E-book
7.35
drukowana A5
47.34
drukowana A5
Kolorowa
71.06
Wojna w krótkich spodenkach

Bezpłatny fragment - Wojna w krótkich spodenkach

Saga rodzinna


Objętość:
217 str.
ISBN:
978-83-9494422-1-2
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 47.34
drukowana A5
Kolorowa
za 71.06

Tom pierwszy
Protoplasta

„Największą tragedią naszego Narodu była pokrętność historii”

Rozdział pierwszy Prapradziad Jakob — Michał

Czterech jeźdźców Apokalipsy pędzi przez kraje ówczesnej Europy nic ich nie powstrzyma, ani dźwięk kościelnych dzwonów, ani niesione w procesjach krzyże aby przebłagać Boga za grzechy, ani modlitwy i posty. Pierwsza na płomienistym koniu pędzi Pożoga odziana w postrzępiony brunatny płaszcz z kapturem osłaniającym gorejącą głowę z dwoma czerwonymi żagwiami oczu, nie oczu, pulsujących żarem ogromnych słońc, sięgając ognistą głową spowitą w dymy pożarów, szarych chmur gonionych wiatrem. Tuż za Pożogą galopuje Głód siedzący na nędznym koniu, któremu żebra przebijają naciągniętą skórę i plączą nogi. Zaraz padnie. Nie padł i nadal pędzi nad zamilkłym ze zgrozy światem. Strzemię w strzemię kłusuje Zaraza spowita w śmierdzące łachmany i pokrytą wrzodami ręką jak rolnik ziarnem rozsiewa cholerę, śmierdzącym oddechem zatruwa świat rechocząc szatańskim śmiechem lecącym nad opustoszałym krajem. Ostatnia na wielkim koniu galopuje Śmierć odziana w czarny płaszcz sięgający pęcin wielkiego białego konia. W ręku lśniący półkosek którym ścina ludzkie życie jak kosiarz trawę na łące. Demon Zła spuścił z łańcucha trzy siostry, inne trzymając krótko przy pyskach, lecz niedługo i tamte pójdą luzem tratować świat wzdłuż i wszerz. Jeźdźcy wybiegli ze śmierdzących rynsztoków i kloak dalekiej Anglii aby trafić morzem do winnic Normandii. W serce Europy. Nie zatrzymało ich morze, ani rzeki, ani nieprzebyte lasy. Pędzą od dalekiej Normandii wzdłuż Loary i Garonny wzdłuż brzegów rzek, wesołych dolin i wzniesień słonecznej Galicji i Kastylii, gdzie cicha śmierć kładzie ludzi do mogił. Nie szczędzi nikogo. Kosi zarówno ludzi jak i zwierzęta. Krowy przestały dawać mleko, padały owce i wytrzymałe górskie kozy. Umierali zarówno starcy, którym niewiele pozostawało do życia i ledwo narodzone dzieci, młodzi chłopcy i dziewczęta w kwiecie wieku zaczynający dopiero cieszyć się życiem. Śmierć równając stany kosiła biednych i bogatych, chrześcijan i innowierców wystawiając wszystkim jeden kwit. Szerokim zagonem wzdłuż Łaby doszła do Holsztynu, Meklemburgii i dalej na wschodnie Pomorze do Prus i Polesie zbierajäc obfite żniwo. Pędzący przez tysiące wsi, miasteczek i miast Europy czterej jeźdźcy doszli do dalekich, śniegiem pokrytych stepów Ukrainy i tam zmęczeni śmiertelnym żniwem zapadli w porohach Dniestru. Tego roku spadł na ludzi całej ówczesnej Europy strach. Był rok 1830*


* Nosicielem epidemii cholery były wojska carskie idące stłumić Powstanie Listopadowe w Warszawie. Rok później epidemia ogarnęła całą Europę. Na cholerę zmarły takie osobistości jak: Hegel, Clausewitz, Gneisenau, Perier, Langerom …i ziemianin Jakob Michael Kunkel.

*

Jakob był dzisiaj w dobrej formie i nic nie wskazywało na mającą się spełnić tragedię.

W samo południe, słońce stało wysoko na błękitnym niebie przystrojonym bukietami śnieżnobiałych chmur podświetlonych różem, wybrał się z Kurtem, zarządcą folwarku na objazd najdalej leżących zagonów kwitnących kartofli, oraz ukwieconych łąk gdzie pasło się stado czerwonobrunatnych mlecznych krów zwanych montafunerami*. Wąska piaszczysta droga pełna zapadlin wypłukanych deszczem głębokich kolein wyznaczająca granice folwarku ciągnęła wzdłuż mieszanego lasu i łanów dojrzałego zboża. Las spał znużony gorączką, po spękanych pniach sosen spływały sople brunatno złotej żywicy, woniało kadzidlanym zapachem roztopionego bursztynu, macierzanki i suchych traw. Z głębi lasu dochodziło pracowite postukiwanie szarego dzięcioła. Ciepły wiatr kołysał koronami rozczochranych sosen, wyniosłych świerków zrzucając brązowe dojrzałe szyszki, przelatywał nad polami ciężkich wąsatych kłosów ziaren pszenicy i żyta. W złocisto mgławym gąszczu zbóż podświetlonych słońcem obficie wysypały błękitne strzępiaste chabry i delikatne maki o czerwonokrwistych płatkach. Tu i ówdzie widać czepiające się łodyg diabelskie ziele maleńkiego różowo — fioletowego kwiatu kąkolu. Wzdłuż koślawej drogi — jesienią nie przejedzie tędy żaden wóz — gęstym kolczastym parkanem rósł złotokrzew odgradzający nieprzebytym płotem uprawne pola od pobliskiego lasu. Na wysoko usypanych miedzach plenił się trawiasty perz, ludowe lekarstwo przeciwko reumatycznym dolegliwościom i kołysane wiatrem kolczaste osty obsiadłe przez kolorowe gile i grubodzioby. W błękicie nieba kołowały bociany.

— Niedługo trzeba wyjść w pole, Kurt — odezwał się rozcierając na dłoni dojrzewający kłos wąsatego żyta.

— Pszenica zaczyna już sypać i żyto dorodne — potwierdził Kurt — Żniwa będą obfite.

— Daj Boże! Oby nie takie, jak poprzedniego roku.

Wracając z pól zajrzeli do pustych spichlerzy przygotowanych — według oceny zarządcy — na przyjęcie tegorocznych obfitych plonów, wypełnionych zapachem mąki mąki, poznaczonych śladami buszujących polnych myszy. Jakob uśmiechnął na myśl o nadchodzących żniwach, zwózce snopków żyta i pszenicy oraz uroczystym Erntedank* kończącym żniwa ogólną zabawą.

— Kurt. Proszę polecić chlewmistrzowi, aby oddzielił dwie świnie do zabicia — przypomniał sobie obowiązek gospodarza dożynek.

— Jedna powinna wystarczyć. Poprzedniego roku nawet jednej nie zjedzono, chociaż były dwie beczki piwa — przypomniał Kurt.

— Nie żałujcie. Napracują się tego roku to i apetyty będą większe — uśmiechnął się — Czego nie zjedzą mogą zabrać do domu.


* rasa b. mlecznych krów

*niem. Erntedank — święto plonów — dożynki


Z nawyku zajrzeli do wielkiej stajni gdzie w osobnych przegrodach odpoczywało kilka koni, cztery robocze, dwa pełnokrwiste pod siodło i czarny dwulatek. Michael poklepał je po szerokich, mocnych zadach, rzucił po kłaku siana i poszedł w stronę murowanej obory oraz pomieszczeń chlewni, gdzie pochrząkiwało kilka wielkich świń tuczników oraz szalejąca gromadka różowych warchlaków. Wchodząc do obory zdziwiła ich ogromna ilość wielkich, tłustych, fioletowo — zielonych much obsiadających każde wolne miejsce. Takiej ilości wstrętnych much w swoim życiu jeszcze nie widzieli. Skąd mogli wiedzieć o pędzących przez kraj jeźdźcach niosących zarazę?

— Rano jeszcze tego paskudztwa nie było! — odezwał się Kurt z przerażeniem w głosie spoglądając na kłębiące się rojowisko — To nie wróży nic dobrego.

— Co prawda, to prawda — poświadczył Jakob — Niech zaraz wszystko dokładnie spryskają wapnem, żeby nie przyniosło jakieś zarazy.

Splunęli od uroku. Kilka dni później w czwartek, Jakoba trzęsła zimnica, dzwonił zębami, nakryty pierzyną musiał wypić kubek gorącej herbaty na wypocenie, co tylko pogorszyło sprawę. Wieczorem miał bardzo wysoką temperaturę bolał go brzuch i nie był w stanie poruszać nogami. Przybyły lekarz był bezradny.

— Dawajcie mu dużo zimnej Kamillentee* — polecił stroskanej żonie. — Co może mu być, doktorze — spytała patrząc na cierpiącego męża.

— Jestem pewien, że to jakieś zatrucie. Chociaż? Przyjdę jutro rano — dodał wychodząc.

Jakob przeżył noc w gorączce a nad ranem, tuż przed wschodem słońca dopadła go nieubłagana, czarna śmierć.


* niem. Kamillentee — herbata rumiankowa


W czworakach gdzie mieszkały rodziny wyrobników, wszelkiej profesji rzemieślników oraz parobków z folwarku zaraza grasowała już od kilku dni lecz nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. W tych czasach umieranie było sprawą normalną, ludzie chorowali na różne choróbska i umierali nie wiedząc, co było przyczyną. W wiosce pod lasem, daleko od folwarku, zaraza zabrała z sobą kilkoro dzieci i dorosłych. Nie wybierała. W każdej chacie słychać lament i płacz.


Pogrzeb Jakoba był skromny, strach przed zarazą zatrzymywał ludzi w domach. Nad grobem tylko najbliższa rodzina, żona z trojgiem dorastających dzieci, kilku krewnych i przyjaciele. Wokoło grobu pokrytego naręczami kwiatów przedstawiciele rodzin wielkich właścicieli ziemskich pruskich Junkrów zasiedlających ziemię od Meklemburgii przez Wschodnie Prusy po daleki Niemen kultywujących swoją odrębność. Na wbitym w ziemię metalowym krzyżu drewniana tabliczka z wypalonym napisem:

LANDADEL
JAKOB MICHAEL KUNKEL
*1796? — † 1832

Najmłodszy z trojga synów, dwojga imion Michael — Jakob Kunkel* miał w dniu śmierci ojca dopiero siedem lat i pomimo szalejącej cholery zabierającej kolejne ofiary cieszył wspaniałym zdrowiem. Po kilku beztrosko spędzonych latach wyrósł na wysokiego, silnego młodzieńca o miłej, pociągłej twarzy, wysokim czole, niewielkich wydatnych ustach oraz jasnych kędzierzawych włosach opadających na wesołe, szaro niebieskie oczy. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w szkole edukacyjnej i gimnazjum w Lubece kończąc po czterech latach z wyróżnieniem oraz maturą w kieszeni. Cały okres edukacji spędził w bursie przyjeżdżając do domu w okresie zimowych wakacji i letnich zbiorów pomagając w pracy i wtedy zakasywał rękawy koszuli pomagając przy żniwach i omłotach. Wszędzie go pełno; na polu prowadził konie wprzęgnięte do wielkiej kosiarki kosząc łany zboża i wąsatej pszenicy, widziano go wnoszącego do spichrza korcowe worki wytrzepanego w młocarni ziarna, albo, co bardzo lubił, koszącego wilgotną po rosie trawę na nadrzecznych łąkach. Lubił ciężką pracę przy której wyładowywał nadmiar sił, a pomoc przy zbiorach traktował jak zabawę i fizyczne odprężenie. Nigdy nie zaznał codziennego trudu ciężkiej pracy rolnika, jednostajnego chodzenia za wołami w czasie wiosennej orki i modlitewnego sypania ziarna w czarną ziemię pachnącą chlebem. Od czasu śmierci ojca folwarkiem zarządzali starsi bracia, Walter, Bernt i matka Krystyna.


Społeczny statut, bardzo dobre wyniki w nauce, szczególnie zaś preferowana w pruskiej armi wspaniała postura, sprawiły, że bezproblemowo został przyjęty — oczywiście bez wiedzy matki — do elitarnej wojskowej szkoły kadetów w Plön*?

— Nie będę chodził za wolim ogonem — tłumaczył lamentującej matce — praca na roli nie dla mnie. Po drugie nie potrafiłbym usiedzieć na jednym miejscu. Proszę cię Mamo nie lamentuj, moje postanowienie jest nieodwołalne.

— Chłopcze, co powiedziałby ojciec? — wszelkimi sposobami starała go odwieść od powziętego postanowienia — Jedź do Berlina. Studiuj prawo, zostań rejentem, lekarzem lub adwokatem, ale nie wojsko!

— Adwokatem? Nie! To nie dla mnie. Nie potrafię kłamać. A ojciec? — zastanowił się chwilę odpowiadając z uśmiechem — Powiedziałby; Idź synu. W rodzinie nie mieliśmy żołnierza, Armia to przyszłość Prus i właśnie ciebie potrzebuje.

— Widzę, że nie odwiodę cię od powziętej decyzji — nie oponowała — lecz, co z folwarkiem?

— Nie odwiedziesz. Armia to moje powołanie. Powinnaś to zrozumieć. Kocham wojsko oraz związane ze służbą ryzyko i będę mógł stanowić o sobie.

— O sobie!? Wojsko to przecież nic innego jak podporządkowanie i rozkazy.

— Ja nie będę zwykłym żołnierzem! Możesz być spokojna — uśmiechnął przytulając matkę do szerokiej piersi. Pogłaskała go spracowaną ręką po kędzierzawych włosach.

— Lecz, co z folwarkiem? — ponowiła pytanie.

— Folwarkiem? — odpowiedział pytaniem na pytanie — Pozostał przecież Bernt i Walter. Są starsi. Dadzą sobie wspaniale radę beze mnie. Aha! Walter zamierza się żenić. Za kilka lat będą dodatkowe ręce do pracy.

Wiele było prawdy w jego słowach. Pracę na roli uważał za ciężką, brudną, niewdzięczną przede wszystkim za monotonną.


* Landadel — ziemianin.

* tyczyło Korpusu Kadetów w Plön do której, cesarskim dekretem, przyjmowano młodzież z mniej zamożnych szlacheckich i ziemiańskich domów.

