drukowana A5
51.92
Zwierzęta, ludzie, bogowie

Bezpłatny fragment - Zwierzęta, ludzie, bogowie


Objętość:
292 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0673-3

Część pierwsza. Męczeńska włóczęga

I. Przyczyny mojej podróży

Przed nawałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga naSyberię jeszcze w roku 1918. Do października roku 1919 przebywałemna Syberii, gdzie rządy bolszewickie zastąpiły rząd adm. Kołczaka, zgubionego przez wpływy monarchistów i przez nieudolnych ministrów. Pokatastrofie syberyjskiej, gdy Kołczak został stracony w Irkucku, gdy5-ta polska dywizja syberyjska była już w zdradzieckich rękach bolszewików, którzy szybko zalewali cały kraj, bez boju posuwając się nawschód za resztkami zdemoralizowanej armii rządu syberyjskiego, zaczęły się na Syberii prześladowania Polaków. Wystarczyło mieć nazwisko o brzmieniu polskim, żeby być skazanym na śmierć. Musiałem więcmyśleć o dalszej ucieczce.

Na początku roku 1920 los rzucił mnie do Krasnojarska, miastapołożonego u brzegu wielkiej i pięknej rzeki Jenisej, której źródła rodząsię w górach Urianchaju, a ujście ginie w Oceanie Lodowatym.

Z kilku Polakami układaliśmy plan ucieczki do Urianchaju i dalej— do Mongolii, Chin, Europy... lecz wypadki zmieniły nasze zamiary.Znajomi moi zostali aresztowani i umarli na tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i przypadkiem niezastawszy mnie w domu, uczyniła na mnie zasadzkę.

Uprzedzono mnie w porę. Przebrawszy się w ubranie wieśniacze,wyszedłem pieszo za miasto, wynająłem pierwszego lepszego Sybiraka,powracającego na wieś do domu i po kilku godzinach byłem już o 40 kilometrów od Krasnojarska, w małej wsi, otoczonej ze wszystkich strongęstym lasem syberyjskim, czyli, jak go nazywają chłopi miejscowi, „tajgą”. Tu przyjaciele przysłali mi karabin, 300 naboi, siekierę, nóż,kożuch, herbatę, suchary, sól i kociołek. Po kilku dniach ten sam chłopodwiózł mnie w głąb lasu, gdzie stała porzucona przez właściciela chata,na pół spalona, lecz używana jeszcze na nocleg przez miejscowych myśliwych. Od tego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałem wtedy, że może to potrwać tak długo.

Nazajutrz po przybyciu do tajgi wyszedłem na polowanie i o kilkadziesiąt kroków od chaty zabiłem dwa olbrzymie głuszce. Dalej spostrzegłem ślady jeleni i przekonałem się, że braku pożywienia odczuwaćnie będę.

Jednak pobyt mój w tym miejscu został raptownie przerwany.

II.Tajemniczy przyjaciel

Powracając po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzegłem dym wychodzący z komina chaty. Z wielką ostrożnością skradającsię do domu, zauważyłem dwa osiodłane konie, a przy siodłach żołnierskie karabiny. Zorientowałem się od razu, że dwaj nieuzbrojeni ludzienie mogą dla mnie stanowić poważnego niebezpieczeństwa, gdyż posiadałem doskonały Mannlicher. Bez szmeru obszedłem chatę od stronyściany pozbawionej okien i nieoczekiwanie wszedłem do izby. Z ławkiz przerażeniem porwało się dwóch żołnierzy. Byli to bolszewicy, gdyżna barankowych czapkach mieli umocowane czerwone gwiazdy, a napiersiach kożuchów — czerwone, brudne kokardy.

Po powitaniu usiedliśmy. Żołnierze zdążyli już przyrządzić herbatę;popijając ją, wszczęliśmy rozmowę. Żeby odwrócić od siebie ich uwagęi podejrzenie, opowiedziałem, że jestem myśliwym z pewnej dalekiejwioski i że tu mieszkam, gdyż od dawna już wytropiłem kilka gniazdsoboli. Od bolszewików zaś dowiedziałem się, że z miasta posłano dotajgi wielki oddział jazdy, który zatrzymał się stąd o 15 kilometrów, ichzaś wysłano na zwiad, aby sprawdzili, czy włóczą się po lasach jacyśpodejrzani osobnicy.

— Pojmujesz, towarzyszu — rzekł jeden z żołnierzy — że szukamykontrrewolucjonistów i że będziemy ich rozstrzeliwali...

Domyślałem się tego już od dawna i nie potrzebowałem bynajmniej jego wyjaśnień. Myśli moje były skierowane ku temu, aby przekonać nieproszonych gości, że jestem zwykłym myśliwym syberyjskim,nie mającym nic wspólnego z kontrrewolucją. Jednocześnie myślałem okonieczności natychmiastowego przeniesienia się po odjeździe bolszewików w inne, bardziej bezpieczne miejsce.

Zapadał wieczorny zmrok. Twarze moich gości stały się jeszczemniej pociągające. Żołnierze wyjęli z torby butelkę spirytusu i zaczęlipić, zakąszając chlebem i popijając gorącą herbatę. Alkohol szybko działał i bolszewicy, wymachując rękoma i uderzając pięściami w stół, zaczęli głośno rozmawiać, przechwalając się ilością zabitych „burżujów”.Śmiejąc się ohydnie, opowiadali sobie wzajemnie o wesołych dniach wKrasnojarsku, gdy wyłapywali znienawidzonych kozaków i spuszczaliich pod lód Jeniseju. W końcu żołnierze zaczęli się o coś spierać, leczprędko ich to znużyło. Powoli zabierali się do snu.

— Pójdę już konie rozkulbaczyć i przyniosę karabiny — rzekł młodszyi przeciągając się wstał z ławki.

W tej chwili drzwi prowadzące na dwór szeroko się rozwarły; doizby wpadły gęste obłoki mroźnej pary i prąd zimnego powietrza wionąłna nas. Gdy mgła opadła, zobaczyliśmy w izbie wysokiego, barczystegochłopa w kosmatej barankowej czapie i w szerokim kożuchu. W rękutrzymał karabin, a zza pasa wyglądała siekierka, z którą Sybirak-myśliwy nigdy się nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, połyskujące, prawiezwierzęce oczy nieznajomego badawczo zatrzymały się na każdym zobecnych. Po chwili zdjął czapkę, przeżegnał się i cicho zapytał:

— Kto tu gospodarz?

— Ja! — odezwałem się.

— Czy mogę przenocować? — spytał.

— Proszę, miejsca dość — powiedziałem.

— Napijcie się herbaty, jeszcze gorąca.

Nieznajomy tymczasem zaczął powoli zdejmować kożuch, nie przestając obserwować ludzi i przedmioty. Rzucił kożuch w kąt izby, przykrywając nim karabin i pozostał w wytartych skórzanych kurcie ispodniach, wsuniętych w długie wojłokowe buty. Twarz miał zupełniemłodą, drwiącą i śmiałą. Połyskiwały białe zęby i badawcze, przenikliweoczy. Powichrzona, mocno przyprószona siwizną czupryna i głębokiezmarszczki dookoła ust świadczyły o burzliwym życiu.

Nieznajomy, wciąż się rozglądając, usiadł na ławce i z jakąś szczególną pieczołowitością położył obok siebie siekierę.

— Czy to żona twoja — ta siekiera? — pijanym głosem zapytał gojeden z żołnierzy. Chłop powolnie podniósł na pytającego nagle zabłysłeoczy i cichym, jakimś skradającym się głosem odpowiedział:

— Różni ludziska błąkają się teraz po lasach, więc z siekierą bezpieczniej...

Zamilkł i zaczął chciwie pić gorącą herbatę. Jednakże zauważyłem,że kilka razy ostrożnie mi się przyglądał, a oczy jego ustawicznie biegałypo izbie, jak gdyby szukając odpowiedzi na jakieś wątpliwości.

Na pytania żołnierzy nieznajomy odpowiadał oględnie i powolnie,a potem postawił swój kubek, wywróciwszy go dnem do góry na znakzadowolenia, i rzekł:

— Pójdę na chwilę do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbaczę...

— Oj, dziękuję — zawołał młodszy żołnierz, prawie już śpiący. — Niezapomnij tylko przynieść do izby naszych karabinów...

— Dobrze! — odezwał się chłop.

Bolszewicy pokładli się na ławce, zostawiając dla nas tylko podłogęi już nie słyszeli, gdy powrócił nieznajomy, który rzuciwszy terlicę wojłokową na ziemię, położył się natychmiast. Żołnierze i chłop już dawnospali, gdy ja wciąż jeszcze planowałem, co mam dalej czynić. Zasnąłemnad samym rankiem, a gdym się obudził, chłopa już w izbie nie było.Wyszedłem z chaty i zobaczyłem, że kulbaczy dobrego gniadego źrebca.

— Odjeżdżacie? — zapytałem.

— Tak... pojadę razem z tymi... „towarzyszami” — szepnął — przedwieczorem powrócę. Czekajcie na mnie!...

Nie rozpytywałem go o nic, odpowiedziałem milczącym skinieniemgłowy. On zaś tymczasem odwiązał od swego siodła dwa ciężkie wory,rzucił je przy ścianie w spalonej części chaty, uważnie zbadał uzdę i strzemiona, i rzekł z uśmiechem:

— Gotowe! Teraz pójdę obudzić „towarzyszy”.

Po godzinie, napiwszy się herbaty, żołnierze i chłop odjechali.

Pozostałem na dziedzińcu i zająłem się badaniem drzewa. Nagleskądś z daleka dobiegł mnie strzał karabinowy, a po chwili drugi. Zapanowała cisza. Od strony strzałów, wysoko ponad lasem, przeciągnęłostadko spłoszonych cietrzewi. Krzyknęła sójka z wierzchołka ośnieżonej sosny. Długo przysłuchiwałem się, czy nie zbliża się ktoś do megoschroniska, lecz dokoła było zupełnie cicho.

Zmrok szybko zapada w zimie na środkowym Jeniseju. Rozpaliłemw piecu i zacząłem przyrządzać zupę z głuszca, nie przestając wsłuchiwać się w najmniejszy szmer, dolatujący od strony lasu. Wszakżeciągle wyraźnie czułem i rozumiałem, że śmierć jest stale tuż, gdzieśobok mnie i że ostatecznie może zjawić się w postaci człowieka, zwierza, mrozu, nieszczęśliwego wypadku lub choroby. Wiedziałem dobrze,że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą i że całamoja nadzieja polega na opiece boskiej, na sile rąk i nóg, na celnościoka i pomysłowości.

Mimo całej baczności nie spostrzegłem powrotu nieznajomego myśliwca. Tak samo, jak poprzedniego dnia, zjawił się w izbie niespodziewanie. Przez mgłę pary zobaczyłem jego jarzące się i śmiejące się oczyi śmiałą twarz.

Postąpił w stronę ławki i cisnął trzy karabiny.

— Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki sucharów, półcegły herbaty, woreczek cukru, 50 nabojów, dwa kożuchy, dwie parybutów! — ze śmiechem wyliczał Sybirak.

— Doprawdy, bardzo udane miałem dziś polowanie!

Ze zdumieniem patrzyłem na swego gościa.

— Czego się gapicie? — zaśmiał się głucho. — Wyjechaliśmy do lasu nawąską ścieżkę. Tam ich zastrzeliłem. Ani drgnęli! Na co komu się przydali tacy „towarzysze”? Ale pijmy herbatę, a później spać! Jutro musicieprzenieść się na nowe mieszkanie. Ja wam pokażę ustronne i przyjemnemiejsce, a sam pojadę dalej...

III.Tajemnica mojego gościa

Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w drogę, porzucając moje pierwszeschronisko. Na jednego z koni położyliśmy cały nasz dobytek, spakowany do worków przerzuconych przez siodło.

— Musimy zrobić 400--500 wiorst — spokojnie oznajmił mój nowytowarzysz niedoli, który nazywał się wcale nie przemawiającym do sercai rozumu imieniem — Iwan.

— No, to długo będziemy jechać! — zawołałem.

— Nie dłużej niż tydzień, a może i prędzej będziemy na miejscu — odparł Iwan.

Pierwszą noc spędziliśmy w lesie pod gałęziami wysokiego, rozłożystego świerka. Była to dla mnie pierwsza noc bez dachu nad głową. Aileż takich nocy później spędziłem w ciągu mojej nieskończenie długiejwłóczęgi!

Dzień był bardzo mroźny, chyba nie mniej niż 35° R. Pod kopytami koni skrzypiał śnieg. Z cienkim dzwonieniem toczyły się wybijanepodkowami kawałki skrzepłego śniegu. Leniwie zrywały się z drzew cietrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk do krzaków zające.Przed wieczorem podniósł się wiatr, wył i szumiał, naginając wierzchołki drzew. Na dole jednak, w miejscach zakrytych od podmuchówwiatru, było cicho i spokojnie.

Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami. Znaleźliśmy dawno złamaną suchą jodłę, narąbaliśmydrzewa i przyrządziwszy przy ognisku herbatę, pokrzepiliśmy się.

Po kolacji Iwan przywlókł z lasu długie, suche sosnowe kloce, ściosał je z jednej strony i położył jeden na drugi płaską stroną. Wbiwszyklin pomiędzy kloce, włożył w otwór trochę rozżarzonych węgli. Ogieńnatychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż kanału pomiędzy klocami.

— Teraz będziemy mieli ogień aż do świtu! — zawołał Iwan. — Jestto nasza syberyjska „najda”. My, poszukiwacze złota, włócząc się przezzimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy najdach. Wspaniale! Ale samiprzekonacie się!

Szybko narąbał gałęzi świerka i z pomocą trzech drągów zrobił pochyloną pod kątem ścianę, przed którą o kilka kroków paliła się małymogniem, wypalając się wewnątrz, najda. Nad tą ścianą i nad tą najdąrozpościerał się namiot z szerokich gałęzi potężnego świerka. Narzucaliśmy na śnieg gałęzi i nakrywszy się terlicami układaliśmy się do snu. Kumemu wielkiemu zdziwieniu Iwan rozebrał się do koszuli. Zauważyłem,że się spocił i co chwila wycierał czoło i szyję rękawem koszuli.

— Dobrze! Ciepło! — wychwalał Iwan nasze schronisko.

Wkrótce też byłem zmuszony zdjąć ubranie i zasnąłem, nie nakrywając się kożuchem. Chociaż przez gałęzie świerka i ściany świeciłygwiazdy, a przede mną była otwarta przestrzeń, gdzie szalały mróz i wicher — lecz ta przestrzeń była odgrodzona od nas ciepłem, idącym odpalącej się najdy. Dopiero przed świtem, gdy ognisko nasze dopaliło sięprawie do końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów. Przemarzłszy w ciągu dziennego marszu ogrzewałemsię znakomicie około najdy, zrzuciwszy z siebie ciężki kożuch i siedząctylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty z sucharami.

Podczas wspólnej podróży Iwan opowiadał mi o swojej dawnej włóczędze po górach i lasach Zabajkala w poszukiwaniu złota. Opowiadaniawiecznego włóczęgi odznaczały się wielką żywością i porywały obfitościąi barwnością niebezpiecznych przejść i ciężkiej walki z naturą i ludźmi.Iwan był jednym z tych typów „prospektorów”, którzy po całym świeciewykrywali najbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimi włóczęgami. Zauważyłem, że unikał opowiadania o tym, w jakisposób z gór Zabajkalskich dostał się do tajgi jenisejskiej i zrozumiałem od razu, że w tym kryje się jakaś tajemnica mego towarzysza. Nie pytałem go więc o to.

Jednakże tajemnica ta wyłoniła się pewnego dnia zupełnie niespodziewanie w całej swej surowej i strasznej rzeczywistości.

Zbliżaliśmy się już do celu naszej podróży. Cały dzień przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na brzegu wschodniego dopływu Jeniseju rzeki Many. Wszędzie można było zauważyć liczne ścieżki, wydeptaneprzez zające gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigaływ gąszczu, uciekając przed nami. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa,czającego się za kamieniami, a czyhającego na zające.

— Powiem wam coś — rzekł ponurym głosem Iwan. — Tu niedalekowpada do Many mała rzeczka Niegnieć; przy jej ujściu stoi mały domek.Jak myślicie: tam zanocujemy, czy też znowu przy ognisku spędzimynoc?

— Pojedziemy do tego domku! — zawołałem z radością. — Potrzebuję nareszcie umyć się. Przecież czarni jesteśmy od dymu najdy, jakMurzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rzeczą bardzo przyjemną!

Iwan ponuro spojrzał na mnie, lecz zgodził się.

Już mrok zapadał, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujściu małej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many.Domek ten składał się z jednej małej izby o dwóch okienkach i o wielkimpiecu. Obok domku stały spalona szopa i zburzona lodownia. Kloce ideski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie można byłozauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.

Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan napił się spirytusu z flaszki „pożyczonej” od jednego z czerwonych żołnierzy i wkrótce stał się bardzo rozmowny.

Z jarzącymi się oczyma i połyskującymi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwan zaczął opowiadać mi o jakimś wypadku w Zabajkalu, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniem utkwił wzrok w ciemnykąt chaty i szeptem zapytał:

— Co to? Szczur?

— Nic nie widziałem! — odparłem, ze zdziwieniem patrząc na swegotowarzysza.

Zamilkł i ponuro spuścił swą piękną, drapieżną głowę. Ponieważnieraz w zadumie spędziliśmy długie godziny, nie zdziwiłem się wcale, żemilczymy. Lecz Iwan raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptemzaczął mówić:

— Chcę wam opowiedzieć o pewnym wypadku! Miałem w Zabajkalu przyjaciela serdecznego. Był zesłańcem kryminalnym. Nazywał sięGawroński. Dużo z nim razem lasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy na równe części pomiędzysobą. Lecz nagle Gawroński zniknął i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, gdzie znalazł bogate pokładyzłotego piasku. Wzbogacił się i mieszkał w lesie samotnie, mając przysobie tylko żonę. Później dowiedziałem się, że Gawrońskich zabito...

Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z ciężkim westchnieniem ciągnąłdalej: — To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewiernyprzyjaciel z żoną i gdzieś tu, w łożysku tej rzeczki „wymywał” złotoz piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca nie pokazał. Wszyscy chłopiokoliczni wiedzieli, że Gawroński posiada kapitały w banku i że ciąglesprzedaje złoto rządowi. Tu... w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.

Chłop wstał, wyciągnął z płonącego pieca długą żagiew i pochyliwszy się, oświetlił grube, ledwie ociosane deski podłogi.

— Widzicie te plamy na deskach i tu na ścianie? — zapytał drżącymod wzruszenia głosem. — Widzicie? To — krew Gawrońskich...

Umarli, lecz nie wydali swojej tajemnicy. A złoto było w szachciei w lodowni zakopane w wielkich glinianych garnkach. Lecz Gawrońscynic nie powiedzieli, nic, a przecież torturowaliśmy ich, ogniem paliliśmy,palce wykręcaliśmy, oczy wydłubywaliśmy... A oni milcząc umarli.

Cisnął palące się drzewo w czarny otwór pieca, rzucił się na wznakna ławę i zdławionym głosem mruczał:

— To opowiadali mi chłopi z tych okolic... Ale... czas już spać!

Późno w nocy słyszałem ciężkie westchnienia Iwana, cichy szepti niewyraźne słowa. Widocznie wił się na twardej ławie i palił fajkę pofajce.

Siódmego dnia wjechaliśmy do gęstego cedrowego lasu, rosnącegona zboczach górskich.

— Stąd — objaśnił Iwan — do najbliższej siedziby ludzkiej 80 wiorstprzez bagna i gęstą tajgę. Z rzadka tylko zabrnie tu jakiś zbieracz orzechów cedrowych, ale to może się zdarzyć tylko na jesieni. Do tego czasu nie zobaczycie tu żywej duszy. Tu „zwierza” dużo, dużo ptactwa, dużo orzechów — możecie łatwo przetrwać zimę. Widzicie tę rzeczkę? Jeżelizechcecie zobaczyć ludzi, idźcie z jej prądem, ona was doprowadzi dowsi...

Mój tajemniczy towarzysz pomógł mi urządzić norę w ziemi. Wynalazł dla mnie obalony przez burzę olbrzymi cedr. Korzenie drzewawyrwały ziemię, czyniąc głęboki i obszerny dół. Jedną ścianę i dach tworzył pień cedru, a ściany boczne — poprzeplatane w siatkę korzenie.Uszczelniliśmy je gałęziami, umocowawszy kamieniami i przysypawszy grubą warstwą śniegu. Od przodu „dom” mój był zupełnie otwarty, lecz przed nim paliła się zbawienna najda. W tej to norze przeżyłem dwa najsurowsze zimowe miesiące bez ludzi, bez łączności z całym światem, gdzie w tym czasie zachodziły doniosłe wypadki. W tej mogile, pod korzeniami obalonego drzewa, w dziewiczym lesie, żyłem w obliczu naturyze swoją trwogą o bliskich mi ludzi, ze swoją męką, żyłem w ustawicznej walce o byt, o prawo przeżycia jeszcze jednego dnia.

Iwan odjechał nazajutrz, pozostawiwszy dla mnie worek sucharówi kilka kawałków cukru. Nigdy więcej nie spotkałem tego człowieka.

Pozostawił po sobie wspomnienia jak najcieplejsze. Doznałem odtego „zabójcy i kata Gawrońskich” dużo dowodów wielkiej dobroci, zrozumienia cudzej duszy i wrażliwości nadzwyczajnej.

IV.Walka o życie

A więc jestem samotny...

Naokoło tylko las zielonych cedrów, przysypanych do połowy pniagłębokim śniegiem; gołe krzaki, zamarznięta rzeczka i — jak okiem sięgnąć przez gałęzie cedrów — ocean lasów i śniegu. Tajga syberyjska...

Jak długo będę zmuszony przetrwać w samotności?

Czy znajdą mnie tu, czy nie znajdą bolszewicy?

Czy moi przyjaciele dowiedzą się, gdzie jestem?

Te pytania, jak gorące ognie, bez przerwy, bez wytchnienia trapiłymnie. Bardzo prędko zrozumiałem, dlaczego Iwan prowadził mnie ażtak daleko.

Wszędzie po drodze spotykaliśmy dużo głuchych, niezaludnionychmiejscowości, lecz on prowadził mnie coraz dalej, powtarzając:

Ja was doprowadzę do dobrego miejsca, gdzie żyć będzie łatwiej!

I tak było rzeczywiście. Piękność tej okolicy zawierała się w lesie cedrowym i w górze porośniętej cedrami. Cedr — wspaniałe, potężne,szeroko rozgałęzione drzewo, wiecznie zielony namiot, pociągający do siebie wszystko, co żyje.

W lesie stale wrzało życie.

Wśród drzew skakały wiewiórki, wyprawiając zabawne susy; przelatywały powietrzne eskadry gilów lub szczygłów, gwizdały, zaglądały do wszystkich szczelin i kątów lasu, napełniając go ruchem i żywym gwarem; przemykał się zając, a za nim ledwie dostrzegalnym na śniegu cieniem, pełznął cienki jak wąż gronostaj z czarnym końcem drapieżnie drgającego ogonka; nieraz podchodził do mojej skrytki olbrzymi, szlachetny jeleń — „morał” czyli „izubr”. Wreszcie zszedł z wierzchołków gór i złożył mi wizytę brunatny władca tajgi — niedźwiedź.

Wszystko to rozrywało, odpędzało ogarniające mózg ponure myśli, świadczyło o życiu i dodawało otuchy. Dobrze, chociaż bardzo ciężko, było czasem wejść na szczyt „mojej” góry. Wznosiła się ona ponad lasem i z jej szczytu odsłaniała się szeroka, bezgraniczna panorama tajgi z łańcuchem czerwonych gór na horyzoncie.

Tam daleko ciągnął się brzeg Jeniseju, tam stały siedziby ludzkie,tam byli wrogowie i przyjaciele, tam... dalej na zachód, była ta, doktórej szły moje myśli...

Dlatego to właśnie przyprowadził mnie Iwan do cedrowego lasu.Sam on nieraz spędzał zimę w samotności, tylko ze swymi myślami, okow oko z naturą, powiedziałbym — „przed obliczem Boga”. Doświadczył rozpaczy, samotności i szukał ukojenia. Wiele razy myślałem nad tym, że jeżeli sądzone mi jest umrzeć tu, to umierając, ostatnim wysiłkiem podniosę się na szczyt i umrę, patrząc w stronę nieskończonych góri lasów, poza którymi znajduje się najdroższa dla mnie istota, oderwanaode mnie zrządzeniem losu.

Życie w takich warunkach dostarczało dużo materiału dla myśli,a jeszcze więcej dla pracy fizycznej, gdyż było ono — ustawiczną walkąo byt, walką ciężką i bezwzględną.

Najcięższą pracą było przygotowanie zapasu drzewa na najdę i małego ogniska dla przyrządzenia strawy. Leżące drzewa były przywaloneśniegiem i przymarznięte do ziemi i kamieni. Musiałem odgrzebywaćśnieg, a potem za pomocą długich drągów odrywać pnie od ziemi i przesuwać do swej nory. Wybrałem sobie dla zbierania drzew stromy spadek nory. Tam było trudniej wejść, lecz za to łatwiej było staczać w stronęmego schroniska oderwane pnie. Po kilku dniach zrobiłem bardzo ważnywynalazek. Znalazłem niedaleko swej nory dużą ilość pni modrzewi, pojmanych przez wichry. Gdy zacząłem je rąbać, siekiera pogrążyła sięw coś miękkiego i lepkiego. Okazało się, że pnie są przesiąknięte smołą,dość było iskry, aby taka drzazga wybuchła gorącym, mocno dymiącympłomieniem. Od tej chwili w moim mieszkaniu zawsze leżały zapasy tychsmolnych kawałków modrzewi do rozpalenia najdy lub małego ogniskadla gotowania strawy i herbaty.

Największą część dnia pochłaniało polowanie. Bardzo prędko zrozumiałem, że muszę tę czynność wykonywać codziennie, żeby bronić sięod przygniatających niewesołych myśli.

Zwykle po herbacie porannej szedłem ze strzelbą do lasu szukaćcietrzewi lub głuszców. Zabiwszy jednego lub dwa ptaki powracałemdo domu i zaczynałem przyrządzać obiad, nie odznaczający się zbytnimwyborem dań. Była więc nieodwołalnie zupa z zabitego ptaka, przyprawiona sucharami, a następnie niezliczona ilość dużych kubków gorącej herbaty — napoju niezbędnego do życia w lesie.

Pewnego dnia, podczas wycieczki po cietrzewie, usłyszałem trzaskw krzakach i uważnie zbadawszy miejscowość, spostrzegłem końce rogów jelenia. Zacząłem skradać się do niego, lecz chociaż śnieg prawie nie skrzypiał pod moimi kolanami, zwierzę posłyszało czy poczuło niebezpieczeństwo. Z łoskotem wyrwał się jeleń z gęstych zarośli i zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy przebiegłszy około 300 kroków, zatrzymał się na stromym schyłku góry. Był to olbrzymi okaz o ciemnoszarej sierści i prawie czarnym grzbiecie. Na pięknej głowie niósł potężnerogi. Przede mną był krzak o grubych gałęziach; położywszy karabinna jednej z tych gałęzi, starannie wymierzyłem i dałem ognia. Zwierzęuczyniło olbrzymi skok, przebiegło kilka kroków i upadło. Przez głęboki śnieg i przez krzaki pobiegłem ku niemu, lecz jeleń, spostrzegłszy mnie, podniósł się i skacząc lub chwilami z trudem przebierając nogami, zaczął wspinać się na górę. Druga kula zatrzymała go na zawsze. Zdobyłem w ten sposób wielką ilość mięsa i doskonały kobierzec do swojejnory.

Rogi umocowałem wśród korzeni, stanowiących ściany mego schroniska i odtąd służyły one jako wygodne wieszadło na karabin i ubranie.

Nie mogę zapomnieć pewnego bardzo porywającego chociaż dzikiego obrazu, który widziałem o kilka kilometrów od mego „domu”.Było tam niewielkie bagno porośnięte żurawiną. Tutaj zwykle zlatywały się na jagody stadka głuszców, cietrzewi i jarząbków. Pewnegorazu skradałem się do tego błotka, kryjąc się za niewysokimi zaroślami młodych cedrów. Zobaczyłem duże stado cietrzewi, energicznie rozgrzebujących śnieg i zajadających jagody. Kilka minut obserwowałem tę scenę, nie zdradzając żadnym ruchem swojej obecności.Jednakże jeden cietrzew, stary, czarny kogut, nagle gwałtownie podskoczył do góry i podfrunął, głośno bijąc skrzydłami. Przestraszonestado natychmiast odleciało. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zobaczyłem, że stary kogut, przeleciawszy pareset kroków, zaczął szybko,prawie pionowo podnosić się do góry; po chwili, robiąc koziołki w powietrzu i bezsilnie bijąc skrzydłami, upadł na śnieg i pozostał nieruchomy. Pobiegłem w tę stronę, gdy wtem od ciała cietrzewia odskoczył krwiożerczy gronostaj i wywijając ogonkiem i sycząc skrył się pomiędzy kamieniami. Cietrzew miał przegryzioną szyję. Zrozumiałem, że mały drapieżnik rzucił się na ptaka i wraz z nim uniósł w powietrze, gdzie zdążył przegryźć mu gardło i wyssać krew. Osobiście byłemwdzięczny jego aeronautycznym zdolnościom, gdyż zaoszczędził mi naboju.

W ten sposób żyłem, borykając się z naturą o dzień jutrzejszy,coraz bardziej i głębiej trując się jadem ciężkich i beznadziejnychmyśli. Płynęły dni, tygodnie, aż nareszcie poczułem powiew cieplejszego wiatru. Na otwartych polanach zaczął po trochu topnieć śnieg;to tu, to tam biegły już małe strumyki wody i od czasu do czasuwidziałem muchę lub pająka, które przetrwały surową zimę syberyjską.

Zbliżała się wiosna.

Widziałem, że wiosną nie znajdę drogi przez las. Bardzo prędkowystąpiły z brzegów wszystkie rzeczki i strumyki tajgi, a leśne bagnai topieliska stały się niemożliwe do przebycia. Wszystkie ścieżki ludzii zwierząt zamieniały się od topniejącego śniegu w burzliwe potoki,pędzące z gór z szumem i hukiem. Wiedziałem, że aż do lata jestemskazany na samotność.

Wiosna następowała szybko, a chociaż nocami i o świcie bywałyostre mrozy, jednak promienie słońca w ciągu dnia toczyły zwycięskąwalkę ze śniegiem. Wkrótce moja góra była już wolna od śniegu i stałasię cała szara, pokryta tylko kamieniami, nagimi jeszcze konarami brzózi osik i wysokimi stożkowatymi mrowiskami. Rzeka w kilku miejscachzerwała swój lodowy pokrowiec i pędziła hałaśliwie, odrywając coraz tonowe i coraz większe bryły lodu.

V. Moje rybołówstwo

Pewnego poranku, wyszedłszy po zdobycz, zbliżyłem się do brzegurzeki i spostrzegłem duże ryby o czerwonych, jak gdyby nalanych krwiągrzbietach i ogonach. Ryby pływały, wystawiając nad wodę płetwy,widocznie rozkoszując się ciepłem słonecznym. Od tej chwili myśl omożliwości złapania tych wspaniałych ryb i urozmaiceniu mego jednostajnego pożywienia nie porzucała mnie, lecz nie posiadałem nic dlanormalnego rybołówstwa i byłem zmuszony uciec się do innych sposobów.

W miarę jak rzeka oczyszczała się z lodu, ryby napływały w coraz większych ilościach. Przekonałem się, że płyną przeciwko prądowi,przenosząc się do składania ikry z Jeniseju do źródeł mniejszych dopływów. Postanowiłem użyć barbarzyńskiego sposobu połowu ryb, chociaż wiedziałem, że prawodawstwo wszystkich państw surowo karzeten system. Myślałem jednak, że prawodawcy i moraliści nie będązbyt surowi dla mieszkańca nory pod korzeniami obalonego drzewaw tajdze syberyjskiej, samotnika, który ośmielił się przekroczyć ichracjonalne zarządzenia, a zresztą, wtedy ryba o czerwonym grzbieciebyła dla mnie ważniejsza od prawników w togach, beretach lub frakach.

Więc zacząłem działać. Najpierw zrąbałem większą ilość cienkich brzóz i osik i zacząłem budować płot poprzez rzekę, wbijajączaostrzone drągi w dno lub umocowując je pośród kamieni łożyskai przeplatając cienkimi gałęziami. Po dwóch dniach uciążliwej pracyw lodowatej wodzie płot mój był ukończony. Wiedziałem, że okołotej nieoczekiwanej przeszkody gromadziły się wielkie ryby i coraz towięcej ich przybywało. Okazywały oznaki żywego zakłopotania, dotykały głowami płotu, odpływały i znów zawracały. Nareszcie zaczęły czynić usiłowania, by przeskoczyć tę przeszkodę. Wtedy często widziałem olbrzymie srebrne ryby o czerwonych grzbietach i ogonach, długie na metr i więcej, wyskakujące z rozpędem z wody, uderzające sprężystymi ciałami o ścianę z gałęzi i bezsilnie opadającez powrotem do rzeki. Czasami dwie lub trzy ryby na raz dokonywały tego manewru. Musiałem działać. Umocowawszy nóż na długim drągu starałem się przebić rybę, lecz wszystkie próby były nieudane. W ten sposób ryzykowałem złamaniem lub zgubieniem noża.Nie mniej bezowocne były moje usiłowania, aby zaczepić ryby sękatym drągiem i wyrzucić je na brzeg. Wtedy postanowiłem wyzyskaćdążenie ryb do przejścia przez płot. Uczyniłem to w następujący sposób:

O kilka kroków od brzegu wyrąbałem, na wpół pod wodą, okno wmoim płocie, a po drugiej stronie umieściłem wysoko wystający nadwodą kosz, który uplotłem z cienkich prętów wikliny. Uzbrojony wkrótki i ciężki kij czekałem na zdobycz. Po kilku minutach do zdradzieckiego otworu w płocie zaczęły podpływać dwie wspaniałe ryby. Bardzoostrożnie, jak gdyby namacując każdy cal, weszły do kosza, gdzie zaczęły skakać, bijąc potężnymi ogonami. Niebawem mój kij uspokoił ichzapały.

W ten sposób stałem się rybakiem. Każdy okaz ważył co najmniej30 funtów, zdarzały się zaś okazy i po 80 funtów. Były to ryby z gatunku,,tajmień”, z rodziny łososi. Po tygodniu miałem zakopanych w śnieguw zacienionym wąwozie w pobliżu mojej nory około 70 ryb. Porzuciłempolowanie i siedząc około mojej zasadzki, biłem kijem ryby i wyrzucałemje na brzeg. Lecz słońce przypiekało coraz bardziej. Powróciwszy pewnego razu do domu poczułem zapach gnijących ryb. Byłem zmuszony z żalem wyrzucić do rzeki cały ten zapas i ograniczyć się codzienną zdobyczą. Lecz wkrótce ryby przeszły i mój kosz-pułapka przestał dostarczaćpożywienia.

Znowu wziąłem się do karabina.

VI. Niebezpieczny sąsiad

Polowanie tymczasem stało się milsze i weselsze. Wiosna wszystko ożywiła. Wczesnym rankiem, prawie o świcie, las napełniał się głosami i dźwiękami dziwnymi i niezrozumiałymi dla mieszkańców wielkich, kulturalnych miast. W gęstych gałęziach cedrów głuszec śpiewaswoją krótką i namiętną pieśń miłości i pieśnią tą zachwyca szare kury,biegające pod konarami.

Do tego ptasiego Carusa łatwo się wtedy podkraść na odległośćpewnego strzału. Jeśli kula karabinowa ominie go, śpiewak nie usłyszyhuku wystrzału i będzie ciągnął dalej swą arię trwajacą zaledwie kilkasekund.

Na dużej polanie leśnej walczą zacięcie cietrzewie-koguty, rozpuściwszy czarne wachlarze ogonów o dwóch białych zagiętych piórach, adamy, kręcąc głowami i z ożywieniem plotkując, przyglądają się zapasom, wybierając najdzielniejszych bojowników.

Z daleka echo przynosi głuchy i groźny, lecz zarazem pełny dziwnienamiętnego wołania ryk jelenia, tęskniącego do towarzyszki. W górachrozlegają się krótkie beczenia dzikich kozłów. Pomiędzy krzakami i napolanach skaczą i zabawiają się gonitwą zające, a tuż zaraz przyczajony,zda się wciśnięty do ziemi, czyha na nie rudy lis.

Tylko wilków nie słychać, gdyż w tych leśnych i górzystych miejscowościach nie mają te drapieżniki nic do roboty.

Ale był niedaleko ode mnie inny sąsiad. Ponury, samotny i dziki.Byliśmy wzajemnie dla siebie niebezpieczni i od razu zrozumieliśmy, żejeden z nas musi ustąpić i odejść na zawsze.

Kiedyś, powracając do domu z wielkim głuszcem na plecach, spostrzegłem w krzakach czarną, powoli ruszającą się masę. Zatrzymałemsię i przypatrzywszy się uważnie, zobaczyłem niedźwiedzia, który rozrywał łapami mrowisko i łapczywie zjadał jajka i poczwarki mrówek.Zwęszywszy człowieka, niedźwiedź, głośno i gniewnie sapiąc, szybko sięoddalił, zadziwiwszy mnie swoim biegiem.

Nazajutrz, gdym jeszcze leżał na swoim posłaniu, obudził mnie jakiś szmer za tylną ścianą nory. Ostrożnie wyjrzałem i zobaczyłem swegobrunatnego sąsiada. Stał na tylnych łapach i ze świstem wciągał powietrze, ciekawie i bacznie rozglądając się dokoła; widocznie zastanawiałsię nad kwestią, jaka to istota przejęła obyczaje niedźwiedzie i mieszkałaprzez zimę w barłogu pod korzeniami drzewa.

Krzyknąłem i uderzyłem siekierą w dno mego kotła. Mój wizytatorze wszystkich sił rzucił się do ucieczki i w mgnieniu oka zniknął pośródskał i krzaków.

Jednak ta wizyta nie podobała mi się. Była to jeszcze zbyt wczesna wiosna dla przebudzenia się niedźwiedzia. Stąd wywnioskowałem, że mój sąsiad należał do chorobliwego, bardzo złośliwego typu,,mrówczaków”, typu nienormalnego, nadużywającego wszelkich przepisów niedźwiedziej etykiety. Wiedziałem, że taki samotnik jest zawsze zły i zuchwały, postanowiłem więc należycie przygotować siędo następnego spotkania. Te przygotowania zresztą trwały bardzokrótko. U pięciu kul mego karabina ściąłem wierzchołki niklowe i sfabrykowałem tak zwane „dum-dum” — dostatecznie przekonywującyargument dla intruza. Po herbacie poszedłem na miejsce, gdzie poraz pierwszy spotkałem niedźwiedzia i gdzie spostrzegłem mrowiska.

Obszedłem całą górę, zaglądając do wszystkich wąwozów, lecz nigdzie nie spotkałem misia. Rozczarowany i zmęczony powracałem dodomu i tu nieoczekiwanie natknąłem się na niebezpiecznego sąsiada.Właśnie wychodził z mojej nory, zawzięcie węszył przy ziemi i ciągnąłmój kożuch.

Wystrzeliłem. Kula trafiła zwierzę w bok. Z wściekłym rykiem podniósł się na tylne łapy i ruszył ku mnie. Druga kula strzaskała mu biodro. Niedźwiedź usiadł, lecz natychmiast, ciągnąc za sobą łapę i próbując wstać, znowu szedł na mnie z rykiem. Za trzecim wystrzałem padł,ugodzony w serce.

Mój sąsiad ważył około 200--250 funtów, a był bardzo... smaczny.

Żywiąc się jego mięsem doczekałem czasu, gdy ziemia wyschła,rzeki stały się możliwe do przebycia i gdy nareszcie mogłem ruszyć wstronę siedzib ludzkich drogą, którą wskazał mi Iwan.

Z wielką ostrożnością przyszedłem do małej, zaginionej w lesie wsiSiwkowej i zatrzymałem się u syberyjskiego chłopa Tropowa.

Gdy teraz przypominam sobie wszystko, co zaszło ze mną podczas mego samotnego życia w syberyjskiej tajdze, dochodzę do pewnychwniosków.

W każdym kulturalnym człowieku, wówczas gdy zachodzi konieczność surowej walki o byt, może odbić się pierwotny człowiek-myśliwy i wojownik, który dopomaga mu w walce z naturą. W tymjest przewaga człowieka kulturalnego nad niekulturalnym, który nie posiada dostatecznej wiedzy i siły woli do prowadzenia zwycięskiejwalki. Lecz przyszedłem też do przekonania, że nie ma nic potworniejszego dla człowieka nad całkowite osamotnienie i uświadomieniesobie, że jest zupełnie odcięty od świata, ludzi i warunków normalnego życia. Jeden krok, jedna chwila załamania się woli — a nastąpi ponury szał, który opanuje mózg i doprowadzi człowieka do nieuniknionej zguby.

Przeżyłem straszliwe dni walki z chłodem i głodem, lecz stokrotniestraszniejsza była walka z dręczącymi duszę myślami!

Wspomnienia tych dni wstrząsają mym sercem i mózgiem.

VII.Zuchwały plan

Pobyt mój we wsi Siwkowej nie trwał długo, jednak zdążyłem wyzyskać go jak najlepiej. Najpierw udało mi się posłać godnego zaufaniaczłowieka do miasta, skąd znajomi dostarczyli mi pieniędzy, bieliznę,buty, trochę niezbędnych lekarstw, ubranie, a co najważniejsze fałszywypaszport na inne nazwisko, które pozwoliło mi osobiście umrzeć dla bolszewików; po wtóre zdążyłem, w mniej lub więcej spokojnej atmosferze,w gościnnym domu Tropowa, ułożyć plan mojej dalszej włóczęgi.

Do Siwkowej doszły wiadomości, że wkrótce po spłynięciu lodu naJeniseju, mają tu zjechać bolszewiccy urzędnicy w celu zarekwirowaniabydła u włościan dla czerwonej armii. Zostawać tu było niepodobieństwem, więc oczekiwałem tylko chwili, gdy Jenisej skruszy i zaniesie dooceanu swoje kajdany lodowe i gdy można będzie popłynąć czółnem.

