~1: Przebudzenie~
Huragan przetaczał się przez niziny wyspy z siłą, jakiej nie widziano od lat. Ziemia, rozorana przez wichurę, wydawała się skomleć, gdy drzewa uginały się pod naporem powietrza i deszczu. Niebo szarzało gwałtownie, rozszarpywane błyskawicami, które z trzaskiem uderzały w pobliskie wzgórza. Silny wiatr zrywał dachy i z okrutną siłą targał wszystko, co napotkał na swojej drodze.
Ludzie w popłochu uciekali do domów, usiłując ratować resztki swojego skromnego dobytku. Niebo rozdzierały błyskawice — światło ich raziło, ale nie było to nic w porównaniu z grzmotami, które zatykały uszy i powodowały, że nawet najodważniejsi drżeli.
Lex stał na balkonie, mokry do kości, z włosami przyklejonymi do głowy. Patrzył w zachodzące słońce, w której gubił się zarys miasteczek w oddali. W oczach miał coś na kształt furii — nie tej gwałtownej, lecz tej głęboko ugruntowanej, zimnej i spokojnej jak stal. Nie patrzył już na ciężkie chmury, wiszące nisko nad wyspą.
— Lex?! — zawołała Ursa.
Brak odpowiedzi. On na chwilę wybudził się z głębokiego amoku.
— Lex, gdzie jesteś?! — Z głębi pokoju dobiegł go stłumiony głos.
— Tutaj! — odpowiedział, nie ruszając się z miejsca. Nadal patrzył jak zahipnotyzowany.
— Dlaczego to robisz? — głos jego siostry był cierpki. W końcu się ruszył, wymijając siostrę. Jednak ona nie miała zamiaru się poddawać.
— Zależy, co masz na myśli. — Czuł na sobie palący wzrok bogini wody. Ona jednak znała swojego brata aż za dobrze, by wiedzieć co się dzieje. Mimo wszystko, chciała to usłyszeć od niego.
— Wiesz, że chodzi mi o to, co masz za plecami. Czuję, jak wody szaleją. Jak pogoda stała się nieobliczalna, jak niszczycielsko nią kierujesz. Przecież naszym zadaniem jest ochrona ludzi, nie ich krzywdzenie i straszenie dla zabawy.
Ursa zbliżyła się do brata — Dlaczego? — jednak Lex po chwili ją ponownie wyminął.
Jednak bogini wody była nieugięta. Wybiegając za bratem z sypialni, musiała próbować dotrzymać kroku jego nogom. Ruszyła dużymi schodami i poczuła wewnętrzny gniew, gdyż wody morskie coraz mocniej wdzierały się w głąb lądu, siejąc coraz to więcej spustoszenia. Mogła się jedynie domyślać, co sprawiało, iż jej brat jest wściekły jak wulkan podczas erupcji. Na ogół takie tematy nie były poruszane, jednak demolowanie wyspy nie było najlepszym rozwiązaniem ich problemów. Tymczasem Lex wszedł do kuchni i nalał wody z dzbanka, szybko opróżniając szklankę, by tylko ugasić pragnienie.
— A niby dlaczego mam ci się tłumaczyć? — jadowite słowa odbiły się od twardego charakteru Ursy. — Nie mam obowiązku zdawać ci raportu z wykorzystywania mojego daru.
— Choćby dlatego, że woda jest moim terenem. — odparła chłodno bogini. — A zgodnie z naszą umową, nie wolno bez powodu naruszać ludzkich granic. Ty to robisz. Wyjaśnij mi zatem, co jest tego przyczyną. Nie możesz ot tak sobie demolować całej wyspy, bo mach focha.
Lex odwrócił się i spojrzał siostrze w oczy. Ursa nie drgnęła. Nie zamierzała kończyć tej rozmowy, tylko dlatego, że jej brat miał humory.
— Drong dostaje jakiejś… wariacji — powiedział Lex, wzdychając. — Od kilku dni nawiedza północne wybrzeże wściekłymi pożarami. Powiedział mi, że Wyrocznia wskazała to miejsce jako siedlisko mordercy Alijah. Najgorzej było koło południa. Walczyłem z nim przez pół nocy…
Bóg powietrza usiadł ciężko, a kubek z wodą unosił się przed nim leniwie. Ursa spojrzała przelotnie na lewitujące naczynie. Oparła się o stół, wpatrując się w brata z niedowierzaniem. Nie spodziewała się takiej wiadomości. Gdyby nie jej twardy charakter, prawdopodobnie z wrażenia usiadłaby na miejscu. A jednak — jedno było dla niej oczywiste. Meradore rzeczywiście wariował od czasu, gdy stracił ukochaną. Czasem wyglądało to tak, jakby tracił panowanie nad własną mocną. To było przerażające.
— Śmierć tej śmiertelniczki to nie powód do takiej destrukcji — powiedziała twardo. — A słowa Wyroczni to jeszcze nie wyrok święty. Sądzę, że powinniśmy złożyć mu wizytę, Lex…
— Nie! To zbyt niebezpieczne! — Lex zerwał się z krzesła. — Wiesz, co się dzieje na Wzgórzu?! Otoczył się pierścieniami ognia! Ostatnim razem połowa okolicy wyglądała, jakby przeszedł tamtędy orszak piekielny. Prawda jest taka, że Drong miał zły dzień. Musiał się wyżyć!
Zaczerpnął gwałtownie powietrze i napił się wody. Ursa patrzyła na niego z troską. W końcu podeszła i usiadła obok.
— Może faktycznie… w twoim stanie nie warto się tam teraz pokazywać. Pójdziemy jutro. Skoro on też ma kiepskie dni, nie ma sensu prowokować walk. Lepiej odczekać.
— Uhm… — mruknął Lex, uspokajając się powoli.
Wciąż było słychać szum wiatru na dachu posiadłości. Ursa czuła, jak wzburzone morze nieco się wycisza. Ujęła jednak podbródek brata dwoma palcami i szepnęła:
— Huragan ma zniknąć. Albo nie będzie kolacji…
Ten argument najwyraźniej miał odpowiednią siłę rażenia — a może Lex po prostu nie miał już ochoty się kłócić. Za oknami słońce zaczęło przebijać się przez szare chmury, wiatr cichł, drzewa przestawały się uginać w konwulsjach. Ursa wyczuła, że brat spełnia obietnicę — morze się uspokajało.
Pocałowała go w policzek.
— Kochany jesteś, dziękuję.
Szybko zerwała się z miejsca i pobiegła w stronę wyjścia. Lex, wyczuwając jej zamiar, uniósł się lekko i krzyknął — Nie zawsze będzie tak miło! Nie przyzwyczajaj się!
Popołudnie minęło spokojnie — zbyt spokojnie, jak na gust Ursy.
Wspinaczka na Wzgórze nie należała do najprzyjemniejszych. Stromy teren, wilgotna ziemia, która miejscami osuwała się spod stóp, oraz brak jakichkolwiek schodków czy uchwytów sprawiały, że nawet ona, bogini wody, czuła się tu niepewnie. Kamienna ścieżynka wiła się wśród krzewów, lecz gęste zarośla utrudniały przejście, a cierniste gałęzie łapały za materiał jej sukni.
— Jeszcze tylko kawałek… — sapnęła pod nosem.
Chciała się upewnić, że Meradore się uspokoił. Że nie igra znów z ogniem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Lex był rozsądny, ale zbyt emocjonalnie podchodził do sprawy. Ursa wolała osobiście ocenić sytuację, zanim wrócą tu z bratem.
Zatrzymała się przy starym, skręconym drzewie i wyczuła pulsującą, niemal żyjącą energią magiczną barierę. Dom Dronga był chroniony silnymi zaklęciami — fizycznego ogrodzenia nie potrzebował. Zmrużyła oczy. Niewidzialna kopuła migotała delikatnie w jej magicznym zamyśle, rozlewając się nad posiadłością niczym połyskliwa bańka.
— Huh… ciężko… — mruknęła, zmagając się z roślinnością, która najwyraźniej żywiła do niej osobistą urazę. — Aaa… cholera jasna.