*

Ambicja, temperament i trudny charakter, stanowiły podstawę jego kolejnych awansów. W czasie wojny prusko — francuskiej mając niewiele ponad czterdzieści lat dowodził regimentem kawalerii Grafa Karla A. von Büllow* w stopniu pułkownika (?) w armii cesarza Wilhelma I. Kilka lat później otrzymał wiadomość o śmierci Matki, rok później, także średniego z braci, problemach z folwarkiem i zadłużeniach. Gospodarstwo zaczęło finansowo podupadać przestało być rentowne, ponadto folwark był zadłużony przez Waltera który nie potrafił zarządzać olbrzymim majątkiem jak jego zmarły brat. Michaelowi nie pozostała żadna alternatywa, należało pospłacać zadłużenia i sprzedać rodzinny folwark z czystą hipoteką. Zmuszony zaistniałą sytuacją, postanowił szukać miejsca gdzie po zakończeniu służby osiądzie na stałe i założy rodzinę. Słowo do słowa, Karl von Büllow* posiadający część swoich zaniedbanych finansowo dóbr w Plessau* nieopodal Grudziądza postanowił namówić Michaela do przyjęcia ich w zarządzanie.

— W tamtych stronach jest wiele opuszczonych folwarków, piękne okolice, lasy i ziemi ile dusza zapragnie. Rozejrzyj się będziemy sąsiadami przez miedzę.

— Miło z pana strony, generale. Dziękuję za zainteresowanie moją nieciekawą sytuacją.

Nie ukrywam, nie poradziłbym sobie z problemem, a pańska oferta w mojej sytuacji wiele zmienia, lecz proszę mi odpowiedzieć; dlaczego właśnie ja?

— Jesteś wspaniałym oficerem i lubię ciebie Michael i nie ukrywam jesteś dla mnie odpowiednią osobą której mogę zaufać, i oddać w zarząd upadający majątek. Znajdujemy się w podobnej sytuacji.

— Pan?

— Nie należę do wyjątków. Więc?

— Za rok odchodzę z armii Jego Kaizerowskiej Mości wtedy będę mógł sobą dysponować przyjmując zarządzanie pańskim folwarkiem, panie generale, lecz muszę także pomyśleć, o sobie…

— Znaleźć dla siebie w pobliżu folwark… — generał wszedł w słowo — I żonę która dojrzy waszego dobra, ażeby nie zmarniało.

— Właśnie — przytaknął Michael bez przekonania lecz z uśmiechem.

— Rozpocznij poszukiwania poniżej Graudenz po lewej stronie Wisły — poradził generał — Znam te strony. Kraj niezbyt zasiedlony, ludność mieszana, trafiają się stare ziemiańskie i szlacheckie rodziny z polskim rodowodem. Bieda to, ale głowy trzymają wyżej chmur.

Honorny i trudny naród, chociaż nie ukrywam, bardziej gościnny od naszych bambrów.

Bywałem tam na polowaniach szczególnie mogą podobać się okoliczne lasy nad Schwarze Wasser* w stronę Tuchol* i dalej w stronę Prus Wschodnich. Pełno w nich łownej zwierzyny, przeważają dziki i jelenie, i żubra można trafić.


* Karl. A. Bülow — Pruski General Kawalerii (1834 — 1907)

* Plessau — siedlisko Pleśno k/ Świecia

* Schwarze Wasser — rzeka Czarna Woda ( Wda )


Po kilku wyjazdach z przyjaciółmi w okolice Graudenz znalazł, swoim zdaniem odpowiednie miejsce, leżący niedaleko Laskowitz nieobciążony hipoteką, wielki podupadający folwark Hirtentäschelkraut Felder* sąsiadujący przez jezioro Bielskie z ziemiami znamienitej szlacheckiej rodziny Czapskich posiadających rodową siedzibę w Sartowicach nad Wisłą, oraz niedalekim Bąkowie. Kilkanaście wiorst na zachód od Taszewskich Pól po przeciwnej stronie Wdy rozciągały się ziemie i folwarki von Büllowów. Wybrany przez Michaela folwark w Taszewskich Polach graniczył przez miedzę oraz jezioro z folwarkiem w niedalekim Jeschau*, który w przyszłości będzie rodową siedzibą jego starszego syna, Michała któremu w odróżnieniu do ojca nadano przydomek Mały, chociaż do małych się nie zaliczał. Wprost przeciwnie.


* niem. Hirtentäschelkraut Felder — Taszewskie Pole k/ Świecia

* niem. Jeschau — Jeżewo


Kilka lat po wojnie francusko — pruskiej protoplasta rodziny Kunkelów prapradziad Michael, mając niecałe pięćdziesiąt lat opuścił armię* osiadając na zakupionym od fikusa folwarku w Taszewskich Polach. Nie mając zbyt wiele pojęcia o pracy na roli, został ziemianinem jak jego ojciec, rozpoczynając nowy, trudny etap życia. Praca nie była dla niego żadną nowością, ale systematyczne wdrażenie do codziennych obowiązków stanowiło męczarnię. Folwark był zaniedbany, gospodarskie budynki w większości zniszczone należało wyburzyć w ich miejsce wybudować nowe. Folwark nie mógł także spełniać swojej funkcji bez gospodarskiego inwentarza, trzody, bydła i koni nie wspomnieć o drobiu, psach i kotach, które przylezą same i zadomowią na stałe.

***

Zniszczone, chylące się ku ziemi, miejscami podparte drągowiną gospodarskie budynki otaczały wielki wybrukowany polnymi kamieniami prostokątny majdan z kamienną cembrowiną studni zadaszonej spadzistym daszkiem z dębowych klepek. Na spękanym drewnianym kołowrocie kołysał się przerdzewiały łańcuch z zaczepionym wiadrem z wyschniętych klepek pokrytych zielenią porostów. Północną granicę majdanu za którym wielki zdziczały i umierający z tęsknoty sad ograniczała podparta sosnową drągowiną otwarta na przestrzał olbrzymia drewniana stodoła o nadwątlonych ścianach pozbawionych wrót wyrwanych z zawiasów oraz zapadniętym dachem. Przez rozeschnięte deski ścian hulały wszystkie wiatry świata wznosząc tumany zbożowego pyłu i piasku. Z każdego kąta wielkiego gospodarstwa wyzierała bieda i smutek i nawet drepczące po majdanie bezpańskie kury nie miały się czym pożywić. Zadowolony z życia był tylko siedzący na stercie próchniejącego drewna, brunatnoszary, stary tłusty kocur wodzący przymrożonymi zielonymi ślepiami za chodzącym Michałem. Przed wrotami stodoły leżał wielki zardzewiały kierat straszący wyłamanymi zębami przekładni i złamanym dyszlem wytyczającym średnicę wielkiego kręgu wydeptanego przez chodzącego w kieracie konia.


— W co się wpakowałem? — mruczał do siebie chodząc po pachnących pleśnią zakamarkach w towarzystwie dwóch przyjaciół z wojska Jurgena i Arnolda, oraz sądowego komornika z Graudenz* trzymającego w ręku wielką księgę meldunków i miejscowego sołtysa z pękiem kluczy w ręku.

— Spisuję wszelkie uwagi panie pułkowniku — nadskakiwał usłużnie komornik notując w wielkiej księdze spostrzeżenia oraz uwagi dodając spiesznie, że urząd jest w stanie poważnie obniżyć cenę biorąc pod uwagę fakt, że od czasu opuszczenia folwarku przez poprzedniego właściciela minęło kilka lat i nie potrzeba oka rzeczoznawcy, ażeby nie zauważyć postępującej dewastacji, tętniącego kiedyś życiem, folwarku.

— Bardzo dobrze panie komorniku — przytakiwał Jurgen ze złośliwym uśmiechem — bardzo dobrze. Możliwe, że dojdziemy do ciekawej konkluzji…

— I fiskus dopłaci do twojego folwarku — wtrącił Arnold.

— Większość gospodarskich budowli należy wyburzyć — stwierdził Michael — Nie nadają się do użytku, a nakazem chwili jest wyremontować dworek, przecież gdzieś trzeba mieszkać — dodał spoglądając na dziurawy dach.


* niem. Graudenz — Grudziądz


Należało przyznać, że w odróżnieniu od pozostałych budowli, niewielki murowany dworek z dwuspadowym dachem pokrytym wystrzępioną słomianą strzechą sprawiał z zewnątrz pozytywne wrażenie i chociaż straszył pustymi oczodołami okien, wyrwanymi z ram okiennicami, wyglądał, jak na swoje podeszłe lata zupełnie przyzwoicie. Na kalenicy dachu widoczne resztki bocianiego gniazda poznaczonego zwapnionymi śladami odchodów. Z dachu chałupy, nazywanej przez Michała dworkiem, sterczały dwa kominy z czerwonej cegły pozbawione zwieńczeń oraz widocznymi ubytkami zwietrzałej przez lata zaprawy.

— Będziesz musiał wymienić kilka legarów — stwierdził Arnold — Zerwać pokrycie dachu, naprawić wszystkie okna…

— Wstawić nowe ościeżnice — dodawał Jurgen — drzwi ledwo się trzymają na zawiasach.

— Michał gdzie podziały się drzwi? — żartowali utwierdzając przyjaciela w podjęciu właściwej męskiej decyzji kupienia zrujnowanego gospodarstwa.

Jurgen, wskazując na cztery sękate kolumny podtrzymujące daszek podcienia, stwierdził, że tylko one, pomimo kilku widocznych, nieistotnych spękań i rys, nie wymagają naprawy.

— Ciekawe co zastaniemy wewnątrz? — dodał sołtys — Nigdy tam nie zaglądałem. Proszę! Oto klucze.

— Niech otworzy! — polecił Jurgen — To wy, sołtysie jesteście tutaj gospodarzem.

— Zobaczymy, co zastaniemy? — mruknął Michael popychając skrzypiące drzwi.

Wnętrze dworku powitało ich pomimo słonecznego dnia, półmrokiem, piskiem zadomowionych jasnobrązowych łasic oraz zbutwiałym zapachem drewna. Wewnątrz żadnego śladu wilgoci ani szarego nalotu grzybów pleśniaków w powietrzu unosił się jeszcze ułudny, delikatny zapach wysuszonych na pył miotełek ziół po których żadnego śladu.

— Masz dzikich lokatorów — odezwał się Jurgen wskazując siedzącą na belkowaniu gromadkę małych, krwiożerczych drapieżników.

— Ale bardzo pożytecznych — stwierdził sołtys — Należy je tylko oswoić. Ich obecność wskazuje na brak myszy w spichrzu i kretów w sadzie.

— Który nie istnieje — zaśmiał się Arnold.

— Pomyślę i o tym. Zobaczmy pozostałe komory.

Pobieżnie obejrzeli trzy niewielkie zaśmiecone pomieszczenia na parterze, przestronną kuchnię z okopconym okapem nad wielkim piecem z zapadniętym paleniskiem i duchówką do pieczenia chleba. Gościnny pokój można było z dużą dozą wyobraźni nazwać salonem, oświetlały cztery okna, dwa spoglądały na południe, pozostałe witały i żegnały codzienne wschody i zachody słońca. W północnym narożniku niewielkiego salonu największego pomieszczenia w dwornicy podpartego w narożnikach rzeźbionymi słupami ze stropem wspartym na grubych krokwiach rozpychał się wielki brzuchaty piec z zielonych kafli

— Proszę zaznaczyć w swojej mądrej księdze, że brakuje schodów na strych.

— Oczywiście! — potwierdził komornik wpisując uwagę.

— Zaraz każę przynieść drabinę — wtrącił sołtys szykując do wyjścia.

— Bez pośpiechu — wstrzymał go Michael — Idziemy obejrzeć stajnię.

Obszerną, o dziwo w dobrym stanie, murowaną stajnię z pruskiej cegły przedzielała szeroka ścieżka wysypana drobnym piaskiem wzdłuż której pojedyncze boksy dla koni. W dwóch brakowało furtek, żłobów i drabinek na siano, lecz nadawały się do zasiedlenia. W tylnej części oddzielonej gankiem znajdowało się wielkie zagracone pomieszczenie gospodarskie z rzuconymi pod ścianami spękanymi korytami do ziarna, bielone ściany podpierały krzywe drabinki na siano, rozpadające stojaki na potrzebne w stajni narzędzia zalegały zniszczoną podłogę z klepek. Pomiędzy stertą potrzebnych i mniej potrzebnych rupieci stała dobrze utrzymana dwukonna bryczka pozbawiona dyszla i jednego z tylnych kół.

— Nawet w dobrym stanie — stwierdził Arnold po odrzuceniu rupieci — Kowal dorobi brakujące detale, drewniane części pokryje pokostem i bryczka jak nowa.

— W sam raz aby pojechać do ślubu, Michael? — żartowali.

— Jest wystarczająco dużo miejsca dla roboczych Oldenburgów* i mojego Trefla — wtrącił Michael zmieniając niewygodny dla siebie temat.

Trefla, czarnego fryzyjskiego ogiera o obfitej kędzierzawej grzywie i długim ogonie sięgającym pęcin, wygrał w karty od młodego porucznika Otto von Gräbnera z Lautenburga* z Prus Wschodnich. Pobuszowali w stajni i oborach przeszli majdan, pobieżnie obejrzeli dziczejący sad, właściwie to, co jeszcze z niego pozostało, grzęznąc po kolana w mchach i wysokiej trawie obeszli wielki staw zarośnięty żabiściekiem, obsypany drobnymi żółtymi kwiatami, których nazwy nie znali, kwitnącym tatarakiem oraz splątany badylami oczeretów wśród których gniazdowały czarne łyski i dzikie kaczki krzyżówki.

— Jestem zdecydowany — poinformował komornika po zakończeniu obchodu — Pod jednym warunkiem…

— Rozumiem! Cena! — wszedł mu w słowo komornik zamykając księgę — Przygotujemy dokumenty i oczekujemy pana pułkownika za dwa tygodnie u rejenta.

— Proszę nie przerywać! Tutaj nie rozmawiamy, o pieniądzach — żachnął się Michael — Przed podpisaniem aktu kupna proszę zarządzić ponowne oznakowanie granicznych miedz, ażeby nie dopuścić do ewentualnych roszczeń sąsiadów i nieporozumień — dodał.

— Przepraszam pana, pułkowniku — z przerażeniem w głosie sapnął przedstawiciel grodzkiego sądu — Samej uprawnej ziemi jest ponad dwa tysiące hektarów. Do tego dochodzą lasy i jezioro? Nie damy rady w tak krótkim czasie.


