umiejętnie wbudowany pomiędzy sąsiadujące kamienice po obu jego stronach, nieco bardziej z tyłu. Obustronnie spadzisty dach pokryty czerwoną dachówką, poddaszowe okna, kamienne ściany, brudne szyby jarzące się ciepłym światłem, i dębowe drzwi to to, co jako pierwsze rzucało się w oczy gdy patrzyło się na budynek pubu.

Drzwi otwierały się i zamykały dość często ze skrzypnięciem zawiasów, którym wybitnie brakowało naoliwienia. Ale głównie po to, by kolejny awanturujący się lub zalany w trupa futrzak wyleciał na bruk.

Komisarz Geretty podszedł do drewnianych drzwi pubu „Pod Utykającym

Wąpierzem”, mieszczącego się w najbardziej brudnej i najbardziej ciasnej uliczce slumsów Blackberry Hill. Zdawał sie nie zwracać uwagi na podejrzane towarzystwo w łachmanach, z petami w pożółkłych zębach, które łypało na niego złowrogo.

Policjant w tej dzielnicy nie zwiastował niczego dobrego, a łatwiej było tu o kosę pod żebra niż dobre słowo.

Szyld nad ich głowami zakołysał się z przeraźliwym skrzypnięciem. W oknach tak brudnych, że nie sposób było dojrzeć, co się dzieje w środku, poruszył się ciemny cień.

Biały pies uderzył pięścią w drzwi, które okazały się znacznie solidniejsze, niż wyglądały.

— Czego? — odezwał się przepity głos wykidajły, postawnego tygrysa. — Oh.

Tygrys zacisnął szczęki widząc, kogo ma przed sobą.

— Gliny nie są tu mile widziane. Wypierdalać.

— My do Priscilli. — powiedział spokojnie komisarz.

— Spokojnie, Eustachy. — ubrana w oszałamiającą, sięgającą ziemi czerwoną suknię biała kocica, ze sznurem pereł na szyi i etolą z piór, delikatnie położyła łapkę na monstrualnym ramieniu wykidajły. — To nasi. Wybaczcie, jest nowy… — powiedziała aksamitnym głosem do komisarza.

— Rozumiem.

— Co Priscilla może zrobić dla was? — przeszła do rzeczy.

— To nie sprawa na gadanie przez próg.

Przekroczyli drzwi do pubu. W oczy rzuciła się linia z soli rozsypana na progu i okrągły żyrandol ze świecami, powieszony tuż nad wejściem, rzucający cień w kształcie pentaklu zaraz za progiem.

Sam przybytek był gwarny, przy wielu drewnianych stolikach siedziało sporo futrzaków we flanelowych koszulach i dżinsach, banda czarnych psów, wyglądających jak rockmani, którzy dopiero co zjechali z trady koncertowej, motocyklistów w skórzanych kurtkach z ćwiekami. Inni przypominali drwali lub myśliwych.

Miedzy stolikami krążyły kuso odziane kelnerki w krótkich spodenkach i flanelowych koszulach.

Wbrew temu, że pub wyglądał na typowo męski — przy stolikach siedziało kilka wilczyc i kocic.

Na parapetach leżały kolorowe, aksamitne woreczki, stały urny z jakimś dziwnym olejem, nad oknami wisiały łapacze snów, a na stolikach oprócz soli, pieprzu i keczupu stały fiolki z wodą święconą.

— Czy pod blatami ktoś przymocował obrzyny? — szepnął Nikki, szturchając Steve’a w bok.

— Uhum. Trzymaj się blisko mnie… — powiedział Steve do chłopaka.

Ubrana w obcisłą, czerwoną suknię biała kocica, komisarz Geretty, dwóch policjantów i ryś — w tym pubie nawet taki korowód idący w kierunku kontuaru nie zrobił wrażenia na bywalcach.

Stojący za barem czarno-biały kocur w czerwonej kamizelce łypnął na nich, wycierając szklankę. Gdy ją odłożył na wieszak nad kontuarem dostrzegł kaburę z berettą pod pachą komisarza.

— Do Priscilli. — rzekła aksamitnym głosem kocica.

— Zapraszam na zaplecze.

Jeśli spodziewali się obskurnego, zastawionego półkami, beczkami i pakami zaplecza, gdzie mogli co najwyżej usiąść na odwróconym do góry dnem wiadrze, lub rozklekotanym krześle przy świetle nagiej żarówki na kablu, to się mylili.

Pokój był duży i przestronny. Aksamitne, czerwone zasłony do samej ziemi w ogromnych oknach, ściany pokryte półkami z imponującą ilością książek, rzeźbione, mahoniowe biurko, wygodne, obite czerwonym materiałem fotele stojące przed nim, łapy zagłębiające się w przyjemny, gruby, czerwony dywan… A przede wszystkim ogromny kominek zajmujący większa część jednej ze ścian, to wszystko szokowało i zachwycało zważywszy na fakt, jaki lokal znajdował się tuż za drzwiami.

Przed biurkiem, wpatrując się w ogromny portret wilczura w cylindrze, z laseczką i w stroju typowym dla wiktoriańskich wyższych sfer, stał postawny wilk ubrany w idealnie skrojony garnitur i czerwoną koszulę. Łapy splótł za plecami i stał w milczeniu.

— Komisarz Geretty z towarzyszami, do Priscilli, monsieur Delacruix.

Rozdział 4 Sny nie są złe

Wiele ostatnio działo się w życiu Brigid. Może to właśnie z tego powodu obudziła się z krzykiem w środku nocy, wyrwana brutalnie do rzeczywistości przez koszmar.

TEN koszmar. Ciągle i niezmiennie ten sam, powracający jak bumerang, sen o onirycznej, zwiewnej postaci, która wyglądała zniewalająco i upiornie zarazem. Tej odzianej w białą sukienkę postaci, unoszącej się na tle czarnego, burzowego nieba towarzyszyło stado kruków z krwawiącymi, pustymi oczodołami, rozdzierających spokój nocy swoim złowróżbym skrzeczeniem. Nie były jednak w stanie przyćmić zanoszącej się głośnym, szaleńczym śmiechem lisicy.

Wskazywała prosto w dół, na nią.

Śmiała się coraz głośniej w miarę zbliżania do niej. Po chwili również kruki zaczęły jej wtórować, jakby ten śmiech stał się jedynym pozostałym we wszechświecie dźwiękiem, stopniowo wwiercającym się w bębenki uszne Brigid.

— Zginieeeesz! — zawyła jej w twarz.

Obudziła się z krzykiem. Przed oczami nadal miała wykrzywiony wściegłością pysk lisicy, świecące czerwienią oczy.

Skądś ją znała…

— Uspokój się, Brigid… To tylko sen. To tylko sen… — powtarzała, oddychając głośno, wpatrując się w otaczającą ją ciemność. Wstała powoli i wyszła do łazienki.

Zapaliła światło i spojrzała w lustro nad umywalką, zamaczając łapy w zimnej wodzie i chłodząc wodą swój psi pysk.

Z lustra patrzyła na nią zgrabna, obdarzona dwoma uroczymi, oklapłymi uszami, psina z czarną łatką wokół lewego oka, i burzą białych włosów. Lazurowe oczy, rozszerzone przerażeniem…

Zdawała sobie sprawę, że to był tylko koszmar, jednakże powtarzalność i dziwna natrętność snu sprawiała, że napawał Brigid nieustającym i stale rosnącym przerażeniem.

Skonsultowała się nawet w tej sprawie ze swym psychiatrą, doktorem Fritzem.

Siwiejący owczarek rzekł jej, poprawiwszy okulary-połówki.

— To na pewno symbol wewnętrznego konfliktu spowodowanego kryzysem wieku średniego i klasycznym konfliktem z matką, która narzucała ci zachowanie czystości do ślubu. Biała sukienka tej postaci symbolizuje czystość, kontrastującą z jej drapieżnością, co podkreśla szalejąca burza. Nie ma tam mężczyzn? Porozmawiajmy o pani ojcu…

— Cały doktor Fritz! — prychnęła. — Tylko Freud mu w głowie. Ale chociaż zapisał mi to…

Podniosła małe, brązowe pudełeczko stojące na półeczce mad zlewem i otworzyła.

Połknęła dwie czerwone, owalne tabletki i popiła wodą ze szklanki do płukania zębów.

— Może złapię trochę snu…

Wyszła z łazienki, gasząc za sobą światło.

Odbicie w lustrze powiodło za nią wzrokiem, uśmiechając się szyderczo.

Rozdział 5. Miłosne zaklęcia.

