Rozdział I,,Szum za oknem”
Śniło mi się, że stoję na moście.
Pod spodem płynęła Odra, ale woda była ciemniejsza niż zwykle, jakby ktoś rozpuścił w niej atrament. Powietrze drżało od ciszy, a po drugiej stronie mostu stała sylwetka — nieruchoma, bez twarzy, ale dziwnie znajoma. Chciałem podejść, zapytać kim jest, lecz nogi nie słuchały. Gdy wreszcie zrobiłem krok, ziemia zadrżała, a most rozpadł się w pył.
Obudził mnie dźwięk kropel uderzających o parapet.
Za oknem było jeszcze szaro, deszcz bębnił rytmicznie po dachach kamienic. Przez chwilę leżałem w bezruchu, próbując złożyć w całość obraz ze snu, ale wszystko znikało, jakby ktoś powoli wymazywał wspomnienie z mojej głowy.
Telefon zawibrował na biurku — zegarek pokazywał 6:47.
Znowu za mało snu. Przetarłem oczy i usiadłem, czując znajome zmęczenie, które nie chciało odejść od kilku dni.
W całym mieszkaniu pachniało kawą — mama musiała już pewnie wstać. Gdzieś w tle grało radio, cicho, ledwie słyszalne, z głosem pogodynki zapowiadającej kolejny deszczowy dzień w Opolu.
Wstałem powoli, przeciągając się i spojrzałem w lustro nad szafą. Włosy w nieładzie, cienie pod oczami, spojrzenie trochę zbyt poważne jak na siedemnastolatka. „Może po prostu za dużo myślę” — mruknąłem sam do siebie, sięgając po koszulkę z siłowni leżącą na krześle. Zawsze mówiłem, że trening pomaga oczyścić głowę, ale ostatnio nawet to przestawało działać.
Za oknem ktoś przechodził z parasolem — starsza kobieta w zielonym płaszczu, którą widywałem prawie codziennie. Zawsze o tej samej porze, zawsze w tę samą stronę. Nie wiem czemu, ale dzisiaj, patrząc na nią, miałem wrażenie, że coś w tym obrazie jest nie tak. Jakby… cień poruszył się niezależnie od niej.
Zamrugałem… a cień zniknął.
Gdy zrozumiałem, że po prostu mi się przewidziało, zszedłem po cichu do kuchni. Mama siedziała przy stole z kubkiem kawy i gazetą, jak co rano.
— Wstałeś wcześniej — zauważyła, nie odrywając wzroku od nagłówka. — Nie śpisz dobrze ostatnio?
— Jakoś nie mogłem zasnąć — odpowiedziałem wymijająco. Nie chciałem wspominać o tym śnie. Wydawał się zbyt… rzeczywisty.
— Zjedz coś — dodała, przesuwając w moją stronę talerz z tostami. — I nie wychodź bez kurtki i parasola, znowu leje.
Skinąłem głową, ale już po chwili byłem w przedpokoju.
Lubiłem te wczesne godziny — ulice jeszcze puste, autobusy ledwie ruszające z pętli, a w powietrzu zapach mokrego betonu i asfaltu. Szedłem szybkim krokiem w stronę siłowni przy szkole, mijając znane kamienice i graffiti, które ktoś ostatnio przemalował. W słuchawkach cicho grało Nothing But Thieves, a rytm kroków zlewał się z muzyką.
W siłowni było prawie pusto. Dwóch starszych mężczyzn przy sztandze, jedna dziewczyna na bieżni i chłopak z klasy, obok którego znałem tylko z widzenia.
Przebrałem się i zacząłem rozgrzewkę.
Ruchy ciała były automatyczne, znajome, powtarzane setki razy — jakby tylko one trzymały mnie w równowadze.
Ale dziś było jakoś inaczej.
Kiedy podniosłem wzrok do lustra naprzeciwko, przez ułamek sekundy zobaczyłem odbicie…. nie swoje.
Stał tam ktoś za mną. Mój cień, a może tylko gra światła — nie wiem. Sylwetka wyglądała jak ja, ale oczy… błyszczały inaczej.