Wróciła na ścieżkę, poprawiając rozchełstane ubranie. Podeszła bliżej bariery i spojrzała w stronę willi. Na pierwszy rzut oka — cisza i spokój. Żadnych eksplozji, żadnych strumieni lawy czy buchających płomieni.
Nieco podejrzane, chciałoby się rzec.
— Dobrze ukryłeś ślady, Meradore…, ale mnie nie oszukasz.
Obeszła kopułę z jednej strony, próbując wyczuć jakiekolwiek pęknięcia, przejścia, osłabione punkty. Nic. Zero furtek, ukrytych drzwi czy szczelin. Dotarła aż do urwiska i przez chwilę zapatrzyła się w oddali na ich wspólny dom. Z tej perspektywy wyglądał jak zwyczajna, ludzka posiadłość. Nic niezwykłego. Ot, kolejne budownictwo w starym stylu.
— Nie oszukam? Jak dotąd na nic nie wpadłaś — odezwał się znajomy, zgrzytliwy głos.
Ursa obróciła się powoli. Oczywiście, nie pomyliła się. Burza jasnych, tłustych włosów. Paskudna opaska, ubrania w nieładzie i kilkudniowy zarost — Meradore wyglądał jak chodzący kryzys egzystencjalny. Ale ten uśmiech… kąśliwy i dziwnie obłąkany.
Zbliżył się o krok.
— Raczyłbyś się do mnie nie zbliżać — warknęła, prostując się dumnie.
— Co, też myślisz, że zwariowałem? Że powinienem siedzieć w jakiejś ruderze i pić tanie wino jak żałosny śmiertelnik? — zadrwił, wykonując jeszcze jeden krok. Ursa poczuła na plecach delikatne pulsowanie bariery.
Praktycznie dotykała już krawędzi zaklęcia.
— To, co sądzę, zostawię dla siebie. Ale naprawdę — zachowaj dystans — ostrzegła zimno.
Drong zaśmiał się krótko. W tej samej chwili jego dłoń zapłonęła. Najpierw nieznacznie — małe języki ognia igrały między palcami — ale szybko zwinęły się w ognistą kulę.
Ursa nie ruszyła się. Jedynie uniosła brwi.
— Może rzeczywiście nie panujesz już nad sobą. Wierzę, że nie skrzywdziłbyś nikogo świadomie…, ale wypadki się zdarzają. Nawet nam — powiedziała spokojnie.
Drong zamachnął się, próbując ugasić ogień, ale ten zajął jego drugą dłoń.
— A więc? Udowodniłeś przed chwilą swoją słabość, jeśli… — zaczęła.
I nie dokończyła zdania.
Ognista kula świsnęła w powietrzu i przeleciała tuż obok niej. Ursa odskoczyła w bok, a ogień uderzył w barierę, rozlewając się po niej jak płynne szkło. Zaiskrzyło, zatrzeszczało. Bez słowa, bogini wody wykonała skomplikowany gest. Na dłoniach utworzyły się kręgi, a po chwili spod ziemi wystrzeliła kolumna wody. Z głośnym hukiem uderzyła w Dronga, porywając go w dół z urwiska, rozbijając o krzewy i drzewa. Krzyknął wściekle, ale zniknął jej z oczu w wirze wody i błota.
Ursa nie czekała.
Zmieniła ciało w wodny strumień, który zasyczał, wnikając w ziemię. Płynęła pod powierzchnią, omijając barierę i las, aż dotarła do znajomej aury domu. Wydostała się z ziemi pod postacią kobiecej sylwetki i ciężko odetchnęła, wracając w pełni do ludzkiego kształtu.
Nie chciała tego przyznać, ale Lex miał rację. Meradore naprawdę tracił kontrolę. To nie była już tylko żałoba czy załamanie. To była czysta, dzika, nieokiełznana moc — i zaczynała być niebezpieczna. Nie tylko dla nich.
Dla wszystkich.
~
Lex parsknął, kiedy Ben obrócił ich z gracją, lądując na górze i przyciskając jego ciało do łóżka.
— Złaź! — zaśmiał się Lex, szamocząc się, ale każde kolejne parsknięcie śmiechu odbierało mu siły.
Ben wykorzystał to bez skrupułów. Jednym ruchem zadarł Lexowi koszulkę niemal do brody i zaczął bezlitośnie łaskotać jego bok.
— Zapomnij, kochany. Jesteś mój — wyszeptał z szerokim uśmiechem na ustach — i musisz się w końcu nauczyć, że nie zawsze mogę być na dole.
Lex jęknął, zamknął oczy i spróbował się zwinąć w kłębek, ale Ben z wprawą odkrywał kolejne czułe punkty. Łaskotki przesuwały się z boków do brzucha, a potem nagle… wszystko ucichło. Zapanowała cisza.
Zanim Lex zdążył się zastanowić, co się dzieje, poczuł coś zupełnie innego — delikatne, ciepłe usta dotykające jego karku. Ben składał powolne pocałunki wzdłuż kręgosłupa, schodząc niżej, potem znów wracając. Zatrzymał się przy jego policzku i szeptem zapytał
— Wiesz co?
Lex, z szeroko rozwartymi oczami i przyspieszonym oddechem, spojrzał na niego z rozbawioną podejrzliwością.
— No, co?
— A to! — warknął cicho Ben, łapiąc za zamek jego spodni.
Wtem z dołu dobiegł odgłos trzaskającej szklanki i przeciągłego westchnienia, które przeszło w burkliwy pomruk. Ursa. Oczywiście, że Ursa.
Zgodnie z codziennym rytuałem, wróciła wcześniej z obchodu, zła, przemoczona i ogólnie wściekła na świat. Drzwi frontowe zatrzasnęły się za nią z głośnym hukiem.
— Czy ja naprawdę nie mogę mieć jednego dnia spokoju?! — burknęła do siebie, zdejmując płaszczyk i otrzepując mokre włosy, z których lała się jeszcze morska woda. — Czy oni muszą hałasować, jakby mieli po piętnaście lat…
Złowrogo skrzypiące schody nie zwiastowały nic dobrego. Lex i Ben nadal byli zajęci sobą, kiedy zza drzwi rozległy się kroki. Głośne. Równe. Zdecydowane.
— To tylko wiatr? — szepnął Ben i obaj zamarli.
— Albo huragan w postaci mojej siostry… — mruknął Lex, akurat w momencie, gdy drzwi otworzyły się z rozmachem.
— Co u licha się… — Ursa weszła i urwała pytanie w pół słowa.
Na łóżku, w nieco mniej niż połowie ubrani, leżeli Lex i Ben. Ten drugi właśnie trzymał rękę pod bielizną Lexa, a jego usta były niebezpiecznie blisko szyi kochanka.
Zapanowała cisza. Gęsta. Lepka. Krępująca.
Ursa zmrużyła oczy. Zatrzymała się w progu, spojrzała na nich uważnie, potem uniosła brwi i nic nie mówiąc, obróciła się na pięcie.
Zamknęła drzwi wyjątkowo cicho.
Za nimi schylać było jeszcze tylko jedno westchnienie, równie głębokie, co rezygnacja, która je niosła.
— Jak dzieci… — burknęła, kierując się do swojego skrzydła. — Jak dzieci, które znalazły sypialnię rodziców i bawią się w dorosłych.
Po chwili z jej pokoju dało się jeszcze usłyszeć:
— Następnym razem wchodzę z lodowatą wodą i zamrażam wszystko, co zobaczę.
~
Diana przechadzała się po polu uprawnym z lekkim uśmiechem przyczajonym w kącikach ust. Szła powoli, z dłońmi muskającymi kłosy zboża i łodygi fasoli, jakby witała się z każdym z osoba. Znała je. Pamiętała każde ziarenko, które wcisnęła w ziemię, każde źdźbło, które prostowała po burzy. Rośliny przemawiały do niej. Ich szepty były cichsze niż wiatr, ale dla niej wyraźniejsze niż krzyk.