Wyleczyłem z tyfusu plamistego jednego z miejscowych chłopówi ten podjął się odwieźć mnie o 90 kilometrów na południe do jakiejśporzuconej od dawna kopalni złota.

W różnych miejscach Jeniseju lód już popękał, lecz rzeka była jeszcze prawie cała pod potężną korą lodową. Pewnego poranku usłyszałem ogłuszający huk lodu i szum wyrywającej się z uwięzi wody.Wybiegłem na brzeg Jeniseju i ujrzałem groźny, lecz wspaniały obrazwalki żywiołów.

Jenisej pod parciem dawno już płynącego od południa lodu, poczynił z niego w kilku miejscach olbrzymie tamy, które podniosły poziomwody w łożysku pośród skał. Teraz woda zrywała te tamy z hukiemi trzaskiem i wlokła całe pola lodowe na północ, ku Oceanowi Lodowatemu.

Jenisej, „ojciec Jenisej”, jest jedną z największych i najdłuższychrzek Azji, bardzo głęboką, lecz ściśniętą w całej środkowej części łożyska wysokimi, skalistymi brzegami. Olbrzymi potok wody unosił terazcałe mile pól lodowych, krusząc je na wystających z wody skałach, lubkręcąc z gniewnym szumem i pluskiem wielkie kry około przylądków,wrzynających się daleko do rzeki; płynęły czarne drogi, które ciągnęłysię wzdłuż zamarzniętej rzeki, wybudowane na lodzie szałasy dla podróżników, jadących z towarami z Minusińska do Krasnojarska.

Czasami rzeka stawała i wtedy gromadziły się stosy kry, tworzącwały i ściany, co chwila opadające i znowu wznoszące się do góry. Wodawzbierała coraz wyżej i wyżej, znosząc całe warstwy ziemi wraz z drzewami i krzakami, zrzucając do rzeki wielkie odłamy skał i pozostawiającna brzegu olbrzymie tafle niebieskiego lodu. Pod parciem wody tamy tepadały z łoskotem, a kra mknęła z podwójną szybkością, rozpryskującsię i łamiąc z brzękiem tłuczonego szkła.

Na zakrętach rzeki i koło skał panował chaos, przejmujący zgrozą.Grube tafle i odłamy lodu, wyrzucane w powietrze, waliły o skały, odrywały kamienie i drzewa, tworzyły pasma gór lodowych ciągnące sięna dziesiątki kilometrów. Trwały one do lata, póki ich słońce nie roztopiło.

Obserwując ruch lodów, nie mogłem bez przerażenia i wstrząsupatrzeć na ofiary, które niósł groźny Jenisej. Były to ciała ludzi, straconych przez minusińską „czeka”: oficerów, żołnierzy i kozaków rozproszonej armii nieszczęśliwego adm. Kołczaka. Setki tych trupów, możetysiące, z odrąbanymi głowami i rękami, z oszpeconymi twarzami i ciałami, na pół spalone, z wyciętymi na piersiach i nogach kawałami skóry,z wykłutymi oczami i zdruzgotanymi głowami — płynęły na kawałachkry, szukając dla siebie mogiły lub obracając się w szalonych wirach pomiędzy lodowymi bryłami. Kra miotała nimi, druzgotała je, rozcierałana miazgę, rozrywała na kawały i wyrzucała na płaskie wyspy rzecznei na mielizny około brzegów. Kierując się wzdłuż Jeniseju, ciągle spotykałem gnijące trupy ludzkie i końskie, szarpane przez drapieżne ptakii zdziczałe psy. W jednym miejscu widziałem na brzegu 300 trupów końskich, wyrzuconych przez rzekę, a dalej w krzakach wikliny znalazłem70 ludzkich ciał, czyli raczej części ciał. Mdły, słodkawy zapach gnijącego mięsa płynął z wiatrem, a nad tą ponurą miejscowością krążyłysępy i kruki, przeraźliwie kraczące.

Nareszcie Jenisej przerwał lodowe więzy i przede mną mknął wezbrany potworny potok mętnej, wirującej wody, unosząc na północ dooceanu resztki kry, porwane drzewa i trupy... trupy.

Wynajęty przeze mnie chłop z pomocą swego syna wsadził mniedo czółenka wypalonego z pnia cedrowego, złożył mój skromny mająteki odpychając się długimi drągami, płynęliśmy przeciw prądowi, trzymając się brzegu.

Ciężka to była praca! Trzeba było wiosłować około wystającychskał, walcząc z szalenie wartkim prądem. Przy samych skałach wszyscytrzej czepialiśmy się rękami kamieni i wytężając siły, pchaliśmy czółnonaprzód. Lecz dla przepłynięcia kilku metrów traciliśmy bardzo dużo czasu, walcząc o każdy centymetr mknącego na nas i porywającego nasza sobą prądu.

Tak płynęliśmy trzy dni, aż dotarliśmy do celu naszej podróży — dood dawna porzuconej kopalni złota. Tam pomieszkałem dwa tygodniew rodzinie stróża. Biedacy przymierali z głodu, a więc w niczym niemogli być mi pomocni. Karabin jeszcze raz stał się moim opiekunem,dostarczając żywności i dla mnie, i dla moich gospodarzy.

Pewnego razu przyjechał jakiś technik. Ja już się nie ukrywałem,gdyż życie leśne nadało mi taki wygląd, że nikt poznać mnie nie mógł.Łatwo mogłem uchodzić za zwykłego myśliwego sybirskiego, za jakiegosię też podawałem. Jednakże nasz gość był człowiekiem badawczymi przenikliwym. Od razu odgadł moje incognito, które zresztą nie bardzo starałem się zachować, gdyż zrozumiałem, że nie jest bolszewikiem.Tak też było. Mieliśmy wspólnych znajomych i jednakowe poglądy nasprawy. Przy tym okazało się, że jest to Polak, agronom z zawodu.Mieszkał w jakiejś ustronnej wsi, kierując robotami górniczymi, unikałpodróży do miasta, starając się, żeby o nim zapomniały władze.

Postanowiłem razem z nim uciekać z Rosji. Dawno już ułożyłemplan ucieczki. Znając geografię Syberii, po której dużo podróżowałem,doszedłem do wniosku, że mamy jedyną drogę ratunku — przez półzależny od Rosji i Chin kraj Urianchajski, a więc przez źródła rzeki Jenisejdo Mongolii i dalej na wschód do Pacyfiku. Podczas rządów Kołczakaprojektowałem wyprawę naukową do Mongolii, więc starannie wystudiowałem literaturę i mapy tego kraju, do którego należy i Urianchaj.

Postanowiliśmy obecnie urzeczywistnić zuchwały plan przedostaniasię przez sowiecką Syberię.

VIII.Przez południową Syberię

Po kilku dniach jechaliśmy już konno przez lasy lewego brzegu Jeniseju na południe, starając się omijać wsie i osady i nie pozostawiając zasobą żadnych śladów. Zresztą należy zaznaczyć, że gdy wypadało namzatrzymać się u chłopów, ci przyjmowali nas bardzo gościnnie i chociażnie znali nas, otwarcie wypowiadali swą nienawiść do bolszewików-komunistów, obdzierających włościan.

W jednej wsi powiedzieli nam, że od strony Minusińska dąży doKrasnojarska znaczny oddział „czerwonych”, wysłanych dla wyłapywania „białych”. Odjechaliśmy dalej od brzegu Jeniseju i tak zwanejAczyńskiej drogi, zapadliśmy w lasy, gdzie przesiedzieliśmy do sierpnia,ponieważ przez całe lato bolszewickie oddziały karne wałęsały się poborach, tropiąc i zabijając bezbronnych, prawie nieodzianych oficerówi kozaków byłej armii Kołczaka, którzy ukrywali się w lasach od niechybnej śmierci z rąk sowieckich katów. Później, na jesieni, przechodzącprzez te miejsca, natrafiliśmy na niewielką polanę, gdzie na otaczającychją drzewach wisiało 28 oficerów z wyciętymi gwiazdami na piersiach.Wiedzieliśmy dobrze, że taki sam los spotkałby i nas, gdybyśmy wpadliw ręce tej „najbardziej postępowej” demokracji na świecie.

Przysięgaliśmy więc sobie, że żywymi nas bolszewicy nie wezmą.Posuwając się na południe, spotykaliśmy ludność coraz bardziej wrogądla bolszewików, gdyż był to kraj starych syberyjskich osadników i kozaków.

Wreszcie z lasów wynurzyliśmy się na bezgraniczną płaszczyznęCzułym-Minusińskich stepów, przeciętych czerwonymi grzbietami Kizył-Kaja i wielkimi słonymi jeziorami: Szyro, Szunet, Forpost i innymi.

Jest to kraina mogił, jedno olbrzymie, historyczne cmentarzysko.Narody, plemiona, szczepy ciągnęły tymi stepami, zatrzymując się tutaj na czas dłuższy lub przemijając, jak widma nocne i pozostawiającpo sobie mogiły, kurhany, monolity. Tysiące wielkich i małych dolmenów — mogił dawnych właścicieli tych stepów, majestatyczne kurhanyz kamieni i czaszek ludzkich, wykute na skałach znaki, które stawiałniegdyś Wielki Mongoł Dżengiz, a po nim Ugedej, straszliwy bicz Boży,ciągnęły się z południa na północ nieskończonym szlakiem.

Teraz tu panami byli Tatarzy szczepu abakańskiego, bogaci, gościnni i kulturalni. Obecnie przed nawałnicą bolszewicką wynieśli siędo Urianchaju, Mongolii, nawet do Tybetu, a w pozostałych tkwiłagłęboka nienawiść do znęcających się nad nimi komunistów. Przy tymzmartwychwstała w nich, zdawało się, przed wiekami zgasła idea Dżengiz-Chana o zwalczeniu kultury Zachodu i o utworzeniu nowego prawa,kierowanego i ustalonego przez naukę mędrca Buddhy, prawa szlachetnego i wzniosłego ducha ludzkiego. Nieraz pastuchy tatarscy, siedzącprzy ognisku, na pół śpiewali, na pół opowiadali legendy o wielkim Mongole, o jego synu Kubłaj-Chanie, o krwawym Tamerlanie, o szlachetnym, promiennym Baber-Sułtanie i o nieszczęśliwym Amursan-Chanie.

Czułym-Minusińskie stepy od dawna stały się takim miejscemciągłych potyczek, mniejszych i większych walk pomiędzy Tataramii „oswobodzonymi” Rosjanami, jakimi niegdyś w Rzeczypospolitej Polskiej były słynne Dzikie Pola, tylko rolę „dziczy krwawej” wzięli nasiebie „obrońcy rewolucji i wolności” — rosyjskie bandy bolszewickie.

Tatarzy przyjmowali nas uprzejmie, karmili i dawali nam przewodników, czyniąc dla nas wywiady, abyśmy nie trafili na jaki czerwonypatrol. Otwarcie mówiliśmy, że uciekamy z Rosji do naszej ojczyzny,która jest też ojczyzną dla wielu Tatarów, obywateli wolnej Polski. Ponieważ mieliśmy od Tatarów adresy pewnych osób i listy ochronne,nasza podróż przez stepy odbyła się bardzo szczęśliwie.

Po kilku dniach z wysokiego brzegu Jeniseju zobaczyliśmy płynącyz Krasnojarska do Minusińskastatek „Orzeł”, wiozący czerwonych żołnierzy, a w kilka godzin później — ujście rzeki Tuby, przeciw prądowiktórej musieliśmy się posuwać, dążąc ku górom Sajańskim, stanowiącym granicę północnej prowincji Mongolii — naszej „ziemi obiecanej” Urianchaju.

Uważaliśmy część drogi, biegnącą brzegami Tuby, a dalej — wzdłużdopływu rzeki Amył, za najniebezpieczniejszą, gdyż doliny tych rzeksą bardzo zaludnione, sąsiedztwo zaś z komunistycznym Minusińskiemzdemoralizowało do szczętu ludność miejscową, która chętnie wstępowała do czerwonych partyzanckich oddziałów bandytów: Szczecinkina iKrawczenki.

Tatarzy wpław przeprowadzili nocą nasze konie na przeciwległybrzeg Jeniseju, a potem przysłali po nas kozaka, który czółnem przewiózł nas ze szczupłymi bagażami. O świcie byliśmy już w gęstych zaroślach na małej wysepce w ujściu Tuby i rozkoszowaliśmy się słodkimii aromatycznymi jagodami czeremchy i czarnych porzeczek, rosnącychw wielkich ilościach.

IX.Trzy dni nad przepaścią

Zaopatrzeni w fałszywe dokumenty posuwaliśmy się brzegiemTuby. Co 15--20 kilometrów natrafialiśmy na duże, po 100--400 domówliczące sioła, rządzone przez miejscowe sowiety, kierowane rozkazamisowietu i „czeki” z Minusińska. Wszędzie spotykaliśmy sowieckich wywiadowców i szpiegów, lecz ratowały nas dotychczas nasze dobrze sfabrykowane paszporty techników, delegowanych do robót budowlanych.

Ominąć tych siół niepodobna było z dwóch przyczyn. Najpierw nasze usiłowania, by ominąć siedziby ludzkie, przy ciągłych spotkaniach zchłopami w drodze, wzbudziły całkiem zrozumiałe podejrzenia; niezawodnie bardzo prędko aresztowałby nas jakiś najbliższy sowiet i odstawił do minusińskiej „czeki”, która by naturalnie znalazła dla nas miejsce w Jeniseju; po wtóre — dokument mego towarzysza dawał prawodo wynajęcia rządowego wozu o dwóch koniach dla celów służbowych.Wobec tego musieliśmy odwiedzać miejscowe sowiety i zmieniać konie.Swoje wierzchowce oddaliśmy kozakowi, który przewiózł nas przez Jenisej, a później odstawił do najbliższego sioła, gdzie dostaliśmy pierwszerządowe konie pocztowe.

Wspominając drogę po Tubie, muszę zaznaczyć, że z małymi wyjątkami wszyscy chłopi byli bardzo wrogo usposobieni do bolszewikówi słysząc od nas chłodne lub krytyczne uwagi o sowietach, starannie namdopomagali; szczególnie dawało się to odczuwać w domach sektantówi kozaków. Odpłacaliśmy za gościnność leczeniem chorych i radami gospodarczymi. Spotkaliśmy kilka wsi komunistycznych, których ludnośćbyła jednak niesyberyjskiego pochodzenia. Byli to nowi osadnicy, przysłani jeszcze za czasów imperium z Ukrainy — pijani, leniwi, tępi i mściwichłopi, których rdzenni Sybiracy nienawidzą, nazywając ich „szpana”,co znaczy — szumowiny, wyrzutki.

Bardzo szybko nauczyliśmy się odróżniać wsie komunistyczne odniekomunistycznych.

Gdy wjeżdżaliśmy do wsi, pobrzękując dzwoneczkami uprzęży końskiej, a siedzący przed domostwami starcy powoli wstawali i kryli sie za wrotami, mrucząc:

— Znowu jakichś diabłów „towarzyszy” przyniosło licho! — wtedywiedzieliśmy, że jesteśmy wśród prawdziwych, uczciwych, wolnych Sybiraków. Lecz gdy w innej wsi chłopi obstępowali nas, zarzucając pytaniami:

— Skąd, towarzysze? Po co, towarzysze? Czy to przypadkiem nietowarzysz-komisarz? — wtedy mieliśmy się na baczności i byliśmy bardzooględni w słowach i czynach.

Spotykaliśmy również wsie i sioła, których ludność prawie zupełnie wymarła na tyfus plamisty. Zresztą wszędzie ta straszliwa epidemia,która dotarła aż pod grzbiet Sajanów, zdziesiątkowała ludność wsi syberyjskich wzdłuż całego systemu rzeki Jenisiej. Żyzne łany czarnoziemuleżały odłogiem, bo nie starczyło ludzi dla uprawy roli; zresztą nie byłojuż koni i bydła, gdyż komuniści zarekwirowali całą chudobę konserwatywnego i bogatego chłopstwa syberyjskiego, oszczędzając tylko leniwych i występnych osadników, przybyłych z Rosji europejskiej lub zUkrainy.

Bardzo przykre chwile przeżyliśmy w wielkim siole Karatuz. Jestto raczej miasto niż sioło. Tu przed okresem bolszewizmu istniały dwagimnazja, a ludność sięgała 25 000 mieszkańców. Karatuz to stolica kozaków jenisejskich, miasto bogate i wesołe. Obecnie zmieniło się nie dopoznania. Chłopi z Rosji i Ukrainy, uzbrojeni i pobudzeni przez agentów bolszewickich, wycięli ludność kozaczą, rozgrabili wszystkie domy;stały teraz popalone, z wybitymi oknami, ze śladami kul w murach i w dachach.

Gdy przyjechaliśmy do sowietu, aby zmienić konie, otoczyła nasgromada bardzo podejrzanych drabów. Okazało się, że trafiliśmy naposiedzenie wysokich komisarzy, przybyłych tu dla jakiejś sprawy z minusińskiej „czeki”.

Draby zaczęły nas indagować i żądać pokazania dokumentów. Niemieliśmy bynajmniej pewności, że nasze papiery wywrą pożądane wrażenie, więc staraliśmy się uniknąć rewizji paszportów.

Mój towarzysz — agronom powiedział mi później:

— Co za szczęście, że u bolszewików wczorajszy nieudolny szewcpiastuje urząd gubernatora, a uczeni ludzie tymczasem zamiatają ulicelub czyszczą stajnie czerwonej kawalerii! Z bolszewikami, bądź co bądź,można się dogadać, ponieważ oni nie odróżniają „dyzenfekcji” od „influency” i „antracytu” od „apendicitis”. W nich można wszystko wmówić,dopóki nie wypuszczą kuli z rewolweru...

Rzeczywiście, udało się wmówić w komisarzy „czeki” wszystko, couważaliśmy za potrzebne. A więc kreśliliśmy im wspaniały obraz przyszłego rozwoju kraju, gdy wybudujemy szosy i mosty, które dadzą możność eksportowania lasu, wełny i skór z Urianchaju, rud, nafty i złota z Sajanów, bydła — z Mongolii, drogich futer z lasów rosnących u źródełJeniseju...

Nasza „oda” trwała około godziny, lecz triumf po niej był zupełny,gdyż „czekiści”, zapomniawszy już o dokumentach, sami przenosili nasze rzeczy na nowy wóz i życzyli nam powodzenia na chwałę rządusowieckiego.

To było ostatnie nasze zajście w granicach Rosji.

Po przebyciu doliny rzeki Amył szczęście nam sprzyjało. Spotkaliśmy na promie za Karatuzem starszego dozorcę milicji; który wiózłze sobą kilka karabinów i magazynkowych rewolwerów Mauzera. Byłyone przeznaczone dla oczekiwanej wyprawy milicji w głąb Urianchu wcelu pościgu za jakimś kozackim oficerem, „katem wolnego, rewolucyjnego ludu”, jak go nazwał nasz nowy znajomy. Nowina ta była dla nas bardzo ważna, gdyż łatwo moglibyśmy się spotkać z tym oddziałem, anie mieliśmy pewności, czy oda o szosach i mostach po raz drugi będziemiała magiczny wpływ na tych bandytów. Ostrożnie wybadawszy dozorcę, ustaliliśmy drogę, którą miała wyruszyć ekspedycja. W ostatniejwsi rosyjskiej na pograniczu Urianchaju zatrzymaliśmy się w jednymdomu z dozorcą, czekając na zmianę koni. Podczas przekładania rzeczyzauważyłem nagle zachwycony, wniebowzięty wzrok dozorcy, zwróconyw stronę mojego tobołka.

— Co się wam tak podoba? — spytałem.

— Spodnie... — wyszeptał przedstawiciel milicji sowieckiej — spodnie!

Istotnie, otrzymałem od swoich przyjaciół zupełnie nowe spodnie zczarnego, grubego sukna, bardzo dobre do konnej jazdy. W tej własnieczęści mojej garderoby utkwił oczy milicjant.

— A czyż wy nie macie zapasowych spodni? — spytałem go, planującmoralny atak na zachwyconego dozorcę.

— Nie! — odparł ze smutkiem w głosie. — Sowiety nie dają. Sami,powiadają, bez spodni chodzimy. A moje tymczasem zupełnie się zniszczyły. Spójrzcie no sami!

Mówiąc to, odchylił połę swego kożucha i ukazał mi spodnie, któreprzypominały raczej sieć na grube ryby. Dziwiłem się, jakim sposobembiedaczysko mógł się w nich utrzymać.

— Sprzedajcie... — z prośbą w głosie odezwał się po chwili milicjant.

— Nie mogę, sam potrzebuję! — odparłem stanowczo.

Namyśliwszy się trochę, zbliżył się do mnie i szepnął:

— Pójdziemy na dwór, pomówimy! Tu niedogodne miejsce...

Wyszliśmy.

— Słuchajcie! — zaczął. — Jedziecie do Urianchaju! Tam nasze sowieckie pieniądze nic nie są warte, za nie nic nie kupicie. A jest tam cokupić! Sobole, lisy, gronostaje, złoto także można tanio nabyć w zamianza jakąś drobnostkę. Tam wszystko można dostać za karabiny i naboje.Macie ze sobą tylko jeden karabin. Ja wam dam jeszcze jeden i 100naboi do niego, a wy mnie... spodnie. Co? dobrze?

— Nam nie trzeba broni, nas chronią nasze dokumenty! — niby nie rozumiejąc, o co chodzi, odpowiedziałem spokojnie.

— Ale nie! — żywo odezwał się milicjant. — W Urianchaju zamieniciekarabin na futra, albo na złoto. Oddam wam karabin na zawsze, nawieczną własność. Rozumiecie?

— A! Teraz rozumiem — rzekłem. — Ale w takim razie tego małoza spodnie. Spodni i do tego takich wspaniałych nigdzie w Rosji nieznajdziecie. Cała Rosja chodzi obecnie bez spodni. A za karabiny dadząmi jedną skórkę sobola. Co ja będę z nią robił?

Słowo po słowie dopiąłem swego. Nowy znajomy otrzymał mojespodnie, a ja karabin ze 100 nabojami i dwa mauzerowskie pistolety z80 nabojami. Od tej chwili byliśmy uzbrojeni i mogliśmy stawić poważnyopór w razie przygody. Nadto szczęśliwy posiadacz nowych spodni wydał nam rządowe poświadczenie na prawo posiadania broni.

W ten sposób prawo i siła były po naszej stronie.

Dozorca dopomógł nam nabyć we wsi od bogatego chłopa trzykonie, dwa pod siodło i jednego pod toboły, wynająć przewodnika, którybył prawnukiem zesłańca, Polaka, hr. Przeździeckiego, kupić sucharów,mięsa, soli i masła.

Wypocząwszy jeden dzień, ruszyliśmy w stronę źródeł Amyłu, kierując się ku Sajanom, za którymi już nie mogliśmy spotkać „czerwonych”, ani głupich, ani mądrych...

Trzy dni zabrała nam droga od ujścia Tuby do tej ostatniej granicznej wsi rosyjskiej. Trzy dni ciągłego poczucia bezprawia, bezpośredniegoniebezpieczeństwa i bliskiej, głupiej śmierci z rąk oszalałej dziczy.

Wielka siła woli, panowanie nad wrażeniami, zimna krew i upórw dążeniu do celu dopomogły nam szczęśliwie ominąć niebezpieczeństwa i nie stoczyć się w przepaść, na dnie której leżały już setki ludzi, pragnących wykonać to, co nam się udało. Czy naszym nieszczęśliwym poprzednikom nie starczyło wytrwałości i pomysłowości, czy,być może, nie umieli oni układać ody na cześć przyszłych mostów, szosi kopalń, czy też po prostu nie mieli z sobą... dobrych, zbywającychspodni?

Nie można pominąć jednego bardzo ciekawego zjawiska historycznego, które rzuciło się nam w oczy podczas podróży brzegami Jeniseju, Tuby i Amyłu. Prawym brzegiem Jeniseju, oraz brzegami Tuby i Amyłu, ukryty w gęstych krzakach i leśnych zaroślach ciągnie sięnieskończenie długi szlak nieznanych mogił. Chłopi syberyjscy nazywali je „czudzkimi mogiłami”, czyli mogiłami nieznanych ludzi. Szlakten dochodzi aż do Krasnojarska, niektórzy zaś badacze znaleźli tesame mogiły aż na brzegach Oceanu Lodowatego. Drogi, którymi ciągną się mogiły, topografia miejscowości, a później poczynione przez archeologów badania dowiodły, że jakieś plemię mongolskie szło niegdyś od południa ku północy lewym brzegiem Jeniseju, kryjąc się w lasach w obawie przed napadami tubylców-koczowników i pozostawiając po sobie mogiły. Umierali ci przybysze z ręki Tatarów, koczujących w stepach Minurskich i Czułymskich, umierali z głodu i chorób, z wyczerpania, od zbyt surowego dla nich klimatu stepów. Z resztek sprzętów i ubrań, znalezionych w mogiłach, można było sądzić,że nie było to plemię wojownicze, lecz plemię myśliwych i hodowców bydła.

Skąd wędrowało ono i dokąd? Na to pytanie uczeni rosyjscy odpowiedzi nie dawali, gdyż badali mogiły leżące na przestrzeni od Minusińska do Krasnojarska, nie troszcząc się o poznanie geografii tegozjawiska. A tymczasem geografia i legendy mongolskie rzucają jaskraweświatło na pochodzenie „czudzkich mogił”.

Wielki Mongoł, Dżengiz-Chan, ruszył na czele hord azjatyckichdo Europy. Droga jednej części jego konnej armii przechodziła przezUrianchaj. Czy sam Dżengiz szedł tamtędy, czy któryś z jego wodzów— nie wiadomo i różnie o tym mówią legendy i kroniki mongolskie.Jednakże wiadomo, że mongolscy wodzowie, zachwyceni celnością łuczników urianchajskich, oraz niezwykłą wytrwałością tych niezrównanychjeźdźców, postanowili zaciągnąć ich do swoich szeregów. Urianchowiejednak odmówili posłuszeństwa, wręcz oświadczywszy, że ich kraj jest,,krajem odwiecznego pokoju” i że ich wiara zabrania przelewu krwi,,ptasiej, rybiej i ludzkiej”.

Nie pomogły groźby i surowe kary, podczas których na rzece Dżabartaszu zginęło 300 wybitniejszych ludzi ze starszyzny tubylczej. Podnaciskiem hord Dżengiz-Chanowych Urianchowie zaczęli porzucać ojczyznę, wyruszając na wygnanie dwiema drogami: Kiemczykiem na południe, gdzie weszli do obecnego obwodu kobdoskiego i zatracili mowęi wiarę przodków, Amyłem i Tubą na Jenisej i dalej na północ. RzeceTubie nadali swoje stare historyczne imię „Tubów”, szczepu, który pochodził od Tatarów-Ujgurów, twórców największego na świecie imperium koczującego. Z tych północnych wygnańców nikt już nigdy nie powrócił do pięknego Urianchaju, a kości ich leżą w tajemniczych „czudzkich” mogiłach, w tych śladach wielkiej tragedii dziejowej, która sięzakończyła w wieku XIII.

Obecni tubylcy Urianchaju, Sojoci, przechowali pamięć o przodkach, którzy uchodzili przed „demonem wojny”, Dżengizem, wierniprzepisom starej wiary i moralności, kwitnącej w „kraju odwiecznegopokoju”.

X.Do Sajanów — do wybawienia!

Dziewicze lasy ogarnęły nas, pochłonęły. Pośród wysokiej trawyi żółkniejących krzaków wije się ledwie dostrzegalna ścieżka.

To od dawna porzucona „stara amyłska droga”, którą przed 35laty wożono mąkę i sól, maszyny i robotników do licznych kopalń złota,porozrzucanych w systemie rzeki Amył. Ścieżka ta zbliża się do samegobrzegu wartkiego Amyłu, to znika w lesie.

Wyprowadza nas ona na błotnistą równinę z ukrytymi pośród wysokiej trawy topieliskami, do gęstych zarośli, na szczyty gór, na obszerne łąki i do gęstych lasów.

Nasz przewodnik, potomek hr. Przeździeckich, o których doskonalepamięta i którymi się szczyci, chociaż już się nazywa „Preżdzieckij”, widocznie rozumie nasz istotny plan i od czasu do czasu, z trwogą patrząc na ziemię, mówi:

— Przejechało trzech jeźdźców... Konie podkute... Widocznie żołnierze...

— Wkrótce jednak uspokaja się, ponieważ widzi, że ślady poszły gdzieś w bok, a później zawróciły.

— Dalej nie pojechali! — oznajmia nam Przeździecki, chytrze sięuśmiechając.

— Szkoda! — mówimy mu. — W towarzystwie podróż byłaby weselsza.

Lecz chłop głaszcze swoją powichrzoną brodę i śmieje się. Widocznie nie wierzy nam.

Pojechaliśmy przez kopalnię złota, w nowych czasach urządzonąprzez Amerykanów według przepisów współczesnej techniki. Bolszewicyzrabowali to przedsiębiorstwo, wywieźli złoto, zapasy i nawet niektóreczęści budynków, pozostawiając kopalnię prawie zrujnowaną, głuchąi nieczynną.

Niby sztandar sowieckiej Rosji, na pagórku stała spalona cerkiewze zdartą dachówką i krzyżem zrzuconym.

Głodna rodzina stróża pędzi tu samotne i smutne życie, narażonana stałe niebezpieczeństwo. W okolicznych lasach błąkają się bandyczerwonych partyzantów, rabują i zabijają. Czasami zatrzymują się dłużej w tych kopalniach, które niegdyś słynęły z obfitości złota, przemywają piasek i po zdobyciu niewielkiej ilości metalu jadą dalej, przepijając go w jakiejś odosobnionej wiosce, gdzie chłopi fabrykują spirytus zjagód i ziemniaków, sprzedając mętny, trujący napój na wagę złota.

Te uzbrojone bandy rozbójnicze, nie podlegające żadnym prawom,są bardzo niebezpieczne. Spotkanie z nimi grozi śmiercią.

W trzy dni dojechaliśmy do przejścia górskiego Czokur, prowadzącego przez główny grzbiet Sajanów, przedostaliśmy się na przeciwległybrzeg rzeki Ałgiak i od tej chwili byliśmy już w granicach Urianchaju.

Ten kraj, zadziwiający bogactwem, zaludniony przez 60 000 wymierających Sojotów, mówiących językiem mongolskich szczepów i szczycących się tym, że przez długie wieki przechowywali ideały odwiecznego pokoju, stał się celem zakusów władz administracyjnych rosyjskich, mongolskich i rechińskich. Sąsiedzi dawno rządzą się jak szat gęsiw Urianchaju, Sojoci zaś spokojnie płacą podatki wszystkim trzem.

Łatwo więc zrozumieć, dlaczego ta „zagranica” nie mogła jeszczebyć dla nas portem zbawienia.

Słyszeliśmy już przedtem od dozorcy milicji o projektowanej wyprawie do Urianchaju, a od Rosjan przebywających tu dowiedzieliśmy się, że niektóre wsie ukraińskie na Małym Jeniseju (czyli Khua-Kem) sformowały oddziały partyzanckie, obsadzając południową granicę kraju, grabiąc i zabijając podróżnych. Przed kilku tygodniami partyzanci zabili sześćdziesięciu dwóch oficerów, przekradających się doMongolii, zrabowali i zabili kupców chińskich, prowadzących z sobąkarawanę z towarami, zabili kilku niemieckich jeńców wojennych, zmykających z sowieckiego „raju”.

Możliwość spotkania tych bandytów nie wróżyła nam nic dobrego.Należało się mieć stale na baczności.

Po czterech dniach drogi dostaliśmy się na błotnistą dolinę, gdziepośród młodego lasu stała samotna osada kolonisty rosyjskiego. Tu odprawiliśmy naszego przewodnika, który obawiał się, że śnieg pokryjeprzejście przez Sajany, a wtedy do lata musiałby wyczekiwać sposobności powrotu do domu.

Dalej do rzeki Sejbi miał nas przeprowadzić właściciel osady, namówiony przez naszego przewodnika.

Konie nasze były zmęczone i chcąc nie chcąc trzeba było dać imwypoczynek i trochę je odżywić. Postanowiliśmy spędzić tu cały dzień,a może nawet i dwa.

Nazajutrz przewodnik odjechał, życząc nam pomyślności i zdrowia.

Nie minęła godzina, gdy mała córeczka naszego gospodarza klasnęła w dłonie i zawołała.

— Sojoci przyjechali.

Do izby jeden po drugim weszło czterech Sojotów w filcowych kołpakach i ze strzelbami w ręku.

— Mende (bądźcie pozdrowieni!) — powitali nas przybysze i zaczęlibez ceremonii uważnie oglądać nas ze wszystkich stron.

Byłem przekonany, że żaden ćwiek w naszych butach, żaden guzikubrania nie uszedł ich badawczego wzroku. Potem jeden z nich, którybył miejscowym naczelnikiem okręgowym, czyli merinem, zaczął naswypytywać przez kolonistę o nasze przekonania polityczne i moralne.Posłyszawszy nasz sąd o bolszewikach, wydawał się zadowolony i uspokojony, gdyż rzekł:

— Wy — dobrzy ludzie!... Nie lubicie „ułanów” (ułan po sojocku — czerwony). My wam pomożemy...

Podziękowałem merinowi i podarowałem mu gruby sznur jedwabny,którym zwykle przepasywałem bluzę. Wieczorem Sojoci odjechali, leczobiecali powrócić nad ranem.

Nadszedł wieczór. Poszliśmy spojrzeć na nasze wychudłe szkapy,łapczywie skubiące brunatną, lecz pożywną trawę na łące za osadą.Wkrótce powróciliśmy do izby, gdzie gospodarz przyrządził już herbatęi kolację.

Rozmawialiśmy wesoło i swobodnie z rodziną gospodarza, gdy nagle rozległy się szczękania podków, głuche głosy ludzi i po chwili do izby jeden po drugim weszło pięciu chłopców z karabinami w ręku i z szablami przy boku. Coś zimnego i łechcącego podstąpiło do gardła aserce zaczęło tętnić.

Od razu poznaliśmy w przybyłych czerwonych żołnierzy.

Na futrzanych czapkach mieli czerwone gwiazdy, a na rękawachtakież opaski.

Byli to ludzie z oddziału karnego, ścigającego oficera kozackiego, októrym nam opowiadał dozorca milicji.

Podejrzliwie nas oglądając, zaczęli się rozbierać i w milczeniu usiedliprzy stole. Wszczęliśmy rozmowę pierwsi, niby od niechcenia objaśniająccel naszej ekspedycji „budowy mostów i szos” i ostrożnie wypytującprzybyszów. Dowiedzieliśmy się, że wkrótce tu nadciągnie z siedmiujeźdźcami dowódca oddziału, który ma rozkaz dla właściciela osady,aby ten przeprowadził ich na Sejbi, gdzie się ukrywa ścigany kozak.

Natychmiast z radością w głosie zawołałem, że nasze sprawy układają się bardzo szczęśliwie, gdyż możemy jechać razem.

Na to jeden z żołnierzy zagadkowym głosem zauważył:

— Wszystko rozstrzygnie towarzysz-oficer...

W tej chwili wszedł nasz przyjaciel, sojocki merin. W ten sam sposób, jak nam w dzień, zaczął się przyglądać bacznie przyjezdnym, apotem ponurym głosem zapytał:

— Jakim prawem zabraliście Sojotowi dobrego konia, pozostawiąjącmu chorego i słabego?

Żołnierze wybuchnęli śmiechem.

— Pamiętajcie, że jesteście w obcej ziemi, gdzie są inne prawa i obyczaje! — rzekł merin, a w jego głosie brzmiała groźba.

— Stul gębę i wynoś się do diabła! — krzyknął jeden z bolszewików.

Lecz Sojot zupełnie spokojnie usiadł przy stole, a gospodyni niezwłocznie przysunęła mu kawał chleba i duży kubek herbaty, wypaliłdługą i cienką fajkę, wstał i rzekł, nie zwracając się do nikogo:

— Jeżeli jutro rano koń nie będzie zwrócony właścicielowi, sami goodbierzemy.

Odwrócił się i spokojnie opuścił izbę.

Natychmiast zauważyłem wyraźną trwogę na twarzach bandytówsowieckich. Starszy żołnierz rozstawił patrole dokoła osady i wszyscy,spuściwszy głowy, siedzieli w przykrym zamyśleniu.

Późno w nocy przyjechał oficer z siedmiu jeźdźcami. Po raporciestarszego żołnierza o zajściu z merinem oficer zachmurzył czoło i rzekłgłosem zdradzającym niepokój:

— Źle... źle! Musimy przedzierać się przez takie topielisko, a tu ci zakażdym krzakiem i kamieniem będą czyhali Sojoci. Oj, źle, towarzysze...

Oficer coraz bardziej trwożył się i pochmurniał i dlatego nie zwracałzbytnio uwagi na nas, tym bardziej, że zacząłem go uspokajać i obiecałem pośrednictwo pomiędzy oddziałem a Sojotami. Był to niepiśmienny,ponury chłop ukraiński, który chciał się odznaczyć przed sowietami ujęciem znienawidzonego kozaka, lecz obawiał się, że Sojoci przeszkodząmu w szybkim dotarciu do rzeki Sejbi.

O świcie byliśmy już na koniach, jadąc razem z czerwonymi zbójcami. Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, niespodziewanie z krzaków wynurzyło się dwóch jeźdźców sojockich. Za plecami mieli swe dziwaczne strzelby skałkowe o malutkiej płaskiej kolbie z widełkami dlaoparcia o ziemię przy strzale, który nigdy nie chybia celu.

— Poczekajcie! — rzekłem, zatrzymując oficera. — Pojadę rozmówićsię z Sojotami.

Szybko popędziłem naprzód. Jeden z Sojotów był to merin — drugi— nieznajomy tubylec, mówiący łamanym językiem rosyjskim.

— Trzymajcie się na tyłach oddziału — szepnął, zanurzając w moichoczach swój rysi wzrok — i pomóżcie nam.

— Dobrze — zgodziłem się natychmiast — lecz pogadajmy dłużej,żeby tamci myśleli, że omawiam z wami ich sprawę!

Niebawem uścisnąłem dłonie Sojotów i powróciłem do oddziału.

— Możemy jechać! — zawołałem. — Sojoci nie będą przeszkadzalinam.

Ruszyliśmy i gdy przejechaliśmy przez rozległą polanę, spostrzegliśmy obydwóch Sojotów całym pędem koni mknących stromym zboczemgóry. Niepostrzeżenie wykonałem odpowiedni manewr i obaj z moim towarzyszem podróży pozostaliśmy w tyle oddziału wraz z naszym koniemciężarowym. Za nami jechał tylko jeden żołnierz — ponure chłopisko, patrzące na nas bardzo nieprzychylnem wzrokiem.

Zdążyłem szepnąć swemu towarzyszowi jedno słowo: „mauzer” i zauważyłem, że ten wnet ostrożnie odpiął torbę kulbaki i wysunął niecorękojeść pistoletu.

Wkrótce zrozumieliśmy, dlaczego ci żołnierze wytrawni, leśni włóczędzy, nie odważyli się iść na Sejbi bez przewodnika.

Doliny Ałgiaku i Sejbi są przedzielone szeregami wąskich grzbietów górskich, pomiędzy którymi leżą głębokie i szerokie wąwozy z grząskimi niebezpiecznymi torfowiskami. Było to wielkie topielisko, bagnobezdenne, jakieś martwe, przeklęte miejsce.

Konie grzęzły do kolan, padały, plątały się nogami w sieci korzeni,zanurzonych w grząskim torfie, przygniatały jeźdźców, gryzły się, chrapały, rwały rzemienie i popręgi.

Coraz częściej konie zanurzały się w bagnie prawie do kolan jeźdźca.Mój wierzchowiec wpadł do jakiegoś dołu wypełnionego rudą, cuchnącąwodą. Nieszczęśliwy koń ugrzązł tak głęboko, że moja pierś już dotykałapowierzchni wody. Wyratowaliśmy się z wielką trudnością.

Po mnie natychmiast runął wraz z koniem oficer bolszewicki, kalecząc sobie o kamień głowę bardzo poważnie.

Mój towarzysz, padając, stłukł sobie kolano. Żołnierze ciągle staczali się z siodeł i kaleczyli sobie ręce i nogi.

Przerażone konie chrapały i robiły bokami. Gdzieś daleko głuchokrakał kruk, zwiastun nieszczęścia...

Tymczasem droga stała się jeszcze gorsza. Ścieżka prowadziła przeztakie same jak uprzednio, grząskie bagno, lecz było ono pokryte konarami złamanych, gnijących na ziemi drzew. Konie, przeskoczywszyprzez olbrzymie pnie, nieoczekiwanie wpadały w głębokie trzęsawisko i zaczynały tonąć, pogrążając się coraz bardziej w czarną, cuchnącą otchłań. Jeźdźcy i konie nieustannie padali.

Wszyscy byli pokryci błotem i zbroczeni własną krwią.

Ja i mój towarzysz z przerażeniem spoglądaliśmy na nasze wierzchowce, których siły się wyczerpały, chociaż od dawna prowadzilismy jeza uzdy. Nurtowała nas myśl straszna, co zrobimy z sobą, jeżeli któryśz koni padnie? Przecież nie mogliśmy rekwirować koni Sojotom na wzórnaszych czerwonych „towarzyszy”?!

Nareszcie wybrnęliśmy na rozległą polanę zarośniętą gęstymi krzakami i otoczoną olbrzymimi odłamami skał, które prawdopodobnie niegdyś stoczyły się ze szczytów gór okolicznych. Nie tylko konie lecz i ludzie zaczęli się zapadać w zimne trzęsawisko, nurzając się w nim ażdo pasa i nie czując dna pod stopami. Całą powierzchnię polany stanowiła cienka warstwa torfu, pokrywającego jezioro o czarnej, gnijącej wodzie. Szliśmy pojedyńczo, w pewnej odległości jeden od drugiego, żeby zmniejszyć ciężar i uniknąć zarysowania się torfowiska; ze zgrozą spostrzegłem, że krzaki, rosnące na torfie, pochyliły się i kołysały, a ziemiapod nogami uginała się, pękała, ze szczelin buchała czarna, wstrętnawoda...

Każdy krok, najmniejsza nieostrożność groziły śmiercią.

Przykład mieliśmy bardzo tragiczny.

Jeden z żołnierzy spróbował zejść wraz z koniem ze ścieżki, zamierzając znaleźć na uboczu twardszą drogę. Lecz zaledwie stąpił kilka kroków, usłyszeliśmy przeraźliwe rżenie konia i błagający krzyk człowieka o pomoc.

