Copyright © 2025 by Marc Petrin
All rights reserved.
Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem marc@marcpetrin.com.
To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.
Od Autora: Geneza Tańca Ognia i Lodu
Zdarza się niekiedy, iż w procesie kreacji, w trakcie powoływania do istnienia całych galaktyk i cywilizacji, które mają wypełnić karty opowieści, pojawia się idea poboczna. Szept. Dysonans w idealnie skomponowanej symfonii narracji, który z początku próbuje się zignorować, zepchnąć na margines jako nieistotny szum tła. Czasem jednak ów szept, zamiast ucichnąć, narasta, nabiera mocy i ciężaru, aż w końcu, z uporem i arogancją godną nowo narodzonego bóstwa, domaga się własnej historii, własnego wszechświata.
Tak właśnie stało się podczas mojej pracy nad sagą Fluctus Vitae. Gdy kreśliłem losy Rektora i Fyrrusa, zmagających się z „chorobą rzeczywistości” i postępującą dekoherencją bytu w ich galaktyce, w tle ich zmagań nieustannie pobrzmiewało dalekie, głuche echo prastarego konfliktu. Konfliktu tak fundamentalnego, tak pierwotnego i tak tragicznego w swej nieuchronności, że jego wibracje, niczym fale grawitacyjne po zderzeniu dwóch czarnych dziur, wciąż wstrząsały posadami tamtego, świata.
Ten konflikt, ta opowieść o dwóch słońcach i dwóch cywilizacjach zrodzonych z ich antagonistycznego blasku i mroku, zawładnęła moją wyobraźnią z siłą, której nie mogłem się oprzeć. Idea ta, początkowo będąca jedynie podrozdziałem w monumentalnej historii Fluctus Vitae, rozrosła się w osobny, tętniący życiem organizm, który domagał się własnego głosu. Postanowiłem więc, niejako w akcie intelektualnej kapitulacji, odłożyć na chwilę główną sagę, by wsłuchać się w ten potężniejący ryk przeszłości.
Tak narodziła się powieść, którą trzymasz w rękach: „Wojna Dwóch Słońc: Taniec Ognia i Lodu”.
Nie jest to bezpośrednia kontynuacja ani prequel Fluctus Vitae. Jest to raczej opowieść siostrzana, rozgrywająca się w tym samym uniwersum, lecz eony wcześniej, w czasach, gdy „choroba rzeczywistości” była jedynie odległą, teoretyczną możliwością, a wszechświat zdawał się być rządzony przez bardziej brutalne, acz w swej prostocie bardziej zrozumiałe prawa — prawa grawitacji, nienawiści i niemożliwej miłości. Jest to epicka space opera, w której rozmach i polityczne intrygi splatają się z tragicznym, gwiezdnym romansem, a wszystko to zanurzone jest w sosie hard science fiction, gdzie astrofizyka nie jest jedynie tłem, lecz aktywnym, bezlitosnym kreatorem cywilizacji, ich ideologii i ich ostatecznego losu.
Zapraszam Was zatem w podróż do źródeł konfliktu, który przez tysiąclecia będzie kształtował losy tej części galaktyki. Do świata, w którym harmonia jest tyranią, a siła — cnotą zrodzoną z desperacji. Do opowieści o miłości, która mogła być mostem, a stała się iskrą zapalną dla wojny totalnej.
Powieść ta jest jednocześnie zamkniętą całością i początkiem nowego, odrębnego cyklu. Świat Aethel-Kar’nath, który narodził się jako poboczny wątek, teraz żyje już w mojej głowie własnym, intensywnym życiem i domaga się pełnej odsłony. Mam nadzieję, że jego dramaturgia, jego piękno i jego tragedia, porwą Państwa równie mocno, jak porwały mnie samego.
Można zacząć od końca, od echa, i z sagi Fluctus Vitae cofnąć się do źródła ryku. Można też zacząć od początku, od pierwszego uderzenia młota w kosmiczne kowadło, jakim jest ta historia.
Marc Petrin
Lekcja w Obserwatorium Gwiezdnej Kołyski — najwyższy i najbardziej eksponowany pokład statku-miasta Aethel
Organiczna winda, której wnętrze przypominało kielich gigantycznego, nocnego kwiatu, bezszelestnie rozchyliła swoje płatki, wypuszczając na pokład Obserwatorium grupkę kilkunastu dzieci. Przez moment, który dla ich młodych umysłów rozciągnął się w małą wieczność, panowała absolutna, nabożna cisza, zakłócana jedynie przez niemal podprogowe, wibrujące mruczenie samego statku-miasta — basowy ton Wielkiej Pieśni. Dzieci, odziane w proste, białe tuniki, stanęły jak zahipnotyzowane.
Przed nimi, wypełniając całą, niewyobrażalną panoramę, płonął Aethel. To nie była odległa, geometryczna kropka na aksamicie próżni; to był ocean plazmatycznego ognia, dynamiczna, pulsująca istota, byt tak potężny, że zdawał się mieć własną świadomość. Gołym okiem widoczne były odchodzące od niego fale energii, koronalne wyrzuty masy wielkości kontynentów, które z majestatyczną powolnością rozbijały się o opalizujące pola siłowe ich statku, niczym kosmiczne tsunami o niewidzialną, krystaliczną rafę. Wokół tego błękitnego nadolbrzyma rozpościerała się Aetheliańska Strömgrenosfera — gigantyczna, pulsująca bańka zjonizowanego gazu, która mieniła się w każdym odcieniu purpury, indygo i magenty, niczym witraż w katedrze samego stworzenia.
Podłoga, wykonana z polerowanego, mlecznobiałego koralowca gwiezdnego, była ciepła w dotyku, przepuszczając przez swoją strukturę nikły ułamek energii gwiazdy. Wzdłuż ścian, które zdawały się płynnie przechodzić w sufit, wiły się grube, żywe pnącza o hebanowej barwie, rozkwitając co jakiś czas pąkami chłodnego, bio-luminescencyjnego światła. Zewnętrzna ściana nie była bowiem szkłem w jego kruchym, newtonowskim rozumieniu, lecz krystaliczną, semi-płynną membraną, która drgała w bezustannym rezonansie z Wielką Pieśnią, filtrując i przetwarzając zabójcze, surowe światło Aethela w łagodną, mleczną poświatę wypełniającą wnętrze. W centrum tej niezwykłej komnaty stały, niczym cisi, przezroczyści strażnicy, postacie z Panteonu Harmonii — nie ciężkie, kamienne posągi, lecz eteryczne, niemal holograficzne figury utrwalone w migotliwych polach energetycznych.
Ilianna, ich młoda nauczycielka z kasty Rezonatorów, pozwoliła im chłonąć ten widok, pozwoliła, by ta pierwotna, gwiezdna symfonia wypełniła ich małe jestestwa. Dopiero gdy pierwszy szok zachwytu zaczął ustępować miejsca dziecięcemu zniecierpliwieniu, jej melodyjny głos wypełnił ciszę.
„Spójrzcie, dzieci. Oto Matka-Gwiazda. Oto Aethel.” — Jej gest był płynny i szeroki, jakby dyrygowała niewidzialną orkiestrą fal grawitacyjnych. — „Czujecie to ciepło na skórze? Czujecie tę delikatną wibrację pod stopami? To Ona. To Jej Wielka Pieśń, którą śpiewa dla nas od zarania czasu. Jesteśmy Jej dziećmi, zrodzonymi z Jej światła.”
Wskazała na ich statek-miasto, który z tej perspektywy wyglądał jak gigantyczny, świetlisty, nerwowo użyłkowany liść dryfujący w bezmiarze. „A to jest nasz dom. Nie zbudowany z martwego metalu, lecz wyhodowany. Każdy korytarz, każda komnata, to wszystko jest częścią Wielkiej Pieśni. Naszym zadaniem, naszym największym przywilejem, jest uczyć się słuchać. Słuchać i odpowiadać. To właśnie nazywamy Rezonansem. To jest Harmonia.”
Rian, chłopiec o wielkich, nienasycenie ciekawskich oczach, które zdawały się pochłaniać wszechświat, podniósł rękę.
„Nauczycielko Ilianno… a czy… czy oni też słyszą Pieśń? Ci z Mroku?”
Twarz Ilianny na ułamek sekundy zesztywniała. Uśmiech nie zniknął, lecz stracił swoją naturalną, płynność i stał się bardziej formalny, jakby na jej rysy nałożono estetyczny, lecz sztywny filtr.
„To bardzo mądre pytanie, Rianie. Tam” — jej gest był teraz krótki, precyzyjny i niemal niechętny; wskazywała w przeciwnym kierunku, w pustkę, gdzie daleko, daleko, poza granicą percepcji, tlił się niewidzialny stąd, wiecznie głodny brązowy karzeł Kar’nath — „żyją ci, którzy dawno temu odwrócili się od światła. Ich uszy zatkał pył asteroid, a serca pokryła rdza maszyn. Oni nie słyszą Pieśni. Dla nich istnieje tylko hałas kuźni i zgrzyt metalu. To jest właśnie Dysonans. Wielka Pustka w symfonii wszechświata. Dlatego nazywamy ich Mrokiem. Nie dlatego, że ich nienawidzimy, dzieci. Dlatego, że jest nam ich żal.”
Podczas gdy wygłaszała tę wyuczoną, teologicznie poprawną formułę, Orion szturchnął w bok Vesperę. „Zobacz!” — szepnął, wskazując na roziskrzoną podłogę. Opalizujące smugi światła, przefiltrowane przez membranę, tworzyły na polerowanym koralowcu ruchome, hipnotyczne wzory. „Jeśli stanę tutaj, moja poświata jest fioletowa! A twoja zielona! Ścigajmy się do tamtego pnącza!”
„Cicho!” — syknęła Vespera, ale w jej oczach, zamiast nagany, tańczyły wesołe iskierki.
Ilianna, z westchnieniem tak cichym, że wchłonęło je wszechobecne mruczenie statku, zauważyła ten odpływ uwagi. Z wrodzoną gracją poprowadziła grupę w stronę Panteonu.
„Podejdźcie. To są ci, którzy słuchali najpiękniej.” — Wskazała na jedną z eterycznych postaci, przedstawiającą starca o szlachetnych rysach i zamkniętych oczach, jakby pogrążonego w wiecznej medytacji. — „To Wielki Harmonizator Lyrennus. Legenda mówi, że jego Rezonans był tak potężny, że potrafił uciszyć burze słoneczne i sprawić, by zakwitły Pustynne Ogrody na księżycu Xylos. On nauczył nas, że największą siłą jest nie walka, a harmonia. Że każdy dysonans można wyciszyć… nie zniszczyć, lecz zharmonizować.”
Jej głos przepełniony był nabożnym szacunkiem, który jednak całkowicie chybił celu. W tle, szeptany dialog Oriona i Vespery, do którego dołączyła zafascynowana Solis, toczył się dalej, tworząc własną, małą symfonię trywialności.
„Jak wrócimy do naszych habitatów,” — konspirował Orion — „pobawimy się w łapanie świetlików w Ogrodach Lotosowych? Mój tata wyhodował nowy gatunek, świecą na pomarańczowo.”
„A ja będę rzeźbić!” — wtrąciła z przejęciem Solis, zapominając o konieczności szeptania. — „Zrobię świetlnego motyla, takiego wielkiego, i poleci aż pod sufit!”
„Nuda,” — parsknął Orion z autorytetem znawcy. — „Lepsza jest gonitwa.”
Ilianna umilkła w pół zdania. Przez jeden, bezbronny moment jej twarz była po prostu twarzą zmęczonej kobiety, która po raz setny próbuje wyjaśnić kwantową naturę wszechświata komuś, kto wolałby zjeść ciastko. Nie skarciła ich. Wiedziała, że to bezcelowe. Wielka Pieśń, Dysonans, Panteon Harmonii… to były abstrakcje. Metafizyczne nasiona, które sadziła w ich umysłach, a które wykiełkują — lub nie — dopiero za wiele lat, pod wpływem zupełnie innych, znacznie boleśniejszych lekcji. Teraz, w tej chwili, realna była tylko opalizująca poświata na podłodze i radosna obietnica zabawy po lekcjach.
Odwróciła się z powrotem w stronę ogromnego okna, a dzieci, wyczuwając nagłą zmianę nastroju, również zamilkły i podążyły za jej wzrokiem. Potęga Aethela była hipnotyzująca, była prawdą tak fundamentalną i oczywistą, że nie potrzebowała słów, tłumaczeń ani metafor. Była po prostu bytem.
„Spójrzcie jeszcze raz,” — powiedziała cicho Ilianna, a jej głos był już pozbawiony dydaktycznej, nużącej nuty. Był w nim tylko cień podziwu i, być może, lęku. — „To wszystko jest wasze. Ta Pieśń. To światło. Ta krucha harmonia. Kiedyś zrozumiecie. I musicie nauczyć się tego strzec.”
Małe, białe sylwetki, stojące w milczeniu przed ognistym, bezkresnym majestatem tego nie słyszały. Jedne wciąż wpatrywały się w gwiazdę z resztkami nabożnego lęku, inne już rzucały ukradkowe spojrzenia na siebie, bezgłośnie finalizując plany popołudniowych eskapad. W ich chłonnych, elastycznych umysłach Wielka Pieśń była na razie tylko odległym, wibrującym tłem dla znacznie ważniejszych spraw.
A w absolutnej ciszy kosmosu, daleko poza zasięgiem ich wzroku, myśli i dziecięcych marzeń, w mroku czaiła się zupełnie inna muzyka — rytmiczny, nieubłagany, ogłuszający huk Kuźni.
Rozdział 1: Pieśń Kuźni i Szept Cynizmu
1.1: Chrzest w Ogniu
To nie był dźwięk, który się słyszało. To był stan skupienia materii, w którym powietrze, skała i sama czasoprzestrzeń drżały w jednym, nieubłaganym rytmie. Pieśń Kuźni. Była to symfonia industrialnego absolutu, polirytmia tak doskonała w swej brutalności, że ocierała się o bluźnierczą formę sztuki — sztuki, której jedynym celem była dominacja nad materią, jej upokorzenie i przetworzenie w narzędzie woli. Głęboki, sejsmiczny puls odległych młotów grawitacyjnych, kruszących całe pasma asteroid na heksytową mączkę, stanowił jej fundament, odczuwalny bardziej w trzewiach niż w uszach. Na ten basowy ostinato nakładał się wysoki, rozdzierający lament magnetycznych dźwigów, przesuwających tysiąctonowe bloki metalu z precyzją, która zaprzeczała ich cyklopowej skali. A ponad tym wszystkim, niczym arytmiczne uderzenia w talerze, strzelały gwałtowne syki uwalnianej pary i sprężonych gazów, jak oddechy tytana w agonii.
Wnętrze Asteroidy Górniczej G-7 nie było architekturą w rozumieniu cywilizowanym. Było geologiczną raną, wydrążoną i poszerzoną do samych granic integralności strukturalnej, a następnie wzmocnioną gigantycznymi, poczerniałymi od sadzy żebrami ze stopów heksytowych, które wbijały się w surowy, nieobrobiony regolit niczym klamry na pękniętej czaszce. Przestrzeń, pozbawiona jakiegokolwiek naturalnego światła, przytłaczała skalą, celowo zaprojektowaną tak, by każda istota ludzka poczuła się jak zagubiony, nieistotny trybik w mechanizmie o boskich aspiracjach. Jedynym oświetleniem był apokaliptyczny, pulsujący żar płynnego metalu w kanałach odlewniczych i ostre, nerwowe błyski łuków spawalniczych, które na ułamki sekund wyrywały z mroku sylwetki robotników w ciężkich, azbesto-podobnych pancerzach. W gęstym, gorącym powietrzu, które smakowało ozonem i spaloną stalą, unosiła się rdzawa mgła heksytowego pyłu, migocząca w snopach sztucznego światła niczym rój mikroskopijnych, morderczych owadów.
A ponad tym wszystkim, w szklanej ciszy platformy obserwacyjnej, stał Kael.
Od piekła poniżej oddzielało go przezroczyste pole siłowe, które bezgłośnie neutralizowało falę morderczego żaru. Drgania jednak przenikały przez wszystko, wchodziły w podeszwy butów, rezonowały w kościach, sprawiając, że zęby zdawały się nieustannie wibrować. Ubrany był w prosty, ciemny kombinezon, którego matowa czerń i nienaganny krój, pozbawiony jakichkolwiek insygniów, stanowiły paradoksalnie największy wyróżnik na tle wszechobecnego brudu i znoju. Jego twarz, zwrócona ku sercu Kuźni, była maską obojętnej koncentracji. Obserwator z zewnątrz, nieznający jego natury, mógłby wziąć to za chłodną fascynację dziedzica, który kontempluje źródło swojej przyszłej potęgi. Ale Kael znał prawdę. To było zmęczenie. Zmęczenie tak głębokie, tak fundamentalne, że stało się częścią jego istnienia.
Jego spojrzenie spoczywało na monumentalnej formie odlewniczej — negatywie kadłuba niszczyciela klasy „Młot”. Był to otwarty, długi na kilometr sarkofag, czekający na narodziny stalowego lewiatana, który poniesie ogień i wolę jego ojca ku gwiazdom. Wokół formy, niczym akolici w bluźnierczym rytuale, poruszały się zautomatyzowane drony i nieliczni ludzie, których pancerne sylwetki czyniły ich nierozróżnialnymi od maszyn.
Nagle, ogłuszający, rozdzierający ryk syreny przebił się nawet przez polifonię Kuźni, zmuszając wszystkie inne dźwięki do uległego zamilknięcia. To był znak. Kulminacja.
Z mroku wysoko ponad formą wyłonił się gigantyczny, zawieszony w polu magnetycznym tygiel. Rozgrzany do białości, pulsował własnym, wewnętrznym słońcem. Z majestatyczną, niemal sakralną powolnością, zaczął się przechylać. I wtedy popłynęła rzeka. Strumień płynnego, oślepiająco białego stopu tytanu i heksytu runął w otchłań formy. Huk uderzenia nie był już dźwiękiem, ale czystą, kinetyczną przemocą, falą uderzeniową, która zatrzęsła całą asteroidą. Fontanny iskier, każda wielkości człowieka, wystrzeliły na setki metrów w górę, rozpryskując się o pole siłowe platformy w bezgłośnych fajerwerkach. Nawet wszechmocna Pieśń Kuźni została na ten jeden moment zagłuszona, zdominowana przez ten jeden, ostateczny akt stworzenia przez zniszczenie.
Chrzest w Ogniu. Najświętszy z rytuałów Kar’natha.
Kael patrzył, nie mrugając. Ale nie widział narodzin potężnego okrętu. W jego oczach, odbijających biały żar, widniał obraz zupełnie inny: kolejny, lśniący, stalowy gwóźdź, wbijany z precyzją i pietyzmem w trumnę kruchego pokoju. W jego umyśle, w kakofonicznej ciszy po huku, gdzie wibracje wciąż tańczyły na nerwach, rodziły się słowa. Nie były to słowa jego ludu, nie były to hymny o sile i woli. Były to nielegalne, przemycone z drugiego końca systemu, heretyckie fragmenty aethelańskiej poezji. Myśli o marnotrawstwie energii, która mogłaby ogrzać umierającą planetę. Myśli o entropii, o bezcelowej agresji jako ontologicznej pomyłce.
W kontrapunkcie do dogasającego ryku metalu, w jego głowie rozbrzmiał cichy, zakazany szept:
...gdyż tylko cisza potrafi uleczyć pęknięte gwiazdy.
