Wojna kolorów
Dawno, bardzo dawno temu
w czterech różnych historiach,
zastanawiano się, jak pójść na przekór złemu,
tak, aby nie pomylić się w melodiach.
Pierwsza wybrzmiała na żółto,
a Pani, jak z obrazu namalowana,
zdjęła i machnęła narzutą
i wnet cała magia została z niej wydziergana.
Druga swym dźwiękiem urzekła na niebiesko,
zaczęły rozkwitać rzeki, niebo i jeziora,
lecz pustka dawała się we znaki diabelsko
i zamiast niebieskiego słonia, namalowała niebieskiego bawoła.
Trzecia do Pani w zieleni,
patrzy, czuje, oddycha.
Lecz czymże jest drzewo bez korzeni?
Ach, jakże naiwna ta ludzka pycha…
Myślą trzy kolory, że to już koniec wszystkiego.
Och, gdyby tylko wiedziały, że
czwarta wydaje dźwięk koloru najpiękniejszego,
który nie z farby, lecz z serca powstały.
Czarny jest bowiem, jak smoła,
ciemniejszy niż noc o niegwiaździstym niebie.
A Ona rozgląda się niewinnie dookoła,
starając się wyrzucić ponure góry za siebie.
I myśli, jakby wyglądał nasz świat,
gdyby wszystkie kolory połączyły się w jedność?
Niestety! Życie udzieliło jej zbyt mało rad,
a Matka Natura urody kolejność.
I tak oto się zaczęła wojna kolorów domowa,
Pani w czerni spoczęła i spadła jej z głowy złota korona.
I
Gdy koniec jest już bliski, czas nagli, by opowiedzieć historię.
Czy to ku przestrodze, czy dla przyjemności — nie ma to
większego znaczenia, po prostu trzeba ją opowiedzieć. Od początku.
Moją opowieść podzieliłam na dwa tomy. W pierwszym jestem wariatką, w drugim ciut mniej.
Jeżeli wytrwasz do końca, być może spotkamy się po drugiej stronie muru.
Oto pierwsza część mojej opowieści:
Za dziesięć minut północ miała się bezczelnie rozgościć na zegarze, a ja nadal z pustymi rękoma siedziałam przy pianinie, wpatrując się otępiale w kawę. Och, jakże wielką ochotę miałam się jej napić! I zaiste, napiłabym się, gdybym nie zrobiła jej o poranku. Obiecałam sobie, że do północy będę miała gotowy utwór i przez następny tydzień nie będzie on moim zmartwieniem, lecz wena jest o tyle złośliwa, że przychodzi wtedy, kiedy zapotrzebowanie na nią nie jest duże. Sue może i jest zadowolona z mojej pracy końcowej, ale nie wie, ile mnie ona kosztowała. Wydanie czegoś nowego na świat zawsze budzi tę samą starą wątpliwość — czy to już przypadkiem gdzieś nie powstało? Codziennie otaczana przez muzykę, nie
jestem w stanie przecież odmówić jej wejścia w moją podświadomość, która zapewne odezwie się, kiedy to ja będę komponować.
Więc tak, to prawdopodobnie już gdzieś powstało.
Północ. Leniwym krokiem odchodzę od pianina i wylewam kawę do zlewu, marząc o wieczornym spacerze.
I tutaj zatrzymam się na chwilę w mojej opowieści, bo zapomniałam o czymś wspomnieć. Chyba jeszcze nie zdążyłam powiedzieć, że jestem perfekcyjna, a to zdaje się, że jest ważne. I nie mówię tutaj o perfekcjonizmie, zrodzonym przez niskie poczucie własnej wartości, bo rodzice nie chwalili mnie w dzieciństwie i musiałam później im udowadniać, że ja wszystko potrafię, wyczekując jednej, nawet najmniejszej pochwały. Nie o to mi chodzi. Mówiąc, żem perfekcyjna, mam na myśli genialna, niezastąpiona i nieomylna. Nie mam czasu na niskie poczucie własnej wartości. Kończąc uwagę, powracam tym samym do opowieści:
By jak najdobitniej podkreślić perfekcyjny wymiar mojej osoby, zawsze używałam do tego ubrań. Zdaje się, że nic na tym świecie nie było w stanie tak dobrze zmanipulować zamiarów, jak odpowiednio dobrane ozdoby cielesne.
Do żółtej, fałdowanej spódnicy sięgającej kostek, założyłam niebieskie botki na sześciocentymetrowym obcasie. Do krzykliwego duetu potrzebowałam czegoś na oko spokojnego, przeto wybrałam zielonkawe rajstopy. I przypominam, że spokojne to one są tylko na oko. Zanurzając rękę w szafie, wyciągnęłam sweter, ten żółto-niebieski, szyję owinęłam zielonym szalem, a wisienką na torcie był niebieski beret. Beret rzecz jasna założyłam później- w przedpokoju, bo któż też trzyma berety w sypialni?
Na końcu owinęłam ciało czarnym płaszczem. Dopiero wtedy byłam gotowa na wyjście z mojej pięknej kamienicy, po raz kolejny dając szansę całemu światu na przechadzkę u mojego boku.
II
Mówi się, że o dwóch rzeczach nie powinno się rozprawiać w towarzystwie. Pierwszą jest polityka, drugą zaś pogoda. A że w drugim tomie rozprawiam właśnie o naukach politycznych, w tym zmuszona jestem rozpocząć ten rozdział krótkim opisem pogody. Tamtego dnia, gdy wyszłam z mojej kamienicy, był bodajże kwiecień.
Wiosenna pogoda… Nigdy za ciepło… czy za zimno — zawsze idealnie. Taka pogoda pozwala mi rozpływać się z rozkoszy. Czułam, jak moja zmęczona skóra doznaje drugiego życia poprzez muskanie delikatnego wiatru i zapach kwiatów, unoszący się w powietrzu. Z każdym krokiem słyszałam ledwie słyszalne „dziękuję”, wypowiadane przez moje jeszcze dziewczęcym urokiem spowite ciało. Z każdym bowiem krokiem było coraz wdzięczniejsze… Z każdym następnym coraz bardziej kobiece…
Tylko tak późna pora umożliwiała mi tyle pięknych chwil
i zbliżeń z samą sobą.