* niem. Lautenburg — dzisiaj Lidzbark Warm.

* rasa ciężkich koni roboczych


Mijały dni i miesiące, Michael nie potrafił się wdrożyć do nowych i trudnych obowiązków, połączenie wojskowej służby z doglądaniem kupionego folwarku, co z biegiem czasu stało się zbyt kłopotliwe kolidując ze służbowymi obowiązkami, postanowił więc poszukać zarządcy, który przejmie ciężar codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem folwarku. Pomyślał także, co wydawało się najlepszym rozwiązaniem w jego sytuacji, o towarzyszce życia, aby na stałe osiąść w Taszewskich Polach i założyć rodzinę. Co dwa miesiące, wykorzystując dni wolne od służby wpadał na jeden dzień z przyjaciółmi do Taszewskich Pól dokonując krótkiej inspekcji prowadzonych w folwarku prac, lecz wszystko w myśl przysłowia; — pańskie oko konia tuczy — szło kulawo i opieszale. W miejscu zwalonych ścian i dachu starej stodoły poniewierała się sterta desek, opieszale stawiano konstrukcje nowej obszerniejszej stodoły z dwoma szerokimi dwuskrzydłowymi wrotami i utwardzonym klepisku. Sprzed wrót zniknął przerdzewiały kierat ze złamanym dyszlem zastąpiony innym, o nowoczesnej przekładni. W miejscu chylącego do ziemi drewnianego ptasznika* stawiono nowy z myślą o zasiedleniu gołębiami pocztowymi sprowadzonymi z Belgii*. W stojącej pośrodku majdanu zadaszonej studni nie wymieniono jeszcze przegniłego kołowrotu z łańcuchem, zniknęło rozpadające się dębowe wiadro. Z dachu dworku zdjęto zmurszałe słomiane pokrycie wymieniono kilka słabszych krokwi poznaczonych bytnością korników, lecz na połowę dachu zabrakło trzciny.

— Musimy poczekać do zimy — tłumaczył majster budowniczy.

— Jak to? Do zimy? — spytał zdziwiony będąc dyletantem w temacie ciesiołka.

— Trzcinę można ciąć tylko z lodu, panie pułkowniku — tłumaczył cieśla — Zimą trzcina jest sucha, odpowiednio sztywna i nadaje do cięcia. Właściwie do koszenia.

— To tylko kilka miesięcy, czy nie tak?

— To prawda — odpowiedział majster.

— Ale przed zimą, według kolejności pór roku, powinna nadejść jesień?

— Oczywiście! — odpowiada majster nie zdając sobie sprawy dokąd go prowadzą.

— I deszcze? A dom bez dachu, panie majster. I, co wtedy?

— Nakryjemy łatami* i zabezpieczymy przed zmiennościami aury — przyrzekł majster — Kropla wody nie przeleci. Moja w tym głowa.

— Więc do roboty! Tylko z życiem — warknął Jurgen — Dla twojego dobra, chłopie… I twojej głowy.

— Nie ma mowy, o zamieszkaniu przed zimą — stwierdził Michael.

— Wewnątrz jeszcze wiele do roboty, chociaż podłogi już gotowe. Najpierw należy wyremontować kuchnię, oraz zbudować nowe schody na strych — tłumaczył majster — Na strychu graciarnia, panie pułkowniku. Jakieś stare skrzynie, dębowa komoda i rupiecie. Co z tym zrobić?

— Zostawić i nie ruszać. Sam przejrzę i zadecyduję — postanowił — Może znajdziemy coś ciekawego.

— Michael! — wtrącił Arnold przyglądając się krytycznie odkrytej więźbie dachu — Po jakie licho trzcina, albo słoma? Po jakimś czasie słoma zgnije i zacznie przeciekać.

— Więc? Masz pomysł? — spytał zaintrygowany.

— Dach pokryjesz dachówką — zaproponował Arnold — Prace przy dworku można zakończyć jeszcze w tym roku i możesz zamieszkać pod solidnym dachem.

— Świetny pomysł — przytaknął majster — ale dachówki trzeba sprowadzić z Danzig.

— Dobrze położona dachówka wytrzyma wszelkie zmienności aury — stwierdził Jurgen — Nie zgnije i nie wystrzępi jej wichura. Najważniejsze nie strawi ogień. Same plusy mój drogi przyjacielu. Kładź dachówkę.

— Pod takim dachem będziesz mógł spokojnie spać — wtrącił Arnold.

— Dach pokrywamy dachówką panie majster — postanowił — Tym razem zastosuję się do waszych rad. Obym tylko na tym dobrze wyszedł — dodał z uśmiechem.

Po każdej wizycie wyjeżdżał z folwarku wściekły z silnym postanowieniem znalezienia zarządcy który dojrzy prac w polu, pogoni opieszałych parobków i zaopiekuje folwarkiem.

— Zarządca? To także nie jest wyjście — tłumaczyli przyjaciele.

— Musisz być na miejscu, Michael — stwierdził Jurgen autorytatywnie.

— Inaczej zmarnujesz majątek i stracisz zainwestowane pieniądze — wtrącił Arnold jedyny życiowy utracjusz z grona przyjaciół.

— Najlepiej poszukaj sobie żony — skomentowali jednogłośnie.

Majster dotrzymał słowa kończąc w kwietniu prace wewnątrz i dworek był przygotowany do zamieszkania. Szerokie, wygodne schody bez barierki prowadziły na czysto wysprzątane poddasze. Pod skośnym dachem dwie stare skrzynie, komoda i wielki dębowy stół. Majster pokrył dach sprowadzoną z Gdańska, czerwoną dachówką, wstawił nowe okiennice i wejściowe drzwi, ponadto wzmocnił stare słupy podtrzymujące daszek podcienia, wyremontował prowadzące na ganek koślawe schodki. Odnowiony dworek jak na podeszłe lata prezentował się zupełnie przyzwoicie.

— Należy pomalować drzwi i okiennice — stwierdził Michael zadowolony z zakończenia prac — później zabierzemy się za stodołę, stawimy wrota i skończymy z tym bałaganem.

— Malarz będzie pojutrze. Proszę mu udzielić wskazówek, co i jak ma pomalować.

— Ja? Ja mam go pouczać? Nie mam najmniejszego pojęcia o pędzlach i farbach.

— Nie w tym rzecz, panie pułkowniku — tłumaczyć majster — Tutejsi ziemianie malują tradycyjnymi kolorami, wzorami kwiatów i roślin, przeważają motywy ludowe. Dominuje czerwień, zieleń i błękit.

— Najrozsądniej będzie pozostawić mu wolny wybór — stwierdził Michael — Niech maluje i nie zapaćka ścian. Aha! Nie zapomnijcie zamocować na dachu koła od wozu pod nowe gniazdo dla bociana.

— Na pewno nie zapomnę, panie pułkowniku — odpowiedział majster z wiele mówiącym uśmiechem — Bocian, według ludowych wierzeń, przynosi nie tylko szczęście, chroni dom od pożaru, chociaż w ludowych opowieściach trafiają się wątki, że źle traktowany, albo przeganiany, potrafi przynieść w dziobie palącą żagiew i podpalić dom.

— Bocian będzie w tym miejscu bardzo potrzebny — stwierdził Arnold.

— Tylko nie przesadzaj Michałku.

— Najwyżej czworaczki — kpili widząc jego zakłopotany uśmiech.

Dworek zasiedlił w maju przywożąc na dwóch lorach* swój żołnierski dobytek, obite wymyślnymi sztabami skrzynie wypchane bielizną, jedną ze zbiorem książek, szafy i kompletne wyposażenie gabinetu. Po kilkunastu dniach zagospodarował wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem strychu. Największą z izb ogrzewaną kaflowym piecem przeznaczył na pokój gościnny, najmniejszą na stryszku na przytulny gabinet do pracy i odpoczynku.

— Potrzeba gospodyni — stwierdził przybyły z kurtuazyjną wizytą wójt pruskiej gminy, Gonder, oglądając kawalerskie gospodarstwo — Bez babskiej ręki żadna kura się nie uchowa. Mam na widoku dwie robotne dziewczyny. Czy pozwoli pan pułkownik je przysłać? Kiedy? Może być nawet dzisiaj. Jutro! Dobrze.

— A pan z czym przyszedł, wójcie? — spytał zaciekawiony niespodziewaną wizytą administracyjnego przedstawiciela jego kajzerowskiej mości.

— Przygoniło mnie załatwienie kilku papierkowych spraw. Drobiazg. Ponadto, nie będę ukrywał, ciekawość poznania nowego dziedzica — uśmiechnął się podkręcając ‘kajzerowski’ wąs.

— Miło mi — skomentował nowy dziedzic Taszewskich Pól — W przyszłym tygodniu zapraszam… oczywiście z małżonką na oficjalne przejęcie folwarku.

Michael objeżdżąc konno okoliczne wioski i siedliskach odwiedzał nowych sąsiadów z którymi przyjdzie mu spędzić resztę życia, zajeżdżał do sąsiednich wiosek, spotykał z sołtysami, zajechał do Jeżewa zaznajomić z proboszczem swojej parafii, księdzem dziekanem Łakomskim* w jego nowo odbudowanym kościele Świętej Trójcy. Zapraszano go do domów ziemiańskich rodzin zainteresowanych poznaniem nowego sąsiada. Zainteresowanie wzrosło, gdy sąsiad okazał się przystojnym i bogatym kawalerem — starym bo starym — lecz kawalerem i pruskim oficerem. Często, może zbyt często, odwiedzał dworek Czapskich w Sartowicach, gdzie spotkał miłość swojego życia, młodziutką Josefinę de La Hutten*. wnuczkę Dietrycha von Hutten będącego potomkiem hugenotów ocalałych po rzezi w nocy Świętego Bartłomieja, którzy szukając schronienia w innych, bardziej tolerancyjnych krajach Europy trafili na ziemie leżące pomiędzy Wisłą i Wdą. Na pogranicze Kaszub i Kociewia. Michael musiał być bardzo dobrą partią dla podupadającej ziemiańskiej rodziny, więc nie zwlekano ze ślubem i Taszewskie Pole otrzymało swoją Panią.


* ptasznik — usytuowany na wysokim słupie gołębnik

* białobrązowe gołębie pocztowe tzw. brukselskie

* nieheblowane, deski

* założycielem rodu von Huttenów był Dietrich von Hutten

* von Hutten — Czapscy — właściciele Sartowic, Bąkowa i Topoli

* lora — rodzaj wozu platformy do przewożenia towarów

* dziekan Łakomski postać autentyczna


Przez kraj przetoczyły się wojny, rewolucje, pożogi, słyszano o wielkiej wojnie na Krymie, niepokojach w całej ówczesnej Europie, wojnie Rosji z Japonią, lecz grzmoty armat nie dochodziły do schowanego w lasach folwarku. Michael kończąc wojskową służbę osiadł w Taszewskim Polu oddając pracy na roli. Pierwszemu z synów Michała i Josefiny, który niecierpliwy jak jego ojciec, przyszedł na świat krótko po hucznym i wystawnym weselu nie czekając przepisowego czasu, nadano dwa imiona po dziadku i ojcu nazywając w odróżnieniu od ojca Małym Michałem. Zgodnie z panującą w tych stronach tradycją, Rodzina Huttenów zasadziła drzewko dębu. Michał został ojcem, więc w myśl zasady powinien się ustatkować lecz nic na takie postępowanie nie wskazywało. Pomimo upływu lat nie zmienił swoich przyzwyczajeń, nadal był niecierpliwy pełen wewnętrznego niepokoju, zawsze w pogoni za czymś nowym, wartym poznania, czy posiadania. Największą miłością jego życia była bezdyskusyjnie, żona Josefina spoglądająca przez palce na jego drugą miłość, rasowe konie. Zakończenie służby w armii było dla niego, chociaż się do tego nie przyznawał, osobistą klęską. Od czasu opuszczenia armii nie splamił się żadną fizyczną pracą, czego odstępstwem od zasady była pomoc w okresie żniw i omłotów, gdy zakasywał rękawy koszuli pomagając przy pracy na swój sposób… wnosząc do spichrza korcowe* worki mąki czy wymłuconego ziarna. Pracą nazywał konną jazdę po polach, polowanie w kręgu przyjaciół oraz odwiedzanie sąsiadów w towarzystwie pięknej żony. Nie mając odpowiedniego zajęcia zamykał w gabinecie, zapadał w marazm i wtedy nie podchodź; — Nudzę się — mawiał do młodej żony i dosiadając ulubionego Trefla znikał na nieokreślony czas odwiedzając końskie targi i nowo poznanych ziemian.


* korzec pszenicy ważył ca. 100 kg.


Ciężar pracy i wychowania małego Michała spoczywał na barkach delikatnej, rozpieszczonej Josefiny która wbrew pozorom posiadała zmysł praktyczny i organizacyjny potrafiąc mądrze zarządzać powiększając ich dobro. Nie pytając Michała o zgodę wyburzała stare, ledwo trzymające się na zmurszałej zaprawie, chlewy, szopy i kurniki, unowocześniała folwark decydując na budowę stolarni oraz wodnego młyna.

— Sami będziemy mielić nasze zboże — tłumaczyła — młyn nie będzie w pełni obciążony możemy na tym zarobić przyjmując zboże od okolicznych gburów. Dla nich młyn pod bokiem dla nas zarobek.

Mijały lata, Mały Michał rósł, Duży Michał, o dziwo zaczynał się temperować, nie wiadomo, czemu należało to zawdzięczać, wiekowi czy staraniom żony. Przebywał częściej w domu aniżeli w lesie, końskich targach, o dziwo, doglądał gospodarskich robót i prac w polu, a gdy na świat przyszedł kolejny Kunkel, otrzymując imiona dziadka, Jakob — Michael, przestał się nudzić i wybywać z domu.

— Mamy dwójkę chłopców. Co myślisz o dziewczynce? — droczyła się Josefina.

— Fini — nazywał żonę zdrobnieniem — Mój Boże! Kobieto! Zastanów się, co mówisz. Dziewczyna? Potrzebujemy rąk do pracy. Jaki pożytek z dziewczyny? Dziewczyna podrośnie, pójdzie do miasta do szkół. Później posag. Nie! Nie oddam ziemi jakiemuś fircykowi. Zbyt ciężko na nią zapracowałem. Zbyt wiele włożyłem pieniędzy, własnego potu i krwawicy.