Poczuł nagły, zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z temperaturą otoczenia. To był dreszcz samotności. Absolutnej, kosmicznej samotności poety uwięzionego w sercu Kuźni.
1.2: Dialog o Słabości Światła
Cisza, która nastała po apokaliptycznym ryku odlewu, była bardziej ogłuszająca niż sam hałas. Była to cisza negatywna, próżnia powstała po wyrwaniu z niej wszechobecnej Pieśni Kuźni. W tej próżni wibracje trwały nadal, jak echo tektonicznego wstrząsu, przechodząc przez podest, przez ciało Kaela, przez jego najgłębszą istotę. Powietrze, wciąż gęste od pyłu i naładowane ozonem, zdawało się trzeszczeć, jakby atomy protestowały przeciwko gwałtownemu spadkowi energii. Stygnący kadłub niszczyciela, kilometrowy lewiatan w swoim metalowym sarkofagu, powoli tracił oślepiającą biel, przechodząc w odcienie rozżarzonego złota, potem głębokiej, pulsującej pomarańczy, rzucając na ściany kaweerny ruchliwe, demoniczne cienie. Każda zmiana barwy była jak powolny wydech potwora.
Kael stał nieruchomo, czując, jak echo heretyckiego wiersza odbija się od wewnętrznych ścian jego czaszki: ...gdyż tylko cisza potrafi uleczyć pęknięte gwiazdy. Co za absurdalna, sentymentalna bzdura. A jednak… w tej chwili, w tej nienaturalnej ciszy, pojął jej znaczenie na poziomie fizycznym. Cisza była stanem spoczynku, powrotu do równowagi, której jego świat tak panicznie się bał, którą zwalczał z całą furią swoich pieców i młotów. Harmonia Aethelan, którą gardził jego ojciec, nie była może pustą piosenką, ale prawem entropii, ostatecznym losem wszechświata, którego Kar’nath próbował oszukać, budując coraz większe, coraz głośniejsze maszyny, by zagłuszyć nieuniknione.
Poczuł to, zanim usłyszał. Subtelną zmianę w ciśnieniu powietrza za plecami, wygaszenie jakiegoś niewidzialnego echa, instynktowne napięcie mięśni karku, które ewolucja zaszczepiła w ofierze na długo przed tym, jak drapieżnik pokazał kły. Nie było słychać kroków. Jego ojciec nie chodził. On się po prostu pojawiał, przemieszczał z jednego punktu w drugi z bezgłośną pewnością siebie, która była sama w sobie manifestacją władzy.
Ciężka dłoń, odziana w grubą, porysowaną skórę, opadła na jego ramię. Kael wzdrygnął się mimowolnie, zanim zdołał stłumić reakcję. Gest był zaborczy, naznaczający, a jego ciężar zdawał się mieć własne pole grawitacyjne.
Z cienia za nim wyłonił się Khan Vargo. Był mężczyzną w sile wieku, potężnie zbudowanym, ale jego siła nie była ociężałą masą brutala. Była to sprężysta, dynamiczna moc drapieżnika w szczytowej formie. Na elegancki, ciemnoszary mundur o surowym, wojskowym kroju miał narzucony ciężki, skórzany fartuch, poplamiony smarem i naznaczony śladami oparzeń — strój najwyższego kapłana tej industrialnej świątyni. Jego twarz, poorana siatką starych blizn, które układały się w mapę dawnych bitew i przemysłowych wypadków, mogłaby należeć do zwykłego legionisty, gdyby nie oczy. Oczy Vargo były ostre, przenikliwe i płonęły nieustanną, cyniczną inteligencją. Widziały wszystko, analizowały wszystko i wszystko oceniały pod kątem użyteczności lub zagrożenia.
Khan Vargo nie patrzył na syna. Jego wzrok, tak jak wcześniej wzrok Kaela, utkwiony był w stygnącym monstrum poniżej. Na jego pooranej twarzy pojawił się grymas, który w innym człowieku można by uznać za uśmiech dumy. U niego był to wyraz satysfakcji z udanej transakcji z prawami fizyki.
— Piękny, nieprawdaż? — jego głos był niski, chropowaty, jak odgłos metalu szorującego o skałę, ale posiadał dziwną, charyzmatyczną melodyjność. — To nie jest tylko metal, synu. To nie jest statek. To jest wola odlana w tytanie. To jest manifestacja naszego prawa do istnienia, zapisana językiem, który rozumie próżnia. Każdy atom tego kadłuba, schładzając się teraz i kurcząc, krzyczy jeden, jedyny ontologiczny aksjomat: „Przetrwamy”.
Kael przełknął ślinę. Powietrze smakowało metalicznym pyłem. Dłoń ojca na jego ramieniu ciążyła niczym miniaturowa czarna dziura, pochłaniając jego własną wolę. Odpowiedział, bo milczenie byłoby jeszcze gorszym aktem buntu.
— To manifestacja siły, ojcze — powiedział cicho, a jego głos, pozbawiony entuzjazmu, zabrzmiał żałośnie słabo w tej ogromnej przestrzeni.
Vargo w końcu obrócił ku niemu głowę. Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, ale nie dotarł do oczu. Był to uśmiech anatoma spoglądającego na interesujący, choć wadliwy, okaz.
— A czyż siła nie jest ostateczną formą piękna? Czyż nie jest jedynym prawem, którego nie da się zignorować, przegłosować ani zafałszować? Siła jest prawdą, Kael. Jedyną uniwersalną stałą w tym zimnym, obojętnym chaosie. Ci… — zawahał się na ułamek sekundy, szukając idealnego słowa, które oddałoby całą jego pogardę — …śpiewacy z Aethel tego nie pojmują. Oni w swojej aroganckiej niewinności myślą, że wszechświat to pieśń, którą wystarczy zharmonizować. Że jest to jakaś kosmiczna partytura czekająca na ich batutę. Są jak dzieci, które urodziły się w dźwiękoszczelnym pałacu i nigdy nie słyszały ryku głodnych bestii za murami. My urodziliśmy się na zewnątrz. My wiemy, że wszechświat to nie pieśń. Wszechświat to głód. A my jesteśmy tymi, którzy nauczyli się polować.
Oderwał wzrok od Kaela i znów spojrzał na niszczyciela, jego dłoń wciąż miażdżąca ramię syna. Zdawał się wchodzić w trans, wygłaszając swoje credo nie tyle do Kaela, co do całej kaweerny, do duchów swoich przodków i do nowonarodzonego boga wojny.
— Harmonia… — wypluł to słowo, jakby było trucizną. — Harmonia to luksus dla tych, którzy nigdy nie musieli walczyć o oddech. Ich słońce, ten błękitny, otyły nadolbrzym, dało im wszystko na tacy. Światło, energię, stabilne orbity. Zalało ich takim nadmiarem, że zatracili instynkt. Rozumiesz, co się dzieje z mięśniem, którego się nie używa? Zanika. Atrofia. To samo stało się z ich wolą. Ich „Wielka Pieśń”, ta ich telepatyczna komunia… to nie jest siła, to jest kajdan. To biologiczny imperatyw, który zmusza ich do myślenia tak samo, czucia tak samo. To najdoskonalsza forma tyranii, jaką można sobie wyobrazić — tyrania, w której więźniowie kochają swoje cele, bo nie pamiętają już, czym jest wolność.
Kael słuchał, a w jego żołądku narastał lodowaty ciężar. Znał te argumenty na pamięć. Były to fundamenty każdej lekcji historii, każdej przemowy politycznej, każdej tyrady jego ojca przy wieczornym posiłku. Ale usłyszeć je tutaj, w sercu Kuźni, w obliczu namacalnego produktu tej filozofii, nadawało im nową, przerażającą moc. Widział logikę w słowach ojca, pokrętną, brutalną, ale wewnętrznie spójną. To właśnie czyniło ją tak odrażającą. Jego umysł próbował sformułować kontrargument. Chciał powiedzieć o pięknie, które nie służy sile. O wiedzy, która nie jest narzędziem dominacji. O istnieniu dla samego istnienia. Ale słowa grzęzły mu w gardle, niedorzeczne i słabe w obliczu tego tytanicznego pragmatyzmu.
— Nasza gwiazda — kontynuował Vargo, a jego głos nabrał niemal religijnej żarliwości — ten wasz pogardzany brązowy karzeł, Kar’nath, dała nam dar o wiele cenniejszy niż światło. Dała nam ciemność. Dała nam niedobór. Dała nam nieustanne wyzwanie. Zmusiła nas do ewolucji. Oni tam, w Lśnieniu, adaptują się do środowiska. My zmuszamy środowisko, by adaptowało się do nas. To jest fundamentalna różnica, Kael. To jest różnica między byciem stworzeniem a stawaniem się stwórcą. To my jesteśmy bogami, bo narodziliśmy się w piekle i postanowiliśmy je przebudować na naszą modłę.
Jego palce zacisnęły się mocniej. Kael poczuł, jak kości jego ramienia protestują.
— I dlatego ten cały wasz „pokój” — Vargo znów zwrócił się bezpośrednio do niego, a w jego głosie pojawiła się nuta twardej, osobistej urazy — te „negocjacje”, te „wymiany kulturalne”… to rak, który toczy nas od środka. Rdza na woli. Każdy statek handlowy, który wysyłamy w ich stronę, to akt zdrady. Każdy kupiec, który wraca, bełkocząc o ich „świetlistych ogrodach” i „biomorficznej architekturze”, przynosi ze sobą zarazę. Zarazę słabości. Chorobę zwaną komfortem. Zaczynają myśleć, że może jest inna droga. Że może nie trzeba walczyć. A to kłamstwo. Najgorsze z kłamstw. Bo gdy tylko opuścimy gardę, gdy tylko nasza Pieśń Kuźni ucichnie na rzecz ich kołysanek, oni przyjdą. Nie z armią. O nie, są na to zbyt „cywilizowani”. Przyjdą ze swoją kulturą, ze swoją harmonią, ze swoją pieśnią. I wchłoną nas. Rozpuszczą nas w swoim świetle, aż nie zostanie nic z tego, kim jesteśmy. Staniesz się jednym z nich, Kael. Rezonatorem w ich chórze. Zapomnisz o smaku metalu w powietrzu i o pięknie ognia. Tego chcesz?
Milczenie Kaela było odpowiedzią. Długie, gęste, ciężkie jak ołów. Wpatrywał się w stygnący kadłub, w jego potworną, obcą doskonałość. Słowa ojca dudniły w jego głowie, mieszając się z zakazanym wierszem. Polowanie. Głód. Siła. Przetrwanie. To były dogmaty jego świata. A on… on czuł się jak heretyk na najważniejszym nabożeństwie roku. Jego opór był pasywny, wewnętrzny, ale Vargo, z instynktem drapieżnika, wyczuwał go jak krwawienie w wodzie.
— Patrzysz na to i co widzisz? — głos Vargo stwardniał, stracił całą charyzmę, pozostawiając czysty, zimny metal. — Broń? Owszem. Nie wstydzę się tego słowa. Ale ja widzę więcej. Widzę przyszłość. Widzę tysiące takich jak on, niosących naszą wolę, naszą prawdę, tam, gdzie tamci niosą swoje puste piosenki o jedności. Widzę gwarancję, że twoje dzieci i dzieci twoich dzieci nie będą musiały żebrać o światło u stóp błękitnego, obojętnego bóstwa. Widzę naszą nieśmiertelność, wykutą w ogniu i niedoborze. A ty? Co ty widzisz, Kael?
To było ostateczne pytanie. Egzamin z całej jego dotychczasowej edukacji, z całej jego tożsamości. Vargo nie oczekiwał odpowiedzi. On jej żądał. Chciał, by Kael w końcu złamał swoje milczenie i powtórzył katechizm. By potwierdził, że jest jego synem, jego dziedzicem, kolejnym ogniwem w łańcuchu woli.
Kael poczuł, jak wszystkie oczy w kosmosie zwracają się na niego. Oczy ojca, widmowe oczy robotników na dole, czerwone, pulsujące oko stygnącego niszczyciela. Czas zdawał się zwalniać. Huk w jego głowie narastał — nie huk kuźni, ale huk jego własnej, wewnętrznej niezgody. Mógł skłamać. Mógł powiedzieć to, co ojciec chciał usłyszeć. „Widzę chwałę, ojcze. Widzę nasze przeznaczenie.” To było takie proste. Jedno zdanie, a ciężar na jego ramieniu zelżałby. Spojrzenie ojca złagodniałoby. Egzamin zostałby zdany.
Ale słowa te smakowały jak popiół. Jak zdrada samego siebie, tej małej, drżącej iskierki w jego wnętrzu, która wolała ciszę od hałasu i kruchość od siły. Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie. Podniósł wzrok znad kadłuba i spojrzał prosto w bezlitosne oczy ojca.
I powiedział prawdę.
— Widzę… ciężar, ojcze.
Wypowiedział te słowa cicho, cedząc je przez zaciśnięte zęby, ale w nagłej ciszy, która zapadła na platformie, zabrzmiały jak wystrzał.
Przez ułamek sekundy na twarzy Khana Vargo pojawiło się coś, czego Kael nigdy wcześniej nie widział. Nie gniew. Nie rozczarowanie. Było to coś znacznie gorszego: wyraz autentycznego, głębokiego zranienia. Jakby nóż, który sam wykuł, obrócił się i ugodził go w samo serce. Ten wyraz zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił, zastąpiony przez znajomą, lodowatą maskę pobłażliwości. Maska była grubsza niż kiedykolwiek.
Uścisk na ramieniu Kaela stał się niemal nie do zniesienia. Nie był to już gest zaborczości. To była kara.
— Kiedyś — syknął Vargo, a jego głos był teraz niczym więcej jak cichym, groźnym warknięciem — kiedy dorośniesz i zrozumiesz, że wszechświat nie nagradza poetów, zrozumiesz, że ten ciężar to przywilej. Największy, jaki można otrzymać. To wszystko… — jego wolna ręka zatoczyła szeroki, władczy łuk, obejmując całą ogłuszającą, ognistą kaweernę, od pulsów młotów po stygnącego lewiatana — ...pewnego dnia będzie twoje. Nie dlatego, że na to zasłużyłeś. Ale dlatego, że to twoje brzemię. Twoje i niczyje inne. I albo nauczysz się je dźwigać, albo ono cię zmiażdży. Musisz nauczyć się słyszeć tę muzykę, Kael. Musisz pokochać jej rytm. To jedyna kołysanka, jaka utuli nas do snu w tym zimnym, pustym kosmosie.
Puścił jego ramię tak nagle, że Kael zachwiał się lekko. Khan Vargo, nie rzucając mu już ani jednego spojrzenia, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę cienia, z którego przybył. Jego sylwetka zniknęła bezgłośnie, wchłonięta przez mrok, jakby nigdy go tam nie było.
Został po nim tylko fantomowy ból w ramieniu Kaela i smród jego ideologii, cięższy niż metaliczny pył w powietrzu. To nie był gest miłości. To nie była ojcowska troska. To było naznaczenie. Wypalenie piętna własności na ciele i duszy dziedzica.
Jak na komendę, z głębi asteroidy znów zaczął narastać rytmiczny, potężny huk. Pieśń Kuźni powracała, by wypełnić ciszę, która zapadła między ojcem a synem. Wypełnić i zagłuszyć herezję.
Kael stał samotnie, drobna, ciemna sylwetka na tle monumentalnego, potwornego dzieła swojego rodu. Czuł na ramieniu zimne piętno, chłodniejsze niż jakakolwiek próżnia międzygwiezdna. I po raz pierwszy w życiu zrozumiał w pełni znaczenie słowa „ciężar”. Nie był to ciężar metalu czy odpowiedzialności. Był to ciężar bycia kochanym przez potwora.
Rozdział 2: Symfonia Harmonii i Dysonans Serca
2.1: Rzeźbienie Ciszy
Tutaj, w prywatnym Ogrodzie Rezonansowym, zawieszonym niczym klejnot w najwyższej, nasłonecznionej kopule statku-miasta Aethel, panowała harmonia tak absolutna, że ocierała się o ontologiczną tautologię — była doskonała, bo nic innego nie miało prawa tu istnieć. To nie był ogród w archaicznym, ziemskim sensie — kolekcja odseparowanych bytów roślinnych walczących o zasoby. Był to pojedynczy, zintegrowany, oddychający ekosystem, którego każda funkcja, od fotosyntezy po regulację termiczną, stanowiła nutę w tej samej, wszechogarniającej partyturze.
Pod stopami nie było ziemi, lecz gąbczasta, samoregenerująca się mata bio-organiczna, która w dotyku przypominała ciepłą skórę jakiegoś lewiatana pogrążonego w sennym spokoju. Jej powierzchnia, o barwie kości słoniowej, delikatnie pulsowała w leniwym, nieuniknionym rytmie — basowym metrum Wielkiej Pieśni, która była dla statku-miasta tym, czym bicie serca dla żywego organizmu. Z tej żywej gleby, w idealnie rozplanowanych interwałach, wyrastały „solaryczne lilie”. Nie były to kwiaty w potocznym rozumieniu, lecz żywe, bio-kinetyczne kolektory energii. Ich gigantyczne, półprzezroczyste kielichy, każdy wielkości dorosłego człowieka, obracały się z majestatyczną, ledwie zauważalną gracją, nieustannie podążając za odległym, błękitnym dyskiem Aethela, który płonął za krystaliczną membraną kopuły niczym oko bóstwa. Opalizujące płatki tych lilii, utkane z żywych fotoreceptorów, filtrowały strumienie zabójczych fotonów i wiatru gwiezdnego, przetwarzając je w łagodne, mleczne światło, które wypełniało ogród spokojną, eteryczną poświatą.
Po ścianach, które płynnie przechodziły w sufit, nie tworząc żadnych kanciastych, obraźliwych dla oka połączeń, wiły się grube, symbiotyczne pnącza, nazwane w technicznym żargonie Rezonatorów „żywymi kablami”. Ich szerokie, ciemnozielone liście migotały w regularnych odstępach chłodnym, niebieskawym światłem, pełniąc funkcję złożonego systemu bio-luminescencyjnego, który z precyzją reagował na najmniejsze fluktuacje, regulując oświetlenie i temperaturę z dokładnością niedostępną żadnej martwej maszynie. Powietrze, krystalicznie czyste, było nasycone subtelnym, słodkawym zapachem kwitnących w cienistych zakamarkach „księżycowych orchidei” oraz ledwie wyczuwalnym, czystym posmakiem ozonu — śladem nieustannej, cichej pracy energetycznej, która napędzała ten raj.
A ponad tym wszystkim, w tym wszystkim i przez to wszystko, płynęła Wielka Pieśń. Nie była to melodia, którą można by zapisać, ani dźwięk, który można by usłyszeć uszami. Była to fundamentalna wibracja samego statku, podprogowy rezonans, który wnikał w każdą komórkę, w każdą molekułę, odczuwalny bardziej w kościach i trzewiach niż w aparacie słuchowym. Był to basowy, harmoniczny pomruk istnienia, kojący, wszechogarniający i… absolutnie nieunikniony. Był tłem, treścią i sensem. Był wszystkim.
