Cisza panowała niemal absolutna. Najmniejszy powiew wiatru nie poruszył listkiem; najcichszy głos ptaka nie dotarł do ucha. Ogromne, przedwieczne drzewa stały dostojnie, rozpierając swe istnienie w mieszaninie podłoża i czasu; żyjąc, ale jakby śpiąc, czy oczekując na to, co ma nastąpić. Między nimi bowiem poruszały się, równie bezszelestnie, co cała natura, ludzkie postaci, niektóre z nich wzrostu ogromnego, inne nieco mniejsze, a kilka drobnych, jakby jeszcze niedorosłych; wszystkie w jednakowym stopniu wyposażone w oręż. Z kołczanów na plecach wystawały groty. Pasy szerokie, upięte na lnianych giezłach, pod futrzanymi, zewnętrznymi okryciami, zawierały noże różnej wielkości, także te, którymi można było sięgnąć zwierza na odległość oraz toporki. Nieduże i większe. Każdy służący do czegoś innego. Łuki, przewieszone przez ramiona, podskakiwały przy każdym ruchu. Dłonie dzierżyły drzewce, zakończone grotem ogromnym, które to i ursusa powalić mogło, jeśli podejść go od właściwej strony.
Gromada poruszała się sprawnie, a to chowając się za drzewami, a to wychylając i podążała pod wiatr, w stronę rozległej polany, na której spodziewała się zastać stadko zwierząt, zwanych sarńcami, najsmaczniejszych, a i, jeśli kto umiał największego powalić, rogów ogromnych dostarczających. Z nich wieszaki na oręż i odzież czyniono. Jeśli jednak kto zdobył większe od poprzedniego rekordzisty, wieszano jego trofeum w domu ćwiczeń, aby wszyscy podrastający mogli się napatrzeć. Rzecz jasna, każdy młokos i każda młodzianka marzyła, że to właśnie ja pobiję ten rekord i zdobędę, na swoim pierwszym polowaniu, jeszcze większe. Wiedzieli, że łatwo nie będzie, bo to poroże, które teraz wisiało, od wielu, wielu dużych Lun, wciąż nie znalazło następcy. Zdobył je Sewio. Ten, który teraz, wraz z piątką innych starszych, wiódł dwóch młokosów i jedną młodziankę na ich pierwsze polowanie. Przejęci byli, to pewne. Ale i uważni. Mający w pamięci wszelkie słowa starszych, kroczący tak, jak dotąd ich uczono. W puszczy żartów nie było. Zewsząd bowiem spodziewać się można zagrożenia. Ziemią ogromne tury i dużo mniejsze, choć szybsze i także groźne, rogozębne kwiki się przemieszczały. Tamtędy też, choć i z drzew spaść umiały, szły cicho pędzlouche, ogromne kothy, z pazurami łatwo wydrapującymi oczy i czyniącymi rany głębokie, które zawsze przysparzały mnóstwa bólu i kłopotów. No i ursusy. Tych obawiano się najbardziej. Tylko nieliczni mogli poszczycić się okryciem zdjętym z tego zwierza, bo zazwyczaj kilkorga potrzeba było, aby je zmóc. Wówczas jednak skóry dzielono bądź przeznaczano na maty dla ćwiczących młodych.
Młokosy i młodzianka dzielnie dzierżyli całe oręże, którym zostali obdarowani na swoje pierwsze łowy, choć widać było, że ciężar ten przerasta ich siły. Nikt się jednak nie skarżył. Po drodze młodziutka Nessa ustrzeliła z łuku dorodnego długoucha; będzie dla niej piękna czapa na zamróz, który niedługo nadejdzie. Młokosy miały mniej szczęścia; Maszot ubił tylko wewericzkę, rudzielca z puszystą kitą, którym nawet sam się nie naje, a na czapę potrzebowałby takich przynajmniej tyle, ile ma palców u ręki. Sykmo zaś ustrzelił kruka, z którego jakikolwiek pożytek będzie miała chyba tylko stara Grydia, parająca się lekowaniem i szykowaniem umarlaków na stos. Ona wprawdzie żywe kruki wolała, nie wiedzieć po co, ale Sykmo pocieszał się myślą, że na coś jednak jego celny strzał się przyda.
Starsi nie polowali. O posiłek wieczorny zatroszczy się grupa myśliwców, jak co dzień. Tu jest nauka dla następnego pokolenia. Być może spośród tej trójki któreś pewnego dnia dołączy do łowczych. Warto poświęcać czas każdemu młodemu w każdej dziedzinie codzienności, bo nigdy nie wiadomo, kto do czego talent ma największy.
Tymczasem zbliżyli się do polanki. Nie widać jej było jeszcze, ale Sewio, stanąwszy na niskiej gałęzi drzewa, uniósł głowę i wciągnął energicznie powietrze nosem. Powtórzył czynność kilkukrotnie, po czym zeskoczył na ziemię, nie czyniąc przy tym żadnego dźwięku, bo okryte skórami stopy zanurzyły się w mchu i kiwnął głową potakująco. Są. Ręką pokazał podopiecznym, gdzie mają się ustawić i drzewa, za którymi chować, przesuwając się w stronę polany. Starsi odebrali od nich drzewce, a ci natychmiast sięgnęli po łuki i strzały, aby być w gotowości, gdy ujrzą sarńca, zanim ten zobaczy ich. Uciekłby natychmiast. Żadne zwierzę nie jest tak płochliwe, jak sarniec, nawet rudzielce czy długouche.
Po kilkunastu sprawnych przeskokach ujrzeli wreszcie polanę, a na niej kilka sarńców różnej wielkości. Wiadomo, że największego sięgnąć najłatwiej, no i poroże… Ale te z kolei silne są, więc trafione nie prosto w serce czy podgardle, ujść mogą bezpowrotnie. Młódź porozumiewała się wzrokiem. Muszą strzelić niemal jednocześnie, jeśli każde z nich ma mieć jakieś szanse na szczęśliwe otrzęsiny. Starsi w tym czasie zabezpieczali im tyły. Wiedzieli o tym i czuli się bezpiecznie, ale to nie zwalniało ich z obowiązku postępowania tak, jakby byli w puszczy sami, więc wolno, z rozmysłem posuwali się dalej, gotowi do strzału.
Wreszcie nadeszła ta chwila. Ustawili się, namierzając upatrzone sztuki. Nagle Sykmo wyszedł zza drzewa i stanął nieosłonięty na wprost największego sarńca, podniósł łuk, naciągnął cięciwę i w tym momencie usłyszał ryk za plecami. Wypuścił strzałę gdzieś między konary najbliższego drzewa i upadł na kolana, zasłaniając głowę, ale już nie było takiej konieczności. Po kilku urywanych porykiwaniach ursus zamilkł, wsparty na trzech drzewcach, które przebijały go niemal na wylot i ze złamanym przez topór krzyżem. Polana opustoszała. Wszyscy zgromadzili się wokół martwego zwierza, stojącego tak, jakby odpoczywał chwilę, oparty o płot; tylko łeb zwieszał mu się bardzo nienaturalnie. Trzech starszych odeszło po chwili, aby sprawdzić teren. Zauważyli, że leży na polanie jeden sarniec, widać któreś z młodych nie spanikowało i zdało swój test.
— Które trafiło? — Spytali Nessę i Maszota po powrocie do grupy.
— Ja! — Natychmiast i trochę zbyt głośno, jak na pobyt w puszczy, wypalił Maszot.
— Nessa?
— Wydawało się, że trafiłam, ale skoro Maszot…
— Chodźmy. Strzały są oznaczone, choć o tym nie wiedzieliście, sprawdzimy.
Poszli w piątkę. Sewio tymczasem, z dwoma pozostałymi starszymi, przygotowywał ursusa do transportu. Sykmo wciąż klęczał i się trząsł, więc nie wołali go do pomocy, choć powinien był to robić. Wiedział, że złamał zasady i choć strach wywołany rykiem ursusa już minął, teraz, jeszcze chyba bardziej, bał się konsekwencji swego postępowania. Nieposłuszeństwo wobec starszych było zawsze srogo karane, bez względu na wiek. Sewio patrzył z troską na kupkę nieszczęścia, trzęsącą się w przysiadzie. Ten młokos ma jakieś niespotykane predyspozycje do pakowania się w kłopoty. Trzeba będzie uważniej mu się przyjrzeć.
Sarniec został trafiony w sam środek serca, nie trzeba go dobijać. Oddał ducha od razu. Był jeszcze młody, ale poroże już nadawało się do obróbki. Będzie z niego kilka przydatnych wieszaków. Piękny okaz jak na pierwszą zdobycz młodzianka.
— Tak, to moja strzała. Moja zdobycz. — Napuszył się Maszot.
— Gratuluję. — Uśmiechnęła się Nessa. — Będziesz miał dziś święto.
Spojrzał na nią z góry, jakby chciał powiedzieć, że od dziś ma go dopuszczać, ilekroć on zapragnie, choć żadne z nich jeszcze do tego nie dorosło, ale Nessa nie zwracała na niego uwagi. Patrzyła na sarńca, mrużąc oczy, bo zniżające się słońce przenikało między konarami i zalewało całą polanę pomarańczowym światłem.
Tymczasem jeden z opiekunów, Krysjo, z trudem wyjął siedzącą głęboko strzałę, wytarł ją i przyjrzał się uważniej, kiwając głową.
— Nessa, świetny strzał. Widać nie tylko przy tarczach jesteś najlepsza.
Spojrzała zdziwiona najpierw na strzałę, potem znów na sarńca i wreszcie na starszego.
— Co!? — Wrzasnął tymczasem Maszot. — Przecież to… — Zamilkł pod surowym wzrokiem starszego. Ani kłamstwa, ani zbyt głośnie zachowanie w puszczy, nigdy nie były tolerowane.
Nessa podeszła do leżącego nieruchomo zwierzęcia. Pochyliła się nad nim i głaszcząc jego szyję, wyszeptała mu do ucha: „dziękuję…”
Związali sarńcowi nogi i wsunęli między nie kij, na którym zwycięski łowiec, z pomocą tych pokonanych, poniesie go do osady. Będzie szedł — w tym przypadku szła — z przodu, aby wszyscy od razu wiedzieli, kto zdał swój pierwszy, ważny test. Trudno było powiedzieć, że młokosy piali z zachwytu nad takim obrotem spraw, ale posłusznie stosowali się do odwiecznych zwyczajów.
Ursusa ciągnęli na specjalnych gałęziach. Nawet szóstka starszych nie dałaby rady nieść go całą drogę do osady.
— Maszot, dlaczego utrzymywałeś, że sarniec jest twój, skoro, tak jak Sykmo, celowałeś w największego? — Spytał cicho i spokojnie Sewio, gdy już zbliżali się do osady. — Przecież wiesz, że obserwowaliśmy was bardzo dokładnie. Wieczorem powiesz mi, jaką karę sobie nakładasz za kłamstwo.
Maszot jęknął. To niczego dobrego nie wróżyło. Sykmo przekroczył zasady, więc karę dostanie odgórną. A on… Kłamstwo było mniejszym wykroczeniem, a może być tak, że Maszot zostanie dużo dotkliwiej ukarany, jeśli kara, którą sam na siebie nałoży, dla starszych okaże się niewystarczająca. Wtedy oni ją ustalą. Zwykle wówczas zbyt wielką do winy, ale takie mieli zasady, by nauczyć każdego samodyscypliny. Działało. Trzeba zatem porządnie się zastanowić; odczuć karę własną, ale uniknąć większej boleści…
Grydię niektórzy nazywali wiedźmą. Wszyscy wprawdzie uznawali fakt, że choć wie o różnych rzeczach dużo więcej, niż pozostali, żadna z niej czarownica. Ot, umiejętnie wykorzystywała mądrość natury i tyle. Zresztą nie ona pierwsza, i nie ostatnia. Już czwórka młodzików, w tym trzech młokosów, na własne życzenie szkoliła się u niej, aby przyszłe pokolenia nie pozostawały bez pomocy. Pomagały jej też dwie niewiasty starsze, każda z innego pokolenia, prawie już tak biegłe w rzemiośle pomocy innym, jak Grydia, ale wciąż przy cięższych przypadkach każdy chciał mieć właśnie tę starą wiedźmę obok siebie. Sama zresztą też wiedziała, przy kim być musi, a kogo odpuścić może. Wystarczył jej rzut oka na rodną niewiastę, by wiedzieć, czy młode urodzi się bez przeszkód, czy też sama musi zatroszczyć się o nie i tę macierz młodziutką (starsze zwykle, jeśli już rodziły, nie miewały powikłań).
Właśnie jedna z nich krzyczała i wiła się w boleściach, a Grydia szykowała mikstury, maści, narzędzia, które według jej zaleceń wykonali najzdolniejsi żelaźnicy i mruczała nieustannie coś pod nosem, czasem jednak podnosząc głos, by obolała, mokra od potu, młoda Orre, słyszała jej słowa.
— Rodzeńca dopuściła. To teraz cierpi.
— Przecież nie ma zakazu! — Orre odpowiedziała słabym głosem, ale bez wahania.
— Nie ma.
— To czego?!
— Dopuszczać nie ma. Ale słyszała chyba, że trza wpierw przyjść po zioło, aby młode z tego nie wynikło?
Orre znów zawyła głośno i nogi rozstawiła szeroko.
— Nie wytrzymam! Zrób coś wreszcie!
— Będzie boleć jeszcze bardziej.
— Nie! To lepiej nie rób!
Grydia zdecydowanymi ruchami zaczęła obwiązywać nadgarstki dziewczęcia i drugi koniec sznura przywiązywać do pali, stojących wokół posłania rodnego, mocno wbitych w ziemię, aby nie drgnęły nawet, gdy siła cierpiącej zwiększy się ponad normę podczas planowanego działania. To samo zrobiła z nogami Orre, która wciąż próbowała się wyrwać i krzyczała między jękami.
— Po co to robisz? Przecież nie ucieknę. Ani stąd, ani od rodów.
— Ale przeszkadzać będzie.
— W czym? Co chcesz zrobić? Rozwiąż mnie, wiedźmo, bo to boli bardziej!
Grydia podeszła do wezgłowia i przyłożyła mokrą, aromatyczną szmatkę do twarzy Orre.
— Młode samo nie wyjdzie. Źle siedzi. Muszę je obrócić. Jeśli się nie uda, wyjąć po kawałku. Dychaj porządnie, dychaj. To pomoże.
Orre chciała gwałtownie zaprotestować, ale poczuła oczekiwaną ulgę i jakiś dziwny stan, jakby wszystko wokół niej się rozmyło i znikało we mgle. Zwiotczała na rodniku i tępo patrzyła w sufit. Usłyszała swój głos jak gdzieś z pękniętego garnka.
— Zamrę?
— Pewnikiem. Ale może jeszcze nie dziś.
Orre znieruchomiała w bezwładzie, a Grydia przywołała Kesznię, jedną ze swoich starszych pomocnic. Podała jej miseczkę z brunatną cieczą i tę samą szmatkę, którą użyła wobec Orre.
— Kiedy się spręży znów, zmocz to i połóż na jej twarz. Tylko sama nie dychaj, będziesz mi potrzebna.
Uszu ich dobiegł radosny gwar wielu głosów z dziedzińca. Nie ustawał, wręcz się nasilając, więc Grydia wyjrzała z rodnika do tej części domu, w której były macierze z młodymi, póki te nie odpadną od cycka. Macierzyństwo to przywilej, więc w tym okresie nie robiły nic innego, jak zajmowanie się potomstwem i organizacją życia w domu rodnym.
— Zobaczy która, co tam za hałas. Pewnie z łowów wrócili. Nie, za wcześnie. Młokosy z nauk. Nessa. Idzie pewnie pierwsza.
— E, gdzieżby. — Kesznia nie odchodziła od wezgłowia Orre. — Dwóch kogucików z nią poszło.
— Nieopierzonych. Chudych w ciele i głowie.
— Nessa wygrała! — Wykrzyknęła powracająca z dziedzińca. — Dorodny sarniec jej się trafił. I długouchego też ubiła. Jak zostanie myśliwcem, poproszę ją o takiego, moja czapa już na nic.
Grydia nawet nie kiwnęła głową, tylko natychmiast wróciła do łoża rodnego. Zdjęła z Orre giezło lniane i zaczęła mocno naciskać spory brzuch dziewczęcia.
— Skąd wiedziałaś, że rodzeńca dopuściła? — Kesznia patrzyła z podziwem na swoją mentorkę. — Przydałaby się taka umiejętność.
— Obserwuje, to też będzie wiedzieć.
— Przecież tego nie robią na oczach wszystkich.
— I nie robią znienacka. Tu spojrzenie, tam słówko, gest ręki niby od niechcenia. — Grydia ani na chwilę nie przestawała naciskać brzucha. — Poza tym z rodzeńcami zawsze są kłopoty, jeśli głupie ziół nie wezmą.
Orre zaczęła się sprężać i jęczeć głośno, więc Kesznia znów pozwoliła jej dychnąć ziołem ze szmatki. Grydia wciąż mruczała ponuro.
— Muszę… tam.
Stanęła między nogami dziewczęcia i włożyła w nią rękę, grzebiąc coś w środku i zagłębiając się coraz bardziej. Kesznia zbladła, a Orre, mimo zioła zaczęła krzyczeć i rzucać głową, jedyną ruchomą częścią ciała.
— Dać więcej? — Kesznia wyjąkała spopielałymi ustami. Teraz pytać nie może. Potem wszystko usłyszy. Ale czy sama kiedyś da radę to zrobić?
— Nie, powiem kiedy.
Po dłuższej chwili i coraz głośniejszym mruczeniu Grydia wydobyła z dziewczęcia maleńkie stópki i lekko za nie zaczęła pociągać.
— Wyjdzie. Nie trza kroić.
Orre krzyczała teraz już bez ustanku, choć wzrok wciąż miała zamglony. Nagle przestała, jakby czując, że młode wyślizguje się z niej powoli. A potem, przy główce, raz jeszcze wrzasnęła pełną parą i zaczęła jęczeć głośno, więc Grydia dała głową znak Keszni, aby ta znów użyła mokrej szmatki. Orre ucichła, znieruchomiała, a Grydia stała nad łożem rodnym i patrzyła na młode, które nie dawało znaku życia. Podeszła do niej Kesznia.
— O! — Złapała się za usta, sensacji nie trzeba.
— Tak to bywa z młodymi rodzeńców. Już minieni wiele, wiele dużych Lun temu, nakazywali ziele brać, jeśli się chce rodzeńców dopuszczać. A te głupie…
— Nie prościej zakazać takich uciech?
— No, zakaż. To wtedy, na złość, wszystkie rodzeńce będą się parzyć jak długouche. Ale zwykle pomyślunek mają, te albo zbyt szybko na się skoczyły, albo durne ogromnie. Przecie ziela jest dość, nikomu nie odmawiamy.
— Co z tym będzie? — Wskazała głową.
Nie użyła zaimka, bo trudno było się zorientować, jakiej młode jest płci. I małego trochę, i małej. Oczek nie miało. Trzy ręce za to. I całe wnętrze na wierzchu.
— Żyje?
— Nie. Dechu nie łapie. I dobrze. Nikt dobijać nie będzie musiał, bo i umiejących trudno znaleźć, a przecie toto przy życiu zostać i tak nie mogłoby. Zabierz je, zawiń i zanieś do dołu przy cuchnącym domu. Jeśli kto zemrze w trzy dni, będzie miało rytuał z nim wespół, inaczej w lesie to porzucą. Nikomu nie pokazuj.
Kesznia posłusznie zawinęła młode w przygotowaną płachtę, choć dziwnie się czuła, biorąc je na ręce. Wyszła, a Grydia dokończyła czynności przy Orre, po czym uwolniła ją z pęt i zostawiła na rodnym łożu, aby zioła z niej wyparowały. Trza nawarzyć dla młódki gorzkiego naparu, coby mleko w niej wyschło. Nikt nie zaglądał do rodnej izby, bo taki był zwyczaj. Nawet cisza znana była w tym domu, nie pierwsze to młode, które życiu plecy pokazało. Warzono strawę dla macierzy, aby młode przy cyckach dobrze odżywione były. To ich czas bezpieczeństwa, beztroski, zabawy i pieszczot. Gdy od cycków odpadną, przejdą w ręce piastunów, a potem wychowawców, wszystkie razem uczyć się będą życia w puszczy, zasad pradawnych, a także fachu, który same wybiorą i dzięki któremu przydadzą się osadnikom.
Tymczasem do osady dotarli myśliwce, ze zdobyczą obfitą, więc skórnicy i rogownicy natychmiast zabrali się za robotę, by następnie oddać zwierzynę karmicielom, którzy ją poporcjują, część przeznaczą na wędzenie, część na suszenie, a resztę upieką na ogniu, aby osada wieczorną porą oddała się uczcie. Będą dziś tańce, na cześć Nessy, więc trza fujarki i bębenki naszykować dla muzykantów i taneczników.
Grydia wyszła z domu rodnego akurat w momencie, gdy ogień w środku osady, otoczony troskliwie wałem ziemnym i kamieniami, wystrzelił w górę, trzaskając, sycząc i hucząc wesoło, a karmiciele ustawiali nad nim rożny z nabitymi kawałami mięsa. Później, dla mniej cierpliwych, szykowali długie drzewce, na końce których nadziewali mniejsze kawałki mięsa, aby sami sobie szybciej je upiekli. Znając młódź, a i niektórych źrałych już, będą i do tańca spieszyli, i do uciech, których nigdy im dość nie było.
— Grydia…
Wiedźma podniosła głowę, którą zwykle trzymała opuszczoną, jakby wciąż szukała pod nogami jakichś zielenin przydatnych.
— Co, mała?
— Ziela chcę… — Dziewczę niedorosłe jeszcze zupełnie, z ledwo co uwypuklonym delikatnie giezełkiem na klatce, mówiło cichutko, nieśmiało, jakby ze wstydem, choć od małości uczone, że wstydzić należy się tylko złych uczynków.
— Ty? — Stara odsłoniła pożółkłą resztę uzębienia. — Ejże!
— Źrała już jestem, o, zobacz, tu są ślady. — Odwróciła się, uniosła skórzaną kamizelę i pokazała giezło z niedopranymi plamami.
