Don Pedro Calderon de la Barca urodził się 17 stycznia 1600 w Madrycie, oddał się zawodowi wojskowemu, lat 50 licząc został księdzem i umarł 25 maja 1681. Idea religijna jest głównym motywem jego dramatów, co najwidoczniejsze w jego Aulos sacramentales (sztuki na Boże Ciało), których napisał 80. Dramatów i tragedii historycznych i romantycznych, sztuk „intrygowych” i komedii bohaterskich napisał 120; najsławniejsze z nich, Książę niezłomny i Życie snem. Napisał także 200 loas (prologów) i 100 entremeses (międzyaktówek), i poezje. Calderon i Lope de Vega są największymi poetami dramatycznymi Hiszpanii. Księcia niezłomnego spolszczył Juliusz Słowacki (Biblioteka Powszechna Nr 274), Życie snem Józef Szujski (wyszło we Lwowie po raz pierwszy 1883 r.).
Redakcya „Biblioteki Powszechnej”.
OSOBY:
BAZYLI (król polski),
ZYGMUNT (królewicz),
ASTOLF (książę moskiewski),
KLOTALD (namiestnik),
ESTRELLA (infantka),
ROZAURA,
KLARYN (błazen),
PANIE DWORU,
GWARDIA,
ŻOŁNIERZE,
MUZYKANCI I INNA DRUŻYNA.
DZIEŃ PIERWSZY
Dzika, leśna i skalista okolica. W głębi stara wieża. Rozaura w przebraniu męskim schodzi ze skalistego wzgórza.
Rozaura
Gdzie mnie wiedziesz, szybkonogi,
Wiatry z drogi, góry z drogi
Rwący w pędzie hipogryfie?
Gdzie na nagie gnasz mnie skały,
Błysku ty, bez światła biały
Bez lotnego ptaku pierza,
Bezpłetwiasty mórz powtorze?
Stań! Dzikiego tutaj zwierza
Świetne w blaskach słońca łoże…
Stań! Sił więcej mi nie służy:
Ślepa już i zrozpaczona
Kładę ręce i ramiona
Na szmaragdzie tej pustyni!
Krwawy znaczę ślad stopami
W niegościnnej polskiej ziemi:
Bo któż oczy litośnemi
Nieszczęśliwych zwykł przyjmować?
Klaryn
Krzywdę mi jegomość czyni:
Skoro trudnim się skargami
I mnie proszęż porachować.
Wszak oboje z domu ciszy
Rżniemy w świat na awantury,
Rozbijamy łeb skałami,
Koziołkujem się oboje
Z każdej parii, z każdej góry:
Czemuż, gdzie boleści twoje,
O Klarynie nikt nie słyszy?
Rozaura
Nie mieściłem cię w mym słowie,
Chcąc zostawić twej wymowie
Skargę na własny rachunek:
Wszakże wedle mędrców zdania
Warto ponosić frasunek,
By mieć prawo narzekania.
Klaryn
Taki mędrzec, bez wątpienia,
Był nieboże — pijaczyna!
Dałbym mu dla otrzeźwienia
W bok kułaków z pół tuzina!
Niechby radził, co w tej porze
Na pustkowiu, zabłąkani
Czynić mamy w tej otchłani,
Kiedy dzienne gasną zorze.
Rozaura
Smutne, dziwne nasze losy!
Lecz jeśli mnie wzrok nie mami,
Jeśli fantazja nie łudzi,
Widzę tam — chociaż niebiosy
Słabymi tchną już światłami,
Widzę tam — mieszkanie ludzi.
Klaryn
I ja, jeślim nie oślepiał.
Rozaura
Dzikiej mieszkanie budowy:
Zda się, że z olbrzymów głowy,
Które tam sterczą nad nami,
Głaz się po głazie odczepiał
I w dziką złożył strukturę.
Klaryn
Zbadajmyż tedy tę dziurę,
Zamiast się zbytnio dziwować,
Może się znajdzie szczęśliwie,
Kto nas zechce przenocować.
Rozaura
Brama ta, paszczęka raczej,
Ciemnością nocy straszliwie
Zionie ku nam.
Słychać szczęk kajdan.
Klaryn
A to co znaczy?
Rozaura
Strwożona, struchlała stoję.
Klaryn
Otóż i słychać kajdany.