Ze słońcem sprawy miały się całkiem inaczej. Nie było
ono już tak subtelne i niewinne. Cały czas pragnęło zaznaczyć swą niezaprzeczalną, nie do przeoczenia, szkaradną obecność. Krzyczało, wierzgało, niemal nie wytrzymywało, gdy uwaga nie była mu poświęcana, byłaby to bowiem zniewaga w najczystszej postaci! Podczas gdy wieczór, od kiedy pamiętam, radził sobie z tym doskonale. Taki cichutki… wcale nie wrzeszczący, że już na niego pora. Było to widoczne i on o tym wiedział. Jego mądrość nie dawała mu tego przeoczyć, a inteligencja zapewniała, że będzie w tym trwać. Nikogo nigdy nie zmuszał, by go dostrzec, zawsze bowiem dawał możliwość zignorowania…
Jednak ja zanadto go pokochałam, by nawet na małą
chwilkę myśl taką wpuścić do mej głowy. Zbyt wiele ludzi
nie doceniało wieczoru.
Przechadzając się, uwielbiałam wsłuchiwać się w brzmienie stukania obcasów o kostki brukowe. Robiłam to zawsze w najperfidniejszy możliwy sposób — z całej siły wciskając je w twardą powierzchnię, tworząc przy tym niesamowity hałas albo symfonię… w każdym razie na pewno jedno z dwóch. I niekiedy spotykałam się z krzywymi spojrzeniami, błagającymi o zaprzestanie, lecz ja się nigdy nie uginałam. Nie przeszkadzajcie mi ludzie komponować! Pozwalałam sobie na tę osobliwą, małą złośliwość… bowiem czułam wtedy tak bliską memu sercu gęsią skórkę zapewniającą mnie, że żyję… żyję i żyć nie przestanę nigdy. Z całą pewnością miałam w sobie pierwiastek nieśmiertelności. Bo jestem zdania, że skoro trochę nieśmiertelności mnie jeszcze nie zabiło, czemu miałoby zabić kiedykolwiek?
Ów dźwięk był na wskroś charakterystyczny z przy-
czyny bardzo prostej — mało kto nosił obcasy. I chód także o czymś mówił. Melodia wystukana przez biegnące obcasy różniła się od tej nieśpieszącej się. Była ona regularna z wyjątkiem momentów, gdzie trzeba było coś ominąć, zwolnić, bądź przyśpieszyć jeszcze bardziej. Ra ta ta ta tatatatata.
Druga melodia — na pozór spokojniejsza — nie trzymała się regularnych akcentów,
a istnego chaosu. Bo człowiek samotny, nie mający spieszyć się do kogo, nie podlega zasadom tego świata.
Ironicznie to biegnące obcasy były poukładane, spokojnie zaś spacerujące — jednym wielkim bałaganem.
Co zaś tyczy się mojej melodii… cóż… spieszyć się w zwyczaju miałam tylko do jednej osoby. Do tej, co w książce tej już opisana była, jako genialna, więc z zarazą pośpiechu nie miałam nic wspólnego. Prawda absolutna mi świadkiem, że chodziłam jak królowa… jak największa ze wszystkich dam. I mimo że dyrygentem mych dni była samotność, z anarchią nie byłam za pan brat. Mój chaos był poukładany.
Muszę się jednak liczyć z tym, że skoro przez próżnością przyodzianą pewność, że chodzę, jak królowa, odbierana będę, jako narcystyczna osoba. I biorę to na siebie, nie będę tchórzliwie się od tego posądu odpędzać. Lecz doprawdy nigdy nie widziałam potrzeby zatajania prawdy, która była prawdą niezaprzeczalnie — to nie moja wina, że
w moim małym paluszku było więcej gracji niż w tych wszystkich ludziach, których mijałam!
Ta historia jednak jest nie o tym. Jest między innymi o dziewczynce, która pokazała mi, że o gracji wiem stosunkowo niewiele.
III
Spacerowałam do samego świtu. Czego się nie zrobi, by nie dokończyć zadania. A że bez sensu zupełnie było wracać do domu, od razu poszłam do pracy, czyli do Sue.
Do pracy miałam dziesięć minut i droga do niej wiodła przez park. Biuro Sue mieściło się na dziesiątym piętrze i aby się tam dostać, trzeba było wejść obrotowymi drzwiami z małą, sprawiającą wrażenie zapłakanej paprotką za szkłem. Jak już się przeszło przez drzwi, trzeba było przejść przez specjalne bramki. Aby przejść przez specjalne bramki, trzeba było mieć specjalną plakietkę, personalny identyfikator. Najgorsza, przedostatnia część — winda. Paskudna, tak bardzo przeze mnie znienawidzona winda.
Winda ta była ogromna. Ludzie nie wydawali tam z siebie
żadnego dźwięku, nie słychać było bowiem nawet oddechu, jakbyśmy byli na jakiejś bezludnej wyspie. Z tego powodu nigdy nie potrafiłam wyzbyć się pewnej wątpliwości: czy aby na pewno byliśmy żywi? Nierozchodzący się dźwięk w windzie finalnie zmusił mnie do sklasyfikowania jej, jako próżnia.
Ostatni, najprzyjemniejszy krok — biuro Sue.
— Cześć
— Dzień dobry — przywitała mnie, unosząc lewą rękę
z papierosem, jakby miała w niej kieliszek szampana i właśnie wznosiła za mnie toast. Od kiedy pamiętam, właśnie tak robiła i za każdym razem było to równie imponujące.
— Słońce dzisiaj strasznie świeci.
Najwyraźniej świeci bardziej prowokująco, gdy się człowiek nie wyśpi…
— Tak, tak, to się zdarza — westchnęła, po czym dodała —
szczególnie o tej porze.