Słońce mocno grzało, jej ramiona przybrały złocisty odcień, ale Diana nie przejmowała się tym. Wystarczyło, że dotknęła kory młodego dębu, a jej skóra chłonęła chłód i wilgoć, regenerując się jak liść po deszczu.
Natura była jej sojusznikiem. Ciałem, domem i duszą.
Zatrzymała się przy niskim zagajniku ziemniaków. Przykucnęła, uniosła dłoń i musnęła liść. Subtelne, zielone światło rozeszło się po łodygach i wniknęło w ziemię. Rośliny aż się wyprostowały, jakby przywitały królową. Diana uśmiechnęła się serdecznie.
— Wiem, że wam ciężko. Woda schowała się gdzieś głęboko, a ogień nie daje wam spokoju…, ale jesteście dzielne. Dziękuję — szepnęła, choć nikt oprócz niej nie słyszał tych słów.
Ostatnie pożary zniszczyły całe hektary pól. Dziesiątki gospodarstw błagały o pomoc. Diana i Ursa spędziły tygodnie, próbując ratować to, co jeszcze można było. Od nowa sadziły, leczyły, chroniły młode pędy. Ale zieleń nie odrasta w jeden dzień. A ludzie nie przestają być głodni tylko dlatego, że boginie się starają.
Diana zacisnęła dłonie. Cały ten trud — spłonął. Dosłownie. Wraz z nim nadzieje całych rodzin.
Nie mogła zrozumieć, kto był zdolny do takiego czynu. Ursa była przekonana, że to Meradore, Lex powtarzał to samo. Ale Diana… nie była tego taka pewna.
Nie dlatego, że nie widziała, jak ogień tańczył po zboczach i pożerał wszystko, co spotkał. Nie dlatego, że wierzyła Meradorowi bezgranicznie. Ale dlatego, że coś w niej się buntowało przeciwko temu łatwemu osądowi. Czasem najprostsza droga nie prowadziła do prawdy.
A może… może po prostu chciała wierzyć, że żaden z nich nie byłby zdolny do takiej zdrady. Do takiego zniszczenia.
Zatrzymała się przy studni, z której kobieta w szarym fartuchu czerpała wodę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, kobieta skinęła głową, z wdzięcznością i szacunkiem. Diana odpowiedziała uśmiechem. Nic nie powiedziała. Jej obecność wystarczyła, by źródło nie wyschło, by rośliny przetrwały. I ludzie wiedzieli, komu za to dziękować.
Gdy odeszła kawałek dalej, stanęła pod starym drzewem figowym. Oparła się o pień i westchnęła. Spojrzała na horyzont, gdzie w oddali majaczył dom Meradore’a.
— Może nie wszystko jest takie, jakim się wydaje… — wyszeptała do liści. — Może czas, żeby ktoś poszedł do niego nie z ogniem, nie z wodą, nie z wyrokiem. Ale z ciszą. Z rozmową. Z wyciągniętą ręką.
Wiedziała, że Lex i Ursa nie będą zadowoleni z takiej myśli. Ale ktoś musiał zacząć od mostów, nie murów. Ona. Zawsze ona.
Nie miała armii. Nie miała piorunów ani tarczy, ale miała ziarno. Jedno ziarno nadziei. I to jej wystarczało.
Nie miała zamiaru się ukrywać. Nie przyszła szpiegować, ani też jako wojownik. Diana weszła przez otwartą polanę, powoli, świadomie stawiając kroki na wypalonym gruncie. Spalone drzewa, ślady popiołu, czarne smugi na kamieniach — to wszystko świadczyło, że miejsce, do którego przyszła, było raną. Raną na ziemi. I raną w sercu Meradora.
Mimo to, kiedy zbliżała się do jego domu, gdzie wcześniej była Ursa, nie czuła strachu. Czuła… potrzebę. Potrzebę wyciągnięcia ręki. Choćby miała się sparzyć.
Zatrzymała się przy barierze — czuła ją jak falę ciepła. Tym razem jednak była gotowa. Cicho, jakby szeptała do samej ziemi, wypowiedziała krótką, starożytną inkantację. Bariera zadrżała i roztopiła się przed nią, wpuszczając ją do środka.
— Meradore… — powiedziała cicho, choć wiedziała, że słyszy. — Przyszłam porozmawiać. Nie jako sędzia. Nie jako wróg. Ale jako ktoś, kto nadal w ciebie wierzy.
Z wnętrza domu nie dobiegł żaden dźwięk. Cisza była nienaturalna, ciężka. Kroki Diany stłumione były przez popiół pod jej stopami.
Gdy tylko stanęła bliżej domu, niebo pociemniało. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, z dachu poszybowała w jej stronę ogromna kula ognia. Diana poderwała ramiona, a z ziemi wystrzeliły korzenie i pnącza, tworząc zieloną tarczę, która przyjęła cios, ale natychmiast spłonęła.
Z dymu i kłębów popiołu wyłonił się on — Meradore. Włosy miał rozwiane, oczy rozpalone jak ogniska. Jego skóra jaśniała ogniem od środka, jakby sam był piecem bez ujścia.
— Przyszłaś mnie sądzić? — wysyczał, zbliżając się krok po kroku.
— Nie. Przyszłam, bo jesteś częścią nas — odpowiedziała spokojnie. — Nie możesz żyć w ogniu. Spalisz siebie. Spalisz wszystko.
— Wszystko już spłonęło! — wrzasnął. — Alijah nie żyje, a wasze puste słowa nie zmienią nic!
Ziemia zadrżała. Ogień wystrzelił spod jego stóp. Diana próbowała go powstrzymać, układając ręce w geście ochrony. Wokół niej pojawiła się zieleń — zielony krąg, niczym tarcza życia. Ale Meradore był jak burza — niszczył wszystko, co napotkał. Z jego dłoni popłynęły strumienie ognia, które przecięły powietrze jak bicze.
Diana uskoczyła, ale płomienie dosięgnęły jej ramienia. Krzyknęła, upadając na ziemię. Ogień liznął jej suknię, ale nie poddała się.
— Meradore! Proszę… to nie jesteś ty. Ty nie jesteś tym ogniem! — wykrzyczała przez dym.
— Już nie wiem, kim jestem! — ryknął i uniósł dłoń, przygotowując kolejny atak.
W ostatnim momencie Diana przywołała siły natury — powietrze zawirowało, ziemia podniosła ją i wyrzuciła ją stamtąd. Jej ciało zniknęło w zielonym błysku, chronione prze siły, których użyła w desperacji.
Upadła dopiero kilka kilometrów dalej, na wilgotnym podłożu leśnej polany. Ledwo oddychała. Spalone ramię piekło. Całe ciało bolało, a przed oczami tańczyły czarne plamy.
Ale żyła.
Otworzyła oczy i spojrzała w niebo. Liście poruszyły się nad nią lekko, jakby chciały ją utulić. Łzy popłynęły po jej twarzy.
— On zginie…, jeśli się nie obudzi. I zabierze nas ze sobą…
Jej słowa zniknęły wśród szeptu drzew. Ale drzewa słuchały. I może — pewnego dnia — usłyszy też Meradore.
~
Od czasu konfrontacji Ursy z Meradorem, sytuacja na wyspie uległa znacznej poprawie. Pożary niemal ustały, powietrze było świeże, niebo znowu zaczęło przypominać pogodne lato. Sama aura wokół posiadłości rodzeństwa stawała się lżejsza, jakby zniknęło z niej napięcie. Pomagał w tym bez wątpienia jeden szczególny gość — Ben, który najwyraźniej postanowił zostać na wyspie nieco dłużej.
Jego obecność wyraźnie działała na Lexa. Bóg powietrza wydawał się rozpromieniony, zrelaksowany, z niegasnącym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Śmiał się częściej, mówił więcej, pogoda za oknem jakby brała z niego przykład.
— LEX! WSTAAAWAAAAJ! — ryknął Be, wpadając do pokoju z impetem huraganu. Zamaszyście zwalił kołdrę na podłogę i wskoczył na łóżko, zaczynając rytualny taniec słońca, który w jego wykonaniu polegał głównie na bezwzględnym dmuchaniu Lexowi w brzuch, szyję i boki.