Mrugnąłem. Pusta sala.
Westchnąłem i oparłem się o drążek.
„Przemęczenie” — pomyślałem. Za dużo nauki, za mało snu, za dużo wszystkiego.
Po prysznicu poczułem się trochę lepiej. Na zewnątrz deszcz zelżał, a niebo przybrało ten typowy, jesienny kolor — coś między stalą a granatem. W drodze do szkoły kupiłem kawę w papierowym kubku, mimo że nie cierpiałem jej gorzkiego smaku. Miała jednak w sobie coś, co pozwalało przetrwać szkolne poranki.
Szkoła zaczynała się o dziewiątej.
Mijając bramę, słyszałem już gwar rozmów i trzask otwieranych szafek. To było jedno z tych miejsc, które pachniało kredą, deszczem i zmęczeniem. Klasyczne liceum — stare mury, skrzypiące podłogi i echo kroków na korytarzu.
Zawsze zastanawiało mnie, jak to możliwe, że tylu ludzi codziennie przechodzi tym samym korytarzem, a każdy ma w głowie zupełnie inny świat.
W szatni przywitał mnie Bartek, mój najbliższy kolega od pierwszej klasy.
— Siema, byku! — uderzył mnie lekko w ramię. — Znowu wcześniej na siłce?
— Tak. Nie mogłem spać.
— To przez klasówkę z matmy? — zaśmiał się. — Stary, ja w ogóle nie wiem, co tam będzie.
Uśmiechnąłem się lekko. Lubiłem Bartka za to, że zawsze potrafił rozładować napięcie. Ale nawet jego żarty nie potrafiły zepchnąć tego dziwnego uczucia, które ciągnęło się za mną od wczesnego rana.
Wszedłem do klasy i usiadłem przy oknie. Deszcz znowu się nasilił, a krople spływały po szybie jak małe, przezroczyste ścieżki.
Znowu miałem to wrażenie…, że coś mnie obserwuje.
Tylko tym razem wiedziałem, że to nie był sen, a prawdziwe życie.
Zajęcia zaczynały się od matematyki.
Zegar nad tablicą wskazywał 9:03, gdy nauczycielka weszła do sali i bez słowa zaczęła sprawdzać obecność. Bartek coś bazgrał w zeszycie, a reszta klasy powoli milkła.
Nie mogłem się skupić. Cyfry na tablicy rozjeżdżały się przed oczami, a głos nauczycielki brzmiał jak przez mgłę.
Patrzyłem przez okno.
Deszcz już nie padał, ale niebo nadal było ciężkie, przytłaczające. W pewnym momencie zobaczyłem, że w kropli na szybie odbija się coś… jakby twarz.
Nie moja, nie nikogo z klasy — obca. Cień spojrzenia.
Zamrugałem. Kropla spłynęła, a obraz zniknął.
Zrobiło mi się zimno, i dziwnie się poczułem.
— Jakub? — głos nauczycielki wyrwał mnie z zamyślenia. — Możesz rozwiązać to zadanie?
— Tak, jasne — odpowiedziałem, wstając niepewnie.
Kreda zgrzytnęła o tablicę, a ja napisałem kilka cyfr. Ale ręka mi drżała. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Widziałem, jak linie, które rysowałem, przez chwilę układają się w coś, co nie powinno mieć sensu — w symbol, którego nie znałem, a który wydawał się… znajomy.
Kiedy spojrzałem ponownie, to była tylko zwykła liczba.
— Dobrze — powiedziała nauczycielka, nie zwracając uwagi na moje zawahanie. — Usiądź.
Wróciłem na miejsce. Bartek spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
— Stary, wyglądasz, jakbyś widział ducha.
— Może właśnie tak — odpowiedziałem półżartem, ale mój głos zabrzmiał dziwnie poważnie.
Przerwy mijały jak w zwolnionym tempie.
Ludzie rozmawiali o TikToku, klasówkach i weekendzie, a ja miałem wrażenie, że stoję obok, w innej warstwie rzeczywistości. Kiedy ktoś mnie wołał, dźwięk docierał z opóźnieniem.