— Znowu niczego nie mam- wyznałam.
— Niczego?
— Niczego- rozłożyłam bezradnie ręce.
— Emily, kochanie, wiesz przecież, że to nieelegancko
przychodzić z pustymi rękoma — rzekła Sue, jednocześnie wyjmując z kieszeni marynarki papierośnicę.
— Masz może zapaliczkę? — spytała z papierosem w ustach.
— Hm?
Wyjęła papierosa.
— Czy masz zapalniczkę?
Teraz papieros spoczywał między wskazującym a środkowym palcem szczupłej lewej dłoni Sue. Dłonie jej zawsze były zadbane, a średniej długości paznokcie pomalowane na czerwono, chociaż… raczej bordowo — zachwycały. Na prawym kciuku nosiła
złoty pierścionek, a na lewym palcu serdecznym fioletowy z kolekcji wiktoriańskiej. To były naprawdę piękne dłonie.
— Oczywiście, jako osoba niepaląca zawsze ją przy sobie noszę, już ci daję.
Wyczekiwała mojej obietnicy z szeroko otwartymi
oczami, co z lekka mnie speszyło, bo musiałam wytłumaczyć, że to żart.
— To był żart. Skoro nie masz zapalniczki, to jak zapaliłaś poprzedniego papierosa?
— O matko, rzeczywiście! — wykrzyknęła, kierując się
do biurka. — Jest w szufladzie!
Rozgardiasz panujący w jej głowie mimo wszystko nie przyćmiewał jej bystrości, ona była chyba tak po ludzku po prostu zmęczona. A mnie samą leczyła z próżności. Nie uważałam ją za gorszą ode mnie. Gdybym nawet zastanowiła się ciut dłużej, może i bym nawet powiedziała, że ją podziwiam. Stawałam się przy niej kimś lepszym.
— Jak skończysz ten projekt, mam następny.
— Jaki? — spytałam.
Rzuciła niemal śpiewające spojrzenie pełne ekscytacji.
— Lepsze pytanie: dla kogo…
— Dla kogo zatem?
— Dla mnie! — I tu, właśnie tu triumfalny uśmiech rozświetlił jej twarz.
— Mmmm… a po co ci moja muzyka?
— Robię krótki film… manifest, wysyłam na festiwal.
— Ty? — spytałam z niedowierzaniem.
Spytałam z niedowierzaniem, gdyż Sue nigdy się takimi rzeczami nie zajmowała. Wyglądało to tak, że dostawała zgłoszenie od klienta, że jest potrzebna muzyka, później zlecała to mnie. Nigdy sama mojej muzyki nie potrzebowała. I jeżeli chodzi o tę muzykę- zajmowała się tą stroną raczej niemuzyczną.
Skinęła dumnie głową otoczoną lokami.
— O czym?
— Nie chcę zapeszać…
Wiele lat temu ojciec Sue założył firmę, zajmującą się produkcją sprzętu muzycznego. Sprowadzany był on zza granicy, na początku tylko z Europy, później również i w ofercie pojawiły się sprzęty azjatyckie oraz amerykańskie. Pewnego razu stało się nieszczęście. Na statku, na którym był obecny sam ojciec Sue (wracał z przetargu wraz ze sprzętem muzycznym o wartości milionów euro) nastała eksplozja silnika. Jak się okazało, dopiero co weszła nowa technologia ów silnika, który nie był jeszcze wystarczająco testowany i przez przypadek ojcu Sue dano statek, który na kontrolę dopiero miał iść. Sue odziedziczyła nie tylko długi i śmierć rodzica, ale również i upadającą firmę, którą miała przecież pewnego dnia po nim odziedziczyć. Nie wiem, jak się stało, że dała radę wyjść z sytuacji cało, ale wyszła. Później rozwinęła działanie firmy i oprócz produkcji sprzętu muzycznego, wprowadziła dział produkcji samej muzyki- głównie filmowej i stąd wzięłam się ja. Sue zarządzała wieloma rzeczami.
Moja muzyka była jedną z nich.
Jak na takie osiągnięcia, była ona zadziwiająco młoda, nie będąc w posiadaniu nawet jednej małej zmarszczki na czole. Jakby tego było mało, nie dała się też żałobie po tragedii, a swój smutek zamieniła w niezwykłą empatię. Sue oprócz tego, że była kobietą sukcesu, miała również dobre serce. Niczym magnes ciągnęła do siebie dobro, miała w sobie coś nadludzkiego. To „coś” było wielkości kwarka, niezauważalnego dla oka. Tylko nieliczni „to” dostrzegali, nie wzrokiem, a instynktem. Jednak gdy już „to” dostrzegli, zazwyczaj nie potrafili tego nazwać czy opisać, w rezultacie czego wyrzucali w otchłań zapomnienia. Mimo że codziennie otaczała się masą ludzi, była bardzo samotna. Mimo że była człowiekiem aniołem- nikt nie odważył się dzielić z nią życia. Mimo że potrafiła nauczyć tak wiele, bo też przez wiele przeszła- nie miała szczęścia w miłości. A zdawać by się mogło, że takie kobiety zasługują na to, co najlepsze na tym świecie.
I to że często pyta mnie o zapalniczkę, nie mówi o tym, że zapomina, gdzie ją odłożyła. Sue chce mieć pewność, że z tych wszystkich osób, które zostały w jej życiu- ja zostanę, by jej pomóc.
Wychodząc, mijałam rzeczy, które mijałam wchodząc. Zmianie ulegał jedynie ich nastrój. Chodniki bowiem także miewały swoje preferencje co do pory dnia. Były inne
o poranku, a inne w nocy… zmieniał się ich kształt, namalowany przez promienie słoneczne, bądź te wychodzące spod pędzla księżyca.