Wilczyca Brigid nie mogła sobie przypomnieć ostatniego tygodnia, wszystko zlewało się w jedną całość. Kiedy czuła się tak bardzo samotna, jak obecnie? Nie wiedziała… Ale to właśnie to było powodem, dla którego sięgnęła ku czarnej magii. Podczas rozstawiania czerwonych świec, tak by tworzyły pentagram, rozpostarła ręce i skupiła się.

Co prawda wiedziała, że taumaturgia nie ma jedynie złej, ale również jasną stronę, ale nie znalazła ani w grimuarach, ani wśród zaprzyjaźnionych okultystów, ani nawet w Akademii Jelenia nic związanego z jej celem, co nie wiązałoby się z ciemną stroną mocy. A musiała się odegrać, zemsta była konieczna.

Pamiętała dokładnie szyderczy pysk tej lisicy, z którą chodziła do jednej klasy w liceum. Oj, pamiętała aż za dobrze, jak Clair omotała wokół siebie najlepszego z facetów, jej wysportowanego, lubianego, czułego i oddanego a przynajmniej tak sądziła!) Eryka.

Nie wiedziała, co też widział w tej lisicy. Przecież była typowym gothem — za ostry makijaż, ciężkie glany na łapach, z których wystawały specjalnie zaostrzone pazury przy łapach. Stylizacji dopełniały czarne, postrzępione i ćwiekowane ubrania, czarna szminka i zero poszanowania dla kogokolwiek. Co w tym atrakcyjnego?

W trakcie zapalania świec, wypowiadała z przesadną dokładnością święte słowa w starożytnym języku. Musiała się skupić, by przywołana Moc zadziałała dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. Może nie było jeszcze za późno?

Na chwilę przerwała rytuał.

„Za późno? Przecież Clair odbiła mi go dobre 10 lat temu… Jak dotąd zaklęcia nie podziałały… A futrzaki z Four Memphis mówiły, żebym nie dawała się nabrać na to, co radzili mi różnej maści okultyści. Ale ja próbuję wszystkiego!”

Otrząsnęła się szybko z tych myśli, wierząc, że tym razem się uda. Musi się udać!

Wreszcie wyciągnęła nóż i przeciągnęła nim po swojej dłoni,. Zalśniła szkarłatna krew, skapująca do misy, w którym znajdowało się zdjęcie jej wybranka, strzępy jego futra, które podarował jej na jednej z randek, strzępki jej futra i jej zdjęcie, nieco soli, dziewanny i lubczyku.

Jedyne co jej pozostało, aby dokończyć zaklęcie, to podpalić zawartość miseczki i modlić się do bogów o wysłuchanie.

Gdy Brigid zamknęła oczy zapadła w niespokojny sen. A właściwie — był to koszmar bardzo realistyczny i bardzo przerażający. Jej była rywalka, unosząca się nad ziemią w białej sukni na tle burzowego nieba, śmiejąca się przerażająco i coraz głośniej i głośniej… — Zginieeeesz! — zawyła.

Brigid otworzyła szeroko oczy i podniosła się z podłogi. Ufff… nadal była w swoim domu na przedmieściach New Yorksey.

— Co to u licha…

Podniosła się i spojrzała. Krąg z soli był przerwany. Za oknem robiło się ciemno, a dobrze wiedziała, że zaczynając czary wybrała porę, gdy słońce dopiero zachodziło za horyzont. Świeczki były wypalone.

— No, to chyba nici z zaklęć na dziś… — powiedziała do siebie, wstając i zapalając światło w salonie. Poszła powoli do łazienki, przemyła pyszczek pod strumieniem chłodnej wody, po czym nalała sobie lampkę wina i opadła na kanapę.

Nie przejmowała się koszmarem, zrzucając to na karb tego, o czym myślała podczas odprawiania taumaturgicznego rytuały. To przecież nie mogło być nic więcej… Prawda?

Rozdział 5. Pustka

Dla Wolfiego nie miało znaczenia, co się wokół jego działo. Wyjątkowo ekskluzywnie urządzony gabinet właściciela pubu nie zrobił na nim żadnego wrażenia nie licząc krótkiej myśli „Aha, fajnie tu wygląda.”. Nie spodziewał się niczego nowego, niczego odkrywczego.

A nawet jeśli — nie miał szans na to, by to zmieniło cokolwiek w jego obecnej sytuacji — rozdzielenie z Jakiem to był jedyny i najważniejszy obecnie problem.

Nie rozumiał, po co w ogóle tu przyszli, po co marnowali czas, skoro jego nie było, skoro został porwany? Wolfie czuł rosnącą, wzbierającą w sobie złość na tego wilka ze stoickim spokojem patrzącego na Geretty’ego.

Gdy futrzak jest załamany, ponieważ stało się coś złego, czuje pustkę. Często czuje smutek, ale przede wszystkim samotność. Przez to nie potrafi jasno myśleć, nie wie jak rozwiązać problem swojej samotności. Wystarczy, że znajdzie się osoba, która go wysłucha, to od razu jest mu trochę lżej. Jednak to, co się stało, nadal było zbyt świeże dla Wolfiego.

Siedział jak sparaliżowany, czuł jak serce zaczyna mu coraz szybciej bić, by po chwili prawie wyskoczyć z piersi. Oddech mu przyspieszył i stał się płytszy, chciał krzyczeć, ale nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

Wtedy poczuł ciepłą dłoń na swojej. To Nikki położył swoja, żeby dodać mu otuchy, i szepnął coś pokrzepiającego. Nie miał siły się uśmiechnąć, tylko lekko skinął mu głową w podzięce.

— Zatem… Komisarzu Geretty, co pana do mnie sprowadza? — odezwał się pan Delacruix.

— Chodzi o porwanie młodego futrzaka, w biały dzień, z miejsca publicznego.

— To pańska działka, komisarzu, nie moja. — odparł zimno.

— Owszem, lecz nie wtedy, gdy w grę wchodzi Bad Wolf.

Właściciel pubu zmarszczył czoło i usiadł za biurkiem, wykonując gest skłaniający do kontynuowania. Nawet, jeśli wydawał się zaintrygowany, nie dawał tego po sobie poznać.

— Najlepiej sprawę przedstawi obecny tu ryś, Nikki. Tylko nie pomijaj żadnego szczegółu.

Nikki, nieco speszony, zaczął opowiadać to, co się przydarzyło Wolfiemu i Jake’owi od chwili, gdy koło kojota zamieszkał nowy sąsiad, a tak naprawdę agent Bad Wolfa.

Przeszedł do wprowadzenia w najnowsze wydarzenia.

— …i odjechali z piskiem opon w czarnym aucie.

— Posiadasz numery rejestracyjne? Zapisz, jeśli łaska.

Nikki zanotował numer na podsuniętej listownej papeterii i oddał go.

— Proszę.

— Dziękuję, moi łowcy się tym zajmą. Oczywiście obiecujemy współpracę z obecnym tu komisarzem… — skinął mu głową, splatając łapy przed sobą na biurku. — Jednakże nie jestem przekonany, żeby w konfrontacji z kimś takim, jak Bad Wolf pańskie i pańskich ludzi umiejętności były wystarczające.

Wolfie spojrzał zaintrygowany na siedzącego za biurkiem, dystyngowanego i wyniosłego wilka. Skąd on wiedział i co wiedział o Bad Wolfie? O największym koszmarze jego dzieciństwa, jego życia? Dlaczego mówił z taką pewnością o tym, że policja nie ma szans ze zwykłym przestępcą? — Musimy chyba porozmawiać o…

W tej samej chwili zadzwonił telefon Nikkiego. Delacruix spojrzał na niego i utkwił w nim spojrzenie.

— Mogę? To pewnie przyjaciółki, które poinformowaliśmy o porwaniu Jake’a.- Proszę, nie krępuj się, rysiu. Moja asystentka wskaże ci miejsce, w którym bez skrępowania przeprowadzisz rozmowę.

Biała kocica podeszła do półki na książki i wyjęła jeden z tomów. Usłyszeli metaliczny zgrzyt i półka otworzyła się niczym drzwi, ukazując mniejszy pokoik z fotelem i stoliczkiem przy oknie.

— Proszę.

Nieco zdumiony ryś wyszedł i odebrał telefon w pokoju obok.

— Przyjaciele są bardzo istotni, jeśli tracimy kogoś ważnego, Wolfie.

— Skąd pan… Skąd pan mnie zna?

— Oh, naprawdę nie wiesz, jaka jest prawda o twoich rodzicach?