— AAAA! — Lex zerwał się gwałtownie, z oczami niczym spodki. Po chwili jednak, widząc roześmianą twarz swojego kochanka, jego przerażenie ustąpiło śmiechowi. Złapał Bena za kark i z łatwością pociągnął go na siebie, wciągając w serię pocałunków. Wiedział doskonale, że Ben nie cierpi, gdy próbuje mu się tak odwdzięczać. Tym bardziej go to bawiło.
Ben przylgnął policzkiem do jego twarzy, zamruczał z zadowoleniem i powiedział szeptem:
— Śniadanie już czeka…, ale mogłem przecież obudzić cię zupełnie inaczej.
Lex parsknął śmiechem.
— Jutro obiecuję wstać o czasie. Dziś po prostu… chciałem pospać dłużej.
W tym czasie na dole kuchnia pachniała już grzankami, ziołowym masłem i kawą. Ursa krzątała się między blatami z gracją i irytacją w jednym — jak zwykle, gdy ktoś się spóźniał na posiłek. Spojrzała na zegar, westchnęła i odłożyła łyżkę.
— Śmiertelnik do budzenia, śmiertelnik do noszenia… — mruknęła pod nosem, idąc w stronę schodów.
Zatrzymała się pod drzwiami brata i zapukała dwa razy, stanowczo.
W pokoju rozległ się gromki śmiech, a obaj niemal równocześnie odwrócili się w jej stronę.
— Z czego się, palanty, śmiejecie? — warknęła. — Rozumiem, że wolicie głodować?
Stanęła w progu z założonymi rękami, wciąć oparta o framugę, ale jej spojrzenie utkwiło się głównie w Benie. Analizowała go. Choć się uśmiechała, choć wyglądała na spokojną — coś w jej wzroku zdradzało czujność. Miała przeczucie, że ten gość nie mówi o sobie wszystkiego. A przeczucia Ursy rzadko były błędne.
Ben podniósł się i przeciągnął.
— To chyba lepiej chodźmy, Lex…, bo jeszcze sami sobie będziemy musieli wszystko robić — rzucił z rozbawieniem.
— I bardzo dobrze! — burknęła Ursa pod nosem, ale poczekała, aż obaj się ogarną.
We trójkę zeszli do jasnej, przestronnej kuchni. Cały stół był suto zastawiony. Śniadanie czekało już od godziny — tylko przez mizianie się i wygłupy nikt go wcześniej nie tknął.
Ursa jadła z godnością damy. Powoli, cicho, z subtelnymi ruchami. Wzrokiem uciekała w różne strony — niby patrzyła przez okno, niby obserwowała ptaki, ale jedno było pewne: słuchała i analizowała.
Nie była zła. Raczej zmartwiona, jeśli już. Lex był wszak dorosły, potężny, rozsądny. Ale też… naiwny. Miał skłonności do wpadania po uszy, do ufania zbyt szybko, zbyt mocno. A Ben — choć uroczy — był zbyt wyważony, zbyt pewny siebie. Ursa czuła, że coś się w nim nie zgadza.
— Ben, mógłbyś…? — zaczęła, nie kończąc zdania.
— Jasne, oczywiście — odpowiedział uprzejmie i podał jej dzbanek z sokiem. Uśmiechnięty, ciepły, jakby zupełnie nie zauważył napięcia.
Wracając do jedzenia, odłożył nóż. Jego ręka — zupełnie bez zapowiedzi — zanurkowała pod stół.
Lex miał właśnie włożyć kawałek omleta do ust, gdy poczuł znajome ciepło na udzie. Dłoń Bena była pewna siebie, a miejsce, które wybrała, nieprzypadkowe.
Lex uniósł brew, zerkając spod oka na swojego chłopaka. Ben tylko wzruszył niemo ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Co? Przecież nic nie robię.”
Ursa nie patrzyła. Albo udawała, że nie widzi. Ale ścięgna w jej szczęce drgnęły lekko. Wiedziała. Czuła. I postanowiła — przy pierwszej okazji porozmawia z Benem, sam na sam.
Na razie jednak pozwoliła im na tę błogą chwilę. Na spokój, śmiech i dotyk.
Choć jej oczy nadal pozostawały czujne.
~
Po śniadaniu wybrali się na wybrzeże. Lex szedł z tyłu, ręce w kieszeniach, wzrok wbity w ziemię. Coś go niepokoiło, choć nie potrafił jeszcze określić co. Ursa również wydawała się spięta. Ben — zazwyczaj beztroski i roztrzepany — dziś był dziwnie spokojny, wręcz poważny. W powietrzu unosił się ciężki zapach… czegoś ostrego, gryzącego nozdrza.
— Lex, przysięgam, jeśli znowu eksperymentujesz z pogodą… — mruknęła Ursa, zerkając na niego kątem oka. Ale Ben był szybszy.
— Ja tam wyczuwam spaleniznę — powiedział, mrużąc oczy. — Albo kiełbaski. Ale raczej spalenizna.
Lex zwiększył prędkość wiatru, by rozgonić zapach. Chwilę później nie było już wątpliwości — to dym. I nie z ogniska.
Na skraju lasu zobaczyli osmolone pozostałości małej osady. Namioty, przyczepy, ludzie… ciała porozrzucane wokół niczym marionetki po przedstawieniu. Z centrum pogorzeliska unosiły się wirujące płomienie. Meradore. Stał na środku, z uniesionymi rękami, jakby malował w powietrzu płonące spirale. Aura wokół niego pulsowała czerwienią i pomarańczem, a ziemia drżała z każdym jego ruchem.
— Próbowałam… — z głębi lasu wyszła Diana, wyraźnie wstrząśnięta. — Rozmawiałam z nim, ale jakby mnie nie słyszał. To nie on. Nie do końca.
Ursa nie odpowiedziała, tylko skinęła głową i odepchnęła ją lekko w stronę Bena. Sama natychmiast zaczęła zbierać wodę z powietrza, formując między dłońmi kulę, która z każdą sekundą nabierała masy i mocy.
Meradore tymczasem rozrzucał ogniste języki wokół siebie, tworząc wirujące serpentyny ognia.
— Odsuńcie się! On nie kontroluje już swojej mocy! — krzyknęła Ursa.
Rzuciła kulą. Woda trafiła w barierę Meradore’a, osłabiając ją tylko na moment. Lex natychmiast dołączył, wysyłając w jego kierunku uderzenie powietrza tak silne, że uginały się od niego drzewa.
— Jeszcze trochę! — zawołał Lex.
Ursa nie zwlekała — tym razem dwie kule uderzyły z przeciwnych stron. Lex dołożył dwa tornada stworzone naprędce. Meradore wrzasnął, padając na kolana, otoczony przez magiczne pnącza Diany, która — choć przerażona — podjęła próbę obezwładnienia go.
— Długo nie wytrzyma — powiedziała z wysiłkiem. — Jeśli spali moje pnącza, nie powstrzymam go już drugi raz.
Meradore pocierał dłonie, a para zaczęła unosić się z jego skóry. Jego ciałem wstrząsały konwulsje, jakby wewnętrzny ogień próbował wydostać się za wszelką cenę. Ursa miała już gotowe kolejne wodne formacje. Lex stanął przy niej, gotów do ataku.
— On naprawdę zwariował — szepnął. — Ale to nadal nasz kumpel…
— Może i kumpel, ale nie teraz. Teraz stanowi zagrożenie. — powiedziała Ursa chłodno.
Meradore nagle uniósł głowę. Jego oczy błysnęły szkarłatem.
— To wy jesteście zagrożeniem! Chcecie mnie zniszczyć! Odebrać mój dar! — wrzasnął, a pnącza eksplodowały na miliony kawałków z głośnym trzaskiem. Diana cofnęła się, zszokowana utratą kontroli.
— Nie mogę. On jest jednym z nas… — wycofała się z pola walki, łzy napływały do jej oczu.
— Diana, nie! — krzyknęła Ursa, wykonując wręcz tanecznym krokiem unik. — Zostawiasz nas z tym szaleńcem?!