Jak już wspomniałam wcześniej- droga do domu wiodła przez park. To właśnie w nim rozpoczęła się moja przygoda. Przechadzając się, podziwiałam żywą zieleń trawników i drzew. Jeżeli coś jest piękniejsze i ode mnie doskonalsze- jest to natura, przeto nasłuchiwałam ptaków, śpiewających o mnie ballady miłosne. Korzystając z dobrego humoru, szukałam nawet czterolistnych koniczyn, nie znajdując w końcu żadnej. Odetchnęłam, odpoczęłam, nie wymagałam, a słońce nadal jasno świeciło na niebie.
Gdy przechodziłam obok małego stawu, uwagę moją
przykuła ubrana na czarno dziewczynka siedząca samotnie na ławce. Zaintrygowały mnie jej oczy przepełnione sennością. Nie była to zwyczajna senność powszechnie znana u dzieci. Była to senność starego
człowieka, który dawno temu porzucił to, co sprawiało,
że chciał żyć.
— Ładny dziś dzień — usiadłam obok niej, czując, że muszę z dziewczynką porozmawiać. Kto wie, może się zgubiła?
Nie odpowiedziała, spojrzeć nawet na mnie nie raczyła. Jednak coś mi mówiło, że słucha.
— Żartowałam, jest po prostu przyzwoity- sprostowałam.
Dziewczynka ani drgnęła. Duma ma została tym skutecznie urażona, jednak było to tylko dziecko, a przy-
najmniej wtedy mi się tak wydawało… Chciałam powiedzieć coś więcej, lecz cisza wydawała się taka przyjemna, że grzechem byłoby jej przerwanie. Lecz od kiedy pamiętam, jedynym, w co wierzyłam, była ludzkość, która z małych grzeszków robiła biżuterię, a z tych ciut większych sondy kosmiczne.
— Potrzebujesz pomocy? — zwróciłam się do niej.
Nadal nic, jakby nie słyszała tego, co mówiłam, jakbym
obok niej nie siedziała, jakby ona wcale nie siedziała na tej samej ławce. Mimo to nie chciałam odchodzić, była mi z jakiegoś wielce osobliwego powodu bliska. I mimo że nie odpowiadała, czułam jednak, iż każde moje słowo do niej trafia.
Najpierw do ucha zewnętrznego, gdzie przechwytuje je kanał słuchowy. W uchu środkowym intonacja oraz piękno mojego słowa subtelnie wprawia w wibracje błonę bębenkową, która ową muzykę przekazuje uchu
wewnętrznemu, gdzie zupełnie niewinny ślimak przetwarza tę melodię na sygnały elektryczne splatające dłonie z nerwem słuchowym. To wtedy mam pewność, że mnie słyszy.
— Zgubiłaś się? — zaczęłam najbardziej
zachęcająco, jak tylko potrafiłam.
— Jak masz na imię? — spróbowałam ponownie, ale nadal nic.
— Ile masz lat? — znowu nic. — Ja mam…
— Nie dbam o to, ile masz lat — przerwała.
Nie wiedziałam, że dzieci mówią takie rzeczy. Nie sądziłam, że są takie stanowcze. Jej głos był pełen spokoju. I dziwnie dojrzały… za dojrzały. Jednocześnie odznaczał się niezliczonymi pokładami słodyczy, i mimo że z zachowania dziecka nie przypominała, jej głos to zdradzał. Nie starała się brzmieć poważnie, ona po
prostu tak brzmiała. Dziecięco poważnie. Było w tym coś zachwycającego, fascynującego i zapierającego dech w piersiach. Ale było to również i zgubne. Nie życzę żadnemu dziecku takiej dojrzałości na tak wczesnym etapie swego życia. Dziecko, które nie jest dzieckiem musiało przeżyć coś złego. Nigdy nie
dowiedziałam się, ile miała lat.
— Wybacz, po prostu boję się, że się zgubiłaś, mogę ci pomóc… — po czym dodałam, zbyt bojąc się w odpowiedzi ciszy — jeśli chcesz, odejdę.
Zaiste, odpowiedziała ciszą, zaczęłam więc się zbierać,
mając przy tym cichą nadzieję, że mnie zatrzyma.
— Nie odchodź- poprosiła.
Jeżeli dziecko prosi mnie, bym nie odchodziła, zostanę. Zostanę, aż poczuje się bezpieczne, nawet jeżeli nie jest moim dzieckiem. Bo jeśli dziecku dzieje się krzywda- nie będę odwracać wzroku. Zatrzymałam się, stojąc plecami do niej. Mogłam się co prawda już do niej odwrócić, ale nie chciałam, by zobaczyła, jaką radość sprawiła mi tymi dwoma słowami.
Ten uśmiech był moim sekretem. Były to jej ostatnie słowa tego dnia. I tym razem na mnie spojrzała. Serce zabiło mi mocniej, czy to dziecko mogło być magiczne?
Zmrużyłam oczy, gdyż moich uszu dobiegł nagle dźwięk, który jeszcze chwilę temu był
tak daleko. Waleczne pioruny bezustannie ze sobą walczące. Coraz bliżej, coraz bliżej mnie.
W jej oczach ujrzałam głębię i nieopisane piękno cierpienia. Nigdy bym nie pomyślała, że cierpienie może być takim urokiem spowite. Z powrotem usiadłam obok niej, a ona od razu ucięła kontakt wzrokowy. Ślepia swe wbiła w staw. Siedziałam więc cicho, nadal lekko oszołomiona błyskawicami. Rozejrzałam się wkoło, upewniając się, czy aby napewno się nie przesłyszałam. Dzień był taki spokojny…
Zdaje się, że było to po prostu moje serce. Niby nieczułe, a jednak bijące wtedy za dwóch.
I muszę przyznać sama przed sobą, że zatraciłam się
w ciszy czasu, gdyż siedziałyśmy tak w milczeniu przez
niemalże dwie godziny. Zaczynało się ściemniać, kiedy
ponownie się odezwałam.
— Przyjdą po ciebie rodzice?
Spojrzała na mnie i skinęła głową. Pożegnałam się
więc i nim się zorientowałam, siedziałam w salonie na
moim ulubionym krześle. Zaczęłam myśleć. A przynajmniej tak mi się zdawało, zupełnie zresztą niesłusznie, gdyż to, co miałam wtedy w głowie, pustką jedynie było. Żadnego śladu po choćby małej, tyciej myśli. I tak zasnęłam na krześle, rozmyślając o tym, że nie rozmyślam.