Rozdział 6. Błąd w kodzie

22 października 2020 roku, bar „U Eddy’ego”, LA


Greg siedział w barze, a raczej w spelunie wciśniętej między dwie obskurne kamienice przy jednej z bardziej zaśmieconych ulic Miasta Aniołów. Tam, „U Eddy’ego” schodzili się na drinka czy rozwodnione piwo obywatele najgorszego sortu. Kloszardzi, których futro i ogony były tak brudne, że trudno było odgadnąć ich pierwotny kolor, z pyskami, w których ziały dziury po wybitych zębach i mętnym spojrzeniem.

Poza nimi kilku ubranych w prochowce wilczurów siedziało przy barze, zapijając smutki whisky z lodem, przy akompaniamencie „Yo Vivire”, utworu ze świetnego filmu „Belko Experiment”. Pewnie rozpamiętywali nierozwiązane sprawy, które skłoniły ich do porzucenia, lub wręcz przeciwnie — z uporem maniaka kontynuowania kariery detektywistycznych.

Przy stolikach siedziały kocice i lisice w zbyt skąpych ubraniach jak na deszczową i burzową aurę na zewnątrz. Pewnie to niedoszłe gwiazdki srebrnego ekranu, odrzucone przez wymagające i niedające nadziei na sukces, zimnokrwiste, grube ryby z wytwórni filmowych Los Angeles.

Kariera autora może i wydaje się piękna. Przecież można wcielić się w tyle różnych, wspaniałych postaci, od zakochanych kochanków, przez zupełnych szaleńców, na bestiach z koszmarów kończąc! Niestety, w drodze na szczyt aktor musi przegryźć się przez gorzką pigułkę odrzucenia, krytyki i wyśmiewania. Niejednokrotnie otrzymuje się też niemoralne propozycje od kogoś, kto tak naprawdę nie znaczy nic, by spełnić swoje marzenia, jednocześnie zaprzepaszczając i tracąc siebie samego.

Nie na darmo mówi się, że aktor nosi maskę. Kto by się spodziewał, że ta piękna lisica, grająca na deskach teatru albo w telewizji zakochaną do szaleństwa z wzajemnością tak naprawdę zrobiła karierę przez łóżko? O takich skandalach piszą jedynie plotkarskie gazety — w świecie wielkich wytwórni gwiazd jedyne, które obnażają zgniliznę przemysłu aktorskiego.

Był też jeden mężczyzna, który wybijał się z lokalnego kolorytu, i wpatrywał się uważnie w Grega. Ubrany w schludny garnitur, kremowy i skrojony na miarę, ze starannie wyszczotkowanym ogonem, w ciemnych okularach i ze złotymi sygnetami na łapach wydawał się dziwnie odstawać od speluny, w której się znajdował.

Kocur podszedł i usiadł naprzeciwko Grega, wpatrując się w niego uważnie.

— Wiesz, po co tu jestem, prawda?

Wilczur skinął głową.

— Wiem.

Z głośników popłynęły pierwsze akordy „Boulevard of Broken Dreams”.

— Masz to, o co prosił Bad Wolf?

Greg wyjął z torby przewieszonej przez ramię płytę CD.

— Na co to twojemu szefowi?

Francesco prychnął, rozeźlony.

— Przecież wiesz, co to ma robić, prawda? Czy nie zdajesz sobie sprawy, co tak naprawdę stworzyłeś? Podpisałeś pakt w zamian za oszczędzenie twojej rodziny, więc najlepiej milcz i rób, co ci mówię! Inaczej twoje piękne córeczki i żona zawisną!

Doskonale pamiętał ten dzień, który wszystko zrujnował.

Margaret była jedną z tych pnących się po szczeblach kariery „twardych sztuk”. Miała wszelkie predyspozycje, by osiągnąć sukces. Była sumienna, zawzięta, utalentowana, a do tego piękna. W pełni świadoma swojej wartości była również odrobinę apodyktyczna i próżna. Nie wiedzieć czemu, zakochała się jednak w nim, Gregu, jednym z wielu pracujących w dziale IT „no life-ów”.

Z początku nie umiał uwierzyć w swoje szczęście… Które jednak szybko rozsypało się jak domek z kart. Ślub, domek na przedmieściach, wspaniałe córki…

Tego dnia udała się na lunch ze znajomym. Podczas rozmowy dostrzegła, że ktoś jej się przypatruje. Był to ten sam kocur, na którego teraz spoglądał Greg.

Opowiedziała o swoim spostrzeżeniu koledze, który jednak nie dostrzegł przystojnego Francesca, jakby go tam w ogóle nie było. Mimo to Margaret podeszła do mężczyzny i zapytała, czemu patrzy się na nią. Odpowiedział jej, że jest najpiękniejszą lisicą, jaką kiedykolwiek widział w swoim życiu i wręczył jej małą kryształową broszkę w kształcie róży, która jak zapewniał jest unikatowa.

Tak rozpoczął się koszmar. Margaret zaczęła mieć dziwne, pełne przemocy i krwi koszmary, chodziła zdenerwowana, kilka razy zraniła się, gdy coś wypadło jej z łap. W końcu dostała wysokiej gorączki i trafiła do szpitala.

Lekarze orzekli, że to guz w mózgu, ich zdaniem — nieuleczalny. Greg zostałby sam ze swymi dwiema malutkimi córeczkami, straciłby ukochaną żonę.

Do Margaret przemówił ten niezwykły prezent jak i jego przystojny ofiarodawca, więc przyjęła go wtedy. Nie rozstawała się z broszką w kształcie róży. Jak się później okazało — przeklęty.

Jedynym ratunkiem okazał się dziwny, czarny wilk z czerwonymi oczami, przedstawiający się jako Bad Wolf, który stanął pewnego deszczowego poniedziałku na progu domu Grega. Wilczur, w śmierdzących potem ubraniach i butelką whisky w łapie, otworzył mu. Nieznajomy zaproponował uzdrowienie Margaret w zamian za podpisanie „kontraktu” z jego firmą. Za wykonanie kilku prostych zleceń informatycznych Bad Wolf miał sfinansować operację Margaret. Zostawił kontrakt i wyszedł. Kontrakt stanowił jasno — żadnych pytań.

Greg podpisał. Kilka dni później jego żona była w pełni zdrowa. A broszka w kształcie róży? Lekarze opowiadali, że pękła na pół, chociaż leżała niedotykana przez nikogo. W zeszły poniedziałek.

— Zadanie wykonane? Namierzy tą kobietę? — spytał Francesco.

— Program przeanalizuje fluktuacje pola elektromagnetycznego podczas jej…

— Krótko. Namierzy, gdy ona użyje magii?

— Tak. Najkrócej mówiąc, tak.

Kocur wstał, chowając płytę do wewnętrznej kieszeni marynarki.

— To mi wystarczy. Jesteś wolny. Na razie…

Rozdział 7. Wiedźma wkracza do akcji

Clair, zgrabna lisica odziana w spodnie dżinsowe z przetarciami na kolanach i w czarny top, nosząca na szyi ćwiekowaną, czarną obrożę i takież opaski na nadgarstkach, patrzyła szyderczym wzrokiem zmierzającą w kierunku sklepu samiczką psa z oklapłymi uszami.

Jej białe włosy opadały prosto na ramiona, a czarna łatka kontrastowała dobrze z bielą jej umaszczenia.

Miała na sobie zwiewną, kwiecistą sukienkę i limonkowy top z uśmiechniętą psią mordką i napisem „Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj!”

„Dzięki za radę, przyjaciółko z dawnych lat…” — pomyślała zgryźliwie lisica, zwężając drapieżnie oczy.

Ruszyła powoli za pchającą przed sobą sklepowy wózek, niczego nieświadomą i wybierającą codzienne produkty dziewczyną. Patrzyła, jak ta wsadza do koszyka chleb, ser, jak miło wita się ze sprzedawczynią za ladą stoiska mięsnego.

— Pani Alexandro, niech mi pani ukroi z dwadzieścia plasterków tej polędwiczki, wygląda bardzo smakowicie! I może trochę schabiku? Poproszę. Zrobię dziś kotleciki!

— Oh, oczywiście, pani Lauro! Już podaję! A jak pani się dziś czuje? Mam nadzieję, że wyskoczymy na kawkę i poplotkujemy!

— Oh, z niekłamaną przyjemnością!

„Bla bla bla.. Słodkie pierdolenie… Bleh!” — pomyślała Clair, stojąca kilka metrów dalej. Jej podkreślone czarną kredką oczy rzucały pioruny w kierunku jej celu.