Galernik jakiś spętany
Siedzi tam… Boję się, boję.
Zygmunt
Z wieży.
Biedny ja! O! Nieszczęśliwy!
Rozaura
Boże! Jakiż głos straszliwy!
Klaryn
Do pięt przechodzą mnie dreszcze.
Rozaura
Klarynie!
Klaryn
Pani!
Rozaura
Czas jeszcze!
Uciekniem.
Klaryn
Szczęśliwej drogi!
Nie ruszę nogą od trwogi.
Rozaura
Światło tam błędne migoce:
Gwiazda wilgocią wybladła
Drżąca, niepewna, upadła,
Aby tej otchłani noce
Srożej uczynić czarnymi.
Przecież przy błędnym jej drżeniu
Widać człowieka w pomroce.
O! Trupa raczej na ziemi
Widać w okropnym więzieniu.
Ciężkie okowy go gniotą,
Skóry mu zwierząt odzieniem.
Stańmy, poczekajmy oto,
Niech się wywnętrzy z cierpieniem,
Które przyciska go srożej
Od nocy, od kajdan obroży.
Zygmunt
Nędznym ja! O! Nieszczęśliwy!
Nieba! Mówcie, wzywam was,
Mówcie, jaka moja wina,
Skąd los na mnie tak straszliwy,
Na ludzkiego spada syna?
Wiem ja, wiem, że w każdy czas
Najsmutniejszą dolą człeka
To, że rodzi się na ziemi;
Ale między śmiertelnemi
Poza winą narodzenia
Czemu sroższy los dopieka
Mnie nad inne ziem stworzenia?
Wszystko, wszystko na tym świecie
Swych urodzin nosi grzechy:
Lecz wszystkiemu — w życia wątek
Szczęścia wplecion bodaj szczątek,
Tylko moje, moje plecie
Się bez światła i pociechy!…
Ptak się rodzi, kwiat pierzaty,
Bukiet skrzydły unoszony,
Ponad pola, ponad światy
Rwie go lot w dalekie strony;
Z gniazda szczęśliwy on ruszy
Bujać w niebiosów światłości,
A ja, co więcej mam duszy,
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się zwierzę wśród nory,
A oto, ledwie natury
Ręka w cudowne mu wzory
Szerść jędrnej ułoży skóry:
Rwie się w krwiożerczej dzikości
Niszczyć, co słabsze i mniejsze:
Ja czucia mam szlachetniejsze,
Czemuż to mniej mam wolności?
Ryba się rodzi, fal dziecię,
Podwodnych głębin stworzenie,
A oto, ledwie przestrzenie
Wiosłami płetew poczuje,
W oceanu buja świecie,
Piersią nieskończoność pruje.
Taka szczęśliwa w światłości
Morza, choć zimna i głucha:
Lecz ja, co więcej mam ducha,
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się strumień, wąż śliski,
Z srebrnego źródeł szemrania,
Lecz oto porwał w uściski
Kwieciste brzegi, przegania
Pędem doliny ukrycia
W równiny dążąc jasności:
A ja, co więcej mam życia,
Czemuż to mniej mam wolności?
O! Pierś moja od gniewu się wzdyma,
Serce moje wybucha wulkanem;
Jakie prawo mnie, człowieka, trzyma,
Że nie dane mi, co wszystkim dane,
Kto bezprawnie mi, okrutnie bierze,
Co ma strumień, ryba, ptak, co zwierzę?
Rozaura
Litość mną wstrząsa i trwoga.
Zygmunt
Kto słucha mojej boleści?
Klotaldo?
Klaryn
Powiedz, na Boga,
Że Klotald.
Rozaura
O, pełen cześci Słucha twej pieśni rzewliwej Nieszczęsnego nieszczęśliwy.
Zygmunt
Ha! Nie chcę, aby kto wiedział
Com narzekał, com powiedział!
W kościste moje ramiona
Porwę zuchwalca! Niech kona!
Klaryn
Jak pień głuchym, panie drogi!
Rozaura
Chyląc się do twojej nogi
Wiem, pozyskam serce człeka.
Zygmunt
Głos twój w mą duszę przecieka,
Dziwnymi serca dreszczami
Drżę pod twoimi oczami.
Kto jesteś? Skąd twoja siła
Nad tym, któremu kolebą
Czarna ta była mogiła,
Któremu za świat i niebo
Starczy to dzikie pustkowie,
Trupowi, co żyć zmuszony,
Żywemu, co życia zbawiony.