Czasem tak mam — jakby świat był lekko przesunięty, a ja musiałem gonić jego echo. Ale dziś to było inne, głębsze.
Na długiej przerwie wyszedłem na korytarz.
Szkoła pachniała mokrym papierem i środkami czystości.
W tłumie uczniów, między śmiechem i rozmowami, zauważyłem ją.
Dziewczynę, której wcześniej nigdy nie widziałem.
Stała przy oknie, patrząc gdzieś w dal.
Ciemne włosy, dłonie schowane w kieszeniach bluzy, spojrzenie — jakby patrzyła nie na ulicę, ale przez nią. Na moment nasze oczy się spotkały.
I wtedy… przez sekundę miałem pewność, że już ją widziałem. W tym śnie. Na tym moście, który się rozpadł.
Zrobiło mi się duszno.
Próbowałem oderwać wzrok, ale nie mogłem. Wokół zrobiło się cicho. Dźwięki szkoły zniknęły, jakby ktoś wyłączył świat.
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła. Nie wiem, czy naprawdę, czy tylko mi się wydawało.
Potem mrugnąłem — i wszystko wróciło.
Znowu gwar, śmiech, dzwonek. Ale jej już nie było.
Reszta dnia minęła jak przez mgłę.
Nie mogłem przestać o niej myśleć. O tym śnie, o odbiciu w lustrze, o tym cieniu, który zdawał się podążać za mną krok w krok.
Wiedziałem jedno — coś się zaczęło. Coś, czego nie potrafiłem jeszcze nazwać, ale czułem, że nie jest też przypadkowe.
Dzwonek na koniec ostatniej lekcji zabrzmiał jak wybawienie.
Wszyscy ruszyli w stronę drzwi, rozmawiając głośno, planując popołudnie. Ja schowałem zeszyt do plecaka i przez chwilę po prostu siedziałem, wpatrując się w pustą ławkę przed sobą.
W głowie miałem chaos — obraz tej dziewczyny, mokry most ze snu, błysk w lustrze na siłowni. To wszystko nie mogło być przypadkiem. Ale jak to wytłumaczyć?
Bartek trącił mnie w ramię.
— Halo, ziemia do Jakuba. Idziesz?
— Tak tak, zaraz — mruknąłem. — Muszę coś jeszcze sprawdzić.
— No dobra, byle nie zostań tu do nocy — zaśmiał się i wybiegł z klasy.
Kiedy korytarz opustoszał, wyszedłem powoli. Na chwilę zatrzymałem się przy tym samym oknie, gdzie wcześniej widziałem dziewczynę. Za szybą tylko szare niebo i gałęzie drzew chylące się pod wiatrem.
Ale na parapecie leżało coś.
Mały srebrny pierścień.
Wziąłem go do ręki. Był chłodny, jakby leżał tam od dawna, a jednocześnie… czułem, że jest świeży. Jakby ktoś położył go tu chwilę temu. Wewnątrz miał grawer — drobne, misternie wyryte linie, układające się w kształt, który wydał mi się znajomy.
To był ten sam symbol, który niechcący narysowałem na tablicy.
Serce zaczęło mi bić szybciej.
Schowałem pierścień do kieszeni i wyszedłem na zewnątrz.
Deszcz już ustał, ale ulice były wilgotne, lśniące w świetle popołudniowego słońca. Szkoła cichła za plecami, a ja ruszyłem w stronę domu, próbując wszystko poukładać. Przez chwilę pomyślałem nawet, że może to jakiś żart — może ktoś coś zgubił, a ja dorabiam sobie do tego historię.
Ale wtedy, na skrzyżowaniu przy liceum, znowu ją zobaczyłem.
Stała po drugiej stronie ulicy, obok przystanku.
Tym razem byłem pewien, że to ona — ta sama dziewczyna, te same włosy, ta sama spokojna twarz. Patrzyła na mnie.
Zrobiłem krok, chcąc podejść, ale wtedy przejechał autobus. Zasłonił widok na sekundę, może dwie.
Kiedy odjechał, już jej nie było.