Umilkł widząc jej wesoły kpiący uśmiech. Nigdy więcej nie poruszała tego tematu. Od czasu do czasu zabierał żonę i obydwu malców na przeciwny brzeg Czarnej Wody obejrzeć wielkie pola szumiącego zboża i należące do Bülowów zabudowania folwarku, który rodzina Bülow zdecydowała się sprzedać. Czasy były niespokojne, znowu prorokowano wojnę, gotówka w ręku pewniejsza niż leżące po lasach i ugorach wioski mogące pójść z dymem, albo na zawsze przejść w obce ręce. Wtedy, ni ziemi, ni gotówki.


Obydwaj bracia, starszy Michał i młodszy Jakob, wyrastali na krzepkich parobków, starszy potrafił już powozić bryczką w cztery konie, co nie było łatwe nawet dla dorosłego parobka, co dopiero dla podrostka, Jakob uczył się orać. Pomagali w gospodarstwie na ile wystarczało im sił, lecz z nauką byli na bakier. Wśród okolicznych gospodarzy krążyła plotka ośmieszająca i obwiniająca ojca mającego negatywny udział w edukacji obydwu synów i było w tym wiele prawdy. Ojciec gonił ich do roboty jak parobków, co było powodem braku czasu na naukę w domu. Synowie nie poszli do liceum w pobliskim Świeciu zostając rolnikami jak ich pradziadek i dziadek. Josefina i dziadkowie byli niepocieszeni.

— Niech pracują. Muszą poznać co znaczy ciężka praca — tłumaczył Michał — pracują przecież dla siebie. Tyle ziemi i wszystko dla nich. Może nawet pomnożą majątek?. Mało tutaj okolicznych ziemiańskich dziewczyn, które wniosą posag przy ożenku? Czym brzydsza tym wnosi więcej?

— Michaś!? Jak możesz? — karciła go żona — Chciałbyś mieć brzydką synową? Może chciałeś powiedzieć, że i ja byłam brzydka?

— Broń Boże! — z przestrachem zażegnał wiszącą w powietrzu kłótnię — Byłaś, przepraszam, jesteś nadal piękna. Nawet piękniejsza niż wtedy.

— To jednak byłam brzydka? Sam to poświadczasz — droczyła się doprowadzając go do białej gorączki — To jak z tym posagiem?. Było zbyt dużo, czy za mało? No powiedz.

— Masz rację, nasi synowie powinni mieć mądre, ładne i posażne żony.

Zanosili się śmiechem snując dalekosiężne plany związane z dziećmi i Taszewskim Polem, jednak życie potrafi płatać figle. Synowie wyrastali na chwackich parobków, a kandydatek do powiększenia stanu posiadania, czyli rąk do pracy, jak nie widać, tak nie widać. Rodzice większości kandydatek na ewentualne narzeczone, uważali, że za wysokie progi, ale progi folwarku Kunkelów były tak samo wykoślawione jak większość pozostałych w okolicy. Sprawa była w istocie prozaiczna; dziedzic nie był swój, czyli nie był, ani Kociewiakiem, ani Kaszubem, lecz jak powszechnie nazywali go okoliczni autochtoni — przywłoką z innych stron — ponadto Prusak*. Jednakże chęć skoligacenia z bogatą rodziną przeważyła nad lokalnymi uprzedzeniami i w kościele św. Trójcy* w Jeżewie odbył się pierwszy ślub w rodzinie. Starszy z braci, mały Michał, wprowadził na Taszewskie Pole żonę z biednej rodziny Kuchcińskich, która oprócz widocznej już ciąży nie wniosła żadnego posagu. Prorokowano dziewczynkę. Był chłopiec. Bronisław.

Kilka miesięcy po ślubie, mały Michał otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej. Żonę i syna zostawił pod opieką rodziców i zniknął na trzy lata w koszarach regimentu pionierów w Toruniu*.


* z XIV w.

* Toruń — Thorn

* Prusakami nazywano wszystkich osiedleńców.


W tym czasie rodzina Hutten — Czapski doprowadzona do upadku przez niegospodarne rządzenie i panujący kryzys, postanowiła sprzedać to, co pozostało z olbrzymiej kiedyś rodzinnej fortuny. Sprzedali wszystko na pniu. Krótko przed żniwami pod pałacyk Czapskich zajechały dwie czarne limuzyny. Akt notarialny spisano na miejscu i bez zbędnych komplikacji. Majątek przeszedł w ręce rodziny Grafa von Schwerin* pozostając w ich posiadaniu do końca II wojny światowej.


* von Schwerin został stracony za udział w zamachu na Hitlera

* wnuk i potomkowie von Schwerina mieszkają w rodowej posiadłości w Leonbergu, Niemcy


Jednym ze świadków niezbyt przyjemnej transakcji był Michael.

— Nie należało do przyjemnych, gdy twoja rodzina z uwagi na panujący na świecie kryzys oraz niegospodarność zmuszona zostaje do sprzedania ojcowizny.

— Trudno się z tym pogodzić — przyznała rację — Niestety coraz więcej ziemi przechodzi w obce ręce. Mamy nowych sąsiadów Michasiu. Na pewno nas zaproszą?

— Już jesteśmy zaproszeni. Kiedy? Za dwa tygodnie. Wiesz Fini ja nigdy nie pozwolę sprzedać naszej ziemi. Nigdy! — był zły — Choćby przyszły złe czasy…

— Teraz także mamy złe czasy — wtrąciła Josefina.

— Zgadzam się z tobą lecz mogą nadejść jeszcze gorsze — prorokował — Zabronię moim synom sprzedawać ziemię, ale gdyby miało do tego dojść, zamiast sprzedawać niech pozostawią ją odłogiem, rekultywować zawsze można, kupić, prawie niemożliwe.

— Nieuprawiana ziemia umiera, Michasiu — przypominała Josefina.

— A bez ziemi? Bez ziemi umiera rodzina i upada kraj — dodał Michał — powróćmy do historii wojen. Najeźdźca wpierw zabierał ziemię, wysiedlał rdzennych mieszkańców, następowała okupacja i podporządkowanie najeźdźcy. Kraj stracił zależność, ludzie poczucie narodowej spójni, ponieważ oderwano ich od korzeni, moja droga. Od ziemi.

— Oby do tego nie doszło — westchnęła.

Duży Michał — senior powiększającej się rodziny w dalszym ciągu nie przejawiał najmniejszej ochoty do ciężkiej pracy pozostawiając żonie zarządzanie folwarkiem, gonił synów do roboty jak zwykłych parobków, co doprowadziło w efekcie do rodzinnego konfliktu. Rozłam w rodzinie nie musiał należeć do cichych, ani spokojnych, gdyż obydwaj bracia wspominali go jeszcze przez wiele lat. Obrośnięty dodatkowymi historyjkami, jak drzewo bluszczem, przekazywany był kolejnym pokoleniom. Michał, starszy z braci, zakupił opuszczone gospodarstwo w Jeżewie — dla nikogo nie było tajemnicą kto wyłożył pieniądze — wychodząc z rodzinnego gniazda w Taszewskich Polach. Ojciec nie rozmawiał ze zbuntowanym synem do dnia swojej śmierci.

W Jeschau powstała nowa linia Konkelów. Mijały lata. Rodzili się i umierali, zmieniały się czasy, nastaje okres rządów Bismarcka, zwanego żelaznym kanclerzem, później nadeszły trudne lata światowego kryzysu. Nad Europą zbierały się ciężkie chmury zwiastujące światową burzę. Obydwaj bracia, Michael i Jakob, zostali powołani do służby, aby walczyć za Kajzera i Vaterland. Wojna ma to do siebie, że jednych nagradza i awansuje, drugim niszczy nie tylko zewnętrzną powłokę, lecz i zdrowie. Młodszy Jakob, dwukrotnie ranny, wraca do domu leczyć nadwątlone zdrowie, którego w pełni nie odzyskuje. Umiera w 1925 roku pozostawiając czterech synów. Najmłodszym był Florian. Duży Michał ciężko przeżył śmierć syna i udając, że nadal cieszy się dobrym zdrowiem, zajmował gospodarstwem, lecz żony nie oszukał. Odszedł spokojnie dwa lata po śmierci syna przeżywszy sto dwa lata i doczekując trzynaściorga wnuków. Przez całe życie unikał lekarzy nazywając ich konowałami lub szarlatanami.

— Wołałbym, żeby mnie leczył weterynarz — tłumaczył z uśmiechem na pogodnej twarzy — Ten zna się na koniach i wie, co człowiekowi dolega, przecież człowiek też koń, przez całe życie ciągnie wóz przeznaczenia.


Josefina, tęskniąc za swoim Michałem z którym przeżyła ponad sześćdziesiąt szczęśliwych lat, odeszła na spotkanie z mężem niespełna dwa lata później w wieku dziewięćdzięciudwóch lat.

Rozdział drugi
Zegarek z pozytywką

Jesus Christus spricht:

„Meinen Frieden gebe ich euch” Johannes 14.27


Przenikliwy głos gwizdków, krzyki feldfebli i rozkazy dowódców poderwały ich do kolejnego, piątego w tym dniu, kontrataku na bagnety. Nerwowo poprawiali podpinki spiczastych „pikielhaub”* pokrytych piaskowego koloru materiałem, nasadzali długi szpikulec bagnetu, zwanego wykałaczką do jelit, podciągali wysoko jak tylko możliwe pas z nieodłączną gazową maską. Brodząc w błocie zalegającym dna okopów pomagali sobie nawzajem podsadzając na przedpiersie okopu. Pędzili krzycząc, żeby zagłuszyć w sobie strach przed śmiercią, przez zoraną pociskami ziemię niczyją* potykając na wykrotach, wpadając w leje pełne podeszłej wody w stronę niewidocznego jeszcze wroga ukrytego w okopach chronionych zasiekami kolczastego drutu, kopułami bunkrów i stanowiskami Maximów* strzelających krzyżowym ogniem. Przed kwadransem — z łomotem pędzącego pociągu — przeleciała nad nimi w kierunku francuskich okopów nawała burzącego ognia setek armat po której nastała rozsądzająca czaszkę cisza gorsza od grzmotu dział i wybuchów granatów. Szli przez rozorane pociskami pole niczyjej ziemi wiedząc, że na przedpolu napotkają nietknięte zasieki kolczastego drutu, śmiercionośne serie pocisków i francuskich żołnierzy biegnących z nastawionymi bagnetami.


* niem. Pickelhaube — hełm zakończony długim szpicem

* tzw. Niemandsland — ziemia leżąca pomiędzy wrogimi liniami okopów

*od nazwiska konstr.: Maxim — karabin maszynowy chłodzony wodą używany jeszcze w II wojnie świat.


Obciążeni ekwipunkiem szli z trudem przez rozpaćkane, przeorane pociskami i poznaczone głębokimi zapadlinami błotniste pole. Szli szeroko rozciągniętą tyralierą szóstej kompani której z pełnego stanu pozostały dwa zdolne do walki plutony, osiemdziesięciu zmęczonych i głodnych żołnierzy, o zapadniętych, szczeciniastych twarzach odzwierciedlających widoczną rezygnację. Prawym skrzydłem najlepszej kompani starych doświadczonych piechurów, dowodził młody porucznik, rodem z Opola. Lewe skrzydło wspomagała wprowadzona niedawno do walki kompania „dzieciaków” złożona z roczników siedzących do niedawna w szkolnych ławkach. Wyrwano ich brutalnie z kręgu kochających rodzin i wrzucono w okopy, ponieważ byli potrzebni właśnie tutaj w tym miejscu i czasie. Miesiące walk, siedzenie w okopach, psychiczne zmęczenie, szczególnie brak codziennego kontaktu z bliskimi, zrobiły swoje. Kompania niedoświadczonych, nieobytych z wojną niedorostków, topniała z dnia na dzień. Z francuskich okopów wykwitły jasne rozbłyski karabinowych wystrzałów, pociski z głośnym pacnięciem podrywały fontanny błota i ziemi. Dołowały.

— Zaraz się wstrzelają — mruknął Jakob przyspieszając kroku.

— Trzeba skoczyć w jakiś lej — odezwał się idący obok kamerad* z ziemianki.

— Karl! — ostrzegł kolegę — Nie teraz!

Daleko za francuskimi okopami odezwała się salwami artyleria kładąc za nimi zaporowy ogień odcinający drogę odwrotu i wtedy zza „hiszpańskich kozłów” z płytkich strzeleckich transzei i umocnionych okopów wyszła, zamiast zmęczonych walkami kogucików*, angielska piechota w płaskich hełmach i wygodnych polowych mundurach uzbrojona w nowe karabiny z nasadzonym krótkim bagnetem.

— Mein Gott!

— Engländer!

Angielska piechota szła w takt muzyki kobz spokojnym, odmierzonym krokiem jak na defiladzie przed pałacem Buckingham. Strzelające seriami maximy zamilkły z obydwu stron nie padł żaden strzał. Przeciwnicy szli jakby umówieni na towarzyskie spotkanie, a nie śmiertelną walkę.


* niem. Kamerad — towarzysz

* potoczna nazwa francuskich żołnierzy


— Vorwards! Vorwards!

Kompanie poderwane krzykami oficerów i przeraźliwymi gwizdkami feldfebli ruszyły z wysuniętymi przed siebie karabinami. Na lufach zatknięte bagnety. W oksydowanej stali skaczą srebrne błyski niosące śmierć. Kompania już nie biegnie, idzie wyciągając nogi z wszechobecnej mazi, dyszą z wysiłku lecz prą do przodu chcąc mieć poza sobą niepewność i strach. Po krótkiej, gwałtownej walce na bagnety, angielska piechota zgoniła ich z pola. Do samych okopów goniły ich jeszcze pojedyncze karabinowe strzały. Niedaleko od zbawczych okopów wyrosła przed nimi nadlatująca od strony francuskich stanowisk, ściana zaporowego ognia, ziemi, błota i gwiżdżących odłamków. Niewielu dobiegło przez piekło ognia do zbawczych okopów. Na zoranym pociskami przedpolu pozostali zabici i ranni, których przed zapadnięciem zmroku nikt nie będzie zbierał. Nad głowami w stronę niemieckich pozycji przeleciały trzy angielskie błyszczące dwupłatowce ´Bristol Buldog´.