Pod koniem i żołnierzem rozwarło się torfowisko, odsłaniając nieznaną i ponurą otchłań. Na próżno koń i człowiek czepiali się nogami irękami brzegów cienkiej warstwy torfu. Obrywał się on coraz to więcej,a woda i płynne czarne błoto występowało szybciej i dalej. Nikt niemógł zbliżyć się do nich, gdyż nogi śmiałka od razu przerywały siećgnijących traw i gałęzi.

Zdawało się, że ktoś z dołu, z dna tego topieliska podcina coraz todalej i dalej cienką warstwę, na której trzymaliśmy się jeszcze.

Najpierw znikła głowa konia z wylękłymi, błagającymi oczyma, apóźniej zanurzył się człowiek, wyjący z przerażenia i rozpaczy. Tylkowielkie bąble wypływały na powierzchnię czarnej wody i powoli pękały...

Nagle rozległy się trzy strzały.

Dźwięk ich był głuchy, bez zbytniego huku i bez echa.

Były to jednak strzały celne, gdyż oficer bolszewicki i dwaj żołnierze od razu spadli z koni. Te, plącząc się w krzakach i rżąc, starały sięprzedrzeć na zbocze gór, lecz ślizgały się i opadały, gdyż ziemia, przesycona podskórną wodą, osuwała się pod nogami i z wolna spełzała nadół.

Żołnierze porwali za karabiny i z przestrachem się rozglądali dokoła, nie widząc wrogów. Lecz ci ich widzieli doskonale. Padło czterechbolszewików, ugodzonych śmiertelnie w piersi.

W tej chwili spostrzegłem, że pozostający ciągle za nami żołnierzwymierzył do mnie z karabinu i coś majstrował koło cyngla.

Mój mauzer zdążył uprzedzić go dwiema kulami i pozbawić nasjednego wroga.

— Zaczynajmy! — zawołałem do swego towarzysza i po chwili wzięliśmy udział w wystrzeliwaniu bolszewickich bandytów.

Wkrótce na polanie krzątali się Sojoci, obdzierając zabitych bolszewików i rozdzielając zdobycz. Po godzinie uciążliwej drogi zaczęliśmysię podnosić na górski grzbiet i wreszcie wyszliśmy na wysokie płaskowzgórze, zarosłe starym lasem.

— Jednakże Sojoci nie są bardzo pokojowym narodem! — zauważyłem, zbliżając się do merina.

Uważnie spoglądając na mnie, urzędnik sojocki odparł:

— To nie Sojoci zabijali...

Miał słuszność. Na bolszewików, bezprawnie wdzierających się doUrianchaju, napadli nie spokojni Sojoci, lecz przebrani w kożuchy tubylców Tatarzy abakańscy, którzy uchodząc od władz sowieckich wybraliten kraj dla swoich koczowisk i stad. Dość znaczna liczba rodzin tatarskich porzuciła stepy Abakańskie i przez zachodni Urianchaj przedostała się do zachodniej Mongolii. A nawet dalej na południe, prześlizgnąwszy się niepostrzeżenie przez chińską prowincję Kansu i dotarłszyaż do północnego Tybetu. Tu, zapłaciwszy daninę plemionom tybetańskim, Tatarzy wyrobili sobie prawo koczowania aż do upadku rządówkomunistycznych w Rosji. Tatarzy, którzy uczynili napad na bolszewików na trzęsawisku pomiędzy Ałgiakiem i Sejbi, mieli doskonałegoprzewodnika i tłumacza, Kałmuka-lamaitę.

Noc przed rzeką Sejbi spędziliśmy w lesie przy ognisku, a Tatarzydo świtu prawie opowiadali nam o bezprawiach, mordach i grabieżach,jakich dopuszczali się komisarze bolszewiccy w stepach, gdzie niegdyśutwierdził swą władzę i prawo wódz Mongołów — Dżengiz-Chan, władcaAzji i połowy Europy. Te opowiadania tchnęły grozą i nienawiścią niepohamowaną.

Wczesnym rankiem podjeżdżaliśmy do niewielkiej rosyjskiejosady, a zbliżając się do niej, spostrzegliśmy wyglądających z lasu jeźdźców. Jeden z naszych znajomych Tatarów pomknął ku nim i pomówiwszychwilę powrócił, wołając:

— Wszystko w porządku! Jedźmy prędzej!

Pojechaliśmy szeroką drogą, która biegła wzdłuż wysokiego ogrodzenia z cienkich modrzewi, otaczającego obszerny plac łąki i lasu, gdziechodziło spore stado jeleni; były to tak zwane „izubry”, czyli „morały”,które hodują miejscowi koloniści rosyjscy. Na wiosnę rogi tych pięknychzwierząt podlegają spiłowaniu, gotowaniu w specjalny sposób i suszeniu. Spreparowane rogi, noszące nazwę „panty”, sprzedawane Chińczykom jako najpotężniejszy i najcenniejszy środek leczniczy, uznany przez medycynę szkoły tybetańskiej. Cena „pantów” osiąga czasamiwartość złota.

W osadzie przyjęto nas z wielką trwogą i niepokojem.

— Chwała Bogu! — wykrzyknęła żona gospodarza. — Myśleliśmyże...

Nagle urwała, spojrzawszy na męża.

XI.Potyczka na Sejbi

Ciągłe niebezpieczeństwo wyrabia zmysł spostrzegawczy i ostrożność. Nie rozbierając się i nie zdejmując siodeł z koni, bacznie przyglądaliśmy się ludziom i badaliśmy sytuację. Swój mauzer zatknąłem za klapękożucha i zacząłem oglądać się dokoła, wyraźnie czując zbliżające sięniebezpieczeństwo. Najpierw zauważyłem kolbę karabinu, ukrytego nałóżku pod stosem poduszek. Dalej zwróciłem uwagę na parobków, kręcących się po osadzie i po domu. Niezawodnie nie byli to prości chłopi,chociaż obrośnięci, opaleni, brudni i źle odziani. Oni ze swej strony teżbardzo uważnie patrzyli na nas i na chwilę nawet nie pozostawiali nassamych z gospodarzami.

Coś się działo, czego jeszcze nie rozumiałem. W tej chwili właśniewszedł nasz przyjaciel merin i zaczął po sojocku coś opowiadać gospodarzowi. Ten bardzo się ucieszył i natychmiast zbliżył się do nas zwyciągniętą dłonią.

— Wybaczcie nam! — rzekł. — Lecz zrozumcie, że w takie czasy nadziesięć tysięcy ludzi można spotkać tylko jednego uczciwego człowiekai 9 999 bandytów!

Z rozmowy okazało się, że nasz gospodarz już miał wiadomość odążącym do niego z Ałgiaku oddziale „towarzysza oficera”, ścigającegooficera kozackiego, który rzeczywiście ukrywał się tu, lecz obecnie zbiegłdalej. Jednak poinformowano go o tragicznym końcu pościgu za nim.Lecz wszystko to nie uspokoiło starego kolonisty, gdyż przyszła wiadomość, że od strony Usińskiego kraju zbliżał się do Sejbi znaczny oddziałjazdy bolszewickiej, ścigający Tatarów, uchodzących z Rosji z bydłem iz końmi.

— Co chwila oczekujemy tu czerwonych! — z trwogą w głosie szepnął stary. — Lada chwila tu będą. Już przyleciał na koniu Sojot, abyuprzedzić nas, że czerwoni przeprawiają się przez rzekę. Tatarzy już sąw pogotowiu do bitwy.

Wyszedłem z domu wraz ze swym towarzyszem; opatrzyliśmy rynsztunek koni i odprowadziliśmy je w miejsce bezpieczniejsze. Powróciwszy do izby i przygotowawszy nasze karabiny i mauzery, oczekiwaliśmydalszych wypadków. Po upływie pół godziny ciężkiej niepewności wbiegłparobek i szepnął:

— Wyszli już na naszą drogę. Zaraz się zacznie...

Rzeczywiście, jak gdyby w odpowiedzi na te słowa zagrzmiał woddali strzał, po czym rozległy się salwy i huk wystrzałów zaczął sięzbliżać ku osadzie.

Zatętniły kopyta końskie, rozległy się krzyki klnących ludzi i doizby wpadło trzech czerwonych żołnierzy; jeden z nich ze straszliwymprzekleństwem strzelił do gospodarza. Stary kolonista potknął się i padłna jedno kolano; rękę jednak wyciągnął ku poduszkom z leżącym podnimi karabinem.

— A wyście co za jedni? — groźnie krzyknął żołnierz, zwracając siędo nas i podnosząc karabin.

Odpowiedzieliśmy z mauzerów i bardzo celnie. Uciekł tylko jedenżołnierz, dwóch leżało z przestrzelonymi głowami. Na zmykającego bolszewika wpadł jeden z parobków i zaczął go dusić. Zawiązała się walka.Bolszewik wołał na pomoc swoich towarzyszy, lecz ci leżeli w rowie zadrogą o 300--400 kroków od osady i strzelali do atakujących Tatarów.

Kilku żołnierzy jednak posłyszało wołanie i natychmiast ruszyło wstronę domu, lecz w tej chwili rozległy się prawidłowe salwy parobkówspoza płotów osady. Strzelano jak na manewrach, z zimną krwią i celnie.Pięciu czerwonych pozostało bez ruchu przy drodze, reszta ukryła sięw rowie.

Tatarzy strzelali gęsto i atakowali bardzo energicznie. Do domui na dziedziniec osady zaczęły zalatywać kule. Wkrótce zobaczyliśmyczerwonych, którzy na kolanach posuwali się rowem w stronę lasu, gdziepozostawili konie. Echa strzałów zaczęły się stopniowo oddalać

Przez polany leśne i przez las szybko mknęli Tatarzy, ścigając przeciwnika.

Na Sejbi odpoczywaliśmy dwa dni.

Zwiedzając bardzo malownicze okolice na brzegach wartkiej rzeki,pokrytej białą pianą, przypadkowo zrobiłem bardzo ważne odkrycie. Namałej polanie, tuż przy brzegu, zobaczyłem pod wielkim modrzewiemtrzy kamienie, a na jednym z nich węglem był nakreślony krzyż. Śladykopania ziemi były zupełnie widoczne, a gdym zaczął uważni badaćmiejsce, spostrzegłem wycięty na drzewie kawał kory, wyrżnięto napniu jednogłowego orła i dwie litery K. R.

— Kim był ten nieznany K. R.? Jednogłowy orzeł i krzyż mówi ośmierci Polaka. Dlaczego zginął? Kto go oddał ziemi? Jaki los spotkałpozostałego przy życiu?...

Lecz nikt z osady nie mógł dać nam żadnych objaśnień.

Tajemnicą pozostaną: ten modrzew, trzy kamienie i litery wyciętena drzewie.

Okazało się, że parobcy gospodarza osady byli ukrywającymi sięprzed bolszewikami oficerami z armii Kołczaka. Było ich ośmiu. Wszyscy oni przyszli do mnie prosić o pozwolenie podróżowania z nami.

Zgodziłem się na to.

Gdy po dwóch dniach wraz z p. Władysławem wyruszyłem z Sejbi,za nami z tyłu człapało ośmiu uzbrojonych jeźdźców i szły trzy ciężarowe konie.

Jechaliśmy malowniczą doliną, położoną pomiędzy rzekami Sejbii Utem. Wszędzie spotykaliśmy wspaniałe pastwiska, na których w kilkumiejscach pasły się duże stada bydła i koni. W paru osadach, napotkanych po drodze, nie znaleźliśmy mieszkańców, ci bowiem kryli się wlasach, gdyż obawiali się czerwonych. Odgłosy boju, niedawno z nimistoczonego, już doszły do osad na Ucie. Tu i ówdzie widzieliśmy pojedyńczych jeźdźców, uważnie nas śledzących, a gdy zechcieliśmy zbliżyćsię do nich, natychmiast ukryli się w gęstwinie leśnej. Widoczne było,że osadnicy żyli w śmiertelnej trwodze i nikomu nie ufali.

Cały następny dzień ubiegł nam na przedostawaniu się przez bardzo wysoki i ciężki dla jazdy grzbiet Daban. Przeszliśmy przełęcz, przeszliśmy nieskończenie długą drogę pośród spalonego lasu i przed zachodem słońca zaczęliśmy zjeżdżać do krętej, wijącej się pośród gór doliny.

Za górami w promiennej mgle płynął Mały Jenisej, czyli Khua-Kem, ostatnia duża rzeka przed granicą mongolską.

W odległości dziesięciu kilometrów od rzeki spostrzegliśmy wysokisłup dymu, unoszącego się nad lasem. Dwóch oficerów pojechało natychmiast na wywiad, my zaś przygotowaliśmy się do możliwej potyczki.

Oficerowie nie powracali długo.

Zaniepokojeni, całą grupą ruszyliśmy w stronę dymu, uczyniwszymożliwe przygotowania i zarządzenia na wypadek boju. Wkrótce posłyszeliśmy głosy wielu ludzi i głośny śmiech jednego z naszych oficerów.Zrozumieliśmy, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, a więc ruszyliśmy naprzód.

Na wielkiej polanie pośród lasu stał duży namiot i dwa szałasy,sklecone z cienkich drzew i gałęzi, paliło się ognisko, wokoło któregosiedziało 60 mężczyzn.

Gdyśmy się wynurzyli z lasu, cała gromada rzuciła się ku nam z radosnymi okrzykami. Zupełnie przypadkowo trafiliśmy na znaczny obózuciekinierów — oficerów i żołnierzy, kryjących się w Urianchaju w domach kolonistów rosyjskich i bogatych chłopów. Pośród uciekinierówbyło kilku młodych kolonistów.

— Co tu robicie? — pytaliśmy ze zdumieniem,

— Jak to? Czyż nie wiecie? — odrzekł jeden z uciekinierów, już niemłody pułkownik. — Komisarz Wojenny przysłał rozkaz zmobilizowaniawszystkich partyzantów i wszystkich mężczyzn w wieku do lat 58. Nacałym Jeniseju i dalej na południe, pod granicznym grzbietem Tannu-Ołu wszystkie wsie ukraińskie są już w ruchu i potworzyły znaczneoddziały partyzanckie. Wzdłuż Małego Jeniseju w stronę miasta Białocarska już posuwają się bandy uzbrojonych chłopów. Obdzierają i rabują bogatych wieśniaków i kolonistów, zabijając spotkanych na drodzeludzi. To właśnie zmusiło nas do ukrycia się tutaj.

Tu po raz pierwszy posłyszałem o kilku „białych” oddziałach, walczących z bolszewikami, a wśród dowódców, bardzo dzielnych i odważnych, wymieniano dwóch Polaków. W parę miesięcy później wyjaśniłem,że byli to panowie Kamil Giżycki i Jan Starościak.

Wkrótce dowiedziałem się, że obóz uciekinierów posiada zaledwieszesnaście karabinów i trzy ręczne granaty.

Należały one do bogatego Tatara, mającego za przewodnika Kałmuka, wraz z którym przedzierał się do swoich stadnin, wysłanych jeszcze w lecie w okolice mongolskiego miasta Kobdo.

Opowiedziałem o celu mojej podróży i o moim zamiarze dotarciaprzez Mongolię i Chiny do jakiegoś portu na Pacyfiku. Oficerowie i szeregowcy zaczęli mnie usilnie prosić, abym ich wziął ze sobą. Nie biorącna siebie żadnej odpowiedzialności, obiecując natomiast podzielić sięwszystkim, co posiadam i nie porzucić w żadnej przygodzie, zgodziłemsię na ich prośby. Obóz zaczął szykować się do pochodu.

Nasz wywiad doniósł nam, że w pobliżu domu kolonisty, który mógłprzewieźć nas na przeciwległy brzeg Małego Jeniseju, partyzantów niezauważono. Natychmiast ruszyliśmy naprzód, aby czym prędzej minąćniebezpieczny pas Jeniseju i znowu zanurzyć się w lasy.

Padał gęsty śnieg, natychmiast topniejący. Lecz wkrótce zerwał sięzimny wiatr północny. Zaczęła się zamieć, ziemia szybko zamarzła i napowierzchni potoków górskich utworzyła się dość gruba warstwa lodu,na którym ślizgały się i padały niekute konie naszych nowych towarzyszy. Późną nocą nasz oddział dotarł do brzegu Jeniseju. Ze wszelkąostrożnością weszliśmy do domu kolonisty. Spotkał nas bardzo uprzejmie i obiecał przewieźć wszystkich nad rankiem, chociaż płynęła jużkra i mróz tężał z godziny na godzinę. Podczas rozmowy z kolonistą byłobecny jeden z parobków — rudy chłop o skośnych zezowatych oczach...Parobek ten cały czas kręcił się koło nas, a później nagle zniknął. Gospodarz spostrzegł to wkrótce i z trwogą w głosie rzekł:

— Pobiegł do wsi i naprowadzi partyzantów. Źle! Trzeba przeprawić się natychmiast, nie czekając rana!

Zaczęła się najstraszniejsza z przeżytych przeze mnie nocy.

Prosiliśmy gospodarza, aby przewiózł czółnem tylko nasze zapasy,naboje i karabiny, sami zaś postanowiliśmy przepłynąć rzekę konno.Szerokość Jeniseju w tym miejscu wynosiła około 300 metrów, prąd byłbardzo wartki i burzliwy, głębia zaczynała się tuż przy urwistym brzegu.Noc zupełnie ciemna, żadnej gwiazdy na zachmurzonym niebie.

Wicher z wyciem miotał zamarznięty śnieg, silnie aż do bólu siekąc nim twarz. Przed nami pędził z pluskiem fal potok czarnej wody,niosącej cienkie, ostre, kruszące się tafle lodu, co chwila znikające wwirach.

Mój koń długo nie chciał skoczyć do wody ze stromego i wysokiego brzegu. Tuląc uszy, chrapał głośno i opierał się. Chlasnąłem go z całejsiły nahajem przez szyję i koń z jękiem od razu runął do rzeki.

Zanurzyłem się z głową w zimnej, lodowatej wodzie i ledwie zdołałem utrzymać się na siodle.

Po chwili byłem już o kilkanaście metrów od brzegu.

Mój koń z wyciągniętą szyją i głową głośno parskał, wyrzucającnapływającą do nozdrzy wodę, i chrapał z przerażenia.

Czułem wyraźnie gorączkowe, szybkie ruchy jego nóg, bijących owodę i dreszcze, wstrząsające całym jego ciałem.

Dopłynęliśmy do środka rzeki.

Prąd stał się szybszy. Woda nas unosiła.

Ze złowrogiej ciemności dolatywały do mnie okrzyki moich ludzii głuche, pełne smutku i trwogi rżenie borykających się z prądem koni.

Płynąłem, zanurzony po piersi w lodowatej wodzie. Chwilami uderzały mnie kawały kry, czasami większa fala zalewała mi twarz i głowę.

Nie było czasu na oglądanie się; zapomniałem zupełnie o uczuciuzimna.

Opanowała mnie zwierzęca żądza życia.

Rozumiałem, że jeżeli mój wierzchowiec nie wytrzyma walki z prądem i nie wyniesie mnie na brzeg — zginę.

Całą więc uwagę skierowałem na konia, widocznie tracącego resztki sił. Jeszcze chwila i usłyszałem głośny jęk mego wierzchowca, poczym spostrzegłem, że zanurzył się głębiej w wodzie. Widocznie miałjuż zalane nozdrza, gdyż zaczął częściej i głośniej parskać i chrapać.

Płynąc dalej ujrzałem, jak wielka bryła lodu, wirując, z rozpędemuderzyła w głowę mego konia, który raptownie rzucił się w bok i naglezawróciwszy, zaczął szybko płynąć z prądem.

Z wielkim trudem udało mi się skierować go w stronę brzegu, aleprzekonałem się wkrótce, że mój koń zupełnie osłabł. Głowa jego kilkakrotnie znikała pod wodą.

Nie miałem innego wyboru, jak tylko płynąć samodzielnie.

Ześlizgnąłem się natychmiast z kulbaki i trzymając się jej tylkolewą ręką, drugą płynąłem obok konia, zachęcając go głośnymi okrzykami. Spostrzegłem, że koń płynął z otwartym kurczowo pyskiem i zwyszczerzonymi zębami. W szeroko rozwartych źrenicach miotał sie niedający się opisać przestrach.

Po porzuceniu przeze mnie siodła koń uniósł się jednak nieco wyżej ponad wodą i już pewniejszymi i szybszymi ruchami posuwał sięnaprzód.

Wkrótce niedaleko od przeciwległego brzegu usłyszałem uderzeniejego kopyt o kamienie łożyska.

Zaczynała się mielizna.

Jeden po drugim wypływali i wjeżdżali na brzeg jeźdźcy. Konie,przyzwyczajone do przepraw przez rzeki, wyniosły wszystkich. Dalekoniżej od nas przepłynął gospodarz-kolonista z naszym dobytkiem. Nietracąc czasu, zaczęliśmy ładować nasze worki na drżące z zimna wierzchowce i ruszyliśmy dalej.

A był po temu wielki czas, gdyż z przeciwległego brzegu partyzancijuż zaczęli ostrzeliwać.

Wiatr się wzmagał. Przed świtem mróz brał coraz większy. Przemoczone ubranie i bielizna od razu zamarzły i stały się twarde i sztywnejak blacha. Głośno szczękaliśmy zębami, a w oczach migały zielonei czerwone ogniki.

Jechaliśmy bez postojów, ażeby jak najdalej odsunąć się od drogi,którą dążyły oddziały dzikich partyzantów.

Cały dzień, przy 15-tu stopniach mrozu, musieliśmy jechać bezmożliwości rozgrzania się i wypoczęcia. Dopiero przed nocą dotarliśmydo niewysokiego grzbietu górskiego, porośniętego lasem. Zatrzymaliśmysię pod nisko zwisającymi gałęziami smutnych, czarnych modrzewi. Tatar i Kałmuk szybko rozpalili olbrzymie ognisko, przy którym wysuszyliśmy się nareszcie i rozgrzali. Konie, chociaż głodne, nie ruszały sięz miejsca i nie odchodziły od ognia; stojąc z opuszczonymi, smutnymigłowami, wygrzewały się i drzemały, głośno jęcząc.

W nocy, podczas mego dyżuru na czatach, ujrzałem jeźdźca. Mającwidocznie dobrego konia, szybko przemknął niedaleko naszego obozu.Tatar z Kałmukiem pojechali natychmiast oglądać ślady i powróciwszyoznajmili, że był to niezawodnie Sojot, i że w pobliżu wykryli liczne ślady stad. Prawdopodobnie był to jakiś pastuch, zwabiony ogniaminaszego obozu.

Wczesnym rankiem kilku jeźdźców sojockich zbliżyło się do nas.

— Ułan (czerwony)? — zapytał jeden z nich.

— Nie! — rezległy się protestujące głosy.

— Cagan (biały)? — nastąpiło nowe pytanie.

— Tak, tak! — zawołał Tatar — wszyscy biali!

— Mende, mende! — z radością w głosie zaczęli pozdrawiać nas tubylcy i opowiedzieli nam o bardzo ważkich dla nas zdarzeniach.

Czerwoni partyzanci, którzy szli od strony Tannu-Ołu, obsadziliswymi posterunkami cały grzbiet graniczny, gdzie chwytali Rosjani Sojotów uchodzących wraz z bydłem do Mongolii. Przejście przezTannu-Ołu, jak twierdzili Sojoci, zostało zamknięte. Pozostawała jedyna droga: od razu zawrócić na południowy wschód, przeciąć błotnistądolinę Biuret-Ho i wyjść na południowy brzeg jeziora Kosogoł, leżącegojuż w granicach Mongolii.

Była to bardzo przykra okoliczność. Od lasu, w którym nocowaliśmy, do pierwszego najbliższego posterunku mongolskiego — Samgałtaj,pozostawało do przebycia nie więcej niż 100 kilometrów. Tymczasem odKosogołu w prostej linii dzieliło nas około 450 kilometrów.

Mój koń oraz koń mego towarzysza-agronoma zrobiły już przeszło1000 kilometrów bardzo uciążliwej drogi bez dostatecznego pokarmui po lodowatej przeprawie przez Jenisej mogły nie wytrzymać tak dalekiej drogi.

Dobrze rozważywszy położenie i nieco bliżej poznawszy swych nowych towarzyszy, nie mogłem się zdecydować iść razem z nimi w ciągłych bojach przez Tannu-Ołu.

Byli to ludzie wyczerpani i zdesperowani, przeważnie źle odzianii niedostatecznie uzbrojeni, większość z nich nawet nie miała broni.

Wiedziałem, że podczas walki nie ma większego niebezpieczeństwaniż człowiek nieuzbrojony. Ogarnia go bowiem prędko niczym nie zwalczony strach, zaczyna się miotać, traci głowę z przerażenia i bezradnościi zaraża swoją paniką innych. Naradziwszy się z p. Władysławem postanowiłem, bądź co bądź, iść do Kosogołu.

Gdy o tym oznajmiłem swoim towarzyszom podróży, wszyscy sięzgodzili na mój projekt.

Po obfitym śniadaniu, składającym się z tłustej zupy, mięsa, sucharów i herbaty, wyruszyliśmy w drogę.

Około drugiej po południu przed nami zaczęły wyrastać góry. Zbliżaliśmy się do północno-wschodnich odnóg Tannu-Ołu, za którymi leżała dolina rzeki Biuret-Ho.

W dolinie pomiędzy górami spotkaliśmy wielkie stado byków i jaków tybetańskich, które dziesięciu konnych Sojotów pośpiesznie gnałona zachód. Pastuchowie opowiedzieli nam, że „najon” (książę) Todżikazał im przeprowadzić należące do niego bydło doliną Biuret-Ho dopółnocnej Mongolii, obawiając się partyzantów i oddziałów regularnychwojsk sowieckich, coraz częściej przedzierających się do Urianchaju i grasujących bezprawnie i bezkarnie. Pastuchowie natychmiast wyruszyli,lecz w drodze dowiedzieli się od myśliwych, że i ta część odnogi Tannu-Ołu jest już zajęta przez bolszewików. Musieli więc powrócić i teraz usiłowali przejść ze stadem nad rzekę Kemczyk, przecinając kraj cały ze wschodu na zachód.

Wybadaliśmy Sojotów bardzo szczegółowo, gdzie się znajdują posterunki i zasadzki czerwonych partyzantów, oraz jakie są siły bolszewickie na tym jedynym przejściu górskim. Posłałem natychmiast Tatarai Kałmuka, dobrze mówiących po sojocku i z ogólnego wyglądu do tubylców podobnych, na ścisły rekonesans; sami zaś obwiązaliśmy kopytanaszych koni szmatami, żeby nie było słychać stąpania wierzchowcówpo kamienistej ścieżce, zaciągnęliśmy rzemieniami pyski końskie, abynie rżały i powoli w milczeniu posuwaliśmy się za wywiadowcami.

Ci zaś wykonali rekonesans świetnie i szybko. Już po paru godzinach wiedzieliśmy, że osiemdziesięciu partyzantów założyło obóz odziesięć kilometrów od nas, zająwszy jurty (namioty) dużego zimowegokoczowiska Sojotów, trudniących się hodowlą reniferów i że urządzili zobydwóch stron górskiego przejścia dwie zasadzki. W jednej z nich byłodwóch żołnierzy, w drugiej — trzech. Było to nie dalej niż dwa kilometry od nas. Pomiędzy tymi zasadzkami w pobliżu awangardy głównychsił bolszewickich biegła ścieżka.

Wkrótce weszliśmy na górę. Obydwie zasadzki były widoczne, jakna dłoni. Można było z łatwością ostrzeliwać je z dobrym skutkiem.Gdy zbliżyliśmy się o kilometr do punktu niebezpiecznego, zawołałemswego towarzysza-Polaka, Tatara, Kałmuka i paru młodych oficerówi zostawiwszy konie przy oddziale, ruszyłem na ostateczne zbadanie sytuacji. Z góry o pięćset kroków niżej widziałem dwa ogniska, buchające,wysokim płomieniem, a przy każdym z nich siedział żołnierz z karabinem, reszta zaś ludzi spała; ich czarne postacie nieruchomo leżały przyogniskach. Wydało mi się, że i warta śpi. Mam ostry wzrok i parę razyspostrzegłem, że głowa czuwającego żołnierza bezwiednie opadała napiersi.

Nie będąc pewny swoich nowych towarzyszy, nie mogłem rozpoczynać boju z bolszewikami, chociaż byłem przekonany, że potrafię podejśćniepostrzeżenie do obozu partyzantów i rozbić ich. Wolałem jednak niepozostawiać po sobie śladu, gdyż wiele kłopotu mielibyśmy w razie pościgu w Mongolii, gdzie chińscy urzędnicy mogli dopomóc naszym wrogom. Naradziwszy się z towarzyszem, postanowiliśmy „sprzątnąć” obaposterunki bez strzałów i przejść dalej bez spotkania się z głównymi siłami przeciwnika. Nie obawiałem się, że partyzanci nas wytropią, gdyżścieżka była pełna śladów konnych pastuchów i stad.

— Tych dwóch „mołojców” wezmę na siebie — szepnął mój atletyczny agronom, wskazując posterunek położony na lewo od ścieżki.

Wydałem więc rozporządzenie Tatarowi, aby załatwił się z drugą zasadzką i skradałem się wśród krzaków z agronomem, żeby mu w raziepotrzeby dopomóc. Co prawda byłem o niego spokojny zupełnie, gdyżten okaz, mający około siedmiu stóp wzrostu, posiadał taką olbrzymiąsiłę, że niesforne konie kładł na ziemię i uzdał je, przycisnąwszy ramieniem.

O kilkanaście kroków od ogniska zatrzymałem się w krzakach i zacząłęm oczekiwać.

Doskonale widziałem mocno kiwającego się wartownika. Karabinmiał na kolanach i zgasłą fajkę w ustach. Jego śpiący towarzysz wcalesię nie ruszał; dostrzegłem spokojnie wyciągnięte nogi w grubych wojłokowych „pimach”.

Według moich obliczeń agronom musiał już dopełznąć do posteruku bolszewickiego, lecz nie dawał znaków życia.

Koło ogniska przez kilka chwil było zupełnie spokojnie.

Naraz od strony dalszego posterunku doleciał mnie urwany, przyduszony krzyk — i znowu zapadła cisza...

Partyzant drzemiący przy ognisku poruszył się i podniósł sennągłowę, ale w tej chwili obok niego wyrosła postać mego towarzysza,wydająca się potwornie olbrzymią na tle ogniska.

Zobaczyłem na jedno mgnienie oka nogi wartownika, które mignęływ powietrzu, po czym ogromna postać wraz ze swoją ofiarą pogrążyłasię w krzakach.

Po kilku sekundach olbrzym zjawił się znowu, podniósł karabin zziemi i zamachnął się nim silnie. Usłyszałem głuchy zgrzyt zdruzgotanejczaszki, a wkrótce potem głośne i spokojne kroki mego towarzysza.

Podszedł do mnie i z uśmiechem wstydliwym rzekł:

— Już po wszystkim! Diabli nadali! Gdy byłem małym chłopcem,matka chciała, żebym został księdzem. Zostałem agronomem po to,żeby dusić ludzi i rozbijać im głowy. Okrutnie głupia rzecz — rewolucja,panie!

Z raptowną wściekłością i obrzydzeniem splunął i zaczął zapalaćfajkę.

Tymczasem i na drugim posterunku także wszystko było skończone. Po chwili nasz oddział, zachowując milczenie, powoli prześlizgnąłsię, jak widmo nocne, pomiędzy milczącymi już na wieki wartami bolszewickimi.

W nocy przebrnęliśmy Tannu-Ołu.

Tam, na szczycie, około wielkiego „obo”, tj. ołtarza, poświęconego złym duchom gór, napiliśmy się herbaty i natychmiast zaczęliśmyzjeżdżać w dolinę, zarośniętą gęstymi krzakami i przeciętą cała sieciąniezamarzniętych strumyków i małych rzeczek.

Były to źródła rzeki Biuret-Ho.

Około pierwszej po południu zatrzymaliśmy się na bardzo malowniczej polanie, z dobrą dla koni trawą, u podnóża gór porosłych modrzewiami. Zamierzałem spędzić tam całą dobę, żeby trochę odkarmićkonie.

Uważałem siebie i swoich ludzi za zupełnie bezpiecznych, tym bardziej, iż przemawiały za tym oznaki zewnętrzne. Na górach spokojnieżerowały stada reniferów i jaków.

Wkrótce nadjechali Sojoci i powiedzieli, że tu, za Tannu-Ołu, niktdotąd nie widział czerwonych bandytów, za co ofiarowaliśmy im całącegłę herbaty prasowanej. Odjechali zadowoleni i uspokojeni, powtarzając, że jesteśmy „dobrzy ludzie”, „cagan” a nie „ułan” (biali, a nie czerwoni).

Gdy nasze zmęczone i wygłodzone szkapy wypoczęły i objadły sięsuchą, brunatną, lecz pożywną trawą, ja i moi towarzysze rozkoszowaliśmy się przy ognisku, układając plan dalszej drogi. Nagle wyłoniłasię stanowcza różnica poglądów.

Niejaki pułkownik Żuków, a z nim czterdziestu siedmiu innych oficerów i szeregowców, uspokojeni tym, że za Tannu-Ołu nie było bolszewików, postanowili iść do mongolskiego miasta Kobdo, a później dalejnad rzekę Emil, gdzie był obóz serbskiego generała Bakicza, internowanego przez Chińczyków. W tym celu chcieli od razu skierować sie nazachód, idąc południowymi uskokami Tannu-Ołu.

Ja zaś z agronomem, z szesnastu oficerami, wśród których byli Tatar i Kałmuk, postanowiliśmy iść na wschód, w stronę jeziora Kosogoł,stamtąd zaś dalej do Pacyfiku, trzymając się linii pomiędzy Kiachta aUrgą.

Próżne były nasze usiłowania, ażeby skłonić przeciwną strone dopójścia z nami; niestety, oddział nasz się rozdzielił.

Nazajutrz około południa po wspólnym obiedzie pożegnalnym rozstaliśmy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia.

W dalszej drodze los nie oszczędził nam trudów, przeszkód i przygód niebezpiecznych, lecz pomimo tego dwunastu nas doszło do zamierzonego celu, zachowując wzajemnie dla siebie najcieplejsze uczucia, najserdeczniejsze wspomnienia i głęboki szacunek, który wyrósł napodstawie wielokrotnych prób w ciężkich przygodach ryzykownych.

Oddział zaś pułkownika Żukowa zginął.

Za Tannu-Ołu spotkał on znaczne siły regularnej kawalerii czerwonej i został przez nią rozbity.

Dwóm tylko kozakom udało się umknąć; oni też w pięć miesięcypo naszej rozłące na Biuret-Ho przynieśli nam tę smutną wiadomośćdo Urgi, gdzie spędziliśmy najbardziej porywające wyobraźnię dni wobozie chana mongolskiego, „krwawego” barona, generała Ungern vonSternberga, i w pałacu żywego boga, siedzącego na tronie WielkiegoDżengiz-Chana.

Moja grupa złożona z osiemnastu doskonale uzbrojonych jeźdźcówi z pięciu koni ciężarowych, posuwała się doliną Biuret-Ho na wschód,tonąc w błotach, brnąc przez niezliczone grząskie potoki i rzeki, kostniejąc z zimna przy ostrych wiatrach północnych i moknąc do nitki podczęsto padającym mokrym śniegiem.

Uparcie dążyliśmy na wschód do południowego brzegu jeziora Kosogoł.

Prowadził nas Tatar umiejętnie i dobrze, chociaż drogę łatwo byłoznaleźć, gdyż pędzone do Mongolii bydło i konie z Urianchaju wszędziepozostawiły ślady. Nieraz znajdowaliśmy ogniska, przy których spędzalizimne noce pastuchy, strzegący stad.

XII.Wśród Sojotów

Tubylcy Urianchaju, Sojoci, szczycą się tym, że są prawdziwymibuddystami i roznosicielami idei świętego Ramy i mądrego Sakkia Muni.Sojoci — odwieczni wrogowie wojny i przelewu krwi ludzkiej, przed wiekami woleli porzucić swoją ojczyznę, niż ustąpić żądaniom krwawegozdobywcy Dżengiz-Chana, marzącego o utworzeniu sojockiej konnej armii. Sojoci prawie wymarli, lecz na rękach pozostałych nie ma śladówkrwi ludzkiej. Nieprzepartym wstrętem do wojny Sojoci walczyli z duchem zniszczenia i mordu. Nawet bezwzględni, surowi gubernatorzychińscy nie potrafili zastosować w Urianchaju swych krwawych praw,nie znających litości.

Sojoci nie zmienili swoich obyczajów i wtedy nawet, gdy szalejącyRosjanie, niszcząc własną ojczyznę, wnieśli do Urianchaju zarazę mordui grabieży. Uchodzili ze swymi stadami, z dobytkiem i rodzinami na południe pod Tannu-Ołu, dążąc do ziemi „nojonów” (książąt) Soldżakui Kiemczyku. Wschodni szlak tego wychodźstwa ciągnął się doliną Biuret-Ho. Prawie co dzień spotykaliśmy rodziny sojockie, uciekające odpartyzantów konno i na wielbłądach, wiozące swój majątek na „arbach” (dwukołowych ciężkich wozach), które ciągnęły bawoły lub jaki.Na pastwiskach górskich pasły się uprowadzane stada i tabuny koni. Wmiejscach nie uczęszczanych dotychczas widniały ślady sojockich biwaków. Szybko zdążaliśmy na wschód, jadąc ścieżką, wijącą się brzegiemBiuret-Ho; po dwóch dniach zaczęliśmy się wspinać na szczyt wysokiegołańcucha górskiego, oddzielającego dolinę Biuret-Ho od rzeki Hargi, pozostawiając w tyle Sojotów, powoli dążących ze stadami i „arbami”.

Przejście przez góry było bardzo strome i obfitowało w leżące naścieżce olbrzymie, obalone uderzeniem pioruna lub porywem wichru modrzewie oraz w bagna, co w bardzo przykry sposób przeszkadzało naszemu przejściu przez przełęcz. Nieraz byliśmy zmuszeni w ciągu kilkugodzin jechać staczającymi się w przepaść ławicami kamiennymi pośród olbrzymich głazów, przyniesionych niegdyś przez lodowce, któretu przed tysiącleciami topniały. Kilkakrotnie podczas przedzierania się przez takie „moreny” drżeliśmy z obawy, że konie nam padną od znużenia. Ścieżka biegła niekiedy samym brzegiem przepaści, a spod nógkońskich zrywały się i pełzły na dół lawiny piasków ruchomych idrobnych kamieni.

Jadąc przez jedną z takich stromych gór, składającą się z pokładów ruchomego piasku, byliśmy zmuszeni zsiąść z koni i biec okołodwóch kilometrów, prowadząc konie za uzdy. Chwilami wyczuwaliśmy,jak ziemia całą swą masą szybko spełzała w przepaść. Nogi aż do kolangrzęzły w piasku i dość było jednego nieostrożnego kroku, jednego nieobmyślonego ruchu, aby ten piasek, dążący ku stromemu urwisku porwał nas i zrzucił w przepaść. Taki los spotkał jednego z naszych koniciężarowych, który zbyt głęboko ugrzązł w piasku i nie mógł już walczyć z jego ruchem i lawirować. Lawina runęła wraz z nieszczęśliwymkoniem w przepaść. Usłyszeliśmy trzask łamanych drzew, a po chwili z zakrętu ścieżki dostrzegliśmy zdruzgotane ciało konia, przebitego nawskroś pniem cienkiej brzozy. Biała kora drzewa była zbroczona krwią,a pod nim leżały wnętrzności konia. Z wielkim trudem udało się namdotrzeć na dno przepaści, by zabrać siodło i worki z pożywieniem.

Nieco dalej stanęła i nie mogła już iść jedna ze szkap ciężarowych,która towarzyszyła nam od rosyjskiej granicy Urianchaju. Nie pomogły krzyki i bicie. Koń stał ponury i drżący. Zdjęliśmy z niego siodło iciężary. Stał jeszcze kilka minut, a później się położył.

Właśnie wówczas zbliżyli się do nas jacyś Sojoci. Bardzo uważniezbadawszy i zmacawszy nogi, grzbiet i głowę konia, zawyrokowali:

— Ten koń już nigdy dalej nie pójdzie. Mózg wysechł mu ze znużenia.

Rozstaliśmy się z naszym starym towarzyszem niebezpiecznej podróży.

Z wysokiej góry ujrzeliśmy go jeszcze raz. Wydał się nam czarną,nieruchomą plamą na brunatnej trawie, przyprószonej śniegiem; leżałw tym położeniu, w jakim go zostawiliśmy.

Nocą wilki pewno przerwały nić jego smutnego życia, gdyż mnóstwo śladów tych drapieżników widniało wszędzie na śniegu i na błotach.

Wieczorem wjechaliśmy na bardzo malowniczy płaskowyż, porosływspaniałym lasem modrzewiowym, przypominającym park angielski.

Wkrótce spostrzegliśmy na niewysokim pagórku kilka sojockich,,jurt”, pokrytych korą, co świadczyło, że trafiliśmy na koczowisko myśliwych. Przez spiczaste wierzchołki szałasów wznosił się dym. Po chwili kilku Sojotów ze strzelbami w rękach wybiegło z jurt i skierowało sięku nam.

Wzburzonymi głosami zaczęli objaśniać, że miejscowy książę — nojon Soldżaku, rozkazał nikogo nie wpuszczać w granice swoich posiadłości, ponieważ wiedział, że mogą przyjść „źli ludzie”, którzy zabijają irabują.

— Powracajcie tam, skąd przybyliście — radził nam stary Sojot, ztrwogą patrząc na mnie.

O wykonaniu tej rady nie mogło być nawet mowy, choćby z tegopowodu, że dojść tam, skąd przybyliśmy, było absolutnie niemożliwe, aco najważniejsze dlatego, że szliśmy na wschód i musieliśmy tam dojść.

Przerwałem w sposób rozkazujący sprzeczkę, która wyniknęła pomiędzy Sojotami a rosyjskimi oficerami z powodu zarządzenia nojonai zapytałem wskazując na dolinę, przeciętą niebieską wstęgą zamarzniętej rzeki:

— Jak się nazywa ta rzeka?

— Ojna! — odpowiedział stary Sojot. — Tu się zaczynają posiadłościnojona Soldżaku i na przeciwległy brzeg zakazano nam przepuszczaćobcych.