— I tak ci się spieszy do tego miodu, a? A który to ci w oko wpadł?
— Chciałabym Sewia, ale on mnie jeszcze nawet nie zobaczył… Patrzy, znaczy, uczy, ale nie widzi.
— Oj, kumam. Może sama spróbuj?
— Nie. Musi wpierw zobaczyć, inaczej stanę mu się niemiła. Chce mnie Kamrog, on trochę jak Sewio, tylko mniej… no, wiesz…
— Wiem.
— I ja chcę. Ale bez młodych. Nie chcę ich wcale. A dziś pewnie poprosi, bo właśnie chatę swoją dostałam, więc każdy już wie, że źrałam… Dasz mi ziół?
— Dam, dam, Celli ledwie źrała. Nikomu nie odmówię, bo każdy sam decyduje o tych sprawach, nawet taki pisklak nieopierzony, jak ty. Dwa sploty ci się znudziły? Z jednego będziesz się puszyć tylko dzień, może dwa, a potem przywykniesz. Ale każdy musi to przerobić. Poczekaj.
Do domu rodnego nie wchodził nikt, kto nie rodził albo nie karmił, zatem i dziewczę musiało zostać na zewnątrz. Odruchowo złapała swoje sploty, długie, choć dość chude i uśmiechnęła się pod nosem. Jutro będzie tylko jeden, na plecach. Grydia wróciła, więc dziewczę ochoczo wzięło torebkę liścianą i już w biegu usłyszało:
— Wiesz, co z tym zrobić? Ech, młódki, młódki…
— Wiem! — Odkrzyknęła Celli i znikła między drzewami. Pewnie pobiegła do swej chatki, aby wszystko na noc przygotować.
Zmierzchało. Jeszcze gdzieniegdzie pojawiał się blady promień Słońca, jakby chciał igrać z grubą korą drzew albo rzec wszystkim, że zostawia ich na nocny spoczynek, zasłużony po dniu wypełnionym pracą. Ten i ów kłaniał się jeszcze zbawczemu światłu, jakby zawstydzony, że wcześniej nie zdążył czci odpowiedniej oddać. Zza drzew wyłaniała się Luna, jakby przecięta w połowie, srebrzysta rodzonka Słońca, której też się kłaniali na powitanie. Nic jej nie zasłania, będzie milej bawić się przy ogniu.
A ten buzował ochoczo. Tłuszcz ściekający z mięsiw skwierczał w nim i pryskał deszczem iskier; zapach wywoływał uśmiechy i klepanie się po brzuchach. Karmiciele znosili pszeńcowe placki i gliniane konwie z napojem ze sfermentowanych owoców, który rozgrzewał wnętrza, humoru dodawał i ochoty do zabawy, ale który mocno dawał się we znaki następnego dnia, jeśli wypić go za dużo. Trzymali go tylko na okazje, takie, jak ta, w zwykłe dni pili wodę osłodzoną leśnym miodem albo, jeśli udało się zdobyć, mleko rogatych stworzeń, zwanych kozieńcami, żyjących na łąkach niedaleko miejsc hodowli pszeńcy na placki i lnu, z którego tłoczyli olej i pozyskiwali włókna na giezła. Trzeba było przy tym uważać, aby w pobliżu nie zjawił się samiec, bo z tym żartów nie było. Mieli jednak specjalistów w pozyskiwaniu owego płynu, więc jeśli tylko pojawiły się one rogate stworzenia, skaczące śmiesznie w swawolach, zawsze do osady przynosili jakiś garnek czy dwa, rozdzielając mleko sprawiedliwie dla każdego, kto chciał je pić. Nie każdemu smakowało. No i niektórzy twierdzili, że skoro odpadli już od cycka, czas na inne pokarmy czy napoje.
Ostatnią grupą, która dotarła przed wieczerzą, byli właśnie rolni, dbający przez większą część ciepłych dni o glebę i zbiory, aby zaopatrzyć całą osadę. Czasem zostawali tam na dłużej, bo droga dość daleka była, ale o tej porze wracali do osady o każdym zmierzchu. Rozsiadali się wygodnie pośród reszty i słuchali opowieści. Dziś ich królową była oczywiście Nessa, ale po jakimś czasie okazało się, że jest jeszcze jeden bohater, bowiem Grydia, zauważywszy wielkie cielsko ursusa, podeszła doń, sprawdzając ilość sadła, które tak potrzebne było przy lekowaniu. Obmacała zwierzę dokładnie, mrucząc swoim zwyczajem pod nosem.
— Oho — dosłyszeli ci, co siedzieli najbliżej — trzech was musiało mu stawać. Wielki i sadlisty, dobrze. Nie zmarnować mi ani krztyny.
— Trzy rany ma, prawda. — Ktoś rzucił znad ognia.
— Ale powiedali, co Sewio sam poradził.
— Nie może być! Jak to — sam?
— No, sam. Mocarz z niego.
— Ale jak?
— On zawsze wyczuje zwierza, nim ktokolwiek go zobaczy czy usłyszy. Wyczuł i teraz. Nim ursus zza krzów się objawił, chwycił drzewce dwóch młodych, no i swoje, a tak się ustawił, że zwierz sam się właściwie nadział na nie. Potem już tylko toporem zdzielił go przez krzyż i było po ursusie.
— Ale jakże mógł wiedzieć, że trzy będą potrzebne? I jak to — się ustawił? Słyszał to kto, by trzy drzewca samemu na ursusa nastawić? Gdzież on? Sewio! Seeewio! Nic, później go zapytam.
Grydia nie wtrącała się do tych opowiastek. Nigdy dotąd nie słyszała, żeby ktoś w pojedynkę trzech drzewców używał skutecznie, ale Sewio nie był jak każdy inny młodzian w osadzie. Mruknęła coś i ukazała swe zębiska. On był jakby ponad nich wszystkich, choć sam o tym jeszcze nie wiedział. Tylko patrzeć, jak wzorem swej macierzy usłyszy i zrozumie rusałeczki maleńkie, których jedni się bali, a inni gonili za nimi, wodzeni po manowcach, aby choć jedną schwytać i w swej chatce trzymać. Nikomu dotąd się to nie udało. A one same przychodziły, czy raczej przylatywały, na swych maleńkich, srebrzysto-zielonych skrzydełkach, tylko do nielicznych. Grydię prowadzały przez mokradła, aby nie pochłonęły jej przy zbieraniu ziela, które rosło tylko tam, a potrzebne było jako bazowy składnik mieszanki, używanej, aby młodych nie mieć. Bywały złośliwe, ale i pomocne wielce. Zielonowłose, srebrnoskóre i czarnookie przyciągały wzrok, jeśli kto je dostrzegł. Mówiły cichuteńko, niemal niesłyszalnie dla zwykłych ludzkich uszu i tak szybko, że jedynie wybrańcy potrafili je zrozumieć. W osadzie kontaktowały się tylko z nią; Renwo, trzymającą wieczną straż macierzą Sewia i na wpół już ślepym, unieruchomionym dziwnym stwardnieniem kończyn, wiekowym nad miarę Dizonianem, od którego sztuki lekowania uczyła się Grydia. Tak, tylko patrzeć, jak i Sewio zacznie swój taniec z rusałeczkami.
Grydia znikła we wnętrzu domu rodnego. Orre zapadła w stan nieświadomy, więc Kesznia, stwierdziwszy gorąc jej ciała, przywołała wiedźmę do środka.
— Zamrze? — Spytała cicho, gdy Grydia obejrzała dziewczę ze wszystkich stron. Krocze Orre, poranione i spuchnięte, trzeba było obłożyć zielem zmieszanym z pajęczą siecią. Szczęściem nie krwawiła zbyt mocno.
— Pewnikiem. — Mruknęła Grydia. — Ale może jeszcze nie teraz. Trza ją do cuchnącego domu przenieść, nam się na dziś kolejne rody szykują. Tylko patrzeć, jak stanie w ościeżach młódka boleściwa.
Zawołała swoich pomocników i ponieśli Orre, owiniętą szczelnie grubą płachtą lnu, do cuchnącego domu. W rodnym zostawiła Kesznię, aby ład poczyniła i w rodach później pomogła.
Zapiszczały dmuchane rureczki, bębenki wybiły rytm i każdy, kto miał już jeden splot i chęć zbliżenia w tę noc pogodną, zrzucił skóry, aby w samych giezłach wirować wokół ognia, niczym ćmy, których wiele wciąż jeszcze było, choć zamrozu tylko patrzeć. Pięty uderzały o podłoże, ręce wiły się wokół głów, sploty fruwały we wszystkie strony. W ciemności, oświetlonej wyłącznie światłem ogniska, postaci zdawały się być cieniami i nie rozróżnisz, kto niewiasta, a kto odrostek czy mąż. Wszyscy bowiem nosili jednakowe giezła, mieli jasne, nigdy nieskracane włosy, które poskramiali w dwa sploty przed źreniem, a w jeden już po. Wirowali tak dość długo, nim piszczałki umilkły na chwilę i tanecznicy połączyli się w pary, aby dalszą część tańców sprawować już razem, a potem odejść do swoich domów i tam pozostać do brzasku. Celli, młódka, która właśnie źrała, dostała dom i zioła od Grydii, w tańcu nie brała udziału; być może weźmie w następnym. Czekała na Kamroga, któremu już dała zgodę, więc gdy tylko objawił się przy niej, z rumieńcem na młodziutkiej twarzyczce pociągnęła go w stronę swojej nowej sadyby.
Nessa miała wciąż jeszcze dwa sploty, więc udziału w tym wirowaniu brać nie mogła, choć wielu źrałych już młokosów patrzyło na nią wymownie. Dziś zwłaszcza, bo po takim sukcesie bardziej pożądane było mieć z nią młode, skoro tyle talentów posiadła. Kiedyś pewnie tego zechce, warto być wówczas w kręgu jej zainteresowań. Niemniej radowała się okrutnie, bowiem, jak zwykle bywało po takim sukcesie, wszyscy oddawali jej ukłon, niczym niebiańskiemu rodzeństwu i znosili dary, które znaleźć można było w lesie: a to miodu solidny garnczek, a to jagód czarnych czy czerwonych, a to grzybów, czy choćby szyszek, które tak przydawały się podczas zamrozów w każdej chacie. Dużo łatwiej ogień się nimi rozpalał, więc szybciej ciepło nastawało. Nessa nie miała jeszcze własnego domu, mieszkała z pozostałymi młokosami i młodziankami we wspólnym dużym domu, wiedziała więc, że każdym darem trzeba będzie się podzielić, ale tak do tego przywykła, iż nie mogła sobie wyobrazić, by było inaczej.
Sewio nie pojawił się ani przy wieczerzy, ani na tańcach, musieli zatem poczekać z wysłuchaniem jego wyjaśnień odnośnie pokonania ursusa za pomocą trzech drzewców. Miał bowiem inne zajęcie tego wieczoru. Wraz z piątką pozostałych opiekunów musiał ustalić i wykonać karę dla Sykmo, który powinien po niej zapamiętać, że nie ma nic ważniejszego od przestrzegania zasad w puszczy, jeśli chce się przetrwać i nie narażać innych na niebezpieczeństwo. Bardzo tego nie lubił, ale nie było innego wyjścia. Tylko dzięki stosowaniu mądrych zasad, przyjętych wiele, wiele dużych Lun temu przez doświadczonych w puszczy minionych, osada wciąż istniała, ludzie żyli w niej dobrze i godnie, nic nie zakłócało odwiecznej harmonii czasu, miejsca i wspólnoty. Gdyby bowiem podobnych zachowań nie karać, nikt nie bałby się łamania zasad i wielu mogłoby przez to ucierpieć. Sewio, ale też i wszyscy pozostali uczestnicy tej lekcji, wiedzieli doskonale, że gdyby jego z nimi nie było, Sykmo zginąłby rozdarty ursusowymi pazurami, a i może jeszcze ktoś przy okazji. Zwierz bowiem podchodził tak cicho, że gdyby nie nadzwyczajny zmysł węchu Sewia, nikt nie zauważyłby go, nim wysunął się z krzów. Sykmo musi zapamiętać tę lekcję, tym bardziej, że to nie jest pierwszy raz, gdy trzeba go ukarać. Widać poprzednie kary były zbyt łagodne, a takie nigdy nie spełniają swego przeznaczenia.
Zanim jednak Sewio dołączył do zebranej w domu ćwiczeń grupy wychowawców, poszedł do domu młokosów, gdzie czekał na niego Maszot, cały roztrzęsiony i z wypiekami na twarzy.
— Jaką karę sobie nałożysz? — Bez ogródek spytał Sewio, choć żal mu było młokosa. Nie wolno jednak tego okazać.
— Będę przez całą dużą Lunę pomagać Grydii w cuchnącym domu. — Maszotowi zdawało się, że nie może być gorszej kary, więc jakby lekko odetchnął, wyrzucając z siebie okrutne w skutkach słowa.
Sewio milczał przez chwilę, lekko się chmurząc.
— Musisz bardziej przykładać się do nauki, Maszocie. Pomoc w cuchnącym domu to nie kara, to obowiązek nas wszystkich. Wykonujemy go na zmianę. Powinieneś o tym wiedzieć.
— Nnno, tttak, ale… — Maszot zbladł. — Nie przez dużą Lunę.
— Nie. Każdego dnia kto inny. Wyobraź sobie jednak, że sam się tam dostajesz, bo, załóżmy, podrapał cię zwierz lub gad ukąsił i rana gnije. Chciałbyś, aby pomagał ci ktoś, kto jest tam za karę?
Maszot spuścił głowę.
— Właśnie. — Sewio znów zamilkł na chwilę. Dość długą tym razem, aby Maszot poczuł, jak zadrgały mu łydki ze strachu. Co opiekun wymyśli? — Będziesz przez pół dużej Luny każdego brzasku sprawiał leże wszystkich młokosów i młodzianek. Poza tym dostaniesz dwa rzemienie na zadek, abyś zapamiętał, że kłamstwo jest obrzydliwe i nigdy do niczego dobrego nie prowadzi.
Sewio wyszedł, a Maszot teraz dopiero zaczął się trząść. Sam nie wiedział, czego bał się bardziej: roboty przy leżach czy bólu rzemienia… Przeklęte strzały! Dlaczego im nie powiedzieli, że są znaczone? Głupia Nessa już się dała nabrać, nikt nawet by nie spostrzegł… Sewio widział. Pewnie więc nawet wówczas, gdyby strzały nie były znaczone, nie uszłoby mu to na sucho. No i teraz… Co go podkusiło? Czemu chęć chwały zmogła w nim uczciwość? Wpadło mu do głowy, że jeśli ma sprawiać leże wszystkich, przez pół dużej Luny będzie ćwiczył o pustym żołądku, bo śniadać nie zdąży. Duże i mniejsze lniane worki ze słomą i skóry wilcze wymagały troski każdego brzasku. Trzeba było je wytrzepać porządnie i ułożyć tak, aby snu nie zakłócały. Jeśli któreś się poskarży, kara zacznie się od nowa, więc nie ma mowy o żadnych kombinacjach. Nikt też nie da się przekupić, aby pomóc, bo to i tak wyszłoby na jaw, a groziło karą przekupionemu, prawdopodobnie jeszcze dotkliwszą… A rzemień na zadek? Maszotowi zastukały zęby na samą myśl. Widział takiego delikwenta. Nie dość, że ryczał jak niewiasta na rodach, to jeszcze wiele dni spędzał na stojąco, bo o siadaniu mowy być nie mogło. Po jednym rzemieniu. A on ma dostać dwa… Tak, Maszot zapewne tej kary nie zapomni.
Domy wspólne stały na obszarze bezdrzewnym, wejściami do siebie, w wystarczających odległościach, aby pomiędzy nimi znalazł się plac do ćwiczeń letnich oraz strzelniczych nawet w zamróz, a także miejsce na ogromne ognisko, przy którym poprzedniego wieczora ucztowali osadnicy, tańczyli zalotnicy i świętowała Nessa, która tak układnie zdała swój pierwszy poważny egzamin. Dziś śladu nie było po tych chwilach, najmniejsza kosteczka nie walała się gdzieś w okolicy. Nawet popiół już uprzątnięto. To konieczność. Pozostawione resztki jedzenia, po wygaśnięciu ognia, przyciągały stworzenia różne, które mogły zrobić krzywdę, a w najlepszym przypadku trudno było ich się później pozbyć, jak np. mrówek. Głodny zwierzak ludzi się nie boi. Z tego też powodu opiekunowie nigdy rano nie wypuszczali z domów młodych oraz młodszych młodzianek i młokosów, zanim nie sprawdzili starannie, czy — mimo solidnej pracy wieczornych porządkowych — jakiś zwierz nie zabłądził i nie utknął w ich osadzie.
Wszystkie domy wspólne były jednakie wielkością i kształtem. Trzy z nich stały w miarę blisko siebie; czwarty, zwany cuchnącym, w pewnym oddaleniu, już prawie między drzewami. W jednym z domów, wraz z opiekunami, spały młode, młodzianki i młokosy. W drugim, zwanym domem ćwiczeń, odbywało się wszystko, co można było w osadzie robić dniem czy nocą, jeśli zamróz był zbyt silny, aby siedzieć, nawet przy ogniu, między domami. Podczas nieobecności mieszkańców źrałych, spowodowanej zajęciami rozmaitymi, w tym domu młódź ćwiczyła wszystko, co było im konieczne do przetrwania. Z początku razem, później grupami, w zależności od uzdolnień i zainteresowań. Głównie uzdolnień, no bo jeśli ktoś miał palce zręczne do szycia giezeł, kamizel, obuwia czy innych części odzieży, a rwał się do łowów, choć z paru kroków w tarczę nie trafiał, trzeba było go przekonać, że i dla siebie, i dla reszty, lepiej zrobi, zajmując się jednak lnem i skórami, niż przeszkadzając łowczym w ich codziennym obowiązku dostarczenia mięsa. Od początku uczono ich, że każdy członek społeczności, bez względu na płeć, wiek, stan zdrowia czy przynależność roboczą jest równy i wszystkich obowiązują te same prawa. Nikt nikogo ma się nie obawiać, nie wstydzić ciałem ani duszą, dostawać to, co mu przynależy i zawsze pomagać tym, którzy pomocy potrzebują. Odstępstwa były karane; jeśli zaś kary nie działały, za którymś razem usuwano niepasującą jednostkę z osady i gnano w puszczę. Nigdy nikogo nie przyjmowano z powrotem. Każdy zatem wiedział, że jeśli się nie dostosuje, będzie musiał radzić sobie sam. Nikt z usuwanych, dawno, dawno temu, takiego postępowania nie przeżył; zawsze ich szczątki znajdywane były między drzewami przez łowczych najpóźniej po jednej dużej Lunie. Zwykle wcześniej. Nikt z żyjących obecnie, nawet Dizonian, nie był świadkiem podobnej kary. Opowieści o niej wystarczyły na pokolenia, aby każdy dostosował się większości i żył w dostatku, razem z całą osadą. Tak, nie biedowali nigdy. Puszcza i pola przy wodzie minionych dostarczały potrzebnych artykułów nawet w nadmiarze, więc nikomu nie było w smak pozbywać się podobnej rzeczywistości.
Trzeci dom zwano domem rodów. Tam, ale też i w czwartym domu, prym wiodła Grydia. Ten ostatni był schronieniem starców, niezdolnych już do pracy; chorych, rannych i umierających. Nazywano go cuchnącym, bo zniedołężnienie uniemożliwiało starcom wychodzić na zewnątrz za potrzebą, trzeba było więc ich w środku obsłużyć. Często zdarzały się też rany gnijące, a to cuchnęło przeraźliwie, choć Grydia z pomocnikami robiła wszystko, aby i ulżyć im w cierpieniu, i odór zneutralizować, paląc wonne zioła w kadzidełkach. Czasem jednak niewiele to pomagało.
Każdy źrały miał własny dom. Maleńki, bo tylko dla jednej osoby, ale wystarczający, aby wieść w nim czas snu czy rozmyślań, jeśli komuś na takie przyszła ochota, a i dla dwóch osób, na nocne uciechy, też był w sam raz. Pochowane w wykopanych dołach, okryte wypukłymi dachami, otulonymi krzami i mchem, ledwo były widoczne z placu między domami wspólnymi. Ściany miały z desek, umocowanych klejem żywiczym i gliną głęboko w ziemi wykopaliska. Otwory były dwa: wejściowy, zasłaniany skórą lub futrem w zamróz i w dachu przy przedniej ścianie, mały, acz wystarczający, by dym ogniska miał którędy z domu uciec, jeśli wejście otulone było szczelnie, by zimna nie wpuszczać. W dużych wyglądało to analogicznie, choć i otwory wyjściowe, i dymne, były dwa, a same domy, choć wpuszczone w wykopany dół, wysoko wystawały ponad teren, ścianami drzewnianymi, na solidnych kamieniach, z których jedna była nieco wyższa. Dachy miały spadziste, także z krzów i mchu.
Za domem ćwiczeń, pomiędzy dwoma wielkimi sosnami, z ziemi tryskało źródełko, którego woda nawet w zamróz była żywa, czysta i smaczna. Ciekło między drzewami w stronę wody minionych, rozszerzając się i pogłębiając, dzięki czemu, jeszcze na terenie osady, mogli kąpać się do woli i prać swoją odzież.
W cuchnącym domu stary Dizonian przywołał Grydię mdłym, drżącym głosem, trzęsąc przy każdym dźwięku przerzedzoną, bielutką brodą, sięgającą mu za kolana. Splotów nie miał, bo na głowie pozostały mu już tylko kępki, których nijak spleść się nie dało.
— Zamrze dziś. — Spomiędzy białego zarostu wydostały się słowa.
— Kto zamrze? Orre?
— Nie, ta młoda, silna. Zamrze Irardo.
— Lepiej mu. Nawet rana po ukąszeniu już nie gnije. I też niestary…
— Zamrze. Jad pewno do serca doszedł. Młode rodzeńców nie trzeba będzie zwierzom dać na pożarcie.
Grydia spojrzała przeciągle na Dizoniana. On zawsze wszystko wiedział i nigdy się nie mylił, ale Irardo już nawet ciało ma chłodne. Głupio byłoby umierać, gdy praktycznie do zdrowia się powróciło. Powiedziała to starcowi, choć zwykle musiała przyznawać mu rację.