Walczący już dawno zatracili poczucie czasu i istnienia żyjąc kolejny rok w umocnionych okopach i bunkrach w niezakłóconej symbiozie z gromadami płowych gryzoni, tysiącami wszy i pluskiew pasożytujących na wyschniętej skórze ich ciał, głowach, pachwinach i mosznie, wysysających z nich krew, niosąc z sobą śmiertelne choroby, tyfus i biegunkę. Front zaległ ponad dwa lata w okopach na żyznych czarnoziemach Flandrii na wzgórzach Wogezów na polach i pustkowiach rozciągających się, jak okiem sięgnąć, pomiędzy Mozą i Marną, Sommą, Verdun, i Ypres*. W tym czasie wykorzystywali podarowany im czas do urządzenia w wydłubanych w ziemi bunkrach — ziemiankach jedynego w swoim rodzaju intymnego kącika do życia — czasami także do skonania — żeby przeżyć w piekle wojny nie tyle kolejny rok, lecz kolejny dzień. Dni wypełniali kopaniem strzeleckich rowów, umacnianiu transzei, wycinaniu w grząskiej ziemi ślepych przełazów oraz dziesiątek otwartych kloacznych dołów bardzo potrzebnych z powodu szerzącej się dezynterii. Niewielkie podchodzące gruntową wodą, doły kopali daleko za ostatnimi opuszczonym transzejami lub bezpośrednio w strzeleckich rowach, przerzucając nad nimi kilka długich pni i desek stanowiących podporę dla nóg. Ciągnący od dołów fetor był nie do zniesienia. Niewiele pomagało zasypywanie wapnem.

— Od smrodu jeszcze nikt nie umarł — gadali do siebie nie zwracając uwagi na zaduch dławiący gardło i skręcający żołądek.

— Ale od kulki już niejeden — dodawali mając w pamięci widok kolegów biegnących do kloacznych dołów których dosięgały pociski francuskich strzelców wyborowych.

— Przez cholerną wojnę można, tak i tak, dupę stracić — dodawali filozoficznie.


* pod Ypres odległość frontów wynosiła od 50 — 100 m.

* gaz bojowy użyty pod Ypres pierwszy raz w wojnie (stąd nazwa)


W czasie wielkiej ofensywy pod Verdun, która nie przyniosła Francuzom powodzenia lecz ogromne straty, ich odcinek frontu przesunął się o ponad kilometr w stronę małego francuskiego miasteczka zajmując opuszczone przez francuskich żołnierzy okopy gdzie zalegli do dzisiaj urządzając w opuszczonych, solidnie wykonanych ziemiankach z myślą o przetrzymaniu w nich nastąpnego roku walk, głodu i śmierci. Zagospodarowywali według wyniesionych z rodzinnego domu własnych potrzeb, możliwości i przyzwyczajeń. Ziemianka Jakoba była wystarczająco duża, mieszcząc cztery prycze, drewnianą szafkę i zbity z kilku desek blat — szumnie zwany stołem — wsparty na sosnowych krzyżakach. Na ścianie szeroka deska z wbitymi kołkami imitująca wieszak na płaszcze, obok solidny stojak na karabiny, ładownice i zapasowe skrzynki amunicji dla ich plutonu z którego pozostały zaledwie trzy drużyny o miernej wartośći bojowej. Pomiędzy wieszakami wisiał duży niepowtarzalny w kształcie krzyż z szeroko rozkrzyżowanym wizerunkiem Chrystusa wykonanym z miedzianej blachy. Karl, jedyny katolik w ich małej społeczności, wystrugał go ze strzaskanej pociskiem sosny, zdarł korę, żółtawe drewno wyszlifował bagnetem i pokrył towotem. Krzyż był naprawdę piękny stanowiąc powód dumy ich szóstej kompanii.

Jakob nie był klaustrofobikiem, ale z premedytacją zajął miejsce przy samym wejściu mając świadomość, że w przypadku bezpośredniego trafienia w ziemiankę nie posiada żadnej szansy przeżycia, ale przy wejściu zasłoniętym kocami miał większe możliwości wydostania, aniżeli Edwin mający pryczę w głębi bunkra tuż obok rozpalonego do czerwoności piecyka. Karl, ślusarz z zawodu, wykonał go z pustej beczki po oleju, wnętrze wymurował polnymi kamieniami, całość połączył kilkoma kawałkami rur wyprowadzając końcówkę przez strop umocniony belkami. Obok prowizorycznego pieca sterta połupanego drewna i wielki skarb, pozostałe po poprzednikach, poukładane bryły brunatnego węgla przeznaczonego na czarną godzinę.

— Kiedyś przypali ci dupę, Edwin — prorokowali zazdroszcząc, najlepszego ich zdaniem, miejsca w ziemiance.

— Eee tam! Zaraz przypali — ripostował z uśmiechem.

— Niedługo zabraknie drewna — przypomniał Karl — Co wtedy?

— Już nie ma gdzie i czegokolwiek kraść — dodał feldfebel Eryk — Bieda.

— Pójdziemy do wioski, wywalimy kilka drzwi — buńczucznie Edwin.

— Do wioski? — odezwał się Jakob — Tam już byli przed tobą, chyba, że chcesz na dziewczynki.

— Tylko zabierz żarcie, bo u nich głód, a drewna na lekarstwo. Wszystko wycięte i dawno poszło z dymem.

— U nas z żarciem także niewesoło — dodawali.

— A, po drodze Feldżandarmy* — przypomniał Karl — Z nimi nie ma żartów.

— Może ta cholerna wojna skończy się za kilkanaście dni — z nadzieją podsumował Edwin — Gadają, że do wojny przystąpiła Ameryka. W Rosji jakiś Lenin obalił cara.

— Daj Boże — wtrącił Karl — Mam jej serdecznie dosyć. Chciałbym do domu.

— Do domu — w słowach tęsknota i nadzieja spełnienia cudu.

— Za trzy dni Boże Narodzenie — dodał Jakob. Nie musiał przypominać.

— Trzeba skombinować mały świerczek — wtrącił Edwin.

— Może być nawet sosenka.

— Verdammt noch mall*! Zamknijcie gęby — naskoczył Josef — Może jeszcze prezenty od mamusi, albo rower od tatusia? Gówniarze!

Zarzucił na siebie wilgotny płaszcz wypadając w ciemność okopów rozświetlanych pojedynczymi światłami rakiet. Niemieccy i francuscy sanitariusze zbierali na przedpolach rannych i zabitych. Nikt im nie przeszkadzał. Wszystko odbywało się w ramach niepisanej umowy pomiędzy żołnierzami walczących stron. Josef wrócił długo po północy w utytłanym błotem płaszczu z trzema widocznymi przestrzelinami przynosząc maleńki świerczek pachnący żywicą.


*niem. Feldgandarm — żandarmeria polowa

*niem. przekleństwo


Następnego dnia wszystkie kompanie fasowały dostarczone do najdalszych okopów nowe, pachnące szarą farbą hełmy ochraniające skronie i kark, oraz nowszego typu karabiny, co nie wróżyło nic dobrego. Oglądali ze wszystkich stron, otwierali posmarowane towotem zamki, przeglądali komory nabojowe mieszczące magazynek dziesięciu śmiercionośnych naboi, składali do strzału, ustawiali celowniki na największą możliwie odległość celując do wyimaginowanego wroga. Ucieszeni jak małe dzieci nowym karabinem, nową zabawką, rozkładali na poszczególne części układając na rozłożonych kocach i długim wyciorem, służącym często za bagnet, czyścili wewnątrz lufy mauzerów.

— Trzeba je przestrzelać — odezwał się Edwin repetując zamek — Lekko chodzi.

— Jak zaświnisz błotem zaklinuje w najmniej nieoczekiwanej chwili.

— Najlepiej w walce — dodał Karl wkładając do komory pełny magazynek pocisków błyszczących mosiądzem.

— Jutro znajdziemy okazję żeby wygarnąć do jakiegoś kogucika — dodał Jakob — uzupełniając pociskami parciany pas ładownicy.

— Sukinsyny! Kupa sukinsynów! — zdenerwował się Josef waląc pięścią w sosnowe deski — Ledwo karabin do łapy zapominają o powrocie do domu, o pokoju i zakończeniu tej cholernej wojny. Chcesz go przestrzelać, Edwin! Strzelaj do wron i kruków, których tysiące żywi się ludzkim mięsem. A ty Karl? Jesteś przecież katolikiem? Co z przykazaniem nie zabijaj? Tak bardzo chcesz walki? Chcesz!? Ja nie! Ja chcę wrócić do domu w jednym kawałku i zdrowy, i życzę tego wszystkim, zarówno nam, jak i naszym, nie powiem wrogom, lecz przeciwnikom. A teraz dajcie mi spokój.


Wiszącą w powietrzu kłótnię przerwały głośne krzyki podoficerów wydających rozkazy, zwołując na zbiórkę do kolacji ze wspólnego kotła. Feldfeble wyznaczali nocne czujki i patrole, podawali nowe hasła na nadchodzącą noc, rozdawali rozkazy zapowiadając nocny atak na całej długości okopów. Ogłoszono stan alarmowy. Wielkie chłodne słońce zachodziło wolno za umocnieniami francuskich stanowisk odbijając w soczewkach lornetek obserwatorów schowanych przed ostrzałem snajperów pomiędzy workami z piachem, co wcale nie było gwarancją na życie. Otrzymanie strzału pomiędzy oczy było kwestią czasu. Utrudzeni żołnierze układali się do niespokojnego snu przerywanego od czasu do czasu pojedynczymi strzałami. W nocy ze wschodnim wiatrem nadleciał śnieg i nocny atak został odwołany.

Od samego rana na całej linii okopów przysypanych grubą powłoką śniegu panował niepokój udzielając wszystkim żołnierzom i oficerom czekającym na zapowiadany sygnał ataku, który nie nadchodził. Od czasu do czasu, ostrym, suchym trzaskiem odzywały się karabiny snajperów wyszukujących oznak ruchu, skrawka czerwonej kurtki oficera, albo ruchomego cienia za którym krył się człowiek. Czekali na dalsze rozkazy które nie nadchodziły.

W okopach i na przedpolu żadnego ruchu zwiastującego atak. Z żołnierzy opadało panujące od kilku godzin napięcie, rozchodzili się, wyciągali żelazne porcje czarnego komiśnego chleba, popijali małymi łykami wyfasowaną wódkę, któryś z gefrajtrów pobiegł do ziemianki wracając z zielonym, pachnącym świerczkiem i nie zważając na możliwość trafienia przez francuskiego snajpera wkopał go na przedpiersiu okopu. Z przeciwnej strony nie padł żaden strzał. — Mamy przecież wigilię — uśmiechnął się przepraszająco.

Nie musiał przypominać. Po chwili na przedpiersiach okopów pojawiły się dziesiątki kolejnych drzewek, świerków, sosenek i zwykłych gałęzi przystrojonych skrawkami papierowych kokard, obwieszonych dźwięczącymi na wietrze, pustymi łuskami po pociskach. Josef przyniósł ich świerczek przystrojony kolorowymi strzępami papieru i złamany karabin bez kolby z bagnetem. Osuwając się w błotnistej mazi nie bez trudu wszedł na wyrzucony wybuchem artyleryjskiego pocisku zwał ziemi wbijając karabin bagnetem w ziemię jak niemy symbol zawieszenia broni. Karabin był widoczny na całej linii okopów zarówno dla swoich jak i wrogów okopanych na krańcach ziemi niczyjej.

*

— Nie zapomnieli o ataku i krótko po obiedzie złożonym z garści suchej kaszy i kubka wstrętnej wódki, pogonili nas do ataku będącego dla mnie ostatnim — opowiadał Jakob zaproszonym przyjaciołom i znajomym wygodnie rozparty w swoim ulubionym fotelu pykając od czasu do czasu fajkę z wiśniowego korzenia — Poszliśmy do ataku bez widocznej ochoty wiedząc, że przyjdzie spotkać gotowych na wszystko kogucików idących do kontrataku z nasadzonymi bagnetami na nowych Le`belach.

Na bagnetach skakały bladożółte odpryski zachodzącego słońca. Francuzcy żołnierze szli brodząc w błocie, i o czym nie mogliśmy wiedzieć, nie przejawiali ochoty, aby właśnie dzisiaj walczyć. Nad naszymi głowami przeleciała z furkotem pierwsza salwa artyleryjskich pocisków rozrywając w fontannie błota i ziemi za francuskimi okopami z których wybiegały kolejne kompanie francuskiej piechoty. Po kilku salwach artyleria zamilkła, nastała cisza i wtedy usłyszeliśmy granie kobz szkockiej gwardii. Zbliżaliśmy się do siebie krok po kroku z obydwu stron nie padł żaden strzał, francuscy i angielscy żołnierze szli z opuszczonymi ku ziemi lufami karabinów nie reagując na krzyki podoficerów i przenikliwe trele gwizdków. Szli coraz wolniej, aby zachowując pomiędzy przeciwnikiem odległość… długości karabinu stanąć łamiąc szyk. Skandowali zrozumiałe dla wszystkich słowa; Fraternite i Liberation.

— Peace! — wołali Anglicy.

— Frieden, Kameraden! — skandowali niemieccy żołnierze.

— Frieden!

— Liberte” kamerad — odpowiadali Francuzi — Liberte”!

Nie pozostało nic innego jak oprzeć broń na zgięciu przedramienia, wmieszać w pokojowo nastawione tłumy i zbratać z nieprzyjacielem. Stanęliśmy naprzeciw siebie sprężeni i nieufni, oddaleni nie na wyciągnięcie ręki, lecz długość lufy gotowego do użycia karabinu.

— Mówię wam, miałem gacie pełne strachu — uśmiechnął się Jakob na wspomnienie tamtego niezapomnianego dnia — Skąd mogłem wiedzieć, czy nie wygarnie mi prosto w bebechy.

*

Pozostali w okopach żołnierze pięćdziesiątej piątej kompanii zdziwieni panującym na przedpolu spokojem, dochodzącymi z powodu dzielącej ich odległości, niezroumiałymi okrzykami, wychodzili po prowizorycznych szczeblach drabin oblepionych błotem na przedpiersie okopów wypatrując przyczyn.


* Le´bell — typ franc. karabinu wz.1912
* 24.XII.1914 zawieszenie broni na froncie we Flandrii


— Żołnierze! Koledzy!