— Rozumiem! — odparłem spokojnie. — Lecz spodziewałem się, żeprawo gościnności jest u Sojotów w poszanowaniu, a więc pozwólcienam rozgrzać się i pożywić w jurtach, przy waszych ogniskach.

— Prosimy! Prosimy! — zawołali Sojoci i poprowadzili nas ku swoimsiedzibom.

W drodze zdążyłem poczęstować starego Sojota papierosem a innemu ofiarowałem pudełko z kilku zapałkami. Wszyscy szliśmy kupąi tylko jeden tubylec, opierając się na strzelbie, z trudem wchodził napagórek i co chwila przystawał, wycierając twarz rękawem kożucha.

— Chory? — zapytałem.

— Tak! — ze smutkiem w głosie odparł stary. — To mój syn — Ereksen.Już mija tydzień, jak płynie mu krew z nosa. Osłabł do szczętu.

Zatrzymałem się i zawołałem Sojota.

— Rozepnij kożuch! — rozkazałem. — Obnaż piersi i szyję, a twarzą zwróć się do nieba!

Chory natychmiast wypełnił rozkaz, ja zaś nacisnąłem mu tętnicei po paru minutach powiedziałem:

— Krew zatrzymana i więcej nie będzie ci płynęła. Idź do jurtyi połóż się!

Krwotoki z nosa często można zatamować w taki prosty sposób,lecz „magiczne” działanie moich palców wywarło olbrzymie wrażeniewśród Sojotów.

— Ta — Lama! Ta — Lama! (wielki lekarz) — zawołał stary Sojot,nisko schylając przede mną głowę.

W jurcie wyjodynowałem nos mojego pacjenta i wtedy dopieroprzystąpiłem do picia herbaty. Stary gospodarz uporczywie milczał, myśląc nad czymś poważnym. Wreszcie odszedł na bok i długo naradzałsię z resztą Sojotów.

Gdy powrócił, zwrócił się do mnie z następującymi słowami:

— Żona nojona chora na oczy. Myślę, że nojon będzie rad „Wielkiemu Lekarzowi”. On chyba mnie nie ukarze? Przecież rozkazano nieprzepuszczać „złych ludzi”, a dobrych można?

Nie zdradzając swej radości z powodu takiego rozumowania, odrzekłem chłodno:

— Uczynisz jak zechcesz. Ja umiem dobrze leczyć oczy, lecz skoronie wolno przekroczyć Ojny, pojadę innym szlakiem.

— Nie! Nie! — już z przerażeniem zawołał Sojot. — Ja sam was poprowadzę do nojona. Ta — Lama! Ta — Lama!...

Usiadł przy ognisku, koło którego krzątała się młoda o czerwonejtwarzy kobieta, zapalił długą fajkę, zrobił dwa pociągnięcia i otarłszycybuch rękawem, podał mnie. Przyjąłem, jeszcze raz wytarłem cybuchi udałem, że palę. Następnie stary Sojot poczęstował fajką wszystkichmoich towarzyszy, otrzymawszy w zamian od każdego z nas papierosa,trochę tytoniu fajkowego i zapałki. Przyjacielski stosunek nawiązał sięszybko.

Wkrótce w jurcie natłoczyło się tylu Sojotów — mężczyzn, kobieti dzieci, oraz psów, że nie było można się poruszyć.

Zjawił się jakiś krótko ostrzyżony i ogolony lama, ubrany w szerokipłaszcz karmazynowy, z różańcem owiniętym dookoła prawej ręki. Jegoubranie i wygląd wyróżniało go pośród tłumu brudnych Sojotów z warkoczami i w wojłokowych czapkach, upiększonych ogonami wiewiórek.

Lama był bardzo grzeczny dla nas, lecz spoglądał łapczywie nanasze złote obrączki ślubne i na zegarki.

Postanowiłem skorzystać z tej cechy skromnego kapłana Buddhy.

Poczęstowawszy go herbatą z sucharami, nawiązałem rozmowę odobrych koniach sojockich, zaznaczywszy, że potrzebuję nabyć jednego.

— Kupcie ode mnie, mam dobrego konia, nazywa się Toruch — rzekłlama. — Tu na Ojnie wszyscy go znają. Lecz uprzedzam, że pieniędzynie wezmę, zamienić się zaś mogę.

Zaczął się targ i trwał bardzo długo. Wreszcie nabyłem dobregoi mocnego gniadego konia sojockiego i młodego kozła, oddawszy lamiezłotą obrączkę, nieprzemakalne palto i skórzaną torbę.

Tu, na Ojnie, po raz pierwszy spróbowaliśmy prawdziwej azjatyckiej kuchni. Przywleczono tłustego barana i w mgnieniu oka Sojoci już go piekli na węglach, gotowali w dużej misie żelaznej, z wnętrzności przyrządzali jakąś polewkę, w której gotowały się na poczekaniu zrobione kiełbaski z flaków i z tłuszczu. Po sutej kolacji i bardzo zimnymnoclegu, nazajutrz po południu ruszyliśmy dalej, prowadzeni przez starego Sojota.

Droga biegła doliną rzeki Ojny.

Stary opowiedział nam, że dolina łączy się na wschodzie z obszernąkotliną świętego i tajemniczego jeziora Teri-Nur. Droga była łatwa dojazdy, a mimo to wkrótce przekonaliśmy się, że wierzchowiec mego towarzysza i mój, a także jeszcze trzy konie z oddziału w najlepszymrazie dojdą tylko do siedziby nojona, gdzie znów nas będzie oczekiwałaprzykra procedura nabywania świeżych.

Zjawiły się stada i tabuny.

Coraz częściej widzieliśmy osiedla sojockie. Miejscowość była gęsto zaludniona, gdyż wszędzie spotykaliśmy doskonałe pastwiska, jak wdolinach, tak też i na górskich halach.

Zbliżaliśmy się do siedziby księcia Soldżaku. Przewodnik pojechałnaprzód, aby uprzedzić nojona o naszym przybyciu.

Chociaż był przekonany, że nojon ucieszy się z przybycia „Ta-Lamy”, jednak na jego twarzy malowały się niepokój i trwoga, gdyżwiedział, że za każde przekroczenie rozkazu księcia mógł dostać dużąporcję kijów bambusowych.

Po paru godzinach, dążąc drogą wskazaną przez naszego przewodnika, zobaczyliśmy wielkie granatowe jurty z żółtymi i niebieskimi flagami powiewającymi nad nimi: domyśliliśmy się, że przed nami jestkoczownicza stolica nojona księstwa Soldżaku.

Spotkaliśmy pastucha, pędzącego spore stado ogromnych jakówi sarłyków. Ci mieszkańcy tajemniczych gór Tybetu ponuro,niedowierzająco i złowrogo spozierający, rozstępowali się przed nami. Byłyto olbrzymy z pasmami długich jak grzywa włosów na bokach, ze wspaniałymi końskimi ogonami i z długimi, ostrymi rogami, zawsze groźnienastawionymi.

Wreszcie z krzaków wynurzył się nasz Sojot. Twarz jego promieniała radością. Wymachując rękami, wołał:

— Nojon prosi Ta-Lamę, aby był jego gościem i zaprasza wszyskichjego przyjaciół do swoich jurt! Nojon bardzo się ucieszył!

Musiałem pomyśleć o dyplomacji.

Gdy przyjechaliśmy do dużej, granatowej jurty księcia, spotkałonas dwóch urzędników z kitami pawich piór na spiczastych czapkachmongolskich, które w niewyjaśniony sposób trzymają się tak mocno naokrągłych czaszkach tubylców. Urzędnicy z uniżonymi ukłonami prosili cudzoziemskiego nojona — „wielkiego lekarza”, aby wszedł do jurtynojona, władcy Soldżaku i opiekuna Darchat-Uła.

Razem z towarzyszem-agronomem weszliśmy do księcia. Był tomały, wychudły i wyschły staruszek, krótko ostrzyżony i gładko wygolony. Miał na głowie bogatą czapkę bobrową ze spiczastym żółtym jedwabnym wierzchem, na którego szczycie była czerwona gałka, oznaczająca wysoki stopień w biurokracji chińsko-mongolskiej. Od tej gałkipoziomo zwieszała się wspaniała kita z długich piór pawich. Książę byłw ogromnych okularach chińskich w czarnej oprawie rogowej. Siedziałnieruchomo i poważnie na niskiej czerwonej sofie i powoli przebierał palcami paciorki różańca. Książę Soldżaku był lamą i jednocześnie hutuhtą(przeorem) klasztoru w pobliżu Teri-Nura.

Gdy weszliśmy, nojon łaskawie nas powitał, kazał podać dla nasniskie taborety, posadziwszy nas twarzami do ognia, palącego się wbrązowym piecyku.

Księżna — bardzo przystojna, o cerze białej, niezwykłej u kobietmongolskich i z długimi warkoczami, częstowała nas herbatą, ciastkamichińskimi i sojockim suchym i twardym jak kamień serem. Zjawiły siętradycyjne fajki gościnności, lecz sam książę-lama nie palił: przyjął odemnie moją fajkę, potrzymał ją w ręku i zwrócił wraz ze swoją tabakierkąw formie kosztownego flakonu z zielonego nefrytu, z wyrzeźbionym nanim smokiem chińskim.

Gdy pierwsza etykieta była skończona, zapanowało milczenie. Czekaliśmy na odezwanie się księcia — nojona.

Poważnym głosem zadał kilka zwykłych pytań: czy pomyślnie podróżujemy, jak zdrowie jeźdźców, koni i wreszcie, otrzymawszy odpowiedź, zapytał o nasze dalsze zamiary.

Opowiedziałem mu o wszystkim z całą szczerością i prosiłem ookazanie nam gościnności, tak potrzebnej dla wypoczynku ludzi i koni.

Nojon obiecał swoją opiekę i natychmiast rozkazał postawić dla nascztery jurty.

— Słyszałem — rzekł — że cudzoziemski nojon jest znakomitym lekarzem?

— Umiem leczyć niektóre choroby — odrzekłem — i mam ze sobą trochę lekarstw. Lecz nie jestem lekarzem, tylko uczonym w zakresie innych nauk.

— Nojon jednak tego nie mógł zrozumieć. Leczę, a więc jestem lekarzem.

— Moja żona — zaczął znowu — już od dwóch miesięcy jest chora naoczy. Niech Ta-Lama poradzi na tę dolegliwość.

Obiecałem uczynić wszystko, co będzie w mojej mocy i prosiłemksiężnę o pokazanie mi chorych oczu. Stwierdziłem zwykłe zapaleniebłony śluzowej powiek, którego dostała od ogólnego brudu i dymuogniska w jurcie, od czego nie są wolni nawet książęta Sojotów.

Po rozkulbaczeniu koni przystąpiłem do czynności eskulapa.

Starannie przemyłem ropiejące oczy wodą z mydłem i z kwasembornym, a później wpuściłem trochę kropli cynkowych, poradziwszypacjentce leżeć kilka minut z zamkniętymi oczyma i z zimnym okładem na powiekach. Obiecałem wieczorem wstąpić i powtórzyć leczenie.

— Proszę Ta-Lamę, bardzo proszę wyleczyć mnie! — zwróciła sie domnie księżna z gorącą prośbą w głosie. — Niech Ta-Lama nie porzucanas aż wyleczy! Damy baranów, mleka i mąki, ile zażądacie, tylko niechTa-Lama wyleczy! Teraz często płaczę... Miałam prześliczne oczy i mój mąż, nojon, zawsze powtarzał, że one płoną jak gwiazdy na niebie. Terazstały się czerwone. Ja tego nie przeżyję!

Przy tych słowach księżna bardzo mile tupnęła nóżką, a późniejkokieteryjnie przez łzy uśmiechnęła się do mnie i zapytała:

— Wyleczy? Tak?

Charakter i postępowanie pięknej kobiety wszędzie są jednakowe,czy to w wesołej Warszawie, czy na nowojorskim Broadwayu, czy na brzegach Tamizy, czy w Paryżu, czy też w dzikim, chmurami spowitym Tannu-Ołu, w wojłokowej jurcie piękności sojockiej, księżny Soldżaku i Darchat-Uła!

— Będę się starał! Będę się bardzo starał „inyń” (władczyni!) — zapewniał świeżo upieczony okulista.

Popasaliśmy tu, na brzegu zimnej, szalonej Hargi dziesięć dni, otoczeni dowodami gościnności i przyjaźni rodziny książęcej. Oczy księżny, które swoim blaskiem zwiodły przed ośmiu laty z drogi celibatu już mocno podstarzałego nojona-lamę, przestały ropieć, zniknęła czerwoność, stan zapalny i nieprzyjemny, ostry ból. „Inyń” nie posiadała się z radości i nie wypuszczała z rąk zwierciadła, w zachwycie się sobieprzyglądając.

Nojon podarował mi pięć dość dobrych koni, dziesięć baranówi duży worek mąki, z której natychmiast napiekliśmy sucharów.

Mój towarzysz-agronom dał mu za to nowy 500-rublowy banknotrosyjski bardzo piękny i barwny, lecz nie mający dla nas żadnej wartoscibo bolszewicy zburzyli system pieniężny; ode mnie zaś książę dostał niewielki kawałek rodzimego złota, znalezionego w łożysku małej rzeczkii kieszonkowy rewolwer z dziesięciu nabojami.

Cała rodzina i urzędnicy księcia odprowadzali nas do „kure” (klasztoru), położonego o piętnaście kilometrów od koczowiska władcy Soldżaku. Prowadził Sojot, wysłany przez nojona z rozkazem konwojowania nas aż do Kosogołu.

Nie zatrzymaliśmy się w „kure”, lecz około „duguna” — chińskiejosady handlowej. Chińscy kupcy, patrząc na nas spode łba, zaczęli nastręczać różne towary, szczególnie kusząc nas okrągłymi, glinianymi,,łanchonami” (karafkami) z „majgoło”, słodką, chińską wódką anyżową.Nie mieliśmy ani srebra w kawałkach, ani chińskich kałgańskich dolarów papierowych, więc ze smutkiem spoglądaliśmy na apetyczne „łanchony”. Nojon jednak rozkazał dać nam pięć butelek i zapisać je na swój rachunek osobisty.

Później, podczas wieczorów zimowych, nieraz wspominaliśmy bardzo wdzięcznie starego nojona, racząc się słodką wódką z gorącą herbatąi trzeba przyznać, że nikt z oddziału nie był obojętny dla sympatycznych „łanchonów”, które starannie owijano w szmaty i w suchą trawę,żeby się nie stłukły w naszych workach skórzanych.

Niech nie oburzają się moraliści i przeciwnicy alkoholu! Nadużycia alkoholu nie było!

Pomyśleć tylko: pięć „łanchonów” i osiemnaście zdrowych, bezdennych gardzieli! Oprócz tego — mróz 15--20 stopni i czternaście godzindziennie na siodle!

Lecz dość usprawiedliwień, gdyż widzę, że moraliści już się uspokoili i nie oburzają się wcale...

XIII.Tajemnice, cuda i potyczka

Tego dnia wieczorem jechaliśmy brzegami dużego „świętego” jeziora Teri-Nur. Jezioro zamarzło tylko przy brzegach i mogliśmy obserwwać je w całej okazałości. Jest to wielka powierzchnia żółtej, mętnejwody. W kilku miejscach niedaleko brzegów rosły niewysokie trzciny,już brunatne, połamane przez mroźne wiatry. Pośrodku jeziora wynurzała się z wody wysepka, znikająca corocznie. Na niej rosło kilka już padających drzew, a wśród nich wznosiły się jakieś stare ruiny baszt i murów z gliny, zwykłej budowy chińskiej.

Przewodnik opowiedział nam, że przed 75 do 100 laty Teri-Nurunie było; na równinie Chińczycy założyli silną fortecę. Jakiś święty lama za uczynioną mu przez komendanta chińskiego krzywdę wyklął fortecęi załogę, przepowiedziawszy jej prędką i straszną zagładę. Zaraz nazajutrz ze wszystkich studni lunęły potoki wody, zburzyły mury i budynki.Załoga chińska zginęła bez śladu i tylko czasem fale wzburzonego jeziorawyrzucają na brzegi zgniłe czaszki i kości ludzkie. Jezioro powiększa sięco rok, podchodząc coraz to bliżej do okalających je gór.

Po godzinie ominęliśmy od wschodu Teri-Nur i jezioro zniknęło zalasem.

Droga nie była ciężka, lecz przewodnik uprzedzał, że czekają nasmiejsca bardzo trudne do przebycia.

Doszliśmy do nich po dwóch dniach.

Przed nami był gęsty las, wdrapujący się stromymi spychami na szczyt góry, pokrytej grubą warstwą śniegu. Za tą górą w promieniachzachodzącego słońca piętrzyły się majestatyczne wierchy, pokryte wiecznymi śniegami, z których w różnych miejscach wyrastały nagie, bezbarwne skały.

Były to wschodnie najwyższe odnogi Tannu-Ołu.

Zatrzymaliśmy się na nocleg w lesie i o świcie zaczęliśmy przedzierać się przez gęsty bór.

Do południa prowadził nas Sojot przez knieję, robiąc ogromnekręte zygzaki, gdyż wszędzie drogę tamowały niezliczone, głębokie wąwozy, przysypane śniegiem, wysokie wały leżących drzew lub też osypykamieni i skał, które stoczyły się z gór. Namordowawszy się w ciągukilku godzin, nieoczekiwanie powróciliśmy na miejsce naszego noclegu.Nie było wątpliwości, że przewodnik zabłądził i zupełnie stracił drogę.Na jego twarzy malowało się paniczne przerażenie.

— Złe duchy starego lasu nie przepuszczają nas! — szepnął drżącymiwargami. — Zły to znak! Lepiej powracać na Hargę do nojona.

Krzyknąłem na niego gniewnie i Sojot znowu poprowadził nas, chociaż stracił wszelką nadzieję odszukania ścieżki przez Tannu-Oł, nie robiąc nawet żadnych w tym kierunku wysiłków.

Na szczęście jeden z moich ludzi, myśliwy urianchajski, zauważyłnacięcia na drzewach. Były to znaki, wskazujące ścieżkę ukrytą podgłębokim śniegiem. Brnąc w zaspach, przeszliśmy las „złych duchów”, przecięliśmy inny mniejszy, składający się z czarnych, gołych, spalonych modrzewi i zatrzymaliśmy się o zachodzie słońca w niewielkim gaikuu podnóża Tannu-Ołu. Wkrótce zapadł zmrok, a wraz z nim zerwałsię wicher i przyniósł chmury śniegu, zasłaniające białą płachtą cały widnokrąg.

W okamgnieniu nasz obóz był zasypany głębokim śniegiem; koniestały jak białe widma, nie odgrzebywały trawy spod śniegu i nie chciałyodchodzić od ogniska. Wiatr szarpał im grzywy i ogony. W szczelinachi wąwozach górskich wicher huczał, gwizdał i jęczał. Chwilami zdawałosię, że setki głosów smutnych śpiewają jakąś pieśń złowrogą, pełną rozpaczy. Z daleka dochodziły nas odgłosy ponurego wycia wilków.

Już większa część oddziału pokładła się koło ogniska, gdy zbliżyłsię do mnie przewodnik i rzekł:

— Nojonie! Pójdźmy do „obo”... Chcę ci coś pokazać.

Poszliśmy. Na samym początku stromej ścieżki leżała kupa dużychkamieni ze złożonym na nich bezładnym stosem suchych gałęzi. „Obo”jest lamaickim znakiem świętym, który mnisi-lamowie układają w niebezpiecznych miejscach. „Obo” — to ołtarz na cześć złych demonów,władców tych miejsc niegościnnych. Przyjeżdżający Mongołowie i Sojoci składają tu swe skromne ofiary — błagalne lub dziękczynne, wieszając na gałęziach „obo” szmaty, kosmyki włosów wyrwanych z końskiejgrzywy lub „chatyki”, tj. długie pasma niebieskiej jedwabnej materii,które dają w prezencie osobom duchownym lub starszyźnie. Czasemstawiają miseczki z prosem, z bobem lub solą.

— Spójrz! — szepnął Sojot. — Chatyków nie ma...

Istotnie wiatr zerwał i uniósł jedwabne szmaty i nawet przewróciłmiseczki z ofiarami.

— Demony są gniewne... Nie puszczą nas, nie ułatwią nam drogiprzez Tannu-Ołu.

Sojot nagle schwycił mnie za rękę i błagającym głosem prosił:

— Powróćmy, nojonie, powróćmy! Demony nie chcą użyczyć namdrogi przez swoje góry. Nikt tu nigdy w zimie nie przechodzi. Już dwadzieścia lat gniewają się demony, a każdy śmiałek — myśliwy lub pastuch,usiłujący przejść tę drogę, zginął! Demony posyłały na niego śnieżnązamieć i mrozy. Widzisz? Wszystko to już się zaczęło... Dużo ludzkichkości leży na tych strasznych szczytach, nikt nie powrócił do swojejjurty. Wracajmy wszyscy do naszego księcia, u którego doczekamy sięciepłych dni wiosny i wtedy...

Nie słuchałem dalej tchórza i poszedłem z powrotem do ogniska,ledwie widocznego przez strugi i kłęby śnieżycy, mknącej z zawrotnąszybkością. W obawie możliwej ucieczki przewodnika kazałem wystawićwartę na noc i bacznie na niego uważać.

W nocy obudził mnie wartownik-oficer i rzekł:

— Może być, że ja się mylę, lecz zdaje mi się, słyszałem huk strzałukarabinowego...

Cóż mogłem na to powiedzieć?

Może gdzieś tacy jak my podróżni dawali sygnał zbłąkanym towarzyszom, lub może oficer się pomylił, przyjąwszy za wystrzał łoskottoczących się brył śniegu i lodu.

Zasnąłem i od razu przyśnił mi się bardzo wyraźnie dziwny krajobraz.

Zobaczyłem nieskończenie długą płaszczyznę śnieżną, przez którąbrnął czarny wąż jeźdźców. Poznałem nasze konie ciężarowe, poznałemKałmuka na zabawnym, czarnym ogierze w wielkie plamy białe i o garbatym pysku. Widziałem, jak zaczęliśmy schodzić z gór do doliny, oblanijaskrawym światłem słońca. Później nastała noc.

Ujrzałem niewielki gaik z płonącym ogniskiem na jego skraju, aprzy ognisku moich ludzi i konie. Wyraźnie słyszałem szum niezamarzniętego potoku, a na śniegu leżącym na jego brzegach ujrzałem krwawordzawe plamy.

Naraz ogień buchnął wysokim płomieniem. Drgnąłem i obudziłemsię.

Mętny świt przedzierał się przez mrok i zawieję.

Obudziłem swój oddział i kazałem śpieszyć się z herbatą i z kulbaczeniem koni.

Zamieć wzmagała się coraz bardziej. Śnieg siekł twarz i oczy zestraszną siłą, zamiatał wszelkie ślady ścieżki. Mróz tężał.

Na czele oddziału jechał Sojot, szukający na próżno oznak drogi.Coraz częściej zatrzymywał się, bezradnie i z przerażeniem oglądającsię wokoło.

Wpadaliśmy do głębokich wyrw, ukrytych pod śniegiem wśródskał, wspinaliśmy się na wysokie zwały kamieni. Po godzinie uciążliwej jazdy Sojot zawrócił konia i zbliżył się do mnie.

— Nie chcę tu zginąć i dalej nie pojadę! — zawołał gwałtownym,zrozpaczonym głosem.

Pierwszym moim odruchem była chęć cięcia tego tchórza nahajem.

Przecież byliśmy tak blisko Mongolii, tej „ziemi obiecanej”, przezktórą mogliśmy już spokojnie zdążać do celu i raptem jakiś Sojot sprzeciwia się mojej woli. Wydał mi się on największym wrogiem. Pohamowałem się jednak i nie uderzyłem przewodnika.

W głowie mi błysnęła myśl zupełnie dzika, fantastyczna.

— Słuchaj! — zwróciłem się do Sojota, mówiąc spokojnym, lecz bardzo stanowczym głosem — jeżeli zawrócisz konia i będziesz usiłował stądodjechać lub uciec, dostaniesz kulą w kark i zginiesz nie na szczytach Tannu-Ołu, gdzie zginęli odważni, ale tu, na jego zboczach, jakpies tchórzliwy. Uważaj teraz, co ci będzie mówił ta-lama, któremuWielki Burchan (Bóg) dał moc patrzenia w przyszłość. Wszystko będzie dobrze i nic nam nie grozi! Gdy staniemy na szczytach Tannu-Ołu, wicher się uspokoi i nie zobaczymy więcej zamieci śnieżnej. Gdybędziemy brnęli przez śniegi po płaszczyźnie, która jest tam na wierzchołkach, będzie nam świeciło słońce. Zatrzymamy się po tamtej stronie grzbietu w małym lesie modrzewiowym, przez który płynie niezamarzający potok z czerwonymi plamami rdzawej wody na brzegu,okrytym śniegiem. Tam się będzie paliło nasze ognisko i tam spędzimynoc!

Spostrzegłem, że Sojot zaczął dygotać ze strachu.

— Nojon już przebył tę drogę? — szeptał. — Już zna płaszczyznę Darchat-Uła, która leży na tych szczytach?

— Nie! — odparłem. — Nigdy nie byłem w waszych górach, lecz tejnocy bogowie wasi nawiedzili mnie i pokazali mi drogę. Wiem, że nicnam nie przeszkodzi przejść szczęśliwie przez Tannu-Ołu.

— Już prowadzę, już prowadzę! — zawołał Sojot i uderzywszy konia,szybko wyjechał na czoło oddziału, jadąc ostrym grzbietem skalnym,wijącym się aż do szczytów, gdzie leżała śnieżna płaszczyzna.

Gdyśmy się znaleźli na wąskim gzymsie skalnym, zwieszonym nadgłęboką doliną, przewodnik gwałtownie wstrzymał konia i uważnie oglądał śnieg i kamienie.

Po chwili podniósł się na strzemionach i zawołał:

— Dziś w nocy tą ścieżką przeszło dużo podkutych koni. Tu pośniegu ciągnął się rzemień nahaja. To nie Sojot jechał.

Nie mieliśmy czasu na przypuszczenia i domysły, gdyż w tej chwilirozległa się salwa karabinowa, po której jeden z moich oficerów krzyknął, chwycił się za prawe ramię i padł, nie drgnąwszy nawet, a jeden z koni ciężarowych dostał kulą za uchem.

Natychmiast zeskoczywszy z siodeł, schowaliśmy się za kamieniamii zaczęliśmy ostrożnie badać sytuację.

Od sąsiedniego szczytu oddzielał nas bardzo głęboki wąwóz, mającyokoło 600 metrów szerokości. Na przeciwległym skraju wąwozu spostrzegliśmy ze trzydziestu jeźdźców, którzy zeskoczyli z siodeł i rozpoczynaliostrzeliwanie nas pozostających na odkrytej niedogodnej pozycji.

Ukrywając się za skałami i w dołach, poczęliśmy odpowiadać.

— Celujcie do koni! — zakomenderował jeden ze starszych oficerów,pułkownik Ostrowski.

Rozkazałem przewodnikowi i Tatarowi położyć nasze konie naśniegu za skałami, aby nie służyły za cel napastnikom. Wykonali rozkazbardzo sprawnie i szybko.

Od naszych strzałów po przeciwnej stronie padło sześć koni, a kilkazostało poważnie ranionych, gdyż rwały się, skakały i padały, wnoszącduże zamieszanie w szeregach naszych przeciwników. Kałmuk celnymstrzałem wpakował kulę w łeb jakiegoś śmiałka, który wystawiwszygłowę spoza kamieni coś krzyczał i wygrażał pięściami. Zabity padłtwarzą naprzód i szybko stoczył się do wąwozu. Czerwoni żołnierze zwściekłością klęli nas i zasypywali coraz gęstszymi salwami.

Nagle zauważyłem, że nasz przewodnik wyprowadza trzy konie,wskakuje na siodło, a za nim, jak cienie, mkną Tatarzyn i Kałmuk. Jużzmierzyłem się do uciekającego Sojota, lecz uspokoiłem się, spostrzegłszy pościg naszych wschodnich przyjaciół.

— Oni nas nie opuszczą! — pomyślałem.

Bolszewicy zaczęli wściekle ostrzeliwać jeźdźców, lecz ci, przypadłszy do karków końskich, pomknęli i wkrótce zniknęli za załamaniemgrzbietu.

Długo trwała strzelanina. Nie wiedziałem, co mam czynić dalej.Strzelaliśmy rzadko, oszczędzając naboje, lecz bądź co bądź traciliśmynasze zapasy.

Nagle spostrzegłem na śniegu, wyżej od pozycji bolszewików, dwaczarne punkty. Bardzo wolno posuwały się one w stronę naszych wrogówi wkrótce zniknęły za ostrymi skałami, wiszącymi tuż nad strzelającymido nas sowieckimi bandytami.

Niebawem spoza tych skał znowu wyłoniły się tajemnicze punktyi wtedy nie miałem już wątpliwości, że były to głowy ludzi. Za głowamizjawiły się i całe postacie. Wnet poznaliśmy Tatara i Kałmuka.

Podnieśli oni z rozmachem ręce do góry i cisnęli coś na dół.

Z hukiem i łoskotem, setki razy powtórzonym przez echo, wybuchnęły granaty.

Po chwili nastąpił trzeci wybuch, a po nim przeraźliwe krzyki bolszewickich żołnierzy i bezładna strzelanina.

Kilka koni oszalałych z przerażenia rzuciło się do wąwozu. Jeszczechwil kilka — i czerwoni, ostrzeliwani przez nas, zaczęli zmykać w nieładzie i panice, usiłując skryć się do wąwozu.

Gdy już wszystko było skończone, Tatar opowiedział, że Sojot zaproponował mu przeprowadzenie ludzi do przejścia, którym przedostalisię bolszewicy i napaść na nich z tyłu.

Tatar wraz a Kałmukiem obmyślili plan takiego napadu na przeciwnika i cisnęli trzy granaty, widocznie z wielkim powodzeniem.

Opatrzywszy rannego oficera i przełożywszy wory z zabitego koniana inne, ruszyliśmy dalej, omawiając wypadki. Nie ulegało wątpliwości,że spotkany przez nas czerwony oddział szedł z Mongolii. To oznaczało,że tam już są czerwone wojska.

Ile ich jest? W jakich punktach są ześrodkowane siły bolszewików? W jakim kierunku posuwają się oddziały wywiadowcze?

Od prawidłowej odpowiedzi na te pytania zależało nasze życie.

Dręczyła nas myśl, że Mongolia już nie jest „ziemią obiecaną”,wymarzonym przez nas portem ocalenia.

Jechaliśmy smutni i niespokojni.

Tylko natura radowała nas, wiatr ucichł, opadła bez śladu wichuraśnieżna. Słońce coraz to częściej wyglądało spoza chmur. Sunęliśmy wysokim płaskowyżem. W miejscach odkrytych wiatr zmiótł śnieg, skupiwszy go w dołach i wąwozach w grube pokłady lub wysokie stosy.Brnąc przez nie, nasze konie traciły resztki sił, często grzęznąc w śniegu z głową.

Szliśmy piechotą, grzęznąc w zaspach i dopomagając wybijającymsię z sił koniom. Wpadaliśmy nieraz po szyję do dołów, ukrytych wgrubych warstwach śniegu, ślizgaliśmy się na skałach, padaliśmy, leczbrnęliśmy uparcie i wytrwale dalej i dalej tam, gdzie połyskująca płaszczyzna na tle szarego nieba nagle się urywała.

Dopiero przed zachodem słońca doszliśmy do krańca płaskowyżui zaczęliśmy schodzić ze stromych południowych zboczy Tannu-Ołu.

Po dwu godzinach ciężkiej drogi zatrzymaliśmy się w niewielkimgaiku modrzewiowym, gdzie nocowaliśmy przy ognisku, piliśmy herbatęz wody wartkiego nie zamarzniętego strumienia, biegnącego wśród płaskich brzegów. Na śniegu spostrzegliśmy duże plamy czerwonej, rdzawejwody. W kilku miejscach dojrzeliśmy też ślady bolszewickiego oddziału,który przeszedł tą drogą.

Wszystko — sama natura i nawet sojockie złe demony Darchat-Uła były po naszej stronie. Nie odczuliśmy jednak zadowolenia i spokoju, gdyż przed nami — znowu była niepewność i groźna tajemnicalosu, który nie szczędził nam niebezpiecznych przygód i udręki prawdziwej.

XIV.Rzeka diabła

Za grzbietem Tannu-Ołu zaczęliśmy się posuwać naprzód bardzoszybko, ponieważ równina mongolska w tej części kraju Darchackiegozupełnie jest pozbawiona gór.

Spieszyliśmy się... Dokąd?

Było to już dla nas obojętne.

Aby tylko prędzej jakiś koniec, jakieś rozwiązanie niepewności,nieustannie ciążącej nad nami!

Na równinie pomiędzy Tannu-Ołu a kotliną Kosogołu śniegu prawienie było. Wszędzie widniały cudowne pastwiska, które wprawiały wzachwyt mego agronoma.

Na niewysokich pagórkach tkwiły młode gaiki modrzewiowe. Często przejeżdżaliśmy przez wartkie rzeczki, lecz były one płytkie i płynęłytwardym łożyskiem.

Na drugi dzień naszego pochodu po stepach darchackich spotkaliśmy Mongołów, szybko pędzących stada w kierunku północno-zachodnim, w stronę Ogarkha-Ołu.

Otrzymaliśmy też od nich wiele smutnych i zatrważających wieści.

Kawaleria bolszewicka od strony guberni Irkuckiej weszła w granice Mongolii. Czerwone oddziały zajęły już rosyjską osadę Khathył,skąd przeszły dalej o sto kilometrów na południe i obozowały w koloniirosyjskiej, położonej około wielkiego buddyjskiego klasztoru, Mureń-Kure. Mongołowie zapewniali nas, że pomiędzy Khathyłem a Mureńnie spotkamy luźnych oddziałów i znaczniejszych patroli bolszewickich.

Po długich naradach postanowiliśmy przejść pomiędzy tymi dwomapunktami i dążyć dalej na wschód, kierując się na klasztor Wan-Kure,gdzie podobno operował jakiś oddział antybolszewicki.

Odprawiliśmy Sojota — przewodnika i wysławszy naprzód trzechwywiadowców, ruszyliśmy kierując się kompasem. Drogę łatwo już byłoznaleźć, więc przewodnik był już niepotrzebny.

Z gór, które południowo-zachodnimi uskokami dochodziły do brzegu jeziora Kosogoł, mogliśmy zachwycać się wspaniałym krajobrazem.Jezioro, jak wielka szafirowa kropla lub drogocenny wypukły szafir, leżało w ramie ciemnożółtych jak stare złoto gór, przeciętych pasamiczarnych lasów modrzewiowych.

Nocą zbliżaliśmy się do Khathyłu, zajętego przez bolszewików i zatrzymaliśmy się na brzegu wypływającej z jeziora głębokiej i nadzwyczajbystrej rzeki Jagi, czyli Egin-Go.

Wyszukaliśmy pastucha Mongoła, który za ćwiartkę cegły herbatypodjął się przeprowadzić nas na przeciwległy brzeg rzeki. Wszędzie spotykaliśmy „obo”, święte modrzewie, czyli Chamtyty i nawet kaplice nacześć złych demonów, co świadczyło o niebezpiecznej przeprawie.

— Dlaczego tu jest tyle „obo”? — zapytałem Mongoła.

— To rzeka Diabła, niebezpieczna, zwodnicza! — odparł pastuch. Przed dwoma dniami pod lodem Jagi zginęła cała karawana. Utonęłopięciu ludzi, piętnaście koni i trzy wozy...

Przyczailiśmy się w krzakach do pierwszych blasków świtu, po czymrozpoczęliśmy przeprawę.

Powierzchnia rzeki przypominała taflę grubego szkła. Śniegu nalodzie nie było wcale, gdyż dął stale silny wiatr od strony Kosogołu.Konie ostrożnie stąpając po lodzie ślizgały się, padały i wierzgały. Prowadziliśmy je za uzdy. Drżąc na całym ciele i nisko opuściwszy łby, znaprężeniem wpatrywały się w lód i trwożnie chrapały. Gdym spojrzałna lód, zrozumiałem przyczynę ich strachu.

Przez lodową taflę, nie grubszą nad jedną stopę, wyraźnie dostrzegłem otchłań, a na jej dnie kamienie, krzaki wodorostów i wielkie ryby,śpiące w zagłębieniach dna. Woda była zupełnie przezroczysta. Głębokość rzeki sięgała 15 metrów. Rzeka mknęła pod lodem z jakąś wściekłąszybkością, wirując i wytwarzając długie pasma białej piany, podobnedo rozszalałych węży.

Nagle wszystkie konie drgnęły i naraz zatrzymały się, jak wryte.

Stanęliśmy i my.

Nad rzeką huknął strzał armatni, po nim drugi i trzeci.

— Prędzej naprzód, prędzej! — wołał wymachując rękami Mongoł,który postępował na czele oddziału.

Znowu rozległ się huk i trzask, budzący jakąś niezrozumiałą trwogę.Coś się stało gdzieś bardzo blisko...

Konie zaczęły się w strachu cofać, wyrywać z rąk i ciężko padać,uderzając łbami o lód.

Prawie tuż pod moimi nogami, o dwie stopy na prawo, pękła powierzchnia lodu i szczelina, jak wąż, z trzaskiem złowrogim pobiegładalej.

Natychmiast buchnęła z niej woda i płynęła, pieniąc się i burząc.

— Prędzej! prędzej! — wołał przewodnik.

Z wielkim trudem udało się nam zmusić konie do przejścia przezszczelinę i ruszyć naprzód. Drżały i ociągały się. Tylko straszliwe uderzenia nahajów zniewoliły je do zapomnienia o panicznym strachu przednieznanym zjawiskiem żywiołowym.

Gdyśmy dotarli do brzegu i zapuściwszy się w las ruszyli dalej,pastuch opowiedział nam, że Jaga często, bez żadnej przyczyny, zrywalody i oczyszcza wielkie przestrzenie swego prądu. Biada podróżnym,którzy w podobnej chwili przeprawiają się przez rzekę! Szalony prądzawsze zimnej wody porwie ich i wtłoczy pod lód. Zdarza się też, żenagle pod nogami konia otwiera się szeroka szczelina, do której wpadanieszczęsne zwierzę, ginąc pod lodem, który śmiertelną obręczą znowujak gdyby się zrasta, druzgocąc mu nogi.

Tak szaleje tajemnicza „rzeka Diabła”, porywając nowe i noweofiary.

Kotlina jeziora Kosogoł uwydatnia resztki procesów wulkanicznych, jeszcze nie zakończonych; wyraźne ślady tego w formie law, bazaltów i trachitów można odnaleźć na brzegu zachodnim. Podziemne siływulkaniczne jeszcze nie zanikły i są czynne, podtrzymując kult diabła,na cześć którego Mongołowie stawiają owe „obo” i składają ofiary.

W lesie wypoczęliśmy po ciężkiej przeprawie, napiliśmy się herbaty,przekulbaczyliśmy konie, umocowaliśmy worki na biednych naszych luzakach i ruszyliśmy dalej. Wkrótce wjechaliśmy w dolinę, pokrytą niegłębokim śniegiem.

Droga była łatwa, więc choć zapadł już zmrok, wciąż jechaliśmy dalej, ponieważ nie można było znaleźć miejsca dogodnego do popasu, aniteż drzewa na ognisko; dopiero około dziewiątej godziny gdzieś dalekow stepie błysnął ogień. Wraz z agronomem, pozostawiwszy w tyle całyoddział, skierowałem się w tamtą stronę, w przypuszczeniu, że musi tobyć niezawodnie jakaś jurta mongolska, w której na tę noc urządzimyobóz.

Przejechawszy galopem około dwóch kilometrów rzeczywiście zobaczyliśmy grupę ubogich jurt pasterskich. Zdziwiło nas, że nikt niewybiega na nasze spotkanie i że zwykła zgraja czarnych, złych psówdotąd nas nie zwęszyła, nie goniła naszych koni, chwytając je za nogii ogony, i usiłując ściągnąć nas z siodeł. Przecież widzieliśmy ogień zdaleka? Więc muszą tu być ludzie!

Zeskoczyliśmy z koni i poszliśmy w stronę najbliższej jurty. Byliśmy o kilka kroków od niej, gdy odchyliła się płachta stanowiąca drzwii z jurty wybiegło dwóch Rosjan. Jeden z nich z wielkiego rewolweruColta dał do nas ognia, lecz trafił w siodło, zraniwszy w grzbiet megokonia. Położyłem go trupem ze swego mauzera, zaś drugiego towarzysza, który uciekał w stronę niewielkiego wąwozu, w okamgnieniu dogoniłagronom, złapał za szyję, podniósł z ziemi, potrząsnął nim kilka razyi złamawszy mu w tej powietrznej podróży kręgosłup, zamaszyście cisnął o ziemię.

Obejrzeliśmy trupy. Byli to żołnierze regularnych wojsk bolszewickich, gdyż w kieszeniach znaleźliśmy dokument szeregowców 2-gokarnego oddziału wojsk wewnętrznej „ochrany”. Przenocowaliśmy wjurtach, postawiwszy warty podwójne. Mieszkańcy tego koczowiska zapewne zbiegli przed żołnierzami, którzy zdążyli już dokonać rabunku,spakowawszy najcenniejsze rzeczy Mongołów do worków, które znaleźliśmy pomiędzy jurtami. Rabusie widocznie zamierzali już odjechać,gdyż byli gotowi do drogi. Konie ich stały w wąwozie pośród niewysokich pagórków z wystającymi na ich zboczach skałami.

W torbach, przywiązanych do kulbak, znaleźliśmy niewielki zapasherbaty, tytoniu i zapałek. Oprócz tego zdobyliśmy na rabusiach dwakarabiny i dwa doskonałe colty ze sporą ilością nabojów, a także dwaporządne konie z rynsztunkiem.

Po paru dniach drogi zbliżywszy się do brzegu rzeki Uri, spotkaliśmy dwóch kozaków. Byli to szeregowcy z oddziału jakiegoś hetmana-watażki, Sutuhina, który na własną rękę prowadził wojnę podjazdowąz bolszewikami w dolinie rzeki Selengi, w północnej części Mongolii.Jechali oni z listem hetmana do znanego na Ałtaju wodza białych partyzantów, rotmistrza Kajgorodowa, słynnego z odwagi Tatara.