Już niedługo, naprawdę niedługo, biedna psinka poczuje, co to znaczy, gdy Los pociąga za sznurki i oplata jej szyję niczym garota wprawnego mordercy, który czerpie wręcz sadystyczną przyjemność z zadawania bólu nieświadomym niczego ofiarom swych sadystycznych perwersji.

Laurę od zawsze interesowało, jak działa umysł takiego przestępcy, dlaczego robi to, co robi. Może to dlatego po ukończeniu liceum skierowała swe kroki w kierunku biblioteki, i przez dziesięć lat z zapałem zagłębiała się w dzieła takich myślicieli psychologii, jak Zygmunt Freud, Pawłow, Zimbardo. Próbowała w gąszczu zawiłych teorii osobowości, popędów i motywacji, podniet i manipulacji, eksperymentów i uwarunkowań znaleźć odpowiedzi na to, co tak naprawdę siedzi w głowie zdeprawowanych, sadystycznych Jokerów wszystkich epok.

Może dlatego, że jej nie zadowalały znalezione odpowiedzi, jakoby była to dewiacja, sposób na sublimację, czy po prostu brak kręgosłupa moralnego i sumienia, zagłębiła się w zgoła inne tematy i sama zaczęła robić to, co robi?

Nie wiedziała, czy sama nie jest dewiantką, szukającą sublimacji swych popędów w tych z gruntu złych rzeczach.

,Nie, żeby była jakoś przesadnie religijna, nieczęsto wchodziła do drewnianych, otwartych świątyń Zielonego Liścia czy wyniosłych katedr Niebieskiej Łapy. Nie znajdowała pocieszenia w żadnym z tych miejsc.

Jednakże ciekawym jest fakt, że odkąd zaczęła własną praktykę, często odczuwała fizyczny i psychiczny ból zbliżając się do przybytków religijnych. Nie jakiś dotkliwy. Po prostu ucisk w klatce piersiowej i coś na kształt słabej migreny. Może nie był to wpływ tej praktyki, tylko jakiejś choroby? Alergii? Ciśnienia? Nie wiedziała.

— Dziękuję bardzo, oczywiście, że wyskoczymy na kawę! O której kończysz?

— Koło piętnastej. Może ta urocza kawiarenka na rogu Lipowej i Akacjowej?

Clair ruszyła w ślad za Laurą. Najchętniej by od razu udusiła ją, ale ona miała dla niej znacznie lepszy koncert…


22 października 2020 roku, Godzina 17.00, róg Lipowej i Akacjowej, „Ciasteczko z kremem”


Clair siedziała przy stoliku i piła gorzką herbatę, patrząc uważnie na siedzące przy sąsiednim stoliku kobiety. Brigid miała przy sobie małą kopertówkę w kolorze podkreślającym jej lazurowe oczy i apaszkę w takimż kolorze.

Śmiała się z jakiegoś dowcipu, który opowiadała jej koleżanka.

„Gardzę taką beztroską. Życie nie jest słodkie i nie pieści. Powinna się dawno zorientować w tym, jak działa świat. Myślałam, że odbicie jej faceta wystarczy. Widać to za mało…”

Czekała na odpowiedni moment, by uderzyć. By wdrożyć swój plan w życie. By pozwolić chwili trwać…

Patrzyła nadal, zwężając oczy i obserwując ją, pijąc herbatę. Powoli ubywało jej w filiżance.

Gdy była już niemal pusta, Brigid w końcu wstała od stolika i oddaliła się w stronę toalety, przepraszając swą przyjaciółkę. Tamta skinęła głową i poszła odnieść brudne naczynia po cieście i filiżanki po kawie do okienka.

„Teraz!”

Lisica podeszła do sąsiedniego stolika, przykucnęła jakoby zawiązując swój wysoki, podkuty glan, a tak naprawdę wsuwając do kopertówki leżącej na krześle czarny woreczek, zawiązany dwoma sznurkami.

Wstała i skierowała się do wyjścia z kawiarenki.

Rozdział 8. Zbyt długo czekam już na zmianę…

1 listopada 2021 roku, dom Wolfiego


Wolfie czekał, aż ekspres z sykiem naleje czarnego, mocnego napoju do podstawionego kubka z napisem „Daj się zaczarować.” Musiał zająć się projektami na studia, musiał odżyć, poradzić sobie z otaczającą go rzeczywistością. Zbyt wiele strasznych i nieprzyjemnych wydarzeń miało miejsce w tak krótkim czasie, zbyt wiele nieprawdopodobnych spraw wyszło na światło dzienne.

Ale życie toczy się dalej. I musimy sobie z nim jakoś poradzić, żyć ścieżką, wierząc, że każdy z nas ma jakiegoś anioła czy strażnika, który dba o nas, czy wszystko idzie tak, jak iść powinno.

Nasze anioły mogą wyglądać jak mała dziewczynka. Innego dnia mogą być starcem o lasce. Nie wiemy, jaki przybiorą kształt.

Ale będą krzyczeć.

Krzyczeć, prowokując nas do walki.

Nasze życie to nieustanna walka, którą musimy wygrać. Tylko osoby, które były silne zbyt długo, godzą się na samobójstwo. Osoby, które czują, że nie należą już do świata pełnego nienawiści, dwulicowości, fałszywych przyjaciół, bólu i łez.

Nie oszukujmy się, obojętnie, w jakiego Boga wierzymy, jakiej jesteśmy narodowości czy jakie przyświecają nam ideały, musimy walczyć. I lepiej się czujemy, mając do pomocy drugą osobę.

Komórka zabrzęczała, dając znać o nadchodzącej wiadomości.

Wolfie uśmiechnął się, patrząc na ekran. Mimo, że tak naprawdę nie miał wielu przyjaciół czy znajomych, to ten jedyny, najważniejszy ryś był owym aniołem stróżem dla Wolfiego.

Od uprowadzenia Jake’a korespondowali niemal codziennie, rozumiejąc się, poznając jakoby na nowo, czując więź, która rosła stopniowo.

Każda wiadomość, każdy SMS emanujący wzajemną troską i rozjaśniający każdy poranek, dbanie o siebie wzajemnie i szczęście, które malowało się na horyzoncie wprowadzało do życia i serca Wolfiego tak bardzo potrzebny spokój.

Nie ma bowiem większej radości, aniżeli czuć się chcianym i kochanym przez kogoś, kto wydaje ci się bratnią duszą.

Wolfie przesiadł się na wygodną kanapę, położył telefon na stole i napił się kawy. Zastanawiał się, jak to możliwe, że jedna osoba, która tak blisko była, mogła być jednocześnie aż tak niedostępna?

Czemu Nikki miałby być niedostępny? Z prostej przyczyny. Przede wszystkim był chłopakiem jego najlepszego przyjaciela, Steve’a. Niestety, nie zawsze można mieć to, czego się chce, prawda?

No i wciąż niecierpliwie oczekiwał na informację, co odkryli łowcy pana Delacruix w sprawie uprowadzonego Jake’a. Choćby ze względu na to nie wolno mu było się angażować w inną relację.

Wolfie miał kiedyś paczkę przyjaciół. Wyznawali w liceum zasadę, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Niestety, czasami też sytuacje robiły się napięte, zaczynały się kłótnie i docinki, zwłaszcza, gdy się mieszkało razem z nimi w małym mieszkanku. Bywało, że ktoś podebrał komuś coś z lodówki, nie umył po sobie naczyń, zostawił nieporządek w pokoju, ale tak to już bywa, że z czasem nabiera się swoistej tolerancji wobec innych.

A Nikki? Nikki i Steve byli znajomymi Wolfiego już w szkole podstawowej. Potem w szkole średniej. Wszędzie razem, nierozłączni, nierozerwalna więź łącząca ich powoli przeradzała się w prawdziwie rodzinne relacje.

Jednak jak postąpić, gdy zaczyna się czuć coś do przyjaciela, który jest z kimś, kogo masz dosłownie za brata? Najlepiej by było się wycofać, to prawda, ale czy to by coś zmieniło, czy to by coś dało?

Filiżanka z kawą roztrzaskała się o podłogę kuchni.

Wolfie schylił się, by pozbierać odłamki, i syknął z bólu, gdy jeden z odłamków boleśnie rozciął mu łapę.

Pies wstał i zrobił sobie szybki, prowizoryczny opatrunek. Polał czystego alkoholu na ranę i zawył, uderzając pieśniami o umywalkę. Odrywał zębami kawałki bandaża, obwiązując ciasno, tak ciasno jak tylko mógł. Potem usiadł i ukrył pysk w łapach.