Zatrzymałem się pośrodku chodnika, czując, jak coś ściska mi żołądek. Włożyłem rękę do kieszeni — pierścień wciąż tam był. Czułem, jak pulsuje lekkim ciepłem, zupełnie jakby reagował na coś… albo na kogoś. Gdy wróciłem do domu.
W domu panowała ponura cisza. Mama zostawiła dla mnie kartkę na stole:
„Zostaję dłużej w pracy. Zrób sobie coś do jedzenia. ♥”
Odłożyłem plecak i nalałem sobie wody.
Z kuchni przeszedłem do swojego pokoju i usiadłem na łóżku. W dłoni znów trzymałem pierścień. Światło zachodzącego słońca odbijało się od jego powierzchni, tworząc delikatny błysk, który tańczył po ścianie.
I wtedy to się stało.
Na sekundę miałem wrażenie, że pokój… zadrżał.
Nie jak przy trzęsieniu ziemi — raczej jakby powietrze zgęstniało, a rzeczywistość wzięła głęboki oddech. Błysk odbicia na ścianie poruszył się, ułożył w kształt — ten sam symbol, a potem zniknął.
Przestraszyłem się.
Odłożyłem pierścień na biurko i odsunąłem się, serce waliło jak po maratonie. Ale pomimo strachu… czułem coś jeszcze. Dziwne, ciepłe uczucie w środku. Jakbym wiedział, że to dopiero początek czegoś większego.
Wieczorem, gdy kładłem się spać, na parapecie znów słyszałem krople deszczu.
Zamknąłem oczy.
Znowu widziałem ten most.
Ale tym razem po drugiej stronie nie stała postać bez twarzy.
Stała ta dziewczyna. I trzymała w dłoni taki sam pierścień jak mój.
Rozdział II -,,Echo”
Obudził mnie blask.
Nie słońca, bo za oknem wciąż wisiały ciężkie chmury, tylko coś innego — jakby światło przefiltrowane przez szkło. Przez kilka sekund nie mogłem zrozumieć, skąd pochodzi, dopóki nie spojrzałem na biurko.
Pierścień.
Leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiłem, ale teraz błyszczał, delikatnie pulsując bladoniebieskim światłem, jakby oddychał.
Zerwałem się i podszedłem bliżej. Kiedy dotknąłem metalu, światło natychmiast zgasło, a pierścień znów wyglądał zupełnie zwyczajnie.
Serce biło mi jak szalone.
— Dobra… spokojnie — powiedziałem półgłosem. — Pewnie to tylko światło z ulicy.
Spojrzałem przez okno. Deszcz znowu padał, a na chodniku widać było odbicia neonów. Ale żaden z nich nie był niebieski.
Przeszedłem do łazienki, spojrzałem w lustro.
Cienie pod oczami były głębsze niż zwykle, jakbym spał nie godzinę, a minutę. Woda z kranu była lodowata, ale potrzebowałem tego chłodu. Musiałem się obudzić.
Podczas śniadania mama mówiła coś o pracy, o nowym projekcie, o sąsiadach z góry, ale ja słyszałem tylko połowę. Myślami byłem wczoraj. Na moście. Przy niej. I przy tym świetle.
— Kuba, ty mnie w ogóle słuchasz?
— Tak, tak. Po prostu… źle spałem.
— Może nie siedź tyle po nocach — powiedziała, nalewając sobie kawy. — Śnisz ostatnio dziwne rzeczy?
Zamarłem.
— Dlaczego pytasz?
— Nie wiem. Po prostu wyglądasz, jakbyś wciąż był gdzieś indziej.
Wyszedłem chwilę później.
Powietrze było ciężkie, zimne. Liście na drzewach przy ulicy ozdobione drobnymi kroplami wyglądały, jakby ktoś je lakierował światłem. Ulice Opola miały w sobie coś niepokojąco spokojnego — ten rodzaj ciszy, w której nawet samochody zdają się jechać ciszej.
Kiedy mijałem witrynę sklepu papierniczego, kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w szybie.
Zatrzymałem się.
Wyglądało normalnie.
Ale kiedy się poruszyłem — odbicie nie.