Kozacy opowiedzieli nam, że wzdłuż całej granicy rosyjsko-mongolskiej zauważono koncentrację wojsk sowieckich, zamierzających rozpocząć poważniejsze operacje przeciwko „białym” oficerom, ukrywającym się w mongolskich miastach: Kobdo, Ułankom, Uliasutaj, Wan,Dzain i Urga. Nadmienili też, że w niektórych z tych miast gubernatorzy chińscy, pod wpływem agentów bolszewickich, aresztują Rosjani cudzoziemców i wydają ich sowieckim władzom pogranicznym. Bardzo ważną wiadomością było to, że około Wan-Kure i Urgi w kierunkuKiachty, Mandżurii i chińskiego miasta Kałganu walczy z bolszewikamii z Chińczykami dywizja kozackiego generała, barona Ungern von Sternberga i pułkownika Kazagrandi. Baron odniósł porażkę od generałachińskiego, dowodzącego załogą w Urdze i administracja chińska srożyła się i pastwiła nad Rosjanami w miastach, podejrzewając wszystkichcudzoziemców o stosunki z baronem Ungernem.

XV. Położenie się zmienia

Droga do Pacyfiku została dla nas zamknięta. O ile ja z moim starym towarzyszem podróży, jako Polacy, mogliśmy jeszcze spodziewać sięprzyzwoitego obejścia ze strony urzędników chińskich, to już w żadnymrazie nie mogli oczekiwać tego oficerowie rosyjscy mego oddziału.

Nie uważałem zaś za możliwe pozostawienie ich własnemu losowi;wobec tego postanowiłem szukać innych dróg wyjścia z ciężkiego położenia.

Rozważywszy starannie sytuację doszedłem do przekonania, żemamy przed sobą jedno tylko wyjście.

Musimy ominąć miasta mongolskie z chińską administracją i z załogami, przeciąć Mongolię z północy na południe, przejść przez zachodnią część pustyni Gobi w obrębie posiadłości chana Jassaktu i plemionWewnętrznej Mongolii i możliwie szybko i skrycie przebyć sto kilometrów przez chińską prowincję Kansu, aby wejść do Tybetu. W tym tajemniczym kraju spodziewałem się spotkać konsulów angielskich i z ichpomocą dotrzeć do jednego z portów Oceanu Indyjskiego.

Zupełnie wyraźnie przedstawiałem sobie i swoim towarzyszomtrudności tej nieoczekiwanej wyprawy, lecz nie mieliśmy nic innego dowyboru.

Pozostawało: albo uczynić tę ostatnią szaloną próbę, albo zginąć zrąk sowieckich katów lub w więzieniu chińskim.

Gdy wyłuszczyłem swoim ludziom obmyślony plan, nie tając przednimi nowych niebezpieczeństw, trudów, oraz znacznej dozy szaleństwa,jaka cechowała mój projekt, wszyscy odpowiedzieli jednogłośnie, szybkoi krótko:

— Niech profesor prowadzi, idziemy za panem!...

Na naszą korzyść przemawiała jedna okoliczność.

Mogliśmy nie obawiać się głodu, gdyż „wojna, żywiąc wojnę”, dałanam spore zapasy herbaty, tytoniu, zapałek, koni, siodeł, broni, ubraniai obuwia, zdobytych na zabitych wrogach.

Dobrze przestudiowawszy mapę Azji Centralnej, którą posiadał jeden z oficerów, nakreśliłem następujący plan naszej wyprawy:

Od rzeki Iro pójdziemy na południowy zachód, pozostawiając zprawej strony miasto Uliasutaj i kierując się na koczowisko Caganłuk,przejdziemy posiadłości chana Jassaktu i dotrzemy do grzbietu Boro.Tu dopiero będziemy mogli zatrzymać się na dłuższy popas dla wzmocnienia sił jeźdźców i koni.

Następnym etapem byłaby wyprawa przez zachodnią część Wewnętrznej Mongolii, pustynię Małą Gobi, czyli Naron-Khuhu-Gobi, przejście przez grzbiet Khara, szybki pochód nocny przez Kansu, gdzie musielibyśmy ominąć z zachodu miasto chińskie Suczou i po przekroczeniuwysokich szczytów Nań-Szań, wejść do północnego Tybetu w granicachobwodu Koko-Nor, w kierunku źródeł rzeki Yan-Tse-Kiang.

Dalej już słabo wyobrażałem sobie położenie geograficzne, chociażpamiętałem i sprawdziłem na naszej mapie, że grzbiety górskie na zachód od Yan-Tse oddzielają basen tej olbrzymiej rzeki chińskiej od systemu rzeki Brahmaputry w Birmie, gdzie naturalnie powinniśmy spotkać załogi i władze cywilne angielskie, o ile nie spotkalibyśmy ich naterenie Tybetu.

W Anglii mam przyjaciół, znają mnie dziennikarze i niektórzy mężowie stanu, więc miałem pewną podstawę, aby spodziewać się gościnności i doraźnej pomocy w dalszej podróży już do... Europy.

Lecz plan ten układałem na brzegu Iro, do której dochodziły odnogigór Tarbagatajskich i Kosogolskich.

Anglicy zaś byli bardzo daleko, za grzbietami Ała-Szań, za tajemniczym Tybetem „wielkiego i trzykroć świętego Dalaj-Lamy”, za „muremświata” — Himalajami!

XVI.Pochód widm

Nie mogę innym słowem określić naszego pochodu od rzeki Iro dogranicy Tybetu.

1740 kilometrów przez śnieżne stepy, góry i przez pustynię Gobiprzebyliśmy w 48 dni!

Szliśmy ukrywając się przed ludźmi, robiąc jak najkrótsze i najniezbędniejsze popasy w najdzikszych miejscowościach, żywiąc się surowym mięsem, aby dymem ogniska nie zwabiać do siebie tubylców, ana popasach nocnych odrywając ubranie od pozbawionego skóry, krwawiącego ciała, walcząc uporczywie i bezowocnie ze zjadającymi nas pasożytami.

Była to Odyseja męczeństwa.

Gdy zmuszeni byliśmy zdobywać barana lub byka dla naszej „intendentury”, posyłaliśmy tylko dwóch nieuzbrojonych ludzi, którzy podawali się za robotników, jadących z ramienia kolonistów rosyjskich wcelu kupna bydła u Mongołów.

Nie mogliśmy nawet polować, chociaż spotykaliśmy ciągle dużestada antylop i skalnych baranów. Obawialiśmy się huku strzałów, któremogłyby zwrócić na nasz oddział niepożądaną uwagę ludności.

Na szczęście koczowiska mongolskie były już przeniesione w stronęgłównej, południowej drogi karawanowej.

W sercu dawnych posiadłości Dżengiza i jego potomków, imperatorów i chanów, prawie wcale nie spotykaliśmy osad tubylczych.

Za Bałyrem, na ziemi lamy Jassaktu-Chana, który osiadł na tronieprzodków po otruciu brata z rozkazu „Żywego Boga” w Urdze, spotkaliśmy koczujących na granicy Naron-Khuhu-Gobi bogatych Tatarówi Kirgizów rosyjskich, którzy po ucieczce z Syberii zaszli aż tutaj.

Przyjęli nas bardzo serdecznie i gościnnie. Dali nam kilka bykówi trzydzieści sześć cegieł chińskiej herbaty zielonej, która jest najlepszą,,monetą” wśród koczowników Azji.

Ci Tatarzy ocalili nas od niechybnej zguby, gdyż wytłumaczylinam, że przez Gobi w tej porze roku konno przyjechać nam się nieuda. Ani śladu pożywienia nie moglibyśmy znaleźć w pustyni.

Musieliśmy wynaleźć wielbłądy i zamienić je za nasze zmordowanekonie i inne przedmioty.

Jeden z Tatarów podjął się przeprowadzenia takiej wymiany i nazajutrz sprowadził do nas bogatego Mongoła — Ordosa, który dał namdziewiętnaście wielbłądów w zamian za wszystkie nasze konie, za karabin, rewolwer i siodło kozackie.

Ten sam Mongoł udzielił nam przyjacielskiej rady, abyśmy odwiedzili święty klasztor Narabanczi, ostatnią świątynię lamaicką w drodzez Mongolii do Tybetu.

Opowiedział nam, że święty hutuhtu klasztoru jest „przeistoczonym Buddhą” i czułby się dotknięty, gdybyśmy nie wstąpili do „kure”i nie zanieśli naszych modłów przed srebrny posąg starożytnego Buddhy w „świątyni błogosławieństwa”. Tam zwykle modlą się pielgrzymi,dążący do „ogniska mądrości i błogości”, Lhassy, stolicy Dalaj-Lamy,największego dostojnika buddyjskiego.

Mój Kałmuk-lamaita gorąco podtrzymywał Mongoła.

Postanowiłem jechać z Kałmukiem, aby zadośćuczynić wymaganiom kultu i prawu obyczajowemu. Tatarzy dali mi kilka dużych jedwabnych szalików — „chatyków” na podarunki oraz ofiary i okulbaczylidla nas cztery wspaniałe wierzchowce; mieliśmy więc po dwa konie nazmianę.

Do Narabanczi-Kure było około 90 kilometrów, lecz wyjechawszyz koczowiska Tatarów koło jedenastej rano, przed wieczorem już wchodziłem do olbrzymiej jurty świętego hutuhtu.

Był to chudy, ogolony człowiek w wieku średnim, podobny do księdza katolickiego. Miał twarz zeszpeconą przez ospę, bystre czarne oczyi dobrotliwy uśmiech na wynędzniałej, ascetycznej twarzy. Odziany byłw czerwony płaszcz jedwabny, przepasany żółtą wstęgą, oznaką jegoduchowej godności.

Nazywał się Dżełyb-Dżamsrap-hutuhtu.

Powitał nas bardzo uprzejmie i zaznaczył, że jest wzruszony uszanowaniem przez cudzoziemców pobożnego obyczaju mongolskich pielgrzymów i ofiarowaniem mu z należytą ceremonią tradycyjnego „chatyka”. Tę ceremonię zawdzięczałem Kałmukowi, który starannie uczyłmnie, jak mam złożyć pasmo jedwabnej materii, w jaki sposób przerzucić ją przez wyciągnięte ręce i jaką stroną podać hutuhcie.

Bardzo uważnie wysłuchawszy mojej opowieści o naszej ucieczce,o zbrodniach bolszewików i dalszych planach, hutuhtu dał mi cennewskazówki, dotyczące drogi do Tybetu i wydał mi list polecający doprzeorów i rad lamów tych klasztorów, które leżały na naszej drodze.Imię Dżełyba było w wielkim poszanowaniu u wszystkich lamaitów,gdyż słynął on jako głęboki znawca starych ksiąg religijnych, oraz jakozałożyciel i kierownik klasztoru najsurowszych obyczajów. Jak się przekonałem później, imię hutuhtu Narabanczi było znane i szanowane w,,kraju bogów” tj. w Tybecie i nawet w starobuddyjskich świątyniachChin.

Spędziliśmy noc w pięknej jurcie przeora. Zdobiły ją czerwone i karmazynowe zasłony i draperie jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chińskie, upiększone mitologicznymi malowidłami i srebrem,ołtarz, na którym stał posąg Buddhy z brązu, oraz cały szereg srebrnych i złotych miseczek ofiarnych, lampek i świeczników.

Wczesnym rankiem odwiedziliśmy „świątynię błogosławieństwa”.

Był to wielki budynek modrzewiowy architektury chińskiej. Wysokie kolumny, pomalowane i polerowane na czerwono; spuszczające sięz sufitu jedwabne makaty chińskie i indyjskie, święte obrazy z wizerunkami bogów, bogiń i demonów; ołtarz z przedmiotami rytualnymii ze wspaniałymi świecznikami złotymi, wielki posąg śpiącego Buddhy;czarne szafy chińskie z figurami mniejszych bóstw; tron, na którympodczas wielkich ceremonii religijnych siedzi „gegeni”, żywe bóstwo klasztoru; niskie ławki dla kleru i chóru — wszystko to wywarło wrażenieczegoś bardzo silnego, tętniącego wiarą głęboką.

W świątyni odbywało się nabożeństwo poranne z muzyką; grano nadługich, chińskich trąbach, gongach, piszczałkach, gwizdkach, dzwonkach i bębnach. Groźnie huczały basowe trąby, wesoło i pobudzającowtórowały im tympany. Lamowie na pół śpiewali głosami tubalnymii tremolującymi, na pół mówili modlitwy w językach: mongolskim i tybetańskim, a chór chłopców odpowiadał często powtarzanym frazesemtybetańskim.

— Om! Mani padme, Hung! — Bądź błogosławiony, wielki kapłanie,w kwiecie lotosu!

Gdy wyszliśmy ze świątyni, hutuhtu życzył nam powodzeniai szczęśliwej i łatwej drogi, ofiarowując mi duży, żółty „chatyk” i odprowadzając do bramy „kure”.

— Pamiętaj synu — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu — że zawszebędziesz tu drogim gościem! Życie jest zjawiskiem tajemniczym, wszystko się może zdarzyć, a więc może kiedyś wypadnie ci być w dalekiejMongolii, tu na skraju pustyni. Wtedy nie omijaj Narabanczi-Kure!

Nocą byliśmy już na koczowisku naszych przyjaciół, a nazajutrzpożegnaliśmy ich.

Byłem znużony szybkim marszem do Narabanczi-Kure, więc bardzo mi się podobała jazda na spokojnie i rytmicznie kroczącym wielbłądzie, gdyż mogłem spać cały dzień.

Przebyliśmy wschodnią odnogę Ałtaju i Karlig-Taga, tego krańcowego grzbietu Tiań-Szaniu, wchodzącego do Gobi i przecięliśmy zpółnocy na południe piaszczystą Naron-Khuhu-Gobi. Na szczęście mieliśmy dość silne mrozy i piasek zamarznięty nie wstrzymywał szybkiejjazdy.

W oazie, koło przejścia przez grzbiet Khara, trafiliśmy na wielkie koczowisko Mongołów z plemienia Turgutów i nakarmiliśmy naszewielbłądy trawą, rosnącą na brzegach niewielkiego jeziora. Turguci zamienili nam bardzo chętnie wielbłądy na konie, naturalnie obdarłszynas ze skóry i targując się jak przekupnie za Żelazną Bramą.

Przekroczywszy góry, weszliśmy do prowincji chińskiej Kansu. Jestto kraj leśny i górzysty, gdzie tylko w dolinach pracowity wieśniak chiński sieje pszenicę, proso i boby. Była to niebezpieczna część drogi, gdyżwładze chińskie mogły nas aresztować.

W kilku miejscach widzieliśmy historyczny wielki mur chiński, wtej części „imperium nieba” znacznie zburzony. Wił się jak olbrzymi,nieskończenie długi wąż, pomiędzy górami i lasami, wspinając się napółnocne odnogi Nań-Szaniu, lub spełzając w doliny licznych rzek, płynących do Hwang-Ho — Żółtej Rzeki, przecinającej z zachodu na wschódcałe terytorium Chin.

W ciągu dnia czailiśmy się w wąwozach, szczelinach górskich, lasachi krzakach; nocami odbywaliśmy forsowne marsze. Na przejście przezKansu zużyliśmy cztery dni. Chińczycy — włościanie, których nie mogliśmy ominąć, byli bardzo uprzejmi i gościnni. Szczególnymi względamicieszył się nasz Kałmuk, mówiący trochę po chińsku i moja apteczka.Chorych wszędzie było mnóstwo, przeważnie na oczy, reumatyzm i choroby skórne.

Gdyśmy się zbliżyli do gór Nań-Szań, wschodniej odnogi Ałtyn-Taga, biorącego początek na Pamirze i Karakorum, dopędziliśmywielką karawanę chińskich kupców — przemytników, jadących do Tybetu. Przyłączyliśmy się do nich, zaskarbiwszy sobie ich łaski kilkomazegarkami, zdobytymi na bolszewikach.

Przemytnicy znali krótsze i łatwiejsze drogi górskie od tych, któreopisywali podróżnicy, zwiedzający ten malowniczy kraj gór, lasów i wodospadów, gdzie kiedyś z pewnością zakwitnie przemysł górniczy, gdyżnaturalne bogactwa Kansu są nieprzebrane.

Trzy dni jechaliśmy przez nieskończone wąwozy tego grzbietu,wdrapywaliśmy się na szczyty skalistych przełęczy, lecz ta droga była owiele łatwiejsza od przebytych już przez nas miejscowości w Urianchaju.

Co się tyczy mnie, to prawie nieprzytomny dojechałem do systemubłotnistych jezior, dostarczających wodę tajemniczemu Koko-Nor i całejsieci wielkich rzek chińskich, mających tu swe źródła.

Ze znużenia i z ciągłego napięcia nerwów dostałem ataku nerwowejfebry.

Chwilami czułem płomień we krwi; to znowu dygotałem od dreszczy, oblewał mnie zimny pot i szczękałem zębami, strasząc tym swegokonia, który kilka razy zrzucił mnie z siodła.

Coś mówiłem, krzyczałem, komuś groziłem. Kogoś bardzo drogiegoprzywoływałem bardzo namiętnie i objaśniałem, jaką drogą do mnie maprzybyć.

Pamiętam jak przez sen, że moi towarzysze zdjęli mnie z konia,posadzili prawie zemdlonego na terlicy przy ognisku, napoili gorącąherbatą z wódką chińską i wreszcie ocucili mówiąc:

— Chińczycy jadą stąd na zachód, a my musimy iść na południe...

— Na północ! — szorstko poprawiłem mówiącego.

— Ależ nie! Na południe...

— Przed chwilą przepłynęliśmy przez Jenisej, a Ałgiak przecież leżyna północy — z oburzeniem stwierdziłem.

— Jesteśmy przecież w Tybecie! — przekonywał mnie stary pułkownik Ostrowski. — Musimy kierować się teraz na Brahmaputrę.

Brahmaputra... Brahmaputra!

To słowo zakołowało w moim gorączkującym, chorym mózgu; cośhuczało w głowie z łoskotem i wyciem, coś porywało mnie do czynui walki...

Od razu wszystko sobie przypomniałem, wszystko zrozumiałem.Lecz nie mogłem nic powiedzieć, gdyż ledwie ruszałem ustami i wkrótcewpadłem w niespokojny, ciężki sen, pełen obłędu i miotania się.

Niedaleko stał klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz za pomocą ekstraktu cudownego „dżen-szengu”, chińsko-tybetańskiego „panaceum zdrowia, młodości i życia”, szybko powrócił mi siły.

Dżeń-szeng jest to tajemniczy korzeń leczniczy rośliny „Panax Ginzeng”, ceniony przez lekarzy buddyjskich na wagę złota, gdyż posiadacudowną siłę uzdrawiania i przywracania młodości.

Sowicie obdarzony za kurację lama uczuł do mnie sympatię i odszedłszy ze mną na stronę, żeby inni nie mogli nas podsłuchać, wyraziłwątpliwość, czy uda się nam przejść przez Tybet; nie chciał jednak wytłumaczyć mi, na czym wątpliwości jego polegały.

Zrozumiałem, że wiedział coś ważnego, lecz zaciął się i milczał.

XVII.W „kraju krajów”

Gdym wrócił do przytomności, tajemniczy Tybet, „kraj krajów”,już otaczał nas swymi niebotycznymi szczytami, bagnistą równiną Cajdam i pełną zmiennych krajobrazów kotliną Koko-Nor.

Droga dość szeroka ze śladami kół, okutych żelaznymi klamrami,prowadziła przez góry; na piąty dzień weszliśmy do kotliny, pośrodkuktórej leżał Koko-Nor.

Jeżeli Finlandię nazywają podróżnicy „krajem tysiąca jezior”, topółnocną część obwodu Koko-Nor należałoby nazwać „krainą milionajezior”. Przeszliśmy na zachód od Koko-Noru pomiędzy Dułan-Kitt ijeziorem, lawirując pośród bagien, trzęsawisk, jezior i rzeczek głębokich,a grząskich.

Woda tu nie zamarzała; dopiero na szczytach przejść górskich odczuwaliśmy wpływ mroźnych i silnych wiatrów północnych.

Tubylców spotykaliśmy rzadko. Z wielkim trudem odnajdywaliśmy tybetańskich pastuchów, od których nasz Kałmuk kupował baranyi otrzymywał wskazówki co do dalszej drogi. Okrążywszy od wschodujezioro Tassun, spostrzegliśmy niewielki klasztor, w którym stanęliśmy.

W klasztorze oprócz nas popasała jeszcze jakaś grupa podróżnych.

Byli to Tybetańczycy.

Zachowywali się względem nas bardzo wyzywająco; na wszystkiepytania Kałmuka odpowiadali szyderczym milczeniem. Ludzie ci byliuzbrojeni w rosyjskie lub niemieckie karabiny i obciążeni pasami z ładunkami i rewolwerami. Zauważyłem, że bardzo uważnie oglądali nas,oceniając widocznie nasze siły.

Tegoż dnia Tybetańczycy opuścili klasztor.

Kazałem Kałmukowi wybadać przeora klasztoru co do tych podejrzanych gości. Mnich dawał odpowiedzi wymijające, lecz gdym mu pokazał pismo hutuhty z Narabanczi-Kure i duży żółty „chatyk”, podarowany mi przez niego, stał się szczery i rozmowniejszy.

— To byli źli ludzie! — szeptał. — Strzeżcie się ich!

Lecz nie chciał powiedzieć imienia ich przywódcy, tłumacząc sięprzepisami lamaizmu zabraniającego wymieniać imię ojca, nauczycielai naczelnika.

Znacznie później dowiedziałem się, że w Tybecie, również jak wChinach, istnieje społeczna instytucja bandytyzmu. I tu i tam jakiśbandyta organizuje własny oddział zbrojny i staje się postrachem dlaludności danego okręgu. Wódz bandytów po pewnym czasie zjawia siędo handlowych firm, do klasztorów, wsi i osad bogatych mieszkańców,żądając określonej płacy, i od tej chwili staje się obrońcą i opiekunemtych, którzy przystali na jego żądania.

Przypuszczam, że przeor klasztoru na Tassunie w wodzu spotkanego przez nas oddziału tybetańskich bandytów, czyli „mturdzy” (potybetańsku) i „chunchudzy” (po chińsku), miał właśnie takiego obrońcęna wypadek napadów innych luźnych band zbójeckich, mających prawaobywatelstwa we wszystkich oprócz Mongolii krajach, które wchodziłyniegdyś lub wchodzą obecnie w skład dawnych Chin.

Około jeziora Tassun istnieje kilka stałych osad.

Gdym zwiedził je w daremnym poszukiwaniu przewodnika, zwróciłem uwagę na niezwykłe zjawisko.

Podczas mojej podróży przez Mongolię zapomniałem o istnieniuludzi o złotych włosach.

Tymczasem, o dziwo! osadnicy wsi tassuńskich przeważnie mieliwłosy blond lub rude, jak mosiądz. Zacząłem badania, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnych włosach, tak dziwnie nie harmonizujących z czarno-brunatną cerą, z wystającymi policzkami i ciemnymi oczyma skośnymi i dowiedziałem sięnadzwyczajnej historii osadników.

Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stuleciu z Wenecji i z Genui, zwabieni opowiadaniami sekretarza Dżengiz-Chana, genueńczykaMarco Polo, który długie lata spędził w Mongolii, Tybecie i Chinach,podróżując z cesarzem i chanem Kubłajem, władcami Azji i połowyEuropy. Są to jedyni w Tybecie mieszkańcy trudniący się rolnictwem izagrodową hodowlą bydła na wzór europejski. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkach przechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieściami o ich życiu i czynach, przekazując potomkom stare zbrojeweneckie, hełmy i miecze genueńskie. Nie pamiętając imion przodkówi z pewnością nie mogąc wymówić nazwisk cudzoziemskich przechowalioni jednak przydomki: „Bystry”, „Walczący”, „Strzelec”, „Pogromcastrasznego lamparta śnieżnego” (felis nivica). Pośród tych potomkówmieszkańców pięknej Italii spotkałem dwie kobiety o niebieskich oczachi prześlicznie wykrojonych ustach. Te tybetańskie „signoriny” były jednak nie mniej brudne i dzikie od innych Tybetanek, których pochodzenie ginie w mroku przeszłości.

Co prawda istnieje mit, że jakiś żądny wrażeń samiec-małpa dotarłprzez straszliwe Himalaje do Tybetu, gdzie pojął za żonę córkę „duchagór” i od tej pary małżonków wyprowadza się lud tybetański.

Stąd kult małpy przedostał się do Chin, gdzie w architekturzei w malarstwie w wiekach XIII, XIV i XV figuruje ona bardzo często wprzeróżnych motywach.

Gdy znów wyruszyliśmy w drogę, od razu spostrzegliśmy, że jesteśmy śledzeni. Jacyś pojedynczy jeźdźcy często wyłaniali się z lasów i spoza skał i obserwowali każdy nasz ruch, wszystkie zaś próby, abyzbliżyć się do nich i rozmówić, spełzły na niczym. Znikali jak cienie naswych małych, śmigłych konikach.

Przebrnęliśmy w śniegu ciężkie do przebycia przejścia górskie Hamszan, idąc śladami jakichś wozów i jeźdźców i już mieliśmy stanąć napopas, gdy nagle około czterdziestu jeźdźców nadjechało na białych koniach i dało do nas kilka salw.

Dwóch moich oficerów z krzykiem spadło z koni. Jeden był zabity,drugi żył jeszcze kilka minut. Nie pozwoliłem swoim ludziom strzelaći wywiesiwszy białą flagę, przywołałem Kałmuka i pojechałem w stronęjeźdźców w celu zawarcia umowy pokojowej.

Tybetańczycy dali do nas jeszcze dwa strzały, lecz po chwili strzelanina umilkła i grupa jeźdźców zaczęła zjeżdżać ku nam z jednej zgór.

Po milczącym powitaniu zaczęliśmy układy. Tybetańczycy oznajmili, że na Hamszanie, jako na miejscu poświęconym bogom, nie wolnopalić ogniska i popasać, i radzili nam jechać dalej, gdzie będziemy bezpieczniejsi.

Wybadawszy nas, skąd i dokąd jedziemy, jeden z Tybetańczykóww przykładny sposób zadziwił nas powiedzeniem, że zna bolszewikówi uważa ich za ludzi dobrych, dążących do oswobodzenia ludów Azjiod jarzma białych najeźdźców i ciemiężców. Nie chciałem prowadzić zrozbójnikami sporu politycznego i pożegnawszy ich odjechałem. Przezcały czas, jadąc z góry do naszego oddziału, oczekiwaliśmy kulki wplecy, lecz Tybetańczycy widocznie uszanowali białą flagę.

Ze smutkiem pozostawiliśmy ciała dwóch naszych przyjaciół wśródkamieni i powoli ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy przez całą noc, usiłującwyjść z gór, przez których szczyty prowadził Hamszan. Konie nasze stawały i kładły się zmęczone, lecz zmuszaliśmy je do dalszego pochodu.Stanęliśmy dopiero wtedy, kiedy słońce było już wysoko. Na wszelki wypadek nie rozkulbaczyliśmy koni, daliśmy im tylko możność położeniasię i wypoczęcia.

Przed nami leżała szeroka równina bagnista. W tym miejscu bierze początek rzeka Ma-Chu, która jest niczym innym, tylko źródłamijednej z największych rzek Azji — Żółtej, czyli Hwang-Ho. W oddalipołyskiwało wielkie jezioro Arung-Nor.

Rozpaliliśmy ogień z „agryłu” (suchego nawozu), o który w Mongolii i w Tybecie nietrudno i zaczęliśmy przyrządzać herbatę, gdy narazze wszech stron zaczęto ostrzeliwać nas zupełnie sprawnym ogniem.

Pochowaliśmy się pomiędzy kamienie w oczekiwaniu dalszych wypadków. Strzelanina stawała się coraz gęstszą. Wszędzie z okolicznych wyżyn błyskały ogniki wystrzałów karabinowych, kule świstaływe wszystkich kierunkach.

Stało się oczywiste, że wpadliśmy w zasadzkę, gdyż otoczono nasi musieliśmy zginąć. Spróbowałem znowu wywiesić białą flagę, leczgdym się tylko podniósł, gęsta strzelanina zmusiła mnie do ukryciasię za skałą; jednocześnie kula, odbiwszy się od kamienia, wpiła mi sięw lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innegowyjścia, tylko przyjąć bitwę.

Rozpoczęliśmy ogień.

Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie, jeszcze trzechmoich towarzyszy odniosło lekkie rany. Walczyliśmy, dopókiśmy mogli,lecz bandyci się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie nasze stawałosię rozpoczliwe.

— Dość tego! — rzekł stary pułkownik. — Siadać na koń! Musimyskierować się dokądkolwiek, bo tu nas wystrzelają.

„Dokądkolwiek”...

Było to słowo straszliwe!

Naradzaliśmy się niedługo. Rozumieliśmy, że im bardziej będziemysię posuwali w głąb Tybetu, mając poza sobą zgraję tych bandytów,tym mniej nadziei ujścia z życiem.

Postanowiliśmy więc powracać do Mongolii.

Ale w jaki sposób?

Tego jeszcze nie wiedzieliśmy...

Poczęliśmy się cofać.

Nie przerywając ognia karabinowego pędziliśmy na północ, ile starczyło sił naszym biednym koniom.

Jeden po drugim padali moi towarzysze. Padł Tatar z przestrzelonąszyją; za nim, głośno klnąc, potoczył się z urwiska pułkownik Ostrowski, ugodzony w brzuch dwiema kulami. Gdy podbiegliśmy do niego,już nie żył. Leżał z siwą, długą brodą i z powichrzonymi włosami, spokojnie patrząc otwartymi oczyma w szare niebo Tybetu, a pięść prawejręki miał groźnie zaciśniętą. Cofając się, zostawiliśmy trzech zabitychprzyjaciół.

Powodzenie podniecało napastników. Stawali się coraz zuchwalsi,nie kryli się już i strzelali z miejsc otwartych.

Kulka wbiła mi sprzączkę od buta w kostkę prawej stopy. Mójnajstarszy towarzysz agronom jęknął, złapawszy się za ramię. DzielnyKałmuk obwiązywał sobie skrwawione czoło jakąś szmatą.

Naraz około piętnastu Tybetańczyków ruszyło do ataku.

Przypuściliśmy ich bardzo blisko i daliśmy salwę. Sześciu pozostałona miejscu, a dwóch, straciwszy konie, które leżały ranne śmiertelnie,uciekło co tchu w stronę skał. Reszta jeźdźców rozproszyła się w różnestrony.

Strzelanina nagle ustała.

Za chwilę spostrzegliśmy białą flagę, powiewającą nad skałami,gdzie byli ukryci napastnicy. Dwaj jeźdźcy wkrótce zbliżyli się do nas.Okazało się, że herszt bandytów był ciężko ranny i teraz proszono nas opomoc lekarską, wiedząc, iż „Europejczycy zawsze wożą z sobą lekarza”.

Od razu błysnął mi promyk nadziei.

Pomimo zranionej nogi czym prędzej zabrałem z sobą apteczkęi wyruszyłem ku nim wraz z Kałmukiem, chociaż moi towarzysze obawiali się podstępu ze strony rozbójników.

— Dajcie temu szatanowi cyjanku potasu! — wołali za mną.Lecz ja planowałem inaczej.

Na terlicy wśród kamieni leżał wódz bandytów. Miałem przekonanie, że nie jest on Tybetańczykiem, lecz raczej mieszkańcem południowego Turkiestanu — mieszańcem Sarta, Turkmena i Afgańczyka. Patrzyłna mnie wzrokiem błagalnym i widocznie bardzo cierpiał.

Opatrzyłem ranę. Kula przeszyła mu pierś na wylot z lewej strony.Ranny stracił dużo krwi.

Zrobiłem sumiennie wszystko, co mogłem. Przypaliłem ranę jodynąi zasypałem jodoformem, po czym przewiązałem watą i kawałkiem bandażu. Po tej operacji dałem mu dużą dawkę aspiryny, gdyż gorączkował,otrzymawszy ranę jeszcze w południe.

Nauczyłem jednego z Tybetańczyków jak ma zmieniać bandaż, zostawiłem mu trochę waty, jodoformu i parę pastylek aspiryny.

Po tej czynności zwróciłem się do rozbójników za pomocą tłumaczaKałmuka z taką mową:

— Rana niebezpieczna, lecz dałem mocne i cudowne leki waszemuwodzowi. Wiem, że będzie zdrów i wkrótce wsiądzie na konia. Leczmusicie spełnić jeden warunek... Słuchajcie! Złe duchy śmierci są przychorym i natychmiast go porwą, jeśli po przyjęciu moich leków rozlegniesię choć jeden wystrzał. Nie wolno nawet nabijać broni! Pamiętajcie otym! Jedenaście dni i nocy nie wolno wam będzie opuścić tego miejscai włożyć naboju do lufy. Inaczej duchy śmierci zemszczą się na wodzu...

Z tymi słowami kazałem Kałmukowi wyjąć naboje z karabinu i samwysypałem kule z magazynu mauzera. Bandyci natychmiast uczynili tosamo, ze strachem patrząc na mnie.

Gdym powrócił do swoich, uspokoiłem ich, że jesteśmy na pewienczas bezpieczni, tylko musimy dobrnąć jak najprędzej do granicy Mongolii. Tymczasem konie nasze były zupełnie wyczerpane; trzeba więcbyło zostać i wypoczywać na miejscu przez całe dwie doby. Odwiedzałem rannego, który się czuł niedobrze. Opatrzyliśmy też tymczasemswoje, na szczęście lekkie rany i trochę wypoczęliśmy.

Dowiedziawszy się od Tybetańczyków o najbliższej drodze karawanowej, skierowaliśmy się tam i wkrótce bardzo szczęśliwie spotkaliśmydużą karawanę młodego księcia mongolskiego, Puncyga, który odbywałpielgrzymkę z Urgi do Lhassy z pismem „Żywego Buddhy” do Dalaj-Lamy.

Książę bardzo dopomógł nam w uciążliwej podróży i razem z namiodbył drogę do Narabanczi-Kure, gdzie hutuhtu Dżełyb przyjął nas zserdeczną radością i rzekł mi na powitanie:

— Wiedziałem, że powrócisz do nas. Wróżby odkryły mi losy twoje!Wiem, że jeszcze raz będziesz gościem naszego klasztoru... lecz w innychwarunkach, w innych...

W Narabanczi spędziliśmy dwa tygodnie, po czym los i wypadkirozproszyły nas po świecie. Oficerowie rosyjscy wstąpili do formującychsię dla walki z bolszewikami oddziałów partyzanckich, ja zaś wraz zagronomem podróżowałem w dlaszym ciągu przez Azję i przechodziłemnowe, niebezpieczne i tajemnicze dla Europejczyka przygody, dążąc wytrwale do ojczyzny.

Część druga.Przez krajszatana

I.Mongolia

W sercu Azji leży tajemniczy, bogaty, olbrzymi kraj — Mongolia.

Od spadków Tiań-Szana i gorących piasków zachodniej Dżungariido leśnych Sajanów i do wielkiego muru chińskiego zajmuje ona największą część Azji Centralnej. Kolebka ludów, historii i legend, ojczyzna największych i najbardziej krwawych zaborców, którzy pozostawili posobie ruiny swoich grodów stołecznych, już zasypanych piaskami pustyniGobi, swoje czarodziejskie sygnety i stare koczownicze prawa; państwomnichów i złych duchów, arena koczujących plemion — nomadów, rządzonych przez ubóstwianych potomków chanów Dżengiza i Kubłaja — to jest Mongolia.

Tajemniczy kraj kultu Ramy, Sakkia-Muni, Dżonkappy i Paspy,wiernie strzeżonego przez „Żywego Boga” (Buddhę), wcielonego w jednego z trzech dostojników lamaickiej hierarchii kościelnej, Bogdo-Gegeniw Ta-Kure, czyli Urdze; kraj cudotwórców lekarzy, proroków, jasnowidzących, wróżbiarzy i czarowników; kraj pod znakiem „swastyki”; kraj,gdzie żyją potężne, dumne myśli przed wiekami zgasłych władców Azjii połowy Europy — to jest Mongolia.

Kraj nagich, ponurych gór, palonych słońcem i chłostanych zimnym wiatrem, kraj bezgranicznych stepów, kraj chorego bydła, gniazdodżumy, trądu i czarnej ospy; kraj gorących źródeł siarczanych, przejśćgórskich dzikich i zamieszkałych przez złych demonów; kraj świętychjezior, pełnych olbrzymich ryb, kraj wilków, jeleni, skalnych baranów,dzikich koni, zdziczałych psów i drapieżnych ptaków, szarpiących i zjadających wyrzucane na step ciała zmarłych — to jest Mongolia.

Kraj, gdzie patrząc na białe, rozsypujące się w proch kości przodków, szybko wymiera rdzenny lud mongolski, który niegdyś podbiłChiny, Syjam, Indie i Rosję, a którego straszliwy pęd rozbił się o stalową pierś rycerzy polskich, broniących wówczas ją od kary Bożej, całyświat chrześcijański od powodzi azjatyckiej — to jest Mongolia.

W tym kraju dziwnym zrządzeniem losu, po nieudanej próbieprzedarcia się przez Tybet do Oceanu Indyjskiego, musiałem żyć i podróżować prawie przez pół roku. Sądzone było mnie i memu staremu,wypróbowanemu towarzyszowi podróży i przygód brać udział czynnyw nader poważnych i niebezpiecznych wypadkach na terenie MongoliiZewnętrznej, czyli Hałhi, w 1921 r. Miałem więc sposobność poznać blisko spokojny, dobry i uczciwy lud mongolski, jego szlachetną, lecz pełnątrwogi duszę, jego męczarnie, troski i nadzieje; mogłem zrozumieć całyogrom przygniatającego go strachu wobec niezbadanej tajemnicy życia.

A tajemnic w Mongolii jest tyle!

Rzeki, nagle podczas najostrzejszych mrozów z hukiem i łoskotemburzące więzy lodowe; jeziora, wyrzucające na płaskie brzegi kości ludzkie; niezrozumiałe, dzikie głosy w górach; zapalające się na trzęsawiskach błędne ogniki; płonące jeziora, szczyty górskie, na których umierakażdy śmiałek; całe zwoje wężów w głębokich, ciepłych dołach; niezamarzające potoki, skały, przypominające skamieniałych jeźdźców, wielbłądy i wozy. A ponad tym wszystkim nagie, bezbarwne, beznadziejnegóry, podobne do fałd płaszcza diabelskiego, a o zachodzie słońca oblaneszkarłatem buntu, czy krwią ofiar.

— Patrz tam! — mówił pewnego razu bardzo stary pastuch, wyciągając rękę w stronę przeklętego przejścia górskiego, Zagastaju. — To niesą góry! To leży On w czerwonym płaszczu i oczekuje dnia, w którymma się podnieść i zacząć śmiertelną walkę z dobrymi bogami!

Rzeczywiście, w tej chwili powstał mi w pamięci obraz mistycznysłynnego malarza Wróbla. Takież nagie szczyty gór, podobne do sfałdowanego, fioletowo-szkarłatnego płaszcza Szatana, którego oblicze zasłoniła chmura szara, tchnąca zgrozą i martwotą.

Straszliwy to kraj Mongolia! Kraj tajemnic i Szatana!

Nic więc dziwnego, że każde pogwałcenie panującego tu pierwotnego trybu życia nomadów azjatyckich wywołuje przelewy krwi i zgrozę,ciesząc pełen nienawiści i pogardy wzrok Szatana, leżącego na martwychskałach w szarym płaszczu rozpaczy i upokorzenia lub w szkarłatnejopończy buntu, wojny i zemsty.

W drodze powrotnej z Koko-Noru do Mongolii, wypocząwszy wgościnnym klasztorze Narabanczi, zamieszkaliśmy z mym towarzyszemw stolicy zachodniej Hałhi — Uliasutaj. Jest to ostatnie miasto na zachodzie Mongolii Zewnętrznej. Ostatnie... z trzech. W Mongolii istniejątylko trzy miasta: stolica „Żywego Boga” i administracyjne centrum,Urga, czyli Ta-Kure (wielki klasztor), Uliasutaj i Ułankom, niedaleko odjeziora Ubsa. Istnieje jeszcze jedno miasto Kobdo, ale jest ono siedzibązachłannej administracji chińskiej w tym kraju, zamieszkałym przez koczujące plemiona, rządzone przez swych książąt bohaterskiego szczepuoletów i tylko nominalnie uznające wpływy Urgi i Pekinu. W Uliasutajuzaś i w Ułankomie, oprócz nieprawnie rządzących się tu gubernatorówchińskich, istnieją gubernatorzy mongolscy — „saity”, których wyznaczaswoimi dekretami „Żywy Bóg” z Urgi na deklarację Rady ministrów.

Przybywszy do tego miasta, od razu pogrążyliśmy się w wir namiętnej polityki. Właśnie powstały zaburzenia pośród Mongołów, doprowadzonych do rozpaczy naciskiem władz chińskich, które pastwiły się nadnimi, usiłując ściągnąć wszystkie podatki i daniny za ubiegłe lata autonomii Hałhi, wyrwanej z rąk Pekinu. Koloniści rosyjscy podzielili się napartie i prowadzili z sobą zażarty spór; w Mongolii Wschodniej na czelewojsk rosyjsko-mongolskich walczył z Chińczykami buddysta, Niemiec,generał rosyjski, baron Ungern von Sternberg, broniący niepodległości Mongolii i cesarskich praw „Żywego Boga”; rosyjscy oficerowie-uciekinierzy skupili się w oddziały, przygotowując powstanie przeciwkobolszewikom na Syberii; władze mongolskie na ogół bardzo przychylniepatrzyły na te oddziały, lecz za to urzędnicy chińscy prześladowali i gnębili Rosjan, a z nimi razem i innych cudzoziemców. Rząd sowiecki, zaniepokojony mobilizacją Rosjan-uciekinierów, posuwał coraz dalej, głębiejdo Mongolii swoje wojska, a gubernatorzy chińscy chętnie wchodzili wjakieś tajne umowy z komisarzami bolszewickimi; w Urdze minister „buforowej” rzeczpospolitej, Juryn, sformował magistrat komunistyczny wdzielnicy rosyjskiej pod przewodnictwem popa-bolszewika; konsulowierosyjscy byli nieczynni, przeważnie trudniąc się paskarstwem i wyprzedażą własności państwowych; Chińczycy wzmacniali załogi w głównychpunktach strategicznych Hałhi, posyłając w głąb kraju oddziały karne;żołnierze chińscy wpadali do domów osób prywatnych, rabowali, zabijalii gwałcili.