*
Obsesja niczym guz carcinomy- rośnie z czasem i zazwyczaj gdy jest już za późno- daje o sobie znać, to wtedy ją widać. Cóż… mnie obsesja zaatakowała niespodziewanie i od razu. Nic nie rozkwitało, nie potrzebowałam czasu, by zgłupieć i zatracić się w niej. Od razu przeszłam z nią do rzeczy. Od razu rzuciłam moich znajomych, moje całe życie, od razu wiedziałam, że dokądś idę i wiedziałam, że nie będę chciała wrócić. Wiedziałam, że jest mi tu źle, a obsesja zdawała się być jedynym ratunkiem przed nudą świata rzeczywistego. Ludzie mnie kochali, tak- ale ja tego zauważyć nie chciałam, nie chciałam brać na siebie odpowiedzialności ich dręczącej mnie teraz po nocach miłości. Pragnęłam wszystko robić sama, nie potrzebowałam nikogo, a jeżeli powstała myśl potrzeby drugiego ciała- musiałam je kontrolować w całości, także mądrze ta obsesja przemyślała swój cały chytry plan. Nie ma co, czapki z głów, chapeau bas! Byłam stosunkowo łatwą zdobyczą- wrażliwa dziewczyna tak strasznie znudzona światem… ale i tak nie przeczę, że pożarła mnie w całości. Obsesja wygrała. Powinnam teraz delikatnie naprowadzać narrację na tory obsesji, ale tu nic od chwili poznania dziewczynki o wiecznie zmęczonych oczach nie będzie delikatne. Książka mimo że krótka- ciąży na czytelniku potencjalnie zdrowym (choć kto wie? może i ty jesteś wariatem, jak ja?).
Tak naprawdę nie chcę, byś jej czytał- bo ja chcę, byś ją docenił, chcę byś się nią zachwycił i nazwał mnie wybitną. Chcę, byś był w szoku, chcę byś nazwał mnie genialną. Chcę byś powiedział “jak też tak miałem, w końcu ktoś to opisał”, ale może tak nie miałeś, a ja dbać o to nie powinnam. Ja na dalszych stronicach tej spasionej księgi rozbieram się do naga i tańczę taniec, który nie jest ładny. Przede wszystkim- niczego nie kryję, obsesja zaatakowała mnie od razu, nie posmaruję twych stęsknionych, wścibskich oczu marmoladą płynnej narracji. Czytasz książkę o obsesji. Czytasz o mnie.
Radź sobie od tej chwili sam.
IV
Tak, zdecydowanie za krzywo. Chociaż z drugiej strony miało to swój urok, jakby ręka dziecka ponaklejała
gwiazdki na moim suficie. Lubię na nie patrzeć, lecz kie-
dy słońce tu zagląda, tracą urok. Najwyraźniej sprzedały duszę księżycowi, który w zamian obdarzył je promieniującym pięknem widocznym tylko w nocy.
Niekiedy pragnęłam być jak one, lecz zanadto bałabym się tak powszechnie znanej złośliwości grawitacji,
która groziłaby rozbiciem mnie na tysiąc kawałeczków
nadających się do kosza. Wówczas moją jedyną ambicją
byłoby trafienie do żółtego pojemnika.
Z drugiej jednak strony niezaprzeczalny urok, nakazujący wszystkim mnie podziwiać, całkowicie nakarmiłby moją duszę. A ostatnio burczy jej w brzuchu,
tworząc przy tym dźwięk niby ciągle ze sobą walczących
błyskawic. Śmierć w imię piękna. Czyż to nie zanadto
niemoralnością cuchnące? Ale ja tak lubię.
Poranna kawa wreszcie doczekała się dnia, w którym
ją wypiłam. Robiąc ją tylko po to, by o niej później zapomnieć, nawet nie zdawałam sobie sprawy, jaka ona wyśmienita. Prawda absolutna ponownie mi świadkiem, że robię najprzepyszniejszą kawę w calutkim wszechświecie.
Mimo rozkoszą doprawionego smaku, delikatnie rozpływającego się w moich ustach, cały czas w mojej głowie odbijała się echem wczorajsza rozmowa z dziewczynką. Przez chwilę nawet przemknęła mi myśl, że śniłam… Ale to tylko przez chwilę.
Jak to miałam w zwyczaju, ponownie wybrałam się do
Sue. Idąc do pracy, byłam głucha i ślepa na wszystko, tylko ta ławka…
— Emi, Emii! Emily!
Tylko ona się liczyła…
— Emily, kurwa!
Nie lubiłam, kiedy Sue przeklinała, robiła to zawsze
nad wyraz nienaturalnie, co wprawiało mnie w zakłopotanie. To uczucie niezręczności za kogoś, nie lubiłam tego.
— O czym tak rozmyślasz od rana? — widząc, że się skrzywiłam, zapytała najurokliwiej, jak potrafiła.
Zaiste, zegar wskazywał już 17.17, a ja przysiąc mogłam, że dopiero weszłam. Cóż się więc takiego stało, że czas postanowił mnie nie uświadomić o swoim upływie?
Czyżbym zasnęła? Nie… mnie się to nie zdarza, ja pilnuję wszystkiego. Jestem poukładana, porządna i nie trzeba do mnie przeklinać. Coś było na rzeczy.
— O tym co zawsze — bąknęłam rozkojarzona.
— Konkret proszę. Co się dzieje?
— Wczoraj…
I przerwałam, nie byłam w stanie mówić dalej, jakby to
było absolutnie zakazane. Nie byłam bowiem pewna, czy
mogłam mówić o tak ważnym dla mnie spotkaniu… W końcu nie była to przecież tylko moja sprawa. Nie byłam pewna, czy aby na pewno posiadam prawo do mówienia innym o tym jakże bliskim memu sercu spotkaniu. Ach, i te jej oczy… te piękne, bystre oczy… Nie mogłam im tego zrobić. Wczoraj zawarłyśmy jakąś umowę, której podpisania mimo że nie pamiętałam- byłam pewna.