— Czuję w nim śmierć. — Dizonian był spokojny, ale nie ustępował. — Zamrze dziś. Szykuj zioła, by go na stos przysposobić.
Grydia nic już nie odpowiedziała. Wiedząc swoje, kazała jednak, przyzwyczajona do tego, że starzec zawsze miał rację, nazrywać ziół odpowiednich i suchego jałowca przygotować, na kadzidło orszakowe. Wyszła przed cuchnący dom, by zaczerpnąć powietrza. Brzask czynił się później, niż wstać trzeba było i rozejść do zajęć, zjadłszy wcześniej obfity posiłek, który, poza bezpośrednimi darami lasu, takimi jak owoce czy miód, musiał starczyć do wieczora. Jedli zatem zimne mięsiwo, pozostałe z wieczora; placki z pszeńcy; polewkę miodową z owocami drzew, rosnących za polami lnu. Te w ciepły czas jadano świeże oraz suszono, aby do następnych zbiorów nie zabrakło wyśmienitej polewki, uwielbianej szczególnie przez młode, bo słodziusieńka była i sama praktycznie się jadła, bez udziału szczęki czy zębów.
Dom ćwiczeń, w którym również jadano w niepogodę lub zimny czas, pustoszał. Grupy zbierały konieczny ekwipunek i wychodziły w różnych kierunkach. Ci na łowy. Tamci w pola, orać i siać, by po zwodnieniu białego puchu pszeńce i len wzeszły pięknie i obrodziły obficie. Inni, wyposażeni w cieniutkie płachty, które miały chronić ich przed żądłami, po miód do barci. A to po szyszki i grzyby, orzechy pyszne i dorodne, a to po mech, chrust, gałęzie i patyki, których wciąż trzeba było do uszczelniania dachów i ogacania ścian. Skórnicy, karmiciele, tkacze, odziennicy czy ci od wyrobów glinianych bądź metalowych, mieli swoje stanowiska na miejscu. Codziennie trzy grupy zostawiały po jednej osobie do pomocy w cuchnącym domu.
Tylko jeden młokos ani śniadania nie zażył, ani do grupy dołączył; biegał wciąż na zewnątrz i do środka domu mieszkalnego młodzi wszelkiej, taszcząc wypchane słomą leża, bądź też zagłówki, przewieszając sobie przez ramię skóry wilcze. Pracował solidnie. Wiedział, że choć on nie ma w zasięgu wzroku Sewia, ten z pewnością obserwuje go uważnie, bo jakość wykonywanej kary miała zawsze wpływ na decyzję o tym, czy zakończyć w przewidzianym czasie, czy też ją przedłużyć.
Młodzianki i młokosy miały dziś zajęcia ze wspinaczki na drzewo. Zbierając się na placu, pieczołowicie przytwierdzali rzemykami do nóg płaty lnu i kawałki skórek wewericzek, podnosząc giezła tak, aby nie krępowały ruchów. Niektórzy owijali sobie także brzuchy i przyrodzenia, bo ostra kora, przy niezdarnych ruchach, mogła boleśnie poranić. Z całej tej grupy brakowało tylko Maszota, który pewnie dołączy później i Sykma. Tego od wczoraj nikt nie widział. Wszyscy już zdążyli usłyszeć o wydarzeniach, które doprowadziły do ukarania dwóch młokosów, ale o ile każdy znał werdykt odnośnie Maszota, nikt dotąd nie wiedział, co rada opiekunów zrobi z Sykmo. Z pewnością będą rzemienie na zadek i ten proceder zostanie wykonany dziś wieczorem, po powrocie wszystkich do osady, aby każdy zobaczył ich strach, ból i poniżenie. To też był akt wychowawczy. Miał za zadanie odstręczać innych od łamania przepisów. Ale co jeszcze? Same rzemienie nie wystarczą, karę Sykmo musi dobrze zapamiętać. Pewnie dowiedzą się wieczorem, po wymierzeniu rzemieni w zadek obu niesubordynowanym młokosom.
Maszot skończył pierwszy akt swojej kary i przysiadł na kamieniu paleniska, by obetrzeć mokre czoło i złapać oddech, nim dołączy do grupy uczących się wspinać. Patrzył tępo na młode, które siłowały się na rozścielonych wilczych skórach; to jedno z pierwszych ćwiczeń. Maszot pamiętał, jakby to było wczoraj, że stanął oko w oko z kimś, nie wiedząc nawet, kto to jest, ani jakiej płci, pewny swej wygranej, bo żadna inna opcja nikomu z młodych przed pierwszym ćwiczeniem do głowy przecież nie przyszła. Każdy miał być najlepszy, najsilniejszy, najsprawniejszy i najcelniej strzelać. Kolejne ćwiczenia weryfikowały szybko podobny tok myślenia, ale wtedy… Maszot podszedł zuchowato do innego młodego, który powielał te same ruchy; spięli się w uścisku, przewrócili na skóry i zaczęli tarzać, drąc na sobie nawzajem giezła, szarpiąc włosy, jeszcze bez splotów, jak to u młodych przyjęte było we zwyczaju i okładając pięściami tak mocno, że polała się krew. Wtedy podszedł do nich opiekun, rozdzielił jednym szybkim ruchem, łapiąc każdego za rękę i wszyscy zobaczyli, że dwoje nagich młodych, z zakrwawionymi nosami, stoi, dysząc i roniąc łzy, ale wciąż jeszcze wyrywając się jedno do drugiego. Przeciwniczką Maszota była Domia, której w tamtym momencie serdecznie nienawidził, a z którą później żył za pan brat, razem ćwicząc i ucząc się życia w puszczańskiej osadzie. To ona zostawiła dla niego, rzucając porozumiewawcze spojrzenie, kubek wody i garść orzechów przy swoim leżu, wiedząc, że śniadania jadł nie będzie.
Nagle Maszot zerwał się, zobaczywszy obok siebie Sewia. Strach jednak szybko minął, bo opiekun uśmiechał się i wyciągał w jego stronę obie dłonie, w których trzymał kubek z miodem i dorodny owoc. Maszot w mig zrozumiał, że w karze nie była zawarta głodówka, bo zresztą wszyscy zawsze bardzo dbali o prawidłowe odżywianie; bez tego nie przetrwaliby w tak siermiężnych warunkach. Nie dostał wprawdzie mięsa ani placka, więc głód poczuje dużo szybciej, niż inni, ale nie będzie musiał bez energii brać udziału w porannych ćwiczeniach.
— Po co uczymy się wspinać na drzewa? — Sewio potrafił wykorzystać każdy moment na naukę młokosów.
Maszot przełknął.
— Aby być sprawniejszym w puszczy, umieć, jak kothy, poruszać się ziemią i koronami drzew, mieć dostęp do miodu, owoców, orzechów i sprawniej, niż ursus, poruszać się wśród gałęzi, aby przed nim się skryć, gdyby zaszła taka konieczność i możliwość. — Wyrecytował jednym tchem. Widząc, że Sewio dalej się uśmiecha, dodał szelmowsko:
— A stara wiedźma włazi po ptasie jaja…
— Nie dla siebie. Potrzebuje ich do mazidła zabliźniającego rany. No, biegaj na ćwiczenia, zaraz skończą pierwszą rundę, nie możesz być stratny.
Grydia widziała ich, ale nie słyszała, o czym rozmawiali. Oceniła sytuację, uznała, że wszystko jest na swoim miejscu i już miała wejść z powrotem do cuchnącego domu, aby oddać się codziennym czynnościom leczniczym, gdy nagle okrutnie głośny jęk dotarł do jej dużych, odstających uszu. Rozejrzała się, jakby chciała uchwycić ten dźwięk oczyma, by odnaleźć odpowiedni kierunek i bezbłędnie ruszyła we właściwą stronę, przywołując po drodze Kesznię.
Gerosz, jeden z odzienników, nie opuścił dziś swojego domu. Zastały go w leżu, zwiniętego, cuchnącego wymiocinami, rozpalonego niemal do białości. Grydia od razu uznała, że tu nie ma żartów, bo kiedy wątpia się psują, często śmierć w oczy zagląda.
— Boli cię brzucho?
Jęk był jedyną odpowiedzią, ale wskazał mdłym ruchem miejsce w dolnym prawym podbrzuszu.
— Biegaj po ludzi. Trza go przenieść do cuchnącego domu, tu nic nie poradzę.
Kesznia wybiegła i po małej chwili jęków wróciła z kilkoma osobami, które szybko i sprawnie przeniosły Gerosza na woźną gałąź i pociągnęły go w stronę miejsca przeznaczenia. Grydia tymczasem do wrzątku wrzuciła zioła, po małej chwili przelała je przez szmatkę, zanurzyła inną, czystą w wywarze i położyła ją na twarzy Gerosza, jak wcześniej robiła z Orre. Ucichł i zwiotczał, więc Grydia mogła zacząć go macać po całym ciele, aby sprawdzić, co mu jest. Wąchała palce, którymi go dotykała; naciskała różne miejsca, a przy tym, które wcześniej wskazał, jęknął znów, ale się nie ruszył. Pokiwała głową.
— Trza mu zimny okład zrobić i ziół do picia naparzyć. Kładź mu szmatkę za każdym razem, gdy zacznie się ruszać i jęczeć. Muszę go nieruchomym mieć, choć niewiele mu pomogę.
Kilka osób lekujących się w cuchnącym domu podeszło, aby sprawdzić, kogo przynieśli i z czym. Odchodzili, kiwając głowami. Irardo położył dłoń na mokrym czole Gerosza i w tym momencie stary Dizonian wzdrygnął się okrutnie, jakby go ktoś zimną wodą oblał. Zawołał Grydię.
— Nie zatrzymuj mnie, muszę ziół naparzyć.
— Już nie ma śmierci przy Irardo. — Grydia na słowa starca wzruszyła ramionami, sama wiedziała to wcześniej. — Przekazał ją temu nowemu. Kto on?
— Gerosz. Ten pewnikiem zamrze w krótkim czasie, trzewia mu wylały. Nikt mu swej śmierci przekazywać nie musi. Ma własną.
Starzec machnął ręką, choć sztywną i wykrzywioną, po to tylko, aby ukazać grymas bólu.
— Dlaczego ty nie chcesz łowić śmierci, by wiedzieć, do kogo przychodzi?
— Nie potrza jej łowić, sama się zjawi, gdy jej czas będzie. Ty się z nią droczysz, pewnikiem temu sam umrzeć nie potrafisz. Nikt dotąd nie żył tak długo, jak ty.
— Ona dziś żarty sobie stroi… Nie ma jej w Geroszu.
— Wróciła do Irarda? — Trochę przekąsu zabrzmiało w jej głosie.
— Nie… W nikim jej nie czuję. Ale wciąż tu jest, pewnikiem kogoś do wieczora wybierze.
— Może ciebie… — Mruknęła cicho. Mimo wszystko miała do niego szacunek, wiele ją nauczył.
Dosłyszał i tak.
— Nie. Ja sam nie zamrę. Ktoś mnie przeniesie do minionych.
— Kto mógłby to zrobić? Nie takie u nas zwyczaje.
— Obcy…
— Jaki obcy? Tu wszyscy się znają. Chyba zwierz.
— Sądzisz, że sami tu jesteśmy?
— Tak sądzę. Gdyby było inaczej, minieni wspomnieliby o tym w swych naukach. Gdzie mieliby być jacyś inni? Puszcza końca nie ma z trzech stron, z czwartej, za polami i drzewami owocowymi, jest woda, której koniec widać tam, gdzie styka się z niebem.
— Prawda, prawda… Ale puszcza musi się gdzieś skończyć.
— Pewnie. Na innych krańcach świata. Jak woda. Latają rusałeczki, powiedziałyby, gdyby było inaczej.
— Ej, skrzydełka mają marne, daleko nie zalecą. A ptaki nic nie powiedzą. Tak czy inaczej, ktoś dziś zamrze.
Grydia już nie słuchała, obowiązki ją wzywały. Narzędzia i szmatki lniane gotowały się w saganie już wystarczająco długo; ogień płonie, ziół naszykowała dość, pora spróbować ulżyć Geroszowi. Leżał, jak nakazała pomocnikom, na podwyższeniu w kącie cuchnącego domu, tuż przy ogniu, które Grydia wykorzystywała (a wcześniej robił to Dizonian, a wcześniej jeszcze wielu innych lekujących) do różnych zabiegów na rannych, chorych, potrzebujących. Gerosz nie miał wielkich szans, zbyt późno przyznał się do bólu, ale spróbować trzeba. Nikt nie zna możliwości ludzkiego organizmu, jeśli tylko trochę pomoże mu się powalczyć z nieprawidłowościami, zatem Grydia bez namysłu zarządziła przygotowanie go do czynności, które zamierzała wykonać. Przegoniła wszystkich ciekawskich, zostawiając tylko Kesznię do pomocy.
— Ma spać — rzuciła spod nosa. — Twardo i ani drgnąć. Potrafisz nad tym zapanować?
Kesznia kiwnęła twierdząco głową i podciągnęła giezło Gerosza pod samą jego szyję, obnażając go i czyniąc miejsce bolesne łatwo dostępnym. Widziała podobne działania. Nawet sama łatwiejszym nieco już dawała radę. Teraz jednak nastawiona była wyłącznie na saganek z zielnym wywarem i szmatki, za pomocą których będzie utrzymywać Gerosza w całkowitym uśpieniu, uważając jednak bardzo dokładnie, by nie uśpić go na wieki.
Grydia tymczasem, mrucząc bezustannie, zapaliła wonne kadzidełka i opięła dymem całą, oddzieloną skórami, część operacyjną cuchnącego domu. Potem, zostawiając żarzące się wciąż ziele tuż obok, wzięła saganek z przestygniętym nieco wywarem i oblała cały żywot Gerosza, swoje dłonie i dłonie Keszni, która natychmiast po tym ustawiła się za głową śpiącego odziennika. Kładąc mu na twarzy zmoczoną szmatkę, szepnęła:
— Żyj. Pomóż Grydii i naturze.
— Nie gadaj, bo się nawdychasz i uśniesz razem z nim. Twarz obwiń, dziw, że ciągle muszę to przypominać.
Kesznia błyskawicznie wypełniła polecenie, choć zwykle wolała przy tej czynności też trochę się nawdychać. To było takie przyjemne… Tym razem jednak dawka przekraczała zwykłe miary, naprawdę mogła rozluźnić się za bardzo.
Grydia tymczasem wzięła do ręki ciepły jeszcze nóż, prosty, cienki, okrutnie ostry i jednym wprawnym ruchem rozcięła brzuch Gerosza wzdłuż pachwiny. Krew buchnęła, z nią ropa i okropny smród, który z łatwością przebijał się przez wonności kadzidełka. Z ognia wiedźma wydostała kawałek rozpalonego żelaza i przykładała je lekko z obu stron rozcięcia, aż do wnętrza. Zaskwierczał palony tłuszcz i kolejny zapach wmieszał się w pozostałe. Ktoś wrażliwy już opróżniłby swój żołądek, gdyby — mimo zakazów wiedźmy — ostał się w pobliżu. Kiedy krew przestała ciec, Grydia wydobyła z wnętrza brzucha odziennika kawałek jego trzewia, znów przyżegła, aby później zalać otwór dużą ilością innego ziela. Robiła to tak długo, aż zaczęło wyciekać już czyste i rana przestała siać odorem. Sprawdziła dokładnie całość, tu i ówdzie jeszcze przyżegła, aż wreszcie obłożyła wszystko papką własnego pomysłu (jak mawiała, ziele z pajęczyną, ale każdy wiedział, że to nie były papki jedyne składniki), okryła ją wygotowaną, wysuszoną lnianą szmatką i kazała Keszni owinąć cały żywot Gerosza płachtą, by opatrunek się nie zsuwał. Będzie go zmieniać co jakiś czas, aż uzna, że dziura zarosła i zakryła trzewia. Skóra będzie goić się dłużej i zostawi okropną bliznę. Oczywiście tylko wówczas, jeśli Gerosz przeżyje podobne praktyki…
— Niech posprzątają i ostrożnie przeniosą go na leże, coby opatrunku nie ruszali. — Rzuciła przed wyjściem do Keszni, owijającej płachtą wciąż nieprzytomnego odziennika. — Pilnuj go, nie rozpraszaj się na innych. Póki dycha, jest szansa. Jeśli zacznie się ruszać i jęczeć, dodaj ziela. Jeśli zamrze, zajmij się przygotowaniami na stos.
Kesznia kiwnęła głową, ale Grydia już tego ruchu nie widziała. Wyszła, aby tak, jak stała, nie zdejmując giezła wymagającego interwencji, zanurzyć się całkowicie w nurcie żywej rzeki i oczyścić z resztek zaropiałego wnętrza nieszczęsnego odziennika Gerosza.
Sewio szedł przez pusty plac krokiem zdecydowanym, ale wolnym. Patrzył na krążące wokół jego głowy rusałeczki, które ciągnęły wzrok swą błyszczącą srebrzystością i słuchał jednej z nich, przyczepionej jego małżowiny. Nie zauważył Renwo, strażniczki wiecznej i własnej macierzy, która nieopodal uśmiechała się przez wyraz troski w obliczu na ten widok. Sewio. Jej młode. Wszyscy wiedzieli niemal od początku, że to niezwykły osobnik, co zresztą w ciągu swego wciąż przecież krótkiego żywota potwierdzał. Ale rusałeczki? Te są tylko dla wybranych… Westchnęła lekko na myśl, że wobec tego czeka go również woda minionych i wiele innych, niedostępnych ogółowi, praktyk, ale nie odrywała wzroku. Rusałeczki wprawdzie do byle kogo nie podlatują, a już na pewno nie czepiają małżowin usznych, ale może Sewio nie da rady ich zrozumieć. Tymczasem…
— Przecież nie latacie tak daleko. — Usłyszała głos i już wiedziała, że zwykłym życiem jej młode cieszyć się nie będzie.
Rusałeczki zmieniły się przy małżowinie, teraz były nawet dwie.
— Jak powiadasz? Na wronie?
Renwo zamarła. Chyba mówią mu o tym, co wcześniej sama od jednej słyszała, a co mogło napawać troską wiecznego strażnika, dbającego o każdą osobę w osadzie.
— Ale oni chyba na wronę nie usiądą…
Tak, zdecydowanie. Dziś o porze Luny trzeba z Sewiem poważnie porozmawiać. Uśmiech znikł z jej oblicza, pozostała wyłącznie troska; ta jednak nigdy nie stawała nikomu świadomemu na przeszkodzie w sprawowaniu obowiązków. Już miała odejść, gdy nagle rusałeczki rozpierzchły się we wszystkie strony, bo w polu widzenia ukazała się drobna postać. Sewio zauważył ją nawet wcześniej, niż leśne stworki. Wyczuł wpierw zapewne. Zaczeka zatem jeszcze.
— Celli! — Zawołał niezbyt głośno, ale źrała już młodzianka usłyszała go wyraźnie. Zatrzymała się i rozjarzonymi oczami spojrzała w twarz najpiękniejszą ze wszystkich.
— Kto ci to zrobił? — Spytał z troską, patrząc na jej jeden splot. — Za wcześnie.
— Już źrałam.
— Kto?
Sewio pytał delikatnie, z troską, jednak wyczuwała, że wcale mu się to nie podoba, choć nikt żadnych zasad nie złamał.
— Kamrog. Ale za zgodą.
— Nie wyglądasz na spełnioną.
Celli milczała chwilkę.
— Przez chwilę było dobrze, zrobił, co trza. Ale… — Znów natrafiła na trudności, choć wcześniej nigdy ze szczerością problemu nie miała.
— Chodź. — Sewio doskonale wyczuwał jej rozterki. — Siądziemy tam, trza nam pogadać.
— Już nie musisz tego robić. Masz innych podopiecznych, a ja źrałam. Mam dom, pracę…
— Widzę. Najęłaś się do odzienników, sądząc po nowych giezłach, z którymi najpewniej wysłali cię do potrzebujących.
Pokiwała głową twierdząco. Siedziała blisko tego rozgrzanego, buchającego młodością i pięknem ciała, nie mogąc zrozumieć, po co się tak śpieszyła, zamiast zaczekać na tę rozkosz, którą tylko Sewio mógł jej dać…
— Dlaczego? Nieźle strzelasz z łuku. Kładziesz na łopatki nawet większych od siebie. Wspinasz się na drzewa jak wewericzka i biegasz najszybciej z całej osady. W terenie każdej grupie przydałabyś się bardziej, niż tutaj, w osadzie. Nie mnie oceniać twój wybór, ale może to jeszcze przemyślisz?
Celli podniosła głowę i zarumienioną twarzyczkę trzymała przez chwilę blisko wciąż jeszcze bezwąsej, choć tak już dojrzałej, twarzy byłego opiekuna. Krople krwi w niej złapały się za ręce i pląsały, jak wybrańcy przy ognisku. Serce czuła w uszach i brzuchu, a oczy ściemniały w szafir, rzucając blaski niczym rusałeczka. Sewio w mig zorientował się co w niej ogniem żywym przypala całe jestestwo. Odsunął się leciuchno, niemal wcale, ale tak, by spojrzeć na nią wprost.
— Celli, porozmawiać zawsze można. Z każdym. Nawet trzeba, kiedy wątpia gniotą. Powiedz, skrzywdził cię?
Przez chwilę łapała oddech, lecz za nic nie mogła ruszyć głowy, by twarz zaognioną od tamtej, cudnej w rysach i barwie, odsunąć.
— Nie. Był w porządku. Ale… Poza tą jedną chwilą przyjemności, czułam tylko ból, niewygodę, odór i ciężar jego ciała. A mówili, że to takie piękne. A to ohydne i męczące.
Sewio miał ochotę zaśmiać się lekko, to jednak byłaby ostatnia rzecz, którą w tej chwili mógł zrobić. Zabiłby w tym wrażliwym, niewcześnie źrałym, młodziutkim ciałku wszelkie pozytywne uczucia. Dotknął więc dłonią jej policzka i włosów, nie cofając twarzy.
— Przecież mówię ci od początku, że za wcześnie. Tak bardzo chciałaś dopuścić Kamroga, że nie mogłaś jeszcze trochę poczekać, aż źrejesz naprawdę?