Wolfie patrzył tępo na ekran. W końcu z całej siły uderzył w stół, otwierając na nowo ranę. Bandaż przesiąkł czerwienia.

— Ja pierdolę… Ile ja jeszcze wytrzymam…

Dużo rozmawiali nie tylko o uczuciach, ale też o Jake’u, o rodzicach Wolfiego, wypadku, przeszłości. Mimo obecności przyjaciela czarny pies nie potrafił się pogodzić z otaczającą go rzeczywistością.

„Idę się położyć…” — wysłał wiadomość do Nikkiego.

„Odpocznij, i proszę, nie rób nic sobie.”

Czuł się, szczerze mówiąc, jak gówno, gdy kładł się spać.

Słońce, nie wiedzieć czemu, miało barwę krwi.

Rozdział 9. Krok pierwszy

Brigid wróciła do swojego mieszkania, i uśmiechnęła się, czując od wejścia milutki zapach jaśminu, wypełniający wnętrze. Kawalerka była mała, ale gustownie i ładnie urządzona.

Mieszkała w nowym bloku na trzecim piętrze. Mieszkanie to było wystarczająco duże, aby każdy z domowników mógł znaleźć trochę prywatności. I choć w zamyśle było przeznaczone dla kilku osób, to Brigid odpowiadało wynajmowanie go samodzielnie — jeden z pokoi znalazł bowiem szczególne zastosowanie.

Jej cztery kąty miały już swój niepowtarzalny urok i klimat, gdy się wprowadzała. Przedpokój pomalowany na delikatny, uspokajający odcień zielonego jabłuszka, drewniane panele i duże lustro wiszące nad gustowną komódką, obok wieszaka na płaszcze i kapelusze, tworzyło ładny, gustowny przedpokój, a zawsze świeże kwiaty w wazonie sprawiały, że to pomieszczenie było wizytówką mieszkania, dlatego zawsze panował tu porządek.

„Dziwne” — pomyślała, patrząc na zupełnie zwiędnięte róże stojące w wazonie na komodzie. „Przysięgam, że zmieniałam im wodę jeszcze rano… I były czerwoniutkie!”

W przedpokoju znajdują się drzwi prowadzące do kuchni. Bardzo długa i dosyć wąska, została podzielona na dwie strefy, jadalną i przeznaczoną do przyrządzania potraw. Pierwsza część była nowoczesna z mnóstwem szafek i półek, które miały piaskowy kolor.

Stary kocioł prababci Brigid kontrastował tu z nowoczesną, stalową kuchenką elektryczną. Uwielbiała na niego patrzeć, ponieważ jest stary i pokryty runami, z wymyślnymi zdobieniami i wygląda tak jakby zaraz miał opowiedzieć komuś całą swoją magiczną historię.

Pod oknem stał duży, sosnowy stół z czterema krzesłami, miejsce posiłków i dyskusji w gronie przyjaciół.

Wydaje się, że czas stanął tu w miejscu. Może jest to sprawka starego drewnianego kredensu, który z takim trudem odnawiała, albo drewnianej skrzynki wiszącej pod sufitem, z której zwisał piękny bluszcz. Dopełnieniem całości kuchni są firanki upięte w łagodne fale. Na parapecie oprócz kwiatów w glinianych doniczkach, stała kolekcja różnokolorowych, gwiżdżących ptaszków.

„Może zaproszę do siebie Aurelię, jak tylko ta blondi skończy dyżur w szpitalu..” — myślała Brigid, napełniając wazon świeżą wodą. Znały się jeszcze od liceum, i bardzo lubiły. Ale ostatnio nie była za bardzo czasu, by się spotkać i pogadać.

— Auć! Mmmm… — mruczała, ssąc palec, w który nieopatrznie się ukłuła. — Do licha, muszę uważać.

Odwróciła się w kierunku wyjścia z kuchni, i w tej samej chwili usłyszała głośny brzęk. Z wrażenia wypuściła z łap wazon, który roztrzaskał się o kafelki.

— Co jest…

Jedna z glinianych doniczek spadła i rozbiła się na drobne kawałki, zaścielając kuchnię grudkami ziemi i ostrymi kawałkami wypalonej gliny.

„Cos jest tu bardzo nie tak…”

Rozdział 10. W hotelowym pokoju

2 listopada 2021 roku, hotel „Black Paws”, Blackberry Hill


Następnego dnia Wolfie czuł się jeszcze fatalniej, o ile to w ogóle możliwe. Pożegnał się z Nikkim słowami „Mam nadzieję, że to tylko koszmarny sen, z którego się obudzę. W świecie, w którym wszystko jest dobrze…”

Uważał, że skoro stracił swojego partnera, to nie ma już sensu nic, i nic dobrego go w życiu nie czeka.

„Jak ktoś taki jak ja, może liczyć na cokolwiek od kogokolwiek?! No powiedz mi! Przecież nie mam tu już nikogo! Jake porwany i pewnie martwy! Jak możesz mi pisać, że się ułoży?!”

„Masz mnie. Zawsze masz mnie. Ale to co powiedział nam pan Delacruix, a później Geretty… To mnie przerosło…”

Wolfie uderzył pięścią w stół.

„Co Cię przerosło?! To nie twoi rodzice Cię okłamywali całe życie! Nie oni zatajali przed Tobą prawdę! No i przecież wiesz, co zaczynam do Ciebie czuć! Przecież doskonale to wiesz!”

„Wiem…” — odpisał krótko Nikki. „I wierzę Ci.”

„Czuje się jakby… Jakby ktoś wyssał ze mnie całe życie, całą radość… I sens. Tylko Tobie się udało mnie pocieszyć, pokrzepić, przecież wiesz… Kocham Cię, Nikki!”

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.

„Wiesz, chciałem Ci pomóc, dać otuchę, ale to zaszło za daleko… No i ja mam kogoś, nie chcę go stracić… Chciałbym Cię kochać bardziej, naprawdę, ale nie jestem w stanie… Poza tym przemawiają przez Ciebie emocje, po prostu się zauroczyłeś…”

Wolfie siedział w wynajętym przez komisarza pokoju hotelowym i patrzył na ekran telefonu. I myślał. Każdy z nich miał go dość, nikt go nie lubił, nikt go nie odwiedzał… A przynajmniej tak mu się wydawało.

„Masz mnie, pamiętaj, i jestem Twoim przyjacielem. I proszę, przestań. Masz Jake’a. Teraz przecież siedzisz w tym pokoju i masz jakoś rozgryźć tą sprawę, gdzie on może być, a Ty co robisz?! A zachowujesz się, jakbyś nie miał nikogo i niczego! Okej, nie masz Jake’a, nie masz rodziców, ale nie jest jeszcze najgorzej!”

„Nie?”

„Nie. I przestań się użalać tylko weź do roboty!”

Pies już nie wytrzymał. Cisnął telefonem o ścianę. Ekran roztrzaskał się, pojawiła się na nim siateczka pęknięć. Mimo wszystko jeszcze działał.

Na wyświetlaczu pojawiła się kolejna wiadomość od Nikkiego.

„Ja mam nadzieję, że jednak będziesz chciał żyć! Mnie też oszukiwano i wykorzystywano, a jakoś żyję! Od pięciu lat próbuję sobie na nowo ułożyć życie, wiesz?!”

Wolfie chwycił szklankę stojącą na stoliku i cisnął nią przez pokój, aż rozbiła się z głośnym trzaskiem tłuczonego szkła na ścianie koło telewizora.

„Ale ja już nic nie chcę! Nie zależy mi na życiu, jeśli ma wyglądać w ten sposób!” — pisał Wolfie, czując napływające do oczu łzy, żłobiące słone bruzdy na jego pysku.

„A powinno Ci zależeć! Na sprawie, na odnalezieniu Jake’a, na odkryciu tajemnicy Twoich rodziców! To naprawdę nie jest czas i miejsce na rozmowy o uczuciach czy na załamywanie się! Pisaliśmy dużo, byś poczuł się lepiej, by było Ci lepiej, byś się pozbierał! A Ty się załamujesz jeszcze bardziej, bo się we mnie zakochałeś!”

Wolfie nic na to nie odpowiedział.

„…Naprawdę, gdybym mógł, dałbym Ci więcej.” — odpisał ryś po kilku minutach.

Wolfie podszedł do szafki, w której znajdowała się apteczka. Wyjął kilka słoiczków i ampułek, wysypał na blat szafki kuchennej.