— Wczoraj — zaczęłam już pewniej, odzyskując wreszcie
wewnętrzną równowagę — stało się coś, o czym nie mam
ochoty dzisiaj rozmawiać.
I tyle. Tyle słów tylko trzeba, by komuś zepsuć dzień. Naprawdę niewiele trzeba, by komuś uśmiech spełzł z twarzy. Mam umysł pragmatyczny, nie emocjonuję się zbyt łatwo, ale jedną mam zasadę świętą. Sue nie ruszam, ma być szczęśliwa w moim towarzystwie i tyle. Zachowałam się, jak ostatnia świnia. Dzisiaj ją skrzywdziłam i już od tego momentu wiedziałam, że to nie będzie ostatni raz. Lecz jak inaczej przemilczeć chłodem wiejące spotkanie? Zdaje się, że również chłodem.
Smutek, żal… Czy to możliwe, aby nawet na tak ślicznej twarzy także się pojawiały? I to bynajmniej nie samoistnie. Jestem złym człowiekiem, przy Sue bardzo się tego wstydzę.
— Jasne, rozumiem — westchnęło jej złamane serce,
po czym dodało niewinnie, niczym dziecko. — A powiesz
mi kiedyś?
— Może. — I znowu ten zimny, lodowaty chłód o ciarki mnie samą przyprawiający.
— Czyli nie powiesz?
— Nie wiem, może.
Świnia, świnia, świnia! Tak się nie robi! Nie jej. Naprawdę wówczas myślałam, że Sue nigdy nie dowie
się o dziewczynce. Dowiedziała się jednak po jakimś czasie… i zapłacić jej przyszło za to gorzkimi łzami, których tak bardzo pragnęłabym teraz oszczędzić… Ale skąd ja mogłam wiedzieć? Gdybym mogła tylko cofnąć czas. Jak ja bym ją przeprosiła.
Boże, co ja zrobiłam.
Przez cały wieczór byłam rozkojarzona i za nic nie mogłam wyrzucić obrazu dziewczynki z głowy. Gdyby tylko wiedziała, ile dla mnie znaczy, pewnie zjawiłaby się tego dnia na ławce, czekając, aż usiądę obok niej. Znowu nie odezwałybyśmy się do siebie słowem, siedziałybyśmy tylko tak w milczeniu na tej starej ławce…
Ale ona nie czekała. Ja czekałam. Niedługo oczywiście, gdyż osoby, z którymi nie jest się umówioną, zwyczajnie nie przychodzą. Nie wiedzą, bo niby skąd, że jest ktoś, kto na starej ławce ze zniecierpliwieniem przebiera nogami, gotów oddać połowę świata, gdyby tylko był w jego posiadaniu, w zamian za jedno jedyne spotkanie. Jedno, nigdy nieumówione spotkanie.
V
Moje rozkojarzenie trwało o wiele dłużej, niżeli trwać
powinno. Nie miałam już nad tym kontroli, zatraciłam się w czymś, czego nie znałam. Nie dokończyłam tamtego utworu, mimo że tego od siebie wymagałam. W mojej głowie mnożyły się coraz to nowsze obawy à propos mojego skrajnie, niewymownie nieodpowiedzialnego zachowania, jakim było pozostawienie na pastwę losu dziewczynki. Czymże ta jakże niewinna istotka zawiniła, zmuszona do spotkania tak złego
człowieka jak ja?
A jeżeli ktoś ją porwał? Jeżeli pochodzi z patologicznej rodziny? Jeżeli ją biją? Może miała siniaki, a ja tego nie zauważyłam? Może zrobiła już sobie krzywdę? Albo ktoś jej?
“To nie moje dziecko” — powtarzałam sobie w duchu. Nie moje, ale nadal dzieckiem było. Te istoty trzeba traktować z szacunkiem najwyższym. Łatwo je skrzywdzić, trochę zbyt łatwo. A ludzie lubią, jak życie jest łatwe. Nienawidzę ludzi. Gdyby każdy był jak ja, nie musiałabym się przejmować.
Minął tydzień, czyli raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem dni, a ja, jak zaczarowana dzień w dzień wychodziłam z domu po to tylko, by przejść koło tej głupiej ławki i się w nią wgapiać i wgapiać przez minimum dwadzieścia minut, by potem wrócić do domu i za parę godzin wejść w to błędne koło znowu i znowu, i znowu…
“Gdzie się podziało twoje samouwielbienie?” — ktoś mógłby mnie zapytać. Ja też nie wiedziałam. Jakoś przeistoczył się w coś innego, w jakąś chorą troskę. I to bynajmniej nie o mnie. To nowe uczucie zżerało mnie od środka, jak kwas. Najczarniejsze scenariusze wbiły się do mojej głowy, sprawiając, że myślałam o sobie, jako o największej zbrodniarce, która stąpała po tej ziemi. Ja zbrodniarką? Jeszcze tydzień temu bliżej mi było do Boga.
Dlaczego, dlaczego ją wtedy zostawiłam? Dlaczego,
och, dlaczego wypaliła w mojej pamięci tak niewdzięczny ślad? Dlaczego mnie obchodziła? Miała zaledwie parę lat… Taka malutka… Tak łatwo można skrzywdzić małe dziecko.
Dlaczego mi to zrobiła?