Sewio dobrze już wiedział, kogo tak naprawdę chce Celli dopuścić, ale ona powinna mu to powiedzieć sama, będzie jej łatwiej. Przylgnęła gorącą twarzyczką do tej otwartej dłoni, która wciąż dotykała jej policzka. I włosów.
— Ach, Sewio… Ciebie chciałam, ale ty mnie wcale nie widziałeś. A on… Twój rodzeniec… To trochę jak ty… Ale wcale nie… W ogóle nie jak ty… A ja chciałam… Bo mówili, że tak pięknie…
Drżała już całym mdłym swoim ciałkiem, więc Sewio ujął w obie dłonie jej rozpaloną do białości twarz.
— Posłuchaj mnie, Celli, i zrób, co powiem. Nie musisz, bo to nie jest polecenie, ale dla własnego dobra zrób, a puszcza znów się do ciebie uśmiechnie. I dla dobra osady zrób, bo takie nikłe wnętrza nic dobrego do niej nie wnoszą.
Celli omal ducha nie wyzionęła w tych dłoniach ogromnych, choć młodych wciąż; silnych, a tak delikatnie trzymających jej twarz.
— Zostaw odzienników. To zajęcie wielce szlachetne, jak każde inne, ale nie dla ciebie. Ty puszczy przynależysz, choć jeszcze trochę nauk wziąć musisz.
— Ale ja nie chcę polować…
— Wiem, choć nie zdążyłem ci uroków wzajemnego oddania nas i zwierząt pokazać. Nikt jednak tak sprawnie, jak ty, owoców drzew czy miodu zebrać nie będzie umiał, kiedy cię przyuczę. Ja bądź inny opiekun, jak wypadnie.
— Co powiedzą, gdy wpadnę między nich z jednym splotem, nie pasując ani tu, ani nigdzie?
— Myślisz, że ty pierwsza źrałaś niewcześnie? Nic nie powiedzą. Normalny dzień w puszczy. A jak będą mówić, też masz język, i to dość ostry, jak zdążyłem zauważyć. Mieszkaj w swoim domu, dopuszczaj, kogo chcesz, ale dokończ ćwiczenia i nauki, a potem ciesz tym, co puszcza daje ci w darze.
— Ja już nie chcę nikogo innego. Tylko ciebie. — Powiedziała to dość pewnie, prostując plecy i dotykając z obu stron dłoni, które wciąż trzymały jej twarz.
— Masz pojęcie, jak bardzo mógłbym cię skrzywdzić? Kamrog jest pół taki jak ja, a tyle bólu, niewygody i krzywd ci zadał. Ja jestem ogromny. Wszędzie. A ty jak rusałeczka, piękna, lecz drobniusia, połamałbym ci kości. — Uśmiechał się w duszy, bo wiedział, że to przecież wcale nie ma znaczenia, jak się daje komuś trochę rozkoszy. Chciał jednak usłyszeć jej linię obrony.
— Niczego byś mi nie połamał. Wiem, że potrafiłbyś dać mi szczęście, sposobów na to jest mnóstwo.
Wyedukowała się pod tym względem nieźle, pomyślał, wciąż kryjąc uśmiech pod nosem. No, teraz to już chyba nie będzie miał innego wyjścia…
— Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? Nie przyszłaś do mnie?
Puścił wreszcie jej twarz, choć wolałaby, by trzymał tak swoje dłonie do samego końca ich życia, ale wciąż patrzył w jej rozżarzone oczy.
— Jak już wspomniałam, nie widziałeś mnie. Patrzyłeś, ale nie widziałeś. Nie odmówiłbyś, wiem. Mógłbyś jednak, przymuszony, więcej już nawet nie spojrzeć, a to odebrałoby mi całą radość życia.
Uśmiechnął się. Nawet w porze Luny taki jego grymas rozjaśniłby Celli całą osadę.
— Zobaczymy. Wróć do ćwiczeń, nabierz trochę ciała jeszcze, ciesz się puszczą. Uznam, że chcesz mnie dopuścić i powiadomiłaś mnie o tym. Tak?
Serce znów skoczyło jej do gardła, ale głośno, by nie było wątpliwości, odparła:
— Tak.
— Nie odmawiam. Przyjmuję. Wobec jednak nawału obowiązków, termin obierzemy sobie inny. Czy na to się zgodzisz?
— Tak. — Znów głośno i wyraźnie, z wielką radością w głosie.
— Dobrze. Idź więc teraz, rozdaj te giezła i wracaj do ćwiczeń. Z odziennikami sam sprawę załatwię.
Pokiwała głową, uśmiechając się radośnie i zerwała, zbierając rozrzucone wcześniej giezła. Odeszła kilka kroków.
— Poczekaj.
Stanęła i odwróciła się ochoczo. Był tuż za nią. Dotknął palcem swoich ust, potem jej, potem znów swoich. Pełna szczęścia powieliła ów gest, bo to oznaczało, że Sewio naprawdę niczego z przymusu robić nie będzie.
Rozeszli się wreszcie. Celli niczego nie zauważyła wokół siebie, ale Sewio doskonale wyczuwał wiedźmę stojącą za drzewem, a uszu jego dobiegł zgrzyt jej chichoczącego szeptu: oj, tym razem chyba dziewczę po ziele nie przyjdzie, choć tak się od młodych odżegnywało… Uśmiechnął się pod nosem. To niewiasty decydowały, kiedy i z kim młode chcą mieć, więc niczego jej narzucać nie będzie. Zwrócił się jednak w drugą stronę, bo wiedział już od dłuższej chwili, że tam czeka nań macierz. Położyła dłoń na jego głowie, jak to zwykle macierz młode swe witała, a on skłonił się ku jej stopom.
— Musimy porozmawiać. W czas Luny najlepiej. — Głos miała poważny i Sewio wiedział, dlaczego.
— Tak, musimy.
— Przyjdź do mnie po wieczerzy i karach, gdy już wszyscy zlegną do snu.
— Dobrze, przyjdę.
Panesz ognia pilnował. Ponoć robił to tak dobrze, że nawet w najstarszych wzmiankach minionych nie ma nikogo, kto mógłby mu dorównać. Ale też i prawdą było, iż ogień pod jego pieczą zawsze płonął akuratnie taki, jaki miał być w danej chwili. A że musiał płonąć ze zróżnicowanym natężeniem, każdy wiedział od najwcześniejszych młodych swych chwil. Inaczej w kręgu ogromnym na placu między dużymi domami; a i tu różnił się w porę ciepłą i zamróz, wiadomo. Inaczej w domach wspólnych. A już całkiem inaczej w każdym z domów małych, gdzie naukę przed zasiedleniem pobrać u Panesza trza było, pokazać, że już się umie, dopiero wtedy pozwalał na zasiedlenie. A i to pilnował, obchodząc nocą raz po raz okolicę, by czasem pożoga nie zniszczyła i nie wydusiła połowy osady.
Teraz doglądał gromadki zbieraczy gałęzi i chrustu. Bale w sągi ułożone były pod ścianami domostw dużych, tam, gdzie dach swym brzegiem je osłaniał. Ale bez drobniejszych drewienek nie sposób było ognia rozpalić, zwłaszcza w tym kręgu kamiennym, ogromnym, który mieścił ogień dla całej osady starczający. Pokazywał, gdzie co kłaść i pilnował uważnie, aby stosowali się do zaleceń. Nim ruszta przyniosą, cały stos musi być gotowy i czekać tylko na podpałkę.
Od strony cuchnącego domu czterech pomocników niosło siedzisko z usadzonym na nim Dizonianem. Starzec rzadko już wychodził do ogniska, ale od czasu do czasu chciał ogrzać kości i nawdychać się zapachów mięsiw rozmaitych. Sam już niewiele ich spożywał. Bezzębne dziąsła z trudem rozdrabniały nawet miękki pokarm stały, a upieczone mięsiwo wymagało solidnego żucia, aby wnętrzności je przyjęły. Czasem karmiciele gotowały dla starców złowione kuropatki i wtedy większość z nich tak łapczywie jadła, że musiała zwrócić nadmiar pochłonięty, co dodawało opiekunom roboty przy przeoblekaniu giezeł i praniu z wymiocin tych zabrudzonych. Nikt jednak żalu nie trzymał. Wciąż łowiono dla nich kuropatki, by choć od czasu do czasu też mieli swoje uczty.
Dizonian czasem prosił przy ogniu o kawałek upieczonego mięsa. Nieduży. Chciał tylko potrzymać go w ustach, wyssać jego soki, wymiętolić, aby smak sobie przypomnieć, a wnętrzności nie narażać. Miał i dziś taki zamiar. Kiedy zatem ruszta ustawiono, ogień zapłonął, rozgrzewając stare kości i wokół rozszedł się skwierczący zapach pieczeni, przymknął swe niemal ślepe oczy i z rozkoszą wciągał ów aromat w zbutwiałe płuca. Wiedział, że na smak trzeba trochę poczekać. Mięso potrzebuje czasu, aby ogień uczynił je zdatnym do spożycia. Głodu nie czuł, bo starcy karmieni byli nim ogólna wieczerza się zaczynała, ale i tak łaknął tego smaku, który przez cały jego żywot dodawał istnieniu jakiegoś sensu. Po całym dniu lekowania, opatrywania, zbierania, suszenia, segregowania i warzenia ziół wszelakich, wdychania odoru cuchnącego domu, wieczerza była zawsze dla niego świętem.
— Pokłoń się, Słońce zachodzi. — Panesz zawołał do niego z oddali.
Zrobił to niezdarnie, ledwie widocznym ruchem głowy; członki zesztywniałe nie pozwalały na jakiś serdeczniejszy gest. Czuł bardziej niż widział, że wokół wszystek lud, zmierzający ku ognisku, kłaniał się życiodajnej złotej kuli, która każdego dnia budziła się rano w jednej części puszczy, wędrowała nad nimi, niosąc darów obfitość i kładła spać po zupełnie przeciwnej stronie puszczy. Nie wiedzieli, co się z ich Słońcem działo podczas królowania Luny i jak znajdywało się znów rano po drugiej stronie, tej właściwej dla słonecznych przebudzeń, ale nie zaprzątali sobie tym głowy. Skoro złoty, gorący krąg mógł istnieć tak wysoko ponad ich głowami, gdzie nawet żaden ptak nie doleciał, to mógł pewnie i radzić sobie z podobnymi zagadkami. Nie ich głowa w tym, aby to roztrząsać. Luna bardziej kapryśna bywała, jak to Luna, ale też i światło jej w niczym nie przypominało tamtego słonecznego, choć czasem, gdy ciemności przeszkadzały w czynieniu różnych powinności, myśleli, że gdyby zamienili się porami, Słońce z Luną, wtedy nigdy nie byłoby ciemno.
Tymczasem światło znów zaczęło zanikać, jak każdego dnia po ciężkiej pracy. O tej porze, gdy za naprawdę niedługą chwilę zamróz złapie i lodowata biel spadnie na nich z chmur, okrywając na kilka dużych Lun, ciemności nastawały wcześniej niż gorącą porą, gdy wszystko rosło, kwitło, dojrzewało i cieszyło wszelkie zmysły.
Wiedzieli, że po wieczerzy nastanie czas kar dla dwóch młokosów niezbornych, więc choć nie była to chwila zabawy dla nikogo, wszyscy szykowali się na wzięcie w niej udziału. Taki był zwyczaj. Kary mają odstraszać, zwłaszcza rzemienie na zadek — goły, wypięty, żeby bardziej bolało. Dlatego tę właśnie karę wymierzano publicznie. Teraz najbardziej przejęte były młode — jeszcze nie widziały podobnego przedstawienia. Nasłuchały się tylko różności. Same, nieposłuszne, w goły zadek dostawały tylko dużą ręką piastuna. Strasznie bolało. Jak więc musi boleć taki rzemień, który skórę przetnie, krwi upuści i bliznę zostawi? No i po co nie słuchać starszych, skoro się wie, że taki ból za to czeka? Niewiele wprawdzie widziały na zadkach starszych owych blizn, bo większość stosowała zasady, ale pamiętając te, co widziały, już żałowały Maszota i Sykma.
Nagle ruch się zrobił koło domu wspólnego młodzi wszelakiej. Wybiegł stamtąd Sewio, niosąc Sykma na rękach jak maleńkie młode i kierując się ku cuchnącemu domowi. Grydia w mig była gotowa. Sewio położył młokosa na podwyższeniu, które już, oczyszczone dokumentnie, nie pamiętało wydzielin Gerosza, a Grydii wystarczył tylko rzut oka.
— Pszczoła?
— Wosp. O tej porze zwykle ich już nie ma, ale przyleciał skądś i dziabnął go w nos. Zaczął puchnąć niemal natychmiast, widziałem taką reakcję, jak byłem młokosem. Nie oddycha już kilka chwil…
— Nic z tym nie zrobię. Patrzy, puchnie dalej, choć dechu w nim już nie ma.
Przyłożyła ucho do piersi Sykma.
— Bije jeszcze, ale już powoli. Nic po nim. Niektórzy tak już mają, że żądło, maleńkie takie, kończy ich żywot. Nawet go rozpoznać nie sposób…
Faktycznie, twarz Sykma zmieniła się w jeden bezkształtny balon, w którym ani oczu, ani ust, ani nawet nosa rozeznać się nie dało. Drgnął lekko w spazmatycznym przykurczu i rozluźnił się po raz ostatni. Grydia znów przyłożyła ucho do jego piersi.
— Koniec. To dlatego Dizonian nie umiał rozpoznać, kto umrze, choć wiedział, że to się dziś stanie. W tak nagłych przypadkach śmierć miota się z miejsca na miejsce, jakby sama nie miała pojęcia, po kogo się zjawiła. Trza go przysposobić na stos. I to młode, co martwe opuściło łono macierzy.
Sewio patrzył spokojnie na całą scenę, choć zafrasowany był wielce. Zawsze to żal, gdy kto śmierci oddan zostaje, nim niewiasta go dopuści. Trza powiedzieć wszystkim i zebrać pogrzebników na jutro.
Nowina zasiała ciszę przy ognisku. Jeden tylko Maszot odetchnął cichutko, bo to oznaczało, że choć rzemień go nie minie, stanie się tak inną porą, niż zamierzono. Na dziś zadek pozostanie cały… Od ognia wstała macierz Sykma i oddaliła się pospiesznie. Nikt za nią nie szedł. Każdy sam musiał taką stratę przetrawić, bo nikt inny nie czuł tego samego, więc pomóc nie umiał. Wiedzieli jednak, że na jutrzejszy stos stawi się bezsprzecznie, by młode swe pożegnać, choć każdy wolał, aby kolej rzeczy była odwrotna. Taki był zwyczaj, tak żyli. Pogrzebników wybierano zazwyczaj prostą metodą: z każdej grupy po jednej osobie; macierz z rodzeńcami denata, a także tacierz, jeśli był znany; młokosy i młodzianki z opiekunami i starsze młode z piastunami. Panesz zawsze był obecny, wszak to ceremonia ognia. Zajmowała cały dzień, więc wieczorne ognisko rozpali jeden z uczniów. Nigdy nie zwlekali, by ciała umiłowanych bliskich nie uległy rozpadowi, co dla nikogo miłym nie było.
Wieczerza w ciszy dobiegła końca. Nie będą o tym rozmawiać aż do powrotu pogrzebników, dopiero potem można temat podjąć. Teren opustoszał; zostali tylko Panesz z uczniami, aby sprzątnąć, jak to zwykle czynili na koniec dnia. Dizonian, niesiony z powrotem do cuchnącego domu, wyczuł obecność Grydii.
— Widzisz, mówiłem. I wciąż nie wiem, czemu od tego stronisz.
— Mówiłeś, pewnie. Wielka mi rzecz. Każdy zemrze, a że dość dawno nikomu się nie trafiło, to musiał fakt nastąpić. Nie będę śmierci wyzwań rzucać, tylko dlatego, że ty nie chcesz życia puścić wolno. A żyj nawet przez wiele następnych pokoleń, jak musisz, ale mnie pozwól odejść na własnych warunkach.
Dizonian tylko głową pokręcił, nim znikł w ciemnych czeluściach cuchnącego domu, z którego raz po raz rozlegał się jakiś jęk, stęknięcie, westchnienie czy chrapnięcie. Grydia usiadła w blasku Luny, głowę ku niej unosząc. Myślała o Orre, która wciąż świadomości nie odzyskała, choć powinna; i o Geroszu, który, choć gorący, żył wciąż, jakby na przekór wszelkiej wiedzy, nabytej latami od mądrych minionych i własnych praktyk. Irardo wrócił do swojego domu, najwyraźniej zdążyła z lekowaniem, nim jad żmii doszedł do serca.
Sewio wrócił z podopiecznymi do wspólnego domu. Wiedział, że dziś z macierzą porozmawiać nie zdoła, młodych ludzi czeka ciężka noc. Będą jutro żegnać jedno z nich. Razem wzrastali, ćwiczyli, uczyli się; razem radowali młodością i trapili niepowodzeniami. Jakby kto kawałek ciała oderwał i do ognia wrzucić zamierzał… Renwo, rozumiejąc to doskonale, nie czekała tej nocy. Poszła za to do mędrca Westyra, aby rady zasięgnąć, choć wiedziała, co może od niego usłyszeć.
Droga przez puszczę zajmowała sporo czasu. Szli powoli, zmieniając się przy szerokiej gałęzi, na której spoczywał Sykmo, owinięty w śmiertelny całun, mający u swego boku maleńkie ciałko, też całunem okryte. Nikt by się tą drobinką nie przejął, bo — jako osobnik nieokreślonej płci, w dodatku urodzony martwym — nie miał szans na wejście do społeczności osady. Czyli właściwie tak, jakby nie istniał. Nie zjedzą go leśni mięsożercy tylko dlatego, że trzeba oddać minionym pełnoprawnego członka rzeczonej społeczności.
Panowała cisza. Ptaki tuż przed zamrozem nie miały zwyczaju przekrzykiwać się wzajemnie, jak to czyniły w porze ciepłej, czy nawet gorącej. Ludzie milczeli. Tylko szelest liści pod stopami świadczył o obecności żywych istot, zmierzających gdzieś tam, do wyznaczonego celu.
Gdy stanęli przy brzegu, dzień stał się jasny. Słońce już grzało słabiutko, przepuszczało jednak przez chmury wystarczającą ilość światła. Dobrze. Deszcz nie był pożądany podczas ceremonii przekazania. Bez zwłoki zatem, sprawnie zamocowali wiosła na łodziach i zepchnęli je z piasku do wody. Rozmieścili się odpowiednio, sadzając przy wiosłach najtęższe ramiona i szeregiem, choć niezbyt prostym, kierowali się ku widocznej w niewielkiej dali wyspie. Młode ciekawie wyciągały szyjki. Wszystko dla nich było nowe. I te ciała w całunach, i ten marsz przez puszczę, taki zwyczajny, jakby bez żadnego celu, i ta cisza, której same też musiały przestrzegać, choć języczki aż świerzbiły z chęci dzielenia się wrażeniami. Jednak ów ogrom wody i dziwne miejsce, w którym kazano im usiąść, by tę wodę pokonać, odebrały im dech. To dopiero dziwowisko, będzie o czym opowiadać mniejszym, jak już będą umiały słuchać. W pewnym oddaleniu dostrzegły brzeg, którego nie pokrywały drzewa; duża, pusta przestrzeń ziemi zdawała się zlewać w jedno z wodą, którą przemierzali, choć różniły je kolory. To tam pewnie starsi robili placki i giezła. No bo w puszczy i osadzie nigdzie się przecież nie dało.
Wyspa była spora. Kamienista. Wzgórzami szarej barwy pokryta. Przecinała ją wstęga wody, jakby rzeczka, która spod wzgórza wypływała, wpadając bezpośrednio do dużej wody. Zeszli z łodzi, wciągając je na brzeg i odkładając wiosła, a potem ruszyli takim samym pochodem, jak w puszczy. Za pierwszym wzgórzem było miejsce otoczone z trzech stron, schodzące bezpośrednio do wody bezmiernej, po tamtej stronie wyspy. Nic już tam nie było, tylko woda. Ogromna. Sinoniebieska. Pofałdowana. Mrucząca. Z poszumem, który mógłby uśpić, gdyby ich misja na to pozwoliła. Pośrodku owego miejsca był krąg kamienny, na którym zaczęli składać przyniesione ze sobą drewno. Nie trzeba było go zbyt dużo, ot, tyle, aby stos podpalić, choć ciała muszą całe w proch się obrócić, nim oddadzą je minionym. Od dawien dawna bowiem potrafili wyrabiać balsam, którym pokrywano całe zwłoki i ich całuny, a ten palił się wielkim ogniem tak długo, jak miał co niszczyć. Gdy zostawał wyłącznie proch, płomień zanikał.
Kładąc ciała na stosie uczynionym z przyniesionego drewna, pozwalali jeszcze tym, co chcieli, osobno przy nich chwilkę posiedzieć. Później wokół Sykma ułożyli cały jego oręż, który wprawdzie zdążył użyć tylko raz, ale użył, więc już na zawsze do niego należał. Młode zostało poza kręgiem oręża. Groty zwykle nie ulegały spopieleniu, więc po oddaniu prochów minionym, rozrzucali je na wyspie, aby nikt już ich nigdy w nic nie przerobił.
Płomień był wielki, nieproporcjonalnie do ilości spalanej materii. Zawsze ich to frapowało. A ponieważ odezwać będzie się można dopiero po powrocie do osady, stali wszyscy wokół kręgu, wpatrując się w grę ognistych barw i tańców, zamierając niemal w bezruchu i bez żadnych myśli, jakby płomień śmierci hipnotyzował ich i usypiał. Nawet młode, zwykle żywe i wyrywne, stały jak zaczarowane, bo takiego widoku jeszcze nie zaznały.
Gdy ostatni płomyk ukłonił się widowni i znikł, niemal natychmiast zaczęli przegrzebywać popiół i nabierać go do specjalnych chust, które każdy miał zawiązane przez ramię. Nikt nie stał z boku. Każdy brał trochę, tyle, aby razem wzięli wszystko, jeszcze ciepłe. Wchodzili do wody każdy po pas, więc Sewio, jako najwyższy, był najdalej, a młode blisko brzegu. Każdy rozwiązywał chustę i wysypywał popiół do wody; później przez chwilę pozwalał falom wymywać materiał; aż wreszcie wypuszczali chusty z rąk, patrząc, jak unoszą się na wodzie, odpływają, nikną przykryte bezmiarem. Po wyjściu na brzeg stali wszyscy aż do momentu, w którym pomarszczona tafla wody ukazała im swe normalne oblicze. Znak, że minieni przyjęli zmarłego i odtąd już z nimi będzie na zawsze.