„Dziękuję, i życzę powodzenia. Z Stevem, czy z kim tam chcesz.. Ja już nic nie chcę, od nikogo. Nikogo nie chcę znać, nikogo nie potrzebuję. Nie chcę już kochać. Żegnaj.”

Wolfie rzucił telefon na blat i zapłakał. Nie mógł się pogodzić z utratą wszystkiego, co miał, swego światła życia. Tracił przyjaciół, partnera, teraz pora na Nikkiego… Który odrzucił jego miłość. A może to nie była miłość, tylko po prostu potrzeba bycia czyimś? Potrzeba odpoczynku w czyichś ramionach? Potrzeba powiedzenia komuś „kocham Cię” i bezpieczeństwa, które niesie wzajemność?

Nie wiedział. Czuł się samotny, i to było najgorsze.

Rozdział 11. Śledztwo

To jednak był dopiero początek niespodzianek tego dnia. Wolfie otrzymał telefon od komisarza Geretty’ego. Wszyscy mieli spotkać się w pokoju hotelowym, w którym Wolfie miał pracować nad sprawą zaginięcia Jake’a.

Milczący dotąd Delacruix położył na stoliku przy łóżku grube, tekturowe teczki.

— Musimy działać już teraz. Najpierw jednak przedstawię państwu panią Aurelię. — wskazał na uśmiechniętą blond lisicę o wydatnych kształtach. — Jest pielęgniarką w szpitalu miejskim. Pomoże nam wyjaśnić, kto… lub co jest odpowiedzialne za pierwszą waszą sprawę, jak nazywają to inni łowcy.

— Sprawę? — zainteresował się Wolfie.

— Tak. Zobacz na ten wycinek z gazety.

— „Policja prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa. Brigid Higgins, 25-letnia wilczyca pracująca w markecie „Jack & Donuts” na przedmieściach Blackberry Hill została znaleziona martwa we własnym mieszkaniu. Zamknięte na klucz drzwi mogą świadczyć albo o udanej próbie samobójczej, albo o tym, że morderca miał klucz.

Jak wynika z przesłuchania jej przyjaciółki, pracującej w tym samym sklepie co ofiara, Alexandry S., nic nie wskazywało, by wilczyca miała jakichkolwiek wrogów. Z nikim się nie spotykała, nigdy nie pozbierała się po zerwaniu z jej szkolną miłością.

Brigid mieszkała sama, sąsiedzi opisują ją jako cichą, skrytą i ugodową dziewczynę, pracodawca nie miał do niej jakichkolwiek zastrzeżeń. Rodzina ofiary odmówiła komentarza.

Na razie możemy tylko zwrócić się z uprzejmą prośbą do rodziny, przyjaciół i bliskich ofiary, którzy mogą mieć jakieś informacje na temat pani Higgins, o niezwłoczne dostarczenie ich na komisariat policji. — powiedział naszemu reporterowi rzecznik miejscowych władz.

Komisarz Geretty odmówił komentarza ze względu na dobro śledztwa.”

— I co w związku z tym? — spytał Wolfie. — Przecież to zabójstwo. Co możemy zrobić w sprawie tej Brigid Higgins?

— Brigid nie żyje?! — krzyknęła Aurelia, łapiąc się za serce i opadając na krzesło.

— Znała ją pani? — spytał komisarz, podając zszokowanej lisicy szklankę wody.

— T-tak. Była moją przyjaciółką. Zapraszała mnie często do siebie. Bardzo ją lubiłam. To niewiarygodne, że nie żyje. Bardzo wiele dla mnie robiła, gdy moje związki się nie udawały, gdy miałam problemy finansowe, czy gdy w pracy mi nie szło. Zawsze mogłam na nią liczyć.

— Czy miała wrogów?

— Wrogów? Nie… Raczej nikt mi nie przychodzi do głowy. Była smutna, bo nie potrafiła sobie poradzić ze stratą partnera. Jej przyjaciółka z liceum, Clair Coffield, dość mroczna i zgorzkniała, z zarazem szorstka i bawiąca się uczuciami innych lisica, odbiła jej go tuż przed balem maturalnym. Ale nie sądzę, by to miało jakikolwiek związek. Clair była gotką, bardzo nieprzyjemną w obyciu osobą, której nikt nie lubił. Poza Erykiem. Zachowywał się jakby… Jakby ktoś…

— Jakby ktoś rzucił na niego urok? — wszedł jej w słowo Delacruix.

— Tak, właściwie to tak.

— Bardzo nam pani pomogła, pani Aurelio. Geretty, wiesz, gdzie można znaleźć gotów w tym mieście?

Komisarz uśmiechnął się.

— Mój syn będzie wiedział.

— Nie rozumiem, co to wszystko ma do rzeczy. Przecież to nie ma związku, a wy chyba nie jesteście z policji? — spytała pielęgniarka.

— Nie. Jesteśmy od spraw, przy których policja rozkłada ręce.

Gdy wszyscy wyszli Wolfie został sam na sam z Nikkim. Zapanowała niezręczna cisza. Oboje nie wiedzieli, co zrobić w zaistniałej sytuacji.

Wcześniej unikali swoich spojrzeń, zaś Steve zupełnie ignorował obecność psa.

— Nikki…

Ryś usiadł na kanapie i poklepał miejsce obok siebie, zapraszając psa, by usiadł obok.

— Wiesz… Mam kilka przemyśleń na temat twoich rodziców. Skoro byli, jak to nazywa pan Delacruix, łowcami, to nie dziwne, że nie powiedzieli ci o swojej profesji. Z resztą zastanów się, co mieli powiedzieć? Hej, synku, wyjeżdżamy polować na likantropy, wampiry i duchy?

— Ale… Gdy weszliśmy do tego pubu poczułem się, jakbym został żywcem wciągnięty do serialu Furnatural.

— Wiem. Ale musimy teraz jakoś zaakceptować otaczającą nas rzeczywistość i przygotować psychicznie na to, że przyjdzie nam mierzyć się ze znacznie poważniejszym zagrożeniem niż zwyczajny porywacz. Poza tym nie znamy jeszcze motywów porwania Jake’a. Wiemy tylko, że trzeba go znależć, jak najszybciej.

— Dlaczego więc zajmujemy się sprawą Brigit, zamiast od razu na nich ruszyć?

Nikki westchnął.

— Nie rozumiesz, że musimy się oswoić ze wszystkim? Jesteśmy żółtodziobami. Jakkolwiek by to nie brzmiało, po prostu stwierdzam fakty, nie wiemy nic o możliwych zagrożeniach, nie wiemy nic o tym, co może nas czekać, jesli już teraz byśmy ruszyli w pogoń za Jake’iem i jego porywaczem. Prawdopodobnie zginęlibyśmy na miejscu!

— Poza tym zbieraj się. Najlepiej będzie jak wrócisz do domu. Rozumiem, że komisarz chciał omówić ważne sprawy bez świadków w ustronnym miejscu, ale chyba już sprawdzili twój dom pod kątem pluskiew czy podsłuchów.

— Mam taka nadzieję.

Wolfie wstał z kanapy i siegnął po plecak.

— Nikki, dzię…

Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Ryś podbiegł do niego, wspiął się na łapy i pocałował. Krótko, szybko. Nieśmiało.

************

Następnego dnia wszystko wydawało się Wolfiemu surrealistycznym snem, z którego nie mógł się wybudzić.

Czuł się samotny mimo tego, że otaczało go wiele osób, dla których, jak się okazało, jednak był ważny.

Spróbujcie jednak przemówić do rozsądku, do rozumu, osobie, która uważa, że nic nie znaczy, dla której cały wysiłek owocuje tylko i wyłącznie porażkami, i każda próba zatrzymania przy sobie ukochanych osób wygląda jak posadzenie malutkiego wilczka przy stole i kazanie mu rozwiązać skomplikowane problemy matematyczne na poziomie uniwersyteckim.

Dotychczas szukanie przez Wolfiego szczęścia przy boku kogoś innego przypominało bardziej znajdowanie liczb szczęśliwych, aniżeli świadomy wybór.

Skreślmy tego, tego, tego…

A może jednak lepiej zostać samemu? A może każdy chce tylko wykorzystać, fizycznie, finansowo i pobawić się uczuciami?

Takie właśnie myśli kłębiły się nadal w głowie Wolfiego, ale w tym całym szarym i mrocznym bezmiarze majaczyła jedna iskierka nadziei.

Pocałunek.

Nikki, ten słodki, miły i niezastąpiony, optymistyczny ryś pocałował go, gdy tylko zobaczył, że Wolfie jest przygnębiony. Czy było to spontaniczne okazanie uczuć, czy jednak kryło się za tym coś więcej?