W samym centrum tej doskonałej, żywej symfonii stała Lyra. Była ucieleśnieniem estetyki Aethelan, produktem idealnym swojej cywilizacji. Jej prosta, pozbawiona ozdób szata z żywego, inteligentnego jedwabiu opływała jej smukłą sylwetkę, a jej powierzchnia subtelnie i powoli zmieniała barwę z perłowej bieli na bladobłękitną, reagując na jej stan emocjonalny, a może raczej na to, co system odczytywał jako jej stan emocjonalny. Jej długie, jasne włosy były spięte z tyłu, odsłaniając skronie, na których spoczywał delikatny, niemal niewidoczny diadem wykonany z polerowanego koralowca gwiezdnego. Z jego wewnętrznej strony wyrastały ledwo dostrzegalne, kapilarne filamenty, które nie dotykały skóry, lecz wnikały w nią bezboleśnie, łącząc się bezpośrednio z jej korą czuciową. To nie była maszyna. To był symbiont. „Wzmacniacz Rezonansu”, jak go oficjalnie nazywano, był organicznym interfejsem, który pozwalał jej umysłowi na bezpośrednią, pozbawioną pośrednictwa gestu czy słowa, komunię z systemami energetycznymi statku.
Lyra stała z zamkniętymi oczami, pogrążona w koncentracji, która była formą modlitwy i aktu twórczego zarazem. Jej dłonie, uniesione przed sobą, poruszały się w powietrzu powolnymi, płynnymi gestami, jakby tańczyła z niewidzialnym partnerem lub dyrygowała niewidzialną orkiestrą. Przed nią, w pozornie pustej przestrzeni, materializowało się jej dzieło. Obserwator z zewnątrz zobaczyłby narodziny kolejnej świetlistej, eterycznej formy, typowej dla sztuki kasty Luminari — wirujący torus światła, pulsującą mandalę czy inną, geometrycznie nienaganną manifestację Harmonii.
Ale Lyra robiła coś dokładnie odwrotnego. Coś heretyckiego.
Nie rzeźbiła w świetle, lecz w jego braku. Nie dodawała energii do systemu, lecz próbowała ją z niego, w mikroskopijnym, zlokalizowanym fragmencie, usunąć. Próbowała „rzeźbić ciszę”. Jej celem, jej obsesją, jej prywatnym aktem buntu, było stworzenie pola „negatywnej harmonii” — idealnie wyizolowanej, sferycznej kieszeni czasoprzestrzeni, w której Wielka Pieśń, ten fundament wszystkiego, zostałaby całkowicie, choćby na moment, wygłuszona.
Wzmacniacz Rezonansu na jej skroniach, zaprojektowany do dialogu z Pieśnią, był przez nią używany do walki z nią. Jej myśli, przetłumaczone przez symbiont na precyzyjne polecenia kwantowe, nie prosiły o energię, lecz tworzyły wokół zadanego punktu pole interferencyjne, które miało zniwelować, wygasić, zanegować fundamentalną wibrację statku.
Wizualny efekt był niepokojący i głęboko nienaturalny. Powietrze wewnątrz tworzącej się, niewidzialnej sfery zaczęło gęstnieć, a przechodzące przez nie światło z solarycznych lilii zakrzywiało się w dziwny, lepki sposób, jakby napotykało na soczewkę z czarnego lodu. Krawędzie jej efemerycznej rzeźby drżały i migotały, niestabilne, walcząc z nieustannym, gigantycznym naporem otaczającej ją Harmonii, która niczym oceaniczna głębia próbowała zmiażdżyć tę kieszeń nienaturalnej pustki.
Podczas gdy jej ręce niestrudzenie tańczyły w powietrzu, jej umysł toczył znacznie cięższą, znacznie bardziej bolesną walkę. Czuła na sobie słodkawy, niemal mdły ciężar otaczającej ją doskonałości. Ten ogród, ta idealna temperatura, to łagodne światło, ta wszechobecna, kojąca Pieśń — wszystko to, co jej kultura, jej matka, jej nauczyciele uznawali za najwyższe dobro i ostateczny cel istnienia, dla niej było najwytworniejszą, najbardziej pozłacaną klatką, jaką można sobie wyobrazić.
Przypomniała sobie lekcje z dzieciństwa, głos Ilianny w Obserwatorium Gwiezdnej Kołyski, mówiącej o przywileju „odpowiadania” na Pieśń. Zawsze odpowiadać. Zawsze rezonować. Zawsze być częścią chóru. Ale co, jeśli ktoś nie chce odpowiadać? Co, jeśli przez jeden, krótki moment chce zadać pytanie? Albo, co gorsza, po prostu pomilczeć w absolutnej, prywatnej, niezakłóconej ciszy?
Sama ta myśl była dysonansem. Fałszywą, zgrzytliwą nutą we wszechświecie jej własnej świadomości. Poczuła znajomy, fizyczny dyskomfort, ucisk w splocie słonecznym, jakby sama struktura jej neuronów, od pokoleń hodowanych do perfekcyjnego rezonansu, protestowała przeciwko tej herezji. Być cicho? Być osobno? To było jak chcieć przestać oddychać. A jednak pragnęła tego z siłą, która ją przerażała.
Skupiła całą swoją wolę. Krawędzie jej sfery ciszy na moment przestały drżeć. Ustabilizowały się. Udało się.
Przez jeden, bezcenny, rozciągnięty w wieczność ułamek sekundy, osiągnęła cel. Wewnątrz jej rzeźby, w tej bańce o średnicy nie większej niż jej dłoń, zapanowała idealna pustka. Absolutna, aksamitna, upragniona nicość. Wibracja zniknęła. Wielka Pieśń umilkła. Po raz pierwszy w życiu poczuła, czym jest prawdziwy, niezmącony spokój.
Ale Wielka Pieśń, niczym grawitacja, nie tolerowała próżni. Była oceanem napierającym na tamę zbudowaną z ludzkiej woli, a ta tama, choć przez moment heroicznie trwała, była zbyt krucha.
Koniec nastąpił bezdźwięcznie, a jednak był ogłuszający. Z implozywnym, wewnętrznym „szumem”, który był bardziej psychicznym wstrząsem niż falą akustyczną, jej rzeźba zapadła się w sobie. Nagła, gwałtowna fala zwrotna uderzyła w jej umysł poprzez symbiont, powodując ostry, kłujący ból za oczami i pozostawiając w ustach metaliczny smak ozonu i gorzkiego rozczarowania.
Zachwiała się, opierając dłonią o ciepłą, pulsującą matę podłogową. Otworzyła oczy.
Ogród był taki sam. Idealny. Niezakłócony. Solaryczne lilie wciąż obracały się w swoim niemym balecie, żywe kable migotały spokojnym, błękitnym światłem, a Wielka Pieśń, potężna i niewzruszona, znów wypełniała każdy zakamarek jej istnienia, jakby jej mały, desperacki bunt nigdy nie miał miejsca.
Była sama. Spocona, z drżącymi rękami i pulsującym bólem głowy, była bardziej niż kiedykolwiek świadoma swojego uwięzienia w tej bezbłędnej, łagodnej, morderczej perfekcji. Była tylko ona, jej porażka i ciężar doskonałości, od którego nie było ucieczki.
2.2: Dialog o Ciężarze Pokoju
Ból, który nastąpił po implozji jej kruchej rzeźby, nie był bólem ostrym i czystym, lecz tępym, rozlewającym się echem. Pozostał za jej oczami jako pulsujący, migotliwy nacisk, a w ustach zostawił fantomowy posmak spalonego ozonu i gorzkiej, metalicznej porażki. Lyra, wciąż lekko oszołomiona, opierała się ciężko na dłoni, czując pod nią znajome, leniwe tętno bio-organicznej maty, która stanowiła podłogę ogrodu. Ciepło, które zawsze ją koiło, teraz zdawało się szyderczo obojętne. Ogród trwał w swojej nienaruszonej, niemal aroganckiej perfekcji. Solaryczne lilie, te gigantyczne, żywe kolektory, kontynuowały swój bezgłośny, grawitacyjny balet, podążając za odległym, błękitnym majestatem Aethela. Żywe kable oplatające ściany migotały regularnym, spokojnym, błękitnym światłem, nieświadome jej małego, desperackiego aktu herezji.
A ponad wszystkim, we wszystkim i przez wszystko, znów płynęła Wielka Pieśń. Wróciła, by wypełnić pustkę, którą tak usilnie próbowała stworzyć, by zalać ją swoim wszechobecnym, harmonicznym pomrukiem, który teraz, bardziej niż kiedykolwiek, brzmiał w jej uszach nie jak kołysanka, lecz jak jednostajny, nieunikniony szum najwytworniejszej z cel. Była spocona, jej dłonie wciąż drżały, a szata z żywego jedwabiu, która powinna reagować na jej emocje, migotała teraz chaotycznie między perłową bielą a chorobliwym, rozmytym błękitem, niezdolna do zinterpretowania tego wewnętrznego, burzliwego dysonansu. Była uwięziona. Uwięziona w doskonałości, w pięknie, w harmonii. Uwięziona w miłości swojego świata, a ta miłość była cięższa i bardziej duszna niż jakakolwiek nienawiść.
Poczuła to, zanim jej zmysły zdołały to zarejestrować — subtelną, niemal podprogową zmianę w aurze ogrodu. Wielka Pieśń, dotąd stanowiąca niezmienne tło, nagle jakby zgęstniała, jej basowy ton nabrał głębi i rezonansu, skupiając się wokół wejścia. Światło z solarycznych lilii zdawało się łagodnieć, nabierać cieplejszych, bardziej pieszczotliwych tonów. Nawet bio-organiczna mata pod jej dłonią zdawała się pulsować z większą atencją.
Jej nadejście nie było prostym aktem wkroczenia w przestrzeń; było raczej płynnym, grawitacyjnym zagęszczeniem otaczającej ją rzeczywistości. Do ogrodu weszła Ambasador Theia, jej matka.
Była antytezą chaosu, który szalał w duszy i ciele Lyry. Poruszała się z niezakłóconą, niemal boską gracją, a jej długa, opływowa szata lśniła spokojnym, pewnym siebie błękitem — kolorem czystego rezonansu, idealnej komunii z Pieśnią. Wielka Pieśń nie była dla niej tłem; była jej naturalnym środowiskiem, oceanem, w którym pływała z elegancją i siłą istoty zrodzonej, by w nim panować. Uśmiech Thei był ciepły, promienny, pełen autentycznej miłości, ale podbity tą niezachwianą pewnością siebie kogoś, kto nigdy w życiu nie musiał zadać sobie fundamentalnego pytania o słuszność swojej drogi, ponieważ sama rzeczywistość zdawała się codziennie potwierdzać, że jej droga jest jedyną możliwą.
— Moja mała świetlista pieśniarko. — Głos Thei był dokładnie taki, jak można się było spodziewać: melodyjny, idealnie nastrojony, o terapeutycznej, kojącej barwie, która natychmiast wygładzała wszelkie zgrzyty. Podeszła bliżej, a jej spojrzenie, pełne troski, objęło rozchwianą postawę Lyry, jej drżące dłonie i chaotycznie migoczącą szatę. — Znowu próbujesz zamknąć całe słońce w jednej, małej kropli rosy? Twoja ambicja jest piękna, Lyro, jest echem potęgi samej Matki-Gwiazdy. Ale pamiętaj, najdroższa, prawdziwa sztuka to dialog z Wielką Pieśnią, nie siłowanie się z nią.
Lyra zmusiła mięśnie twarzy do uformowania czegoś, co miało przypominać uśmiech. Czuła się jak kiepski automat, któremu wydano sprzeczne polecenia. Kłamstwo, które musiała wypowiedzieć, smakowało w jej ustach jak pył. Było kolejnym aktem zdrady samej siebie, ale w świecie zbudowanym na absolutnej szczerości rezonansu, kłamstwo było jedyną formą prywatności, jaka jej pozostała.
— Chciałam tylko… znaleźć nową harmonię, matko. Cichszą. Bardziej intymną. — Słowa, które wypowiedziała, były absurdalnie bliskie prawdy, a jednak stanowiły jej całkowite zaprzeczenie.
Theia skinęła głową z wyrozumiałością mędrca, który słyszy naiwne, lecz urocze pytania dziecka. Jej dłoń musnęła policzek Lyry, pozostawiając na nim ślad idealnego, uspokajającego ciepła.
— Zawsze szukasz głębi, to twoja natura. Ale teraz musisz skierować tę swoją niezwykłą wrażliwość na zewnątrz. Przyszłam, bo zbliża się czas.
Serce Lyry zabiło mocniej, a tępy ból za oczami nasilił się. Wiedziała, o czym mówi matka.
Theia odsunęła się o krok, a jej postawa nabrała oficjalnej, choć wciąż pełnej pasji, godności Ambasadora. Jej oczy, wpatrzone w odległy, błękitny dysk Aethela za kopułą, zalśniły idealistycznym, niemal fanatycznym zapałem.
— Konferencja w punkcie Lagrange’a. Wszystko jest gotowe. To będzie najważniejszy moment dla naszej generacji. Szansa, by wreszcie zakończyć ten absurdalny dysonans. — Obróciła się z powrotem do Lyry, a jej głos, choć wciąż melodyjny, nabrał siły i determinacji. — Niektórzy, nawet w naszej Radzie, nazywają to negocjacjami. Co za jałowe, technokratyczne słowo. To nie będą negocjacje, Lyro. To będzie misja terapeutyczna.
„Misja terapeutyczna.” Słowa te zawisły w krystalicznie czystym powietrzu ogrodu, a dla Lyry zabrzmiały jak wyrok.
— Oni, tam w Mroku… — Theia wykonała nieokreślony gest w kierunku, gdzie w niewyobrażalnej odległości tlił się niewidzialny Kar’nath — ...nie są źli w swej istocie. Są chorzy. Ich świat jest pełen nieustannego, ogłuszającego zgrzytu. Hałas ich Kuźni, ten rytmiczny, brutalny łomot, którym tak się szczycą, jest jak choroba, która ogłuszyła ich dusze. Zatkali sobie uszy pyłem asteroid i rdzą maszyn, aż zapomnieli, że istnieje cokolwiek innego. Naszym zadaniem nie jest ich pokonać. Naszym zadaniem jest ich uleczyć. Pokażemy im, że istnieje inna muzyka.
Słuchając tego potoku szlachetnych, płynnych, doskonale zharmonizowanych słów, Lyra czuła narastający w niej lodowaty sprzeciw. Jej umysł, wbrew jej woli, odtworzył obrazy z tajnych raportów wywiadu, do których uzyskała dostęp, używając kodów matki. Nie były to poetyckie metafory, lecz suche, brutalne dane. Wykresy pokazujące przerażającą efektywność ich przemysłu zbrojeniowego. Analizy ich filozofii przetrwania, narodzonej nie ze zła, lecz z absolutnej, żelaznej konieczności narzuconej przez ich umierającą gwiazdę. Fragmenty przechwyconych komunikatów wojskowych, pełne pogardy dla „śpiewaków”, ale i podszyte strachem przed kulturową anihilacją, którą niosła ze sobą Wielka Pieśń.
Oni nie są zepsutym instrumentem, który trzeba nastroić, pomyślała z gwałtownością, która ją samą zaskoczyła. Są instrumentem zupełnie innego rodzaju. Harfą zbudowaną z zardzewiałej stali i pękniętych kości, bębnem z naciągniętej skóry bestii. Grają inną, straszną, ale w ich mniemaniu prawdziwą melodię — pieśń o głodzie, o woli, o przetrwaniu za wszelką cenę. A my, w naszej świetlistej arogancji, chcemy ich pouczać, jak mają trzymać smyczek, zamiast spróbować zrozumieć, dlaczego w ogóle zbudowali taki potworny instrument.
Theia kontynuowała, nieświadoma herezji, która rodziła się w umyśle jej córki. Jej pasja była zaraźliwa, jej pewność siebie absolutna.
— Pomyśl tylko, Lyro. Całe pokolenia żyjące w ciągłym hałasie, w wibracji strachu i agresji. Ich sztuka to gloryfikacja siły. Ich nauka to narzędzie podboju. Nigdy nie poznali prawdziwego spokoju, ciszy, w której można usłyszeć szept samego wszechświata. Naszym zadaniem jest delikatnie, cierpliwie nastroić ich dysonans, nuta po nucie, aż zgrzyt ich istnienia wtopi się w harmonię, aż stanie się częścią jednej, wielkiej, kosmicznej symfonii.
Słowo „dysonans” uderzyło w Lyrę ze zdwojoną siłą. „Nastroić ich dysonans.” „Wyciszyć.” Tak samo mówiło się o nonkonformistach w ich własnym społeczeństwie. O artystach, którzy malowali zbyt ciemnymi barwami. O myślicielach, którzy zadawali niewygodne pytania. „Terapia harmonizująca” była odpowiedzią na wszystko. Subtelna, bezbolesna, ostateczna.
Theia położyła dłonie na ramionach córki, a jej spojrzenie złagodniało, nabierając osobistej, matczynej intensywności.
— To wielki ciężar, który spoczywa na naszych barkach, Lyro. — Jej głos ściszył się do intymnego szeptu. — Ciężar niesienia światła w tak głęboki mrok. Ciężar bycia tymi, którzy muszą uczyć, rozumieć i wybaczać, nawet gdy w odpowiedzi otrzymują nieufność i agresję. Ale to jest również nasz największy, najświętszy przywilej.
Ciężar.
To słowo. To jedno słowo wbiło się w jej świadomość jak ostry odłamek lodu. To nie był ten sam „ciężar”, o którym mówiła jej matka — szlachetne brzemię odpowiedzialności, korona z cierni noszona z dumą. To był jej ciężar. Ciężar nieudanej rzeźby ciszy. Ciężar dławiącej perfekcji ogrodu. Ciężar życia w złotej klatce. Ciężar bycia kochaną w sposób, który nie pozostawiał miejsca na oddech.
Podniosła wzrok na matkę i po raz pierwszy zobaczyła nie tylko idealistkę i dyplomatkę, ale też ucieleśnienie siły, która ją przytłaczała. I w tej chwili, w tym nagłym, bolesnym przebłysku jasności, odpowiedziała cicho, cedząc słowa przez gardło ściśnięte od niewypowiedzianych emocji. Jej głos był ledwie słyszalnym szeptem, niosącym podwójne znaczenie, którego Theia, w swojej świetlistej pewności, nie była w stanie, a może nie chciała, wychwycić.
— Tak, matko. Czuję ten ciężar.
W głosie Lyry musiała być jednak jakaś fałszywa nuta, jakiś mikroskopijny, podprogowy zgrzyt, bo Theia zmarszczyła na moment brwi. Być może jej doskonały rezonans wychwycił cień dysonansu, którego sama Lyra nie była świadoma. Uśmiechnęła się jednak zaraz, w sposób, który był zarówno pełen miłości, jak i nieco protekcjonalny.
— Jesteś zmęczona, kochanie. Zbyt wiele z siebie dajesz, jak zawsze. Pozwól.
I wtedy wykonała gest tak naturalny dla Luminari, tak przesiąknięty ich kulturą i filozofią, że był jak odruch. Gest najwyższej miłości, troski i wsparcia. Dla Lyry był to ostateczny akt przemocy.
Theia położyła płasko dłoń na jej ramieniu, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wcześniej czuła wsparcie maty. Zamknęła oczy, a jej twarz przybrała wyraz głębokiej, spokojnej koncentracji. Próbowała „zharmonizować” ich pola energetyczne. Zestroić je. Wysłać jej falę swojego własnego, niezachwianego spokoju, swojej pewności, swojej siły. Wygładzić jej pole auryczne, tak jak wygładza się pognieciony jedwab.