Do takiej atmosfery dostaliśmy się od razu po przyjeździe.

— Proszę pana — mówił nieraz mój towarzysz — ja już wolę dusić partyzantów, potykać się z chunchuzami i jeść mięso zdechłych od dżumybyków, niż słuchać coraz bardziej trwożnych wieści!

Agronom miał rację. Najgorsze było to, że w tym chaosie namiętności, plotek, podstępu i intryg czerwone wojska mogły niepostrzeżenie zbliżyć się do Uliasutaju i wziąć wszystkich do niewoli za zgodą milczącą gubernatora chińskiego.

Bardzo chętnie porzucilibyśmy to miasto, lecz nie mieliśmy dokąd jechać. Na północy byli nasi wrogowie — bolszewicy, na południujuż zdążyliśmy stracić na zawsze sześciu naszych towarzyszy i niemałowłasnej krwi; na zachodzie, w rejonie Kobdo, srożyli się nad cudzoziemcami Chińczycy; na wschodzie wrzała wojna, o której, pomimo wszystkich usiłowań urzędników chińskich, dochodziły wiadomości, częstosprzeczne i fałszywe, lecz świadczące o poważnym stanie rzeczy.

Musieliśmy więc zostać w Uliasutaju i mimo woli żyć jego życiem.Znalazłem tu dwóch Polaków, żołnierzy 5-tej polskiej dywizji syberyjskiej, którzy uciekli z obozu jeńców i przez Urianchaj przedostali siędo Mongolii, dwie rodziny polskie i dwie amerykańskie firmy handlowe.Połączyliśmy się i zorganizowali własny wywiad, bacznie śledząc wszystko, co zachodziło w mieście i w Zachodniej Mongolii. Udało nam sięnawiązać stosunki dyplomatyczne z władzami mongolskimi i chińskimi,co bardzo nam dopomogło do orientowania się w wypadkach.

Bardzo rozumny i oczytany mongolski „sait”, książę Czułtun-Bejli,ogromnie się ze mną zaprzyjaźnił i z jego opowiadań poznałem ogólnepołożenie i jego przyczyny.

— Wielka stała się niesprawiedliwość panie! — mówił strwożonymgłosem „sait”. — Nasz kraj ginie! Na mocy specjalnych traktatów pomiędzy Mongolią, Rosją i Chinami 21 października 1912 r., 23 października 1913 r. i 7 czerwca 1915 r. Hałha otrzymała niezależność, anasz duchowy wódz „żółtej wiary”, jego świątobliwość Żywy Buddha,z tytułem Bogdo Dżebtsung-Damba-Hutuhtu-Chan, stał się cesarzemcałej Zewnętrznej Mongolii. Rząd pekiński dochowywał umów, dopókiRosja była potężna i dbała o swą politykę w Azji; lecz już w początku1915 r., gdy wojna z Niemcami stawała się niepomyślna dla Rosji, Chinyzaczęły raz wraz odbierać wywalczone przez nas prawa. Gdy w Rosjiwybuchła rewolucja i nastąpiły czasy bolszewickie, rząd chiński już sięnie krępował. Wszystkich „saitów” patriotów zastąpiono ugodowcamii wtedy wprowadzono do naszego kraju wojska chińskie, które zbrojnąręką wyciskały z ludności podatki za ubiegłe lata. Ludność Hałhi zrabowano do szczętu i wszędzie około miast i klasztorów widać osadybiedaków, mieszkających w norach ziemnych i żyjących z jałmużny.Wszystkie nasze majętności narodowe zostały zarekwirowane: skarbcew Urdze, arsenały, składy, klasztory. Wszyscy patrioci jęczeli w więzieniach chińskich lub zostali otruci przez lekarzy chińskich przysłanychtu w tym celu. Wypłynęły szumowiny niektórych zubożałych i zdemoralizowanych pomniejszych rodów książęcych. Chińczycy przekupywaliMongołów, dawali im wysokie rangi i ordery, a ci zdrajcy służyli imna zgubę Hałhi! Nie dziw się więc, że zarówno rządząca klasa: „ŻywyBóg”, chanowie, książęta i wyżsi lamowie, jako też i pospólstwo w równym stopniu nienawidzą zaborców chińskich i czekają tylko na chwilęwyzwolenia i zemsty. Powstania jednak nie mogliśmy zorganizować. Niemieliśmy broni, nie mieliśmy wodzów, gdyż wszyscy wodzowie albo jużzginęli, albo byli pod ścisłym dozorem i każda ich próba walki zbrojnejzakończyłaby się dla nich w tym samym więzieniu pekińskim, w którym przed kilku laty umarło z głodu osiemdziesięciu naszych najznakomitszych książąt, potomków wielkiego Mongoła i wysokich lamów — najodważniejszych bojowników za wolność Hałhi. Trzeba było jakiegośzewnętrznego bodźca, ażeby cała ludność podniosła się od razu i tujuż sami Chińczycy niechcący dopomogli, gdyż zaaresztowali „ŻywegoBuddhę” i po raz już drugi usiłowali przekonać lud, że Bogdo-Chanjest „ostatnią” formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły siętajne narady i spiskowanie lamaitów z „Żywym Buddhą” oraz planywyrwania go z rąk chińskich i walki o szczęście naszego kraju i ludu.Nasi lamowie nawiązali stosunki z potomkiem carów buriackich, księciem Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronemUngernem, który miał tytuł księcia mongolskiego, był wyznawcą naszejwiary i serdecznym przyjacielem i „bratem” „Żywego Buddhy” w Urdzei Dalaj-Lamy w Lhassie tybetańskiej. Teraz właśnie wre walka!

Tak opowiadał mi książę Czułtun-Bejle, potomek Dżengiza.

Znacznie później do Urianchaju przyszły wiadomości, że baron Ungern von Sternberg wszedł do Mongolii z Zabajkala, mając z sobą małyoddział konny, zmobilizował Mongołów i po kilku nieudanych próbach3 lutego 1921 r. wziął szturmem Urgę, a tron Dżengiza oddał „ŻywemuBuddzie” z tytułem cesarza, Bogdo-Chana. Jednak w połowie marcajeszcze nikt tu nie wiedział o tych szczegółach walki o niepodległośćHałhi, chociaż w marcu baron Ungern zadał szereg klęsk wojskom chińskim i zupełnie opanował położenie w kraju. Chińczycy starannie ukrywali prawdę i nikogo nie przepuszczali z Urgi na zachód. Lecz mimo topogłoski nas dochodziły.

Atmosfera z dnia na dzień była coraz cięższa. Stosunki pomiędzyChińczykami, Mongołami i Rosjanami stawały się bardzo naprężone.

Gubernator chiński, Wan-Dzao-Dziuń i dyplomatyczny komisarz,Fu-Siań, obaj ludzie bardzo młodzi, starali się przypodobać swemu rządowi i prowadzili nieprzejednaną politykę względem Mongołów i Rosjan,jątrząc ich wzajemnie. Wan-Dzao-Dziuniowi pomagał zastępca dymisjonowanego Czułtun-Bejle, nowy sait-ugodowiec, wywołując nienawiśćMongołow.

Oficerowie rosyjscy sformowali potajemnie oddział, aby się bronićw razie wrogich zarządzeń Chińczyków, lecz w oddziale od razu zaczęły się niesnaski i intrygi i nie miałem żadnej wątpliwości, że wobecniebezpieczeństwa oddział ten rozproszy się niezawodnie.

Obawiając się zjawienia wojsk bolszewickich, cudzoziemcy postanowili wysłać zwiad, aby zbadać położenie na zachodzie, czego ja i mójagronom podjęliśmy się chętnie. Książę Czułtun dał nam za przewodnika urzędowego dragomana, starego Sojota Cerena, płynnie mówiącegopo rosyjsku. Była to miejscowa znakomitość, znana w całej Mongolii,gdyż słynął jako niezrównany jeździec. Jeszcze niedawno posyłano go znajważniejszymi i tajnymi listami do Pekinu, i Ceren przebył konno wciągu 9 dni 2400 kilometrów, oddzielających Uliasutaj od stolicy chińskiej. Drogę tę odbył w następujący sposób:

Zabandażowano mu piersi, brzuch i nogi pasmami grubego płótna,aby się nazbyt nie wytrząsł na siodle. Do czapki miał przymocowanetrzy pióra orle na znak, że musi „lecieć jak ptak”, w zanadrzu chował dokument „dzara” na otrzymanie koni pocztowych na pierwszeswe żądanie; mając z sobą zapasowego konia i dwóch przewodnikówpocztowych — „ułaczenów”, mknął co koń wyskoczy do pierwszej stacjipocztowej — „urtonu”.

Jeden z „ułaczenów”, pędząc naprzód, przygotowywał zmianę konii gdy Ceren podjeżdżał, zdejmowano go razem z siodłem i przenoszonona świeżego konia, po czym Ceren z nowymi „ułaczenami” ruszał dalej.Na każdym trzecim „urtonie”, nie schodząc z siodła, wypijał miseczkęgorącej herbaty z solą i znowu mknął. Po 18--20 godzinach takiej jazdyszalonej zatrzymywał się na nocleg w jurcie urtońskiej, gdzie zjadałcałą szynkę baranią, wypijał moc herbaty i spał jak zabity do świtu.Tak przez 9 dni mknął chudy Ceren bez wytchnienia!

Z nim to właśnie wyruszyliśmy w mroźny, zimowy poranek na zachód, w stronę Kobdo, skąd nadeszły trwożne wieści, że „czerwoni”wkroczyli do Ułankomu i że Chińczycy zaczęli im wydawać cudzoziemców.

Po kilku godzinach przejechaliśmy po lodzie rzekę Zaphyn, któracorocznie zabiera dużo ofiar, gdyż dno jej stanowią bezdenne i ruchomepiaski. Za rzeką wjechaliśmy w wąską dolinę wśród gór i niewielkichlasów modrzewiowych.

II.Tajemniczy lama — mściciel

Zrobiwszy około 3000 kilometrów, zbliżaliśmy się do jeziora Baga-Nor, gdzie spostrzegliśmy jurtę pastucha. Postanowiliśmy zatrzymaćsię tu na nocleg, gdyż była już późna godzina i zerwał się zimny wiatr,wznosząc słupy zmarzłego, kłującego śniegu. Obok jurty dojrzeliśmywspaniałego konia karego z bogatym siodłem, upiększonym srebremi koralami. Gdy z drogi skręciliśmy w stronę jurty, wypadło z niej dwóchMongołów. Jeden z nich wskoczył na siodło i szybko znikł za niewysokimi wzgórzami. Spostrzegłem poły żółtego ubrania, które mignęły mipod zwykłym kożuchem mongolskim i duży nóż w zielonej pochwie, zrękojeścią z rogu i kości.

Drugi pozostał przy jurcie. Był to gospodarz jurty, pastuch miejscowego księcia Nawancyrena. Spotkał nas z widoczną radością i wzdychał z ulgą.

— Kto to odjechał na karym koniu? — pytaliśmy pastucha.

Opuścił oczy i milczał.

— Mów! — Nie mówisz, więc przyjmujesz u siebie złych ludzi?

— Nie! nie! — bronił się pastuch. — Dobry, wielki był ten gość, leczwymienić imienia wiara nie pozwala.

Zrozumieliśmy, że ten, który odjechał, był albo księciem pastucha,albo wysokim lamą. Nie nalegałem więcej i zaczęliśmy urządzać dlasiebie posłanie. Gospodarz tymczasem przygotowywał dla nas kolację,rąbiąc zmarzłe mięso baranie i wrzucając je do kotła z wrzącą wodą.

Dowiedzieliśmy się, że bolszewików tu nie widziano, ale że po krwawej łaźni, sprawionej przez żołnierzy chińskich Mongołom w okolicachKobdo, ostatni zaczęli się skupiać w oddziały, nad którymi dowództwo objął Tatarzyn, oficer Kajgorodow. Odpoczywaliśmy w jurcie pastucha, przejechawszy w dwie doby przy znacznym mrozie około 300kilometrów i spokojnie rozmawialiśmy, z apetytem spożywając smacznei tłuste mięso, gdy raptownie usłyszeliśmy ochrypły głos, mówiący:

— Sajn! — Bądźcie pozdrowieni!

Odwróciwszy głowy, zobaczyliśmy niewysokiego barczystego Mongoła w grubym kożuchu, w kołpaku z uszami i z nożem w zielonej pochwie za pasem.

— Amursajn! — odpowiedzieliśmy chórem.

Przybyły rozpiął pas i zrzucił kożuch. Pozostał w szerokim, żółtympłaszczu jedwabnym, jaki noszą lamowie — gełongi, przepasanym pasemniebieskim.

Ogolona twarz, ostrzyżona głowa, różaniec na ręku i żółty płaszczdowodziły, że widzimy przed sobą jakiegoś wysokiego stopnia lamę. Leczza pasem gość miał zatknięty duży rewolwer colta.

Rzuciłem wzrok na pastucha i Cerena. Na ich twarzach malowałysię głęboki szacunek i przestrach.

Nieznajomy podszedł do ogniska i usiadł przy ołtarzu z wizerunkiem Dalaj-Lamy.

— Mówmy po rosyjsku! — rzekł zupełnie poprawnie i przyjął odemnie kawał mięsa, który podałem mu na nożu.

Zaczęła się rozmowa. Nieznajomy okazał się człowiekiem bardzouświadomionym i oczytanym; wkrótce przeszedł na tematy politycznei zaczął się skarżyć na nieudolność ministrów „Żywego Buddhy”.

— Oni tam wyzwalają Mongolię, zdobywają Urgę, wyrzynają wojskachińskie, a my tu na zachodzie nic nie wiemy i siedzimy bezczynnie,pozwalając Chińczykom rżnąć nas, jak barany. Mógłby przecie Bogdo-Chan przysłać nam tu swoich gońców? Dlaczego Chińczycy posyłająswoich ludzi do Urgi i do Pekinu, prosząc o posiłki, a Bogdo nie może?Dlaczego?

— Czyż Chińczycy otrzymają pomoc? Jaką odpowiedź przywieźligońcy? — zapytałem.

Nieznajomy Mongoł zaczął się śmiać głucho i odpowiedział:

— Przyłapałem wszystkich gońców, pisma zabrałem, a ich posłałemz powrotem... do ziemi...

Znowu się zaśmiał; dziwnie złowrogo błysnęły mu źrenice.

Dopiero wtedy zauważyłem, że jego sucha twarz, o wystającychpoliczkach ma rysy niezwykłe dla Mongołów Centralnej Azji. Był onraczej podobny do Tatara lub Kirgiza z Siedmiorzecza.

Milczeliśmy, puszczając dym z fajek.

— Czy prędko ma wyjść z Uliasutaju oddział konnych Czaharów? — zapytał nagle, podnosząc na mnie płonące źrenice.

Odpowiedzieliśmy, że o tym nic nie słyszeliśmy i że w Uliasutaju niebyło Czaharów podczas naszego pobytu. Wtedy gość nasz oznajmił, że zPekinu został wysłany dla ujarzmienia Urianchaju i Mongołów obwodukobdoskiego oddział, złożony z jeźdźców wojowniczego i rozbójniczegoplemienia Czaharów pod dowództwem słynnego bandyty (Chunchuza),który otrzymał od rządu rangę kapitana. Nieznajomy szczegółowo i systematycznie poinformował nas o ruchu wojsk sowieckich i przez to zwolnił nas od przykrej podróży do Kobdo.

— Nie potrzebujecie jechać teraz do Kobdo, gdy wszystko już wiecie. Zresztą groziłoby to wam niebezpieczeństwem, gdyż Kobdo będziezburzone i spalone przez Chińczyków. Wiem to ze źródeł wiarygodnych.

Gdy z rozmowy dowiedział się o naszych przygodach w Tybecie,zaczął się nam przyglądać z szacunkiem, a później klasnął w dłoniei zawołał w uniesieniu:

— Nie do hutuhty Narabanczi powinniście byli jeździć z prośbą opomoc w tej podróży, tylko do mnie! Z moim pismem doszlibyście nawetdo Lhassy. Jestem Tuszegun-Lama.

Tuszegun-Lama! Tyle razy słyszałem to imię, powtarzane z mistycznym strachem i uszanowaniem!

Tuszegun-Lama — rosyjski Kałmuk, który za propagandę niezależności Kałmuków przeszedł więzienie przy carach i za to samo przysowietach, uciekł do Mongolii, gdzie od razu zjednał sobie rozgłos i olbrzymi wpływ na zachodzie. Dzięki temu, że był uczniem i „bratem”Dalaj-Lamy, najbardziej uczonym z lamaitów cudotwórcą i lekarzem,zdobył sobie stanowisko prawie niezależne od „Żywego Buddhy” i opanował myśli nomadów Zachodniej Mongolii, Dżungarii i Turkiestanu.

Bezgraniczny wpływ jego polegał na „magicznej nauce”, jak samsię wyrażał, lecz opowiadano, że pochodził raczej z panicznego strachu,który wzbudzał w Mongołach tajemniczy i groźny Kałmuk.

Mongoł, który nie usłuchał rozkazu Tuszeguna, ginął — czy to pastuch, czy książę. Nie znał on ani dnia, ani godziny, kiedy do jego jurty,czy do konia w stepie przypadnie groźny, wszechsilny w czarach „brat”Dalaj-Lamy. Pchnięcie noża, kula lub mocne palce, ściskające gardło jakkleszcze, wykonywały wyrok sprawiedliwości, wymierzony przez „cudotwórcę”.

Za wojłokowymi ścianami jurty gwizdał i wył wicher i głośno uderzał w nie śniegiem. W wyciu wiatru można było słyszeć przeróżne głosy,wołania, krzyki męki i bólu, złowrogi i przeciągły śmiech. Pomyślałemsobie, że w takich warunkach łatwo jest zadziwić i podbić koczownika,,cudami”, ponieważ sama natura usposobiła do mistyki.

Nie zdążyła jeszcze ta myśl przebłysnąć w mojej głowie, gdy Tuszegun raptownie zwrócił do mnie twarz z przymrużonymi, jarzącymisię oczyma.

— Dużo jest jeszcze nie zbadanych rzeczy na świecie! — szepnąłgłosem przenikliwym. — Bardzo dużo! Poznanie części tajemnicy dajemożność cudu. Lecz jest to dane tylko wybranym. Chcę dowieść tego, apan mi potem powie, czy zdarzyło mu się widzieć kiedy coś podobnego...

Podniósł się, zakasał rękawy płaszcza, poły jego zatknął za pas,dobył noża z pochwy i zbliżył się do pastucha.

— Wstań, Mińczyk! — rozkazał.

Nie zdążył pastuch podnieść się ze swego posłania, gdy Tuszegunruchem gwałtownym rozpiął mu kożuch i wbił nóż w piersi. Pastuchpadł na wznak. Tuszegun pochylił się nad nim; zobaczyłem rozwartą,krwawiącą się pierś pastucha z oddychającymi płucami i bijącym sercem; rękawy i poły płaszcza Kałmuka były zbroczone krwią. Spostrzegłem, że nachylił się niżej i zaczął rozcinać brzuch leżącego Mongoła.Przymknąłem oczy... Po chwili podniosłem wzrok na Tuszeguna. Siedział zadumany na dawnym miejscu obok ołtarza, powoli puszczającdym z fajki. Po drugiej stronie ogniska spał spokojnie pastuch z rozpiętym kożuchem na piersiach.

— To zdumiewające — zawołałem. — Nigdy nic podobnego nie widziałem.

— O czym pan mówi? — głosem zimnym zapytał Kałmuk.

— O doświadczeniu hipnotycznym, czy o „cudzie”, jak pan to nazywa! — odparłem zdziwiony jego tonem.

— Ja o takich rzeczach panu nigdy nie mówiłem — odparł tym samym zimnym głosem, tylko w jego źrenicach błysnęła ironia.

— Czy widzieliście? — zapytałem agronoma, melancholijnie ćmiącegofajkę.

— Co miałem widzieć? — odezwał się sennym głosem.

Zrozumiałem, że stałem się ofiarą hipnotycznej siły Tuszeguna.

Nazajutrz żegnaliśmy „czarodzieja”. Nasza grupa postanowiła powracać do Uliasutaju, Tuszegun-Lama zaś miał zamiar „utonąć w przestworzu”, jak sam się wyraził. Błąkał się po całej Mongolii, mieszkając w ubogich jurtach pastuchów, w kaplicach z pustelnikami lub wewspaniałych siedzibach książąt i wodzów plemion, wszędzie otoczonyjednakowym szacunkiem i zabobonnym strachem, porywając bogatychi potężnych, biednych i słabych płomienną wymową, przepowiedniamii cudami...

Kałmuk, ściskając mi rękę i uśmiechając się chytrze, rzekł przyciszonym głosem:

— Urzędnikom chińskim niech pan nic o mnie nie wspomina...

Obiecałem mu zachować dyskrecję. Tuszegun odszedł ze mną nabok i w zamyśleniu zaczął mówić:

— To, co pan wczoraj widział w jurcie, jest drobnym doświadczeniem magicznym. Europejczycy nie chcą wierzyć, że wiedza tajemnicza kwitnie wśród nas — dzieci natury, koczujących wśród jej objawów,wśród jej sił potężnych. O, gdybyś pan widział cuda i potęgę świątobliwego mędrca Taszi-Lamy, który rozkazuje lampom i świecznikom wświątyniach zapalać się przed starym Buddhą, ciężkim drzwiom świątyń otwierać się i zamykać, i z którym głosami ludzkimi rozmawiająfigury i obrazy bogów! Istnieje jeszcze potężniejszy człowiek, lecz jeston w innym świecie...

Przypomniałem sobie od razu szczelinę górską koło Arszanów, wkotlinie Nogan-Kul, wychodzącą z niej parę siarkową i napis runiczny:

— „Wejście do państwa podziemnego Aharty”.

Zadźwięczały mi z głębokim, mistycznym szacunkiem i strachemwypowiedziane przez nojona — lamę Soldżaku i przez nadwornego gelonga księcia Czułtu — słowa o „Wielkim Nieznanym”, tajemniczym,półlegendarnym, półrealnym „władcy świata”, mającym swoją stolicęi olbrzymie państwo w podziemiach naszej planety.

— Władca świata w Aharty? — zapytałem

Kałmuk drgnął i ze zdziwieniem podniósł na mnie swe rysie oczy.

— Pan o nim słyszał? — szepnął i zamyślił się głęboko. Lecz po chwilipodniósł głowę i poważnym, smętnym głosem rzekł:

— Tylko jeden człowiek na ziemi zna jego imię, tylko jeden z żyjących obecnie ludzi był w państwie Aharty. To ja! Dlatego to właśniepoważa mnie najświątobliwszy Dalaj-Lama i obawia się mnie „ŻywyBuddha” w Urdze.

Lecz płonne są te obawy! Nigdy nie będę się ubiegał o świętą władzę najwyższego kapłana i pana Tybetu lub o tron potomków Dżengiz-Chana, którym włada urgiński Bogdo-Gegeni-Chan, wielki dostojnikżółtej wiary. Jam nie mnich. Jam wojownik i mściciel...

W mgnieniu oka Tuszegun skoczył na siodło i uderzywszy koniapomknął w step, rzuciwszy na pożegnanie zwykły frazes mongolski:

— Sajn! Sajn bajna!

W drodze powrotnej stary Ceren opowiadał nam setki legend, otaczających imię Tuszegun-Lamy. Jedno z takich opowiadań szczególnieutkwiło mi w pamięci, tym bardziej, że książę mongolski Dżap-Huni kolonista rosyjski Jeryn, którzy byli świadkami wypadku, potwierdziliten fakt.

Było to w 1911--1912 r., gdy zrozpaczeni Mongołowie z bronią wręku walczyli z Chińczykami o wolność i prawa ludzkie. W ZachodniejMongolii główną fortecą chińską było Kobdo. Rząd mongolski polecił księciu Bałdon-Hun zdobyć ową twierdzę. Na czele źle uzbrojonychi wcale niewyćwiczonych jeźdźców książę kilkakrotnie atakował Kobdo,lecz dziesięciotysięczna załoga, posiadająca karabiny maszynowe, odpierała napady. Na próżno ginęli Mongołowie pod murami fortecy, napróżno odważny i okrutny Bałdon osobiście szedł do szturmu: dziesiątkowany przez kulomioty oddział jego topniał bez skutku. Nagle, nieoczekiwanie zjawił się Tuszegun-Lama i zwoławszy Mongołów, zwróciłsię do „cyryków” (żołnierzy) z taką przemową:

— Mongołowie, nie powinniście czuć strachu przed śmiercią i cofaćsię! Walczycie i umieracie za Mongolię, której sądzono od Boga stać sięznowu wielkim krajem potęgi i mądrości. Spójrzcie w przyszłość!

Zatoczył rękami dwa szerokie koła i wszyscy ujrzeli niezmierzonąokiem przestrzeń Mongolii z licznymi, bogatymi koczowiskami, z tysiącznymi stadami i tabunami bydła, owiec i koni. Po stepie mknęli na śmigłych, bogato przybranych wierzchowcach wspaniale odziani jeźdźcy.Kobiety w szatach jedwabnych, w ciężkich srebrnych i złotych ozdobach na głowach poważnie i spokojnie rozmawiały. Długie karawanywielbłądów, prowadzonych przez kupców chińskich, uniżenie bijącychpokłony majestatycznym, mongolskim saitom, otoczonym oddziałami,,cyryków”, kroczyły gościńcem. Widzenie znikło po chwili, ale Tuszegun zaczął mówić znowu:

— Nie bójcie się śmierci! Ona jest tylko wyzwoleniem od trudów doczesnego życia ziemskiego i przejściem do królestwa błogości. Zwróćcieoczy na Wschód. Czy widzicie zabitych w tych bojach waszych bracii przyjaciół?

— Widzimy! Widzimy! — radośnie wołali mongolscy wojownicy.

W samej rzeczy zebrani ujrzeli jakieś komnaty, obszerne i oblanełagodnym światłem wschodzącego słońca. Były to albo olbrzymie jurtyksiążęce, albo też sklepienia świątyni. Czerwone i żółte makaty jedwabne, mieszając się w jaskrawej gamie kolorów, pokrywały ścianyi sklepienia; wszędzie połyskiwały pozłacane słupy i drzwi. Na wielkim ołtarzu szkarłatnym paliły się jaskrawymi płomykami grube świececzerwone w złotych lichtarzach, stały drogie srebrne i złote naczyniaz mlekiem ofiarnym, z orzechami i prosem. Na miękkich kobiercachi barwnych kocach siedzieli bogato ubrani Mongołowie, w których obecni poznali towarzyszy zabitych pod murami Kobdo. Przed nimi stałyniskie lakierowane stoły z wielkimi tacami i misami, pełnymi dymiącegomięsa, ciast, suchego sera, daktyli, rodzynek i orzechów. Mongołowiepalili złote fajki i prowadzili wesołe pogadanki.

Obraz znikł sprzed oczu zachwyconych widzów i pozostał tylkotajemniczy i groźny Kałmuk z podniesioną ręką.

— Ruszajcie do boju! — zawołał — i nie powracajcie bez zwycięstwa!Będę z wami wszędzie.

Rozpoczął się szturm. Mongołowie walczyli jak tygrysy, ginęli masami, lecz wdarli się na mury i do fortecy. Wtedy powtórzyły się dawnojuż przez ludzkość zapomniane obrazy wojennej orgii tatarskich hord,burzących niegdyś miasta europejskie.

Bałdon-Hun rozkazał nieść nad sobą trzy czerwone buńczuki. Byłoto znakiem, że wódz oddaje miasto zdobywcom na łup w ciągu trzechdni. Zaczął się mord i rabunek. Wszyscy Chińczycy byli wyrżnięci wKobdo, które zostało zrabowane i spalone. Fortecę zburzono do szczętu.Bałdon-Hun po tym zwycięstwie na czele trzystu jeźdźców pomknął doUliasutaju, lecz Chińczycy już porzucili to miasto i przez Barkul pośpiesznie uchodzili w granice Chin. Książę zadowolił się tylko zburzeniem,,Jamynia” — fortecy chińskiej, którą widziałem z poszczerbionymi wałami, murami i budynkami, ze spalonymi basztami i porąbanymi wrotami warownymi.

III.Dzicy Czaharzy

Powróciwszy do Uliasutaju, dowiedzieliśmy się, że stary, dymisjonowany sait-patriota otrzymał szereg bardzo zatrważających wieści.Znaczne siły kawalerii bolszewickiej w okolicach jeziora Kosogoł pomyślnie zaatakowały oddział partyzancki pułkownika Kazagrandi, którycofał się na Mureń-Kure, wobec czego sait oczekiwał zbliżenia się bolszewików do Uliasutaju. Wszyscy cudzoziemcy przygotowywali się do opuszczenia miasta, likwidowali swoje interesy, obawiając się jednak, aby wdrodze na wschód nie spotkać oddziału chińskiego, który podobno byłwysłany z Kałganu. Postanowiliśmy oczekiwać przybycia tego oddziału,ponieważ mogło to w znacznym stopniu zmienić ogólne położenie.

Oddział przybył po kilku dniach. Składał się on z dwustu rozbójników wojowniczego plemienia Czaharów, pod dowództwem Chunchuza,byłego towarzysza marszałka chińskiego Dżan-Dzo-Lina, takiegoż bandyty jak sam „Ta-Szuań” (wielki wódz). Był to wysoki, chudy Chińczyk,z rękami sięgającymi kolan, o czarnej od słońca, mrozu i wiatru twarzy,z dwiema długimi bliznami w poprzek czoła i policzka, o jednym oku.Miał na głowie olbrzymi kołpak kosmaty ze skóry elków. Osobistośćbardzo ponura i groźna, z którą spotkanie nocą w samotnym miejscunie mogło być zbyt przyjemne.

Czaharzy obrali sobie za kwaterę zburzoną fortecę, gdzie porozbijali namioty wokoło jedynego domu, zamieszkałego przez gubernatorachińskiego i jego urzędników. Tego samego dnia niezdyscyplinowanizbóje zrabowali chiński „dugun” — magazyn, znajdujący się o kilometrod fortecy i obrazili Mongołkę, żonę gubernatora chińskiego, nazwawszyją „zdrajczynią”.

Trzeba przyznać, że co do ostatniego, Czaharzy, jako Mongołowie,mieli poniekąd słuszność, ponieważ historia pani gubernatorowej byładość skandaliczna.

Gubernator Wan-Dziao-Dziuń, przybywszy do Uliasutaju, zażądał dla siebie żony-Mongołki. Nowy sait-ugodowiec rozkazał wynaleźćgodną tego zaszczytu Mongołkę. Wkrótce też pomimo ogólnego niezadowolenia i oburzenia Mongołów-patriotów znaleziono dziewczynę ioddano ją gubernatorowi wraz z bratem, tęgim Mongołem, pełniącymobowiązki adiutanta, które polegały raczej na pielęgnowaniu białegopinczerka, podarowanego nowej żonie przez biurokratę chińskiego. Nicteż dziwnego, że piękna pani nie cieszyła się w mieście sympatią Mongołów.

Grabieże, bójki i pijaństwo trwało wśród Czaharów bez końca.Wan-Dziao-Dziuń dołożył wszelkich starań, aby ich co prędzej wyprawić do Kobdo, a później dalej do Urianchaju.

Pewnego poranku mieszkańcy Uliasutaju byli świadkami sceny dośćniebezpiecznej i groźnej. Oddział Czaharów z wolna posuwał się jedynąw mieście ulicą. Jeźdźcy siedzieli na małych, kosmatych koniach, jadącszeregami po trzech. Odziani byli w ciepłe granatowe chałaty i narzucone z wierzchu baranie długie kożuchy mongolskie, w wielkie elkowekołpaki, nasunięte na oczy i uszy; uzbrojeni zaś od stóp do głów w karabiny, rewolwery, szable i noże. Jechali z dzikim i przeraźliwym krzykiem,wyciem i gwizdaniem, łapczywie spoglądając na sklepy chińskie i na domki kolonistów. Na czele sunął jednooki dowódca-chunchuz Mo-Taj, aza nim trzech jeźdźców w białych kożuchach futrem na zewnątrz. Potrząsali chińskimi sztandarami w czarne, białe, żółte i czerwone pasyi głucho i ochryple trąbili w wielkie białe muszle, dzwoniąc przy tymprzeraźliwie.

Jakiś Czahar-szeregowiec, nie mogąc oprzeć się pokusie, podjechałdo jednego ze sklepów, zeskoczył z konia i wtargnął do wnętrza. Natychmiast rozległy się trwożne krzyki kupców chińskich. Dowódca żywoobrócił się na siodle, od razu spostrzegł czaharskiego konia, stojącegokoło sklepu, i pomknął w tamtą stronę. Chrapliwym głosem zawołałCzahara, a gdy ten wypadł ze sklepu, Mo-Taj uderzył go z rozmachem w twarz ciężkim nahajem. Z rozciętego policzka trysnęła krew,lecz Czahar w okamgnieniu wskoczył na koń i pokornie powrócił doszeregu.

Przerażona ludność pochowała się po domach, zabarykadowawszydrzwi i okna, z trwogą patrząc na pochód Czaharów, nad którymi wmroźnym powietrzu wznosiły się obłoki pary, buchającej z koni i ludzi. Okilka kilometrów od Uliasutaju udało się im jednak zrabować karawanęchińską, przy czym popili się na śmierć.

Po pijanemu, gdzieś koło Hargany, Czaharzy dostali się w ręce Tuszegun-Lamy i zostali wycięci w pień, a ich ojczyste stepy nie zobaczyły więcej tych jeźdźców dzikich, którzy z chunchuzkim wodzem Mo-Taj zamierzali podbić pokojowych Sojotów, starych potomków Tuba w dalekim kraju urianchajskim.

W kilka dni po odejściu Czaharów spadł tak głęboki śnieg, jakiegonie pamiętano w Mongolii. Wszelka komunikacja została przerwana.Mongolscy przewodnicy i właściciele karawan nie zgadzali się na przewożenie ludzi i ciężarów, gdyż nie tylko konie i wielbłądy, lecz nawetsilne powolne byki i jaki nie mogły brnąć w głębokim śniegu, zapadającsię po brzuch i kalecząc nogi o ściętą mrozem, cienką, ostrą jak szkło,lodowatą jego powierzchnię.

Ruszyć się z Uliasutaju, gdzie atmosfera wewnętrzna stawała sięcoraz groźniejsza i gdzie rosło niebezpieczeństwo ze strony najazdu bolszewickiego, nie mogliśmy.

Musieliśmy więc oczekiwać. — Na co? Na śmierć lub na zbawienie?Lecz wyratować nas mogły wyłącznie nasze własne siły i ostrożność.

Wobec tego musieliśmy zbadać kwestię ruchów i zamiarów kawaleriisowieckiej. W tak ważnej sprawie dowierzałem tylko sobie, a więc wrazz agronomem wyruszyłem na nowy rekonesans. Sait dał nam dwóchMongołów-przewodników, namiot z piecykiem i zapasy żywności. Mieliśmy dojść aż do Kosogołu, zbadać położenie w Khathyle i w Mureń-Kure.

IV. Demon Zagastaju

Nasza grupa na czterech wierzchowych i jednym ciężarowym wielbłądzie posuwała się w stronę gór Tarbagatajskich.

Droga była kamienista i pokryta głębokim śniegiem, lecz wielbłądyszły ostrożnie, wietrząc ziemię, popędzane okrzykami „ok! ok!” naszychMongołów. Ze schyłków gór do samej prawie drogi spuszczały się niewielkie lasy modrzewiowe. Minęliśmy fortecę „jamyń” i chiński „dugun”i zaczęliśmy się wspinać w góry. Droga stała się stroma i niebezpieczna,gdyż śnieg pokrył grubą warstwą wielkie kamienie, doły, rowy. Wielbłądy zaczęły trwożnie strzyc uszami i chrapać. Droga biegła chwilamiod grzbietu góry w dół ku dolinie, niepostrzeżenie jednak wznosiliśmysię coraz wyżej i wyżej. W oddali na szczytach grzbietu głównego podciężkimi, nisko wiszącymi, szarymi chmurami widniały na śniegu jakieśplamy czarne.

— To są „obo”, znaki święte, ołtarze na cześć Zagastaja, złego demona tego przejścia! — objaśniał nas mówiący po rosyjsku Mongoł. To przejście nosi imię Zagastaja, o którym ludność przechowała bardzodużo legend starych, jak te góry.

Poprosiłem go, aby nam opowiedział jedną z nich.

Przewodnik, kiwając się na wielbłądzie i oglądając miejsce, zaczął:

— Dawno to było, bardzo dawno, jeszcze wtedy, kiedy wnuk Wielkiego Dżengiza siedział na tronie chińskim, rządząc całą Azją. PodstępniChińczycy zabili chana i zamierzali zgładzić całą jego rodzinę, lecz jeden stary i święty lama zabrał żonę władcy i syna niemowlę, posadziłna wielbłąda i uciekł za „wielki mur”, zapuściwszy się w stepy rodzime.Długo chińscy siepacze szukali śladów zbiegów, aż nareszcie wykrylii popędzili w pogoń. Kilka razy omalże dopędzali nieszczęsnych, leczlama modlitwą i czarami rzucał na głowy prześladowców chmury śniegu,przez które przechodziły wielbłądy, lecz nie mogły iść konie. Stary lamapochodził z dalekiego klasztoru, który wkrótce ujrzymy z bliska. Jestto Dżałchancy-Kure. Ażeby doń dotrzeć, należało przejść przez Zagastaj, lecz tu właśnie starzec zachorował, zachwiał się parę razy na siodlei spadł martwy z wielbłąda. Zaszlochała piękna Ta-Siń-Le, wdowa powielkim chanie, lecz spostrzegłszy z góry mknących doliną jeźdźcówchińskich, nieszczęsna ruszyła dalej. Zmęczone wielbłądy poczęły corazczęściej przystawać i kłaść się, biedna kobieta nie umiała sobie z nimiporadzić. Wrogowie nadjeżdżali coraz bliżej. Już słychać było ich radosne głosy, przeczuwające nagrodę, jaką otrzymają od mandarynów, gdyrzucą do ich nóg worek z głowami potomka Dżengiza i żony groźnegowładcy Azji. Nieszczęśliwa matka widziała już głowę swego syna, wystawioną na ponurym Chien-Men na pośmiewisko pekińskiej tłuszczy.Wystraszona i zrozpaczona niewiasta wzniosła niemowlę ku niebu i zawołała:

— O ziemio! O bogowie Mongolii! Oto przed wami prawnuk tego,który sławą otoczył imię Mongołów od skraju do skraju świata! Niepozwólcie zginąć latorośli Wielkiego Dżengiza-Temudżyna!

Nagle wdowa zauważyła na kamieniu małą mysz białą, która, gdysię wielbłąd zbliżył do kamienia, wskoczyła na kolana kobiety i rzekłagłosem ludzkim:

— Jestem posłana, aby ci dopomóc. Jedź spokojnie i nie trwóż się!Twoi prześladowcy dobiegają w tej chwili do kresu życia.

Zwątpiła jednak Ta-Siń-Le o prawdzie słów białej myszy.

— Jakżeż mała mysz może zatrzymać trzystu uzbrojonych mężów?

Mysz zeskoczyła na ziemię i rzekła:

— Jam demon szczytów Tarbagatajskich, Zagastaj. — Jestem potężny i miły Bogu. Za to, żeś zwątpiła, widząc cudo — mysz mówiącą,Zagastaj od tej chwili stanie się niebezpieczny tak dla dobrych, jak i dla złych ludzi.

Wdowa po chanie została ocalona, lecz Zagastaj pozostaje nieubłagany. Przy tym krętym i zawiłym przejściu trzeba mieć się co chwila nabaczności. Demon gór czyha na życie podróżnych!...

Mongoł miał słuszność. Zagastaj jak gdyby czyhał na nas. Ledwie wjechaliśmy do jego posiadłości, zerwał się mroźny wiatr do ataku,gwizdał i huczał pośród skał i zmienił się w końcu w szaloną zamiećśnieżną. Wszystko znikło wokół i z trudem można było ujrzeć zaśnieżonymi oczyma majaczącą postać wielbłąda, idącego na przedzie... Nagleuczułem lekkie wstrząśnienie. Nie mogłem zrozumieć, co się stało; zacząłem się oglądać. Wszystko jednak było po dawnemu. Siedziałem sobiewygodnie pomiędzy dwiema ciężkimi torbami z mięsem i z sucharami,tylko głowy mego wielbłąda nie widziałem. Znikł bez śladu. Pokazałosię, że stoczył się ze ścieżki do wąwozu, nie przywiązane zaś torby iterlica, uderzywszy o ziemię, zostały wraz ze mną na śniegu. Był to widać żarcik demona Zagastaju. Lecz było mu tego mało, więc począł sięgniewać nie na żarty. Wściekłymi podmuchami wiatru prawie zrywałnas z wielbłądów, omalże nie przewracał naszych garbatych wierzchowców, zasypując nam oczy śniegiem i tamując oddech. Przechodziliśmynieraz wąskimi ścieżkami pośród zamieci śnieżnej tuż nad urwiskiemprzepaści. Trafiliśmy przed wieczorem do małej doliny, gdzie wiatr gwizdał i wołał tysiącami rozpaczliwych, ponurych głosów. Zapadła noc.Mongołowie długo oglądali dolinę, wdrapywali się na góry, później zaś,smutnie kiwając głowami, oznajmili:

— Straciliśmy drogę. Trzeba zatrzymać się tu na nocleg. Źle, że niedoszliśmy do jakiego lasu, zostaniemy bez ogniska, a mróz tężeje...

Z wielkim trudem, odmrażając sobie ręce, postawiliśmy namioti umocowaliśmy go od strony wiatru naszymi ciężkimi torbami, siodłami i śniegiem. Mongołowie wyryli w śniegu rowy i okrzykami: „cok!cok! ” zmusili wielbłądy do położenia się w nich.

Gdyśmy weszli do ciemnego i zimnego namiotu, mój towarzysz,porządnie zamarznięty, głośno zaklął i nie chcąc widocznie pogodzićsię z myślą lodowatego noclegu w namiocie przy piecyku, szyderczostojącym pośrodku i... zimnym, powziął jakiś zamiar.

— Idę szukać opału! — rzekł głosem stanowczym i wziąwszy siekierę,znikł w ciemności.

Dopiero w godzinę potem powrócił i przyniósł olbrzymi odłamsłupa telegraficznego.