Młode zaczynały się trząść, mokre odzienie przy tej ciepłocie nie było najlepszym okryciem, więc opiekunowie pozwolili im pobiegać i poskakać, podczas gdy najstarszy uczestnik pogrzebu, mędrzec Westyr i najmłodszy z opiekunów, Sewio, oddalili się od reszty w stronę rzeczki, aby odebrać zapłatę minionych za kolejny dla nich dar, który uczynili ze swoich najbliższych. Od zawsze tak było. Minieni doceniali ich poświęcenie; dużo prościej byłoby zostawić ciała w puszczy, gdzie zwierzęta postarałyby się o to, aby nie zgniły, ale minieni uważali, że wszyscy, którzy kiedyś żyli w osadzie, powinni po śmierci się jednoczyć. Tę zasadę przekazywali z pokolenia na pokolenie. Dla zachęty zawsze dawali coś w zamian.
Nikt wprawdzie nie wiedział, do czego mogliby użyć bryłki — większe lub mniejsze — o żółtym kolorze, które po każdej ceremonii dwóch szanowanych członków wspólnoty wydobywało z rzeczki tuż przy jej brzegu. W osadzie, obok sadyby wiecznej strażniczki, troszkę głębiej w puszczę, ale wciąż na jej terenie, był ziemny dom, w którym składano owe bryłki. Niemało się ich nazbierało. Nikt jednak nie wiedział, do czego mogłyby im służyć. Kiedyś ci od metalu wzięli kilka bryłek, aby sprawdzić, czy roztopią się w ogniu jak żelazo, czy też może tylko rozgrzeją do czerwoności, jak kamień. Roztopiły się. Próbowali je formować w groty, ale słabe były, łatwo je rozkruszyć, zatem nieprzydatne. Wypolerowane pięknie błyszczały, ale i to nikomu do niczego potrzebne nie było. A co innego z nich czynić? Nikt nie miał pomysłu, więc bryłek przybywało, stosy rosły, trzeba będzie za chwilę nową ziemiankę ustawić, aby kolejne miały swe należne miejsce. Nic im wprawdzie się nie działo na powietrzu, w żadnej temperaturze, wietrze czy tym, co z góry na nich leciało, ale jakoś nie pomyśleli, żeby cenną zapłatę minionych trzymać ot, tak, pod drzewem czy, co gorsza, rozrzucone tu i tam.
Westyr i Sewio wrócili, prezentując kilka niedużych bryłek, co zostało skwitowane potakującymi skinieniami głów, ale nie wzbudziło większego entuzjazmu. Wszystkim było zimno, każdy chciał już zasiąść przy ogniu, zjeść i wypić, a najbardziej to znużoną głowę przyłożyć do wygodnego zagłówka, okryć się wilczą skórą i zachrapać jak najszybciej. Ceremonia skończona, choć milczenie nadal obowiązuje, więc emocje zeszły i fizjologia zaczęła dawać się we znaki. Bez zbędnych zatem ceregieli dotarli do łodzi i zaczęli odwrót. Młode pospały się w łodziach, więc początek marszu powrotnego przez puszczę odbyły ziewając szeroko i przeciągając się nadmiernie. Drobne nóżki stawiały szybkie kroki; ten i ów łapał piastuna za futrzaną kamizelę, jakby chciał dać znać, że sam już donikąd nie dojdzie. Mroczało powoli, więc trzeba było mieć się na baczności; o tej porze wszelaki zwierz nocny wyłaził na żer i nietrudno o niechcianą przygodę.
Nie uniknęli jej jednak. Choć piastuni ustawili młode, bezbronne całkowicie, w grupkę i otoczyli je, mając łuki w pogotowiu, jakiś podążający za nimi od pewnego czasu ogromny koth skoczył w ich stronę z najmniej spodziewanego kierunku. Na szczęście był z nimi Sewio, który, wyczuwszy go uprzednio, tak szybko i celnie rzucił swym nożem, że przebił kothu gardło. Zwierz spadł na głowy młodych, które, choć przerażone, nie wydały dźwięku ani się nie rozpierzchły, ale stały wokół kotha, obcierając jego krew, która im twarze i włosy zdążyła pobrudzić, tryskając z rozoranej nożem szyi. Sewio podszedł, pochylił się, wyciągnął jednym mocnym szarpnięciem nóż, otarł go podeschłym liściem i schował do pasa. Spojrzał na innego opiekuna; ten zrozumiał. Kotha trzeba zabrać. Mięso niedobre, ale nada się na przynęty. No i futro mocne o tej porze. Sewio jednak musi mieć wolne ręce, więc go nie poniesie. Opiekun podszedł zatem bez zwłoki, dźwignął kotha, założył go sobie na ramiona. Ech, gdyby nie Sewio… Koth i tak by zginął, ale kilkoro młodych mogłoby zostać porządnie poturbowanych. To wielki dar od minionych, takie wyczucie zwierza wszelakiego. Szkoda, że nie wszyscy go dostają… No ale przecież musi być wieczny strażnik, ktoś nieprzeciętny, jak macierz Sewia. Pewnie i on po niej kiedyś tę funkcję obejmie.
W dalszej drodze jeszcze dwie mieli przygody. Najpierw idąca z tyłu Nessa wpakowała strzałę między oczy rogozębnemu, który z kwikiem zarył nosem w poszycie, ale stał na tylnych łapach, trzęsąc się niemiłosiernie. Nessa już była gotowa do drugiego strzału; ubiegł ją jednak Krysjo, opiekun, którego najbardziej lubiła (to on odkrył, że strzała w tamtym pięknym sarńcu była jej, nie Maszota), podbiegając błyskawicznie z długim nożem w ręku, aby wbić go rogozębnemu prosto w serce. Gdy zwierz oddał ostatni dech, wydobył swój nóż, otarł go o mech, spojrzał na Nessę i przesłał jej uroczy uśmiech. „Mówią, że Sewio jest najładniejszy.” — Pomyślała, czując, jak kolana jej się gną, a w żywocie jakieś drgające tańce mają miejsce. — „A to Krysjo nie ma sobie równych. Z nim chcę mieć kiedyś młode.”
Krysjo tymczasem, nie mogąc pochwalić jej celnego oka słowem, bo wciąż obowiązywało milczenie, pokiwał tylko głową z uznaniem i zaraz wyszukał wzrokiem dwoje innych uczestników pochodu, którzy od razu zrozumieli, że trza im gałąź odpowiednią naszykować, aby rogozębnego do osady zaciągnąć. Nigdy nie zostawiali w lesie zwierzyny, która padła za ich przyczyną. Każda ilość mięsa się przyda, nie zmarnują ani kawałeczka, a rogozębne mają tłuszcz wyborny, który i smakuje bardzo dobrze, i w długie zamrozy świetnie pomaga przetrwać. Przyda się także każda skóra czy futro. No i minieni zostawili im zasadę: jeśli zwierz musi za waszą przyczyną ostatni dech oddać, to tylko wtedy, gdy stanie się waszą karmą i odzieniem czy okryciem, nie wolno pozwolić mu zgnić, bo to się nie godzi.
Ciągnęli zatem rogozębnego, a Nessa puchła z dumy, że znów dziwować się będą w osadzie nad jej sprawną ręką i celnym okiem. Myśliwcy coraz bliżej, prawie na wyciągnięcie ręki. Trzeba tylko poczekać, aż źreje i zaraz ją przyjmą. Na pewno. Któż inny lepiej się nadaje, niż ona. Kiedyż jednak w końcu źreje? Taka Celli, co jeszcze nawet ćwiczeń nie ukończyła i musiał ją Sewio do tego zachęcić, źrała już i splot ma jeden, czyli dostała to, na co Nessa tak długo czeka względem Krysja. Spojrzała na tę cudną twarz i sylwetkę; nie był tak wysoki i barczysty, jak Sewio, ale też rosły z niego mąż i dojrzalszy, bo Sewio twarz miał gładką jak niewiasta, a Krysjo już zarósł bogato, choć włos ten wciąż jeszcze tylko samej twarzy się trzymał. Potem spojrzała wokół na młokosów, którzy chętnie podążali za nią oczami. Wielu z nich marzyło się zostać przez nią dopuszczonych. Wiedziała o tym dobrze. Znała swoje walory i — choć nie wychylała się poza ramy zwyczajowe osady — puszyła się tym nawet sama przed sobą.
Stan samozachwytu przerwała jej rzęsista woda, która nagle przedarła się przez gęste gałęzie drzew, sprawiając, że dosłownie w mgnieniu oka wszyscy zaczęli nią ociekać. Niedobrze. Trzeba się spieszyć, bo woda utrudnia korzystanie z oręża, zwłaszcza strzał i łuków. Zwierz wprawdzie podczas takich chwil też szukał schronienia, gdzie mógł, ale tego nigdy do końca nie można było być pewnym. Przebierali więc nogami, biegnąc prawie, a tymczasem wokół poczęła tworzyć się mgiełka, z której raz po raz wynurzały się kolory wszelkie, a wraz z nimi stwory, o których słuchali podczas wypoczynkowych bajań, ale których nikt z nich (poza opiekunami i starszymi) dotąd nie widział. Były tam trzynożne, jednookie skrzaty w błyszczących szatach, które próbowały łapać świecące, latające mrówki z długimi nosami; były też blade twarzyczki z pustymi dołami po oczach, które otwierały raz po raz dziury gębowe i wydawały odgłosy podobne do jęków, tylko bardziej śpiewne; były też rogate i ogoniaste, pokryte futrem, koźlaki, ale na dwóch tylnych łapach stąpające. No i każdy z nich dojrzał w tej mgiełce jakieś inne stworki, właściwe tylko swej wyobraźni.
Starsi i opiekunowie nie zwracali na to w ogóle uwagi. Młokosy i młodzianki były zachwycone; robili nawet ruchy, które mogły świadczyć o chęci złapania któregoś stworka, ale wzrok opiekunów skutecznie ich przed tym powstrzymywał. Młode natomiast, z powiększonymi ze strachu oczami i buziami w ciup, gotowymi do płaczu natychmiast, jak tylko dostaną nań zezwolenie, kurczowo trzymały się giezeł swoich piastunów, a jedno nawet musiało znaleźć się na rękach piastuna, bo ze strachu nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Będą się z niego potem śmiać, ale cóż mogło na to poradzić, że tak mu nogi wparło w grunt i ruszyć ich nie sposób?
Było już ciemno, gdy wreszcie dotarli do osady. Mroczno ciemno, bowiem, choć woda już nie lała się z góry, Luna całkowicie znikła w pierzynce swoich chmur. Nikt jednak nie spał, mimo wcześniejszego wieczerzania; tradycja nakazywała czekać na pogrzebników, pozwolić im się posilić i porozmawiać choć przez chwilę o Sykmo i tym, co mu się przydarzyło. Młode, wycieńczone do granic możliwości, przegryzły tylko co nieco, wiedząc, że chodź strawa pilnowana była przez piastunów bardzo skwapliwie, w takich okolicznościach pofolgują im, aby czym prędzej udały się na spoczynek. Tak też się stało. Pozostali, także zmęczeni, nie pokazywali jednak po sobie trudów dnia. Zgodnie z tradycją trzeba było bowiem złożyć zapłatę w miejscu jej składowania i zostać z pozostałymi, aby uczcić pamięć tego, który właśnie odszedł do minionych. I choć wszyscy zebrani wiedzieli, jak odbywa się oddanie prochów minionym, słuchali pogrzebników, zdających relację z każdej niemal chwili dnia, bo tak nakazywała tradycja. Nie płakali, gdy ktoś z nich odchodził, bo to oznaczałoby niezgodę na dołączenie członka wspólnoty do minionych, co tamtym na pewno nie mogło się podobać. Poza tym śmierć była czymś normalnym. Jak narodziny czy inne czynniki składowe życia. Wszyscy wiedzieli, nawet młode we wczesnym stadium edukacji, że w jednej chwili zamrzeć może każdy, bez względu na długość życia czy przynależność do grupy. Dziękowali zwierzętom za ofiarę życia, aby mogli zaspokoić głód; dziękowali też zmarłym za dary, które od nich otrzymali i minionym za to, że przyjęli do siebie kolejnego członka wspólnoty. Ci, którzy nie brali udziału w ceremonii przekazania, dziękowali pogrzebnikom, że umożliwili kolejnemu z nich przejście do świata minionych.
Nikt nie zaspał następnego dnia. Na to sobie pozwolić nie mogli; każdy z nich miał swoje miejsce we wspólnocie i swoje zadania. Tylko skrupulatne ich wypełnianie gwarantowało ludziom przeżycie w puszczy, która, owszem, dawała schronienie i wszystko, co potrzeba do przetrwania, ale była również złowroga, pełna niebezpieczeństw i tajemnic, nawet dla tych, którzy znali ją dużo lepiej niż inni. A i rodzeńcy Słońce z Luną nie szczędzili im trosk, zsyłając to ciepło, to chłód, to gorąc, to zamróz i dodatkowo lali lub zrzucali na ludzi jakieś dziwne swoje substancje.
Wstali zatem o zwykłej porze. Tu i ówdzie widać było rozdziawione ziewaniem gęby i ruchy wolniejsze, ale rześkie poranne powietrze szybko wybudzało niedospanych. Maszot zwijał się z posłaniami, rzetelnie, bez oszustwa, chętnie nawet, bo zrodziła się w nim nadzieja, że wypadki poprzednich dni uwolnią go od widma nieszczęsnych rzemieni na goły zadek, czego tak bardzo się obawiał. Nigdy dotąd wprawdzie nikomu się nie upiekło, choć bywały opóźnienia, ale kto wie, może akurat… Jedni śniadali wciąż, inni, już gotowi do swych zajęć, rozchodzili się bez zbędnej zwłoki. Ogacarzy czekała poważniejsza praca, bo do zamrozu trzeba w domach wspólnych każdą szparkę zatkać, dachy umocnić, by wytrzymały wielkie czapy białego puchu i — co ważniejsze — nie przeciekły, gdy puch zacznie tajać i ciec niemożebnie. Trza też umocnić otwory dymne, bo już za moment zacznie się palić ognie wewnątrz. Małe domy każdy gacił sam. Ogacarze pomagali tylko w konstruowaniu swego rodzaju platform z krzów i gałęzi, którymi wejście do domu zastawiali, od dachu po ziemię, by biały puch nie zasypał go z kretesem i łatwiej było wyjść, gdy nawet dachów spod niego dojrzeć nie sposób.
Gerosz wciąż żył. Tego faktu ani Grydia, ani Dizonian pojąć nie umieli. Jakże wielka musiała być wola życia w tym odzienniku, że wciąż, mimo dziury w żywocie, przypalonych trzewiów i gorącego ciała, żył, dychał równo, jęczał z bólu, gdy Kesznia spóźniła się z przyłożeniem szmatki i nawet pił wodę w chwilach przecknięcia, co też dla niego było bardzo dobre.
Przecknęła też wreszcie Orre, ale gdy dotarło do jej świadomości, co wiedźma zrobiła z jej przyrodzeniem, zaczęła wrzeszczeć i rzucać się, więc trzeba było znów, choć na trochę, potraktować ją szmatką z zielem.
— Durnota. — Mruczała Grydia pod nosem. — Przyrodzenie nie jajko, zagoi się. Piękne może nie będzie, ale pod kudłami nie widać. To, co najważniejsze, ma nieuszkodzone. Czego się rzuca? Wolałaby do minionych? Istna durnota. O młode nawet nie zapyta, a o przyrodzenie walczy? Ech, durnota, durnota. Jakby nic innego w życiu nie było ważne.
Mruczała w kółko, aż Kesznia uśmiechnęła się pod nosem. Ciekawe, czy ta stara wiedźma kiedykolwiek kogoś dopuściła… Ale zapytać nie miała zamiaru, już tam dobrze wie, co Grydia powiedziałaby jej w temacie. Do samych pięt by wlazło.
Nessa, trochę rozczarowana, że nikt onegdaj nawet uwagi nie zwrócił na rogozębnego i jej sukces, była znów w grupie wybierającej się na naukę polowania. Tym razem szli bez Sewia, który — ku wielkiej radości Celli, przyjętej znów do drzewołazów — zamiarował iść z nimi. Byli już gotowi do wymarszu, gdy nagle pod nogi Sewia potoczyła się kulka dwóch młodych sczepionych ze sobą, targających sobie nawzajem włosy, wbijających pazury w twarz przeciwnika i kopiących się niemiłosiernie. Że o wrzasku nikt nie wspomni… Tuż za nimi podbiegła piastunka, ale Sewio wstrzymał ją ruchem ręki. Złapał każde z młodych osobną dłonią za giezło, rozdzielił bez trudu i uniósł je po obu stronach, prezentując zebranym dwie brudne, okrwawione twarzyczki, rozczochrane głowy i majtające jeszcze rączki i nóżki. Gdy zobaczyły, co się stało i kto je trzyma tak wysoko nad podłożem, nagle ucichły, znieruchomiały i zbladły. Oj, to im się dostanie. Piastun dałby po klapsie w goły zadek, co, choć bolesne bardzo, szybko mija, ale ten wielki i niezwykły młodzian na pewno wymyśli jakiś większy koszmar.
Sewio pokazał głową grupie, aby szła bez niego, więc Celli nagle straciła humor. Poszła jednak ze wszystkimi, pomna wciąż ich rozmowy i obietnic, a także tego, że Sewio ma naprawdę mnóstwo obowiązków i nigdy, tak naprawdę, nie zostanie z nikim na dłużej. Zresztą, może do nich później dołączy…
Ten tymczasem ruszył w stronę wspólnego domu, wciąż niosąc w tej samej pozycji dwójkę młodych. Poznał je, mimo usmolonych twarzy. To Adda i Enigio, byli onegdaj wśród pogrzebników. Widział, że giezła, za które je trzymał, wrzynały im się pod paszkami, ale z przerażenia nawet tego nie czuły. Przy wspólnym domu postawił oboje przed sobą.
— No? Czekam.
Przedeptali z nogi na nogę, patrząc jedno na drugie, jakby chcieli zwalić ciężar wyjaśnień na stojące obok i samemu nic nie mówić. Muszą wyjaśnić, takie są zasady. Przepychanki wśród młodych nie były jakąś specjalną rzadkością ani niczym dziwnym, ale i tak, gwoli nauce, każda z nich musiała zostać dogłębnie wyjaśniona i ukarana.
— Bo on mi chciał zabrać! — Wypaliła nagle Adda. — A to moje.
— Nieprawda! Sam znalazłem!
— Tak, pod moim leżem.
— Ale znalazłem!
— Ale pod moim leżem, co znaczy, że to moje! I to ja znalazłam wcześniej!
Sewio zachowywał twarz kamienną, ale w środku aż kipiał ze śmiechu. Młode zawsze są takie same. Dużo czasu trzeba, aby zrozumiały zasady społeczeństwa i nabrały nawyku bezwzględnego się do nich stosowania.
— Co jest tak cennego, że każde z was to znalazło, choć każde w inny sposób i oboje uważacie się za właściciela?
Młode popatrzyły na siebie. Nie bardzo wiedziały, co ten znaczny młodzian do nich mówi. Sewio się uśmiechnął. Fakt, przecież to najmłodsza grupa. Jeszcze bez splotów. Skąd mogą znać podobne słowa?
— O co się szarpaliście? Chcę to zobaczyć.
Piastunka, stojąca nieco z boku, ale cały czas obecna podczas tej nieoczekiwanej lekcji, którą najlepszy opiekun udzielał młodym, podeszła i podała mu kawałek żelaza. Bezkształtny, rdzawy, jakby nadpalony. Sewio natychmiast odgadł, co to jest.
— To jak, które znalazło?
— Ja!
— Ja!
— Dobrze. Rozumiem jednak, że Adda znalazła pierwsza?
— Ale ja też znalazłem i to jest moje! — Enigio naprawdę nie zamierzał odpuścić.
— Adda, powiesz mi, gdzie to znalazłaś?
Purpurowy rumieniec zalał twarzyczkę młodej. No, teraz to już będzie źle. Spuściła głowę i milczała uparcie.
— Adda, ja wiem, skąd to wzięłaś. Musisz jednak się przyznać, jeśli chcesz kary zwykłej, a nie nadzwyczajnej.
— Nnnna… naaaa… wyspie. — Ostatnie słowo wykrztusiła ledwo słyszalnym głosikiem.
— Gdzie? Powtórz jeszcze raz, bo nie dosłyszałem.
— Na wyspie.
Enigio też zbladł, ale nie odzywał się, czekając, co będzie dalej.
— Tak, na wyspie. A wiecie, co to jest?
— Żelazo. — Wypalił Enigio.
— Tak, żelazo. A skąd się tam wzięło?
— Tam jest dużo takich żelazów.
— Owszem. Ale skąd?
Oboje wzruszyli ramionkami. No co za pytanie. A skąd oni mają wiedzieć?
— Otóż to jest, a raczej był, grot oręża któregoś z minionych.
Oczy rozszerzyły im się na maksymalną objętość.
— Zabraliście minionym ich własność.
— To nie ja, to ona! — Płaczliwym głosem, czując już, co się święci, wykrzyczał Enigio.
— Patrzcie, jaki odważny. Dopiero mówiłeś, że to twoje, prawda? Czy źle słyszałem? — Sewio cały czas miał spokojny głos, ale patrzył na nich srogo. Martwieli pod tym spojrzeniem.
— Ale ja pod leżem… nie z wyspy… pod leżem… — Plątał się niezgrabnie, a Adda milczała jak zaklęta, strach sparaliżował jej głos.
— Przed wyjściem na oddanie Sykma minionym, wasz piastun mówił wam, jakie są zasady pobytu na wyspie, prawda? Zapamiętaliście?
Enigio pokiwał głową twierdząco, Adda wciąż bała się nawet oddychać.
— Słucham.
— Przez całą drogę nie wolno się odzywać.