Dla Lyry ten dotyk był jak porażenie prądem. Poczuła to jako fizyczne, energetyczne wtargnięcie. Subtelna, lecz absolutna siła woli jej matki wnikała w nią, nie pytając o zgodę, szukając jej wewnętrznych „zgrzytów”, jej lęku, jej buntu, jej sekretnej tęsknoty za ciszą. I nie próbowała ich zrozumieć. Próbowała je wygłuszyć. Narzucić jej spokój, którego ona wcale nie czuła i nie chciała czuć. To była ta sama siła, której używała do walki z Wielką Pieśnią, tylko teraz skierowana przeciwko niej z miłością tak potężną i bezwzględną, że nie było przed nią obrony. To był ostateczny, namacalny dowód. Była uwięziona nie tylko w świecie zewnętrznym, ale nawet we własnej skórze, we własnych emocjach. Nie było miejsca, które byłoby tylko jej.
Z gwałtownym, niekontrolowanym odruchem, cofnęła ramię, niemal wyrywając je z uścisku matki. Zachwiała się, maskując ten gest udawanym potknięciem, desperacko próbując zachować resztki godności.
— Wybacz, matko. Jestem… jestem po prostu bardzo zmęczona.
Theia otworzyła oczy. W jej spojrzeniu nie było zdziwienia ani urazy, tylko łagodna satysfakcja. Z jej perspektywy terapia zadziałała. Krótka infuzja harmonii przywróciła córce równowagę, nawet jeśli jej ciało zareagowało na to zmęczeniem. Uśmiechnęła się, tym razem z ulgą.
— Oczywiście, że jesteś. Odpocznij, moja świetlista pieśniarko. Nabierz sił. — Pochyliła się i pocałowała ją w czoło. Pocałunek był jak pieczęć. — Będziesz mi potrzebna na konferencji. Twoja obecność, twoja sztuka… będą żywym, oddychającym dowodem na siłę i piękno naszej Pieśni. Pokażemy im, co można stworzyć, gdy zamiast młota używa się dłuta światła.
Odwróciła się i odeszła z tą samą niezakłóconą gracją, z jaką przybyła. Wielka Pieśń zdawała się otulać ją i odprowadzać, jak wierny, potężny sługa.
Lyra została sama. Sama w sercu idealnego ogrodu. Pulsujący ból głowy powrócił z nową siłą, ale teraz mieszał się z nim inny, nowy rodzaj energii: zimna, twarda, krystaliczna determinacja. Musi jechać. Musi być na tej konferencji. Ale nie jako „żywy dowód”. Nie jako estetyczna dekoracja, kolejny eksponat w gabinecie osobliwości Ambasador Thei. Musi tam jechać, by zobaczyć ich na własne oczy. By spojrzeć w twarz wroga, którego jej matka chciała leczyć jak dziecko.
Musiała się przekonać. Przekonać się, czy w ich zgrzytliwym, brutalnym hałasie, w ich pieśni o głodzie i przetrwaniu, nie ma przypadkiem więcej prawdy niż w jej własnej, doskonałej, pięknej i kłamliwej symfonii.
Jej osobista, desperacka podróż w poszukiwaniu ciszy właśnie zyskała nowy, przerażający cel.
Rozdział 3: Interludium — Głosy z Dołu (Kar’nath)
3.1: Kantyna „Ostatni Oddech”
Kantyna „Ostatni Oddech” nie była po prostu lokalem gastronomicznym; była organem, gruczołem dokrewnym wydzielającym w krwiobieg asteroidy jedyną substancję zdolną na chwilę znieczulić ból istnienia — tani Szlag i jeszcze tańszą, zbiorową iluzję. Nazwa, nadana przez jakiegoś dawno obróconego w pył poetę-szydercę, była arcydziełem ponurej precyzji. Nie chodziło o ostatni oddech przed śmiercią, lecz o ten krótki, kradziony, rozpaczliwy haust czegoś na kształt życia, łapany w przerwie między jednym a drugim zanurzeniem w morderczą otchłań szybu. Była to dekompresja dla duszy, zanim ciśnienie egzystencji znów zmiażdży ją do rozmiarów ziarenka heksytu.
Architektura tego miejsca była manifestacją czystej, niezamierzonej anty-estetyki, triumfem funkcji nad formą do tego stopnia, że sama funkcjonalność stawała się groteskową, brutalistyczną formą sztuki. Lokal był geologiczną raną, kaweerną wydrążoną pospiesznie w surowym, nieubłaganym regolicie, a jej integralność strukturalną zapewniały jedynie gigantyczne, poczerniałe od sadzy i wieków żebra ze stopów heksytowych. Wbijały się w ściany i niskie sklepienie niczym chirurgiczne klamry na pękniętej czaszce tytana, wiecznie grożąc, że puszczą pod niewyobrażalnym ciśnieniem skały nad głowami. Nie było tu okien, nie było śladu naturalnego światła. Był tylko mrok, rozproszony przez pulsujące, chorobliwe światła awaryjne i wszechobecne, nachalne hologramy.
Powietrze było gęstą, lepką zupą olfaktoryczną, tak złożoną i przytłaczającą, że nowy przybysz potrzebował kilku minut, by jego system nerwowy przestał krzyczeć w proteście. Fundamentem tego zapachowego gulaszu była ostra, drożdżowa stęchlizna fermentującego grzybowego piwa, warzonego w kadziach gdzieś w niższych, zapomnianych sektorach. Na to nakładał się kwaśny, ciężki odór setek niemytych ciał, potu wżartego w tanie, syntetyczne tkaniny kombinezonów, zapachu, który był niemal namacalną manifestacją fizycznego znoju. Trzecią nutą, wiecznie obecną, był metaliczny, drażniący nozdrza posmak heksytowego pyłu, który osiadał na wszystkim — na stołach, w płucach, w duszach. A wszystko to spajał ostry, chemiczny smród taniego środka dezynfekującego, rozpylanego co godzinę przez zautomatyzowane dysze — desperacka, i z góry przegrana, próba zabicia wszystkiego, co ośmieliło się pełzać, rosnąć lub mutować na lepkiej od rozlanego alkoholu i resztek jedzenia podłodze.
Jednak najbardziej inwazyjnym elementem tego środowiska nie był brud ani smród, lecz informacja. Wszechobecny, nachalny, ogłuszający przekaz z oficjalnego kanału Imperium, „Kuźni Chwały”, nie był tłem. Był elementem architektury, zjadliwym, wizualnym grzybem pasożytującym na każdej wolnej powierzchni. Kilkanaście tanich, przemysłowych projektorów holograficznych, wbudowanych w niskie sklepienie, rzucało na stoły, na twarze górników i na drżącą powierzchnię piwa w ich kubkach migotliwe, trójwymiarowe duchy prezenterów, bohaterów wojennych, polityków i natchnionych komentatorów. Ich postacie, często niestabilne, drgające i poprzecinane pasmami interferencji, zdawały się unosić w gęstym powietrzu niczym widma na seansie spirytystycznym, wygłaszając swoje tyrady z zapałem godnym proroków. Dźwięk, wzmocniony przez tanie, charczące głośniki do granic fizycznej wytrzymałości ludzkiego ucha, wbijał się w czaszkę, wibrował w zębach i kościach, sprawiając, że jakakolwiek próba normalnej rozmowy była z góry skazana na porażkę. Była to tortura decybelami, mająca na celu nie tyle przekazanie treści, co uniemożliwienie myślenia. Rozmowa w „Ostatnim Oddechu” była aktem siłowym, wyzwaniem rzuconym entropii — krzykiem, który i tak musiał być przyciszony do konspiracyjnego szeptu, gdy dotykał spraw naprawdę istotnych.
W samym sercu tego zorganizowanego, ogłuszającego chaosu, przy metalowym stole o powierzchni tak porysowanej i poznaczonej przypaleniami, że przypominała mapę jakiejś nieznanej, niegościnnej planety, siedział Korgan. Był mężczyzną, którego wiek, niczym wiek gwiazdy karłowatej, trudno było określić na podstawie samego wyglądu. Jego twarz, poorana gęstą siatką zmarszczek od mrużenia oczu w pyle i drobnych, białych blizn od odprysków skalnych, mogła należeć do czterdziestolatka, który przeżył piekło, albo sześćdziesięciolatka, który pogodził się z jego istnieniem. Jedynie oczy, głęboko osadzone w oczodołach, wiecznie przekrwione i otoczone ciemnymi sińcami, zdradzały prawdę — prawdę o zmęczeniu tak fundamentalnym, tak ontologicznym, że dawno przekroczyło granicę fizyczności i stało się trwałym stanem duszy. Był to ten rodzaj zmęczenia, który nie znika po ośmiu godzinach snu. To było zmęczenie cywilizacyjne.
Właśnie skończył dwunastogodzinną, morderczą szychtę przy ekstraktorze plazmowym w Sektorze 9. Jego ciężki, azbesto-podobny pancerz roboczy, odstawiony pod ścianą przy wejściu, wciąż emanował resztkami piekielnego żaru i cuchnął ozonem, niczym porzucona skóra jakiegoś piekielnego gada. Teraz, w zwykłym, poplamionym smarem kombinezonie, siedział zgarbiony nad stołem, wbijając aluminiową łyżkę w szarą, bezkształtną, drżącą masę syntetycznego chleba proteinowego. Jego ruchy były powolne, oszczędne, jakby każda wydatkowana kaloria była niepowetowaną stratą.
Przy jego stole kłębili się jego towarzysze z brygady, zjednoczeni wspólnym losem i grubością pyłu pod paznokciami. Ryla, kobieta o twardych, ostrych rysach i ramionach tak żylastych i potężnych, że mogłyby zawstydzić niejednego Legionistę, siorbała głośno Szlag, który zdawał się rozpuszczać szkliwo na zębach. Obok niej siedział stary Bor, milczący jak sama skała, o twarzy jak wyschnięta, spękana mapa pustyni, który przeżył już trzech Khanów, cztery „ostateczne wojny” i niezliczoną ilość reform systemu emerytalnego. Nie mówił wiele, bo wszystko, co miał do powiedzenia, powiedział już dawno temu, a wszechświat i tak go nie słuchał. Wpatrywał się w swój kubek z intensywnością mistyka kontemplującego nicość.
Na holograficznej, niestabilnej scenie, zawieszonej tuż nad ich głowami, właśnie dobiegała końca płomienna tyrada demagogicznego komentatora w nienagannym, szarym mundurze. Komentator, niejaki Valerius Grakh, był ulubieńcem tłumów — jego głos, idealnie modulowany, przechodził od ojcowskiego szeptu do ryku fanatyka, a jego twarz, o szczęce tak kwadratowej, że wyglądała, jakby wyciosano ją z granitu, wyrażała niezachwianą pewność.
— …i dlatego, powtarzam to z całą mocą, z całą siłą naszych pieców i determinacją naszych serc! — grzmiał Grakh, a jego holograficzny duch zdawał się wibrować z natężenia emocji, rzucając na twarz Korgana migotliwe, niebieskawe refleksy. — Każdy gram heksytu, każdy pojedynczy, lśniący kryształ wydarty tej zimnej, martwej skale jest gwoździem! Gwoździem do trumny aethelańskiej arogancji i ich świetlistej, dekadenckiej tyranii! Każdy obrót turbiny w naszych reaktorach jest hymnem! Hymnem na cześć naszej niezłomnej woli! Oni mają swoją tak zwaną „Wielką Pieśń”? Tę swoją telepatyczną kołysankę dla słabych i niezdecydowanych? My mamy Huk! Huk Kuźni! I to nasz Huk, huk milionów młotów i ryk miliardów robotników, napisze ostatni, ogłuszający rozdział historii tego systemu!
W wirtualnym studiu wybuchł ryk elektronicznie wzmocnionego, idealnie zsynchronizowanego aplauzu. Jak na komendę, niczym fala uderzeniowa, w „Ostatnim Oddechu” rozległ się podobny, choć znacznie bardziej organiczny, pijany i arytmiczny ryk. Górnicy, jak jeden mąż, niczym dobrze wytresowane zwierzęta laboratoryjne, zaczęli walić ciężkimi, metalowymi kubkami w stoły i klaskać. Był to odruch warunkowy, akt publicznej lojalności, który nie kosztował nic, a mógł uchronić przed wieloma problemami. Korgan i Ryla klaskali najgłośniej, najdłużej, ich twarze wykrzywione w grymasie udawanej, fanatycznej aprobaty, ich oczy puste i zimne. To była ich własna, mała forma sztuki przetrwania: stać się częścią hałasu, by nikt nie usłyszał ich wewnętrznej ciszy.
Gdy wrzawa w końcu zaczęła opadać, spływając po ścianach jak brudna woda, Korgan nachylił się błyskawicznie do ucha Ryli. Jego szept, ukryty w dogasającym zgiełku, był ledwie słyszalnym, suchym szelestem.
— Słyszałaś, Ryla? Mój ból pleców, ten, który czuję dokładnie tutaj — dźgnął się kciukiem w okolicy lędźwi — to podobno gwóźdź do ich trumny. Chyba powinienem jutro pójść do nadzorcy i poprosić o podwyżkę. Za każdy wbity gwóźdź.
Ryla parsknęła w swój kubek, a fontanna żrącego Szlaga niemal wystrzeliła jej z nosa. Zakrztusiła się, kaszląc i waląc pięścią w stół, a jej śmiech był cichy, spazmatyczny i całkowicie pozbawiony radości.
— Uważaj, bo cię mianują bohaterem imperium — odszepnęła, ocierając usta wierzchem dłoni. — Oczywiście
post mortem. Już to widzę. „Korgan, Męczennik Lumbago, który swoim kręgosłupem złamał wolę Lśnienia”. Dzieci dostaną piękny, trójwymiarowy medal. I obniżoną o dziesięć procent rację chleba proteinowego, żeby sfinansować produkcję medalu.
Bor, który dotąd milczał, pogrążony w swojej prywatnej wieczności, uniósł tylko na moment ciężkie, nabrzmiałe powieki. Jego spojrzenie było mętne i odległe.
— Oni mają pieśń, my mamy huk — mruknął do swojego pustego kubka, tak cicho, że jego słowa zostały natychmiast wchłonięte przez wszechobecny hałas. — A na końcu i tak zawsze zostaje tylko cisza. I pył.
3.2: Fuga dla Myśliwca i Kłamstwa
Program „Kuźnia Chwały” płynnie, bez zająknięcia, przeszedł do kolejnego segmentu. Demagogiczny komentator zniknął, zastąpiony przez charyzmatycznego prowadzącego o uśmiechu tak szerokim, białym i drapieżnym, że zdawał się pochłaniać całe światło w swoim otoczeniu.
— A teraz, drodzy obywatele Imperium, historia, która rozgrzeje wasze serca i utwierdzi w wierze! — zagrzmiał prowadzący, a jego głos ociekał fałszywą, ojcowską troską. — Zaprosiłem do naszego studia prawdziwego bohatera. Chłopca z sąsiedztwa, jak mówią. Syna, którego chciałaby mieć każda matka, brata, u boku którego chciałby walczyć każdy mężczyzna. Przed wami porucznik Jax!
Na holograficznej scenie pojawił się młody pilot. Jego mundur Legionu był idealnie wyprasowany, a na piersi lśnił nowiutki, absurdalnie wielki medal za „Asymetryczną Odwagę”. Twarz Jaxa była tak gładka, niewinna i pozbawiona jakichkolwiek śladów życia, że wydawał się nielegalnie, niemal nienaturalnie młody, by prowadzić niszczycielską maszynę wojenną. Wyglądał jak aktor, który przebrał się za żołnierza.
— Poruczniku Jax — zaczął prowadzący, pochylając się ku niemu z miną spowiednika. — Krążą legendy, prawdziwe eposy, o waszej ostatniej akcji w Pasie Odłamków Xylos. Mówią, że samotnie, w swoim myśliwcu klasy „Kosa”, powstrzymaliście całą, podstępną eskadrę aethelańskich „Ważek”, które próbowały dokonać zbrodniczego, tchórzliwego ataku na nasze bezbronne konwoje z żywnością. Opowiedzcie nam. Opowiedzcie Imperium, jak wygląda prawda w oczach bohatera.
Jax odchrząknął, a jego dobrze wyćwiczony, radiowy głos popłynął z charczących głośników, opisując sterylną, ekscytującą, pozbawioną krwi i strachu choreografię śmierci.
— To była czysta taktyka, panie redaktorze. Wróg jest przewidywalny w swojej doskonałości. Oni poruszają się jak jeden, połączony umysł, połączeni tą swoją… Pieśnią. To ich siła, ale i największa słabość. Przewidziałem ich wektor ataku, opierając się na standardowej analizie ich „harmonicznych manewrów”. — Słowo „harmonicznych” wypluł z ledwie skrywaną pogardą. — Zamiast wchodzić z nimi w ten ich balet, zrobiłem coś, czego ich kolektywna, zunifikowana logika nie pojmuje. Wprowadziłem chaos. Mój myśliwiec stał się czystym, arytmicznym dysonansem w ich symfonii.
W kantynie zapadła chwilowa cisza. Nawet najwięksi pijacy zamarli, zasłuchani w tę opowieść.
— Seria krótkich, nieprzewidywalnych zrywów, odpalenie flar termicznych w losowych, pozbawionych sensu interwałach… Ich kolektywny umysł po prostu zgłupiał. Nie potrafił przetworzyć danych, które nie pasowały do wzoru. Zanim się zorientowali, zanim ich Wielka Pieśń zdążyła przetworzyć tę fałszywą nutę, byłem już za nimi. Dwie torpedy plazmowe załatwiły sprawę. Szybko i czysto. Konwój był bezpieczny.
W studiu znów eksplodowała owacja, jeszcze potężniejsza niż poprzednio. W kantynie, po raz kolejny, rozległ się obowiązkowy aplauz. Korgan klaskał mechanicznie, z zaciśniętymi zębami, a nabrzmiała żyła na jego czole pulsowała w rytm braw. Wyglądał, jakby cierpiał na potworny ból zęba.
Gdy hałas wreszcie ucichł, znów pochylił się do Ryli.
— „Wprowadziłem chaos” — zacytował szeptem, a w jego głosie kłębiła się czarna, ciężka jak ołów ironia. — W zeszłym tygodniu ściągali z orbity wrak „Kosy” Vorena z naszej starej brygady. Młody, głupi dzieciak. Też próbował „wprowadzić chaos” podczas rutynowego patrolu. Znaleźli tylko jego but, przyspawany do resztek fotela. Ale o tym nie powiedzą w „Kuźni Chwały”.
— Bo Voren nie miał takiej ładnej, gładkiej buzi jak ten szczeniak — odparła Ryla, opróżniając swój kubek jednym, potężnym haustem. Jej oczy zalśniły na moment. — I ojciec Vorena nie jest Mistrzem Kuźni z sektora Beta, który ma udziały w stacji telewizyjnej. Te dwie torpedy plazmowe, którymi tak się chwali, to równowartość naszej rocznej premii. Całej cholernej brygady.
— Premii? — Korgan parsknął suchym, gorzkim śmiechem, który zabrzmiał jak zgrzyt nieoliwionego metalu. — Jaka premia, Ryla? To jest heksyt, który miał pójść na nowe, wzmocnione osłony energetyczne dla poziomu siódmego. Tego, na którym w zeszłym miesiącu nagły skok promieniowania z niestabilnego złoża usmażył trzech chłopaków z nocnej zmiany. Ale konwój z luksusową żywnością dla jakiegoś tłustego Khana na planecie-stolicy był ważniejszy. Bezpieczeństwo bohaterów kosztuje. Nasze bezpieczeństwo.