Przez krótką chwilę moja postać w szybie nadal stała nieruchomo, z lekkim opóźnieniem, po czym zrobiła ten sam ruch, który wykonałem ja.
Zamarłem.
Potem mrugnąłem, a wszystko wróciło do normy.
— Co jest ze mną nie tak? — szepnąłem pod nosem.
Wtedy, z głębi kieszeni, dobiegł mnie cichy dźwięk.
Jakby coś dzwoniło.
Gdy po patrzyłem do kieszeni… pierścień-powiedziałem.
Nie był to metaliczny dźwięk, raczej coś w rodzaju… szeptu. Delikatny, ledwo słyszalny, ale zrozumiały na poziomie instynktu. Nie słowa, raczej dźwięk, który miał znaczenie.
Zacisnąłem pięść.
Wiedziałem, że nie mogę już udawać, że to przypadek.
Do szkoły dotarłem wcześniej niż zwykle. Korytarze były jeszcze puste, pachniały świeżością i kurzem starych książek. Usiadłem przy swoim miejscu, otworzyłem zeszyt i bezwiednie zacząłem rysować.
Kiedy się zorientowałem, co powstaje na kartce, zamarłem.
To był ten sam symbol. Idealnie taki sam jak na pierścieniu.
W tej chwili drzwi się otworzyły.
Do klasy weszła dziewczyna.
Ta sama.
Spojrzała na mnie uważnie, jakby wiedziała, że będę tu czekał.
— W końcu cię znalazłam — powiedziała cicho.
Reszta dnia minęła normalnie po lekcjach udałem się na spacer nad odrę by przemyśleć ostatnie wydarzenia.
Następnego dnia, wyszedłem z domu przed siódmą.
Deszcz już prawie ustał, ale powietrze wciąż było ciężkie, pachniało mokrym betonem i jesienią. Droga na siłownię zajmowała mi jakieś piętnaście minut — przez most Groszowy, potem skrótem koło parku. Lubiłem ten moment dnia, zanim miasto się obudzi na dobre.
Tylko autobusy i pojedyncze samochody szumiały w oddali, a w witrynach piekarni zaczynały palić się pierwsze światła.
Na siłowni było pusto. Recepcjonistka skinęła głową, nawet nie pytając o kartę — byłem tu regularnie. Muzyka w głośnikach dudniła cicho, ale nie przeszkadzała. Po kilku minutach byłem już na bieżni, słuchawki w uszach, myśli powoli się uspokajały.
Zawsze mówiłem sobie, że trening to najprostszy sposób, by poczuć, że coś ode mnie zależy. W świecie, w którym większość rzeczy wymyka się spod kontroli, te kilka serii i oddechów pod ciężarem dawały złudne, ale potrzebne poczucie sensu.
Tego ranka jednak coś było inaczej.
Na ekranie bieżni migały cyferki — dystans, tempo, tętno — ale przez chwilę wydawało mi się, że obok nich pojawił się cień litery. Jakby ktoś na sekundę dopisał tam moje imię.
Zamrugałem. Nic.
Zwykła zmęczona wyobraźnia, pomyślałem.
Po treningu wróciłem do mieszkania tylko na chwilę — prysznic, kawa, plecak.
Mama zdążyła już wyjść do pracy, zostawiając na stole karteczkę:
„Zjedz coś przed szkołą, Kubuś. ♥”
Uśmiechnąłem się półgębkiem. Od dawna prosiłem, żeby przestała pisać „Kubuś”, ale może w głębi duszy lubiłem to bardziej, niż chciałem przyznać.
Założyłem kurtkę, wziąłem parasol i wyszedłem. Na przystanku czekało już kilka osób, głównie uczniowie z plecakami, niektórzy zaspani, inni zapatrzeni w telefony. Autobus przyjechał jak zwykle o 8:24. Usiadłem przy oknie.
Miasto przesuwało się za szybą — wilgotne, spokojne, trochę zamglone.
Wszystko wyglądało znajomo, ale miałem dziwne wrażenie, że coś się przesunęło. Jakby Opole, które znałem, było cieniem samego siebie.
Do szkoły wszedłem punkt dziewiąta.