— Trzeba robić wszystko, co nakazuje tradycja i opiekun. — Adda odezwała się wreszcie, choć bardzo cicho.
— A dalej? — Sewio zachęcał, bo zamilkli i pospuszczali głowy.
— Nie wolno niczego na wyspie dotykać ani, tym bardziej, zabierać ze sobą. — Adda nie podniosła głowy, mówiąc te słowa.
— Właśnie…
— A wy zabraliście żółte kamyki! — Enigio chciał zatriumfować, ale wzrok Sewia natychmiast mu tę ochotę odebrał.
— My wzięliśmy zapłatę od minionych. O tym też na pewno piastun was pouczał.
— No, tak, ale…
— Wiesz, że tu nie ma żadnego ale. Z wyspy nie wolno niczego brać, bo wszystko, co tam zostaje, należy do minionych. Okradliście ich.
— To ona! Ja nic nie wziąłem!
— Ale ode mnie zabrać chciałeś, choć wiedziałeś, skąd to mam.
Tak, trudno jest młode oduczyć podobnych przerzucanek. Długo wierzą, że zwalenie winy na innych uwolni ich od kary, choć nigdy podobnej sytuacji nie widziały.
— Nie spytam, jaką karę na siebie nałożycie — rozbawiło go wielkie zdziwienie w ich oczach, dotąd nie słyszały, że jest taka możliwość — bo i wina jest zbyt wielka, i wy za młode jeszcze, aby karę na siebie nakładać.
Zamilkł na chwilę, jakby chciał dodać dramatyzmu i tak już trudnej dla młodych sytuacji.
— Nie zwalę tego także na waszych piastunów, skoro to ja musiałem z wami porządek robić. Sam wymierzę wam klapsy na goły zadek, każdemu po trzy.
Jęknęli głośno, patrząc na ogromne dłonie tego wielkoluda. Trzy? Przecież to nie do zniesienia…
— Ale to nie wszystko. Zawiozę was na wyspę i sami pójdziecie w to miejsce, z którego zabrałaś żelazo i odłożycie je tam, przepraszając minionych. Obiecacie im, że już nigdy z nikim nie będziecie się szarpać i takiej obietnicy musicie dotrzymać, bo minionych nie wolno zawieść.
— Na wyspę? Sami? — Enigio był już prawie siny na twarzy. — Ona powinna sama! Ja od nich tego nie wziąłem! Powiedz coś, co tak stoisz jak kołek! Powiedz, że to sama wzięłaś i sama oddasz!
— Widzisz, młody, to tak nie działa. — Sewio schował żelazo w pasie. — Omal jej nie rozerwałeś na kawałki z chęci odebrania czegoś, co nie należy do żadnego z was. Niech cię to nauczy, że o rzeczy nie wolno się kłócić, bo własność jest bezdyskusyjna. Także, a może przede wszystkim, własność minionych. No, dalej. Idziemy. Klapsy po powrocie.
Oboje chcieli się głośno rozbeczeć, ale tłumek wokół nich zdążył już zebrać się spory, więc wstyd na to nie pozwalał. Ciężko powłócząc nogami poszli we wskazanym kierunku, oglądając się tylko, czy naprawdę idzie z nimi Sewio, czy może zmienił zdanie i tylko ich podpuszcza… Jakże tego pragnęli, choć nikt nie lubił takich zachowań. Szedł jednak, niestety. Nie było zatem wyjścia.
Tłumek młodych i piastunów rozszedł się do swoich zajęć. Na placu została tylko Renwo, w ucho której Grydia zamruczała po swojemu:
— Jakiż to wyborny piastun i opiekun. Tak wiele potrafi tę czeredkę nauczyć. Aż szkoda, że nie może tego robić zawsze… Czas już na niego.
— Tak. Czas. Zacznij szykować.
— Wszystko gotowe. Zaczęłam w dniu, w którym wyjęłam go z ciebie. Złapał dech bez krzyku i spojrzał na mnie, choć żadne inne tego zrobić nie potrafiło. Oprócz ciebie… Wiedziałam więc, co do mnie należy. Wszystko zatem gotowe. U Westyra też.
Adda i Enigio wyprawy z olbrzymim, pięknym opiekunem, z pewnością do końca życia nie zapomną. Najpierw skojarzyli fakt, że dotąd w wyprawach do puszczy towarzyszyło im zawsze kilkoro piastunów i najmniej dwóch opiekunów, z łukami w dłoniach, zawsze gotowymi na strzał, aby młode, pożądany pokarm niektórego zwierza, zaliczyły bezpiecznie swoje nauki. A tu sam jeden Sewio prowadzi ich tak pewnie między olbrzymimi drzewami, chaszczami i wąskimi ścieżkami przy mokradłach, że nie mogli się nadziwić. Nic a nic się nie bał. Nawet łuk miał przewieszony przez ramię, jakby puszcza zapomniała o wszystkich swych złowrogich wobec ludzi, zwłaszcza młodych, działaniach. Kazał im tylko zachowywać się cicho i trzymać razem tuż przed nim, ręką pokazując, dokąd mają iść w plątaninie dzikich ostępów. Pamiętali ten jego rzut nożem w kotha, o, takich rzeczy się nie zapomina, ale i tak na początku trochę skóra im cierpła. No, bardziej niż trochę. Ledwo żyli ze strachu. W miarę jednak ubywania drogi, po tym, jak Sewio swoimi wielkimi rękami złapał w locie, tuż nad głowami młodych, ogromne ptaszysko, które chciało pazurami ich zahaczyć (pewnie broni tu swoich terenów, objaśnił opiekun, bo gniazda przed zamrozem puste, a i z młodych posiłek żaden, choć kilka takich orlińców dałoby sobie z nimi radę) i skręcił mu kark bez użycia jakiegokolwiek oręża, strach minął. Słyszeli wcześniej o poczynaniach Sewia, widzieli już to i owo, więc nagle poczuli się jak u piastunów pod wilczą skórą, swobodni i bezpieczni. Opiekun natychmiast to zauważył. Uśmiechnął się pod nosem, ale szybko sprowadził młode na ziemię.
— W puszczy nigdy, nawet na maleńką chwilkę, nie wolno wam czuć się bezpiecznie, bo to rozprasza uwagę, która cały czas powinna być skupiona na odgłosach, ruchach i zapachach. — Mówił cicho i zatrzymał ich na chwilę. — Widzicie tę gałązkę, która się rusza, choć nie ma wiatru? — Pokazał palcem w górę i młode przytaknęły. — Przed momentem coś tamtędy musiało przebiec. Mogła to być wewericzka, która żadnej krzywdy wam nie zrobi, ale mógł też być koth, o którego zamiarach już mieliście okazję się przekonać. Prawda? — Znów przytaknęły. — I kto teraz mi powie, dlaczego wiem, że to wewericzka, a nie koth?
Patrzyły w niego szeroko otwartymi oczami.
— Bo ty wszystko nosem wyczuwasz. — Odważył się Enigio.
Sewio zaśmiał się cichutko. Cóż, nie sposób odmówić młodemu racji.
— Tak, ja mam ten dar. Ale tylko ja. Skąd zatem pozostali wiedzą takie rzeczy? — Czekał chwilkę, ale nie zanosiło się tym razem na odpowiedź. — Bo gdyby koth próbował stanąć na taką gałąź, złamałby ją niechybnie i spadł razem z nią. Jest zbyt duży i ciężki. Prawda?
Kiwali ochoczo głowami. Takie lekcje same do głowy wchodzą.
— No i właśnie dlatego w puszczy nie rozmawiamy, nie rozluźniamy się, nie czujemy bezpiecznie nawet przez chwilę. Musimy bez przerwy zwracać uwagę na wszystko, nawet na takie drobiazgi.
— To dlatego ze wszystkimi zbieraczami i na ćwiczenia chodzą z grupami najlepsi orężnicy. Ktoś musi pilnować tych, którzy są zajęci zrywaniem owoców, szyszek, zbieraniem miodu. Prawda? — Adda wyciągnęła słuszny wniosek i Sewio natychmiast ją pochwalił. Nigdy tego swoim podopiecznym nie szczędził. To motywowało do myślenia i dalszych wysiłków, choć niektórzy puszyli się czasem nadmiernie. Na to też były sposoby.
Adda na moment trochę z dumy spuchła, ale tym razem sama puszcza ściągnęła ją na ziemię. Potknęła się bowiem i upadła tak jakoś na bok, bo zdarła sobie skórę po zewnętrznej części uda. Natychmiast się zerwała, aby iść dalej, ale Sewio stanął. Rozejrzał się dokładnie, parę razy wciągnął powietrze w taki dziwny sposób, a potem ustawił pod drzewem Enigia i kazał mu patrzeć w kierunku krzaków.
— Jeśli się poruszą nadmiernie, natychmiast mi powiedz.
Przejęty swym zadaniem młody stanął, jak mu kazali i wlepił lekko wystraszone oczy w rzeczone krza.
— A ty się nie spiesz. Pokaż mi nogę.
Posłusznie zadarła kamizelę razem z giezłem ruchem tak energicznym, że obnażyła się aż do pasa. Sewio obejrzał dokładnie zadrapania na udzie i biodrze, pomyślawszy przez moment, że będzie musiał bardzo zwolnić swoją wielką dłoń przy wymierzaniu klapsów w ten chudziutki, goły zadek, aby młodej nie zrobić jakiejś krzywdy. Ma zapamiętać tylko ból, nie popaść w kalectwo. Krew nie ciekła, ale przebłyskiwała gdzieniegdzie, więc kazał jej zaczekać, a sam odszedł parę kroków, aby zebrać jakiegoś zielska. Wrócił, pokazał ręką, by położyła się na mchu i obłożył zadrapane miejsca czymś burozielonym.
— Rusza się! — Szepnął krzykiem Enigio, uciekając za leżącą Addę, a Sewio błyskawicznie złapał łuk, wycelował i po chwili wypuścił strzałę wprost w oko skradającego się tym razem kotha. Ech, te pędzlouche futrzaki… Nigdy im w puszczy spokoju nie dadzą.
Adda wciąż leżała posłusznie, choć coś ją w brzuchu gniotło, a Enigio wystartował w stronę kotha i natychmiast się zatrzymał, złapany za kamizelę przez Sewia.
— Nigdy tego nie rób. Zwierz padł, ale nie zawsze od razu jest martwy. Mógłby ci jeszcze wiele krzywdy zrobić, gdyby strzała nie weszła wystarczająco głęboko. Zapamiętaj raz na zawsze: nigdy tego nie rób.
Młody pokiwał głową, ale nie czuł się speszony.
— Ja wiem, że jest martwy, przecież to ty strzelałeś, nie mogłeś go nie zabić. Nie ty. Ale zapamiętam, bo przecież z tobą za często w puszczę chodzić nie będę.
— Dobrze. Możesz wstać, Adda.
— A to ziele?
— Niech samo odpada.
— Co zrobimy z kothem?
— Teraz nic. Jeśli żaden zwierz się nim nie posili, zabierzemy go, wracając. Jak tamtego ptaka.
— Ale przecież nie zostawiamy zwierząt w puszczy.
— I to jest bardzo dobra, pożyteczna zasada. Nie można jednak przedkładać jej nad dobro ludzi, zwłaszcza młodych. Mamy coś do załatwienia. Przede wszystkim muszę zadbać o wasze bezpieczeństwo, a nie zajmować się taszczeniem ubitej zwierzyny. Powrotną drogą o tym pomyślimy.
Enigio trochę się zmartwił, bo miał nadzieję, że skoro ubili zwierza, będą musieli wrócić i straszna wyspa ich ominie. Tymczasem ten olbrzym ani myślał odpuścić. A te jego dłonie… Młody odruchowo złapał się za zadek, też chudziutki jeszcze i aż sobie westchnął. Właściwie to nawet bez tych jego klapsów już naukę zapamięta na zawsze, może mógłby darować? Wiedział, że takie rzeczy się nie zdarzają, bo raz obiecane klapsy zawsze lądują tam, gdzie ich miejsce, ale przecież można czasem pomarzyć…
W łódce już nie trzeba było aż tak bardzo uważać, więc Sewio najpierw posadził młode przy wiosłach, każde przy jednym i uczył ich, jak je obsługiwać. Aż piszczeli z uciechy. Niewiele jednak przy ich ogromnych wysiłkach zdołali trasy pokonać, więc gdy już zmęczenie wycisnęło kropelki na ich czółka, Sewio przejął drewniany napęd i ruszyli z kopyta. Przez resztę drogi opowiadał im niestworzone historie o morskich stworzeniach i potworach, a to uwielbiali najbardziej. No i sposób, w jaki ten dziwny opiekun, tak straszny i tak dobry zarazem, opisywał stwory! Jakby je widzieli na własne oczy. Każdy detal ujął.
Dopłynęli do wyspy i Adda poczuła, że zaczynają jej drżeć łydki. Spojrzała błagalnie i jednocześnie przymilnie na Sewia, ale ten zdawał się wcale jej zabiegów nie dostrzegać, choć wszystko w nim się śmiało na ten widok. Wysiedli z łodzi, wciągnęli ją na brzeg i Sewio sięgnął do swojego pasa, wydobywając nieszczęsny kawałek żelaza. Podał go młodej.
— Do dzieła. Im szybciej sprawę załatwicie, tym lepiej.
Nie było wyjścia. Złapali się za ręce i skierowali ku miejscu, gdzie palono osadników przed oddaniem ich minionym. A jeśli ten, którego żelazo zabrała, będzie chciał się zemścić i złapie ich za szyje, udusi i rozszarpie na kawałki? A jeśli inni będą chcieli mu pomóc i cała wyspa zaraz zaroi się od bladych, pozbawionych oczu, trupim odorem cuchnących stworzeń? Trzęśli się niemiłosiernie. Adda zaczęła płakać, Enigio się obsikał. Po chwili już oboje ryczeli, jak na młodych przystało; oboje też mieli mokre nogi i giezła. Prawie biegli. Gdy dotarli do nieszczęsnego miejsca, Adda rzuciła żelazo, szybko i płaczliwie wyrecytowali, każdy po swojemu, słowa przeprosin i obietnicę, nakazaną przez Sewia, a potem puścili się szaleńczym biegiem z powrotem.
Sewio widział ich już z daleka i pokiwał głową. Tak, efekt zamierzony nastąpił. Żadne z nich, a prawdopodobnie i inne, które wysłuchają wyolbrzymionych strachem opowieści, niczego już na wyspie nie dotknie w przyszłości. Właściwie klapsy nie były potrzebne, musi o tym pamiętać, jeśli znów nadarzy się sposobność nauczenia czegoś młodych. Tym razem jednak już nie sposób się wycofać. Słowa trzeba zawsze dotrzymywać.
Przypadli do niego, każde do innej nogi i złapali kurczowo.
— My już nigdy… Nigdy… My naprawdę… — Łkali jedno przez drugie.
Sewio przykucnął i objął ich serdecznie.
— Coś mi się widzi, że wypadek mały każdemu z was się przytrafił. Chodźmy, trzeba z tym zrobić porządek.
— Nie, wracajmy. My już tam nie chcemy…
— Ani myślę brać do łodzi takich oszczańców. Chodźcie, po drugiej stronie wyspy jest zatoka, wykąpiemy się.
— Ty też?
— Pewnie. Myślicie, że tylko wam wolno?
Nie opierali się dłużej. Ciepłota wprawdzie niespecjalnie sprzyjała wodnym zabawom, ale korzystali z tego rodzaju toalety aż do zamrozów i tuż po nich, więc przywykli. Podczas najzimniejszych dni, gdy woda nawet blisko źródła kamieniała jak szpikulce zwisające z dachów, szorowali się białym puchem.
Zatoka była niezwykle urokliwa, osłonięta z dwóch stron skałami, z piaszczystym i drobno kamienistym wybrzeżem. Rozebrali się błyskawicznie i naguteńcy wbiegli w fale, uderzające o brzeg. Sewio wiedział, że tu może się niczego nie obawiać. Wyspa od zawsze jest pusta, więc nawet morskie stworzenia (młode nie wiedziały, że część opowieści opiekuna była prawdziwa) nie miały tu czego szukać. Szaleństwu wodnemu zdawało się nie być końca. Pływali (młode bardzo szybko nabywały tę umiejętność w rzece, która przepływała osadę), skakali, Sewio brał je na ramiona i rzucał do wody, albo łapał za nogi i wywijał nimi salta w powietrzu, zanim wpadli do wody, rozpryskując ją niemiłosiernie. Znów piszczeli z uciechy, nikt dotąd tak się z nimi w wodzie nie bawił. Kiedy już nadszedł czas zakończenia zabawy, posłusznie wyszli z wody, choć chcieliby w niej zostać aż do końca życia.
— Jeszcze giezła musicie sprać, bo cuchnąć będą i wszyscy się domyślą, jacy z was bohaterowie.
— Nie opowiesz? Sewio, naprawdę nie opowiesz?
— Ja — nie, ale sami się przyznacie, gdy ktoś zapyta. Kłamać nie wolno. Jeśli jednak nikomu to do głowy nie przyjdzie, możecie się tym po prostu nie chwalić.
Przed wejściem do łodzi Sewio wydobył z saka, który miał zawsze przymocowany do pasa, dorodne jabłka i dał młodym po dwa. Sam też jedno spałaszował. W drodze powrotnej nie opowiadał już o stworach, ale za to pozwolił im zadawać pytania, jakiekolwiek, obiecując, że na każde odpowie. Tak też zrobił. Dowiedziały się zatem młode paru rzeczy nieco wcześniej, niż ich rówieśnicy i duma aż tryskała im z twarzyczek, gdy później stanęli twarzą w twarz z resztą swojego towarzystwa. Droga przez puszczę zeszła szybko; kotha nie znaleźli, ale ptak ostał się w całości, więc go zabrali. Dla Grydii. Warzyła z nich jakieś nalewki dla niemocnych, a i piór używała do rozsmarowywania tłustych mazideł na ranach.
Czasu do wieczerzy jeszcze było sporo, gdy dotarli, ale i tak wszystkie młode z piastunami na nich czekały. Jakież było ich zdziwienie, gdy zamiast zobaczyć sponiewieranych Addę i Enigia, ujrzeli radosnych, zadowolonych młodych, którzy w dodatku zadziwili ich jeszcze jednym: otóż od razu po przyjściu usadzili Sewia i każde z nich podciągnęło aż do pasa swoje giezło i kamizelę, czekając na obiecane klapsy. Nikt tego dotąd nie zrobił, każdy odwlekał, jak mógł, niektórych trzeba było siłą ściągać do miejsca kary. Sewio z wielką powagą na twarzy brał je po kolei na kolano i wymierzał klapsy, robiąc szeroki zamach, aż wszyscy wkoło zamierali ze strachu, patrząc na jego ogromną dłoń, ale niezauważalnie dla oka ludzkiego zwalniał rozmach i wymierzał im po trzy obiecane klapsy tak, aby dobrze poczuły, ale by im krzywdy nie zrobić. Krzyczeli solidnie i zalali się łzami, wiedzieli jednak, że klapsy, choć tego bardzo się obawiali, nie były wcale silniejsze od tych, które wymierzali piastuni. W tym momencie pokochali olbrzyma już bez reszty. Nietrudno sobie wyobrazić rozdziawione ze zdziwienia twarzyczki, gdy po klapsach, miast uciekać do kąta, jak to zwykle miało miejsce, objęli Sewia za szyję z dwóch stron i przyciskali swoje buźki do jego policzków.
— Dziękujemy, Sewio.
Teraz to już nawet piastuni ulegli zdziwieniu. No, coś takiego…
Rębacze nie musieli słusznego wzrostu być, ale bary mieć szerokie, ręce silne, dłonie duże. Rzadko bywały między nimi niewiasty, choć obecna grupa miała w swoim składzie takie dwie, Hetrię i Arny. Rzęsiste obie były. Nie tylko w barach szerokie, ale i w biodrach; zadki mięsiste i mocno wypychające giezła miały, dłonie większe od niejednego męża, który ciężką pracą się nie parał, na przykład zbieracz czy odziennik. Było w grupie kilkanaście osób, bo drzewa czy drewna nigdy w osadzie za dużo nie uświadczył, więc praca ich nie miała końca. Najstarszy, Oderot, brodę hodował po biodra, splecioną, by przy robocie nie przeszkadzała, a wąs obfity całkiem mu usta zakrywał, choć rozczesywał go do splotu, bo nigdy go nie przycinał. Pozostali, też wszyscy zarośnięci zdrowo, choć tylko Rennor jeszcze musiał brodę splatać; reszta wciąż mogła szczycić się szerokim wachlarzem na piersiach.
Każde z nich miało topór olbrzymi, kilka noży i siekierę. Dziś wybrali się do buczyny, oddalonej nieco od osady, bo bukowe drewno świetne na czynienie ścian w lepiankach, stołków, okrywanie polep w zamróz, by cieplej było w chatach i domach wspólnych, a także, choć może przede wszystkim, na opał, bo długo się paliło i dużo dawało ciepła. Chodząc po bukowinę, nigdy się nie rozdzielali. Drzewa bowiem ogromne, za nic z ziemi szczytu nie ujrzał, więc wielu rąk trza było, by je zrąbać, gałęzie usunąć, podzielić na mniejsze części i porąbać pień tak, aby na sośninowych gałęziach dali radę go do osady dociągnąć. Często jednym takim drzewem zajmowali się od świtania aż do wieczerzy, a nawet i następnego dnia zdarzało się jeszcze pozostałości obrabiać i transportować.
W wędrówce do puszczy, jak wszystkim grupom terenowym, towarzyszyło im dwóch zbrojnych mężów, takoż samo brodatych, w sile już wieku, wielce sprawnych i przy łukach, i przy dzidach, i przy nożach wszelakich. Zwykle jeden szedł przodem, drugi na końcu i bezustannie rozglądali się wokół, strzygąc uszami. Rębacze szli w całkowitym milczeniu, pogadać można było przy rąbaniu, bo zwierzyna zwykle unikała miejsc o takim natężeniu hałasu. W drodze jednak, uczeni od najmłodszych swych dni, kroki ciche być musiały i język schowany za zębami.