Bor, który dotąd wpatrywał się w hipnotyzujące dno swojego pustego kubka, powoli uniósł wzrok na holograficzną, promiennie uśmiechniętą twarz Jaxa.
— Oni nie wiedzą, co to chaos — mruknął, znów bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Jego głos był jak szmer kamieni toczonych przez wodę. — Chaos to nie jest manewr taktyczny. Chaos to jest, jak ci pęka uszczelka w hełmie, a ty jesteś pięć kilometrów od najbliższej śluzy. I wiesz, że masz dokładnie dziewięćdziesiąt sekund, zanim twoje płuca zamienią się w lód. A jedyne, co słyszysz, to swój własny, cichy, zduszony krzyk w interkomie, na który nikt nie odpowiada. To jest chaos. Reszta to pieprzona propaganda.
3.3: Opowieść Legionisty i Ciężar Prawdy
Po heroicznej, sterylnej fudze dla myśliwca i kłamstwa, program „Kuźnia Chwały” z precyzją dobrze skalibrowanej maszyny zmienił tonację. Zgiełkliwy entuzjazm opadł, zastąpiony przez gęstą, nasyconą patosem ciszę, jakby sama przestrzeń informacyjna wstrzymała oddech w oczekiwaniu na coś głębszego, bardziej fundamentalnego. Holograficzna scena, do tej pory pulsująca dynamicznymi grafikami i drapieżnymi uśmiechami, przygasła, a w jej centrum, niczym posąg wykuty z samego bólu i obowiązku, zmaterializowała się nowa postać.
Był to Legionista. Potężnie zbudowany, odziany w ciężki, matowoczarny pancerz bojowy piechoty, którego każda rysa, każde wgniecenie i każdy ślad po przypaleniu plazmą zdawały się opowiadać własną, niemą historię. To nie był lśniący, paradny pancerz pilota, lecz brutalne, funkcjonalne narzędzie, noszone przez człowieka, który znał smak błota i zapach krwi. Z powolnym, pełnym namysłu ruchem, zdjął hełm, a ten gest, transmitowany na miliony ekranów w całym systemie Kar’natha, był aktem teatralnym o precyzyjnie skalkulowanej intymności. Odsłonił twarz, która była wstrząsającym dysonansem. Była to twarz młodzieńca, być może dwudziestokilkuletniego, ale poorana siatką starych, wyblakłych blizn i naznaczona wiecznym zmęczeniem weterana, który widział zbyt wiele. To był sierżant Grak, żywy monument poświęcenia.
Prowadzący, który jeszcze przed chwilą ociekał drapieżnym entuzjazmem, teraz przybrał maskę nabożnego szacunku. Jego głos, obniżony o oktawę, stał się szeptem spowiednika.
— Sierżancie. Witamy w Kuźni. Całe Imperium z zapartym tchem słuchało o waszych czynach na Y’lath. Opowiedzcie nam. Opowiedzcie nam o świecie, który nasi wrogowie chcą uczynić naszym piekłem.
Grak uniósł wzrok. Jego oczy, choć młode, zdawały się patrzeć z niewyobrażalnej odległości, jakby wciąż tkwiły w szmaragdowej, morderczej dżungli przeklętego księżyca.
— To nie jest walka, jaką znacie — zaczął, a jego głos, niski, chropowaty i celowo naznaczony zmęczeniem, niósł ze sobą ciężar autentyzmu, który wbijał się w serca widzów. — To nie jest honorowa wymiana ognia między okrętami. Tam, na dole, nie ma linii frontu. Nie ma schronienia. Tam wszystko jest wrogiem. Ziemia pod tobą żyje i próbuje cię opleść korzeniami twardymi jak stal. Powietrze jest gęste od bio-luminescencyjnych zarodników, które przyklejają się do wizjerów, zakłócając pracę systemów celowniczych, a potem, gdy już oślepniesz, uwalniają neurotoksyny. Każdy liść jest jak brzytwa. Każdy kwiat to mina.
Zrobił pauzę, pozwalając, by obraz tego piekła zakorzenił się w wyobraźni słuchaczy.
— Nasz oddział, Dwunastka, wpadł w pułapkę. Zasadzkę doskonałą, bo cichą i piękną. Weszliśmy na polanę porośniętą… „Lotosami rezonansowymi”, tak je nazwał nasz analityk. Wyglądają niewinnie. Gigantyczne, białe kwiaty, które pulsują delikatnym, błękitnym światłem. Piękne. Jak jakaś cholerna, aethelańska rzeźba. Tyle że te kwiaty po cichu, podprogowo, emitują falę soniczną o ultra-niskiej częstotliwości. Nie słyszysz jej. Czujesz ją w kościach, w zębach. Ta fala wchodzi w rezonans z synapsami w mózgu. Rozstraja je. Sieje czysty, chemiczny chaos w głowie. Zaczyna się od lekkiego bólu zęba. Potem tracisz poczucie równowagi. A potem… potem zaczynasz widzieć wrogów tam, gdzie ich nie ma.
Kamera zrobiła dramatyczne zbliżenie na jego szlachetnie cierpiącą twarz. Kropla potu, prawdziwa lub syntetyczna, spłynęła mu po skroni.
— Ludzie zaczęli strzelać do siebie. Porucznik Vex wrzeszczał, że z jego pancerza wylęgają się pająki. Rzucał się na ziemię, próbując je zgnieść. Kapral Zorn, mój przyjaciel… człowiek, który dwa dni wcześniej wyciągnął mnie spod lawiny błotnej… stanął na środku polany, śmiejąc się histerycznie, i zaczął odbezpieczać granaty plazmowe, żeby „wypalić z głowy tę ich pieśń”. Ja… — Grak zawiesił głos, a jego szczęka zacisnęła się w wyrazie heroicznego bólu. — Mój hełm miał lepsze filtry, dostałem swoją dawkę później niż inni. Musiałem go ogłuszyć. Uderzyłem własnego kaprala, przyjaciela, kolbą karabinu, żeby nie rozerwał na strzępy siebie i reszty oddziału. Potem, zarzuciłem go sobie na plecy i przebiłem się przez ścianę „żyletkowych pnączy”. Każdy liść ciął pancerz jak nóż plazmowy. Sam jeden. Niosłem go przez trzy kilometry, a za plecami słyszałem krzyki moich ludzi i śmiech tych przeklętych, pięknych kwiatów. Musiałem.
Uniósł wzrok prosto w obiektyw kamery, a jego spojrzenie było twarde jak heksyt.
— Taka jest cena naszej wolności. Cena za to, by nasze dzieci nie musiały uczyć się nazw tych kwiatów. Cena za to, by mogły żyć w świecie, gdzie kwiaty są po prostu kwiatami, a nie bronią psychotroniczną.
W wirtualnym studiu zapadła nabożna cisza, którą po chwili rozerwał grzmot oklasków. Był to aplauz inny niż poprzednie — nie pijacki, triumfalny ryk, lecz fala autentycznego, łzawego wzruszenia. W kantynie „Ostatni Oddech” ludzie również klaskali, ale był to gest mechaniczny, odruchowy, pozbawiony przekonania. Twarze wielu górników stężały. Opowieść o zdradzieckiej florze i bohaterskich czynach, tak odległa i abstrakcyjna, nagle uderzyła zbyt blisko domu. Każdy znał kogoś, kto poszedł na wojnę. Każdy słyszał historie — te prawdziwe, nie te z „Kuźni Chwały”.
Ryla, która dotąd z cynicznym rozbawieniem słuchała poprzednich segmentów, odwróciła gwałtownie wzrok od hologramu i wbiła go w lepką, porysowaną powierzchnię stołu, jakby próbowała przewiercić go na wylot. Jej potężne ramiona napięły się pod materiałem kombinezonu.
Korgan zamarł. Jego ręka, niosąca do ust kolejną porcję szarej, proteinowej papki, zatrzymała się w pół drogi. Łyżka drżała, a na jej powierzchni odbijał się migotliwy, kłamliwy obraz cierpiącego bohatera. Twarz Korgana stała się w jednej chwili szarą, nieprzeniknioną maską, płótnem, z którego wyparto wszelkie emocje, pozostawiając jedynie pustkę. Jego oczy, dotąd tylko zmęczone, teraz stały się studniami bez dna, w których odbijały się obrazy, których nikt inny w tej hałaśliwej, cuchnącej kantynie nie mógł zobaczyć.
Gdy wrzawa w kantynie wreszcie przycichła, spływając po ścianach jak brudna woda, Ryla pochyliła się w jego stronę. Z wahaniem, niemal niezauważalnie, położyła swoją ciężką, spracowaną dłoń na jego ramieniu. Gest ten był szokująco delikatny, mała wyspa prawdziwej, niezręcznej troski w oceanie propagandowego hałasu.
— Korgan… — szepnęła, a jej głos, zwykle twardy i kpiący, był teraz cichy i niepewny.
On nie odpowiedział od razu. Wpatrywał się w pustkę, jego zamarła ręka wciąż unosiła łyżkę, jak pomnik niedokończonego, trywialnego gestu. Wszechobecny, ogłuszający zgiełk kantyny zdawał się dla niego nie istnieć. W jego głowie panowała absolutna, wyjąca cisza, wypełniona tylko jednym, powracającym echem.
— Mój Joric — powiedział w końcu, a jego szept był tak chrapliwy i złamany, jakby przeciskał się przez gardło pełne potłuczonego szkła. Opuścił powoli rękę, a łyżka uderzyła o stół z cichym, żałosnym brzękiem. — Wysyłając go na front, na ten ich cholerny pobór, mówili dokładnie to samo. Że idzie bronić Imperium przed „pełzającą, zieloną zarazą”. Że jego poświęcenie zagwarantuje nam bezpieczną przyszłość. Też walczył na takim księżycu. Może nawet na tym samym.
Przełknął z trudem ślinę, a jego jabłko Adama poruszyło się konwulsyjnie.
— Oficjalne zawiadomienie przyszło po trzech długich, pieprzonych miesiącach. Trzy miesiące ciszy. A potem list. Nie list. Komunikat. Suchy, bezosobowy, wydrukowany na standardowym formularzu Legionu. „Z głębokim żalem informujemy, że Legionista Joric, syn Korgana, numer identyfikacyjny 77B-Kilo-9, poległ z honorem w akcie heroicznej ofiary dla dobra Imperium”. — Wyrecytował to jednym tchem, jakby znał na pamięć każdą literę, każdą spację. — Honor. Ofiara. — Wypluł te dwa słowa, jakby były trucizną, która paliła mu język.
Ręka Ryli zacisnęła się mocniej na jego ramieniu. Milczała. Wiedziała, że teraz każde słowo pocieszenia byłoby obelgą.
— Jego kumpel… — Korgan mówił dalej, a jego głos był już tylko pustym, beznamiętnym szeptem, głosem człowieka opowiadającego historię, która wydarzyła się komuś innemu, w innym życiu. — Chłopak o imieniu Ryk. Wrócili go po pół roku. Bez nogi i połowy twarzy. Odwiedził mnie. Był pijany i naćpany wojskowymi stymulantami. I opowiedział mi prawdę. Prawdę, której nie drukują na tych swoich cholernych formularzach. Nie zabiły go żadne piękne, świecące kwiaty. Nie zginął w żadnej heroicznej walce.
Wziął głęboki, drżący oddech, zbierając siły, by nadać kształt koszmarowi.
— Ich transporter opancerzony, stary, zdezelowany rupieć, który powinien był pójść na złom pięć lat wcześniej, wpadł na pole „zarodników korozyjnych”. Tak to nazwał Ryk. Maleńkie, niewidoczne gówna unoszące się w powietrzu. Niegroźne dla żywej tkanki. Ale pancerz… pancerz ze stopu ferro-heksytowego… one go po prostu żarły. Rozpuszczały. Ryk mówił, że to wyglądało, jakby ktoś polewał pojazd kwasem. Pancerz zaczął się robić miękki. Jak cukier w gorącej wodzie. Zaczęły się pojawiać dziury. A reaktor fuzyjny wciąż działał, systemy podtrzymywania życia wciąż pompowały tlen. Wszyscy w środku… Joric i siedmiu innych chłopaków… ugotowali się żywcem we własnych zbrojach. Ryk był w drugim pojeździe. Słyszeli ich krzyki przez interkom. Przez dziesięć, długich, pieprzonych minut. Najpierw krzyki, potem wycie, a na końcu tylko taki dziwny, bulgoczący dźwięk. Zanim wszystko ucichło. Ryk stracił nogę, bo próbował do nich podbiec i pancerz na jego bucie też zaczął się rozpuszczać.
Zamilkł. Wokół ich stołu zapadła nagła, ciężka, namacalna cisza. Mała, krucha wyspa prawdy pośrodku oceanu ogłuszającej propagandy. Nawet hologram sierżanta Graka, wciąż odbijający się w kałuży rozlanego piwa, zdawał się na moment przycichnąć, jakby zawstydzony.
— Taka była jego „heroiczna ofiara”. Zostać powoli ugotowanym w metalowej puszce, bo jakiś tłusty kutas w Ministerstwie Logistyki przyciął budżet na nowe poszycia pancerzy.
Ciszę przerwało ciche, wściekłe warknięcie Ryli.
— Nie mówią o tym — syknęła, a w jej oczach, zwykle kpiących, zalśniła bezsilna, lodowata wściekłość. — Nie mówią o chorobie popromiennej po tanich, nieszczelnych reaktorach w bazach wysuniętych. Nie mówią o psychozach bojowych, które biorą się nie z jakichś fantazyjnych kwiatków, ale z ciągłego, nieustannego huku artylerii, który wgniata ci mózg w tył czaszki, aż coś w nim pęka. Nie mówią o tym, że połowa tych ich „weteranów” kończy jako biologiczne wraki, uzależnione od stymulantów, żebrzące na zardzewiałych ulicach Prometheusa, stolicy, której nigdy nie widzieli, broniąc jej na jakimś zapomnianym przez bogów księżycu. Mówią tylko o pięknych, morderczych kwiatkach i o bohaterskich sierżantach, którzy samotnie noszą swoich kaprali. Bo to się sprzedaje! Bo to wzrusza żony dygnitarzy! Bo to uzasadnia kolejne, pieprzone cięcia w naszych racjach żywnościowych, żeby oni tam, na górze, mogli budować więcej tych lśniących, stalowych trumien!
Uderzyła pięścią w stół. Nie głośno. Był to gest stłumiony, pełen bezsilnej furii. Kilku górników przy sąsiednich stołach rzuciło im nerwowe spojrzenia i szybko odwróciło wzrok. Nikt nie chciał słyszeć takich rozmów. Dysonans był niebezpieczny.
— To jest cena — dokończył za nią Korgan, a jego głos był już tylko pustym, beznamiętnym echem, pozbawionym gniewu, pozbawionym bólu, pozbawionym wszystkiego. — Cena naszej wolności od myślenia. Taki jest układ. My dajemy im swoje ciała do pracy i ciała naszych synów na wojnę. A oni w zamian dają nam te kłamstwa. Te piękne, heroiczne, łatwe do przełknięcia kłamstwa. Kupujemy je za nasz gorzki, syntetyczny chleb i za krew tych, których kochaliśmy. I każdego dnia, cholera, każdego dnia, udajemy, że nam smakuje.
Bor, stary, milczący Bor, który przez całą tę wymianę zdań wpatrywał się w dno swojego kubka, jakby szukał tam odpowiedzi na ostateczne pytania, powoli, z trudem uniósł głowę. Jego mętne, przekrwione oczy spojrzały najpierw na Korgana, potem na Rylę. A potem, po raz pierwszy tego wieczoru, przemówił głosem czystym i donośnym, który na moment przebił się przez zgiełk kantyny.
— Mój ojciec mówił, że kłamstwo ma jedną wadę. Jest cięższe od prawdy. Można je nieść przez jakiś czas. Ale w końcu i tak złamie ci kręgosłup.
I z tymi słowy wstał, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, zgarbiony pod niewidzialnym ciężarem, który niósł od dekad.
3.4: Huk Kuźni, Szept Rezygnacji
Program dobiegał końca. Na holograficznej scenie, niczym zjawy na seansie spirytystycznym dla całej cywilizacji, pojawili się wszyscy dzisiejsi „bohaterowie”, stojąc ramię w ramię z prowadzącym i komentatorami. Ich postacie, już nie niestabilne i migotliwe, teraz zyskały fałszywą solidność, wzmocnione pełną mocą nadajników. Stali się panteonem chwili, nowymi, jednorazowymi świętymi w religii siły. W tle zaczął narastać potężny, rytmiczny hymn Imperium — kakofoniczna mieszanina marsza wojskowego, industrialnego łomotu i syntetycznych chórów. Nie była to melodia w aetheliańskim, organicznym rozumieniu tego słowa; był to dźwiękowy monolit, akustyczna broń zaprojektowana nie po to, by poruszać serca, lecz by miażdżyć wszelką myśl alternatywną, by wypełnić każdą szczelinę świadomości swoim nieznośnym, wibrującym ciężarem. Był to muzyczny odpowiednik ich ideologii: głośny, brutalny i niepozostawiający miejsca na wątpliwości.
— Oto oni! — grzmiał prowadzący, a jego głos, przepuszczony przez tysiące charczących głośników w kantynie, zdawał się fizycznie uderzać w bębenki uszu, wibrować w zębach. Wskazywał na swoich gości z emfazą kapłana wskazującego na relikwie. — Prawdziwi synowie Kar’natha! Krew z krwi naszej skały, wola z woli naszej Kuźni! To dla nich pracujecie! To dla nich kruszycie heksyt! To oni są waszą tarczą i waszym mieczem! Pamiętajcie o tym jutro, gdy znów staniecie do pracy! Chwała Imperium!
— Chwała Imperium! — ryknęło studio, ryk doskonale zsynchronizowany, pozbawiony ludzkich niedoskonałości, czysty produkt inżynierii dźwięku.
— Chwała Imperium! — odpowiedziała mu, po raz ostatni tego wieczoru, kantyna „Ostatni Oddech”. Był to ryk zmęczony, pijany i pełen rezygnacji, ale był. Był, bo musiał być. Był socjologicznym odruchem warunkowym, mechanicznym spazmem strun głosowych, wyuczonym przez pokolenia, by nie wyróżniać się z tłumu. Każdy, kto by milczał, zostałby zauważony, a bycie zauważonym w Cesarstwie Kar’natha rzadko kiedy prowadziło do czegokolwiek dobrego. Korgan, Ryla, a nawet stary, pogrążony w swoim wewnętrznym pyle Bor, krzyczeli razem z innymi. Ich gardła zdarły się na tę ostatnią, obowiązkową ofiarę złożoną bogu hałasu. Był to ryk bez echa, krzyk w próżnię, który niczego nie potwierdzał i niczemu nie zaprzeczał; był jedynie dowodem obecności.