Powitał ich okrzyk dochodzący z niewysokiego nasypu uformowanego przed kilku dniami wybuchem artyleryjskiego pocisku na którym stał niewysoki, szczupły gefrejter w rozpiętym szarym szynelu i zamiast hełmu w okrągłej czapce z czerwonym bączkiem na otoku.

— Żołnierze! Przyjaciele!

Jego donośny czysty głos leciał w stronę poradlonej żelazem „niczyjej ziemi” wzdłuż linii okopów, za rzekę i ku ciemniejącemu z każdą chwilą bezchmurnemu niebu na które wyjdą pierwsze gwiazdy.

— Przyjaciele! Dzisiaj mamy wigilię! Dzień pokoju, wybaczenia i pojednania — wołał — wybaczmy więc sobie i naszym nieprzyjaciołom. Nie mamy opłatka lecz mamy komiśny chleb…

— Kto to? — padały pojedyncze pytania.

— To ten śpiewak z 55-tej kompanii.

— Tenor — dodał ktoś z tłumu.

— To przecież Sprink1 z mojego plutonu — z odcieniem dumy poinformował młody żołnierz.

— Przed wojną śpiewał w berlińskiej operze — dodał inny.

— Hej! Sprink!

— Przyjaciele! Zaśpiewajmy razem — zawołał — Zaśpiewajmy „Stiller Nacht*”

— Ja! Ja! Ja! — ogólny aplauz powitał wybór kolędy znanej po obydwu stronach frontu.


1- postać autentyczna


Po chwili z wysokości nasypu poleciał w ciemność wysoki, czysty, dźwięczący w mroźnym powietrzu głos Sprinka, śpiewającego znaną wszystkim kolędę, o cichej i spokojnej dla świata nocy. Pieśń, najpierw nieskładnie, kulawo bez taktu i muzyki, podchwyciły pluton za plutonem, kompania za kompanią, nie wiadomo skąd odezwały się popiskujące skrzypce, głos sygnałowej trąbki, z angielskich okopów głos dziesiątek kobz. Na przedpolu działo się coś niezrozumiałego dla walczących z sobą żołnierzy, coś nad wyraz niesamowitego, wykraczającego poza zakres ich myślenia, rozkazy i pruski dryl. Z francuskich okopów poleciały w ciemne, rozświetlone gwiazdami niebo dziesiątki kolorowych rakiet i flar. Na przedpiersiu okopów pojawiły się dziesiątki, setki zapalonych świec, oraz świerków przystrojonych świecidełkami. Rozpoczęty walką dzień przerodził się w święto wypełnione śpiewaną kolędą, rozświetlony światłem migocących świec, znakiem pokoju i pojednania. Obydwie strony zbierały z przedpola zabitych kolegów i przyjaciół.


* niem. Stile Nacht — Cicha noc

*

— Stałem z Josefem i Karlem wprost grupy tak samo nieufnych kogucików, widziałem ich trzęsące ręce trzymające karabiny — kontynuował Jakob popijając nalewkę — mówię wam to było niesamowite przeżycie.

*

W napiętym do granic wytrzymałości milczeniu czekali na pierwszy odruch, na pierwszy przypadkowo oddany strzał który rozpętałby piekło. Na przedpolu panowała cisza. Od okopów doleciały wyraźnie znane wszystkim słowa śpiewanej solo kolędy.

— Cicha noc — szepnął Jozef.

— Silent night.

— Holy night.

— Silenc!

— Saint Nuit — odezwał się szeptem, stojący obok młody francuski żołnierz. — Słyszycie?


Po chwili zaczęli ją podchwytywać niemieccy, francuscy i angielscy żołnierze, podając ją sobie z ust do ust jak komunijny opłatek niosąc ją nad umęczoną niczyją ziemią jak powiewające na wietrze skrzydła Anioła pokoju.

— Śpiewają po naszemu — odezwał się Karl.

— Też po naszemu — wtrącił Jakob po polsku.

— Pologne?! — spytał kogucik nie czekając potwierdzenia.

— Łi — odpowiedział znając kilka wyniesionych z domu francuskich słów — Polognes.

— Pierre — uśmiechnął się wyciągając dłoń.

— Żakob — oddał uśmiech ściskając dłoń francuskiego żołnierza, dłoń wroga.

Zapadała noc, a oni zapominając o panującej wojnie, miejscu i czasie, stali na polu śmierci zbratani jak koledzy, jak dobrzy znajomi wymieniając się fotkami i drobiazgami, częstując papierosem, czy łykiem pociągniętego z manierki francuskiego koniaku. Teraz, gdy nie musieli obawiać się ostrzału snajpera, wyciągali z kieszeni pomięte fotografie, zapalali na chwilę zapałki, głaskając brudnym paluchem utrwalone na fotkach twarze najbliższych, rodzinny dom, ulubionego konia czy psa.

— To mojo narzeczono — tłumaczył feldfebel Ernest ze Śląska.

— Jeune Femm`e — stwierdził Francuz przyglądając się zdjęciu.

— Jo! Jes jeszcz młodo — puszył się Ernest.


W zapadającym szybko mroku słychać wymianę kulawych słów i zdań wspomaganych gestykulacją rąk, które już nie trzymały karabinów wbitych bagnetem w ziemię.

— Napisz po wojnie

— Odwiedź nas w Bawarii…

— Mieszkam w Normandii — tłumaczył Francuz znając kilka niemieckich słów.

— Znajdziesz mnie w Berlinie na Spandau — wyjaśniał Anglikowi gruby gefrajter, jakby Berlin był małą wioską, a nie ponad dwumilionowym miastem.

— Żakob! To dla ciebie — Piotr odpiął guzik mundurowej kurtki wyciągając zegarek w srebrnej kopercie — Na pamiątkę dzisiejszego dnia. Weź! Proszę.

Na przedpolu gasły świece, nie widać lecących w niebo rakiet i nad przeoranym pociskami polem zapadła noc. W spokojne niebo nadal niosły się słowa cicho śpiewanych w okopach kolęd.

*

W małym salonie zapadła cisza przerywana skwierczeniem ognia na kominku i tykaniem wielkiego szafkowego zegara z kurantem. Widoczny za oknami jesienny, szary wieczór pełen mgławej przenikliwej mżawki nasuwał Jakobowi wspomnienia okopów.

— Następnego dnia dali nam spokój lecz kolejnego, zaraz po cichej pobudce — kontynuował — pogonili do ataku.

— W święto? — z niedowierzaniem.

— To była wojna! — przypomniał — Wojna rządząca się własnymi prawami.

*

Szli zanurzeni we mgle sięgającej im piersi, ponad mleczny całun wystawały tylko nakryte hełmem głowy, albo szpic pickelhauby, co sprawiało makabryczne, zarazem groteskowe wrażenie. Mgła zasłaniała wszystko grubą szarą poduchą, nie dostrzegali nawet bagnetu zatkniętego na lufie karabinu. Szron osiadał mżawką na drelichach kurtek, skapywał kroplami z okapów hełmów przenikał przez cienkie, mundurowe płótno kąsając przenikliwym chłodem. Szli ostrożnie, lecz pomimo to, potykali na nierównościach, wpadali w płytkie leje, zwoje porozrywanego kolczastego drutu darły grube owijacze i kaleczyły nogi. Francuzi musieli ich wypatrzyć z leżącego na wzgórzu bunkra odzywając wytłumionymi przez mgłę długimi seriami Maximów do których dołączyły pozostałe i rozpętało się piekło. Z okopów doszedł krzyk rozkazów, szczęk repetowanych karabinów wygarniających im prosto w twarz salwę gorącego ołowiu i ognia. W francuskie okopy poleciały trzonkowe granaty siejąc spustoszenie, śmierć i zadając rany. Ogniem mauzerów i granatami przydusili Francuzów na wyjściowych pozycjach nie pozwalając im ruszyć do kontrataku. W miejsce poległego feldfebla na czele ich kompani pojawił się starszy wiekiem oficer który wrzeszcząc i potrząsając rewolwerem poderwał pluton do ataku na okopy wprost w samo piekło ognia zmuszającego do odwrotu.

— Attention!

— Marcher!

— En avant!

— Avant!


Z francuskich okopów odezwały się rozkazy do kontrataku. Pluton za plutonem, kompania za kompanią zmęczonych żołnierzy wyczerpanych miesiącami przewlekłych walk darło się na przedpole w zalegające błoto w którym grzęzły nogi i osuwały dłonie szukające oparcia. Przez powłokę chmur przedarły się blade promienie słońca drąc na strzępy resztki mgły. Pluton pięćdziesiątej szóstej kompanii obawiał spotkać biegnących z krzykiem i nastawionymi bagnetami poznanych w Wigilijny wieczór kogucików, ale odetchnęli z ulgą widząc nieznane im mundury i biegnących żołnierzy poderwanych rozkazem oficera do walki na bagnety. Karl padł trafiony pociskiem w twarz, chwilę później zakłuty bagnetami, Edwin i Josef broniący się przed trzema wąsatymi grenadierami. Z czwórki dzielących ziemiankę przyjaciół pozostał Jakob. Nie poczuł uderzenia pocisku tylko potworny ból zadany bagnetem drążącym mu pierś. Ogarnęła go noc.


Żył. Znaleźli go wdeptanego w zalegające wszechobecne błoto. Zza niemieckich linii z furkotem przeleciały artyleryjskie pociski rozrzucając pomiędzy francuskimi oddziałami fontanny błota, rozwalone kawałki umocnień i strzępy czegoś, co kiedyś było człowiekiem. Kolejny francuski kontratak załamał się w nawale artyleryjskiego ognia, suchym trzasku karabinowych pocisków i głuchych wybuchach obronnych granatów. Francuzi gonieni strzałami powracali do okopów zbierając z pola rannych i kontuzjowanych. Zabici musieli poczekać.

*

— Dostałem się do lazaretu gdzie jakoś mnie poskładali i pozszywali — opowiadał z uśmiechem jak dobry dowcip — dostałem oprócz postrzału także bagnetem pod żebra. Musiałem już leżeć, a angol* przyszpilił mnie jeszcze do ziemi. Doprowadzili mnie do użytku i po czterech tygodniach ponownie wysłali na front, gdzie otrzymałem medal od Wilusia*. Moja ziemianka zajęta była przez drużynę nowego rocznika dzieciaków.


Dopiero na froncie dowiedziałem się o losach naszych kogucików z których wielu za podżeganie do buntu i zdradę, postawiono przed sądem wojennym i rozstrzelano. Nie wiem czy był wśród nich mój Piotr? Pozostała mi pamiątka, ten srebrny zegarek z pozytywką. Wojna zakończyła się rok później zabierając z sobą ponad siedemnaście milionów ludzkich istnień.


* angol — anglik

* Wilus — cesarz niemiecki Wilhelm II


Jakob wyciągnął z kieszeni tużurka łańcuszek z wiszącą na nim wielką srebrną „cebulą”. — Tutaj trafił pocisk — pokazał głęboką rysę — To uratowało mi życie — dodał otwierając srebrne wieczko koperty. Salon wypełniła cicha melodia „Marsylianki”.

Rozdział trzeci
Bronek

Mały Michał powrócił z wojny w znakomitym zdrowiu i chociaż długo wypluwał zaległą w płucach błotną śmierć, której nabawił się w okopach, cieszył z każdego dnia podarowanego mu przez opatrzność. Z wojny, oprócz dwóch nieszkodliwych zranień, przywiózł dwa medale za odwagę, stary przestrzelony pociskiem plecak oraz wygodne, rozdeptane, wojskowe buty.


Po powrocie w domowe progi czekała go wiadomość o ucieczce najstarszego syna Bronisława, czym nie był zdziwiony znając od kilku lat jego zamiary, którym nie potrafił ani przeszkodzić, ani zapobiec.

— Zrozum ojc, mimo, że jezdem z rodziny o niemieckich tradycjach, czuja sa Polakiem — tłumaczył kulawą gwarą w czasie domowych awantur.

— Mój ojciec był pruskim oficerem — przedkładał synowi — I, ja jestem Niemcem!

— Babcia jest z Czapskich — Bronek nie dawał za wygraną.

— Przodkowie mojej matki a twojej babci byli hugonotami, mój chłopcze — oponował Michał — Nasze korzenie są we wschodnich Prusach, mój synu. Tutaj tylko mieszkamy, mamy swój dom, ziemię i rodzinę, która musi kultywować naszą tradycję, wyniesione z domu zwyczaje i język. Zrozum to wreszcie.

— Dziadek mówił; — tam gdzie twoja ziemia i twój dom, tam jest twoja ojczyzna — pamiętasz, ojc? Interesuje mnie tylko jak długo jeszcze będziesz kultywować te twoje tradycje. Już teraz coraz więcej okolicznych niemieckich i polskich rodzin nie jest w stanie odnaleźć swojej tożsamości — kolejny raz przedstawiał swoje racje — Mama także pochodzi z polskiej rodziny więc, o czym mówimy?


Bronka zmieniło gimnazjum, rówieśnicy, przede wszystkim matka rodowita autochtonka, Matka — Polka, oraz babcia Josefina. Wychowywały syna i wnuka, wpajając mu wszystko co polskie — wiarę, język i historię. Reszty dopełniły gorące głowy przyjaciół rozczytanych w zakazanych rewolucyjnych broszurach i niedozwolonych książkach. Ojciec widząc jak przez kolejne lata stawali się coraz bardziej polscy, starał się jeszcze przestrzegać niemieckich obyczajów lecz dobrymi chęciami jest wymurowane piekło. Chłopak wykorzystał okazję, brak nadzoru ojca i postanowił z dwójką przyjaciół, Josefem i Albrechtem, synami osiadłych przed laty niemieckich kolonistów z dalekiej Alzacji, uciec do Poznania i wziąć udział w powstaniu*


* Wielkopolskim 24.XII.1918 — 16.II.1919

*

Prószył śnieg przynosząc z sobą przenikliwy chłód okrywający wszystko cienką warstwą białego puchu w którym odciskają się ślady czterech par butów należących do niewyraźnych cieni idących gęsiego za prowadzącą ich naftową lampą niesioną przez najwyższy z cieni. Światło lampy rzucało pod nogi wyraźną, chybotliwą jasną plamę, pozostawiając resztę w mroku. Posuwali się ostrożnie zachowując ciszę jak spiskowcy lub złodzieje chroniąc w cieniu gospodarskich budynków. Celem wyprawy była bez wątpienia przysadzista, przestronna stodoła stojącą na skraju olbrzymiego majdanu.

— Uważajcie pod nogi — szepnął prowadzący.