W tę stronę puszczy ostatnimi w osadzie były sadyby i warsztaty żelaźników i glinników; ognia dużo potrzebowali, więc wyrąbaną polanę mieli sporą i tam uskuteczniali swoją ciężką pracę, jedni przy wyrobie narzędzi wszelkich i saganów do gotowania czy przechowywania wody, inni naczynia wylepiając i wypalając, różne, duże a płaskie, na mięsiwa wszelkie, mniejsze na polewki i całkiem małe, z których napitki łatwo było w gardła wlewać.
Minęli ich, pozdrawiając zwyczajowo i ruszyli w puszczę, milknąc jak na zawołanie. Długouchy stanął im na drodze, patrząc przez chwilę na osobliwą grupę, ale zbrojni go nie ruszali. Są tu do obrony, nie zdobywania mięsa czy futra. Gdyby to był ursus, tur ogromny (lub, co gorsza, całe ich stado), wilk, żmija czy nawet koth, już by nie żył. Tamte jednak (poza żmijami) tak blisko osady przed zamrozem nie podchodziły. A długouchy mógł co najwyżej połaskotać, gdyby coś takiego przyszło mu do głowy. Szli więc spokojnie w jego stronę. Ten z kolei, jakby wiedział, że to nie myśliwcy, ani nawet grupa nauki, uskoczył dopiero przed samym zbrojnym, prawie stóp jego dotknął. Piękny był. Duży, biało-szary, futro już przysposobione na zamróz doskonale nadawałoby się na czapę solidną, ale zasady to zasady. My rąbiemy, żeby myśliwcy między innymi mieli chaty porządne i dobre drewno na opał. Niech oni martwią się o nasze czapy, brzucha czy okrycia na dzień i noc.
Buczyna była ogromna, żadnego jej końca nie ujrzał ani wprzód, ani na boki. Weszli w nią ochoczo, rozglądając się za tym drzewem, które nadałoby im się na dzisiejszy wyrąb. Oderot stanął przy jednym, Hetria przy innym. Buk najstarszego był może trochę zbyt duży, jak na jeden dzień obróbki, za to imponujący pień z gładką korą i gęstwina gałęzi dawały gwarancję ciężkiej pracy i solidnego jej efektu. Hetria stanęła przy nieco mniejszym, choć też solidnym i grupa się podzieliła. Jedni twierdzili, że tylko wielki buk Oderota jest im dzisiaj przeznaczony; inni woleli ten nieco mniejszy, aby dziś z nim skończyć i jutro brać się za następny. Jedni i drudzy mieli rację, więc nikt nie chciał ustąpić. Nagle Arny wskazała coś palcem.
— Patrzcie!
Wszystkie głowy zwróciły się w jedną stronę. Wokół drzewa Oderota krążyły szybko, wydając z siebie jakieś piski, chmary rusałeczek. Żadne z nich nigdy nie widziało ich tak dużo na raz. Obniżały lot i wznosiły się żywo, srebrząc całe pole widzenia i popiskując w swoim stylu.
— Czego one mogą chcieć? Może pokazują, że właśnie to drzewo mamy ściąć? — Drapał się w głowę Oderot, patrząc na nie, jak zauroczony.
— O, raczej odwrotnie. Nie wtrącają się do nas, jeśli komuś lub czemuś nie zagrażamy. — Odpowiedział ktoś z grupy Oderota i wszyscy zaczęli się zastanawiać.
— Przydałaby się Renwo. Albo chociaż Grydia czy stary Dizonian. Oni rozumieją ich szczebiot.
— Tak. Ale ich tu nie ma i musimy sami wywnioskować, bo…
Arny nie dokończyła, bo ogromny buk zaczął nagle znikać w mgle srebrzystej i już nie wiedzieli, czy to od tańca rusałeczek tak im się srebrzy w oczach, czy może faktycznie coś w tym drzewie jest niezwykłego i powinni zostawić je w spokoju. Mgiełka tymczasem wyciągała cały las rąk, okrążając drzewo i obejmując nimi pień; tu i ówdzie co poniektóry i głowę ujrzał, usta rozdziawiającą i jakby tchnienie głośnie z siebie wydającą. Odskoczyli odruchowo od drzewa, choć Oderot wciąż jeszcze przy nim tkwił, jakby chciał pokazać, że niestraszne mu są popisy rusałeczek i wciąż stoi przy swoim, czyli rąbaniu tego drzewa. Nikt już mu jednak nie przytakiwał. Pojęcia nie mieli, co oznacza ten drzewny dziw; wiedzieli natomiast, że dziś na pewno nikt z nich drzewa nie tknie, a każdy zapamiętuje jak najwięcej szczegółów, aby zdać relację Renwo czy Grydii i być może otrzymać od nich wytłumaczenie.
Kiedy wszyscy, nawet Oderot, znaleźli się już przy drzewie Hetrii, tam nagle wszystko ucichło i znikło. Ot, drzewo jak drzewo, rosłe, wspaniałe, wielce przydatne na pierwszy rzut oka. Najstarszy myślał przez chwilę, że może jeszcze raz spróbować, ale nikt inny do tego się nie kwapił, więc zrezygnował i stanął jako pierwszy, wespół z Hetrią i dwoma innymi rębaczami, do pracy. Podziękowawszy wpierw drzewu za jego dla nich dary, puścili w ruch topory i stuk rąbania odbił się echem w całej buczynie.
— Przydałby nam się taki Sewio. Z nim pewnie dużo szybciej robota by szła. — Zamarzył jeden z rębaczy.
— Ej, Sewio nie dla nas. — Arny machnęła ręką gdzieś w pustkę.
— No, on do myśliwców bardziej sposobny. Żeby ursusa samemu trzema dzidami zgładzić? Słyszał to kto kiedy? — Dorzucił Rennor.
— Tak, mocarz on w orężu, ale i opiekun z niego wyśmienity. Pono młode, które karał, same z siebie na szyję mu się rzuciły, dziękując mu za to! Tego też dotąd nie bywało.
— A Celli?
— A która to?
— No, ta źrała za wcześnie młodzianka.
— Co z nią?
— Ktoś by się nią przejął? Podjęła decyzję, wolno jej, skoro źrała, i już. A że złą? Tylko Sewio puścił wodze swej troski i wrócił ją do nauki. Cóż z tego, że z jednym splotem, ma rację, niech się uczy, będzie z niej więcej pożytku dla wszystkich.
— A ja wam powiem, że on pójdzie za Renwo. Niezwykły jest, będzie nam stróżował. Pod jego okiem sen nasz ostanie zdrowy i spokojny.
Pogadali jeszcze chwilę jeden przez drugiego, aż wreszcie przyszedł czas na zmianę i kolejna czwórka stanęła do rąbania. Oderot popatrzył stroskanym wzrokiem na swoją czeredkę. Starzeje się ona, ani jednego gołowąsa wśród nich nie ma, a czas już byłby jakiegoś przeszkolić.
— Znacie kogoś, kto chciałby do rębaczy? — Rzucił ot, tak, od niechcenia, ale nie dali się nabrać. Oni też wiedzieli, że czas młodszych do zajęcia przypuścić.
Kiwali głowami przecząco, ale Hetria podjęła temat.
— Ja znam. Dwoje. Młokos jeszcze, odrostek, ale już z jednym splotem, Mattus go zwą, ciągle za siekierką się ogląda i drwa rąbie. Czas by mu już był decyzję podjąć. Może go jakoś zachęcić? Bo druga to jeszcze wczesna młodzianka. Też z siekierką biega, rąbie co i kiedy się da, barczysta nad miarę swego wieku, Izze zdaje się na nią wołają. Niech źreje, potem się nią zajmiemy. Ale ten Mattus…
— Zajmiesz się nim? — Oderot spojrzał jakby z lekką ulgą na Hetrię.
— O, z radością. — Uśmiechnęła się znacząco, klepiąc w wydatny półzadek, aż wszyscy zarechotali głośno, płosząc wszystko, co żywe w krzach siedziało.
— Oby go tylko ta twoja radość nie zniechęciła.
— Jak rębajło dobry, to jeszcze pobudzenia zazna. Łypie za mną, widziałam nieraz, ale młokos, do niewiast pewnie wciąż śmiałości nie ma. To mu jej przydam. Może już jutro z nami pójdzie.
— Nie pospieszaj. Zrób, jak należy.
— Tu właśnie pośpiech najlepszy będzie. Obaczycie. Włos na gębie w jedną noc mu nie urośnie, ale od jutra zyskamy nowego do przyuczenia.
Dwaj z orężem nie wtrącali się do rozmów rębaczy. Ani zwyczaju podobnego nie znali, ani też — choć rzadko zwierz zapuszczał się w taki hałas — uwagi tracić nie wolno. Ale uśmiech pod wąsem raz po raz opanować im było trudno. Piękny jest ten ich żywot. Trudno sobie przedstawić, by mógł być w jakiś inny sposób prowadzony albo piękniejszy. Oby się nic w nim nigdy nie zmieniało.
Zmachali się setnie, ale przed wieczerzą całe drzewo, pocięte odpowiednio i przytachane na rozłożystych gałęziach, znalazło się w osadzie, gdzie następnego dnia młokosy i młodzianki zajmą się pozostałą jego obróbką. Rębacze stanęli przed Renwo i opowiedzieli jej o swoich doświadczeniach przy dużym drzewie.
— To wiły — odpowiedziała na pytanie o dziwne mgiełki z rękami i głowami.
— Ale wiły wyglądają inaczej! — Zaprzeczył intensywnie Oderot. — Widziałem je kiedyś na polanie przy mokradłach. Były jak niewiasty, kolorowe, długowłose i całkiem nagie.
— Wiły są różne. Tamte to wiły dęgowe, zobaczysz je tylko wtedy, gdy i słońce świeci, i deszcz pada, tworząc dęgę nad puszczą. Tańczą i czekają na swoją ofiarę, czyli młodzieńca, który skrzywdził jedną z nich, aby wciągnąć go w taniec i tak długo z nim wirować, aż zatańczy się na śmierć. On dęgi nie potrzebuje, by je widzieć. Te dzisiejsze, z lasu, to wiły-strażniczki drzewostanu. Pilnują drzew, którym jeszcze nie pora zostać dla nas darem, bo mają i pod ziemią korzenne zadania, i na powierzchni koronne sygnały. Dobrze, że go nie ruszyliście. Zadusiłyby was wszystkich, gdybyście choć korę tego drzewa nadcięli.
— Fakt, zawsze nam mówili, coby trzymać się z dala od wszystkiego, co otaczają rusałeczki. Ale to drzewo było w sam raz dla nas.
— Na pewno nie było, skoro aż wiły musiały was przekonywać, żeby go nie ruszać, bo nie reagowaliście na rusałeczki. Pamiętajcie: wiły nie pokazują się nam bez potrzeby. Jak już je widzicie, to co najprędzej trza wam odwrót poczynić, aby siebie nie narażać.
— Ktoś by wreszcie mógł z nimi porządek zrobić. — Oderot wciąż nie miał przekonania.
— Z wiłami? — Renwo pokiwała głową energicznie. — Żeby wiły znikły, musiałbyś całą puszczę wyciąć. A to jest niemożliwe. Nim doszedłbyś do połowy, ścięta część zdążyłaby odrosnąć, przynajmniej na niewielką wysokość.
— Czy wiły dęgowe kiedykolwiek zabrały jednego z nas?
— Nie. My sami karzemy tych, którzy krzywdzą niewiasty, więc się one w wiły nie zamieniają. No i pozostałe już karać nie muszą, skoro zrobiliśmy to za nie.
Pokiwali głowami ze zrozumieniem. Pewnie. Po karze, stosowanej w osadzie na tych, którzy wbrew niewieście wzięli ją czy uporczywie odmawiali jej dopuszczenia (tacy raczej się nie zdarzali), żadna wiła nie miała już nic do powiedzenia. Ten i ów aż się wzdrygnął na wspomnienie onej kary…
Tego wieczoru, po wieczerzaniu i karze, która jednak nie upiekła się Maszotowi, Sewio wreszcie dotarł do sadyby swej macierzy, skąd stróżowała wieczną wartę, aby osadnicy mogli w spokoju spać i prząść nić swego żywota, robiąc to, co im dane, dla dobra całej społeczności. Niczym się prawie ten dom nie różnił od pozostałych; był może odrobinę większy, bo trza miejsca pod dachem, gdy w zamróz czy wodę obfitą z góry się lejącą ktoś potrzebował wsparcia, wiedzy bądź rady. Renwo nie była uważana za lepszą, ani też sama siebie za taką nie uważała, choć miano wiecznej strażniczki lub wiecznego strażnika przysługiwało naprawdę nielicznym, bo — jak każdy w osadzie — zwyczajnie miała swoją rolę do spełnienia, aby społeczność przetrwała w tych trudnych, puszczańskich warunkach. Jedni rąbali drzewo, bo mieli siłę. Inni łowili zwierzynę, bo potrafili celnie strzelać z łuku i operować innym orężem. Jeszcze inni tkali płaty na giezła, aby kolejni mogli je do użytku przysposobić. Ona widziała, słyszała i wiedziała więcej niż inni. Taki dar. Mogła zatem i przewidzieć pewne zdarzenia, do których zdążyli się wówczas przygotować, i doradzić, co zrobić, kiedy coś idzie nie tak, jak zwykle, a samemu nie miało się na to wpływu. Pilnowała wszystkiego. O wszystkim wiedziała. Trochę podobna była w tym względzie Grydia, ale jej zmysły nie sięgały tak daleko, jak te u Renwo, za to wiedzy o zielu nikt od niej większej nie miał. Dlatego to Renwo była strażniczką, a Grydia wiedźmą, zielarką i lekującą, nie odwrotnie.
— Myślę, że już czas. — Powiedziała bez wstępów Renwo, patrząc na swe dorodne młode, które stanęło u progu jej sadyby.
W blasku Luny wydawał się być jeszcze większy i potężniejszy, niż w rzeczywistości. Poświata otaczała go ze wszech stron, przenikała niemal, igrała z materią jak z wiatrowym tchnieniem, co nadawało mu jakichś nadprzyrodzonych właściwości.
— Tak, już czas. — Odpowiedział spokojnie. — Musisz uprzedzić Westyra, szkoda mitrężyć nawet chwilę.
— Westyr jest gotowy, czeka na twój znak. Możecie ruszać nawet tej Luny. Od kiedy rozumiesz rusałeczki?
— Od młodego. Zawsze je rozumiałem.
— Dobrze to ukrywałeś.
— Prosiły o to. Nie potrzeba było wiedzieć nawet tobie, by spraw nie przyspieszać. Ale wobec tego, co zobaczyły…
— Tak, ten czas nadszedł.
Sewio pochylił się macierzy do stóp, jakby chciał ją pożegnać, ale wstrzymała go gestem dłoni.
— Zaczekaj, mam coś dla ciebie.
Znikła we wnętrzu sadyby, aby po chwili wynieść stamtąd rzemień, na którym zawieszony był szmaragdowy kamień w kształcie najmniejszej Luny. Duży i dość ciężki, błyszczał w lunowej poświacie i mienił się różnymi odcieniami zieleni.
— To kamień minionych, przekazywany przez strażników swoim następcom, nim wiedzy ich doświadczą. Przez cały rytuał musisz mieć go na szyi, inaczej nie doznasz pełnego uświadomienia. Później mi go oddasz, ale zaczekaj, aż sama będę mogła go z twej szyi zdjąć, a odbierzesz raz jeszcze, gdy zajmiesz moje miejsce.
Zawiesiła mu kamień na szyi, a on schował go pod giezło, by ciała bezpośrednio dotykał.
— Pamiętaj, nawet na chwilkę go nie zdejmuj, choćby dziurę ci bezdenną w ciele wypalał. To iluzja. Jeśli jednak zdjąłbyś go i założył z powrotem, wtedy naprawdę ci ją wypali. Zrobi to samo z każdymi niepowołanymi rękami. Będzie ciężko, ale dasz radę.
— Tak. Wiem. I dziękuję. Gdybym nie wrócił…
— Wrócisz, o to akurat martwić się nie powinieneś. Bez względu na efekty, wrócisz. Jeśli jednak masz spełnić swoją misję, musisz teraz oddać się wiedzy minionych bez wahania, bez strachu i bez reszty, aby dali ci to, co jesteś w stanie przyjąć. Najmniejszy opór z twojej strony może wszystko zniweczyć.
— Nie stawię żadnego oporu. Jestem świadom wszelkich konsekwencji, więc ni wahania, ni strachu u mnie nie poczują.
Skłonił się raz jeszcze i odszedł, nie spoglądając za siebie. Luna schowała swe wychudłe ciałko za jakąś chmurą, więc znikł jej z oczu w momencie. Wyciągnęła za nim ręce, wstrząsając palcami, aby energia go dogoniła i zasiliła całą swoją mocą, bo będzie jej naprawdę bardzo potrzebował.
Dopłynęli do wyspy w niemal całkowitych ciemnościach. Kapryśna, wychudła Luna to chowała się w chmurach, to wystawiała na chwilkę, aby wreszcie całkowicie zniknąć pod jakąś powłoczką i osnuć przestrzeń ciemnością bezdenną. Gwiazd też nie było widać. Rytuał nie zezwalał na palenie ognia przed jaskinią, więc — choć oczy już przywykły do ciemności — poruszali się powoli, aby na kamienistym podłożu nie pokaleczyć sobie stóp. Jaskinia leżała w najdalszej części wyspy i prawie nikt o niej nie wiedział, bo i też wstęp do niej był wielce ograniczony, niewiele kto umiałby się do niej dostać.
Westyr szedł przodem, jako drogę znający i mistrz ceremonii. Sewio podążał za nim bez najmniejszego lęku, ale ciekawości wyzbyć się nie potrafił. Na szczęście tego rytuał minionych nie zabraniał. Sam wiedzę miał już o wiele większą, niż każdy inny osadnik, a oto teraz ma posiąść taki jej ogrom, o jakim Westyr, Grydia czy też Renwo nawet pomarzyć nie mogli. On, wybraniec. Wiedział, że dostaje ją po to, aby w trudach, znoju i z narażeniem życia wypełnić swoją misję, a mimo to łaknął jej i oczekiwał niemal z niecierpliwością.
Aby przedostać się do jaskini, trzeba było albo przepłynąć pod nisko nad rzeką osadzoną skałą, do czego potrzebna była umiejętność długiego wstrzymania powietrza, co starszemu już Westyrowi mogło przysporzyć kłopotów; albo wspinając się po kamieniach na dość znaczną wysokość i tam, otworem widocznym dopiero po dotarciu do niego, prześliznąć się wgłąb i zejść znów po kamieniach. Sewio obarczył się ciężarem drew, niesionych na ognisko i poszedł przodem. Niezmiernie sprawnie mu to szło, mimo wielkiego balastu na plecach. Westyr posuwał się dużo wolniej, jednak w końcu obaj weszli do środka i Sewio aż się zachłysnął zachwytem. Grota znikąd źródła światła pobierać nie mogła, a jednak jaśniała wszelkimi barwami i złociła się błyszcząco, mamiąc wzrok niespotykanym pięknem. Ze ściany po przeciwległej stronie wytryskiwała woda, która zbierała się w niewielkie jeziorko, by dalej mknąc jako rzeka aż na zewnątrz, do końca wyspy i znikać w wielkiej wodzie minionych. Woda też połyskiwała wszelkimi barwami.
— Nigdy minionym nie skończą się żółte kamienie, którymi płacą nam za oddanie im naszych zmarłych. Nigdy. Jest ich tu tak wiele, że nie ma sposobu, aby kiedykolwiek mogło ich braknąć. A inne barwy… Czy ten kamień pochodzi stąd? — Chciał sięgnąć do rzemienia, ale Westyr go powstrzymał.
— Nie dotykaj!
— Nie miałem zamiaru. Chciałem tylko rzemień wyciągnąć spod giezła.
— Nie. Jeśli chodzi o ten dar twojej macierzy, zapomnij przy nim, że masz dłonie, które mogłyby z nim zrobić wiele różnych rzeczy. On ma być na twojej szyi, przy ciele i pod żadnym pozorem go nie ruszaj.
— Myślałem, że jedynie nie wolno mi go ściągać.
— Taka jest ogólna zasada. Ale najlepiej będzie, gdy w ogóle go nie ruszysz. Jesteśmy już w jaskini, pamiętaj. Kamień lada chwila się uaktywni.
Sewio pokiwał głową na znak aprobaty. Rozpalili ogień tuż przy jeziorku.
— Czy już czas? — Spytał Sewio, gdy Westyr nagle poderwał się, patrząc na pierś swego towarzysza.
— Tak. Już czas. Kamień się uaktywnił.
Sewio bez słowa rozdział się do naga i stanął przed mędrcem, czekając na namaszczenie. Kamień na jego szyi rozświetlał się i przygasał, rozrzucając blaski na wszystkie strony. Westyr otworzył przyniesione pudełko drzewniane, stare wielce, pociemniałe, wyszczerbione i jaskinię wypełnił zapach czegoś, co dla Sewia było całkowitą nowością. Chciał spytać, co to jest, ale wiedział, że od momentu uaktywnienia się kamienia musi milczeć aż do zakończenia ceremonii. Westyr zanurzył palce w wonnej mazi, namaścił Sewia, robiąc to tak długo, aż każdy znak owej substancji znikł z jego dłoni, po czym ukląkł w stronę jeziorka i pochylił się do ziemi. Mamrotał coś pod nosem; Sewio wyłapywał jakby prośbę do minionych, aby nie skąpili mu swych darów, bo czas nadszedł i dokonać się musi.
Sewio tymczasem wszedł powoli do wody aż po pas, potem znikł pod jej powierzchnią, a woda zabulgotała, zasyczała, zagrzmiała, rozbłysła niczym świetlista strzała z nieba rozbijająca drzewa i nagle wszystko ucichło.