O potępionej mej głowie
Jeden wie człowiek, jedyny,
Strzegąc mnie — ludzkiej zwierzyny,
Zwierzęcego strzegąc człeka,
Ucząc na zwierząt drapieży,
Jak światem władać należy,
Gwiazdy przemierzając ze mną
Na tych nielicznych, co nocą
Świecą nad przepaść tę ciemną.
Powiedz, skąd idziesz i po co
Ty, coś oplątał mnie czarem,
Coś oczu spalił pożarem,
Głosu coś przeszył urokiem,
Że gonię pijanym okiem
Za tobą i widzieć cię płonę,
Tym większym płonę pragnieniem,
Im dłużej mam oczy zwrócone
Na ciebie. Więc choćby zniszczeniem
Było mi patrzeć ku tobie,
Patrzyłbym, aby nie skonać
W nieoglądania żałobie.
Umieram, czuję, umieram,
Kiedy na ciebie spozieram,
Z pragnienia, by ciebie oglądać:
Oglądam i tylko żądać
Umiem, bym patrzył na wieki.
Gdybym nie patrzył, z dalekiej
Piersi, od duszy gdzieś głębi
Gniew straszny buchnie, zakłębi
Na samą nieoglądania
Myśl, choćby śmiercią być miało,
Że cię oglądam. Wszak dało
Mi twe spojrzenie, com nigdy
Nie znał od dni mych zarania:
Dało mi szczęście bez granic,
Co całe człeka pochłania,
Więc nie zamienię go za nic,
Potężnym obronię ramieniem.
Rozaura
Pełnym dziwu na te słowa,
Że zamiera w piersiach mowa.
Czyliż nazwę pocieszeniem,
Co mi w tobie niebo zsyła,
Że mnie zetknęło z cierpieniem,
Którego straszliwa siła
Moje zmartwienia przerasta?
Mówi o mędrcu podanie,
Że nędzny żywił się jeno
Śródleśnych roślin korzeniem:
«Jakąż to żyję ja ceną!»
Zawołał. Na to wołanie
Dziwny mu widok ślą losy:
Widzi, jak z siwymi włosy
Inny, już śmierci pół bliski
Zbiera rzucone ogryzki.
Tak ja wołałem do nieba:
Nie ma, jak moja potrzeba,
Nie ma, jak moja zgryzota!
Aż dusza moja poznała
Ciebie, któremu by może
Dola ma — ulgą się zdała!
Więc jeśliś zrządził tak, Boże,
By jedna ludzka istota
Krzepiła się drugiej boleścią,
Otuchy może ci wieścią
O moich dodam cierpieniach.
Jestem…
Klotald
Wchodzi.
Stróże w wieży cieniach,
Co z tchórzostwa lub swawoli
Puściliście tu dwóch ludzi…
Rozaura
Nowe się nieszczęście budzi.
Zygmunt
Ha! Nadzorca mej niewoli,
Co mu strasznym padłem łupem.
Klotald
Brać ich żywcem albo trupem!
Żołnierze
Zdrada! Zdrada!
Klaryn
Gdy szczęśliwą
Gratką wybór wam przyznany,
Pułkowniki, kapitany,
Bierzcie nas, lecz bierzcie żywo.
Klotald
Starannie przykryjcie twarze,
Niech wzrok ciekawych nie pada.
Klaryn
Nawet jakaś maskarada.
Klotald
O niebaczni, co przez straże
Aż tutaj dotrzeć ważyli
Wbrew woli króla. W tej chwili
Broń odpinajcie od boku,
Lub ten pistolet, wąż z stali,
Wnętrze swe na was wyrzuci,
Z gęstego dymów obłoku
Piorunem obu obali.
Zygmunt
Stój, okrutniku! Ni kroku,
Bo więzy, którymim skowan,
Głowę o skały krawędzie
Strzaskam, wyszarpię zębami
Żywot, co tutaj pochowan,
Gdy włos im z głowy upadnie.
Klotald
Skoro wiesz, co na cię kładnie
Więzy, coć życie zabrało,
Co turmy przyczyną się stało,
Po co tych gniewów? Daremne.
W czeluści rzucić go ciemne.