I wtedy, z gwałtownością nagłej amputacji bodźca, hologramy zgasły. Pulsujące logo „Kuźni Chwały” zawisło w powietrzu na trzy sekundy, niczym ironiczny nagrobek dla prawdy, po czym zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie powidok na siatkówkach i wszechogarniający, nienaturalny mrok. W kantynie na moment zapanowała względna cisza. Nie była to jednak cisza kojąca. Była to cisza negatywna, próżnia poinformacyjna, w którą natychmiast, jak spragniona materia, wlały się wszystkie dźwięki dotąd przez propagandę zagłuszane. Brzęczenie pustych, metalowych kubków odstawianych na porysowane stoły. Szuranie ciężkich, podkutych metalem butów o lepką od brudu i rozlanego Szlaga podłogę. Głośne beknięcie jakiegoś górnika w kącie, które zabrzmiało jak manifestacja tryumfu fizjologii nad ideologią. Gdzieś z tyłu sali dobiegł zduszony, pijacki szloch, krótki i urwany, jakby jego właściciel w porę zorientował się, że zdradza zbyt wiele. Była to cisza ciężka, niezręczna, jak po rodzinnym pogrzebie, na którym nikt nie ośmiela się powiedzieć, że zmarły był draniem.
Korgan, Ryla i Bor siedzieli w milczeniu przy swoim stole, który teraz, pozbawiony natrętnego, kłamliwego światła hologramów, stał się po prostu kawałkiem zimnego, poznaczonego bliznami metalu. Chleb proteinowy był zjedzony, żrący, tani Szlag wypity. Nie było już nic do powiedzenia. Wszystkie słowa, te krzyczane i te szeptane, te publiczne i te skradzione, zużyły się, obróciły w pył jak heksyt pod młotem grawitacyjnym. Prawda, którą Korgan wyrzucił z siebie w przypływie bólu, wisiała teraz nad nimi niczym radioaktywna chmura, czyniąc wszelkie dalsze rozmowy niemożliwymi, trywialnymi. Pozostało tylko tępe, pulsujące zmęczenie, które wgniatało ich w tanie, metalowe krzesła. I świadomość, ostra i zimna jak odłamek lodu w trzewiach, że za sześć, a może już tylko pięć godzin, z głośników w ich ciasnych, metalowych habitatach znów zawyje syrena, wzywająca na kolejną, dwunastogodzinną zmianę w piekle.
Korgan podniósł się ciężko z krzesła, a ruch ten zdawał się wymagać od niego heroicznego wysiłku woli. Każdy mięsień protestował, każdy staw trzeszczał jak zardzewiały zawias. Jego ruch był powolny, naznaczony nie tylko fizycznym bólem pleców, ale i ontologicznym wyczerpaniem, zmęczeniem bycia częścią tej absurdalnej, morderczej maszynerii. Ryla podążyła za nim, jej ruchy były bardziej sprężyste, ale w jej twarzy malowało się to samo znużenie, ta sama pustka. Bor został, nieruchomy, wpatrzony w pusty, poznaczony okręgami po kubkach stół, jakby ten kawałek metalu był mandalą, w której można wyczytać ostateczny sens lub jego absolutny brak. Być może, pomyślał Korgan przez mgłę zmęczenia, Bor już dawno przekroczył granicę, za którą powrót do snu i pracy staje się bezcelowy. Być może po prostu czekał, aż ciśnienie skały nad ich głowami w końcu pokona zmęczone, heksytowe żebra i zakończy tę farsę.
— Trzeba się przespać — mruknął Korgan, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, wypowiadając ten najprostszy, najbardziej fundamentalny aksjomat istnienia w tym świecie. Sen nie był odpoczynkiem; był konieczną procedurą konserwacyjną dla maszyny biologicznej, którą było jego ciało.
— Żeby mieć siłę na jutrzejsze klaskanie — odparła Ryla bez cienia uśmiechu. Jej głos był suchy i twardy jak regolit. To zdanie, w swojej brutalnej prostocie, było najcelniejszym podsumowaniem ich życia.
Ruszyli w stronę wyjścia, dwie zgarbione, anonimowe sylwetki w powolnej, ciężkiej rzece dziesiątek innych, identycznych. Tłum górników, techników i podrzędnych nadzorców wylewał się z kantyny, płynąc w dół główną arterią komunikacyjną sektora mieszkalnego. Korytarz nie był architekturą w ludzkim sensie. Był raną wydrążoną w skale, poszerzoną i wzmocnioną tymi samymi, poczerniałymi od sadzy żebrami ze stopów heksytowych, które podtrzymywały sufit kantyny. Ściany, surowe i nierówne, ociekały wieczną, skondensowaną wilgocią, która mieszała się z rdzawym pyłem, tworząc na skale coś na kształt geologicznego strupa. Powietrze było tu chłodniejsze, gęstsze i jeszcze bardziej cuchnące — do stęchlizny piwa i potu dołączał ostry, chemiczny odór z systemów recyklingu wody i odchodów, które nigdy nie działały z należytą wydajnością. Całą tę ponurą scenę oświetlało chorobliwe, pomarańczowe światło sodowych lamp awaryjnych, które syczały i migotały, rzucając na idących długie, zdeformowane cienie. Nikt nie rozmawiał. Szli w milczeniu, każdy pogrążony we własnej wersji tego samego, wszechogarniającego zmęczenia.
Dotarli do potężnej, irysowej przegrody, która oddzielała ich sektor od głównego węzła komunikacyjnego. Z sykiem sprężonego powietrza, metalowe segmenty rozsunęły się, otwierając przejście.
Wychodząc z tej cuchnącej, geologicznej rany, uderzył w nich.
Nie dźwięk. To było coś znacznie bardziej pierwotnego. Fala ciśnienia, która weszła w nich przez podeszwy butów, zatrzęsła trzewiami i sprawiła, że zęby zaczęły wibrować w czaszce. To był znajomy, fundamentalny rytm. Odległy, a jednak wszechobecny, sejsmiczny puls Młotów Grawitacyjnych, które gdzieś głęboko, w samym sercu tej przeklętej, wydrążonej asteroidy, bez wytchnienia, sekunda po sekundzie, kruszyły całe pasma bogatej w minerały skały na heksytową mączkę.
Pieśń Kuźni.
Była inna niż hymn z propagandy. Tamten był tylko jej trywialnym, krzykliwym echem, uproszczoną wersją dla mas. To, co czuli teraz, było oryginałem. Było fundamentalną wibracją ich bytu. Basowe, sejsmiczne uderzenie młotów było jej sercem, jej nieubłaganym metrum. Na to nakładał się wyższy, rozdzierający lament magnetycznych dźwigów, przesuwających gdzieś w otchłani tysiąctonowe bloki metalu, lament tak wysoki, że ranił nerwy. A ponad tym wszystkim, niczym arytmiczne, gwałtowne syki, strzelały odgłosy uwalnianej pary i sprężonych gazów — oddechy tytana w niekończącej się agonii pracy.
Pieśń Kuźni. Nieustająca, nieunikniona, ogłuszająca. Była kołysanką i hymnem, wyrokiem i jedynym znanym im uzasadnieniem istnienia. To ona, ta wibracja, ten rytm, budowała te lśniące niszczyciele porucznika Jaxa i te stare, rdzewiejące transportery opancerzone, w których ginęli tacy jak Joric, jego syn. To ona płaciła za tę jaskrawą, ogłupiającą propagandę w „Kuźni Chwały” i za ten szary, gorzki, syntetyczny chleb w „Ostatnim Oddechu”. Była alfą i omegą ich świata, bogiem i diabłem odlanym w tytanie.
Korgan zatrzymał się na progu, tuż za przegrodą, nasłuchując. Ryla minęła go bez słowa, rzucając mu tylko krótkie, zmęczone spojrzenie. Ale on stał, nieruchomy, mała, zgarbiona postać na tle ogromnego, industrialnego korytarza. Słuchał tej symfonii nie uszami, ale całym swoim jestestwem. Zrozumiał nagle, z jasnością, która była jak cios w splot słoneczny, że hałas w kantynie, te wszystkie kłamstwa i tyrady, nie były prawdziwym wrogiem. Były tylko zasłoną dymną. Prawdziwym wrogiem, prawdziwym więzieniem, była ta Pieśń. Ten nieustanny, wszechogarniający Huk, który był tak fundamentalną częścią ich egzystencji, że przestali go zauważać, tak jak ryba nie zauważa wody, w której pływa.
Zrozumiał jej prawdziwą funkcję. Nie chodziło tylko o kruszenie skały i budowanie maszyn. Chodziło o zagłuszanie. O zagłuszanie ciszy, w której mogłyby narodzić się niebezpieczne myśli. O zagłuszanie pamięci, by ból po stracie syna rozmył się w permanentnej wibracji. O zagłuszanie pytań o sens, o przyszłość, o jakąkolwiek alternatywę. Ten rytm był całym jego życiem. Nie widział dla niego alternatywy. Nie był w stanie, nawet siłą woli, wyobrazić sobie ciszy. Jaka byłaby? Czym by była? Pustką? Wolnością? Obłędem?
Jego umysł, umysł prostego górnika, który przez czterdzieści lat obsługiwał skomplikowane maszyny, dokonał prostego, brutalnego obliczenia. Maszyna była zbyt wielka. Jej pęd był zbyt potężny. A on był tylko jednym, mikroskopijnym, zużywającym się trybikiem. Bunt był absurdem. Ucieczka niemożliwością. Pozostawała tylko adaptacja. Mimikra. Stać się częścią Huku.
Z westchnieniem, które było czystą, skondensowaną rezygnacją, poruszył zesztywniałymi kończynami i ruszył w stronę swojego ciasnego habitatu w Bloku G-12. Westchnienie to było bezgłośne, natychmiast wchłonięte przez ogłuszającą Pieśń Kuźni. Zniknęło bez śladu.
Musiał odpocząć. Musiał na kilka godzin wyłączyć świadomość.
Jutro znów musi iść i dokładać swój mały, bezsilny huk do wielkiej, ogłuszającej Pieśni Imperium.
Rozdział 4: Interludium — Głosy z Dołu (Aethel)
4.1: Rezonans Lęku
Hangar Konserwacyjny 7 był przestrzenią, której skala, choć w pełni zgodna ze specyfikacją techniczną Floty, wymykała się ludzkiej percepcji, przechodząc z domeny architektury w domenę geologii. Nie był to budynek w archaicznym, grawitacyjnie upokorzonym sensie tego słowa; była to raczej gigantyczna, wydrążona geoda w żywej, pulsującej strukturze statku-miasta, kawerna o idealnie parabolicznych sklepieniach, których najwyższy punkt ginął gdzieś w półmroku, sto metrów nad polerowaną, mlecznobiałą posadzką z samonaprawiającego się polimeru.
W przeciwieństwie do hedonistycznej, niemal obscenicznie organicznej estetyki Ogrodów Rezonansowych czy innych przestrzeni publicznych, tutaj panowała surowa, ascetyczna funkcjonalność. Była to jednak funkcjonalność na wskroś aetheliańska — czysta, cicha i przerażająco uporządkowana. Nie było tu chaosu, brudu ani zgrzytu, które stanowiłyby ontologiczny fundament podobnych miejsc w Cesarstwie Kar’natha. Ściany, o gładkiej, matowej powierzchni, płynnie przechodziły w podłogę i sufit, nie tworząc żadnych kanciastych, obraźliwych dla oka połączeń, a jedynym elementem zdobniczym były grube, biegnące w regularnych interwałach „żywe kable” — te same symbiotyczne pnącza, które w innych częściach statku pełniły funkcje oświetleniowe i estetyczne. Tutaj jednak, ich ciemnozielone liście nie migotały kojącym błękitem; były ciemne i uśpione, a ich jedyną rolą było przewodzenie niewyobrażalnych ilości danych i energii z precyzją, której nie powstydziłby się żaden nadprzewodnik.
Powietrze, filtrowane i jonizowane z dokładnością godną laboratorium farmakologicznego, posiadało jednak zapach, który był w swej istocie herezją przeciwko wszechobecnej, sterylnej perfekcji Aethel. Była to subtelna, lecz uporczywa mieszanina, trójnutowy akord węchowy, który opowiadał historię prawdziwego przeznaczenia tego miejsca. Nutą podstawową był czysty, niemal elektryczny posmak ozonu, nieunikniony produkt uboczny pracy pól siłowych i otwartych systemów energetycznych. Na to nakładał się syntetyczny, chemiczny zapach molekularnych smarów i płynów chłodniczych, zapach, który w umyśle każdego Aethelanina kodował się jako woń maszyny — konceptu niemal obcego, wypartego na rzecz „organicznych systemów”. A trzecią, najdziwniejszą i najbardziej niepokojącą nutą był ledwie wyczuwalny, metaliczny posmak rozgrzanej stali i spalonych stopów — woń tarcia, ciepła i potencjalnej destrukcji. To był zapach ukrywanej, wstydliwej prawdy: że nawet w raju Harmonii potrzebne są narzędzia do zadawania bólu.
W centrum tej ogromnej, cichej i pachnącej tłumioną przemocą przestrzeni, spoczywała ona. Myśliwiec przechwytujący klasy „Ważka”. Nie stała na żadnym wulgarnym, mechanicznym podwoziu. Unosiła się pół metra nad posadzką na ledwie widocznych, migotliwych poduszkach pola grawitacyjnego, co nadawało jej wygląd drapieżnego, metalicznego owada, który na moment przysiadł, by oczyścić czułki, zanim znów rzuci się w wir polowania. Jej kadłub, wykonany z laminatu krystaliczno-węglowego, miał opalizującą, ciemnogranatową barwę, która w snopach diagnostycznego światła mieniła się odcieniami purpury i indygo. Jej linie były płynne, aerodynamiczne, złośliwie piękne w swojej śmiercionośnej elegancji. Nie miała widocznych silników, dział czy wyrzutni; jej broń, tak jak jej system napędowy, była zintegrowana ze strukturą kadłuba, niewidoczna, a przez to jeszcze bardziej złowieszcza.
Kael, technik drugiej klasy z kasty Rezonatorów, stał na lewitującej platformie serwisowej, przyciśniętej do otwartego boku myśliwca niczym pijawka do skóry lewiatana. Ubrany w prosty, idealnie dopasowany, szary kombinezon techniczny, zdawał się być jedynym ciepłym, ludzkim elementem w tej zimnej symfonii technologii. Jego twarz, skupiona i naznaczona siatką drobnych zmarszczek wokół oczu — zmarszczek od wielogodzinnego wpatrywania się w mikroskopijne obwody, a nie od śmiechu — zdradzała wiek około trzydziestu pięciu standardowych cykli. Była to twarz człowieka kompetentnego, sumiennego i absolutnie, dogłębnie zmęczonego.
Jego dłonie, odziane w cienkie, elektro-statyczne rękawice, poruszały się z precyzją i pewnością siebie neurochirurga operującego na otwartym mózgu. Nie naprawiał maszyny. On ją stroił. Wewnątrz otwartego panelu, w plątaninie światłowodów grubych jak ludzki włos i krystalicznych procesorów, które pulsowały łagodnym, wewnętrznym światłem, znajdowało się serce i dusza „Ważki”. Jej najważniejsza i najbardziej przerażająca broń: rezonator tłumiący.
Kael właśnie kończył kalibrację matrycy harmonicznej, delikatny, żmudny proces polegający na dostrojeniu częstotliwości emitera do idealnej kontrfazy wobec sygnatury energetycznej reaktorów używanych w Cesarstwie Kar’natha. Nie była to praca mechaniczna; była to forma kwantowej psychochirurgii na odległość. Rezonator tłumiący nie niszczył. Przynajmniej nie bezpośrednio. Doktryna Harmonicznego Wygaszania, której był produktem, zakładała, że zabijanie jest aktem prymitywnym, nieeleganckim, tworzącym niepotrzebny dysonans w Wielkiej Pieśni wszechświata. Znacznie bardziej cywilizowanym, humanitarnym rozwiązaniem było „wyciszenie” wroga.
Fala energii z rezonatora, idealnie nastrojona, przenikała przez pola siłowe i pancerze, nie czyniąc im żadnej szkody. Jej celem był reaktor. Uderzała w niego falą o idealnie dobranej częstotliwości, wprawiając go w stan gwałtownego, niekontrolowanego rezonansu, który w ciągu kilku sekund doprowadzał do jego awaryjnego wyłączenia. Statek wroga, pozbawiony energii, stawał się martwą, bezwładną puszką dryfującą w próżni. Cichy, czysty, skuteczny. Wróg został „zneutralizowany”, a jego załoga postawiona przed cywilizowanym wyborem: poddać się i czekać na holownik, albo…
I tu właśnie leżał problem, który Kael próbował od lat zepchnąć w najciemniejsze zakamarki swojej świadomości.
Z głośników systemowych, wbudowanych dyskretnie w strukturę hangaru, sączył się spokojny, melodyjny, autorytatywny głos spikera z oficjalnego kanału informacyjnego „Głos Harmonii”.
GŁOS SPIKERA (Z GŁOŚNIKÓW) ...sukcesem zakończyła się kolejna runda rozmów przygotowawczych do konferencji pokojowej w punkcie Lagrange’a. Nasi dyplomaci z kasty Luminari, prowadzeni przez światłą wizję Ambasador Thei, nie ustają w wysiłkach, by poprzez dialog i wzajemne zrozumienie, zapewnić trwałe bezpieczeństwo na granicach Republiki. Wielka Pieśń, jak zawsze, jest naszym przewodnikiem i naszą siłą…
Kael poruszył palcami, dokonując ostatniej mikrometrycznej korekty na panelu dotykowym. Jego ruchy były automatyczne. Słuchał tego typu komunikatów przez całe życie. Były one częścią tła, tak samo jak wszechobecne, podprogowe mruczenie samego statku-miasta.
GŁOS SPIKERA (Z GŁOŚNIKÓW) ...Niestety, nasze pokojowe intencje po raz kolejny zostały wystawione na próbę. W sektorze Veila odnotowano kolejny akt niesprowokowanej agresji ze strony sił Cesarstwa Kar’natha. Prymitywny niszczyciel klasy „Młot”, naruszając strefę zdemilitaryzowaną, podjął próbę ataku na nasz bezbronny konwój naukowo-badawczy. Nasze patrole z dywizjonu siódmego, działając ściśle według Doktryny Harmonicznego Wygaszania i minimalizacji strat, skutecznie zneutralizowały zagrożenie…
Kael zamarł. Jego palce, które jeszcze przed chwilą tańczyły na panelu sterującym, teraz zacisnęły się kurczowo na trzymanym w drugiej dłoni kluczu rezonansowym, a jego knykcie zbielały. Słowa. To zawsze były te same, wyprane z emocji, sterylne, piękne słowa. „Niesprowokowana agresja”. „Skutecznie zneutralizowały”.
Słowo zneutralizowały odbiło się echem w jego głowie, wibrując w idealnie fałszywej harmonii z mruczeniem statku. Spojrzał w głąb otwartego kadłuba, na skomplikowany, lśniący mechanizm, nad którym pracował od trzech dni. Na to cudowne, eleganckie i mordercze dzieło sztuki inżynieryjnej. Wiedział, aż za dobrze, co to słowo oznaczało w praktyce. Wiedział, na czym polegał problem z Doktryną Harmonicznego Wygaszania.
Problem polegał na tym, że doktryna ta, w całej swojej świetlistej, aroganckiej logice, zakładała, że wróg będzie myślał tak jak oni. Że ceni życie ponad honor, że w obliczu nieuchronnej porażki wybierze racjonalną opcję poddania się. Ale Kar’nathi nie byli racjonalni. Nie w aetheliańskim rozumieniu tego słowa. Ich racjonalność była inna, wykuta w mroku, głodzie i desperacji.