Westyr odwrócił się i ujrzał nagie ciało Sewia, leżące daleko za ogniskiem. Nosiło znamiona strasznych jakichś działań. Pełne dziur było, ran szerokich, ukąszeń i przypaleń. Rozdarte w przyrodzeniu, z powyginanymi nienaturalnie rękami i nogami, bez śladu oddechu. Westyr drżał wewnętrznie, choć wiedział, jaki może być skutek pierwszego zanurzenia, bo dotąd tego nie widział. Służył Renwo, służył też jej poprzednikowi, jednak żadne z nich podobnych traum nie zaznało. Szybko rozsypał wokół leżącego bezwładnie ciała zioła, które zaraz podpalił, wypełniając wonnym dymem całą jaskinię. Gryzł w oczy, ale Westyr cierpliwie czekał na oddech, który powinien za chwilę złapać Sewio. Trzymał w ręku naczynie z wywarem, który Sewio musi wypić przed następnym zanurzeniem i trochę się martwił, że wyrzuciło go tak daleko od tafli wody, będzie musiał sam go przenieść trochę dalej, niż zakładał. Przyjął już był wprawdzie solidną dawkę ziela wzmacniającego, ale takich okoliczności pod uwagę nie brał.
Gdy Sewio złapał wreszcie oddech, grymas bólu wykrzywił mu twarz. Nie mógł się ruszyć, nie wolno było mu mówić, więc patrzył tylko z niemym błaganiem w twarz Westyra. Ten zaczekał, aż krąg zielnego ognia wokół młodzieńca wygasł, podszedł, uniósł nieco poranioną i obolałą głowę Sewia i powoli wlewał mu do ust przygotowany wcześniej napój. Był ohydny w smaku, ale doświadczany przyszły strażnik wiedział, że musi go wypić. Do ostatniej kropli. Uczynił to zatem. Westyr dał mu jeszcze chwilę na unormowanie oddechu, a potem wziął go z trudem na ręce, przeniósł w stronę jeziorka i wrzucił do wody. Tym razem się nie burzyła, ale zmieniała barwy raz po raz i wydawała dziwne dźwięki, harmoniczne, jakby poukładane i pasujące do siebie, wynikające jeden z drugiego. Gdy wszystko ucichło i kolory ustąpiły miejsca zwykłemu błękitowi jeziorka, Sewio odnalazł się przy miejscu, gdzie rzeczka opuszczała jeziorko, biegnąc wartko pod skały jaskini. Westyr znów go obsypał ziołami, które podpalił i naszykował kolejny kubek naparu, ale z niedowierzaniem patrzył na swego podopiecznego. Takiej przemiany jeszcze nie widział. Sewio bowiem był… niewiastą, wielce kształtną i urodną. Co to ma być? Czy minieni mają coś szczególnego im do powiedzenia? Dlaczego akurat teraz?
Maszot, zgodnie z przewidywaniami, usiąść nie mógł. Zwijał się z leżami, choć przez utrudnione ruchy szło mu to odrobinę wolniej niż zwykle. Zęby jednak zaciskał, bo chciał pokazać, że jego rozpaczliwy krzyk i płacz podczas wymierzania kary był tylko wypadkiem, normalnie jest silny i wszystkiemu stawi czoła. Nikt nie widział na jego twarzy ogromnej rozterki, która ryła się w świadomości bólem zadka na samą myśl o tym, że po dołączeniu do grupy będzie musiał usiąść przy zajęciach albo być obiektem litościwych spojrzeń, kiedy zrobić tego nie zdoła.
Za którymś nawrotem ujrzał we wspólnym domu Grydię. Kiwnęła na niego.
— Położy się. I zadek odsłoni.
Chciał protestować przez małą chwilkę, ale uznał, że wiedźma nie skrzywdzi go bardziej, niż już jest skrzywdzony, a — kto wie? — może i pomóc zdoła. Wykonał więc posłusznie jej polecenie. Grydia obłożyła mu opuchnięte krechy, ślady po rzemieniach, jakimś mazidłem i Maszot niemal natychmiast doznał ulgi. Wiedział, że siadać i tak nie będzie w stanie, ale przynajmniej ten palący ból na jakiś czas ustąpi.
— Och… — Westchnął głęboko. — Dziękuję, naprawdę.
— Wiem. Przyjdzie na odwieczerzu do cuchnącego domu, albo rodnego, bo nie wiem, gdzie mnie znajdzie, to powtórzymy. Spać będzie lepiej niż dziś.
— Dlaczego to robisz? Przecież ma boleć, taka jest właśnie owa kara.
— Ma boleć, ale nie znęcać się nad nikim. Swoją naukę już wziął. Długo będzie myślał, nim znów skłamie czy nie posłucha starszego. Maszot nic specjalnie złego nie zrobi, bo młokos dobry jest, tylko straszny szaławiła. No, gotowe.
— Oj, tak. Długo będę pamiętać. Ale należało mi się, więc buntu nie czuję.
— I dobrze. Bunt nigdy niczego dobrego nie zapowiada.
Grydia znikła, nim Maszot wstał, obciągając delikatnie na sobie giezło i kamizelę, więc zabrał się do roboty. Przy leżu Domii znów znalazł niezłą porcyjkę, jakby złożyli się razem z Sewiem, aby głodu nie cierpiał zbyt mocno. Kiedy więc uporał się z ostatnim leżem, ochotnie zaczął chrupać jabłko, orzechy, kawałek suszonego sarńca i popijać wszystko miodem. Czuł wielką wdzięczność dla tej młodzianki ulotnej, która jest, a jakby jej nie było, mało zauważalnej przez ogół i do tego opiekuna, którego chce się mieć przy sobie nawet wówczas, gdy srogą ręką kary wymierza. Nie pospieszał. Grupy już dawno rozeszły się na zajęcia, znikając z pola widzenia. Pomyślał, że może dadzą mu chwilę oddechu po tych rzemieniach i pozwolą nic nie robić, skoro nikt go nie pilnował, ale to było tylko chwilowe złudzenie. Przed wspólnym domem czekał na niego Irardo.
— Chodź już, masz dziś opóźnienie. I ja też przez ciebie.
— Dokąd?
— Do rolnych. Będziemy pszeńcę obijać, by ziarno oddała; słomę sposobić na leża i zagłówki, ziarno mleć. Przy wielu tych czynnościach siadać nie potrza. Dasz pewnie radę.
Maszot westchnął w duchu; poszedł jednak posłusznie. Nie przepadał za pracami rolnymi, ale właściwie ziarna jeszcze pszeńcy nie odbierał, a wszystkiego trzeba spróbować.
Cały zbiór tegoroczny zgromadzili na niezbyt odległej polanie, pod dachami na palach, sposobionymi specjalnie dla słomy i ziaren, aby suche być mogły i przy obróbce, i później, gdy już rolę im pisaną spełniać będą. Praca tam wrzała. Przy lnianych płachtach, po dwie osoby, stali żniwni i obijali leżące na nich pszeńce specjalnymi narzędziami, czyli dwoma zaokrąglonymi, dość grubymi kijami, połączonymi ze sobą za pomocą rzemieni tak, że trzymając jeden, drugim można było bić leżące na płachcie pszeńce. Ziarno wysypywało się z kłosów, słoma miękła, kurz się unosił. Później zbierali słomę, wiązali ją w snopy i przenosili z powrotem pod dach, od drugiej strony. Ziarno pozostałe w płachtach troskliwie i dokładnie oddzielano od plew; potem zsypywano do specjalnych glinianych naczyń, sporych, ale możliwych do przenoszenia nawet pełnych ziarna. Płachty znów rozkładano, na nich pszeńce i bicie zaczynało się od nowa.
Maszot stanął razem z Irardo. Patrzył, w jaki sposób brodaty towarzysz trzyma kij i macha nim z impetem, aby powielać jego ruchy.
— Uważaj dobrze. Bo jak przywalisz sobie w łepetynę albo gdzie indziej, będziesz bardzo głośno krzyczał.
Maszot uważał więc, wykonując swe niezgrabne ruchy. Kilka długich chwil zajęło mu złapanie właściwej postawy i rytmu; później już szło coraz lepiej. Ruch dobrze mu zrobi, a zadek — faktycznie nie cierpiał aż tak bardzo, jak działoby się to przy innych czynnościach.
— Ty wymyśliłeś, aby mnie tu zabrać?
— Nie. Sewio. Wczoraj przed twoją karą mi o tym powiedział.
— On jest mądry. Prawda?
— O, tak. I świetny opiekun. Choć taki wciąż młody, gołowąsy.
Milczeli przez chwilę, ale — chociaż Irardo nie bardzo pałał chęcią rozmowy podczas obijania pszeńcy — Maszot był ciekaw różnych rzeczy.
— Zawsze chciałeś być rolnym?
— Nie. Dopiero tuż przed źreniem zasmakowałem w spojeniu z ziemią i jej darami. Może ty też to zrobisz.
— Nie, ja już dawno wiem, co chcę robić. Będę glinnikiem. Zobaczysz, jakie cudne naczynia wam wylepię. I inne rzeczy też można, choć nie każdy potrafi. Wcześnie źrałeś?
— Chyba normalnie, jak wszyscy. A ciebie jeszcze nie ponosi?
— Nie. Ale chciałbym, jak już źreję, żeby mnie Nessa dopuściła. A ty dużo niewiast już uszczęśliwiłeś?
— Ja nie do niewiast. Mężów uszczęśliwiam. Gdybyś kiedyś chciał zakosztować, przyjdź, dopuszczę cię chętnie.
— O, ja tylko niewiasty.
— Każdy tak mówi, nim nie spróbuje. A spróbować trzeba wszystkiego, sam dobrze o tym wiesz.
— Myślałem, że to tylko pracy dotyczy.
— Dlaczego? Czy przyjemności mają się dzielić na zaliczone i nie? Tylko próbując będziesz wiedział, czy coś daje ci przyjemność, czy też nie. Jak z pracą. Jeśli coś ci nie siądzie, bierzesz z tym rozbrat i po sprawie.
— To dopuściła cię niewiasta?
— Absolutnie. Nawet jedna twierdzi, że mam z nią młode. Ale ja wolę mężów.
— Po ilu niewiastach to stwierdziłeś?
— Po pierwszym mężu.
— Aaaa… — Maszot pokiwał głową ze zrozumieniem. — Teraz rozumiem, dlaczego zalecają nam spróbować wszystkiego. Młokosów też lubisz?
— Tych jeszcze bardziej.
Obrabiali już kolejną płachtę pszeńcy, gdy Maszot nagle znów podjął temat.
— A Sewio też próbował?
Irardo zaśmiał się lekko.
— Dobrze, że masz kogoś, kogo chcesz naśladować, zwłaszcza gdy jest nim osoba mądra. Musisz jednak o to jego zapytać. Pewnie tak, jak każdy. Niestety, nie ze mną.
— On do niewiast jednak, a one do niego. Wiem, że nigdy mu w niczym nie dorównam, ale chciałbym być choć trochę do niego podobnym. Pod każdym względem. Zapytam. Jeśli potwierdzi, przyjdę do ciebie, gdy tylko dorobię się jednego splotu.
Irardo uśmiechnął się pod wąsem.
— Będę czekał.
Za trzecim razem Sewio wylądował przy skalnej ścianie jaskini i Westyr przeraził się nie na żarty, bo młokos był zupełnie czarny, jakby coś we wnętrzu mądrości minionych go spaliło. Aż się trząsł, gdy podawał mu napój. I dopiero oczy rozszerzył, gdy, pijąc podane zioła, kolor Sewia pojaśniał i zmienił na żółty, a jego oczy nabrały jakiegoś dziwnego kształtu, stając się czarnej barwy, nieprzeniknionej. Stary mędrzec uznał, że to miano w żaden sposób do niego nie pasuje, bowiem nic już nie wie, stał się głupcem i na dodatek zaczął bać, co nastąpi, gdy Sewio po raz ostatni opuści wody jeziorka mądrości. Czy minieni pozwolą młodzianowi opowiedzieć, czego go nauczyli? Co mu pokazali? Jakich działań od niego oczekują? Dotąd tak bywało, ale nikt jeszcze nie doświadczał niczego podobnego, więc może minionym wydać się niemożliwym zrozumienie przeżyć Sewia przez kogoś, kto nie został wybranym i sam tego nie odczuł na własnej skórze. Może choć troszeczkę… Choć tyle, aby wytłumaczyć te przemiany, zupełnie dotąd niezrozumiałe.
Sewio znikł pod wodą po raz czwarty, a Westyr patrzył jak urzeczony na kolorowy słup piany, wyrastający z wiru na środku jeziorka, który przesuwał się w stronę brzegu, uwalniając, jak z objęć, piękną, zdrową, rozsiewającą blaski sylwetkę Sewia, który był jakby taki sam, a jednak zupełnie inny. Młodzian zszedł na brzeg i czekał na namaszczenie, więc Westyr odłożył zachwyt i nękające go myśli na bok, aby dokończyć ceremoniału.
Kamień na szyi Sewia przestał być aktywny; po namaszczeniu zatem młodzian ubrał się i zasiadł przy ogniu, sięgając po potrawy, które na niego czekały. Jadł tak, jakby przez pół dużej Luny nic do ust nie wkładał. Westyr stał obok z niemym pytaniem w oczach.
— Nie na wiele pozwolili, słusznie boją się, by wam krzywdy nie zrobić. Ale odpowiem dopiero przy Renwo, po zdjęciu kamienia. Jak długo tu jesteśmy?
— Dzień jeszcze na pół Słońca nie stanął.
— Który dzień?
— Ten po nocy naszego przyjścia.
— A tam przeżyłem życie. I to niejedno. Chcesz odpocząć czy możemy wracać?
— Wracajmy. Kamień trzeba jak najszybciej zdjąć z twojej szyi, abyś pamiętał, czego się nauczyłeś. A może to zrobić tylko Renwo.
Ruszyli zatem, zostawiając jaskinię tak, jak była, aby nie tracić czasu. Sprzątnąć wszystko można później. Bez przeszkód pokonali drogę i przed wieczorem Sewio stanął u wejścia do sadyby wiecznej strażniczki.
Orre usiadła po raz pierwszy od czasu, gdy Grydia zmuszona była wyciągnąć z niej młode, choć wciąż podobna czynność sprawiała jej sporo bólu. Kesznia patrzyła na nią z troską, podając naczynie z aromatycznym naparem, który i mleko w cyckach wysuszał, i ulgę w bólu przynosił. Orre skrzywiła się nieziemsko, ale bez słowa przyłożyła spierzchnięte usta do brzegu glinianej czarki. Wiedziała już, że jej młode nie było przeznaczone temu światu. Nie wiedziała natomiast, co myśleć o tym rodzaju uczucia, które w niej się kłębiło od czasu otrzymania owej informacji. Jakby strzała przeszyła ją na wylot, choć ulgę wielką poczuła, bo tak naprawdę wcale młodych nie planowała. Bollio jednak, cudny jej rodzeniec, tak bardzo chciał tej nocy i tak umiał wzbudzić w niej pragnienie, że zapomniała o całym świecie i nawet na myśl jej nie przyszło, by kazać mu chwilkę poczekać i iść po ziele do Grydii. Bollio, bez którego dla Orre świat może nie istnieć, a który teraz pewnie już jej nawet nie dotknie. Nikt jej nie dotknie. Grydia wprawdzie utrzymuje, że przyrodzenie się zagoi i nic nie będzie widać, ale trudno wierzyć w podobne słowa, kiedy usiąść się nie dało, za to trzeba było mocno zęby zaciskać przy wydalaniu, aby nie krzyczeć, bo tak piekło i bolało. Trudno uwierzyć w zapewnienia wiedźmy, kiedy każdy ruch sprawiał kłopot i nawet niektóre pozycje na leżąco wywoływały przykre odczucia. Kesznia nie skąpiła wprawdzie naparów ziołowych, dających ukojenie i sen wyczekiwany sprowadzających, ale Orre chciałaby już wrócić do swojej wesołej grupy karmicieli, z którymi zawsze radosny czas spędzała podczas pracy; do ognia wspólnego i opowiastek przy nim; do swego domu, pachnącego nią i jej ulubionymi suszonymi roślinami; do ciepłych ramion, które rozkoszy nie skąpią; do Bollia… Nie była z nim od kiedy brzuch rozdął ją na wszelkie strony, bo nie chciał na nią patrzeć w takim stanie. Powiedział jej tylko na odchodnym, że wygląda hadko, co jemu nie pomaga, więc już nie będzie przychodził. Może potem, gdy znów wróci do swoich kształtów. Przez moment miała ochotę wyrwać mu pasmo włosów i tę piękną gębusię rozdrapać, co oznaczałoby, że wziął ją bez przyzwolenia i zostałby ukarany, bo wtedy wiedziałaby przynajmniej, że już do żadnej innej też nie pójdzie, ale nie była w stanie. To byłoby wierutne kłamstwo, nigdy mu nie broniła dostępu do siebie; a poza tym jakże mogłaby jemu coś takiego zrobić? No, jak?
Nie pytał o nią także, gdy cierpiała podczas rodów i później, ale tego nie oczekiwała, takich zwyczajów w osadzie nie znali, nawet jeśli mąż czy młodzian wiedział, że młode jest jego. Tak już było. Póki młode siedziało w macierzy i później przy cycku, zajmowała się nim wyłącznie ona. Dopiero gdy od cycka odpadło i opiekę przejmowali piastunowie, uwalniając macierz z domu rodnego do jej normalnych obowiązków i przyjemności, wszyscy mogli obejrzeć nowy narybek. Młode w różnym stadium rozwoju odpadały od cycka, ale nigdy wcześniej, nim na nogach nie stanęły i wydalać przestały wszędzie tam, gdzie akurat były. Przekazane piastunom młode zwykle niemiłosiernie się darły przez długi czas. Nikt im w tym nie przeszkadzał. Musiały zrozumieć, w miarę prędko, że im szybciej dostosują się do nowych warunków, tym dla nich lepiej. Grydia w takie dni swoje pomrukiwania zmieniała w ciche naśladownictwo ryczącego młodego, jakby chciała mu pomóc, ulżyć, bądź jedno i drugie. Dizonian kiedyś powiedział, że ona robi to, aby sobie własne młode czasy przypomnieć, ale nikt go nie słuchał, bo każdy zapominał ten okres swego życia. Każdy. Nawet tacy, jak Renwo czy Sewio. Nie mogła więc i Grydia go pamiętać.
Po co to robili? Trzeba by było minionych zapytać, bo tak żyli od zawsze. Mądry Westyr, zapytany przez kogoś ciekawskiego, zwykł był odpowiadać, że dla społeczności tak jest najlepiej. Aby przetrwać bowiem w puszczy, każdy musi robić to, co do niego należy i nikogo nie można wyróżniać, nikomu pobłażać. Gdyby jednak zacieśniać więzi między macierzą i jej młodymi, zawsze one stawałyby za swoim miotem, przeciwko innym. To rodziłoby kłótnie, a te są bardzo niepożądane, jeśli społeczność ma przetrwać. Zagrożenie jest tam, między ogromnymi drzewami. Wspólne dla wszystkich. I wszyscy wspólnie muszą tak postępować, aby się przed nim jak najskuteczniej obronić. Nie można też sobie pozwolić, aby większość niewiast, wszak rodziły prawie wszystkie, przestała pracować dla społeczności, bo przez długi czas swego życia musiała się zajmować młodymi, wymagającymi wszak ciągłej uwagi i nauki. Każdy był potrzebny, by przetrwać; wszystkie ręce ceniono jednakowo. Bez młodych jednak szybko zniknęliby z puszczy. Rozmnażanie jest powszechne w naturze, więc i oni, choć chyba jako jedyni wśród żywych istot, wiedzieli, jak można go uniknąć, nie chcieli przecież wyginąć. Decyzje jednak minieni pozostawili niewieście. Ona, jako że sama ponosi wszelki trud związany z rozwojem młodych do pewnego okresu ich życia, może decydować o tym, czy i kiedy zostanie macierzą. I to się sprawdzało. Ich populacja nigdy nie była zagrożona, choć puszcza bywała bezlitosna. Młodych rodziło się wystarczająco dużo, by społeczność nie karlała i sama była w stanie dostarczyć sobie wszystkiego, co niezbędne do przetrwania.
Młode zwykle przestawały wrzeszczeć po Słońcu, gdy Luna ukazywała swe oblicze, bo zmęczone zasypiały na swoich nowiutkich leżach, pośród innych młodych, otoczone troskliwą opieką piastunów. Gdy Słońce zmywało sen z powiek, młode zwykle znów zaczynały wylewać potoki łez, ujrzawszy, gdzie są, ale to już trwało krótko. Głód dawał o sobie znać. Aby coś zjeść, trzeba było opuścić leże i zasiąść z innymi młodymi, a na to opiekunowie nie pozwalali, gdy któreś młode kaprysiło w jakikolwiek sposób. One jeszcze niewiele rozumiały, tłumaczenie nie przynosiło żadnych skutków, więc uczono je zawartością brzuchów. Szybko pojmowały, że jeśli dostosują się do reszty, w brzuszkach będzie cicho; jeśli nie, burczenie i uciski, co bardzo dotkliwie odczuwały, nie opuszczą ich aż do następnego posiłku.
Po kilku Lunach wszystko już funkcjonowało bez przeszkód. Aż do momentu, gdy w grupie zjawiło się następne młode… Orre westchnęła, dochodząc w swoich rozmysłach do tego miejsca. Po co jej to? Powinna o sobie pomyśleć, wykurować się szybko, wrócić do zajęć, bo taki nadmiar bezczynności nigdy do niczego dobrego nie prowadził. Przemyśliwanie, czy coś w hodowaniu młodych jest dobre bądź złe, gdy jej młode odmówiło swego udziału w życiu społeczności, sprowadzi się wyłącznie do ponurości istnienia. Trzeba zacząć wstawać, boli czy nie, zbyt długie leżenie nigdy nic dobrego nikomu nie przyniosło. Opuściła więc stopy na polepę, lecz zauważyła to Grydia, opatrująca Gerosza, który nie tylko wciąż jeszcze żył, ale zaczynał mieć przebłyski świadomości i zupełnie już ciało mu ostygło.
— Nie wstawaj! — Rzuciła w stronę Orre rozkazującym tonem, który sprawił, że młodzianka natychmiast znów ułożyła nogi na leżu.
— Dlaczego? Ile czasu po rodach trzeba męczyć się w bezczynności?
— Po zwykłych rodach niewiele, ale dużo krwi straciła, będzie się przewracać, jak już wstanie. Jeszcze kilka Lun musi poleżeć, jeśli chce naprawdę wrócić do swoich obowiązków.
— Kilka Lun? To znaczy ile? Dzisiejszą i następną?
— I następną. I jeszcze następną. Tyle, ile ma palców u ręki.