Zygmunt
Szamocąc się z żołnierzami.
Zaprawdę, wiedziałeś Boże,
Czemuż mi wdział tę obrożę,
Wiedziałeś! Byłbym tytanem,
Który by niebo szturmował,
Górę tę pchniętą kolanem
Na drugiej bym umocował,
Aż bym te słońca kryształy
Dosiągł, potrzaskał w kawały!
Klotald
Tać też twych więzów przyczyna.
Zygmunta wyprowadzają.
Rozaura
Panie! Duma krew ci ścina,
Ja pragnę prosić z pokorą
O życie, które mi biorą.
Surowość zbytnią by była
Gdyby nie tylko jej duma,
Lecz pokora nie skruszyła.
Klaryn
Jeśli zaś obie nie skruszą,
Choć ich postacie w teatrze
Mnogiego wzruszały kuma,
Niechże zły zamiar wasz zatrze
Moja przynajmniej natura
W środku między dumną duszą
A pokorną, ot mikstura
Dumy na pół, pół pokory,
Choro-zdrowy, zdrowo-chory,
Brzydko-piękny, piękno-brzydki
Na usługi wasze wszytki!
Klotald
Broń im zabrać, twarz zasłonić,
Niech nie wiedzą, gdzie ich droga.
Rozaura
Oto szpada! Tobie bronić
Jej nie mogę. Masz znać władzę,
Ciurom braknie na odwadze,
By tak zacną broń zabrali.
Klaryn
Mnie to jedno, kto zabierze,
Byle więcej nie żądali.
Rozaura
Jeśli zginąć mam, w ofierze
Szpadę ci tę niosę moją.
Nie znam dobrze tych tajemnic,
Co poza jej ostrzem stoją,
Lecz wiem jedno, żem do ciemnic
Tych, do Polski tej podwoi
Szedł w tej szpadzie zadufany,
By się hańby pomścić mojej.
Klotald
Na stronie.
Co ja widzę? Co poznaję?
Jaki kłopot niesłychany,
Jaki srom mnie nagle chwyta?
Kto ci dał szpadę?
Rozaura
Kobieta.
Klotald
Jak się zowie?
Rozaura
Milczeć muszę.
Klotald
Lecz cóż wiesz o tajemnicy,
Która wiąże się z tą szpadą?
Rozaura
Tyle chętnie osłon ruszę:
Dając ostrze tej szablicy
Tą mnie opatrzono radą:
Jedź do Polski, w możnych oczy
Staraj świecić się tą bronią;
Będzie taki, co gdy zoczy
Dobrze znany dar przed laty,
Dumną cię wspomoże dłonią:
Pan to wielki i bogaty,
Lecz nie powiem ci nazwiska
Na przypadek, gdy nie żyje.
Klotald
Na stronie.
Nieba! Jakież dziwowiska!
Prawda czy majaki czyje?
Wszak Wiolanty to jest szpada,
Którą dałem jej przed laty
Zaręczając, że bogaty
Takim ostrzem, gdy zagada
Do mych oczu stali błyskiem,
Z ojca spotka się uściskiem.
Onaż, co życiem być miała,
Ma stać się śmierci przyczyną?
Wszak wyrzekłem już, że zginą!
O, igraszko ty zuchwała
Losu! Nieba dopuszczenie!
On mym synem! O, cierpienie!
Mówi o tym znak niemylny,
Serca popęd mówi silny:
Wszak skrzydlate się wydziera
Jako więzień oknem duszy,
Okiem ojca, co spoziera
Zamroczone łez powłoką
Szukające syna oko.
Co poradzę, co uczynię?
Przed Majestat wieść go ninie,
Tyle co na śmierć wieść znaczy —
Ukryć, schować! O, rozpaczy!
Nie dozwala mi przysięga.
Na dwie strony mnie rozprzęga
Miłość krwi i wierność tronu:
Ha! Nie wahać mi się chwili,
Wiernym być mi aż do zgonu!
Czy nie mówił mimochodem
Że tu przybył powetować
Hańbę, którą go okryli:
Nie! Nie! Hańba z moim rodem
W parze nie śmie postępować!
Krwi się mojej srom nie chwyta…
Ale honor jak kobieta:
Każde go spojrzenie wzruszy,
Każdy wiatru powiew prószy!