— Dżengizy! — krzyknął na Mongołów, rozcierając skostniałe ręce.— Bierzcie czym prędzej siekiery i pędźcie na lewo na górę. Tam leżydużo zrąbanych słupów telegraficznych. Spotkałem po drodze staregoZagastaja, poznałem się z nim i dowiedziałem się od niego, gdzie sąsłupy!

Rzeczywiście, niedaleko od doliny biegła linia telegrafu rosyjskiego,obecnie zburzonego przez Mongołów na rozkaz urzędników chińskich.

Dzięki znajomości mego towarzysza z demonem Zagastaju, spędziliśmy noc przy gorącym piecyku i bardzo spokojnie gawędziliśmy sobiew państwie demona, zagniewanego na „sceptycyzm ludzki”.

Nazajutrz o świcie odnaleźliśmy drogę. Znajdowała się ona o 200--300 kroków od naszego namiotu. Po upływie kilku godzin zaczęliśmysię zbliżać do północnych schyłków grzbietu Tarbagatajskiego; wchodziliśmy właśnie w dolinę rzeki Eder, gdy zauważyliśmy stado mongolskich kruków o czerwonych dziobach (Pyrrhocorax graculus), krążącychnad dwiema ostrymi skałami. Podjechaliśmy i spostrzegli świeże jeszczetrupy konia i jeźdźca.

Co się z nimi stało? — gubiliśmy się w domysłach.

Jeźdźec i koń leżeli prawie obok siebie. Prawa ręka człowieka owinięta była uzdą wierzchowca. Nigdzie nie wykryliśmy śladów kuli lubnoża. Niepodobieństwem było rozpoznać twarz jeźdźca, rozszarpanąprzez ptactwo. Miał on na sobie kożuch mongolski, lecz spodnie i koszula zdradzały cudzoziemca. Ciało miał opalone, koloru starego brązu,włosy znacznie miększe i jaśniejsze od włosów Mongołów.

— Co go spotkało? — pytaliśmy się wzajemnie.

Przewodnicy z trwogą kiwali głowami i jeden z nich głosem, wktórym brzmiało przekonanie, powiedział:

— Jest to zemsta Zagastaja! Podróżny nie złożył ofiary koło południowego „obo” i demon zadusił go razem z koniem...

Wjechaliśmy wreszcie w dolinę Ederu. Dolina wąska, nieskończeniedługa, wije się jak wąż po obu stronach rzeki. Wszędzie doskonałe, obfite pastwiska. Środkiem doliny szła szeroka, dość ubita droga, wzdłużktórej sterczały resztki porąbanych słupów telegraficznych i leżały kilkukilometrowe kawałki kabla.

Wkrótce zaczęliśmy spotykać stada baranów i owiec, które rozgrzebywały śnieg i gryzły suchą, brunatną trawę. Wyżej w górach widniały stada byków i jaków. Pastuchowie, zauważywszy nas, natychmiastpopędzili konie i ukryli się w górach. Nigdzie nie spostrzegliśmy jurt,chociaż liczne stada świadczyły o zaludnieniu kraju. Mongołowie ukrylisię ze swymi domami ruchomymi w głębokich fałdach górskich, dokądnie mógł dolecieć najsilniejszy wicher i gdzie było ciepło nawet podczasnajostrzejszych mrozów.

Wkrótce zaczęliśmy się zbliżać do dużego stada baranów. Zadziwiło nas, że w miarę naszego pochodu stado zaczęło się rozdzielać.Jedna część pozostała na miejscu, druga zaś powoli się oddalała. Odostatniej oderwała się niewielka gromadka baranów i olbrzymimi skokami zaczęła szybko wdrapywać się na spadek stromej góry. Zacząłemprzez lornetkę oglądać stado. W pozostałej na stepie gromadzie ujrzałem barany i owce domowe, w oddalającej się zaś — mongolskie antylopy,,,dżereń” (Gazella gutturosa i Gazella subgutturosa). Niewielkie stadko,które uciekło w góry, składało się ze skalnych baranów (Ovis ammon),czyli po mnogolsku „argali”, o olbrzymich i ciężkich rogach, zagiętychna kształt jakichś muszli potwornych. Cała ta gromada przed naszą inwazją najspokojniej pasła się razem, korzystając ze świetnej i pożywnejtrawy doliny Ederu i z rzeki, która w wielu miejscach nie zamarzła ibyła pokryta kłębami pary.

Antylopy, do których tymczasem zbliżyliśmy się o jakieś 500 kroków, podniosły głowy i uważnie się nam przyglądały.

— Teraz zaczną przebiegać nam drogę! — zawołał ze śmiechem Mongoł. — Zabawne zwierzęta! Nieraz pędzą one obok dobrego konia, usiłując wyprzedzić go, gdy zaś nareszcie dopną celu, spokojnie odbiegająparęset kroków i znowu się pasą, jakby ich nic nie obchodziło.

Wiedziałem o tym systemie strategicznym antylop i postanowiłemskorzystać z niego dla polowania. Jednemu z przewodników, prowadzącemu z sobą ciężarowego wielbłąda, rozkazałem jechać dalej, my zaśwe trzech ruszyliśmy w stronę antylop, rozpraszając się w różne strony.Antylopy zatrzymały się zdumione, widząc konieczność przecięcia drogitrzem wielbłądom naraz i do tego w różnych kierunkach. Natychmiastzaczął się zamęt. Stado składało się co najmniej z trzech tysięcy antylop.Cała ta armia naraz zaczęła pędzić w różne strony, zbijając się w stadalub rozpraszając. Nareszcie z wielkim trudem antylopy podzieliły sięna oddzielne grupy. Całymi kompaniami w dość sprawnych szeregachmknęły one przed nami, lecz widząc coraz to innego jeźdźca, powracały,aby znowu powtórzyć ten sam manewr. Jedna grupa licząca około 50głów, mknąc dwoma szeregami, pędziła wprost na mnie.

Gdy była ode mnie o jakieś 50 kroków, krzyknąłem i dałem ognia.Antylopy na mgnienie oka stanęły jak wryte, później zaczęły się rzucaćw różne strony, skacząc przez siebie. Ta panika kosztowała je drogo.Wystrzeliłem cztery razy i zabiłem dwa piękne samce.

Agronom miał większe powodzenie, gdyż jednym strzałem położyłtrupem dwa „dżerenie”.

„Argali” tymczasem były już prawie pod samym szczytem góry istanąwszy w rząd jak szeregowcy, obróciły głowy w naszą stronę. Widziałem przez lornetkę zupełnie wyraźnie ich muskularne, ciemnoszareciała, z potężnymi rogami kręconymi na olbrzymich pięknych głowach.

Wkrótce obładowani „dżereniami” dogoniliśmy posłanego naprzódprzewodnika.

W kilku miejscach widzieliśmy trupy owiec, zagryzionych przezwilki.

— W tej dolinie dużo wilków! — zauważył Mongoł.

Spotkaliśmy jeszcze kilka stad antylop, lecz polowania mieliśmy jużdość, za to bardzo uważnie obserwowaliśmy zachowanie się „dżereni”przy naszym zbliżaniu się do nich. Nie wiem doprawdy, czym objaśnićdziwny zwyczaj antylop dopędzania i przecinania drogi jeźdźcom?...

Na brzegu małego dopływu Ederu spędziliśmy noc w namiocie.

Lecz była to noc nieprzyjemna!

W naszym piecyku wesoło potrzaskiwał ogień i woda już się gotowała w kotle. Było ciepło i przyjemnie, więc drzemaliśmy w oczekiwaniukolacji, gdy naraz jakieś wycie złowrogie, a później jak gdyby śmiechszatański, przerwały ciszę nocną. Zewsząd odezwały się ponure, monotonne głosy i naraz urwały.

— Wilki! — spokojnie oznajmił Mongoł i wziąwszy mój rewolwer,wyszedł z namiotu. Długo nie powracał, aż nareszcie z daleka doleciałnas głos strzału, po którym wkrótce zjawił się przewodnik.

— Nastraszyłem wilki — mówił ze śmiechem. — Cała zgraja zebrałasię koło trupa wielbłąda na brzegu rzeki.

— Oby tylko nie zagryzły naszych! — zawołałem.

— O nie! Rozłożymy ognisko za namiotem, tego wilki się boją! — uspokoili mnie Mongołowie.

Po kolacji natychmiast zasnąłem, lecz o północy nagle mnieprzebudzono. Ktoś spoza płóciennej ściany namiotu bardzo silnietrącał mnie w bok. Myślałem, że to są żarty któregoś z wielbłądów. Schwyciłem więc pistolet Mauzera i rękojeścią mocno uderzyłemśmiałka.

Usłyszałem skomlenie i warczenie zwierza, a później szmer jego biegu po drobnych kamieniach. Rano przekonałem się, że jakiś wilk,zwabiony zapachem mięsa, starał się podkraść pod namiot w celu rabunku, lecz niespodziewanie spotkał się z niegościnną rękojeścią megomauzera.

— Wilki i orły są sługusami Zagastaja! — przekonywająco pouczałnas starszy Mongoł, co zresztą nie przeszkadzało wcale jego rodakom polować na wilki, które doganiają oni w stepie, mknąc na śmigłych koniach i zabijają drapieżników ciężkimi „taszurami” (,,Ta-szur” — gruby kij bambusowy z krótkim rzemieniem na końcu) lub nahajami z uwiązanymi na końcu kawałkami ołowiu.

Orły i sępy są bezpieczne i szanowane przez Mongołów, którzy starają się ich przyzwyczaić do miejsc koczowisk. Gdy Mongoł zarzynabarana lub byka, zawsze rzuca w powietrze różne odcinki mięsa i wnętrzności. Wiszące w powietrzu orły, jastrzębie, sępy i sokoły zręcznie łapią pożywienie, przeraźliwie kwiląc i staczając walki o każdykęs.

Orły i sępy płoszą i rozganiają sroki, wrony i kruki, które są istną plagą dla koni i bydła. Dość jednego zadraśnięcia na ciele bydła, abykrwiożercze ptactwo je rozszarpało i zamieniło w ogromną, nigdy niegojącą się ranę, z której wyrywa ono dalej kawały mięsa.

V.Gniazdo śmierci

Posuwaliśmy się naprzód pomyślnie po 50--60 kilometrów dziennie. W pół drogi pomiędzy Uliasutajem i Khathyłem zauważyliśmy nauboczu niewielki klasztor, samotnie położony na środku dużej kotlinypomiędzy wysokimi górami. Było to zwykłe „kure”, wybudowane wkształcie czworokąta, otoczonego wysokim płotem z nieciosanych palów. Ogrodzenie składało się z czterech kwadratów, pomiędzy którymibiegły ulice, prowadzące do świątyni; był to budynek w stylu chińskim,ciemnoczerwony, z polerowanych belek i desek, z fantastycznymi dachami, powyginanymi i wykrzywionymi na kształt grzbietu smoka. Zapłotami widniały domki i jurty lamów i niskie, małe zabudowania gospodarcze.

Po drugiej stronie drogi o 3--5 kilometrów od klasztoru na płaszczyźnie czernił się drugi kwadrat.

Była to chińska faktoria handlowa, tzw. „dugun”, który zawszebywa otoczony podwójnym mocnym płotem i obronnymi budynkamiwewnątrz. „Duguny” ze znaczną liczbą dobrze uzbrojonych kupców,subiektów i robotników, odgrywają polityczną rolę: wykonują wywiaddla rządu pekińskiego i w każdej chwili mogą zmienić się w warownyfort. Takimi fortami rząd chiński pokrył, jak gdyby siecią, nie tylkoMongolię, lecz Urianchaj, Turkiestan, Afganistan, Bełuczistan i Persję.

Pomiędzy „kure” i „dugunem”, bliżej drogi, stało wielkie koczowisko mongolskie. Koni nie było w pobliżu, co oznaczało, że Mongołowiezatrzymali się tutaj na długi popas. Świadczyło też o tym bydło, pasące się w górach w znacznej odległości. Nad kilkoma jurtami powiewały barwne flagi trójkątne, którymi buddyjscy lekarze oznaczają miejsca, gdzie są chorzy; przy niektórych namiotach na wysokich drągachbyły zatknięte czapki mongolskie na znak, że właściciele ich nie żyją.Wielkie zgraje czarnych, zdziczałych psów wałęsających się po stepieświadczyły, że gdzieś w jakimś wąwozie lub pod urwiskiem nad rzekąleżą ciała zmarłych.

Zbliżyliśmy się do jurt. Z daleka już słyszeliśmy ponure warczeniebębna, przeraźliwy głos piszczałki i szalone krzyki, pełne obłędu. StaryMongoł wyszedł i objaśnił nas, że kilka rodzin mongolskich przybyłodo „kure”, do sławnego z cudownych leków świętego hutuhtu — przeoraDżałchancy, do którego należał klasztor z przyległymi do niego obszarami stepów i gór. Mongołowie, chorzy na trąd i czarną ospę, przybyli zdaleka, lecz na nieszczęście nie znaleźli Dżałchancy-hutuhtu, który sprawując urząd prezesa rady ministrów w Urdze, przebywał od dawna nadworze „Żywego Buddhy”. Wtedy zmuszeni byli zwrócić się o pomoc do,,szamanów”, czyli lekarzy-czarowników i wymierali jeden po drugim.

— Wczoraj zostawiliśmy na stepie 27 ludzi! — ze smutkiem i rozpaczązakończył starzec swe opowiadanie.

W tej chwili z jurty wyszedł „szaman”. Był to stary, chudy człowiek z bielmem na oku i twarzą zniszczoną przez ospę, ubrany w jakieśbrudne, różnokolorowe, rozwiewające się na wietrze łachmany z czerwonymi i żółtymi wstążkami, zwieszającymi się do pasa. Miał duży bębeni piszczałkę z kości.

Szaleństwo wyzierało z jego pałających, szeroko rozwartych, nieruchomych oczu. Nagle zaczął wysoko i szybko podrzucać nogi, jakośdziwnie schylając je w kolanach, jął obracać się w kółko, dygotać jakw febrze; wił się, uderzając w bęben i gwiżdżąc w piszczałkę, krzyczał,szalał, wyprawiając coraz szybsze i szybsze ruchy, aż nareszcie zbladłstraszliwie, oczy mu się nalały krwią, z ust poczęła wyciekać piana.Padł na śnieg i rzucał się i wykrzykiwał nieprzytomnym głosem jakieśdziwne słowa.

W ten sposób leczył swoich pacjentów czarownik-szaman, odpędzając szaleństwem złych demonów choroby i śmierci.

Inny znowu dawał chorym do picia brudną, mętną wodę, którąniegdyś zaczerpnięto z wanny „Żywego Boga”, obmywającego w niejswoje „boskie ciało, które wyszło ze świętego kwiatu lotosu”.

-- Om! om! — skowyczał i piszczał szaman.

W międzyczasie, gdy czarownicy w tak niezwykły sposób walczyliz epidemią, chorzy byli pozostawieni własnemu losowi.

Biedacy leżeli w straszliwej gorączce pod kupami owczych skór i kożuchów, bredzili w malignie, miotali się i łkali.

Tymczasem zdrowi Mongołowie, obojętnie gwarząc, jedząc i palącfajki, oczekiwali swojej kolei.

Jakaś kobieta, pokryta czarnymi wyrzutami ospy, karmiła piersiądziecko i jęcząc, brudnymi paznokciami rozdrapywała swe poranione,wynędzniałe ciało. Obok sterczały nagie, wychudłe nogi trupa, przykryte brudnym kożuchem. W innej jurcie zdrowi Mongołowie pili herbatę wraz z trędowatą kobietą, której usta, policzki i powieki były pokryte strasznymi, ohydnymi ranami gnijącymi, które coraz dalej i głębiej wżerały się w jej zbolałe ciało. Palce jej i dłonie były spuchniętei oszpecone trądem. Trędowata swymi straszliwymi rękami nalewałaherbatę gościom i palcami wrzucała sól do ich miseczek, zamieniając sięz nimi fajką.

Wielki Dżengiz-Chanie! Dlaczego ty, który pojmowałeś duszę i nastroje całej Azji i Europy, ty, któryś poświęcił całe swoje życie wojnieo sławę Mongolii, nie oświeciłeś światłem wiedzy swego narodu, takuczciwego, tak święcie przechowującego starą moralność, wytrwałegow obyczajach przodków i spokojnego? Czyż twoje kości, leżące pośródruin Karakorum, nie poruszają się ze zgrozy wobec szybkiego wymierania szczepu niegdyś wielkiego, który zagrażał całej kulturalnej, leczwystępnej ludzkości?

Takie myśli mnie opadły, gdym przyglądał się temu koczowiskuskazańców, słuchał jęków i łkania umierających. Kędyś w pobliżu złowrogo wył pies i nieustannie rozlegały się monotonne huczenie bębnai dzikie okrzyki szamana.

Naprzód! Nie miałem dostatecznie silnych nerwów, aby patrzeć nato piekło męczarni, nie mogąc dopomóc nieszczęśliwym.

Szybko oddaliliśmy się od straszliwego miejsca. Zdawało mi się,że ktoś mknął za nami, niewidzialny, zły i przejmujący grozą... Duchychorób? Widma niewysłowionych męczarni i rozpaczy? Dusze umarłychofiar ciemnoty i zacofania? Jakiś niczym nie objaśniony lęk nas ogarniałi długo walczyliśmy z tym przygniatającym uczuciem.

Westchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy Dżałchancy-Kure, duguni koczowisko męczenników znikły nam z oczu za niewysokim grzbietemlesistych pagórków malowniczych.

Wkrótce zbliżyliśmy się do wielkiego jeziora Tissin-Goł. Na brzegupołudniowym stał dom architektury rosyjskiej. Była to jedyna stacjatelegraficzna pomiędzy Khathyłem a Uliasutajem.

VI.Pośród morderców

Podjechaliśmy do stacji telegraficznej na Tissin-Goł.

Naczelnik stacji wyszedł na nasze spotkanie.

— Nazywam się Kanin — przedstawił się, widocznie zmieszanyi uprzejmie zaprosił nas do domu.

Gdy weszliśmy do pokoju, zerwał się od stołu chudy, wysoki człowiek, z wahaniem posunął się o krok w naszą stronę, bacznie nam sięprzyglądając.

— Goście... — odezwał się Kanin. — Jadą do Khathyłu. Prywatniludzie, Polacy...

— A... a! — głosem przeciągłym odparł nieznajomy, widocznie uspokojony.

Gdyśmy rozwiązywali pasy i zdejmowali ciężkie kożuchy, nieznajomy z ożywieniem szeptał coś gospodarzowi, a później rzucił mukrótko:

— Musimy tymczasem odłożyć!

Kanin w odpowiedzi kiwnął tylko głową.

Weszliśmy do pokoju jadalnego, gdzie przy stole siedziało kilkaosób: pomocnik Kanina, wysoki, blady blondyn, mówiący dziwnieszybko i robiący wrażenie stale wylęknionego; żona Kanina, młoda kobieta z dziwnie przerażonymi oczyma i z twarzą konwulsyjnie skurczoną;dziewczyna lat około 15 z krótko ostrzyżonymi włosami, ubrana po męsku i dwóch małych synków gospodarza. Nastąpiła ogólna znajomość.Za Kaninem wszedł i nieznajomy. Nazywano go Gorochowem, jakobykolonistą z Samgałtaju, krótkowłosa zaś dziewczyna miała być jego siostrą. Żona Kanina patrzyła na nas ciągle z przerażeniem i milczała,widocznie czując się bardzo źle w naszej obecności.

Kanin opowiedział nam o swym trudnym życiu od czasu zburzeniatelegrafu i odmowie władz bolszewickich co do wypłaty pensji. Zmuszony był przeto trudnić się różnymi komisami, polecanymi mu przezkolonistów rosyjskich z Khathyłu i Uliasutaju.

Gorochow, który jechał w sprawach handlowych do Khathyłu, wyraził chęć przyłączenia się wraz z siostrą do nas.

Miał on jednak tak nieprzyjemną, złośliwą twarz i tak starannieunikał mego wzroku, że mimo woli miałem się na baczności.

W rozmowie zapytałem, czy nie ma w okolicach Tissin-Gołu jakichkolonistów. Kanin zmieszanym i podrażnionym głosem odparł:

— Jest tu jeden bogaty, starzec, Bobrow, który mieszka stąd o półkilometra. Tylko nie radzę panom do niego wstępować, gdyż nie jestzbyt gościnny...

Przy tych słowach Kaninowa nisko opuściła głowę i nie podniosławięcej oczu. Gorochowowie obojętnie palili papierosy. Od razu zauważyłem podrażniony ton Kanina, przerażenie jego żony i sztuczną obojętność Gorochowych, i dlatego właśnie postanowiłem koniecznie zobaczyć się ze starym kolonistą. Oznajmiłem im, że mam oddać Bobrowowi list z Uliasutaju. Skończywszy herbatę ubrałem się i wyszedłem. W głębokiej kotlinie, w pobliżu stacji stał dom Bobrowa za wysokim mocnympłotem. Okna były oświetlone lampą. Zapukałem. Odpowiedziało miwściekłe ujadanie czterech ogromnych psów. Z dziedzińca odezwał sięgłos:

— Kto tam?

Odpowiedziałem. Pytający złapał psy i uwiązał je na łańcuch, później otworzył wrota i wpuścił mnie, uważnie oglądając. Był to wysokistary człowiek o rozumnej, śmiałej twarzy. Miał za pasem duży rewolwer, a w ręku gruby kij sękaty. Dowiedziawszy się kim jestem, grzeczniepoprosił mnie do izby, gdzie zapoznał mnie ze swoją żoną i pięcioletnią dziewczynką, znalezioną w stepie przy trupie matki, która podczasucieczki z sowieckiej Syberii umarła w drodze. Starzy wzięli ją do domui opiekowali się nią, jak swoim dzieckiem. Przyjmowano mnie w domuBobrowych bardzo serdecznie. Stary opowiedział mi, że oddział pułkownika Kazagrandi zmusił bolszewików do cofnięcia się z Kosogołu,gdzie obecnie jest zupełnie bezpiecznie.

— Dlaczego pan nie zatrzymał się u nas, zamiast u tych rozbójników? — zapytał kolonista.

Zacząłem wypytywać o mieszkańców stacji telegraficznej i dowiedziałem się ważnych rzeczy. Okazało się, że Kanin był agentem bolszewickim dla obserwacji i wywiadu.

— Teraz Kanin naturalnie jest nieszkodliwy, gdyż komunikacja zIrkuckiem jest przerwana. Lecz za to przybył do niego komisarz bolszewicki...

— Gorochow? — zapytałem.

— To jest fałszywe nazwisko! — zawołał stary. — Jestem z jednegomiasta z nim i wiem, że jest to Puzikow — komisarz „czeki”. Dziewczynazaś, która jeździ z nim, jest jego kochanką, też agentka „czeki”. Tej jesieni para ta rozstrzelała z rewolwerów 70 związanych białych oficerów.Po pijackiej orgii strzelali do nieszczęsnych ze śmiechem, jak do celu.Gagatek ten zjawił się i u mnie, ale poznałem go od razu i naturalniewyrzuciłem.

— A pan osobiście nie obawia się tych ludzi? — zapytałem go, gdyżnaraz przypomniałem sobie poszczególne wyrazy z rozmowy Kaninai Gorochowych.

— Nie! — zaśmiał się Bobrow. — Niebezpiecznych wrogów miałemjuż w życiu! Potrafię się obronić. Zresztą mam dobrego obrońcę w synu,który choć ma dopiero 20 lat, już słynie jako strzelec, jeździec i siłacz na całą Mongolię. Cóż nam ci zbóje mogą uczynić? Niech tylko spróbują! Szkoda, że nie ma mego chłopaka w domu, właśnie pojechał do tabunów i powróci dopiero jutro wieczorem.

Po paru godzinach rozstaliśmy się bardzo przyjaźnie i musiałemobiecać Bobrowym, że w powrotnej drodze zatrzymam się w ich „choszunie” (,,choszun” po mongolsku znaczny dom, zagroda lub majątekziemski).

— Co panu o nas nagadał stary Bobrow? — spotkali mnie pytaniemironicznym Kanin i Gorochow.

— O was nie było mowy, ponieważ dowiedziawszy się, żem u wasstanął, nie chciał z początku rozmawiać ze mną. Cóż takiego zaszłomiędzy wami? — zapytałem, nie zdradzając swych myśli.

— Stare porachunki... — mruknął Gorochow.

— Złośliwy stary! — wtórował mu Kanin.

Mówili spokojnie, lecz wystraszone męczeńskie oczy Kaninowejznowu w trwodze panicznej spojrzały na mnie, jak gdyby oczekującśmiertelnego ciosu.

Gorochow zaczął przygotowywać się do jutrzejszej drogi, my zaśpokładliśmy się do snu w sąsiednim pokoju. Szepnąłem swemu towarzyszowi, żeby miał przy sobie rewolwer na wszelki wypadek, lecz agronom,chytrze się uśmiechając, w milczeniu wyciągnął schowane pod posłaniemrewolwer i siekierę.

— Ci dżentelmeni od razu mi się nie podobali — szepnął mi do ucha.— Jutro pojadę w ślady Gorochowa i jeśli mi się coś nie spodoba, wpakuję mu w kark „dum-dum”.

Nazajutrz o 7 rano ruszyliśmy w drogę. Agronom podążał tuż zaGorochowem i jego damą, jadącymi na dobrych wierzchowcach.

— W jaki sposób państwo utrzymaliście swoje konie w tak dobrymstanie? — zapytałem.

— To nie są nasze konie, wypożyczyliśmy je od Kanina — odpowiedziała krótkowłosa dziewczyna.

Pomyślałem sobie, że Kanin wcale nie jest tak biedny, jak twierdził,skoro posiada takie wspaniałe konie. Za każdego wierzchowca bogatyMongoł chętnie dałby tyle baranów, ile by było potrzeba, ażeby rodzinaKaninych mogła istnieć przez cały rok.

Wjechaliśmy w wąwóz pośród zwisających skał. W wąwozie byłoprawie ciemno, gdyż dzień był szary i ponury. Stamtąd wyjechaliśmy nawielkie bagno, obrośnięte ze wszystkich stron gęstymi krzakami. Bagnonie zamarzło. Zdziwiło nas, że wśród krzaków, grzebiąc się po śniegu,biegały setki białych kuropatw, a ze środka bagna dwukrotnie zerwałysię dzikie kaczki. Zima, mróz, lód, śnieg i naraz — dzikie kaczki!

Mongoł-przewodnik tłumaczył nam:

— To bagno nigdy nie zamarza, zawsze jest ciepłe! — Tu kaczkignieżdżą się przez cały rok i ze wszystkich stron zlatują się kuropatwy,łatwo znajdując żer w miękkiej i ciepłej ziemi.

Gdy przejeżdżaliśmy brzegiem bagna, nagle zauważyłem nad brunatną jego powierzchnią płomyk ognia, który mignął w powietrzui zgasł. Po chwili jednocześnie w kilku miejscach zabłysły inne ognikii również bez śladu zgasły. Były to tak zwane błędne ogniki, uświęconetysiącem romantycznych legend, chociaż chemia objaśnia to zjawiskobardzo prozaicznie, a mianowicie zapaleniem się metanu, gazu błotnego, który wytwarza się przy gniciu resztek roślinnych.

— Tu właśnie mieszkają demony Edenu i walczą z duchami rzekiMureń — prawił tymczasem Mongoł.

Gdyśmy już przejechali bagno, zobaczyliśmy w oddali wielki klasztor, położony dość daleko od szlaku, którym podróżowaliśmy. Mimo toGorochow z „siostrą” podążyli do tego klasztoru, tłumacząc się tym, żesą tam sklepy chińskie, w których muszą oni załatwić jakieś sprawunki.Obiecali wkrótce nas dogonić. Odjechali i już nie powrócili. Spotkaliśmy się dopiero po kilku dniach w ciężkich dla nich okolicznościach.Byłem rad, żem się uwolnił od ich przykrego towarzystwa i wtedy dopiero opowiedziałem agronomowi o wszystkim, czego dowiedziałem sięod starego Bobrowa.

VII.Na wulkanie

Nazajutrz wieczorem dotarliśmy do Khathyłu. Była to niewielkaosada rosyjska, składająca się z rządowego domu, z nieczynnej już stacji telegraficznej i 10--15 oddzielnych „choszunów”, czyli zagród. Osadarozciągała się na przestrzeni paru kilometrów u źródła rzeki Egin-Goł,wypływającej z Kosogołu.

Były to już znane nam miejscowości, które jednak nie pozostawiłypo sobie zbyt przyjemnych i wdzięcznych wspomnień. Znaliśmy już tę,,rzekę Diabła” i znowu ujrzeliśmy liczne „obo”, postawione na cześćzłych i rozpasanych duchów, wyprawiających niebezpieczne dla ludziawantury. Kosogoł, czyli Chubsuguł, jest to wielkie jezioro „alpejskie”, głębokie i zimne, mające około 140 kilometrów długości i 45 kilometrów szerokości. Mongołowie i Darchat-Sojoci uważają je za święte i tajemnicze i określenia te poniekąd są bardzo usprawiedliwione. Jak już wspomniałem, Kosogoł leży w kotlinie, gdzie nie zanikły jeszcze całkowicie siły podziemne. Latem na Kosogole niespodziewanie, bez śladów wiatru lub burzy wznoszą się i zaczynają piętrzyć i uderzać o brzeg olbrzymie fale, grożąc zagładą nie tylko łódkom rybackim, ale i parowcom,kursującym pomiędzy północnym a południowym brzegiem jeziora; wzimie zaś jezioro bez żadnej przyczyny nagle kruszy powierzchnię lodową i oczyszcza z lodu wielkie przestrzenie, otaczając się gęstą mgłąi obłokami pary. Widocznie z dna jeziora wyrywają się gorące gejzery,co znajduje potwierdzenie w tym, że po takich zjawiskach na jeziorzei rzece Egin-Goł można obserwować mnóstwo martwych, prawie ugotowanych ryb, które czasami zbijają się na mieliznach w gruby pokład,tamujący bieg rzeki.

Spędzając czas w Khathyle, miałem możność zebrać trochę wiadomości o tym jeziorze tajemniczym. Kosogoł obfituje w ryby przeważniedwóch gatunków. Łososiowate, zwane inaczej białą rybą, są bardzo delikatne, smaczne i dostarczają wspaniałego kawioru. Pstrągowate: białei czarne chajrusy, pływają w jeziorze olbrzymimi stadami. Biała rybajest poszukiwana na rynkach Syberii. Co się zaś tyczy pstrągów, dwierybackie osady istniejące na zachodnim brzegu jeziora wcale nie trudniąsię ich połowem, a to z tej przyczyny, że wszystkie ryby tego gatunkusą zarażone glistami z rodzaju soliterów, które wyściełają i oplatają ichwnętrzności. Nie tylko ludzie, ale nawet psy i koty nie chcą jeść tychchorych, zarażonych ryb.

W Khathyle zastaliśmy panikę.

Partyzancki „biały” oddział pułkownika Kazagrandi, który bardzoudatnie zaatakował czerwonych, zmuszając ich do cofnięcia się aż nairkucki trakt na północ od Kosogołu, jak to zwykle bywa u Rosjan, naskutek sporów wewnętrznych nagle się rozproszył. Skorzystali z tegobolszewicy i zaczęli ofensywę. Zdemobilizowany i liczebnie słaby oddział, który pozostał przy Kazagrandim, musiał uchodzić na południe,mając zamiar wydać walną bitwę kawalerii sowieckiej w okolicach Khathyłu. Mieszkańcy osady porzucili swoje siedziby i częściowo ukryli się w okolicznych lasach i górach, budując naprędce namioty, częściowowynieśli się do Mureń-Kure, klasztoru buddyjskiego, położonego o 90kilometrów na południe. Miejscowy urząd mongolski porzucił zagrożonyKhathył, opuściwszy osadę na wielbłądach. Nasi Mongołowie, nastraszeni groźnym położeniem, zbiegli, zabrawszy z sobą wielbłądy i pozostawiając nas w bardzo ciężkiej i niebezpiecznej sytuacji.

W Khathyle był kantor Centralnego Syberyjskiego TowarzystwaSpółdzielczego, tak zwany „Centrosojuz”, który ogłosił się jako organizacja bezpartyjna, lecz prowadził politykę bezsprzecznie przychylnądla bolszewików. Na czele tej organizacji stał weterynarz Gej, mieszkający tu z całą rodziną. Ów Gej podczas rządu Kołczaka był podejrzany o bolszewizm, sądzony, lecz warunkowo uniewinniony tytułem próby. Wybraliśmy się do niego po informacje co do ogólnego położenia i w kwestii kupna, czy też wypożyczenia dla nas trzech koni. Przyjął nasbardzo grzecznie i z wielką kurtuazją ofiarował żądane wierzchowce,które mieliśmy zostawić w Mureń-Kure, gdzie łatwiej było zaopatrzyćsię w inne konie lub wielbłądy. Oczekując na konie, po które Gej posłał Mongoła, musieliśmy spędzić w Khathyle całą noc; a była to noc,w ciągu której oczekiwano zjawienia się pierwszych oddziałów bolszewickich, gdyż Kazagrandi zmienił swój plan pierwotny i cofał się nawschód, pozostawiając osadę na łup wojsk sowieckich.

Zdziwiła mnie bardzo okoliczność, że gdy wszyscy mieszkańcy uciekli z Khathyłu, Gej z rodziną i z całą swoją majętnością pozostawałjednak w zagrożonej osadzie.

Nie mogłem tego zrozumieć, gdyż słyszałem, że brał on czynnyudział w tworzeniu się oddziału Kazagrandi, nie szczędząc dla niegośrodków pieniężnych, zapasów żywności i różnych towarów ze sklepówi magazynów „Centrosojuza”. W osadzie wraz z Gejem pozostało jeszczekilku urzędników tej instytucji, oraz sześciu kozaków, śledzących ruchyczerwonych.

Nadeszła noc... Ja i agronom byliśmy zmuszeni przygotowywać siędo boju lub do samobójstwa. Znajdowaliśmy się w niewielkiej chacie,tuż nad brzegiem Jagi, wraz z kilku robotnikami, którzy jakkolwieknienawidzili bolszewików, nie mając jednak koni nie mogli uciec.

Siedzieliśmy w izbie oświetlonej kopcącą się świecą łojową i myśleliśmy o przewrotności losu ludzkiego. Nagle wpadł do izby jeden zrobotników i zdyszanym głosem zawołał:

— Biada! Biada! Czerwoni przyszli... — W tej samej chwili leśnąścieżką, poza domem, szybko przemknął jakiś jeździec. Krzyknąłem naniego, lecz on w milczeniu pojechał dalej. Koń był mi nieznany...

— Łżesz! — odezwał się ktoś z robotników. — To z pewnością jakiśMongoł, a ty już ze strachu czerwonych zobaczyłeś!...

— Nie! to nie był Mongoł — bronił się wystraszony chłop. — Końbył podkuty. Wyraźnie słyszałem szczękanie żelaza o kamienie. Biada!Biada!

— Ta — ak! — przeciągłym głosem zauważył mój agronom. — Terazto chyba i na nas przyszła kreska.

Głupio się stało!

Nie mogłem oponować, gdyż miał on zupełną słuszność. Sytuacjabyła głupia i... przykra.

Na szczęście jednak posłyszałem za oknem tupot koni i głos Mongoła, wołającego na mnie po rosyjsku. Były to konie, przysłane dlanas przez Geja. Nie tracąc chwili, okulbaczyliśmy je i wyruszyliśmy wdrogę. W domu Geja panował popłoch, ponieważ na okolicznych górach spostrzeżono wielkie ogniska. Nie było wątpliwości, że bolszewicy,pewni siebie, nie chcąc nocą wkraczać do osady, zatrzymali się w lesiena popas, aby rano triumfalnie wejść do Khathułu.

Zaczęliśmy żegnać Gejów, gdy naraz wszedł posłany na zwiad kozak i doniósł, że na górach jakiś nieznany oddział pali wielkie ogniska,a dwóch wywiadowców przybyło już do Khathyłu. Byliśmy obecni przyraporcie tych przybyszów. Oznajmili oni, że oddział białych partyzantów — chłopów z głębi Syberii przedarł się pod dowództwem kilku oficerów do Mongolii i dowiedziawszy się o istnieniu oddziału pułkownikaKazagrandi, szedł aby się z nim połączyć.

W ten sposób niebezpieczeństwo, zagrażające mieszkańcom Khathyłu, na razie zostało zażegnane, lecz my nie czekaliśmy na przybycieoddziału partyzantów i pożegnawszy wszystkich, ruszyliśmy z powrotem do Uliasutaju. Po drodze jednak trzeba było zajechać do Mureń-Kure, aby pozostawić tam konie należące do Geja i wynająć wielbłądydo dalszej drogi.

Zbliżywszy się do brzegu Egin-Gołu spotkaliśmy trzech kozaków,wysłanych do uciekających z zawiadomieniem o wypadkach w osadzie.

Zeszliśmy z koni i tak jak poprzednio zaczęliśmy je prowadzić przez,,rzekę Diabła” za uzdy. Rzeka zaś szalała. Podziemne siły burzyły uwięzioną pod lodem wodę, która z hukiem i trzaskiem kruszyła swe zimnewięzy i porywając całe pola lodowe, pędziła z nimi na południe.

Straszne, nieoczekiwanie zjawiające się szczeliny biegły powierzchnią zamarzniętej wody w różnych kierunkach. W jedną z nich wpadłktóryś z kozaków, lecz z naszą pomocą wydostał się na lód; przemokłyi zmarznięty musiał powracać do osady. Konie ślizgały się i padały. Zarówno ludzie, jak i konie zupełnie wyraźnie odczuwali obecność śmierci,która czaiła się tu co chwila w nieoczekiwanych niebezpieczeństwach.Przeszliśmy nareszcie przeklętą rzekę i szybko posuwaliśmy się naprzód,coraz bardziej oddalając się od wulkanu w literalnym i przenośnym znaczeniu tego słowa.

Późną nocą dopędziliśmy dużą grupę uciekinierów z Khathyłu, którzy zatrzymali się na nocleg koło „duguna” chińskiego w wielkim namiocie, w którym przy dymiącym piecu zgrupowali się mężczyźni, kobiety,dzieci, zdrowi i chorzy. Nie mieliśmy ochoty zostawać w tej przykreji ponurej atmosferze i pojechaliśmy dalej. Mróz brał coraz tęższy, awiatr dął coraz silniej i wścieklej. Całe dwa dni brnęliśmy przez głębokie śniegi, kilka razy przejeżdżając przez dość wysokie góry, nareszciezobaczyliśmy obszerną równinę, przeciętą wstęgą nie zamarzniętej rzekiMureń, z kłębiącą się nad nią parą. W pobliżu jej brzegu widniały wysokie chińskie dachy świątyń buddyjskich, pałac księcia mongolskiego,wielkie murowane „obo”, czerwone słupy, oznaczające granice klasztorui szary kwadrat rosyjsko-chińskiej dzielnicy. Było to Mureń-Kure, liczące około 10 000 mnichów i około 5 000 ludności cywilnej.

Do „kure” pozostawało nam już tylko około pięciu kilometrówdrogi, gdy naraz spoza zakrętu górskiego wysunęło się dwóch jeźdźców,którzy spostrzegłszy nas, natychmiast zawrócili konie. Krzyknęliśmy nanich, aby podjechali, lecz w odpowiedzi dostaliśmy dwa strzały karabinowe. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto byli ci dwaj jeźdźcy. Mógł tobyć rekonesans bolszewicki lub po prostu zwyczajni bandyci, usiłującyw ten sposób zapobiec ewentualnemu pościgowi.

Po paru godzinach byliśmy już w Mureń-Kure. Zatrzymaliśmy sięw domu kolonisty Teternikowa, który wraz z żoną okazał nam w ciągukilku dni naszego pobytu tyle serca, że zachowaliśmy dla nich na zawsze najlepsze uczucia przyjaźni i wdzięczności. Teternikow wynajął dlanas wielbłądy i przewodników; kosztowało go to niemało trudu, gdyż zpowodu częstych zamieci śnieżnych przy silnych i mroźnych wiatrach,Mongołowie obawiali się wyruszać w daleką podróż.

Podczas naszego pobytu w Mureń-Kure zjechało tam kilka rodzin,uciekających z Khathyłu, do którego znowu zaczęły się zbliżać oddziałybolszewickie; przybyło także kilku z tych oficerów, którzy uczynili rozłam w oddziale Kazagrandi. Nazajutrz po przyjeździe uciekinierów zjawili się urzędnicy mongolscy i oznajmili, że na mocy rozkazu władzchińskich żądają, aby wszyscy uciekinierzy porzucili teren klasztoru.Żadne układy nie pomogły i uciekinierzy zmuszeni byli opuścić klasztor i rozbić namioty w okolicach Kure. Oficerowie zaś postanowiliwyjechać do klasztoru Wan, co też uczynili. Lecz po drodze schwytaliich chińscy żołnierze i zamordowali. Teternikow, dzięki swoim wpływom i osobistym stosunkom z Mongołami, uchronił nas od konieczności wyjazdu. Otrzymaliśmy prawo spędzenia w klasztorze tyle czasu,ile będzie potrzeba na zorganizowanie naszej podróży do Uliasutaju.Nie mogę tu nie wspomnieć, iż pani Teternikowa, która okazała namtyle dobroci i serdecznej przyjaźni, była córką powstańca polskiegoz r. 1863, zesłanego na Ałtaj, skąd też pochodzili oboje małżonkowie.

Po kilku dniach spędzonych w miłym, gościnnym domu naszychnowych przyjaciół, wyruszyliśmy do Uliasutaju wraz z dużą grupą kupców chińskich i rosyjskich uciekinierów.

VIII.Krwawy porachunek

Wyjechawszy na trakt główny, prowadzący przez Tissin-Goł doUliasutaju, ujrzeliśmy dobroczynne słupy zburzonego telegrafu, któredzięki pomysłowemu agronomowi zużytkowaliśmy na opał.

Przeszliśmy znany już nam wąwóz ze zwisającymi nad nim skałamii wjechaliśmy w dolinę jeziora Tissin-Goł.

Zapadał zmrok. Postanowiłem zatrzymać się obecnie u starego Bobrowa, gdy reszta grupy miała rozlokować się na stacji telegraficznej uKanina.

Było już zupełnie ciemno, gdy zbliżaliśmy się do budynków stacji.Na szarym tle ściany wyraźnie rysowała się sylwetka stojącego na warcie żołnierza z karabinem. Żołnierz zatrzymał nas i zadał kilka pytań.Otrzymawszy odpowiedź, gwizdnął. Na jego sygnał zjawił się młodyoficer, ubrany w skórzany półkożuszek, na którym były naszyte szlifyporucznika.