Diana już nie słyszała. Odwróciła się, zakrywając twarz dłońmi, znikając za drzewem.
Ziemia w tej chwili zatrzęsła się niebezpiecznie. Bóg ognia eksplodował. Z jego ciała buchnęła fala ognia tak potężna, że wypaliła roślinność w promieniu kilometra. Lex i Ursa ledwo zdołali się osłonić tarczami. Bogini ziemi padła na kolana, odciągana przez Bena w bezpieczne miejsce. Fale ognia mieszały się z tornadami i ścianami wody, tworząc istne piekło.
— Z lewej! — krzyknął Lex.
Ursa uskoczyła, kontrując potężną falą. Meradore jednak był nie do zatrzymania. Każdy ich cios tylko go rozjuszał.
— Dzięki za ostrzeżenie, brat — syknęła bogini wody, ocierając czoło.
— Do usług. Ale mamy problem.
Lex nie zdążył dokończyć zdania. Ognista eksplozja wyrzuciła go w powietrze, zostawiając kawałek dalej. Ursa podbiegła do niego, łapiąc za ramię.
— Wstawaj! Musimy się wycofać!
Biegli razem, zasłaniając się nawzajem, aż dotarli do miejsca, gdzie Diana szlochała w ramię Bena. Ten spojrzał na Lexa i powiedział cicho:
— Musicie się schować. Ja się tym zajmę.
— Czym ty jesteś? — zapytał Lex, ale Ben już zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Z centrum pola bitwy zaczęło bić dziwne światło. Półprzezroczysta fala, zimna i obca, zaczęła pochłaniać ogień. Lex nie mógł uwierzyć. Ben… kontrolował energię. Wysysał moc Meradore’a, zmuszając go do odwrotu.
— On go powstrzymuje — powiedziała Ursa, z niedowierzaniem w głosie.
Ale bóg ognia się nie poddawał. Ogień znów wzrósł, zalewając terem, Lex próbował się zbliżyć, ale gorąco było nie do zniesienia.
— Ben!! — krzyknął w dal.
Odpowiedziała natomiast fala uderzeniowa. Lex poleciał w tył, a ziemia eksplodowała pod jego stopami. Upadł ciężko, potłuczony, z twarzą pełną piachu. Wstał na nogi. Trząsł się cały, ale w oczach miał determinację. Ziemia wciąż wibrowała pod jego stopami, a powietrze… było dziwnie ciężkie i gęste. Jakby każda cząstka otoczenia wiedziała, że zbliża się coś, czego nikt nie potrafił jeszcze nazwać.
To nie był już bóg powietrza. To był wojownik.
Z daleka widział Bena — ten stał już na samym środku wypalonej przestrzeni, promieniując niesamowitą energią. Jego ciało pulsowało światłem, a wokół niego formowały się warstwy niematerialnych fal — przejrzystych, lecz gęstych jak szkło. Lex widział, jak Meradore miota się we własnej wściekłości, ciskając płomieniami, które odbijały się od tej dziwnej, nienazwanej siły jak od lustrzanej tafli.
— Ben! — zawołał Lex i ruszył przed siebie, przecinając ogniste tumany, unikając rozżarzonych odłamków i lawiny ciepła, która przyprawiała o zawroty głowy.
Ale z każdym krokiem stawało się trudniej. Powietrze zgęstniało tak bardzo, że przypominało kleistą barierę. Każdy ruch przypominał przepychanie się przez fale gęstego, lepkiego żelu. Lecz czuł, że jego moc wariuje. Wicher tańczył wokół niego, ale był nieskoordynowany, jakby jego własny żywioł nie wiedział, komu służyć.
Za sobą słyszał ciężkie kroki i sapanie. To Ursa próbowała iść za nim. Uparta jak zwykle. Również z trudem pokonywała opory energii. Bogini wody zgrzytała zębami, napinała mięśnie.
— Lex! Zatrzymaj się! — krzyknęła zza jego pleców Ursa. — Tu coś się dzieje! To… nie nasze!
Lex jednak nie słuchał. Patrzył tylko na Bena. Ten… nie był już tym samym chłopakiem. Otaczał go blask tak potężny, że Lexowi zaszły mgłą oczy. Ben uniósł ręce i coś szeptał, choć żadne słowa nie docierały do ich uszu.
Dźwięki rozpadały się, zanim zdążyły dotrzeć do rzeczywistości.
I wtedy to się stało.
Niebo pociemniało.
Powietrze zawisło w miejscu, absolutnie nieruchome. Wicher zamarł. Ogromna fala światła zaczęła się formować nad głowami, jakby samo słońce eksplodowało w jednej, konkretnej kropli. Przestrzeń zaczęła drżeć — nie ziemia, ale samo istnienie. Wszystko wokół rozmazało się i przygasło, zostawiając tylko to jedno, przerażające światło. Lex poczuł, jak jego płuca ściskają się, jakby nagle zabrakło powietrza. Dźwięki przestały istnieć. Świat ucichł. Czas stanął.
A potem…
HUK.
Nie było to uderzenie, które słychać. To było uderzenie, które się czuje. W klatce piersiowej, w czaszce i samej duszy.
Lex poczuł, jak jego ciało zostaje rzucone w tył. Wszystko wokół zniknęło w ślepej bieli. Leciał, ale nie wiedział, dokąd. Przeraźliwy świt wypełniał jego uszy i głowę. Potem była tylko ciemność. Bezwładność.
Nie miał pojęcia, czy krzyczał. Jego usta były otwarte, ale nie czuł żadnego dźwięku. Ciepło ustąpiło miejsca chłodowi, a potem… nic.
Diana runęła pierwsza. Zgięła się jak trzcina, przywalona niewidzialną siłą. Ursa zdążyła jeszcze spojrzeć na brata, jakby chciała coś powiedzieć, coś zrobić — ale nie zdążyła. Potężna fala wyrwała są z butów i cisnęła w zarośla. Zgasła jak płomień.
Lex uderzył o ziemię z impetem, który odebrał mu oddech. Ostatnie, co widział, to rozedrgana sylwetka Bena, pogrążona w jarzącym się wirze mocy i fal.
Potem nadeszła cisza. Prawdziwa, ale nienaturalna. Taka absolutna.
Tylko wypalone pole i trzy nieruchome ciała — Lexa, Ursy i Diany — leżały na skraju krateru, który był kiedyś domem, miejscem.
I cisza.
~2: Początek~
Świat zdawał się martwy.
Pola, które jeszcze dzień wcześniej żyły dźwiękiem fal, śpiewem ptaków i szumem drzew, teraz wyglądały jak powierzchnia wypalonego księżyca. Ziemia była spękana, miejscami wciąż tliły się czerwone żary. Powietrze dygotało od upału, choć niebo powróciło już do szaro-niebieskiej ciszy. Wydmy piachu przemieszane z czarnym popiołem pokrywały wszystko na wiele metrów. Drzewa…, jeśli zostały jakiekolwiek, to wyglądały jak wypalone szkielety, trzeszczące pod wpływem gorąca. Z oddali nie sposób było poznać, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna ruina.
W centrum tej pustki, pośród martwego powietrza i sczerniałych resztek, leżały ciała.
Diana była pierwszą, która się poruszyła. Cicho jęknęła, przekręciła głowę na bok, a potem z wysiłkiem dźwignęła się na łokcie. Jej włosy pokryte były kurzem i popiołem, a zielona tunika miejscami stopiona do ciała. Oczy otworzyły się powoli — szkliste, niepewne, jakby wciąż nie wierzyły w to, co widzą.
— … Meradore?… — wyszeptała z trudem, rozglądając się. Nie odpowiedział nikt.
Ursa była następna. Zgięta w pół, z twarzą wtuloną w zgliszcza, kaszlnęła gwałtownie. Jej ciało poruszyło się niespokojnie, a dłoń zacisnęła się na twardej, popękanej ziemi. Kiedy uniosła głowę, jej policzek był zabrudzony krwią. Odgarnęła czarne włosy z twarzy i popatrzyła w stronę Diany.