Korytarz pachniał kredą i mokrymi kurtkami. Na ścianie wisiał zegar, który jak zawsze spieszył się o kilka minut. Przy szafkach zobaczyłem Olę z mojej klasy — uśmiechnęła się lekko, machnęła ręką.
— Cześć, Kuba. Wyglądasz, jakbyś spał godzinę.
— A to nowość? — uśmiechnąłem się krzywo. — Śniło mi się coś dziwnego.
— Dziwnego jak co?
Zawahałem się.
— Jakby… ktoś mnie wołał. Ale nie głosem. Raczej myślą.
Ola spojrzała na mnie, unosząc brew, jakby nie wiedziała, czy się śmiać, czy martwić.
— Może po prostu powinieneś się wyspać — powiedziała w końcu. — Albo mniej ćwiczyć.
Uśmiechnąłem się, ale w środku coś mnie ukłuło. Bo wiedziałem, że to nie był zwykły sen.
Lekcje mijały powoli.
Za oknem dalej siąpił deszcz, a szyby parowały od ciepła. W sali od polskiego czuć było zapach mokrych kurtek i kawy z termosu nauczycielki. Temat: „Motyw snu w literaturze romantyzmu.”
Nie wiem, czy to przypadek, ale gdy tylko usłyszałem słowo „sen”, coś we mnie drgnęło.
Pani Kowalczyk mówiła o śnie jako przejściu między światem realnym a duchowym. O tym, że w literaturze to często sposób, by bohater mógł zobaczyć prawdę, której nie potrafi dostrzec na jawie.
Zapisałem coś w zeszycie, ale ręka mi drżała.
W głowie znów pojawił się obraz mostu. Ta sama cisza, ta sama sylwetka po drugiej stronie. Tym razem jednak wydawało mi się, że wiem, kto to był — ktoś bardzo podobny do mnie.
— Jakub? — głos nauczycielki wyrwał mnie z zamyślenia. — Wszystko w porządku?
— Tak, przepraszam. — schowałem długopis. — Zamyśliłem się.
Kilka osób się zaśmiało. Ola spojrzała na mnie krótko, jakby chciała się upewnić, że naprawdę nic mi nie jest.
Kiedy dzwonek oznajmił koniec lekcji, zostałem chwilę w klasie. Czekałem, aż wszyscy wyjdą. Potrzebowałem ciszy.
Przy oknie, w mokrym świetle, zauważyłem coś dziwnego. Na tafli szyby odbijałem się ja — ale nie do końca.
Mój cień był jakby o sekundę spóźniony.
Kiedy poruszyłem ręką, odbicie zrobiło to samo… z opóźnieniem.
Zamarłem.
Podszedłem bliżej, czując, jak serce zaczyna bić szybciej. Spojrzałem prosto w odbicie — i przez ułamek sekundy zobaczyłem, jak ono się uśmiecha.
Ja nie.
Tylko ono.
Zrobiło mi się zimno. Odskoczyłem, mrugnąłem.
Odbicie znów było normalne.
— Co jest ze mną nie tak… — wyszeptałem pod nosem.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
— Jakub, idziesz? — to był Bartek z klasy, zawsze roześmiany, i zbyt głośny.
— Tak… już.
Wziąłem plecak i odwróciłem się jeszcze raz.
Szyba była czysta, spokojna. Tylko krople deszczu powoli spływały po jej powierzchni — zostawiając po sobie ślady, które wyglądały jak litery.
Litery układały się w jedno słowo.
„Wróć.”
Zamrugałem. Krople spłynęły niżej, tworząc tylko mokre smugi.
Nie byłem już pewien, czy chcę wiedzieć, dokąd.
Rozdział III,,Dźwięk, którego nie było”
Minęło kilka dni.
Deszcz w końcu przestał padać, a powietrze stało się cięższe, jakby miasto na chwilę wstrzymało oddech. Ludzie znowu chodzili szybciej, tramwaje dzwoniły głośniej, a ja próbowałem wmówić sobie, że tamten poranek w szkole był tylko efektem przemęczenia.
To działało. Przynajmniej do wczoraj.