— Kajś musi być kierat — dodał drugi ubrany w zbyt obszerny barani kożuch.

— Musi, ale nic nie widać — odezwał się trzeci w baraniej czapie — Zawiewa po ślepiach. Niech poświeci!

— Uwaga! Kierat! — ostrzegł idący przodem.

— Ale rupieciarnia ten twój folwark — odezwał z wesołą przyganą ostatni z idących.

— Teraz ino skok do stajni — szepnął wysoki z naftową lampą — Zaraz jesteśmy na miejscu.

Po kilku kocich krokach cienie wtopiły się w ciemność stajni skąd doszło głośne, ostrzegawcze rżenie Agi, ulubionej klaczy dziadka Michała.

— Jeszcze tego potrzeba! — syknął cień w obszernym kożuchu.

— Uspokój go Bronek. Zwali nam na głowę połowę wioski.

— Nie potrzeba wioski, wystarczy jeden parobek — mruknął cień w wojskowym szynelu.

— Ciii, ciii, Aga. To ja, Bronek — szeptał przywarty do desek ściany — Już dobrze. Idziemy!

— Może ktoś usłyszał?

— Tylko Kudłacz przy budzie ale poczuł, że swoi i siedzi cicho — wytłumaczył Bronek.

— Do szczęścia brakuje tylko włodarza.

— Albo twojego dziadka — dodał cień w szynelu i czapce z bobrowej skórki.

— Nie wywołuj wilka z lasu — odezwał się wysoki.

— U dziadka się świeci — stwierdził ostatni w grubej kurtce z postawionym kołnierzem owinięty po oczy wełnianym szalikiem.

— Dziadek zawsze czyta przed spaniem. Widziałem jego zbiór książek. Mówię wam zrobił na mnie wrażenie. Powiedział, że przekaże mi księgozbiór, gdy dorosnę. Nie wiem co miało znaczyć gdy dorosnę?

— To znaczy, że jeszcze nie dorosłeś — stwierdził ostatni z cieni.

— Nie będziesz miał czasu — stwierdził cień ubrany w kożuch.


W kilku susach przebyli odległość do płaskiego konturu stodoły wtapiając w czerń ściany jak cienie duchów wsunęli przez zamkniętą na skobel furtkę we wrotach. Byli w środku. Jaskrawe światło lampy zmaterializowało bezkształtne cienie czterech wyrostków.

W obszernej stodole, pomimo panującego na zewnątrz mrozu, było przyjemnie ciepło, pachniało wytrzepaną słomą i leżącym na strychu przeschniętym sianem, przez szczeliny w deskach przesączało na zewnątrz światło naftowej lampy rzucając na śnieg, wycięte z mroku, długie jasne kreski.

— Zawrzyj wrota, Albin — szepnął najwyższy.

— Żeby tylko nie zobaczyli światła.

— Josef! Podaj tamtą wielką skrzynkę! Trzeba postawić naftówkę. To co, że pełna. Wysyp brukiew i dawaj. Szybko!

Dryblas strzepnął kilka źdźbeł siana i stawiając na skrzynce kopcącą lampę skręcił knot.

— Teraz lepiej? Nie potrzebujemy dużo światła.

— Słusznie — odezwali się konspiracyjnym szeptem.

— A teraz mów. Po jakie licho nas tu sprowadziłeś?

— No właśnie — przytaknął szynel — Po co?

— Mamy przecież jeszcze kilka dni czasu — wtrącił mały.

— Niestety, nie mamy! — rozpoczął Bronek wyciągając z kieszeni kurtki wydartą z kajetu podwójną kartkę porysowaną liniami i poznaczoną tajemniczymi czerwonymi znacznikami — Za Notecią słychać już maszynki*

— No! Wczorajszej nocy echo niosło — dodał Josef.

— Powstańcy już w Nakle — potwierdził Albin — Krewniak wrócił wczoraj z Bydgoszczy.

— I co?

— Tam też powstańcy? — spytał Josef.

— Nie! Nie powstańcy. Oddziały wojska z Graudenz. Kilka razy zatrzymywali ich Feldżandarmy* i Grenzschutz — opowiadał przejęty.

— Wiem o tym — wtrącił Bronek wygładzając pomiętą kartę — dlatego musiałem dokonać zmian w naszym planie. Z tego właśnie powodu musiałem was zwołać.

— Nie możemy iść ani na Bromberg*, ani Schwetz*?

— Trafiłeś! Za duże ryzyko. Na pewno nie udałoby się ominąć posterunków — stwierdzili.

— Zapomniałem, o najważniejszym. Który z was dostał powołanie do wojska?

— Ja! Dzisiaj. Mam się zameldować w Thorn. Kiedy? W poniedziałek — poinformował Josef — Miałem o tym powiedzieć ale nie było okazji.

— Musimy się pospieszyć — zdecydował Bronek.

— Kiedy?

— Musimy wyjść jutro o zmierzchu. Spotkamy się pod lasem przy kapliczce.

— Jutro!? — odezwał się najmniejszy.

— Jutro albo nigdy! — dodał Josef — Nie chcę iść w kamasze* walczyć za Kajzera i nie mój Vaterland.

— Ja także nie! — przytaknął Bronek — Spójrzcie tutaj. Pojedziemy na Nakło.

— Pojedziemy? Ja nie mam konia! — wykrzyczał najmniejszy — Kto me weźmie?

— Ni ma kunia!? I co teroz?

— Przecież nie możemy ciebie zabrać na siodło — stwierdził Albin przekreślając tym samym marzenia kolegi zostania powstańcem.

— Ostanie w domu i jeno gamba ma mieć zamkłą — podkreślił Bronek.

— No nie rycz! Wrócimy niedługo — pocieszali kolegę głaskając po kędzierzawej głowie i barkach jakby wybierali się na kilkudniową wycieczkę, a nie do powstańczego wojska w nieznane i niepewność.

— Jedźmy na Nakło — odezwał się Bronek chcąc zakończyć łzawą scenę pożegnania Stasia — Oto mój plan.


* Feldżandarm y — policja polowa * Bromberg — Bydgoszcz

* Schwetz — Świecie * Kamasze — do wojska


Pochylili głowy nad kartką wpatrując w zawiłe linie i kreski jakby chcieli odczytać zawartą w nich przyszłość.

— Ominiemy Laskowitz.

— Tam na pewno ostro pilnują? — wszedł mu w słowo Albin — Tam jest dworzec skąd można do Świecia i Brombergu.

— Bez dwóch zdań, więc musimy być ostrożni. Miasto ominiemy lasami wzdłuż torów na Terespol. Tam przejdziemy przez Noteć.

— Żeby tylko była zamarznięta — przerwał Josef powątpiewając — Zima nie była zbyt mroźna… Nie mam zamiaru dostać zapalenia płuc.

— Przez mosty nie przejdziemy — dodał Albin.

— Nie będzie wyjścia — stwierdził Bronek — Musimy zaryzykować.

— Tylko czy warto poświęcać wszystko za niepewne jutro. To są nasze młodzieńcze marzenia, mrzonki bez pokrycia — zaczął powątpiewać Albin — ryzykujemy przecież życiem. Nie możemy go poświęcać dla niepewnej sprawy, gdy nas złapią mamy polowy sąd za dezercje.

— I kulka w łeb — dodał Josef — Niezbyt świetlista przyszłość przed nami.

— Pytanie jak przyjmą nas u Cymsa?*

— Mogą nas wziąć za szpiegów — wtrącił Albin — Nie zabieramy żadnych dokumentów. I co wtedy?

— Też kulka w łeb.

— Czyli nie mamy wyjścia — podsumował Bronek — Musimy iść. Spotkanie jest ustalone. Zabrać zimowe kurtki albo kożuszki. Wszystko krótkie żeby było wygodnie.

— Nie krępowało ruchów w ucieczce — mruknął Staś, aby nie mogli usłyszeć.

— Prowiantu na trzy dni, derki… wiecie sami co potrzebne. Dla konia woreczek owsa, bukłak wody.

— O, Boże, ile tego trzeba zabrać — westchnął Albin.

— Trzeba. To nie wycieczka lecz wojenna wyprawa. Zbiórka jak ustalone. Kto nie przyjdzie na czas sam sobie winien. O piątej wieczorem przy kapliczce. Wychodzimy. Idźcie przez sad.

Skręcił knot lampy do maleńkiej kulki żaru, którą w każdej chwili można rozświetlić nie używając zapałki. Z całkowitej ciemności podbielonej leżącym śniegiem wyszyły cztery cienie, metalicznie stuknęła zapadka w furtce, trzy cienie pobiegły w stronę zasypanego śniegiem sadu, czwarty w stronę niedalekiej stajni. Z budy, krótkim gardłowym szczeknięciem, odezwał się zbudzony Kudłacz.


* Piotr Cyms — dowódca powstania na Kujawach.


W stajni było ciepło i przytulnie, lubił zachodzić do koni zadać im zielonki, podrzucić siana albo dosypać garść owsa, poklepać wielki foremny łeb Kaśki i ulubionego Purtka, podrapać je po wygiętych karkach i przytulić twarz do aksamitnych chrap. Każdą wolną chwilę poświęcał koniom — jak jego dziadek mówiła matka — przesiadując z nimi często zapominał, o czekającej na stole kolacji.

— Nie jestem głodny — tłumaczył matce.

— Chyba podjadasz koniom owies — śmiał się dziadek Michał.

Dużo w tym prawdy. Często zanurzał dłoń w ziarnie śliskim jak łuska ryby, zagarniał i wrzucał do ust garść owsa, aby z przyjemnością rozgryzać twarde łuski, miażdżąc je silnymi szczękami. Rozgniatany smakował jak najlepsza, gotowana przez matkę owsianka na mleku.


Podkręcił knot, żeby nie potoczyć o zapomniane pod boksem grabie, albo wbite w ziemię widły do siana. Konie zarżały cicho, Purtek trącił go łbem w ramię i aksamitnymi wargami, szczypnął delikatnie kurtkę domagając pieszczot i cukru.

— Nie mam cukru. W zamian dostaniesz smacznego owsa, kochany. Musisz być silny. Poniesiesz mnie w daleką podróż — szeptał usypując z wiszącego nad żłobem brezentowego worka dwie miarki owsa — Wystarczy. Jeszcze trochę siana. Masz! Jedz. Nie patrz tak smutno Kaśka, tobie też się należy, ale na dzisiaj wystarczy.


Poklepał konie po silnych grzbietach, sprawdził pęciny Purtka, podrapał białą gwiazdkę na jego łysinie i poszedł w najdalszy zakątek stajni w stronę nieużywanych boksów. Dzisiaj, zamiast worków owsa składowano tam wszelkie potrzebne i mniej potrzebne rupiecie. Poszperał pod dębowym żłobem wyciągnął wielką skrzynię, kiedyś przechowywano w niej owies, teraz znajdowały się w niej rzeczy przygotowane na podróż; gruby sweter z owczej wełny, dwie bawełniane koszule, trzy pary skarpetek także z owczej wełny, jednopalcowe rękawice, futrzana czapa z nausznikami i gruba kurtka z mnóstwem kieszeni oraz masa potrzebnych drobiazgów. Na wierzchu stara dziadkowa książeczka do nabożeństwa oprawiona w cienką skórę wytartą od częstego używania. Kolejny raz sprawdzał zawartość skrzyni, segregował, część rzeczy upakował w brezentowym plecaku. Na wierzchu zamocował zrolowany szary wojskowy koc i przeciwdeszczową pelerynę — pewno się przyda — mruknął upychając kilka drobiazgów w bocznych kieszeniach pojemnego plecaka — Jestem gotowy — dodał ściągając całość skórzanymi rzemykami.


Zajęty pakowaniem nie słyszał skrzypienia wrót, ostrzegawczego rżenia, ani zbliżających się delikatnych kroków. Zbudził go chrzęst żwiru i ciche słowa babci Josefiny.

— Widziałam światło. To cud, że nie spaliliście stodoły — wytłumaczyła swoją obecność.

— To ty babciu!? — zdziwiony jakby zobaczył ducha.

— A, któżby mój chłopcze? Gdzie to się wybieramy wnusiu? Bez pożegnania. Nieładnie.

— Babciu… Ja, my… — plątał nie mogąc wydukać zrozumiałego słowa — Babcia przecież wie? Ale dopiero jutro wieczorem.

— Ja wiem. Ale, co powiedziałaby matka? Co dziadek? On także wie.

— Dziadek wie? I co?

— Domyślał się od dawna. Teraz czeka na ciebie w bibliotece. Idź do niego. On ciebie rozumie mój chłopcze. Idź zaraz. Dziadek jest zmęczony i może zasnąć. Jutro nie będzie zbyt wiele czasu. Jutro pożegnasz się z matką i zajdziesz na chwilę do mnie.


Ze stajni wyszedł zamroczony pełen nieposkładanych myśli i wypełniony strachem jak rybi pęcherz powietrzem i popychany delikatnie przez babcię pilnującą ażeby nie zboczył z drogi do dworku i schodów prowadzących na pięterko do pokoju dziadka Michała.

— Przyszedłeś do dziadka, smyku — ucieszył się Michał — Ostatnio nie miałeś zbyt wiele czasu, ażeby zajść. Wybaczam, przecież masz do załatwienia ważne sprawy. Zgadłem?

— Tak, dziadku. Zgadłeś. Byłem bardzo zajęty. Przyszedłem się pożegnać — z duszą na ramieniu i sercem skaczącym jak zając po łące dodał — Jutro wyjeżdżamy

— Już jutro? Siadaj! — ton dziadka stał się rozkazujący — Jutro! A kto jeszcze wybiera się na wycieczkę? Na pewno Josef i Albin. Znam was jak własną kieszeń. Huncwoty! A, czym to pojedziecie, panowie? Koleją? A może bryczką? — kpił ukrywając wzruszenie pod maską szorstkości — Piechtą daleko nie zajdziecie. Wszędzie patrole i wojsko. Konie macie?

— Josef…

— Ciebie pytam! Nie masz? Weźmiesz Agę, albo Purtka. Od dzisiaj to twój koń. Zawsze był twój. Rozumiecie się jak dwie pary butów. Dbaj o niego… uspokój się wariacie. To tylko zwierze, chociaż w wielu przypadkach mądrzejsze od człowieka — przytulił głowę wnuka do szerokiej piersi ocierając zbierające w oczach łzy — Uważaj na siebie i wracaj z tarczą, mój chłopcze. Pamiętaj, że wojsko jest nie tylko tarczą lecz także kręgosłupem narodu.