Czy kto winien, że go spotka
Ujma? Czy innego środka
Chwytać się w obronie może,
Jak mścić plamę na honorze?
Oj, tej zemsty pragnie krwawej
Krew to moja! Syn to prawy!
W niepewności tych nadmiarze
Trzeba jednę obrać drogę:
Gdy zataić go nie mogę,
Jako syna go pokażę
Panu memu w błogiej wierze,
Że mu życia nie odbierze.
Wtedy też odważnym czynem
Honor zyszczem utracony…
Jeśli nie, toć potępiony
Niech nie wie, że moim synem.
Do Rozaury i Klaryna.
Chodźcie oba smutną drogą.
Lecz jeśli pocieszyć kogo
Może, gdy ma towarzyszy:
To wiedzcie, że i w zaciszy
Duszy mej, gdzie nikt nie zoczy,
Śmierć i życie walkę toczy.
Odchodzi.
Zmiana dekoracji. Przed zamkiem królewskim z jednej strony występuje Astolf z hufcem żołnierzy, z drugiej, od zamku, Estrella w otoczeniu dam dworskich.
Astolf
Na widok tyla piękności,
Na widok tyla promieni
Miesza się z szmerem strumieni
Ptasząt śpiew, miesza w miłości
Bębnów i trąb wojowniczych
Dźwięk — w hołdzie wdzięków dziewiczych.
Spieszy się wszystko i pali,
Aby was chwalić, więc chwali
Wasz klarnet, z metalu ptaszę,
I ptak, klarnet pierzaty.
Królewnę głoszą armaty,
Minerwę wielbią puzany,
Aurorę czczą ptaki wasze,
Florę te drzewa i kwiaty.
Ja zaś wdziękiem pokonany
Minerwy, Flory, Aurory,
Czyż dziwo, że wśród pokory,
Co niewolnikiem mnie czyni,
Składam hołd mej monarchini?
Estrella
Jeśli z czynnośćmi ludzkimi
W zgodzie ma zostawać słowo,
W niezgodzie z pochlebną mową
Hufiec twój lśniący ostrymi
Dzidy. Jać się go nie boję,
Ale zadziwiona stoję,
W myśli łącząc, com słyszała,
Z tym, na co spoglądać muszę.
Nieludzką trzeba mieć duszę,
Zwierzęciu taka przystała,
Co zionąc pochlebstwem zdradnie
Czyha, aż łupu dopadnie.
Astolf
Widzę, że moje zamiary
Niesłuszną wznieciły trwogę,
Lecz te postrachy, te mary
Chcę dziś rozproszyć i mogę.
Król Eustorg, władca tej ziemi,
Gdy wyrokami bożemi
Do wiecznej poszedł dziedziny,
Syna zostawił. Jedyny
Syn ten, dziś odzian w purpury
Włada, Bazylim nazwany.
Ale z żony ukochanej
Miał jeszcze Eustorg dwie córy.
Starsza, w gwiazd dzisiaj koronie,
Ciebie nosiła w swym łonie;
Młodszej — niech żyje najdłużej —
Korona Moskwy dziś służy,
A ja dziedzicem i synem.
Tu ostrym wbija się klinem
Sporna obojga nas sprawa:
Bazyl, któremu nie stawa
Czasu na niewiast pieszczoty,
Bo cały księgom oddany,
Nie ma potomka na złoty
Tron swoich przodków. Szarpanej
W dwie strony jego ojczyźnie
Któż ma panować? Dziewica,
Choć z starszej córki zrodzona,
Czy się ma dostać mężczyźnie
Z młodszej, z matki mej łona?
Wujowi przedstawmy sprawę,
Niech rzuci oko łaskawe,
Niech ją ułoży, zagodzi!
Dlatego z Moskwy przychodzi
Dziś twój sługa uniżony,
Wojnę przynosić — daleki,
Lecz innej wojny spragniony.
Amor niech włada na wieki
W obojej naszej dziedzinie,
Niech serca mego królową
Królewna polska zasłynie.
Estrella
Pięknie dźwięczy wasze słowo,
Lecz chociażbym tron oddała,
Nie wiem, czy by bodaj wdzięczność
Od Waszmości mnie spotkała,
Skoro w chwili, gdy w błękity
Podnosicie w górę dłonie,
Tam na piersiach twarz kobiety
W złotym błyszczy medalionie.