— Żyjesz? — wycharczała, nadal ledwo przytomna.
Bogini ziemi tylko skinęła głową. Powietrze między nimi było gęste od cichu. Od strachu.
Trzecie ciało leżało bez ruchu, nieco dalej, częściowo przywalone osmalonym konarem. Lex był kompletnie nieruchomy — ramiona rozrzucone szeroko, twarz pokryta popiołem. Gdyby nie delikatne drżenie jego piersi, można by pomyśleć, że nie żyje.
— Lex… — Diana powiedziała cicho, ale jej głos nie zdołał go dosięgnąć.
I wtedy rozległy się kroki.
Zbliżał się ktoś lekki, ale pewny. Stąpał w pośpiechu, jakby znał drogę przez zgliszcza, jakby popiół pod jego stopami nie śmiał się sprzeciwić. Pojawił się powoli — sylwetka wysoka, poszarpana płaszczem energii. I choć jego ubrania były rozdarte, a twarz wyglądała na wyczerpaną, oczy Bena błyszczały czysto.
Zatrzymał się nad Lexem. Klęknął przy nim. Przez chwilę tylko patrzył, potem położył dłoń na jego piersi.
— Lex… już po wszystkim. Obudź się. — powiedział cicho.
Bóg powietrza poruszył głową, a potem westchnął głęboko, jakby wynurzał się spod wody. Otworzył oczy i pierwsze, co zobaczył, to twarz Bena — zmęczoną, poważną, ale z tą samą miękką iskrą, która zawsze go hipnotyzowała.
— Co… co się stało? — wychrypiał Lex. Jego głos był suchy, a gardło zdarte.
Ben uśmiechnął się lekko, choć w jego oczach błysnął cień grozy.
— Uratowaliśmy się. Ledwo. Ty, Diana, Ursa… wszyscy żyjemy. Ale… — zawiesił głos i spojrzał w centrum pola bitwy.
Lex podniósł się z trudem na łokciach. W oddali, gdzie przed chwilą szalał Meradore, nie było nic. Tylko ogromna, wypalona czarna dziura w ziemi — jakby coś wyrwało fragment świata i zabrało go w niebyt.
— A Meradore? — spytał cicho Lex.
Ben zawahał się.
— Nie wiem. Zniknął. Albo został unicestwiony, albo… ukrył się przed nami. To nie był zwykły wybuch, o nie. To było coś znacznie więcej. Coś, czego nie rozumiem. Ale powstrzymałem go.
Lex zamilkł. Nie mógł nawet drgnąć — mięsnie miał sztywne, a głowa pulsowała.
— Ty to zrobiłeś? — spytał cicho, patrząc na niego z niedowierzaniem. — Ty powstrzymałeś Meradore’a?
Ben odwrócił wzrok.
— Nie wiem, może. A może coś… pomogło mi. Nie jestem sam pewien, Lex. — Jego głos był zmęczony, a ciało zadrżało jakby dopiero teraz uświadomił sobie, co się wydarzyło.
Diana wstała i ruszyła ku nim, niepewnym krokiem. Ursa też podeszła, przytrzymując się kawałka pnia. Troje bogów i jeden człowiek stali w samym środku wypalonej pustki. Ich ubrania były zniszczone, ciała poranione, a dusze… jeszcze nie wiedziały, jak bardzo zostaną naruszone.
— Musimy się stąd zabrać — szepnęła Ursa. — To miejsce…, póki nie ustalimy, co się stało z Meradorem dokładnie, powinniśmy uważać. Coś się tu zmieniło.
Ben spojrzał w stronę horyzontu. Nad zgliszczami unosiła się smużka szarego dymu, który nie pachniał jak zwykła spalenizna. To był zapach magii. Starej, obudzonej, głodnej.
~
Wieczór otulił wyspę powoli, po cichu, niemal niepostrzeżenie, jakby sama natura obawiała się dotykać ran zadanych przez ogień.
W posiadłości rodzeństwa panowała cisza. Tylko wiatr błąkał się po korytarzach, przynosząc ze sobą zapach deszczu i resztek popiołu. Diana zamknęła się w swojej chatce na uboczu, leczyła skaleczenia, układała runy ochronne i próbowała na nowo uspokoić drżącą duszę. Dla niej ten dzień zakończył się klęską nie tylko żywiołową, ale i osobistą.
W salonie, sercu posiadłości, trzaskał ogień w kominku. Mimo ciepła, w pomieszczeniu unosiła się dziwna chłodna aura — echo tego, co wydarzyło się godziny temu, wciąż nie chciało opuścić murów.
Ursa stała nieruchomo na dywanie. Jej długie włosy spływały na ramiona, a dłonie trzymały kryształowy kieliszek z czymś bursztynowym, zdecydowanie mocnym. W spojrzeniu nie było już szoku — tylko koncentracja i coś, co przypominało… podejrzliwość.
Na dużej, miękkiej sofie Lex siedział obok Bena. Bóg powietrza co chwilę zerkał na chłopaka z troską, raz po raz lekko się przysuwając, jakby sama jego obecność miała zapewnić bezpieczeństwo. Ben wyglądał na wyczerpanego, ale spokojnego również. Miał dłonie splecione na kolanach i wzrok wbity w podłogę. Był niczym zamknięta księga — gotowa na odczyt, ale tylko przez tego, kto zna właściwy klucz.
Ursa w końcu upiła kolejny łyk i zaczęła:
— W porząsiu, Ben. Skończmy zabawę w milczenie, bo mnie rozniesie za chwilę. — Jej głos był lodowaty, lecz wciąż elegancki. — Widziała, co zrobiłeś. I nie powiesz mi, że to był czysty przypadek. Chcę wiedzieć wszystko. Kto cię tu przysłał, kim jesteś naprawdę, skąd wiesz, jak walczyć z bogiem ognia i… co właściwie zrobiłeś.
Ben podniósł wzrok, lecz milczał. Lex za to westchnął.
— Siostra, może… daj mu chwilę. On sam dopiero co…
— Lex — przerwała mu bez cienia emocji. — Próbuję zrozumieć, co się stało. I oboje wiemy, że Ben nie jest zwykłym śmiertelnikiem. Jeśli mamy go trzymać w naszym domu, muszę wiedzieć, z kim dzielę dach. I czy przypadkiem nie trzymam w rękach płonącej pochodni.
Bóg powietrza przełknął ślinę. Uśmiech z jego twarzy zniknął. Ben tymczasem nadal nie mówił. Spoglądał teraz nie ma Urse, ale gdzieś dalej. Bogini wody odłożyła trunek. W głosie miała już tylko jedno:
— Opowiedz. Krok po kroku. Co działo się, zanim nastąpił wybuch, ten drugi. Zanim Meradore… zniknął. Co czułeś. Co cię prowadziło.
Ben zamknął oczy.
Wszystko zaczęło się jeszcze zanim dotarłem na tę wyspę.
Od dziecka coś mnie wołało. Coś, czego nie rozumiałem. Wokół mnie psuły się lampy, gałęzie wyginały się bez wiatru, woda czasem drgała w szklance, gdy byłem zdenerwowany. Z początku to ignorowałem. Potem zacząłem się tego bać. Ale z czasem… zacząłem słuchać.
Ten głos nie miał brzmienia, nie mówił też w słowach. Był bardziej odczuciem. Drżeniem powietrza pod skórą. Intuicją, której ufałem bez pytań. To on powiedział mi, bym przyjął zaproszenie Lexa. To on poprowadził mnie do Meradore’a.
Kiedy ogień zaczął szaleć, nie byłem przerażony. Byłem gotowy. Wydawało się, że… coś mnie chroni. Jakby każda iskra nie miała prawa mnie dosięgnąć. Jakby ta siła, ten głos, rozumiał Meradore’a bardziej niż my wszyscy razem.
A potem ją zobaczyłem.