Aby kompletnie nie zwariować, musiałam w końcu
czymś zająć myśli. Odkopałam zatem w mojej biblioteczce niebieską encyklopedię i otworzyłam na stronie z żółtym paskiem, na rozdziale zatytułowanym: „CZERWONA PLANETA”. Czytając, uświadomiłam sobie, że całe życie myślałam, iż „czerwona” oznacza wysoką temperaturę. Jednak planeta zwana „czerwoną” miała taki właśnie kolor, gdyż skały na niej występujące były bogate w związki żelaza. Co więcej, wcale taka gorąca nie była, temperatura na niej bowiem wahała się między 27°C a –170°C. Nie lubię żyć w błędzie. Sprawia mi to dotkliwy dyskomfort. Czy to nie przypadkiem aż nazbyt logiczne, że skoro Mars jest dalej położony od Słońca, to będzie zimniejszy? Nigdy o tym nie myślałam, a zdawać by się mogło, że powinnam. Ja się paskudnie pomyliłam. Rzuciłam ze złości księgą w kąt pokoju i naturalnie obrażona odwróciłam się od niej i nagle… usłyszałam jej śmiech. Cichy chichot wydostawał się ze stronic encyklopedii. Zakładam, że ludzie wiedzieli o tej planecie. A skoro jestem od nich lepsza, to dlaczego nie wiedziałam o tym ja? Durna encyklopedia. Niech się śmieje, zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni. Spalę ją niebawem.
Czytając o Marsie, nie myślałam o dziewczynce. Żartuję. O niej i tylko o niej — jak za sprawą zaklęcia. Wtargnęła w mój umysł, nie pozostawiając mi wyboru, jak dzielnie przeżyć ten napad. Ciekawe, jak miała na imię… Nie wiadomo, nie wiadomo! Nawet wydedukować nie można tej informacji było. Och, gdyby tylko ktoś jej powiedział, że gdybym była zapytana o to, kogo wzięłabym na Marsa, wybrałabym właśnie
ją. Właśnie ją i tylko ją. Dlaczego encyklopedia nie może leczyć ludzkich serc? Czy właśnie nie po to ją ludzie stworzyli? Już przestała się na szczęście śmiać, ale znowuż zaczęłam tym razem ja. Bo też kto to widział, by encyklopedia się zaśmiechiwała w niebogłosy? To rozmyślanie chyba mi nie służyło…
Zebrałam się czym prędzej, by ten ostatni raz spojrzeć przelotnie na ławkę. Przysięgłam sobie, że jak jej nie zastanę, nie będę jej szukać, zwyczajnie zapomnę. Nie będzie mnie już obchodziła. Dziecię w końcu nie moje, nie do moich myśli należy.
Przed wyjściem musiałam jeszcze w coś przyodziać
moje ciało. Wybrałam niebieską sukienkę w żółte kropki
i zielone rajstopy, a na koniec założyłam czarny płaszcz.
Wahałam się jeszcze chwilę, czy nie wziąć beretu, lecz czasu nie było, by się nad tym zastanawiać. Wyszłam przeto bez.
I tak właśnie, wlokąc me ociężałe ciało, smutnym krokiem udałam się do parku, którego nazwy nigdy nie chciało mi się zapamiętać.
Nie było jej! Nie było ani śladu! Moja twarz coraz gęściej pokrywała się łzami, które i tak nigdy nie byłyby w stanie ukazać żalu jakże zbrodniczego serca. Dlaczego nie przyszła? Co się teraz z nią dzieje? Dlaczego? Ach,
dlaczego spotkania z najwspanialszymi ludźmi trwają tak
krótko? Z łobuzami, z głupkami trwają wiecznie. Nic dziwnego, że świat jest pełen idiotów, skoro ci mądrzy nie czekają na ławkach!
Chciałam usiąść na ławce, by odzyskać trzeźwość
umysłu, lecz obraz przed moimi oczami zupełnie się rozmazał. Nie wiedziałam, co jest czym, wszystko wyglądało tak samo. Intensywnie mrugając oczami, chciałam przywrócić ostrość obrazu, ale nadaremno. Mój żal coraz łapczywiej mnie wchłaniał. I kiedy myślałam, że znajduję się przy ławce, w ostatniej
chwili oprzytomniałam, że nieszczęśliwie pomyliłam ławkę ze stawem. Niestety moje ciało nie nadążyło za umysłem, w rezultacie czego wpadłam do wody, która była piekielnie lodowata, myślałam, że nie wytrzymam. Cała obolała nie miałam nawet siły się ratować. Nie minęła jednak sekunda, a już ujrzałam przed oczami pomocną dłoń. Po pięciu sekundach byłam już z powrotem na lądzie, dygocząca i przemoczona do suchej nitki.
— Dziękuję — wykrztusiłam najwyraźniej, jak tylko potrafiłam, lecz słyszalne było jedynie kaszlnięcie.
Powoli dochodząc do siebie, podniosłam głowę, aby ujrzeć człowieka, który mi pomógł. Przede mną w żółtej sukni stała dumnie wyprostowana przepiękna kobieta. Był to niewątpliwie jej kolor… Pasował, jak ulał. Kiedy się w nią tak wpatrywałam, jej twarz okazywała wybitną obojętność. Żaden mięsień ani drgnął. Jakby posiadała niesamowitą kontrolę nad sobą z zupełnie innego świata… Jej piękno biło blaskiem niemal oślepiającym, wprawiając człowieka w osłupienie.
Lecz zdaje się, że zanadto ją ta chwila bezczynności znużyła, gdyż odwróciła się, by odejść. Jak na złość szok odebrał mi mowę, nie wiedziałam, co robić.
— Dziękuję z całego serca! — krzyknęłam, rozpaczliwie starając się ją zatrzymać.
Piękna pani zaiste zatrzymała się, stojąc plecami do mnie przez chwilę, gdy nagle odwróciła się. A zrobiła to z największą gracją, przez moment nawet poczułam się o to zazdrosna. Patrzyła na mnie ze śmiertelną powagą wypisaną na jej twarzy, po czym stał się cud, bowiem piękna nieznajoma uśmiechnęła się! Skinęła mi i odeszła tam, skąd przybyła. A przynajmniej wtedy mi się tak zdawało…
Jakiś cudowny anioł chyba musiał mi ją zesłać, gdyż
o tej porze w parku raczej świeciło pustkami. Zazwyczaj nie można było wtedy spotkać ani jednej żywej duszy. A tu taka miła niespodzianka, jakże punktualna… I ten kolor!