W jego umyśle, niczym nieproszony, gwałtowny flesz informacyjny, pojawił się obraz. Nie wspomnienie. Wizja. Subiektywny, przerażająco realistyczny przebłysk przyszłości, którą jego własne ręce pomagały budować.
Ciasny, ergonomiczny kokpit „Ważki”, bardziej przypominający łono niż maszynę. Wszystko jest tu opływowe, bio-luminescencyjne, zaprojektowane tak, by pilot czuł się jednością ze statkiem. W fotelu, wciśnięty w idealnie dopasowany kombinezon, siedzi jego syn, Lyren. Twarz osiemnastolatka, wciąż jeszcze zbyt gładka, zbyt pełna naiwnego entuzjazmu, jest częściowo zasłonięta przez neuro-hełm, który zlewa się z jego czaszką. Kael widzi tę scenę oczami syna.
Na głównym, panoramicznym ekranie, który zdaje się być płynną częścią kokpitu, widać taniec gwiazd. A pośród nich, chaotyczny, nieprzewidywalny ruch. Prymitywny, kanciasty, brutalistyczny myśliwiec Kar’nathi, który w porównaniu z „Ważką” wygląda jak zardzewiały, latający młot. Porusza się w sposób, który jest obrazą dla praw astrodynamiki — gwałtowne zrywy, nielogiczne zwroty, czysta, wściekła agresja.
Lyren jest spokojny. Jest dobrze wyszkolony. Wielka Pieśń, sącząca się bezpośrednio do jego kory mózgowej przez interfejs hełmu, uspokaja go, wygładza jego tętno, czyni go częścią większej, doskonalszej całości. Na ekranie celowniczym, który jest jedynie subtelną, nałożoną na rzeczywistość siatką świetlnych wektorów, pojawia się potwierdzenie namiaru. Cel jest zsynchronizowany.
Palec Lyrena, spokojny i pewny, naciska przycisk na bocznym manipulatorze. Gest jest pozbawiony przemocy. Przypomina raczej muśnięcie klawisza instrumentu muzycznego.
Z dzioba „Ważki” rozchodzi się niewidzialna, bezgłośna fala energii. Nie ma wybuchu, nie ma ognia, nie ma krzyku. Jest tylko czysta, elegancka, matematyczna precyzja. Statek Kar’nathi, jeszcze sekundę temu plujący chaotycznie flarami i seriami z prymitywnych działek, nagle gaśnie. Jego silniki milkną w pół taktu. Jego światła gasną. Wszystkie systemy umierają. Staje się tym, czym był przed chwilą z aetheliańskiej perspektywy: kupą zimnego, martwego metalu, dryfującą bezwładnie w kosmicznej pustce. Zneutralizowany.
Lyren pozwala sobie na ułamek sekundy satysfakcji. Misja wykonana. Kolejny dysonans wyciszony. Zgodnie z procedurą, ma teraz utrzymać pozycję i czekać na potwierdzenie kapitulacji wroga, które powinno nadejść przez kanał awaryjny. Ale nic nie nadchodzi. Cisza. Absolutna, radiowa cisza. Lyren marszczy brwi. Ta cisza jest nienaturalna, nawet jak na standardy Kar’nathi.
I wtedy to się dzieje. Chwila absolutnej, przerażającej ciszy, a potem… oślepiający, bezgłośny błysk. W samym sercu zneutralizowanego wraku, tam, gdzie powinien znajdować się wygaszony reaktor, dochodzi do celowej, desperackiej, samobójczej detonacji. Wróg, postawiony przed wyborem między niewolą a śmiercią, wybrał trzecią, nielogiczną, niewyobrażalną dla aetheliańskiego umysłu opcję: śmierć, ale z ostatnim, wściekłym gestem pogardy. Chmurę rozgrzanych do białości odłamków, poszarpanego metalu i zamrożonych fragmentów ciał, która z niewyobrażalną prędkością pędzi wprost na jego kokpit.
Ostatni obraz, jaki Kael widzi oczami swojego syna, to deszcz metalu uderzający w krystaliczną powłokę kokpitu. Pierwsze pęknięcie, przypominające pajęczynę. Potem drugie. I ciemność.
Gwałtowne, spazmatyczne wzdrygnięcie wyrwało Kaela z transu. Pot spływał mu po skroni, zimny i lepki. Otworzył gwałtownie oczy, mrugając, by odpędzić potworny obraz. Hangar był taki sam. Cichy, spokojny, uporządkowany. „Ważka” unosiła się na swoim polu grawitacyjnym, piękna i niewzruszona.
BRZĘK!
Klucz rezonansowy, który trzymał w kurczowo zaciśniętej dłoni, wysunął mu się ze spoconych palców. Spadł na metalową podłogę platformy serwisowej z hałasem, który w tej niemal absolutnej ciszy zabrzmiał jak wystrzał. Ostry, metaliczny, pełen dysonansu. Był to dźwięk porażki, dźwięk utraty kontroli, dźwięk, który nie miał prawa istnieć w tym idealnie nastrojonym świecie.
Z ciężkim westchnieniem, które było jak jęk, Kael odwrócił się od myśliwca. Oparł się obiema rękami o barierkę platformy, spuszczając głowę. Jego oddech był ciężki i urywany. Patrzył w dół, na nieskazitelnie czystą, mlecznobiałą podłogę hangaru, ale jej nie widział. Widział tylko oślepiający błysk i deszcz odłamków.
Spojrzał znów na potężną, milczącą maszynę, na to arcydzieło aetheliańskiej technologii. Poczuł falę emocji tak sprzecznych, że groziły rozerwaniem go od środka. Z jednej strony była duma. Duma technika, rzemieślnika, który znał każdą śrubkę, każdy obwód, każdy krystaliczny procesor tego cudu. Duma ojca, którego praca miała chronić świat jego syna. A z drugiej strony był strach. Czysty, pierwotny, paraliżujący strach.
Ta maszyna nie była tarczą. Była iluzją. Iluzją czystej, humanitarnej wojny, iluzją, że można kontrolować chaos, narzucając mu swoją harmonię. A on, Kael, technik z kasty Rezonatorów, był jednym z tych, którzy polerowali i stroili tę iluzję, każdego dnia wysyłając ją w kosmos.
Ta piękna, lśniąca, elegancka maszyna była potencjalną, spersonalizowaną trumną dla jego jedynego syna. A on właśnie naostrzył kosę, która miała ją zamknąć.
4.2: Szepty w Cieniu Tytanów
Ten dźwięk był czystą, metaliczną herezją. W sterylnej, niemal sakralnej ciszy Hangaru Konserwacyjnego 7, gdzie nawet wszechobecne, basowe mruczenie statku-miasta było tak idealnie zharmonizowane, że stawało się podprogowym tłem istnienia, nagły, ostry brzęk klucza rezonansowego uderzającego o polimerową posadzkę był jak krzyk w katedrze. Hałas tak nienaturalny, tak pełen dysonansu, że zdawał się na ułamek sekundy rozrywać samą tkankę otaczającej rzeczywistości.
Kael stał nieruchomo, wpatrując się w mały, lśniący przedmiot leżący u jego stóp na lewitującej platformie serwisowej. Drżenie jego dłoni, które go upuściły, wciąż rezonowało w całym jego ciele, zimne i niepowstrzymane, jak fala sejsmiczna po wewnętrznym wstrząsie. Pot, który wystąpił mu na czoło i skronie, nie był wynikiem wysiłku fizycznego, lecz lodowatym produktem ubocznym strachu tak czystego i tak paraliżującego, że zdawał się krystalizować w jego żyłach. Wizja, ten gwałtowny, nieproszony przebłysk potencjalnej przyszłości, wciąż płonęła za jego powiekami: oślepiający, bezgłośny błysk samobójczej detonacji i deszcz ostrych jak brzytwa odłamków pędzący w stronę twarzy jego syna.
Odwrócił się gwałtownie od otwartego, ziejącego wnętrznościami boku myśliwca, jakby jego fizyczna bliskość parzyła go promieniowaniem przyszłej tragedii. Oparł się ciężko o chłodną, metalową barierkę platformy, a jego oddech był ciężki, urywany i głośny w tej ogłuszającej ciszy. Patrzył w dół, na nieskazitelnie czystą, mlecznobiałą posadzkę hangaru, ale jego wzrok był rozogniskowany, ślepy. Widział tylko pajęczynę pęknięć rozchodzącą się po krystalicznej powłoce kokpitu. I ciemność, która następowała tuż po niej.
Z głośników systemowych, wbudowanych dyskretnie w strukturę hangaru, wciąż sączył się spokojny, melodyjny, autorytatywny głos spikera z „Głosu Harmonii”. Mówił o „skutecznej neutralizacji” i „minimalizacji strat”. Słowa te, tak piękne, tak czyste i tak fundamentalnie kłamliwe, były jak sól wsypywana w otwartą ranę jego wyobraźni. „Zneutralizowały”. To słowo odbijało się w jego czaszce, pozbawione swojego oficjalnego, sanitarnego znaczenia, przepełnione wizją ognia, poszarpanego metalu i nagłej, gwałtownej śmierci.
Poczuł jej obecność, zanim jego zmysły zdołały ją zarejestrować. Była to subtelna, niemal podprogowa zmiana w aurze tego ogromnego, pustego miejsca. Delikatne zakłócenie w idealnie uporządkowanym polu energetycznym, cieplejsza nuta w sterylnym, przesiąkniętym ozonem powietrzu. Elara nie chodziła. Ona płynęła. Jej kroki na polimerowej posadzce były bezgłośne, a jednak jej nadejście miało swoją grawitację, cichą siłę, która potrafiła zakrzywić przestrzeń wokół siebie.
Odwrócił się powoli, pospiesznie próbując przybrać na twarz maskę profesjonalnego zmęczenia, gest, który powtarzał od lat, gdy tylko ciężar jego pracy stawał się nie do zniesienia. Ale wiedział, że przed nią ta maska jest przezroczysta, jest dziecinnym, żałosnym fortelem.
Podeszła bliżej, a jej spojrzenie, w którym inteligencja i pragmatyzm mieszały się z głęboką, niezachwianą troską, objęło go w całości. Widziała jego rozchwianą postawę, drżące, zaciśnięte na barierce dłonie, bladość jego twarzy i chaos, który próbował ukryć w oczach. W jej dłoni spoczywała niewielka, termiczna torba, której ciepły, organiczny kształt i przyziemny cel — dostarczenie posiłku — stanowiły absurdalny, a jednocześnie cudownie normalny kontrast dla zimnej, śmiercionośnej geometrii otaczającej ich technologii.
— Znowu zapomniałeś o posiłku — powiedziała, a jej głos, choć cichy, niósł ze sobą rezonans, który przecinał zgiełk jego wewnętrznego chaosu. Był w nim ten znajomy, ciepły, lekko ironiczny ton, który od lat stanowił jego jedyną prawdziwą kotwicę. — Kiedyś wrośniesz w ten statek, Kael. Staniesz się jednym z tych żywych kabli, wiecznie mrugającym w półmroku.
Podała mu torbę. Jej ciężar w jego dłoni był czymś realnym, ciepłym i namacalnym, kotwicą w oceanie jego strachu. Przyjął ją bez słowa, celowo unikając jej przenikliwego spojrzenia. Czuł się obnażony, a jej troska była światłem, które padało na wszystkie jego pęknięcia.
— Dzięki — mruknął w końcu, a jego głos był chrapliwy, jakby dawno go nie używał. — Dużo pracy. Bardzo dużo. Chcą, żeby każda z tych „Ważek” była w idealnym, absolutnie nieskazitelnym stanie. Najwyższy priorytet. — Zrobił pauzę, a potem dodał, a gorycz w jego głosie była tak gęsta i ciężka jak molekularny smar, którym pokryte były jego rękawice: — Zawsze tak jest, gdy Luminari zaczynają głośniej mówić o pokoju. Im więcej pięknych słów o dialogu i zrozumieniu płynie z Wieży Harmonii, tym więcej zamówień na kalibrację rezonatorów tłumiących spływa tutaj, na dół. To już niemal prawo fizyki w tym naszym świecie.
Elara nie odpowiedziała od razu. Jej oczy powędrowały od jego twarzy ku potężnej, milczącej maszynie, która unosiła się nad nimi niczym bóstwo jakiejś mrocznej, owadziej religii. Patrzyła na nią bez lęku i bez podziwu, z tą samą pragmatyczną oceną, z jaką patrzyła na uszkodzony syntezator żywności czy nieszczelną uszczelkę w systemie recyklingu wody. Dla niej to nie był symbol. To był fakt. Niebezpieczny, skomplikowany fakt, z którym trzeba było żyć.
Położyła mu dłoń na ramieniu, a jej dotyk był mocny, uziemiający. Nie był to gest litości, lecz solidarności.
— Słyszałam dzisiejsze wiadomości. Te w porze największej oglądalności — powiedziała cicho, a jej głos był pozbawiony jakichkolwiek iluzji. — „Kolejny akt niesprowokowanej agresji”. „Skuteczna neutralizacja zagrożenia”. „Minimalizacja strat”. Ten sam, pieprzony, liturgiczny bełkot, który powtarzają od czasu ostatniej wojny. Słowo w słowo. Zmieniają tylko nazwy sektorów i numery dywizjonów. — Spojrzała mu prosto w oczy, a w jej spojrzeniu nie było pytania, lecz stwierdzenie. — Czy oni naprawdę myślą, że ktokolwiek w to jeszcze wierzy? My, tutaj, na dole? Ci, którzy budują te rzeczy i wysyłają w nich swoje dzieci?
Kael poczuł, jak gorzki węzeł w jego gardle nieco się rozluźnia pod wpływem jej słów. To było to. Ta wspólna świadomość kłamstwa, ten cichy, niewypowiedziany pakt cynizmu, który pozwalał im przetrwać.
Oderwał wzrok od jej twarzy i skinął głową w stronę myśliwca. Wskazanie było pełne pogardy i rezygnacji.
— Oni nie muszą w to wierzyć, Elaro. To jest właśnie ten luksus, który daje władza — powiedział, a jego głos nabrał nowej, twardej intensywności. — Wiara jest dla nas, dla tłumu. Oni mają… to. — Jego ręka zatoczyła szeroki łuk, obejmując nie tylko tę jedną „Ważkę”, ale całą niewidzialną flotę, cały system, całą doktrynę. — Mają te piękne, lśniące, morderczo skuteczne maszyny, które załatwiają za nich całą brudną robotę, pozwalając im zachować czyste ręce i czyste sumienia. Tworzą broń, która nie zabija, tylko „neutralizuje”. Prowadzą wojnę, którą nazywają „misją stabilizacyjną”. To jest ich geniusz. Geniusz semantyki. Zmienili słowa, żeby nie musieć patrzeć na krew. Ale ona tam jest. Zawsze tam jest. A nasi chłopcy, Elaro… nasi chłopcy siedzą w samym środku tej lingwistycznej iluzji, w tych metalowych trumnach. — Głos mu się załamał, a ostatnie dwa słowa były niemal szeptem, intymnym wyznaniem największego ze strachów. — Nasz chłopiec.
Elara zacisnęła mocniej dłoń na jego ramieniu. Jej palce wbiły się w materiał jego kombinezonu, a jej siła była odpowiedzią na jego słabość.
— On jest silny, Kael — powiedziała z naciskiem, a jej głos był teraz twardy, pozbawiony cienia wątpliwości. Był to głos matki broniącej swojego młodego. — Jest silniejszy, niż myślisz. I jest mądry. Jest twoim synem. Uczyłeś go przez całe życie czegoś więcej, niż tylko ślepego rezonansu z Wielką Pieśnią. Uczyłeś go myśleć. Analizować. Kwestionować. Uczyłeś go widzieć maszynę pod organiczną powłoką. To jest jego tarcza, Kael. Prawdziwa tarcza. Nie ta krystaliczna bańka, którą oni nazywają polem siłowym.
Kael potrząsnął głową, a w jego oczach pojawił się wyraz bezbrzeżnej, beznadziejnej rozpaczy. Jej siła, jej niezachwiany pragmatyzm, który zwykle go uspokajał, teraz wydawał się naiwnością.
— A czego go to nauczy, Elaro? Czego go nauczy jego mądrość, jego zdolność analizy, gdy jakiś osaczony, przerażony osiemnastolatek z drugiej strony, wychowany w kulcie siły i pogardy dla śmierci, wciśnie ten jeden, mały, czerwony przycisk autodestrukcji, bo niewola jest dla niego większą hańbą niż unicestwienie? Czego go to nauczy? Że nasza świetlista, pełna samozachwytu arogancja ma swoją cenę, płaconą w odłamkach i dekompresji?
Oderwał się od barierki i zaczął chodzić w tę i z powrotem po ciasnej przestrzeni platformy. Jego ruchy były nerwowe, pełne stłumionej, bezsilnej energii.
— Popatrz na to! — Wskazał na myśliwiec z mieszaniną nienawiści i mimowolnego, technicznego podziwu. — To arcydzieło! Absolutne arcydzieło hipokryzji! Luminari, nasi wielcy, oświeceni przywódcy, siedzą w swoich lśniących, bio-organicznych wieżach, otoczeni ogrodami rezonansowymi i sztuką, która leczy duszę. Debatują nad każdym przecinkiem w traktacie o „kruchym pokoju”, a ich Wielka Pieśń wibruje w każdym atomie ich jestestwa. I w imię tej wzniosłej, czystej Harmonii, wysyłają naszych synów, by „wyciszali” wroga, bo bezpośrednie zabijanie jest… nieeleganckie. Jest zbyt brutalne, zbyt… kar’nathiańskie. Tworzy zbyt wiele dysonansu.
Jego śmiech był suchym, pozbawionym radości dźwiękiem, który odbił się echem od gładkich ścian hangaru.
— Ale śmierć jest śmiercią, Elaro! Śmierć jest ostatecznym, absolutnym dysonansem! Nieważne, czy zginiesz od prymitywnej, kinetycznej kuli, czy od fali odłamków z samobójczej eksplozji, sprowokowanej przez naszą „humanitarną” broń! Wynik jest ten sam! Pusty fotel przy stole, milczący komunikator, dziura w sercu, której żadna Wielka Pieśń nie jest w stanie wypełnić! A oni, w swojej mądrości, nazywają to „nieprzewidzianym skutkiem ubocznym skutecznej neutralizacji”. To nie jest skutek uboczny! To jest, kurwa, cel! Tyle że opakowany w piękne, lśniące, kłamliwe słowa!
Opadł ciężko na skrzynię z narzędziami, ukrywając twarz w dłoniach. Jego ramiona drżały. Cała energia, która go napędzała, nagle z niego uszła, pozostawiając jedynie pustą, wypaloną skorupę.
Elara patrzyła na niego w milczeniu. W jej oczach nie było już siły ani pragmatyzmu. Był w nich ten sam strach, który widziała w jego oczach. Ta sama świadomość, że żyją w świecie zbudowanym na fundamencie pięknego, morderczego kłamstwa. Ich osobista harmonia, spokój ich małego, rodzinnego świata, był tak samo iluzoryczny i tak samo kruchy jak to permanentne „zawieszenie broni”, które w każdej chwili mogło zamienić się w otwartą, totalną wojnę. Chcieli pokoju, prawdziwego, nudnego, bezpiecznego pokoju. Ale czuli w kościach, że pokój oferowany przez ich przywódców był jedynie fasadą, starannie skonstruowaną iluzją, za którą kryła się ta sama, niekończąca się, bezlitosna przemoc. Był to tylko inny rodzaj wojny — cichszy, bardziej elegancki, ale równie śmiertelny.