Zakapturzoną postać, stojącą w sercu pożogi. Nie miała twarzy, ale gdy się odezwała, poczułem, że mówi prosto do mnie. Nie do moich uszu, nie do mojej głowy — do tego, co mam w środku. Do tej pulsującej części mnie, którą zawsze czułem, ale nigdy nie potrafiłem nazwać.
— Twoje światło nie pochodzi stąd. Jesteś łącznikiem. Nie ogniem, nie wodą, nie ziemią, nie powietrzem. Ty jesteś tym, co tchnie w nich iskrę. Ty jesteś nowym początkiem.
— Pamiętaj: nie bój się pustki. To z niej wszystko się rodzi.
Potem… wszystko się urwało. Jakby ktoś wyrwał stronę z księgi mojego życia. Pamiętam światło, pamiętam, jak moje ciało rozpada się w tysiące iskierek. Ale nie było bólu. Była tylko energia. Czysta i żywa.
Salon był cichy jak grób. Lex siedział nieruchomo, z dłonią na nodze Bena. Patrzył, ale nic nie mówił. Ursa patrzyła na Bena, ale jej spojrzenie nie było już tak lodowate jak wcześniej.
Zmarszczyła brwi, by po chwili odwrócić się do okna, wpatrując się w ciemniejący horyzont.
— Duch. — powiedziała cicho.
Lex poruszył się.
— Co?
— On nie panuje nad żadnym z czterech żywiołów — powtórzyła głośniej. — Nie kieruje ogniem, nie zmienia wody, nie porusza powietrzem ani ziemią. On kieruje… energią. Czymś, co jest między nami. Tym, co spina wszystkie żywioły, co je ożywia.
Odwróciła się z powrotem do Bena. W oczach miała coś, czego jej własny brat dawno u niej nie widział — ostrożną pokorę.
— Ty nie jesteś po prostu wyjątkowy. Ty jesteś… konieczny.
Ben spojrzał na nią. I po raz pierwszy od początku rozmowy lekko skinął głową.
Słońce błyszczało nad taflą wody, odbijając się w setkach drobnych fal jak złote łuski jakiejś uśpionej bestii. Zatoka przy wiosce była dziś spokojna — łodzie odpływały wolno, dzieci radośnie biegały boso po nabrzeżu, a zapach świeżego chleba mieszał się ze słonym morskim wiatrem.
Lex, Ursa i Ben szli wzdłuż kramów, obok, rybaków, sprzedawczyń w lnianych chustach i artystów pokazujących ręcznie robione rzeźby z muszli i kawałków drewna wyrzuconego przez morze.
Diana została w domu — ucieczka w pracę, jak to powiedziała. Gdy rano pakowali się do wypadu, rzuciła przez ramię, siedząc w grządkach:
— Jak już tam będziecie, kupcie mi coś… nie wiem, może te piękne dzwonki z muszelek, te, co szumią jak fale? O! Albo jeszcze butelkę z piaskiem i tym udawanym listem w środku… wiecie, te kiczowate, ale mega urocze. Albo drewnianą sowę, jeśli będzie wyglądała w miarę znośnie.
Ursa zaśmiała się wtedy tak głośno, że Lex musiał wyjąć z uszu watkę po magicznym poparzeniu.
Teraz jednak szli powoli, z herbatą kokosową w rękach, chłonąc to, co wyglądało niemal jak… normalność.
— Patrz, brat, tu mają te ręcznie haftowane płócienne koszule, z supełkami na karku. Weź przymierz tę szarą. — Ursa pociągnęła go w stronę kramu z odzieżą.
Lex uśmiechnął się z niechęcią, choć nie było w nim ironii. Wziął materiał do ręki, przymierzył do torsu, westchnął i odłożył.
— Ładne, ale nie dziś. Nie wiem, nie czuję się… gotów na zmiany w szafie.
Ben uniósł brwi, kiwając głową z udawanym zrozumieniem.
— Czasem człowiek nie może sobie nawet nowego T-shirta kupić, bo duchy przeszłości ciągną go za metkę. Znam to.
Bóg powietrza zaśmiał się krótko, ale nie odpowiedział. Patrzył gdzieś dalej — przez kramy, przez ludzi, aż do horyzontu, gdzie z mgły wystawał zarys czegoś, co wyglądało jak czarna skorupa. Ogień nie zostawił zbyt wiele po sobie…, ale miejsce, gdzie stał dom Meradore’a, było jak rana na krajobrazie. Spalony szkielet, jeszcze dymiące wspomnienie.
— Tam stał… — powiedział cicho.
Bogini powietrza spojrzała na niego kątem oka, ale nic nie powiedziała. Pociągnęła Bena w stronę innego straganu, zostawiając brata z własnymi myślami.
Lex stał chwilę nieruchomo. Czuł, że powinien czuć ulgę — Meradore był powstrzymany, wyspa uratowana, Ben żył. Ale coś nie dawało mu spokoju. Coś… drżało wewnątrz. Czasem w nocy słyszał głos ognia, tak, jakby nie był do końca zgaszony.
Nagle poczuł dłoń na ramieniu. Ben. Uśmiechnięty, z muszelkowym dzwoneczkiem w jednej ręce i drewnianą sową w drugiej.
— Diana będzie przeszczęśliwa — powiedział z uśmiechem, ale po chwili dodał poważnie — Ty nie jesteś sobą, co?
Lex wzruszył ramionami. — Chyba… nie wiem, czy wszystko się już skończyło.
— No pewnie, że nie — odpowiedział Ben, podając mu coś. — Dlatego kupiłem Ci to.
Bóg powietrza spojrzał na trzymany na dłoni prosty skórzany wisiorek, z bursztynem w kształcie spirali.
— Co to?
— Symbol oddechu i początku. Dla boga powietrza, który zapomina oddychać — powiedział Ben spokojnie. — Noś go, może ci przypomni, jak się żyje.
Lex uśmiechnął się. Szczerze i z wdzięcznością.
Ursa z kolei wróciła z torbą pełną bzdur: piaskowe świeczniki, gliniane ptaszki, butelka z „przesłaniem”, która okazała się reklamą herbaty. Uśmiechnęła się lekko, widząc ich razem.
— To co? Jeszcze tylko lody dla Diany i możemy wracać, zanim zacznie nam wypominać, że o niej zapomnieliśmy.
Cała trójka skinęła głową. Lex ostatni raz spojrzał w stronę ruin domku Meradore’a. Potem wziął głęboki oddech. Prawdziwy i spokojny.
~
Za posiadłością rodzeństwa rozciągała się polana, otoczona wysokimi trawami, pachnącymi słońcem i kurzem. W południowym słońcu odbijały się sylwetki trzech osób — Lex, Ursa i Ben stali w trójkącie, gotowi. A przynajmniej dwoje z nich.
— Gotowi? — spytał Lex, naciągając wiatr jak łuk. Powietrze wokół niego wirując cicho, gotowe do ataku.
— Zawsze! — Ursa uniosła dłoń i z jej palców zaczęły kapać i wirować kropelki, które zawisały w powietrzu i formowały różne wodne kształty.
— A ja? — Ben uniósł rękę w niepewnym geście. — Mam po prostu stać?
— Najlepiej nie. Ruch to zdrowie. — Lex posłał mu mrugnięcie. — I szansa na unik, bo na tym nasze treningi polegają.
Naraz Lex wystrzelił mały wir powietrza w stronę Bena. Chłopak uskoczył z nieco komicznym okrzykiem. — Ej! Ej, halo! Bez ostrzeżenia?!
— To było ostrzeżenie! — krzyknął Lex.
Ursa nie czekała. Wypuściła w Bena strumień wody, który zawirował wokół własnej osi. Bez znowu uskoczył, tym razem chowając się za pień drzewa.
— Jesteś jak lis w worku! — krzyknęła rozbawiona Ursa. — Kręcisz się, ślizgasz, unikasz, ale NIC nie robisz!
— Może… ni nie wiem, moja moc działa tylko na specjalne okazje?
— Coś ci zaraz zorganizuję specjalnego! — Lex posłał kolejną falę powietrza, która zmiotła trawę wokół Bena. Ten w ostatniej chwili zrobił fikołka i wylądował tyłkiem w krzaku.