Coś, do czego na razie ani jeden, ani drugi nie byli w stanie się przyznać?

Dryyyń! Dryyyń! Dryyyń!

Natarczywy i ostry dzwonek podrażnił wilcze uszy, odrywając Wolfiego od oglądania kolejnego odcinka Shaman King. Cóż, pojawienie się Gwiazdy Przeznaczenia nie tylko dla Yoh Asakury zwiastowało zmiany i skierowanie życia na nowe tory, z góry przesądzone.

— Idę, idę! — krzyknął, uderzając z impetem w klawisz spacji, i wstając z kanapy.

Otworzył drzwi. W progu stał komisarz Geretty, jak zwykle w białej koszuli i szelkach z kaburą oraz z nieodłącznym kapeluszem z rondem na wilczej głowie. Ale nie tylko on był dzisiaj gościem Wolfiego — co go zaskoczyło. Geretty’emu towarzyszyła kocia asystentka pana Delacruix. — Możemy wejść?

— Ależ… Ależ oczywiście! Nie spodziewałem się gości…

— Steve nie dał znać, że sprawa się ruszyła? — komisarz, podnosząc brew i marszcząc czoło, jakby zupełnie ignorując skąpy strój Wolfiego, na który składały się jedynie bokserki i podkoszulek.

— Nie, niestety, ale wejdźcie, proszę. Napijecie się czegoś? — spytał Wolfie, prowadząc gości do kuchni i wskazując im krzesła przy białym stole, na którym znajdowała się miska z winogronami.

— Dwie kawy poprosimy. — zaordynowała kocica, przegryzając z cichym pyknięciem soczysty owoc i oblizując się.

— Już podaję.

Wolfie zakrzątnął się, szykując rozbudzający i aromatyczny napój oraz wyjmując z lodówki wiktuały, by móc zaoferować swym gościom śniadanie. — Jak się czujesz, Wolfie? — spytał Geretty, mieszając leniwie kawę.

— Znacznie lepiej, komisarzu, ale domyślam się, że ta wizyta nie ma wymiaru czysto kurtuazyjnego? — zapytał pies, podpalając gaz pod garnkiem z wodą, w której za jakiś czas miały się znaleźć parówki.

— Zaiste. Nie przyszedłem tu jedynie jako twój przyjaciel. Ta kobieta, lisica, która zabiła przyjaciółkę Aurelii, wczoraj została uchwycona na kamerze miejskiego monitoringu w pobliżu mieszkania Brigid. Co prawda nie weszła do wnętrza budynku, ale uchwycono ją. — - Pewnie jak z tuzin innych osób. — mruknął nieco lekceważąco Wolfie, smarując chleb masłem. — Skąd pewność, że to akurat ona?

Komisarz Geretty upił łyk kawy i zmarszczył brwi. Musiał się zastanowić, jak powiedzieć Wolfiemu, że tak naprawdę ta kobieta, którą uchwycił monitoring miejski była jedynym tropem łączącym zmarłą z całą tą sprawą.

— Nie będę owijał w bawełnę, to jedyna osoba, która znajdowała się w okolicy mniej-więcej w chwili śmierci przyjaciółki Aurelii. Dodatkowo mój syn widział ją wielokrotnie w klubie dla gothów, który nie słynie ze zbyt dobrej proweniencji. Z tego, co mówił nam Delacruix, w klubie tym często pojawiają się… Wiedźmy.

Wolfie zmarszczył czoło, wyjmując parówki z garnka..

— Jak to wiedźmy? Co on przez to rozumie? — spytał, krojąc parówkę i zamaczając ją w keczupie.

— Prawdopodobnie właśnie to, na co wygląda. Czyli literalnie — wiedźmy, czarownice, szamanów i inne magiczne typy spod ciemnej gwiazdy.

Pies westchnął.

— Gdybym nie wiedział, że jest pan twardo stąpającym po ziemi gliną, popukałbym się po prostu w czoło i zalecił panu wizytę w gabinecie jakiegoś porządnego lekarza od głowy.

Magia, serio?

Geretty zmarszczył czoło.

— Powiem ci, że nie bez kozery mój syn odwiedza ten przybytek. Niektórzy z bywalców zajmują się też jasną stroną magii, ezoteryki. Lucas jest jednym z nich. I choć nie pochwalam jego… eksperymentów, to jego wahadełko czasami pomaga mi w karierze detektywistycznej zapewniając dostęp do kryjówek przestępców bez konieczności wysyłania masy podwładnych w teren i ich narażania na niebezpieczeństwo mimo, że na tym polega specyfikacja ich zawodu.

— Do czego pan zmierza, komisarzu?

— Jedynie do tego, że mamy podejrzaną numer jeden.

— Czyli nie da mi pan odetchnąć? — spytał pies, odkręcając kran i zmywając po śniadaniu.- — Niestety. Z tego co wiem, twoi przyjaciele, Steve i Nikki zaraz tu będą — odrzekł komisarz, patrząc na ekran telefonu, na którym wyświetliła się ikonka wiadomości. — O wilku mowa. Zaraz tu będą.

Wolfiemu zrobiło się gorąco, i nieco się zarumienił, gdy tylko pomyślał o rysiu. Sam nie wiedział, dlaczego, skoro to właśnie kontakt z Nikkim sprawił mu ostatnio tak wiele problemów sercowych.

Ale czy to było ważne w obliczu konieczności zajęcia się kimś, kto z zemsty potrafił szkodzić innym na odległość? Co kieruje takimi osobami, które biorą sobie za punkt honoru zaszkodzić innym, nie zwracając nawet zbytniej uwagi na to, że idą do celu po trupach? Byleby dopaść główny cel?

Prawda była taka, że ani Geretty, ani Wolfie, ani tym bardziej Aurelia czy Kana nie mieli pojęcia, czy ten trup w mieszkaniu stanowił główny i jedyny cel Clair. Nie wiedzieli też, gdzie doprowadzi ich całe śledztwo.

Z tych rozmyślań wyrwał Wolfiego dźwięk dzwonka do drzwi. Poszedł więc otworzyć je, z bijącym mocno sercem.

— Hej, piesku! — powiedział entuzjastycznie Nikki, wspinając się na palce i dając mu buziaka w policzek.

— Oh. Witaj, Nikkuś.

— Hej, Wolfie, jak tam?

— Jak się trzymasz, stary?

To Kana i Kastia przyszły z talerzem ciasta i bombonierką.

— O, a to co? — zdziwił się Wolfie, cofając się w drzwiach, żeby przepuścić swoich gości.

— No jak to co? Jest co uczcić prawda?

Wolfie spojrzał na jasnobłękitną wilczycę.

— Co niby uczcić? Czy coś mnie ominęło?

Gdy usiedli komisarz spojrzał porozumiewawczo na nieco zasępionego Steve’a, który jakby od niechcenia rzucił na stół kuchenny kluczyki, które upadły z brzękiem na blat.

— Auto?

Wolfie zmarszczył czoło, podnosząc je i patrząc na znaczek przy kluczykach.

— Cadillac?

Wszyscy uśmiechnęli się szeroko, widząc zdumioną minę psa, który opadł na krzesło, nic nie rozumiejąc.

— Powiem krótko… — zaczął Geretty, — Nie puszczę was przecież na żadną akcję bez sprzętu i odpowiedniego wozu, prawda?

Pies zmarszczył czoło.

— Jak to — nas? Kim my mamy zatem być? Grupą uderzeniową? Tajnymi współpracownikami?

Geretty się zaśmiał.

— Nie, nie. Jak mówił Delacruix, wyposażę was w sprzęt, taki jak służbowe komórki, broń palną i noże taktyczne. Będę też waszym łącznikiem między policją a łowcami. Delacruix i jego asystentka zapewniły wam cały bagażnik ciekawych rzeczy, które mogą wam się przydać podczas misji.

Wolfie zamyślił się, obracając kluczyki w łapie. Wydawało się, jakby wszyscy czekali na jego słowa i decyzję.

Wszyscy, poza Stevem, który prychnął i wyszedł z domu.

— O co mu poszło, rozumie ktoś coś z tego? — spytała Kana, oglądając się za bratem.

— Ni w ząb. — odezwała się jej siostra Kastia.

— Ja tym bardziej. — rzekł komisarz. Odchrząknął. — Wracając do sprawy, pan Delacruix, w sumie nie wiedzieć do końca, dlaczego, oddelegował właśnie was do sprawy Clair, jakoby chciał was przygotować do jakiejś grubszej sprawy. Ja naprawdę nie wiem, co się za tym wszystkim kryje. Kazał mi tylko przekazać Wolfiemu kluczyki do wozu, i powiedzieć, że od teraz ty, Wolfie, Steve, Kana, Kastia, Nikki i Aurelia jesteście pełnoprawnymi łowcami.