Astolf
Zaraz wszystko wytłumaczę,
Chwila tylko… Ależ… baczę:
Otoczony magnatami
Król nadchodzi.
Wchodzi król Bazyli wśród świty.
Estrella
Nad mędrcami
Mędrcze!
Astolf
Równy Euklidowi.
Estrella
Któryś gwiazdom…
Astolf
Księżycowi
Estrella
Słońcu —
Astolf
Drogi wyrachował.
Estrella
Coś nad niebem…
Astolf
Zapanował
Estrella
Pozwól z pokornym poddaniem,
Astolf
Z szczerym pozwól przywiązaniem,
Estrella
Opleść się jak powój błogi,
Astolf
Pozwól ścisnąć się za nogi.
Bazyli
Uściskajcie mnie, siostrzany:
Miłość wasza mi pociechą,
W sercu wierne budzi echo:
Wy mnie, wam ja wskroś oddany.
Starość gniecie mnie już blada,
Tchu niewiele w piersiach stanie,
Więc gdy mówić mi wypada,
Niech milczenia pobłażanie
Trud mówienia mi nagrodzi!
Wiecie już, książęta młodzi,
Wiecie, pany i lennicy,
Przyjaciele, wojownicy,
Że mi świat na dziwowisko
Uczonego dał nazwisko.
Że Tymanta pędzel złoty,
Że Lisyppa dłuto dzielne,
Plotą wieńce nieśmiertelne
Dla Bazyla wiedzy, cnoty.
Wiecie, że nad wszelką wiedzę
Matematykę ja śledzę,
Że wydarłem ludzkim dziejom,
Czym nas cieszą albo trwożą
(Nieszczęściami lub nadzieją);
Bo z mych tablic, gdy się złożą,
Umiem przyszłość czytać późną,
Siłę czasu przemóc groźną.
Koła te białości śniegu,
Szklanne domy te w szeregu
Słońcem świetlne lub księżycem,
Kryształowe te budowy,
Dyjamentem strojne głowy
W znaków niebios wzięte kluby:
Oto przedmiot badań luby,
Gdzie wzniesionym patrzę licem.
Księgi moje to, złożone
Z brylantowych kart kolei,
Gdzie w sylaby wyzłocone
Pismo biegnie, to nadziei,
To nieszczęścia na przemiany!
A ja w nich tak oczytany,
Że myśl moja w lot sokoła
Najzawilsze pojąć zdoła.
Ale czemuż, o niebiosy,
Gdy mnie uczyniły losy
Komentarzem swych tajemnic,
Przyszłej woli swej regestem,
Czemuż niezbadanych ciemnic
Pierwszy sam ofiarą jestem?
Czemu nożem mi się staje
Trudów mych, wiedzy zasługa,
Czemu praca moja długa
Zamiast życia — śmierć mi daje…?
O cierpliwość proszę jeszcze.
Żona moja — wy nie wiecie,
Męskie mi przyniosła dziecię…
Nigdy, nigdy na złowieszcze
Znaki, odkąd nam świeciło,
Niebo się nie wysiliło
Jak przed jego urodzeniem.
Matkę samą, nim cierpieniem
Światu miała dać człowieka,
W śnie tysiąckroć trapią mary,
Że ten syn, straszydło wieka,
Żmija w człeka przemieniona,
Śmiercią stanie się dla łona,
Co go wyda na tę ziemię.
W dzień urodzin całe brzemię
Strachów biedny świat zamroczy:
Słońce krwawą walkę toczy
Z jasnym księżyca promieniem,
A gdy ziemia swym ramieniem
Przeszkadzała w strasznym boju,
Czarnym karze ją zaćmieniem
Takim, jakie świat zastało,
Kiedy Pana zwisło ciało.
Z głębin ziemi, w niespokoju
Wydzierały się płomienie,
W kurczach ziemia rozhukana
W ruinę słała budowl szczyty
A zaciemnione błękity
Gruz rzucały i kamienie.
Takiego strasznego rana
Zygmunt się zjawia na świecie.
Aby zaś stwierdzić, że zrodzon,
By złem za dobre nagrodzić.
Śmierć z życiem dziwnie się schodzą,
Matka umiera, gdy dziecię
Światłość powitało dzienną.
Uzbrojon w wiedzę promienną
Czym potrzebował dochodzić,
Że syn mój, o losie smutny!