— AŁA! To boli!
— Zrobiłeś przewrót! To już postęp! — bóg powietrza klasnął w dłonie.
— Serio? Mieliśmy się nauczyć czegoś o mojej mocy, a nie gimnastyki artystycznej.
Ursa w końcu przewróciła oczami.
— Koniec z zabawą. Do kuchni. Teraz ja.
W kuchni było chłodno i wilgotno. W rogu stała malutka fontanna z obracającą się kulą wody, która mogła zahipnotyzować każdego gościa. Poza Benem, który czuł się jak przed egzekucją.
— Stój tu. — Ursa wskazała mu dokładnie centymetr miejsca przy marmurowym blacie. — I czuj. Cokolwiek. Nie wiem, chłód, wilgoć, wewnętrzną iskrę. Cokolwiek, co nie jest tępym uśmiechem.
Ben zmarszczył brwi i zamknął oczy.
— Nic?
— Jeszcze nie. — Ursa uniosła dłoń. Kula wody z fontanny uniosła się i zawisła nad jego głową. — A teraz, koncentracja.
— Mam czuć, że zamierzasz mnie utopić?
— Na razie tylko pokropić. Działa?
— Trochę jak w kościele…
Zamaszystym ruchem Ursa zrzuciła kulę na jego głowę.
— Serio?! — Ben wytrzepał włosy. — To się teraz zacznie egzorcyzm?
— Czekałam na coś. Może błysk, może impuls, może wrzask, a tu nic. Ty tylko parskasz jak kocur po kąpieli.
Ben westchnął.
— Może jestem jak płyta winylowa — trzeba mnie zeskrobać, zanim zagram.
Ursa słysząc to, złapała się za głowę i wysyczała:
— Zaczynam się zastanawiać, czy Lex nie powinien cię po prostu walnąć patelnią.
— Myślisz, że wtedy magia się obudzi?
— Jeśli nie ty, to przynajmniej ja poczuję ulgę.
Wieczór. Lex siedział na poduszce przy balkonie. Obok, w tym samym układzie, zasiadł Ben.
— Oddychaj. — Mówił łagodnie bóg powietrza. — Wdech. Wydech. Zapomnij o Ursie, fontannach i patelniach.
— Jak mam zapomnieć, skoro nadal cieknę?
— Zamknij oczy. Poczuj ten głos. On cię prowadził. Pamiętasz?
Ben zamknął oczy.
Chwilę trwała cisza. Lex również przymknął powieki, słuchając wiatru. Nagle… łup!
Z trzaskiem przez otwarty balkon wpadło wielkie kolczaste pnącze, wijące się niczym liściasty wąż. Lex nieświadomy zagrożenia, nie zareagował.
Ben momentalnie otworzył oczy, a jego ciało automatycznie napięło się. Dłoń uniosła się błyskawicznie — energia rozświetliła mu skórę jak żyła światła, a potem pnącze zatrzymało się w miejscu i rozsypało na pył.
Lex uśmiechnął się, otwierając oczy.
— Działa.
Ben sapnął. — Co to… co to było?!
— Trening z efektem specjalnym. — Lex zerknął przez balkon. — Diana była tak miła, że dała się wykorzystać. Siedzi tam z miseczką ciastek.
— WIEDZIAŁEM, że to nie przypadek był! — Ben teatralnie spojrzał w dół. — Masz ciastka z orzechami i czekoladą?!
Lex zaśmiał się głośno.
— Widzisz? Potrzebujesz niebezpieczeństwa. I wiadra motywacji.
Cała trójka siedziała w salonie, otulona miękkim światłem. Lex na sofie z kubkiem herbaty. Ben wciąż w tej samej bluzie, którą przemoczyła mu Ursa, a bogini wody siedziała w fotelu z kieliszkiem czegoś mocniejszego.
— Więc. — Ursa spojrzała na brata. — Ty i Diana, tak?
— Och, spokojnie. To był tylko test. — Lex uniósł kubek. — Działał jak bomba z opóźnionym zapłonem.
— A Ty, Ben? — Ursa spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. — Jak się czujesz, panie „nie mam mocy, ale umiem rozwalić liściaste zaklęcia jak pro?”
— Szczerze? Odpaliłbym silnik, ale nie wiem, co prowadzi.
— Czyli nie mamy ognia, nie mamy wody, powietrza wiadomo nie ani ziemi również. — Ursa pokiwała głową. — Została opcja… no nie wiem, taka, której bym w życiu nie podejrzewała.
Lex mruknął:
— Et… duch?
— Albo… — Ben spojrzał na nich poważnie. — Czysta energia, taka bez formy. Coś jak połączenie wszystkiego?
Zapadła nagle cisza.
Ursa się uśmiechnęła.
— Czyli jesteś naszą zagadką. I naszym problemem.
— Ale za to uroczym. — dodał Lex, szturchając go łokciem.
— I kochanym. — Ursa dopiekła, śmiejąc się wstała z fotela. — No dobra, ekipo. Dzisiaj odznaczam was orderem przetrwania i przyznaję wolny wieczór.
— Będą ciastka? — Ben spojrzał z nadzieją.
— Tak, jeśli zejdziesz po nie do Diany. — Lex już ziewnął.
— To brzmi jak ostateczne zdanie, takie przed przystąpieniem do klanu. — Ben ruszył w stronę drzwi. — Niech mnie ciastko prowadzi.
Ursa i Lex zostali chwilę w milczeniu. Spojrzeli na siebie. Lex westchnął.
— On naprawdę jak wyjątkowy, co?
Ursa skinęła głową, popijając ostatni łyk.
— I za cholerę nie wiemy, co z tym zrobić.
~3: Rewolucja~
Ocean był spokojny jak na tę porę dnia. Łodzie rybackie dryfowały w oddali, a powietrze miało ten szczególny zapach soli i ziół, który można znaleźć tylko w południowych portach. Na drewnianej ławce, z aparatem zawieszonym na szyi i nieco potarganymi, ciemnymi lokami, siedział chłopak o śniadej skórze, ciemnych oczach i zadziornym uśmiechu.
Alex.
Od tygodnia planował tę podróż. Wyspa — zielony klejnot oceanu, piękna, bujna, dzika przyroda. Ostatnio spustoszona przez dziwne pożary — nie dawała mu spokoju. Coś w niej było. Coś znacznie, znacznie więcej niż tylko popiół i lasy.
Poprawił plecak i zerknął na telefon, gdzie przewijał lokalny artykuł o wyspie.
„Tajemnicze pożary. Nieznane przyczyny. Roślinność regeneruje się, ale mieszkańcy milczą”.
— No dobra, zobaczymy, co się tam dzieje. — mruknął sam do siebie i podniósł się, ruszając wreszcie w stronę pomostu.
Łódź, którą wynajął, była niewielka, ale szybka. Siermiężny kapitan w słomkowym kapeluszu uśmiechnął się do niego bezzębnie.
— Młody, na wyspę?
— Tak. Mam sprzęt, aparat, notatki. Jestem dziennikarzem przyrodniczym. Chcę tylko porobić zdjęcia i zebrać więcej materiału do artykułu. Nic więcej.
— Historia cię znajdzie sama, jeśli się nie obejrzysz, mówią miejscowi — mruknął kapitan, odpływając od brzegu.
Wyspa przywitała go dzieciakami.
Zanim jeszcze stanął na pomoście, zdołał już usłyszeć śmiechy i tupot bosej gromadki. Chłopcy i dziewczynki biegali po piachu i deskach, niektórzy, sprzedając plecione bransoletki, inni, próbując zaglądać mu do plecaka.
— O! Pan z aparatem! — zawołała jedna z dziewczynek, taka blondyneczka z dwoma kucykami. — Zrobi nam pan zdjęcie?
— Jak się uśmiechniecie szeroko, to pewnie! — Alex szybko wyjął aparat, cyknął kilka zdjęć. — Będziecie sławni!
— Już jesteśmy! — odparła inna, lekko ruda, w kombinezonie. — Nasza wyspa była w telewizji, wie pan? Bo się paliła.