— Łowcami… Więc jednak to wszystko jest realne? — spytał pies.

— To powinno wyjaśnić ci dziedzictwo twoich rodziców, Wolfie. Ale, jak widzę, nie mieli czasu tego wyznać.

— Czyli… Bad Wolf…

Wszyscy skinęli głowami.

— Zabił twoich rodziców, jednych z najlepszych i najbardziej honorowych i etycznych łowców, jakich widział świat. Możliwe, że, paradoksalnie, narażając Cię na większe niebezpieczeństwo, pan Delacruix chce cię nauczyć sztuczek, które będą potrzebne później?

— Pan komisarz ma rację. — przytaknął Nikki.

Wyszli przed dom, czując, że wzbiera w nich ekscytacja mieszająca się z lekką dozą obawy o to, co ich czeka, gdy pierwszy raz zasiądą za kółkiem samochodu, który powołany został tylko nie po to, „by ich wieźć z punktu A do B”, ale przede wszystkim, by ratować życie innych.

A to chyba było najważniejsze.

Przed domem Wolfiego stał odnowiony, błyszczący, czerwony Cadillac deVille z 1965 roku. Promienie widzącego wysoko słońca odbijały się w felgach pojazdu i nadawały nowy kolor skórze, którą obite były fotele. Po otwarciu drzwiczek zapach nagrzanego słońcem wnętrza, drewna na desce rozdzielczej i skóry niemalże upajał, powodując lekkie zawroty głowy.

Wolfie z westchnieniem zachwytu usadowił się na fotelu kierowcy i zatrzasnął przyjemnie skrzypiące drzwiczki, które wydawały z siebie niepowtarzalny dźwięk wysłużonego metalu przy każdym ich poruszeniu. Ten odgłos był prawdziwą muzyką dla wilczych uszu, zapraszając do przejażdżki i przygody.

Wolfie przekręcił kluczyk i jęknął z ukontentowaniem, wsłuchując się w głośny pomruk silnika.

— O, na bogów, ale cudo… Szkoda, że nie mam prawka…

— Ja mam. — odezwał się Nikki, pochylając się do przodu i opierając o otwarte okno, szczerząc śnieżnobiałe zęby w uśmiechu i przymykając oczy. — Mogę być pana szoferem, szanowny panie?

— Z prawdziwą przyjemnością, panie rysiu!

Zaśmiali się oboje, a świecące słońce i swobodna, wbrew wszystkiemu atmosfera podziałała kojąco na Wolfiego.

Pies dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tego naprawdę potrzebował.

Przygody.

Adrenaliny.

Działania.

Rozdział 12 W sieci

Greg wpatrywał się w ekran laptopa. Zdawał sobie sprawę, że program, który stworzył ma monitorować podejrzane zachowania Clair — lisicy-wiedźmy na terenie miasta.

Nie wiedział co prawda dlaczego Bad Wolf chciał znać jej każdy krok i co miał tym sposobem uzyskać, ale pracował dla niego, żeby wreszcie pozbyć się brzemienia, jaki na nim ciążył. Francesco wspomniał, że to ostatnie zadanie i dadzą mu spokój. Przynajmniej tak twierdził w rozmowie telefonicznej po tym, jak Bad Wolf z ukontentowaniem pogratulował mu stworzenia „odpowiedniego programu”.

Wiedział, że wiedźmy istnieją, że demony i magia są obecne na tym świecie, ale jako informatyk z typowo analitycznym umysłem nadal powątpiewał, nie wiedział bowiem ani jak, ani dlaczego to wszystko miałoby działać.

Nie to było jednak teraz ważne, bo program właśnie odezwał się przypominającym maszyny do monitorowania pracy serca, dźwiękiem. Natężenie i przerwy między kolejnymi sygnałami były coraz krótsze.

Wyłączył więc szybko oglądany właśnie odcinek serialu „Beastars” i wpatrzył się w schowane dotychczas okno programu.

Satelitarna mapa miasta Blackberry Hill pobrana z zasobów Google Maps, aktualizowana w czasie rzeczywistym, z zaznaczonym na niej miejscem przebywania lisicy, oraz przypominające kręgi na wodzie fale wskazywały, że obecnie znajduje się w klubie dla gothów.

Sięgnął po komórkę i wybrał numer Francesca. Ten odebrał po dwóch sygnałach.

— Tak?

— Melduję, że wiedźma użyła swoich mocy, znajduje się w klubie „Black Hand”.

— W „Black Hand”? Przecież to speluna dla najgorszego sortu studenciaków. Jesteś pewny, że siedziałaby w takim miejscu?

— Mój program nie kłamie! — żachnął się Greg.

— W porządku, biorę chłopaków i jadę tam, a ty monitoruj sytuację na bieżąco. Bad Wolf chce ją mieć żywą.

— W porządku.

Greg rozłączył się i przełączył się na widok z kamer miejskich, żeby móc obserwować okolice klubu.


5 listopada, 22:20, pub „Black Hand”, Blackberry Hill


Stara kamienica czynszowa z lat 40-tych, brudna i zaśmiecona ulica, samotna lampa nad wejściem do piwnicy oraz wybite okna w kilku oknach, wystawa sklepu z wielkim napisem NA SPRZEDAŻ namalowanym czerwoną farbą — to wszystko wskazywało, że ta okolica najlepsze swoje czasy ma już dawno za sobą.

Podobnie miało się też z jej mieszkańcami — głównie stare, niewidzące już, kulawe psy i kocice, które prychnięciem witały jakiegokolwiek młodego futrzaka, dzieciaki w podartych ubraniach i o skołtunionym futrze, których ogony przypominały szczotki do butelek, to wszystko nie napawało optymizmem.

Każdy rozsądny futrzak uciekłby szybko z tej ulicy z podkulonym ogonem, słysząc ustawiczne kłótnie lokatorów kamienic i słysząc rozbijane z furią domowe sprzęty — dźwięki świadczące o tym, że nawet miłość opuściła już tą ulicę, ustępując miejsca goryczy i zacietrzewieniu.

Jednak dla Clair był to idylliczny krajobraz. Nielicząca się z nikim i niczym, mściwa wiedźma, która miała na swoim koncie już kilka zabójstw, czuła się jak ryba w wodzie pośród brudu, upadku i rozkładu.

To życie jej pokazało, że zemsta jest najlepszym wyjściem z każdej sytuacji, i albo jesteś twardy, albo ktoś cię zeżre.

Skierowała swe kroki lu świecącej nad wejściem do piwnicy żarówce, której chybotliwy świetlny okrąg oznaczał miejsce, gdzie zbierali się degeneraci wszelkiej maści — szukający taniej rozrywki, taniego piwa i łatwych dziewczyn.

Ona jednak szukała zupełnie innych wrażeń.

W tym miejscu lubiła przesiadywać Helena, lisica, która w czasach pierwszej pracy Clair upodobała ją sobie na kozła ofiarnego. Bardzo ją bawiło naśmiewanie się z tego, że Clair została porzucona przez Eryka przed ołtarzem, bo znalazł sobie inną, jej siostrę.

Nieważne, że potem oboje zaginęło w niewyjaśnionych okolicznościach.

Najważniejsze było to, że Helena od tego czasu nie przepuściła żadnej okazji, by dogryżć swej rywalce — czy to na spotkaniu integracyjnym, czy podczas urodzin szefa, czy na balu karnawałowym, zawsze znalazła się okazja i preteskt, żeby uprzykrzyć życie Clair. Żeby jej dopiec i sprawić, że będą się z niej śmiać. Wielu drobiazgów, jak celowe rozlanie kawy na jej dokumenty i laptopa, wyrzucenie niby przypadkiem wydruków ważnego sprawozdania finansowego do śmieci czy ukradzenia ważnego projektu Clair już nie wspomina.

Spędziła w firmie 2 lata niekończących się upokorzeń ze strony Heleny.

Teraz nadszedł czas, żeby się odegrać.

Lisica wyjęła z kieszeni małą, szmacianą laleczkę ze zdjęciem Heleny i kilkoma włosami zabranymi ze szczotki Heleny, oraz chusteczką do nosa udającą ubranie, i uśmiechnęła się do siebie.

Teraz ta suka za wszystko zapłaci.

Z nawiązką.

Rozdział 13. Wbijając igły

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 48.21