Usiadła obok niego na twardej, zimnej skrzyni. Nie dotknęła go. Po prostu była obok. Jej cicha, solidarna obecność była jedyną prawdą w tym ogromnym, pełnym kłamstw hangarze. Otworzyła termiczną torbę. Z wnętrza uniósł się delikatny, ciepły zapach syntetyzowanych, ale pożywnych klusek z grzybów księżycowych — ulubione danie Kaela. Podała mu pojemnik i widelec.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W tym jednym spojrzeniu zawarło się wszystko: ich wspólna miłość, wspólny strach, wspólne zmęczenie i wspólna, cicha rezygnacja. Byli tylko dwiema, małymi, bezsilnymi istotami w cieniu tytanów ze stali i ideologii. Jedyną rzeczą, jaką mogli zrobić, było dzielenie się posiłkiem, ten najprostszy, najbardziej fundamentalny akt życia, w samym sercu świątyni śmierci.
Kael wziął od niej pojemnik, a ich palce musnęły się na moment. Ten drobny, przypadkowy dotyk był jak wyładowanie elektryczne. Był to jedyny prawdziwy rezonans w tym zimnym, sztucznym świecie.
4.3: Głos z Pustki
Cisza, która zapadła między nimi, nie była ciszą kojącą, lecz gęstą, ciężką substancją, która wypełniła każdą wolną przestrzeń w ogromnym, pustym hangarze. Była to cisza negatywna, próżnia powstała po wyczerpaniu słów, po wyrzuceniu z siebie całego strachu, goryczy i bezsilnej wściekłości. Teraz, gdy emocjonalna burza przetoczyła się i ucichła, pozostało jedynie jej pobojowisko — dwoje ludzi siedzących w milczeniu na twardej, zimnej skrzyni z narzędziami, w cieniu potężnego, metalowego owada, który był przyczyną i skutkiem ich rozpaczy.
Kael wbijał bezmyślnie syntetyczny widelec w resztki parujących, pożywnych klusek z grzybów księżycowych. Smak, który jeszcze przed chwilą stanowił akt przyziemnej, niemal buntowniczej normalności, teraz zamienił się w pył w jego ustach. Każdy kęs był jak przełykanie własnego lęku. Elara siedziała obok, nieruchoma, jej dłonie spoczywały na kolanach z tą niezachwianą, pragmatyczną siłą, która była jej pancerzem, ale Kael widział subtelne napięcie w jej ramionach i sposób, w jaki jej wzrok błądził po gładkich, opływowych liniach myśliwca, jakby próbowała znaleźć w jego geometrii jakąś skazę, jakiś błąd, który mógłby unieważnić jego śmiercionośne przeznaczenie.
Wszechobecne, basowe mruczenie statku-miasta, ta fundamentalna wibracja Wielkiej Pieśni, która zwykle stanowiła niezauważalne, kojące tło ich istnienia, teraz zdawała się drwić z ich milczenia. Była jak odległy, obojętny pomruk bóstwa, które, stworzywszy świat, nie interesuje się już cierpieniem jego najmniejszych, najbardziej kruchych mieszkańców. To właśnie w tej ciężkiej, naładowanej niewypowiedzianymi słowami ciszy, rozległ się dźwięk.
Nie był to gwałtowny, metaliczny brzęk upuszczonego narzędzia, który wcześniej rozdarł atmosferę hangaru. Był to dźwięk na wskroś aetheliański: cichy, melodyjny, idealnie zharmonizowany dzwonek, seria trzech wznoszących się nut, które w każdym innym kontekście byłyby kojące. Dźwięk, który miał nie alarmować, lecz delikatnie zwracać uwagę. Dochódził z osobistego komunikatora na nadgarstku Kaela.
Spojrzeli na niego jednocześnie, jakby był jadowitym wężem, który nagle zmaterializował się między nimi. Na niewielkim, krystalicznym ekranie, podświetlonym od wewnątrz łagodnym, błękitnym światłem, wyświetlał się identyfikator. Nie było tam imienia. Był tylko chłodny, bezosobowy ciąg alfanumeryczny i symbol, który sprawił, że serce Kaela zatrzymało się na ułamek sekundy, by zaraz potem uderzyć w jego żebra z siłą młota grawitacyjnego. Skrzyżowane skrzydła „Ważki” na tle stylizowanej gwiazdy Aethel. Oficjalny identyfikator Floty Obronnej Republiki.
Oboje zerwali się na równe nogi w jednym, idealnie zsynchronizowanym, panicznym ruchu. Resztki posiłku zostały zapomniane. Kael, z drżącą ręką, która zdawała się nie należeć do niego, pospiesznie aktywował połączenie, dotykając opuszkiem palca świecącego ekranu.
Nad komunikatorem, w powietrzu gęstym od ozonu i metalicznego zapachu, zmaterializował się niewielki, migotliwy hologram. Z początku niestabilny, poprzecinany pasmami interferencji, po chwili wyostrzył się, nabierając głębi i koloru. Pojawiła się w nim twarz. Twarz, którą znali lepiej niż swoje własne odbicia w lustrze. Twarz ich syna.
Lyren. Miał na sobie pełny rynsztunek pilota, ciasno dopasowany, ciemnoszary kombinezon z neuro-interfejsami lśniącymi na kołnierzu. Na głowie nosił hełm, ale jego przyciemniany wizjer był uniesiony, odsłaniając jego oblicze. Była to twarz osiemnastolatka w całej jej przerażającej, naiwnej chwale — gładka, pozbawiona śladów zmęczenia czy cynizmu, które naznaczyły twarze jego rodziców. Oczy, tak podobne do oczu Elary w swoim kształcie, błyszczały jednak zupełnie innym światłem — czystą, nieskażoną, młodzieńczą ekscytacją. Uśmiechał się szeroko, promiennie, a ten uśmiech był jak cios zadany prosto w ich serca. W tle, za jego ramieniem, widać było surową, matowoszarą ścianę kwatery wojskowej — przestrzeń tak bezosobową i funkcjonalną, jak wnętrze broni, którą miał pilotować.
— Mamo! Tato! — Jego głos, lekko zniekształcony przez międzysektorową transmisję, pełen trzasków i metalicznego pogłosu, był mimo wszystko głosem ich dziecka. Głosem pełnym entuzjazmu, który był jak nóż obracający się w ranie ich strachu. — Zgadnijcie co! Mój dywizjon dostał przydział!
Kael poczuł, jak całe powietrze uchodzi z jego płuc. Świat zdawał się wirować, a jedynym stałym punktem była ta roześmiana, holograficzna twarz. Elara stała obok, nieruchoma jak posąg. Jedną ręką zakryła usta, jakby chciała zdusić krzyk, który cisnął jej się na wargi. W jej szeroko otwartych oczach malował się czysty, nieskażony przerażeniem strach, ale resztką sił woli zmusiła mięśnie twarzy do uformowania czegoś na kształt uśmiechu. Był to uśmiech bolesny, straszliwy w swojej sztuczności, uśmiech matki na skraju rozpaczy.
— Lecimy na patrol do sektora Veila! — rzucił Lyren z beztroską, jakby właśnie oznajmiał, że wygrał zawody w lataniu na symulatorze.
Sektor Veila.
Te dwa słowa zawisły w powietrzu hangaru jak wyrok. Sektor Veila. Ten sam, o którym mówił beznamiętny, melodyjny głos spikera z „Głosu Harmonii”. Sektor, w którym odnotowano „kolejny akt niesprowokowanej agresji”. Sektor, w którym dokonano „skutecznej neutralizacji”. Serce Kaela, które przed chwilą waliło jak oszalałe, teraz zamarło, zamieniając się w ciężki, zimny kamień w jego piersi.
Lyren, w swojej euforycznej nieświadomości, mówił dalej, a każde jego słowo było kolejnym gwoździem wbijanym w ich spokój.
— Dostaliśmy najnowsze modele „Ważek”, prosto po waszych przeglądach, tato! — Spojrzał z dumą gdzieś poza kadr hologramu, jakby jego własny myśliwiec stał tuż obok. — Te z ulepszonymi rezonatorami. Powiedziano nam, że goście z Kar’nath ostatnio znowu się rzucają. Czas ich trochę „wyciszyć”. — Wypowiedział to słowo — „wyciszyć” — z tą samą nonszalancką, techniczną precyzją, z jaką Kael słyszał je w oficjalnych komunikatach. Mówił językiem, którego go nauczono. Językiem propagandy, który zmieniał akty potencjalnej przemocy w eleganckie, sanitarne procedury. — Nareszcie jakieś prawdziwe latanie!
Jego entuzjazm był zaraźliwy, był czysty i szczery. I to właśnie czyniło go tak przerażającym. Nie był świadomy ciężaru, jaki te słowa niosły dla jego rodziców. Nie rozumiał, że jego „prawdziwe latanie” jest ich najgorszym koszmarem, a jego „wyciszanie” wroga jest grą o życie, w której stawką jest jego własna, młoda, bezcenna egzystencja. Był idealnym produktem systemu: odważnym, kompetentnym, pełnym wiary w słuszność misji i technologiczną wyższość swojej cywilizacji. Był idealnym, młodym żołnierzem idącym na wojnę, której jego świat nie nazywał wojną.
Kael przełknął z trudem ślinę, czując w gardle suchość pustyni. Zmusił się, by przemówić. Jego głos, gdy w końcu się wydobył, był chrapliwym, obcym szeptem. Musiał włożyć całą swoją siłę woli, by brzmiał spokojnie, by nie zdradzić paniki, która groziła rozerwaniem go od środka.
— Pamiętaj o procedurach, Lyren. — Słowa były drewniane, wyuczone, te same, które powtarzał mu setki razy podczas sesji na symulatorach. Teraz nabrały nowego, rozpaczliwego znaczenia. — Zaufaj maszynie, ale nie lekceważ przeciwnika. Nigdy. Słyszysz?
Elara opuściła dłoń, odsłaniając drżące wargi. Jej głos, gdy przemówiła, był cienki, wibrujący od stłumionego płaczu, ale próbowała nasycić go ciepłem.
— Uważaj na siebie, kochanie. Po prostu… bądź bezpieczny. I wracaj do nas. — To ostatnie zdanie było błaganiem, modlitwą rzuconą w pustkę, w której dryfował jej syn.
Lyren roześmiał się beztrosko. Ten śmiech, tak czysty i niewinny, był jak dźwięk tłuczonego szkła w ich sercach.
— Nie martwcie się! To tylko patrol. Pokażemy im, kto rządzi w przestrzeni. — Machnął im ręką na pożegnanie, jego oczy wciąż błyszczały. — Muszę kończyć, odprawa. Kocham was!
I z tymi słowami, tak prostymi, tak codziennymi i tak ostatecznymi, hologram zamigotał po raz ostatni i zgasł.
Zniknął.
Kael i Elara stali w całkowitej, absolutnej ciszy. Wpatrywali się w puste, drgające jeszcze resztkami energii miejsce w powietrzu, tam, gdzie jeszcze przed sekundą unosiła się roześmiana, pełna życia twarz ich jedynego syna. Głos z pustki ucichł, pozostawiając po sobie pustkę jeszcze głębszą, jeszcze bardziej ogłuszającą.
Cisza, która teraz zapadła, była inna niż wszystkie poprzednie. Była to cisza ostateczna. Cisza po wyroku. Ogromny, milczący myśliwiec klasy „Ważka”, który przez cały ten czas unosił się w centrum hangaru, zdawał się nagle urosnąć, nabrać ciężaru, stać się bardziej realny i bardziej potworny niż kiedykolwiek. Jego gładka, opalizująca powłoka nie była już cudem technologii, lecz lśniącą skorupą sarkofagu. Jego ostre, eleganckie linie nie były już piękne, lecz złośliwe. Rzucał na nich cień, ale nie był to już cień metalu. To był długi, mroczny cień przyszłości, która właśnie zapukała do ich drzwi.
Kruchy pokój. Ta abstrakcyjna, polityczna koncepcja, o której dyskutowali Luminari w swoich wieżach, o której bełkotali spikerzy w oficjalnych wiadomościach, właśnie przestała być abstrakcją. Stała się dla nich osobistym, namacalnym, rozdzierającym serce koszmarem. Ich strach, ich gniew, ich bezsilność — wszystko to skondensowało się w tym jednym, konkretnym punkcie w czasoprzestrzeni: w sektorze Veila, w ciasnym, ergonomicznym kokpicie najnowszego modelu „Ważki”, w którym siedział ich syn, lecąc z uśmiechem na ustach, by „wyciszyć” wroga.
Kael powoli opuścił rękę z komunikatorem, czując, jak cała siła odpływa z jego ciała. Spojrzał na Elarę. Jej maska pękła. Z jej oczu płynęły bezgłośne, wielkie łzy, które spływały po jej policzkach, pozostawiając lśniące ścieżki na skórze. Nie szlochała. Jej ból był zbyt głęboki na dźwięk. Był czystą, cichą agonią. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Była zimna jak lód. Ich palce splotły się w desperackim uścisku, szukając w sobie nawzajem siły, której żadne z nich nie posiadało.
Stali tak przez długą, rozciągniętą w wieczność chwilę, dwoje małych, złamanych ludzi w ogromnej, zimnej katedrze technologii, trzymając się za ręce w obliczu potwora, którego sami pomogli stworzyć i naostrzyć. A ten potwór właśnie leciał po ich dziecko.
Rozdział 5: Walc Dysonansu i Fałszywa Nuta
5.1: Punkt Równowagi Grawitacyjnej
Stacja Kosmiczna „Ekilibrium” nie była monolitem. Była cudem neutralnej inżynierii, manifestacją kruchego kompromisu zapisaną w materii. Dla nielicznych, którzy mieli okazję obserwować ją z pokładu zbliżającego się statku, stanowiła widok głęboko niepokojący, ontologiczną anomalię zawieszoną w doskonałej czerni kosmosu. Istniała wbrew grawitacji, wbrew logice, wbrew naturze dwóch słońc, które nieustannie szarpały ją swoimi niewidzialnymi siłami. Umiejscowiona precyzyjnie w punkcie Lagrange’a L1, tym niestabilnym, wiecznie drżącym siodle czasoprzestrzeni między błękitnym, rozpasłym majestatem Aethela a mrocznym, posępnym głodem Kar’natha, była monumentem pychy dwóch cywilizacji. Jej architektura była fizycznym, zamrożonym w czasie dialogiem dwóch estetyk, dwóch ontologii.
Zbudowana na osi gigantycznego, powoli obracającego się torusa, który generował znośną namiastkę grawitacji, była bytem na wskroś schizofrenicznym. Podzielono ją na dwie, wyraźnie odrębne strefy, które spotykały się w centralnym, neutralnym jądrze. Ta dychotomia nie była jedynie kwestią wystroju wnętrz; była fundamentalnym rozłamem filozoficznym, zapisanym w metalu i żywej tkance.
Strefa Aethelańska była snem bio-inżyniera, urzeczywistnioną fantazją o świecie, w którym technologia rozpuściła się w biologii, stając się niewidzialną i organiczną. Przebywanie tutaj było jak wejście do wnętrza jakiegoś gargantuicznego, żywego organizmu. Korytarze były płynne, pozbawione kątów prostych, wiły się i falowały w leniwych, szerokich łukach, jakby podążały za logiką wzrostu, a nie surową geometrią. Ściany, wykonane z polerowanego, mlecznobiałego koralowca gwiezdnego, zdawały się oddychać. Ich ciepła, gładka powierzchnia delikatnie pulsowała w podprogowym, leniwym rytmie — była to symulowana, lokalna wersja Wielkiej Pieśni, akustyczno-wibracyjna tapeta zaprojektowana, by koić, harmonizować i przypominać, że nawet w tym obcym miejscu panują prawa Republiki. Oświetlenie nie pochodziło z żadnych wulgarnych, martwych źródeł. Zapewniały je symbiotyczne pnącza, których grube, ciemnozielone łodygi wiły się w misternych, zaplanowanych wzorach wzdłuż ścian i sklepień. Ich szerokie liście co jakiś czas rozkwitały pąkami chłodnego, łagodnego, bio-luminescencyjnego światła, które rozpraszało się miękko, nie tworząc ostrych, obraźliwych dla oka cieni. Powietrze, krystalicznie czyste, pachniało ozonem oraz kwitnącymi w hydroponicznych ogrodach „księżycowymi orchideami”. Była to przestrzeń absolutnej ciszy i harmonii, ale pod tą doskonałością kryła się niemal namacalna, arogancka pewność siebie cywilizacji, która uważała piękno za niepodważalne prawo fizyki.
Przejście do Strefy Kar’nathiańskiej było jak gwałtowne przebudzenie. Był to brutalistyczny hymn ku czci funkcji, w którym estetykę nie tyle zignorowano, co z pogardą odrzucono jako niebezpieczną fanaberię. Korytarze były tu szerokie, kanciaste i bezlitośnie funkcjonalne, wyłożone ciężkimi, matowymi, grafitowymi płytami ze stopu heksytowego. Wszędzie widać było odsłonięte, potężne przewody energetyczne, otulone w czarną, żebrowaną izolację. Biegły wzdłuż ścian i sufitu, a ich ciche, groźne mruczenie było słyszalne dla każdego, kto odważył się przystanąć. Grube, pancerne rury i masywne, nitowane łączenia tworzyły skomplikowaną, geometryczną plątaninę, surowe trzewia maszyny wystawione na widok publiczny bez cienia wstydu. Światło było ostre, białe, rzucane przez przemysłowe lampy w metalowych klatkach. Powietrze miało metaliczny posmak i ledwie wyczuwalny zapach smarów i jonów. I panował tu nieustanny, stłumiony, niski pomruk systemów podtrzymywania życia — funkcjonalny hałas, który był dalekim, sterylnym echem ogłuszającej Pieśni Kuźni.
Miejscem, w którym te dwa wszechświaty zderzały się w akcie niezręcznej symbiozy, było
Jądro Konferencyjne. Była to ogromna, cylindryczna sala, której sama architektura stanowiła manifestację politycznego impasu. Jej podłoga, ściany i sufit były idealnie podzielone na pół: jedna połowa była organiczna i biała, druga industrialna i grafitowa. Te dwa światy nie stykały się bezpośrednio. Dzieliła je jedynie niewidzialna, migotliwa „membrana dyfuzyjna”, pole siłowe o grubości kilku molekuł, które wyrównywało ciśnienie i temperaturę, pozwalając jednocześnie na swobodny przepływ światła i dźwięku. Była to granica widmo, fizyczna manifestacja nieufności.
W samym centrum tej schizofrenicznej przestrzeni, unosząc się lekko nad podłogą, spoczywał gigantyczny, okrągły stół z polerowanego, czarnego obsydianu. Jego powierzchnia była tak gładka i czarna, że pochłaniała światło, tworząc wrażenie dziury w czasoprzestrzeni, pustki, wokół której miały krążyć słowa i losy. Wokół tego stołu zasiadali dyplomaci, ubrani w swoje kontrastujące stroje — opływowe, lśniące szaty Aethelan i surowe, ciemne mundury Kar’nathi. To tutaj, w tym teatrze wzajemnej pogardy i udawanej dyplomacji, toczyła się powolna, śmiertelnie poważna gra o przyszłość.
5.2: Ostatnie Szepty Przed Burzą (Perspektywa Spiskowców)
Zabezpieczony, kwantowo splątany kanał komunikacyjny.