Wstał i sprężystym krokiem podszedł do stołu ze stojącą na nim podłużną skrzynką z płaskim wieczkiem bez zamka w jakich przechowywano drobiazgi i bibeloty.

— To jest mój prezent dla ciebie. Mnie już niepotrzebny. Tobie się przyda — ze wzruszeniem podał mu skrzynkę inkrustowaną roślinnymi motywami — Uważaj, ciężka. Daj słowo, że otworzysz dopiero jutro!

— Słowo! — całując dziadka w dłoń odebrał skrzynkę — Dziękuję dziadku.

Stary człowiek przytulił wnuka do szerokiej piersi i czyniąc na jego czole znak krzyża wypchnął szorstko za drzwi.

— Teraz do babci! — szepnął nie potrafiąc stłumić szlochu.


Pożegnanie z babcią i matką nie obyło się bez płaczu, szlochów, przekazywanego bagażu błogosławieństw, tysiąca różnych przykazań oraz pouczeń na drogę.

— Noś ten szkaplerzyk w każdy czas. To Matka Boska Częstochowska, Ona obroni ciebie przed wszelkim złem — całując wnuka przełożyła mu srebrny łańcuszek przez głowę w której same młyny i klekot sieczkarni — Pamiętaj żeś Polak, wnusiu. Idź i wróć do nas szybko. Będziemy na was czekać.

Matka nie potrafiła powstrzymać toczących się po twarzy łez błyszczących w świetle naftowej lampy jak srebrne okruchy. Pożegnanie, chociaż obfitowało w łzy, odbyło się spokojne. Nie przypuszczali, że żegnają się — nie na kilka miesięcy — lecz na zawsze.

Odetchnął dopiero w swoim pokoiku na podstryszu, gdzie leżąc w wygodnym łóżku nie mógł zasnąć, przewracał z boku na bok, budził co chwilę, aby spojrzeć na drewnianą skrzynkę. Miał wielką ochotę zajrzeć do środka, lecz dane dziadkowi słowo, było słowem — pieczącią, której nie było wolno złamać. Jasny dzień zastał go w łóżku nakrytego po oczy wielką lekką pierzyną wypchaną gęsim puchem, prezentem od babci na dziesiąte urodziny. W chłodne noce grzała jak kaflowy piec stojący w salonie, latem chłodziła przyjemnie szeleszcząc wykrochmaloną powłoczką.


Za oknem codzienne odgłosy rozpoczynającego się dnia i poszczekiwanie Kudłacza — chyba przyszedł ktoś obcy — porykiwanie krów i skrzypienie studziennego kołowrotu. Ktoś z czeladnej czerpał wodę. Po chwili doszły go zapachy zbożowej kawy, gotowanego mleka, smażonej cebuli i boczku.

— Jajecznica na boczku i zacierki — westchnął rozpoznając znajome zapachy — Trzeba wstawać, gdyby nie te zapachy, jeszcze bym poleżał.


Listopadowy pełen słońca dzień ma to do siebie, że nie wiadomo kiedy się kończy, gdy z zachodzącym za bory słońcem nadchodzi zmierzch, zapada mgława szarzyzna i pod nawisami chojarów czai się już noc. Zapalano wiszące na bramach naftowe lampy oświetlające wiejską drogę, plączące we wszystkich kierunkach zamarznięte koleiny i niewiadomego pochodzenia śladów. Z kominów unosiły się pachnące smugi szarego dymu, słychać porykiwania wydojonych krów, zamykanie zawór stodół i chlewów, poszczekiwanie psów domagających się miski ciepłego żarcia, lecz i te odgłosy powoli zacichały i nad wioską położył się gruby całun ciemności okrywając kontury zabudowań podświetlonych żółtymi plamami naftowych lamp.

— Czas na mnie — wstał podchodząc do pokrytego szronem okienka — Ciemno, że nawet stajni nie widać.

Zarzucił półkożuszek ściągając mocno pasem, nawoskowane buty zasznurował rzemykiem ze skóry, z kredensu zgarnął kilka drobiazgów, zdjął wiszący nad łóżkiem prezent na osiemnaste urodziny, stary kieszonkowy zegarek od ojca, na głowę zaciągnął czapę ze skóry lisa wypadając za drzwi. Po schodach, pomimo panującej ciemności, zbiegał jak zwykle po dwa stopnie. Na stole pozostała zapomniana drewniana skrzynka — do której nie zajrzał — z wielkim skarbem… wojskowym pistoletem dziadka z inkrustowaną kolbą.

*

Czekali przy kapliczce Matki Boskiej Zielnej, obydwoje na dobrych, spasionych koniach z przewieszonymi przez łęki tornistrem, małym workiem owsa i zrolowanym kocem. Obydwaj w kożuszkach — jakby zmówieni — czapkach z bobrowych łapek i wysokich butach z cholewami. Prezentowali się dziarsko jak przystało na przyszłych powstańców.

— Wyglądacie jak prawdziwi powstańcy — powitał ich Bronek — Brakuje wam tylko drewnianych szabelek.

— Masz racje, brakuje nam drewnianych — odpowiedział Josef wyciągając spod siodła kawaleryjski pałasz — A to, co?

— Ojcowy? Ładny — oglądali szeroki brzeszczot i rękojeść osłoniętej mosiężnym kabłąkiem gardy.

— O Boże!!! — jęknął Bronek.

— Co się stało? — podskoczyli na siodłach jakby kolnięci szydłem.

— Zapomniałem zajrzeć do skrzynki. Jakiej skrzynki!? Jakiej skrzynki! Normalnej! Był w niej prezent od dziadka. Co za prezent? Skąd mogę wiedzieć jak nie zajrzałem. Zajrzę jak wrócimy. Jedziemy knopy! Tylko wpierw się pomodlimy aby nas Święta Matka prowadziła.

Sprawnie zeskoczyli z siodeł klękając przed figurką Matki Bożej zmówili krótką modlitwę w której zawarli żarliwe prośby o szczęśliwy powrót.

— Na koń!

— Dobrze, że noc będzie księżycowa — wtrącił Albin.

— I te trochę śniegu na drodze. Nie powinniśmy pobłądzić.

Wjechali w wysokopienny świerkowy las okryty poduchami śniegu i szronem, zasypane śniegiem zapadliska i nierówności leśnego duchtu przetarte saniami pracujących w borach drwali i leśników. Las leżący w promieniu kilku wiorst od ich wioski znali jak własny majdan nie było obaw, ażeby w nim zabłądzić. Postanowili jechać przez noc i dopiero rankiem rozpalić ognisko — Spać możemy na siodłach — stwierdzili buńczucznie.

— Chmury sa przejaśniają…

— Niedługo wzejdzie latarnia i będzie jasno — zaśmiał się Josef.

— I, konie nie zbłądzą — stwierdził Albin.

— Musimy jednak czuwać na zmianę. Kto pierwszy?

— Ja! — zgłosił się Bronek.


Wiatr przeganiał po niebie strzępy chmur zza których od czasu do czasu ukazywał się pucaty księżyc oświetlając ziemię bladym, upiornym światłem, wycinającym z mroku płaskie kontury drzew i poruszające się sylwetki koni. Jadąc rozmawiali o sprawach tyczących powstania lecz po chwili, ukołysani jednostajnym człapaniem, zapadali kolejno w nerwowy sen. Bronek czuwał.


Na wschodzie zaczęło się przejaśniać, do wschodu słońca jeszcze kilka godzin, z mroku zaczęły wychodzić czytelne kontury pojedynczych drzew. Jak zwykle nad ranem zaczął kąsać nieprzyjemny, wilgotny chłód, osiadając szronem na gałęziach drzew, krzewach i trawie. Niedaleko, chyba za rzeką, odezwały się psy, co mogo oznaczać istnienie schowanego na moczarach samotnego osiedla albo wioski. Konie zmęczone długim marszem, zagrzane buchające z nozdrzy mlecznobiałymi kłębami oddechów osadzających się szronem na sierści, człapały noga za nogą. Pod kopytami chrzęściło szkliwo łamanego lodu. Zbudzeni szczekaniem psów strząsali resztki snu z zaczerwienionych oczu, podnosili kołnierze kożuszków poprawiając zsuwające się z głów czapy.

— Ale kąsa! — mruknął Josef przecierając oczy.

— Od konia grzeje w nogi, ale plecy trochę podwiewa.

— To zleź przejdziesz z wiorstę to się zagrzejesz — poradził Bronek.

— Ale mądry! A później już na konia nie wlezę — zaśmiał się Josef.

— Kto mi powie, gdzie jesteśmy? — spytał Albin rozglądając wokoło — Patrzcie!

— Tory! To do Terespola już niedaleko? Świecie zostało po lewej. Tutaj musimy uważać. Przechodzimy tory i do Wdy — dodał Jozef.

— Bobrowym Brodem przejdziemy na przeciwny brzeg. To proste.

— Proste nie proste, lecz i tak musimy przejść na przeciwny brzeg. A teraz na przełaj bez bór. Jedziemy gęsiego. Ja prowadzę do rzeki i Albin poszuka przejścia — rozkazał Bronek.

— A, nie zabłądzimy?

— Trzymajcie się tylko końskiej kity — zaśmiał się Bronek wysuwając na czoło małego oddziału. Poczuwał się odpowiedzialnym za przyjaciół.

Bory ciągnące się szerokim pasem po obydwu brzegach Wdy były ogołocone z podsztu nie zapewniając możliwości ukrycia, lecz pozwalało z daleka dojrzeć czające się niebezpieczeństwo, rozpoznać znajome miejsca i punkty orientacyjne. Rzekę poznali po ciemniejszym wklęśnięciu terenu, rosnących wzdłuż brzegów czarnych olchach, dziurawych wierzbach ze sterczącymi witkami łóz, sztywnego od mrozu tataraku i białych brzózek. Dojścia do brzegu chroniły podmarznięte bagna, skołtuniony gąszcz kolczastych krzewów dzikiej róży, ostre jak nóż trzcinowiska i nigdy niezamarzające moczary nad którymi unosiły się mgławe opary.


— No, to jesteśmy nad brzegiem Czarnej Wody, panowie. I co teraz?

— Teraz? Albin odszuka dojście do Bobrowego Brodu — postanowił Bronek rozglądając wzdłuż bagnistych brzegów.

— Znajdziesz? — spytał Josef.

— Oczywiście, byłem tutaj nieraz.

— Latem? — stwierdził Bronek.

— Latem wszystko wygląda tutaj inaczej — dodał Josef.

— Znajdę, możecie być spokojni. To jest szeroko rozdeptany dziczy szlak. Tędy przechodzą stada jeleni i daniele, oraz czarny brodaty łoś. Dojście do brodu będzie widoczne. To mogę wam zagwarantować. Tylko konie… — nie dokończył wątku.

— Co, konie?

— Mogą nie przejść.

— Dlaczego?

— Odstrasza je smród dzika. Mogą się boczyć — wyjaśnił Albin — Znam takie przypadki.

— Mój przejdzie.

— Purtek był na polowaniach. Przyzwyczajony jest do strzałów.

— Mój też się nie zesmrodzi — dodał Josef.

— To pędź, mój Rosynancie*…” — Bronek recytując zapamiętany wątek z Don Kichota kolnął konia do biegu — Nie przejdą to poszukamy innego brodu.

— Może mi kto powie z dokładnością do dziesięciu kilometrów gdzie my właściwie jesteśmy — spytał Albin wpatrzony w rozciągające się przed nimi zamarznięte łąki.

— Jesteśmy tam gdzie powinniśmy być — zaśmiał się Bronek — Teraz szukamy przejścia. Pogońcie konie.

Ujechali zaledwie pół wiorsty* gdy usłyszeli pokrzykiwania Josefa ponaglającego gestykulacją do szybszej jazdy. Znalazł płytki bród czarny od złogów zalegającego mułu, rozdeptany racicami zwierząt i poznaczony śladami kąpieli dzików. Przejście przez niezbyt szeroką rzekę zajęło im niewiele ponad dziesięć minut. Konie nie zamoczyły nawet brzuchów i byli na przeciwnym brzegu.

— Jesteśmy na dobrej drodze — odsapnął Bronek z ulgą — Wstał dzień, czas pomyśleć, o posiłku i odpoczynku. Jak samopoczucie? Zmęczeni? Ognisko rozpalimy w oczeretach. Miejsce jest dobre osłonięte od wiatru i niewidoczne od strony łąki.

— I, wypić po łyczku babcinej nalewki — dodał Albin wyciągając pojemną manierkę opatuloną owczym błamem — Babcia powiedziała, że nalewka jest dobra na wszelkie dolegliwości.

— Należy spróbować.

Josef naciął pałaszem suchych zdrewniałych oczeretów i nie bez trudności rozpalił niewielkie ognisko. Dymiło szczypiąc w oczy ale dawało namiastkę ciepła. Albin przyciągnął ułamany konar i wrzucił w mizerny ogień z wiązką chrustu. Buchnęło wysokim płomieniem nad którym smażyli kawałki tłustej domowej kiełbasy nawleczonej na leszczynowe witki. Spływający tłuszcz buchał małymi kolorowymi pióropuszami ogników.

— Mamy ciepło — stwierdził Bronek — Proponuję na chwilę zdjąć kurtki i ogrzać je nad ogniem Tylko ostrożnie, bo możecie zostać w samych koszulach. Trzeba donieść chrustu, albo suchy konar. Ja pójdę.

— Patrzcie! — Albin wskazał ręką kierunek, gdzie ponad strzępami opadającej mgły wystawały dwa ciemne garby — Mamy siano dla koni.


Godzinę później, najedzeni i nakarmiwszy konie, ruszyli w dalszą drogę wprost na dochodzące z oddali dudniące odgłosy armat.

— Ale tłuką…

— Tylko kto, kogo?

— Jak artyleria, to mogą być tylko Niemcy — stwierdził Bronek — Musimy ominąć kanonadę. Najtrudniej będzie obejść jezioro pod Koronowem.

— Oraz znaleźć nocleg — dodał Josef dociągając klamrę pasa.

— Święta racja — potwierdzili — Bez spania padniemy na nosy.

— Jutro czeka na najtrudniejsze, więc musimy być wypoczęci.

— I, konie także.

— Konie także — poparł Bronek

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 47.34
drukowana A5
Kolorowa
za 71.06