Zdaje się, że pierwszy raz w życiu spotkałam osobę, której tak z nim niezmiernie było do twarzy. I nie był bynajmniej to taki sprany żółty, bądź obficie przejaskrawiony, a żółty, jak to tylko żółty potrafi być. Był idealny.
I ta powaga w jej pięknej twarzy… Skąd tak pełna uroku i młodości twarz znajdowała w sobie tyle powagi? Przecież to niesamowite, wręcz niewyobrażalne, niemal zakrawające na cud…
Ludzie mówią, że powaga mąci w urodzie, że to uśmiech
rozświetla całą twarz, tak umiejętnie eksponując piękno.
Jednak ci głupi ludzie ewidentnie nie miali przyjemności ani sposobności spotkać tej twarzy. Tej konkretnej, pięknej twarzy, którą spotkałam ja. Och, jak często głupi ludzie się mylą. Pewnie dlatego są tak głupi.
Zatrważające zimno wstrząsało mym ciałem, tak że nie czułam palców u stóp. I jeśli mam być zupełnie szczera, w tamtym momencie myślałam, że umrę. Nigdy bowiem przedtem nie zdarzyło mi się wpaść znienacka do lodowatej wody, jeszcze uprzednio będąc rozemocjonowaną z byle błahostki. Leciało mi z nosa, bałam się nawet dotykać mojej twarzy dłońmi w obawie, że te się do niej przykleją i już nie odkleją, ewentualnie zerwą mą skórę. Czułam jak strach podchodzi mi do gardła i nic z tym nie mogłam zrobić. Dopiero po chwili udało mi się wstać. I jak już zaczynałam powoli się uspokajać, później poszło, jak z płatka. Powrócenie do normalnego stanu nie sprawiło mi takiego kłopotu, jak przypuszczałam trzy minuty temu.
Nie wróciłam od razu do domu. Przemoczona
usiadłam na ławce. Próbowałam się rozgrzać, energicznie pocierając rękoma moje nadal zszokowane ciało. Robiąc tak, poczułam dziwne uczucie ciepła, nie mające nic wspólnego z rozgrzewaniem ciała. Jak prąd przepływało przez środek mojego ciała, zastępując strach. Było to jakieś dziwne przeczucie. Czułam, że coś wielkiego czeka na mnie tuż za rogiem. Ostatnie zdarzenia nie mogły być kaprysem losu, wszystko przecież musi być z jakiegoś powodu.
Rozmyślając tak o tym wszystkim, co mnie ostatnio spotkało, zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmęczona byłam moim życiem. Świat, w którym przyszło mi żyć, do mnie nie należał, a ja konsekwentnie nie należałam do niego. Moje rozległe interpretacje zdobiły jego szare ściany, a szary nie zawsze przecież musi być szary. W moim przypadku jednak szary naprawdę był
szary. Jaka szkoda… doprawdy w różu czy błękicie byłoby mu również do twarzy. Szczególnie w różu. Oprócz kolorowych ścian, podłoga mogłaby być usłana różami, pachniałoby wtedy właśnie nimi, wówczas nigdy nie wróciłabym do szarości. Już nie.
Nawet przeszło mi przez myśl, że mam ochotę zapłakać po raz drugi już dzisiaj, lecz nie było to takie proste. W płakaniu najwyraźniej nie chodziło tylko o powód, coś innego musiałoby to sprowokować. Od dawna nie widziałam pojedynczej łzy na mojej twarzy, nie licząc dzisiaj. Zdawałoby się nawet, że straciłam tę umiejętność, lecz ta noc pokazała co innego. Emocje dopuszczone do łez były o wiele łatwiejsze do opanowania. A tak były zmuszone do wiecznego rozgardiaszu w celu poszukiwania wyjścia. Czasami nachodziły na siebie, poniżały się, a niekiedy po prostu chwilowo przestawały oddychać. To ostatnie było najgorsze, bo przecież nie chciałam ich stracić.
Mogą siebie nie rozumieć, ale muszą istnieć. Bo czymże
jest miłość bez nienawiści, radość bez smutku, a fascynacja bez znudzenia? Jedno zniknie i nim się człowiek obejrzy, straci resztę. Wtedy byłaby to beznadziejne. Chyba ułatwiłabym sobie teraz, wypuszczając skłębione łzy, lecz wszystko na nic… Nie potrafiłam i tyle.
Najzabawniejsze, że wiedziałam dlaczego. Nie było tak zawsze, dopiero od jakiegoś czasu. Płakanie było dla mnie towarem luksusowym.
Ociężale wstałam z ławki i jak cień snułam się całą
drogę powrotną.
VI
Kładąc się do łóżka, uprzednio zdjęłam z siebie przemoczone ubranie i związałam włosy w kok. Leniwym, mechanicznym krokiem skierowałam się do łóżka, które rzecz jasna już od jakiegoś czasu ani razu nie było zaścielone. Poczułam dziwny, nieprzyjemny zapach, unoszący się w pokoju, nie miałam jednak siły, by otworzyć okno. Wzdrygałam się na samą myśl wpuszczenia do środka powietrza, które mogłoby sprawić, że będzie mi być zimno. Wsunęłam się pod nieświeżą kołdrę, zmuszając moje oczy do zamknięcia. Ale te zamknąć się nie chciały. Znowu nie mogłam zasnąć, lecz w końcu zakwestionowałam całe swoje dotychczasowe życie. Po czymś takim trudno jest pójść beztrosko w objęcia miękkiego łoża i jak gdyby nigdy nic zasnąć.
Moje myśli okupywały dziewczynka i piękna nieznajoma. Dziewczynka i piękna nieznajoma. Dziewczynka i piękna nieznajoma. Dziewczynka i piękna nieznajoma. Dwie istoty emanujące jakąś dziwną magią, mnie porażającą. Obojętność na ich twarzach była zarazem niesamowita i niepokojąca — i tak w pamięci ślad wypalająca… Zupełnie jakby ich zmęczenie tą samą troską było
spowodowane.