Zapytawszy, kto jest starszym w naszej grupie, zbliżył się do mniei przedstawił:

— Jestem porucznik Iwanow. Stoję tu ze swymi partyzantami.

Opowiedział mi, że z kilkoma ludźmi z Syberii przedarł się przezoddziały bolszewickie, połączył z uliasutajskim komendantem rosyjskim, pułkownikiem Michajłowem i dostał polecenie trzymania strażyna Tissin-Gole. Zaprosił nas do domu i rozlokował na noc. Gdy oznajmiłem mu, że ja i mój towarzysz zamierzamy skorzystać z gościnnościBobrowa, oficer machnął ręką i zawołał:

— Niech się pan nie trudzi! Bobrowowie wszyscy zamordowani, aich dom spalony do szczętu.

Nie mogłem powstrzymać się od okrzyku zgrozy.

— Zamordowani przez Kanina i Puzikowa, którzy zrabowali domi spalili go wraz z trupami zabitych — opowiadał oficer. — Zaraz panu to wszystko pokażę!

Wyszliśmy ze stacji i wkrótce zobaczyliśmy ponure zgliszcza. Tui ówdzie sterczały sczerniałe słupy, pośród których leżały w bezładziespalone deski i belki domu. Na ziemi poniewierały się resztki potłuczonych naczyń, kawałki żelaza i szkła. O kilka kroków od zgliszcz, wpobliżu miejsca, gdzie dawniej stał płot, pod płachtami wojłokowymileżały ofiary zbrodni.

— Wysłałem zaraz raport o wypadku do Uliasutaju — mówił oficer— i stamtąd przyszedł rozkaz, aby nie grzebać zabitych, gdyż będziezarządzone prawne dochodzenie, chociaż, co prawda, już wszystko wykryłem...

— Jak to było? — zapytałem, wzruszony straszliwym obrazem.

Porucznik zaczął opowiadanie.

— Pojechałem ze swoimi ludźmi nocą do Tissin-Gołu. Obawiałemsię, że mogą tu być żołnierze bolszewiccy, więc podkradliśmy się niepostrzeżenie. Zajrzałem przez okno i zobaczyłem Kanina, Puzikowai dziewczynę z ostrzyżonymi włosami; oglądali właśnie jakieś rzeczy,widocznie dzieląc je pomiędzy sobą, a później zaczęli ważyć kawałkisrebra, kłócąc się zawzięcie. Z początku nie mogłem zrozumieć, co sięstało, lecz ta kompania od razu mi się nie podobała. Kazałem więcżołnierzowi przeskoczyć płot i otworzyć bramę, po czym wjechaliśmyszybko na dziedziniec. Pierwsza wybiegła żona Kanina, zobaczywszynas, załamała ręce i z okrzykiem: „Wiedziałam, że przyjdzie kara zazły czyn!” padła zemdlona. Z bocznych drzwi wybiegł jakiś mężczyzna i usiłował przeskoczyć przez płot, lecz moi ludzie go zatrzymali.Był to Puzikow. Kanin spotkał mnie blady i drżący. Nie wątpiłem, żew tym domu stało się coś poważnego, więc natychmiast oznajmiłem,że wszystkich aresztuję; mężczyzn kazałem związać, a przy drzwiachpostawiłem warty. Na moje pytania nikt nie odpowiadał, tylko Kaninowa padła na kolana i błagała o miłosierdzie dla jej dzieci, które sąniewinne. Ostrzyżona dziewczyna zuchwale śmiała się wprost w oczyi puszczała kłęby dymu z papierosów. Zmuszony byłem uciec się dogroźby.

— Domyślam się, żeście dokonali jakiejś zbrodni, lecz nie chceciewyznać i milczeniem usiłujecie ukryć swoją winę. Nie mam nic innego dowyboru, tylko rozstrzelać mężczyzn, a kobiety wyprawić do Uliasutajudla zbadania ich przez władze wojskowe.

— Mówiłem do nich w sposób bardzo stanowczy, gdyż rozgniewałmnie ich milczący opór. Ku wielkiemu memu zdziwieniu odezwała sięostrzyżona dziewczyna:

— Opowiem o wszystkim — rzekła — tylko nie karzcie ich śmiercią,ale poślijcie nas wszystkich razem do Uliasutaju.

Spisałem protokół z jej zeznań. Niech pan posłucha tego strasznegoopowiadania.

— Ja i mój mąż — zaczęła swoją opowieść dziewczyna — byliśmywysłani jako komisarze bolszewiccy, w celu zebrania danych o znacznych jakoby siłach „białych” w Mongolii, jednak od razu poznał nasBobrow, który pochodził z tego samego miasta, co i my. Chcieliśmywięc stąd uciekać, lecz Kanin poinformował nas, że Bobrowowie są tobogaci ludzie i że on od dawna nosi się z zamiarem zabicia ich i zabrania całego ich dobytku, po czym chce zemknąć gdzieś na Syberię.Postanowiliśmy dopomóc mu i w tym celu zostaliśmy. Zaciągnęłam donas kiedyś młodego Bobrowa na karty. W powrotnej drodze do domumój mąż go zastrzelił. Potem wszyscy razem poszliśmy do domu starych. Wlazłam na płot i rzuciłam psom zatrute mięso. Wyzdychały odrazu. Wtedy przeleźliśmy wszyscy przez oparkanienie. Na moje wołaniewyszła stara. Puzikow, przyczajony za gankiem, uderzył ją obuchemi roztrzaskał czaszkę. Gdy weszliśmy do izby, stary spał — zabiliśmygo śpiącego siekierą. Wtedy wbiegła do pokoju mała dziewczynka, wychowanka Bobrowych, która już spała, lecz zbudził ją hałas. Kanin zestrzelby myśliwskiej położył ją trupem na miejscu. Nabój z drobnegośrutu zdruzgotał całą główkę dziewczynki tak, że mózg wypadł i kawałki jego widniały na drzwiach i na pułapie izby. Zabrawszy wszystko,co było najcenniejszego, podpaliliśmy cały dom i płot, przynieśliśmy zabitego syna Bobrowych i wrzuciliśmy go w płomienie. Ogień musiał jużzatrzeć wszelkie ślady, gdyż wszystko powinno się było spalić; spaliłysię więc bez śladu nawet konie i bydło. Lecz przeklęte trupy pozostały.Właśnie mieliśmy odwieźć je gdzieś daleko stąd, gdyście przybyli, a ciidioci od razu się zdradzili.

— Okropna, ponura historia! — ciągnął oficer, powracając ze mną dostacji. Włosy mi dęba stawały, gdym słuchał spokojnego opowiadaniatej dziewczyny, prawie dziecka przecież. Wtedy dopiero zrozumiałem,jaką rozpustę, jaki grzech zaszczepił bolszewizm w moim narodzie, zabijając sumienie, wiarę, strach przed Bogiem! Pojąłem też, że wszyscyludzie uczciwi i moralni powinni walczyć z tym wytworem szatana, dopóki starczy życia i sił.

Zamilkł i wpadł w ciężką zadumę.

Idąc ku domowi, zauważyłem na śniegu niedaleko drogi dużą,czarną plamę, która jakoś od razu przykuła mój wzrok do siebie.

— Co tam leży? — zapytałem, wskazując ręką w stronę plamy.

— Tam leży zabójca, Puzikow, którego kazałem zastrzelić — spokojnym głosem odpowiedział porucznik. — Chętnie bym rozstrzelał Kaninai Puzikową, lecz nie mogłem patrzeć na łzy i rozpacz żony i dzieci Kanina, a co do tej ostrzyżonej rozpustnicy, to... nie umiem rozstrzeliwaćkobiet. Korzystając z tego, że pańska grupa jedzie w tamte strony, poślęKanina i tę dziewczynę do Uliasutaju, niech się tam z nimi rozprawią.Ja swoje zrobiłem! Jeżeli oddadzą ich w ręce sędziów mongolskich, cina pewno torturami i ciężkim więzieniem ich zamęczą.

Wszystko to zaszło na Tissin-Gole, koło którego płoną na błotachtajemnicze błędne ogniki, w pobliżu zaś ciągnie się na południe długai głęboka szczelina w ziemi. Być może, że wszyscy ci Puzikowowie i Kaninowowie wyszli z piekła przez tę szczelinę i wnieśli do życia ludzkiegozgrozę i mord, usiłując posiać ziarna tej zarazy wśród całej ludzkości.

— Cienie podziemnych złych sił, słudzy szatana! — tak nazywał zabójców Bobrowa blady, stale modlący się żołnierz, posłany przez porucznika Iwanowa dla konwojowania aresztantów.

Nasza podróż od Tissin-Gołu do Uliasutaju w towarzystwie ohydnych zbrodniarzy była nader nieprzyjemna. Ja i agronom zupełnie straciliśmy zwykłą równowagę i dobry nastrój. Kanin przez całą drogęnad czymś uporczywie rozmyślał, a bezwstydna i zuchwała dziewczynaśmiała się, śpiewała i paliła, żartując z żołnierzami i z naszymi towarzyszami podróży.

Nareszcie przeszliśmy niegościnny Zagastaj i w kilka godzin późniejzobaczyliśmy naprzód Jamyń, a potem bezładne zbiorowisko żółtoszarych domków i niewyraźne baszty świątyni chińskiej. Był to Uliasutaj.

IX. Trwożne dnie

Podczas naszej nieobecności w Uliasutaju zaszło dużo wypadków.Opowiadano nam, że gubernator chiński potajemnie posłał jedenastugońców do Urgi z doniesieniem i z prośbą o instrukcje, lecz żaden zwysłanych ludzi nie powrócił. Wszyscy gubili się w domysłach, co byto mogło znaczyć, w chińskim zaś Jamyniu to zniknięcie gońców wzbudziło trwogę, która od razu znalazła oddźwięk pośród kupców chińskichi „kuli”. (Kuli — chiński najprostszy robotnik. Ta warstwa społeczeństwawydaje żołnierzy, rewolucjonistów, „chunchuzów” i zbrodniarzy).

Oddział rosyjski, istniejący potajemnie, obecnie tak wzmógł się liczebnie, że nie mógł już ujść uwagi Chińczyków, którzy patrzyli na niego wrogo i z obawą. W mieście wszyscy chodzili uzbrojeni, nocami stawiano w każdym domu wartę. Gubernator zmobilizował dwustu „kuli”i rozlokował ich po całym mieście na postrach Mongołom i Rosjanom.

Jednakże ci nowi żołnierze nieregularni czyli gamini, wzięci od ciężkich robót przy „nogan-choszunach” czyli ogrodach warzywnych, otrzymawszy broń, podnieśli głowę i wcale nie mieli zamiaru bawić się wdyscyplinę.

Zbierali się nocami na „nogan-choszunach”, w karczmach chińskichlub w niektórych sklepach i nad czymś radzili. Nocami widzieliśmy, jakznosili skądś karabiny i naboje, widocznie do czegoś się przygotowując.W parę dni potem dowiedzieliśmy się, że „gamini” zamierzają urządzićpogrom Mongołów i cudzoziemców w celu rabunku. Zachowanie się żołnierzy na ulicy stało się niemożliwie wyzywające i zuchwałe. Wieczoremnie można było wyjść z domu bez obawy zamordowania przez pijanychżołdaków lub w najlepszym razie otrzymania postrzału. Na wszelkieuwagi co do niebezpiecznej sytuacji w mieście, gubernator Wan-Dzao-Dziuń dawał nam odpowiedzi wymijające, z czego wywnioskowaliśmy,że nie miałby chyba nic przeciwko krwawej łaźni w Uliasutaju.

Wobec tego wszyscy cudzoziemcy zupełnie otwarcie przygotowywali się do obrony i ewentualnie do ucieczki.

Po nocach na rogach ulic i w załamaniach krętych uliczek czaiłysię patrole oddziału rosyjskiego, na dziedzińcu byłego konsulatu rosyjskiego stali w pogotowiu uzbrojeni oficerowie i żołnierze; w każdymdomu czuwali z bronią w ręku koloniści, na dziedzińcach firm chińskich wystawione były warty, gdyż kupcy byli przekonani, że w raziezwycięstwa tej lub innej strony całość ich składów oraz sklepów będziepoważnie zagrożona ze względu na wojowniczy zapał wrogów. Ulicamiprzechodziły patrole pijanych „gaminów” i tylko z rzadka można byłozauważyć żołnierzy regularnego oddziału chińskiego, pełniących przyboczną straż przy osobie Wan-Dzao-Dziunia. W górach otaczającychUliasutaj grupowali się mongolscy „cyryki”, których przysłał na pomocksięciu Czułtun-Bejle chan Jassaktu, mianowany głównodowodzącymsiłami zbrojnymi Mongolii Zachodniej; na „nogan-choszunach” w dalszym ciągu odbywały się zbiegowiska i wiece „gaminów” i głodnych,,kuli”.

Ta naprężona atmosfera stała się jeszcze niebezpieczniejsza, gdyprzyszła wiadomość, iż załoga chińska miasta Kobdo pewnej nocy dokonała pogromu w rosyjskiej i mongolskiej dzielnicy, zamordowawszykilku Rosjan i Mongołów i zrabowawszy wszystkie domy rosyjskie. Mieszkańcy Kobdo, zaskoczeni znienacka w nocy tym napadem, zbiegliw góry, lecz mróz dopomógł napastnikom i wielu Rosjan, szczególniedzieci, padło ofiarą chłodu.

„Gamini” i „kuli”, a po części i urzędnicy chińscy, podburzanii przekupywani przez niektórych kolonistów, spełniających rozkazy sowietów, z którymi się stale komunikowali przy pomocy ciągle przybywających z Irkucka tajnych agentów bolszewickich, poczęli już prawieotwarcie mówić o konieczności krwawego porachunku z Rosjanami zastare krzywdy i z Mongołami za ich zuchwałe dążenia do niepodległości.

Nagle przyszła inna wiadomość, mniej pomyślna dla Chińczyków; ostudziła ona też nieco ich gorące zapały.

Pewnego wieczora na spienionym koniu wpadł na rynek młodyuzbrojony Mongoł. Miał długie, potargane włosy, chudą twarz i barczyste, chociaż wynędzniałe ciało. Był ubrany w rozerwany kożuch, wdobre buty i miał przy pasku rewolwer.

Nie schodząc z konia, zdyszanym, lecz tubalnym i radosnym głosemwykrzyknął:

— Urga wzięta przez nas i „Dziańdziunia” (Dziań-Dziuń — wielkigenerał-głównodowodzący) barona. Bogdo-Gegeni został ogłoszony cesarzem Mongołów! W Urdze wyrzynają Chińczyków i rabują kupcówchińskich! Mongołowie, zabijajcie naszych wrogów — Chińczyków i rozbijajcie sklepy! Dość naszych cierpień! Precz z chińskimi katami!

Odpowiedział mu podburzony pomruk tłumu. Mongołowie otoczylijeźdźca i zaczęli go wypytywać o szczegóły. Natychmiast zawiadomionoo nim władze, które zbadawszy go, zaczęły robić jakieś przygotowania.Gubernator chiński zażądał aresztowania agitatora, lecz książę Czułtun-Bejle sprzeciwił się temu stanowczo. Wan-Dzao-Dziuń więcej nienalegał, z czego już można było wywnioskować, że Chińczycy musieliotrzymać wiadomości, potwierdzające słowa Mongoła.

„Gamini” i „kuli”, jak na sygnał, przycichli i znikli z ulic, a na ichmiejsce zjawiły się już otwarcie rosyjskie patrole partyzanckie; na górachzaś coraz częściej poczęli zjawiać się jeźdźcy mongolscy, spoglądającyw stronę miasta i „nogan-choszunów”, gdzie się roiło od wylęknionychChińczyków. Przestrach Chińczyków jeszcze bardziej się zwiększył, gdynadeszła wiadomość, że ałtajscy Tatarzy, połączywszy się z Mongołami,zorganizowali pościg za wojskami chińskimi, uchodzącymi po pogromieKobdo i dogoniwszy je, wycięli w pień.

Chińczycy wpadli w nastrój bardzo minorowy. Zdawało się, żewszelkie nasze trwogi się skończyły i że ze strony „gaminów” i „kuli”już nic nam grozić nie może. Tymczasem do jednego z kolonistów rosyjskich współczujących bolszewikom, przybyło kilku sowieckich agentów z różnymi poleceniami. Wkrótce banda ta zaczęła prowadzić rokowania z Wan-Dzao-Dziuniem i z chińskimi domami handlowymi. Dowiedzieliśmy się, że gubernator chiński dostał znaczną sumę pieniędzyod agentów bolszewickich, a w parę dni później od przyjaznych namChińczyków otrzymaliśmy wiadomość, że „gamini” otrzymali podobnowskazówki z Jamynia, w jaki sposób bezkarnie mogą uczynić pogromw Uliasutaju. Wan-Dzao-Dziuń uczynił wszystko, co było możliwe, abyrozbroić oddział rosyjski, zarządziwszy nagłą rewizję w domach Rosjani w gmachu konsulatu i rekwirując wszelką broń. Lecz dowódca oddziału był dostatecznie przezorny i arsenał swój ukrył poza miastem w,,choszunie” jednego z kolonistów.

Wobec nowych wypadków oddział stale był w pogotowiu i zaczęłysię ożywione stosunki pomiędzy oficerami a władzami mongolskimi wkwestii wspólnej obrony.

Młody Chińczyk, syn kucharza z domu zamieszkałego przez nas,doniósł, że tego dnia ma się odbyć na jednym z „nogan-choszunów”decydująca narada „gaminów” i „kuli” co do planu i terminu pogromu.Postanowiliśmy osobiście uczynić szczegółowy wywiad; w tym celu, zabrawszy ze sobą młodego Chińczyka jako tłumacza, wspólnie z agronomem oraz jednym z oficerów rosyjskich wyszliśmy z domu, mając przysobie pod kożuchami schowane rewolwery. Nie udało się nam wyjść zamiasto zwykłą drogą, gdyż Uliasutaj był już otoczony wartami „gaminów”. Wtedy prześlizgnęliśmy się przez osadę bezdomnych Mongołów,zrujnowanych przez administrację chińską i trzymając się brzegów zamarzłej rzeki, ominęliśmy miasto i pełzaliśmy przez równinę, ukrywającsię za kupami śniegu i wyrzuconego tu nawozu, aż pod same płoty ogrodów warzywnych, gdzie stały szopy ,,kuli”.

Mój zawsze ostrożny przyjaciel agronom pełznął bezpośrednio zaChińczykiem-tłumaczem i aż do nieprzyzwoitości często powtarzał musakramentalną obietnicę uduszenia go jak mysz, jeżeli ten będzie usiłował nas zdradzić. Sądząc ze smutnej twarzy Chińczyka, nie czuł się on dobrze w towarzystwie swego olbrzymiego, groźnie patrzącego i sapiącego sąsiada o strasznych, ze względu na ich nieludzką siłę, ogromnychrękach.

Podpełzliśmy pod płot, za którym zgromadzili się „kuli” i żołnierze,i skąd dochodziły nas krzyki i śmiechy. Tu właśnie miał się odbyć wiec.Nasz Chińczyk przez szczeliny płotu przyglądał się zebranym i wymieniał bardziej znane osobistości wśród obecnych na tym zgromadzeniuzbójów.

Wkrótce zauważyłem, że oprócz nas jeszcze jeden człowiek podsłuchuje i przygląda się temu, co się odbywało za płotem.

Zmrok już zapadł, lecz mimo to wyraźnie widziałem sylwetkę nieznajomego, leżącą na śniegu z głową wsuniętą w norę, wykopaną przezpsy pod płotem; słuchał, wcale się nie poruszając. O kilka kroków odniego, w niewielkim dołku, leżał biały koń z pyskiem ściśniętym rzemieniem i z nogami skrępowanymi. O sto kroków dalej stał drugi koń,przywiązany do płotu.

Tymczasem za płotem gwar się wzmagał. Było tam około dwóch tysięcy ludzi, którzy krzyczeli, śmieli się, wymachiwali rękami i potrząsalikarabinami, nożami lub siekierami. Pośród tego tłumu siedzieli „gamini”, żywo coś tłumacząc, rozkazując i jednocześnie rozdając jakieśpapiery i naboje.

Wreszcie na zrębie studni stanął wysoki, barczysty Chińczyk i podnosząc karabin do góry, przeraźliwym głosem rozpoczął mowę.

— On mówi — tłumaczył nasz Chińczyk — że Chińczycy powinniuczynić z Uliasutaju to samo, co uczynili „gamini” z Kobdo i żądaćod Wan-Dzao-Dziunia, aby jego konwój nie przeszkadzał pogromowi.Mówi on, że przedtem jednak władze chińskie muszą zmusić oficerówrosyjskich do oddania całej ilości posiadanej broni. Tylko wtedy — zaznaczył mówca — stanie się zadość zemście Chińczyków za utopienieprzez Rosjan 3 000 chińskich „kuli” w Amurze w 1900 roku.

Mówca zalecił zebranym, aby nie rozchodząc się czekali na jegopowrót, gdyż on bezzwłocznie chce jechać do gubernatora i przedstawićmu żądania „kuli” i „gaminów”.

Powiedziawszy to, wysoki Chińczyk przerzucił karabin przez ramięi skierował się ku bramie. Wówczas spostrzegłem, iż człowiek leżący podpłotem szybko podniósł się z ziemi, rozwiązał białego konia, wskoczył nasiodło i odwiązawszy drugiego konia, odprowadził go o paręset kroków wkierunku przeciwnym od miasta. Pozostawiwszy tu wierzchowca, skryłsię za rogiem płotu.

Mówca — Chińczyk wyszedł za bramę i zobaczywszy konia stojącegow polu, skierował się ku niemu. Ledwie minął róg, za którym czaił sięjeździec na białym koniu, gdy ten zjawił się nagle, porwał Chińczyka nasiodło i na wpół zduszonemu zawiązał usta czerwoną chustką. Po czymbez zbytniego pośpiechu zabrał chińskiego konia i powoli oddalił się wstronę gór.

— Kto to mógł być? — spytałem zdumiony swego przyjaciela.

— Jestem przekonany — odparł bez namysłu — że był to Tuszegun-Lama.

Późno w nocy dowiedzieliśmy się, że na próżno „kuli” oczekiwalipowrotu mówcy-agitatora. W chwili, gdy niecierpliwość zgromadzonychdoszła do punktu kulminacyjnego, spoza płotu rzucono do „nogan-choszuna” głowę mówcy. Z tego zgromadzenia nie powróciło też ośmiu,,gaminów”, których widziano idących do koszar. W kilka dni potemznaleziono ich trupy, starannie złożone w dołach, gdzie zwykle przechowywano na zimę ziemniaki.

Wszystkie te wypadki ostatecznie nastraszyły tłuszczę, owe szumowiny wspaniałych, mądrych Chin, z chęcią pozbywających się najgorszych warstw zdemoralizowanego proletariatu.

Nie chcieliśmy jednak pozostawić bez protestu tego wiecu, któryodbył się pod auspicjami pana gubernatora, zbyt blisko zaprzyjaźnionego z agentami bolszewickimi. Pojechałem do niego wraz z innym Polakiem, p. St. Błońskim, przedstawicielem dużej firmy amerykańskiej.Zwróciliśmy uwagę młodemu administratorowi na niestosowność jegosympatii dla bolszewików i na bezprawia w jego zarządzeniach. Wan-Dzao-Dziuń i Fu-Siań byli bardzo zmieszani z powodu informacji, jakie posiadaliśmy o ich rokowaniach z agentami sowieckimi i o udziale wopracowaniu planu pogromu. Zapewnili nas solennie, że są pewni posłuszeństwa konwoju, który nie dopuści do walki ulicznej. Nie wątpimy, że konwój, złożony ze 100 regularnych żołnierzy, pod dowództwem poważnego i fachowego oficera, nie weźmie udziału w pogromie, lecz czyżby ci żołnierze mogli stawiać opór 300 „gaminom”, 3000 „kuli” i 100 uzbrojonym robotnikom i subiektom firm chińskich?!

Nazajutrz po tej rozmowie otrzymaliśmy wiadomość, że rosyjscypartyzanci „biali” zdobyli Wan-Kure i Dzain-Szabi, że pułkownik Kazagrandi połączył się z baronem Ungernem i że wszystkie linie komunikacyjne pomiędzy Mongolią Zachodnią i Urgą, a zatem i z Chinami,są już w ręku barona i Mongołów.

Wtedy dowódca partyzantów uliasutajskich, pułkownik Michajłow,urzędowo objął komendanturę nad miastem, aresztował ajentów bolszewickich, szybko przeprowadził śledztwo i sąd skazał ich na śmierć, jak również zabójców Bobrowych — Kanina i Puzikową.

To wystąpienie Rosjan oburzyło władze chińskie. Atmosfera znowuzaczęła się zagęszczać, gdyż Mongołowie podtrzymali Rosjan. Ladachwila oczekiwaliśmy otwartej walki, której wyniki były dla mnie bardzo mgliste, gdyż absolutnie nie wierzyłem w dyscyplinę oddziału rosyjskiego i w taktowność ich dowódcy. Wtedy wraz z p. Błońskim, przedstawicielem firmy amerykańskiej, poradziliśmy księciu Czułtunowi, byzaproponował zwołanie konferencji mongolsko-chińskiej dla załatwieniasporu bez przelewu krwi drogą rokowań pokojowych. Na tę propozycję zgodziły się władze zarówno mongolskie, jak też i chińskie. W ciąguparu dni zjechali się choszuni książęta Mongolii Zachodniej i w Jamyniurozpoczęły się rokowania. Ze strony Mongołów najczynniejszy udział wnich brali książę Czułtun-Bejle, ks. Lama Dżap-Gun i ks. Nawanceren,a ze strony Chińczyków — Wan-Dzao-Dziuń, Fu-Siań i paru urzędnikówz komisariatu chińskiego. Ja i p. Błoński byliśmy zaproszeni w roli doradców, lecz faktycznie byłem zmuszony kierować konferencją, gdyż cochwila wynikały spory, kłótnie, wzajemne wymówki i pogróżki, po których niektórzy z przedstawicieli Mongołów, jak np. Lama Dżap-Gun,grozili nożami i chcieli opuścić Uliasutaj, aby z bronią w ręku walczyć zzaborcami. Bolszewicy dowiedziawszy się o zaproszeniu mnie i p. Błońskiego, użyli wszelkich środków, aby wprowadzić do składu konferencji jednego ze swych przedstawicieli, kolonistę Burdukowa. Potrafiliśmyjednak przekonać go, że podjęcie się przez niego tej misji skończy sięalbo kulą, albo stryczkiem. Znikł więc i wkrótce ulotnił się zupełniez Uliasutaju, co nie przeszkodziło mu jednak posłać o mnie wyczerpującego raportu sowieckim władzom pogranicznym; miało to wkrótcepewne skutki, co prawda z zakończeniem zupełnie nieoczekiwanym.

Dopiero po kilku dniach udało mi się wraz z p. Błońskim przekonaćWan-Dzao-Dziunia, że rząd pekiński uprawia w Mongolii politykę niezgodną z traktatami, uznanymi przez Chiny i że dla dobrych stosunkówsąsiedzkich pomiędzy obydwoma narodami, Mongołowie powinni z honorami przepuścić gubernatora, jego urzędników i konwój przez Mongolię na południe do granicy Chin, zapewniając im nietykalność i opiekę.Chińczycy zaś mają dobrowolnie rozpuścić „gaminów” i „kuli”, rozbroić ich, oraz oddać władzę w ręce starego „saita” — księcia Czułtuna.Komisariat chiński zaczął natychmiast po podpisaniu traktatu uliasutajskiego przygotowywać się do opuszczenia miasta i nazajutrz miałodjechać. Przed odjazdem gubernator chiński wydał mi list polecającydo wszystkich władz chińskich, który bardzo dopomógł mi później dootrzymania pozwolenia na przejście granicy chińskiej.

Naraz gruchnęła wieść, że cały rządowy chiński tabun koni i wielbłądów ciężarowych nocą został skradziony i popędzony w niewiadomym kierunku. Jednocześnie Mongołowie donieśli, że w pobliżu niektórych „urtonów” (stacji pocztowych) wykryto ciała zamordowanychgońców, wysłanych przez Wan-Dzao-Dziunia do Urgi.

Zdumienie powszechne było bezgraniczne. Lecz wyjaśnienie nastąpiło bardzo szybko. Mój przyjaciel Dżełyb-Dzamsrap-hutuhtu pchnąłz klasztoru Narabanczi do ks. Czułtuna gońca z doniesieniem, że jakiś nieznany oddział rosyjski, pod dowództwem pułkownika kozackiego,Domożyrowa, podszedł do klasztoru Narabanczi i żąda żywności, jurt,koni i srebra; nadto ten sam oddział, w którym znajduje się książę Bałdon-Hun, słynny zdobywca Kobdo, zamierza przeprowadzić mobilizacjęMongołów w chanacie Jassaktu, nie mając na to upoważnienia od rządumongolskiego i działając na mocy ustnego rozkazu barona Ungern vonSternberga. Hutuhtu prosił o pomoc, gdyż obawiał się zrabowania klasztoru przez Mongołów Bałdon-Huna i kozaków Domożyrowa.

Pułkownik kozacki Domożyrow przysłał rozkaz do rosyjskiego komendanta Uliasutaju, aby wyrżnąć chińską załogę, zrabować bank chiński i zaaresztować chińskich urzędników, których zamierzał sądzić osobiście. Z wielkim trudem udało się mnie i saitowi przekonać komendanta,płk. Michajłowa, iż należy uszanować umowę mongolsko-chińską i nienaśladować sowietów w ich gwałceniu wszelkich praw i zobowiązań, oraznie mieszać się do spraw państw obcych, jakimi są Hałha i Chiny.

Książę Czułtun-Bejle postanowił osobiście jechać dla zbadania sytuacji do Narabanczi-Kure, zabrawszy z sobą starostów rosyjskiegoi chińskiego. Po jego odjeździe w ciągu kilku dni nie było od saita żadnych wiadomości. Mongołowie zaczęli się niepokoić i książę Lama-Dżap-Gun prosił mnie, żebym pojechał na pomoc Czułtunowi i hutuhcie Narabanczi. W towarzystwie oficera, danego mi przez płk. Michajłowa imłodego kolonisty w roli tłumacza, wyruszyłem o świcie znaną mi jużdrogą do gościnnego Narabanczi-Kure, w kierunku którego widniały naśniegu ślady powozu Czułtuna i koni konwojujących go jeźdźców.

X.,,Biała” banda

Na trzeci dzień z wysokiej góry ujrzeliśmy Narabanczi-Kure, wokolicach którego spostrzegliśmy kilku jeźdźców, którzy na widok nasnatychmiast pomknęli w stronę klasztoru. Nie mogliśmy zrozumieć, coto miało znaczyć.

Po godzinie byliśmy już w klasztorze i hutuhtu przyjął mnie wswojej wspaniałej jurcie, gdzie również znajdował się bardzo posępnyks. Czułtun. Po ceremonii ofiarowania „chatyka” i po wypiciu porannejherbaty hutuhtu rzekł głosem poważnym:

— Sami bogowie przysłali tu pana!

Ks. Czułtun potakująco kiwnął głową.

Opowiedzieli mi o bezprawiach, czynionych przez Domożyrowai Bałdon-Huna, o aresztowaniu przez nich starostów rosyjskiego i chińskiego, przybyłych z Czułtunem, o groźbach zrabowania klasztoru io bezmiernych wymaganiach obydwóch nojonów. W rezultacie prosilimnie o porozumienie się z tymi najeźdźcami i o przekonanie ich, że nienależy gwałcić praw i obyczajów kraju.

Kazałem zaprowadzić się do Domożyrowa. Około godziny 11-tej wnocy dwóch mnichów zaprowadziło mnie i mego oficera aż na brzeg rzekiZapchyn, gdzie zobaczyłem kilkanaście jurt, które hutuhtu pod terrorem Domożyrowa postawił dla oddziału. Wszedłem do jurty „ursus-nojona”.

Na jakimś fantastycznym, niskim tronie siedział wysoki pułkownikbez butów. Był pijany i prawił dość tłuste dowcipy, zabawiając swoichoficerów, leżących w pozach malowniczych wokoło ogniska i popijających gorącą herbatę z wódką.

Pułkownik zaprosił nas do swojej jurty, częstował herbatą, lecz zaraz na wstępie oznajmił, że wszelkie poważne rozmowy odkłada do jutra.Zachowanie się jego względem nas, pomimo pozorów uprzejmości, byłochłodne i nazbyt wstrzemięźliwe.

Podczas swoich opowiadań o wzięciu Urgi i o wojnie barona Ungerna z Chińczykami zaznaczył dobitnie, że ma rozkaz rozstrzeliwaniakażdego, kto ośmieliłby się przeszkadzać mu w tępieniu Chińczyków i wzemście nad tymi ciemiężycielami Mongolii. Z tego powodu ma zamiarrozstrzelać księcia Czułtun-Bejle i obydwóch starostów z nim przybyłych. Słuchając jego słów oficerowie uśmiechali się nieznacznie, drwiącopatrząc na mnie. Zauważywszy to, oficer z którym byłem, uszczypnąłmnie w udo.

Przyglądając się twarzom oficerów tej bandy, od razu dojrzałemkilku znajomych mi osobników, którzy zbiegli z oddziału Kazagrandii byli przez niego zaocznie skazani na śmierć za dezercję i zdradę. Bylito ludzie ostatecznie zdemoralizowani, zdolni tylko do kłótni i grabieży, nie zaś do walki regularnej i bohaterstwa.

Pułkownik zaproponował nam nocleg w swojej jurcie. Gdyśmy sięjuż pokładli, kolonista-tłumacz wcisnął mi w rękę małą kartkę. Przeczytałem ją ukradkiem, z obawy przed bystrym wzrokiem leżącego obokDomożyrowa.

Kolonista pisał: „Wystawiona warta. Wydany rozkaz strzelania dopana, w razie, gdyby pan zechciał wrócić do klasztoru”.

Gdym po otrzymaniu tej wiadomości rozmyślał nad planem działania, za jurtą rozległ się ochrypły głos, pytający po mongolsku:

— Gdzie oni są? Chcę widzieć tych przybyszów!...

Do jurty, nisko pochylając w drzwiach swoją olbrzymią postać,wszedł barczysty Mongoł. Światło dogasającego ogniska oświetlało szeroką, pospolitą twarz pastucha o surowych, zuchwałych rysach. Stanąłpośród jurty i zasunąwszy ręce za pas jął bacznie oglądać leżące postacie. Domożyrow podniósł się ze swego posłania i zaczął rozmawiać zMongołem. Po chwili odezwał się do mnie:

— Z panem życzy sobie rozmawiać sławny, waleczny książę Bałdon-Hun.

Usiadłem na posłaniu i milcząc przyglądałem się surowej twarzypastucha, odznaczonego przed laty tytułem książęcym za wyrżnięcieKobdo. Wyczułem wrogi nastrój księcia i przygotowałem się do odpowiedniego traktowania go.

— Sajn! — mruknął i usiadł przy ognisku, zapalając fajkę.

— Sajn bajna! — odrzekłem, wyjmując swoją.

Książę jednak nie podał mi ognia. Wtedy, nie zwracając na niegouwagi, odwróciłem się w stronę pułkownika, który też zaczął palić.

Bałdon uważnie patrzył mi w oczy.

Mój oficer, leżący obok, szepnął do mnie:

— Przypomina mi to jedną ze scen Sienkiewicza: „Chmielnicki uTuhaj-beja”. Domożyrow — Chmielnicki, ten Mongoł — Tuhaj.

Mimo woli uśmiechnąłem się na to trafne porównanie. Fala krwiuderzyła na twarz Bałdona.

— Po coście tu przyjechali? — zapytał chrapliwie.

Puściłem dym i po chwili spokojnie odpowiedziałem:

— Kim jesteś i jakim prawem zapytujesz?

— Jestem książę Bałdon — moje imię zna każdy Chińczyk i drżyprzed nim! — odparł wyniośle.

— Nie jestem Chińczykiem. Chin nie znam, imienia twego nigdy niesłyszałem. Jestem synem wolnego i walecznego narodu i nie mam zwyczaju drżeć przed kimkolwiek. Przyjechałem do naczelnika rosyjskiegow ważnych sprawach i z nim tylko będę o nich mówił.

Mongoł milczał, w oczach Domożyrowa było zdumienie. Wypaliłemfajkę i już nic nie mówiąc, położyłem się.

Bałdon siedział kilka minut, głęboko zamyślony. Nareszcie wstałi nie spojrzawszy na mnie więcej, wyszedł.

Przypuszczałem, że znajomość moja z księciem-pastuchem skończysię na tej jednej wizycie. Lecz niestety zawiodłem się, gdyż po kilkuminutach zjawił się Mongoł z zaproszeniem od Bałdona, abym bezzwłocznie udał się do jego namiotu.

Ubrałem się i wyszedłem na dwór. Chociaż do jurty Bałdona byłonie dalej niż sto kroków, podano mi jednak konia wierzchowego. Zauważyłem, że do siodła był przywiązany duży, ciężki nahaj-taszur, co byłodowodem wielkiej niegrzeczności ze strony Mongoła.

Wszedłem do jurty Bałdona. Książę siedział na niskim posłaniui przywitał mnie ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy.

Oczy mu zabłysły, gdy zauważył, iż wszedłem do jurty trzymającw ręku taszur, który według etykiety mongolskiej należy zawsze pozostawiać przed mieszkaniem.

Uczyniłem to jednak dlatego, aby zaakcentować niegrzeczne zachowanie się Bałdona.

Usiadłem naprzeciwko księcia i zapaliłem fajkę. Zapanowało długie milczenie. Po kilku minutach Bałdon, wskazując na mnie palcem,zapytał przez tłumacza:

— Kim jesteś?

Była to nowa, obmyślona impertynencja, gdyż Mongoł nigdy niepozwoli sobie na takie brutalne pytanie.

Czułem, że porywa mnie wściekłość na tego pastucha. Pomilczawszy trochę, zapytałem z kolei, wskazując na Bałdona:

— Kim jest ten człowiek, pastuchem i grubianinem, czy wodzemi księciem?

Bałdon podskoczył jak oparzony i długo wpatrywał się w mojątwarz. Nareszcie głosem chrapliwym rzucił:

— Rozstrzelam każdego, kto ośmieli się wchodzić mi w drogę!

Porwał za rewolwer, lecz pohamował się i z siłą uderzył rękojeścią wstół. Coś mną wstrząsnęło i w tej samej chwili zareagowałem w sposóbnajbardziej przekonywujący Azjatów. Wstałem z miejsca i z całej siłysmagałem ciężkim nahajem po stole.

— Powiedz — rzekłem do tłumacza — temu chamowi, że może przyjśćdo mnie na rozmowę, gdy przestanie być bydlęciem, a nauczy się byćczłowiekiem.

Zawróciłem i wyszedłem oczekując kuli w grzbiet, lecz Bałdon stałjak skamieniały. Dopiero w kilka chwil później rozbił tłumaczowi twarzpięścią, lecz ja byłem wtedy w jurcie Domożyrowa.

Nazajutrz rano, gdy piliśmy herbatę, zjawił się znów Bałdon. Byłubrany w paradny strój „huna” (księcia) i ujął nas swoją grzecznością.Pomyślałem, że bydlę szybko „nauczyło się być człowiekiem”.

Poprosiłem pułkownika i księcia, aby przeszli się ze mną po stepiew celu swobodnego porozumienia, gdyż nie chciałem rozmawiać przyobcych.

Wyszliśmy. Podczas dwugodzinnej rozmowy przekonałem kozakai Mongoła, że postępując według taktyki bolszewickiej jątrzą ludnośći w ten sposób szkodzą jedynie sprawie walki z Chińczykami i z bolszewikami. Obydwaj przyznali się, że nie mają żadnych upoważnień odbarona Ungerna, do którego właśnie posłali gońca po mandaty. Wreszciewyrazili zgodę na porozumienie się z ks. Czułtunem i hutuhtą klasztorui na zaprzestanie zbójeckiej polityki. Cała sprawa została ostatecznie wciągu paru dni pomyślnie załagodzona. Bandyci uznali traktat uliasutajski, zwolnili aresztowanych starostów i rozpuścili zmobilizowanychMongołów. Bałdon-Hun skierował się w stronę Kobdo na wywiad; pułkownik zaś Domożyrow pojechał ze swym oddziałem, składającym sięz 12 ludzi, do chana Jassaktu w celu prowadzenia układów w kwestiiochotniczej mobilizacji ludności.

Na to nagłe postanowienie Domożyrowa wpłynęła wiadomość, żejakoby w Uliasutaju oczekują walki z czerwonymi wojskami, idącymiz północy. „Odważny kozak”, który wolał zabijać kupców chińskich irabować ich „duguny” niż wojować, oddalił się od frontu pod pozorem naprędce wymyślonych misji, niby to z ramienia barona Ungerna.Jednocześnie posłał gońców do barona z fałszywymi denuncjacjami namnie, na Czułtuna, pułkownika Michajłowa, hutuhtę Narabanczi-Kurei na tych wszystkich, którzy przeszkodzili mu w wykonaniu jego ważnych „zarządzeń politycznych”.

O postępowaniu płk. Domożyrowa nikt z zainteresowanych osób niewiedział, zresztą walczyć systemem denuncjacji nie mieliśmy zamiaru.Dopiero po upływie dłuższego czasu zrozumiałem przyczynę skazania naśmierć przez barona Ungerna księcia Czułtuna, płk. Michajłowa i wieluinnych. Zrozumiałem również dlaczego ja, którego oczekiwał ten samlos, byłem o włos od śmierci w jurcie barona Ungerna, podczas naszegospotkania w klasztorze Wan.

XI.Przed tronem „władcy świata”

Gdy znikły namioty bandy Domożyrowa i Bałdon-Huna, którzywyruszyli w różnych kierunkach, ks. Czułtun zaprosił mnie do siebiei oznajmił, że wkrótce opuścimy Narabanczi-Kure. Hutuhtu Dżełyb odprawił nabożeństwo na intencję księcia w „świątyni błogosławieństwa”,ja zaś zwiedziłem klasztor, zaglądając w wąskie uliczki pomiędzy płotami, otaczającymi mieszkania lamów różnych stopni hierarchicznych:gelongów, getułów, czoidżi, rabdżampe etc.; szkoły, gdzie wykładali surowi i uczeni „maramba” — teolodzy buddyjscy, lub ta-lamy, znawcymedycyny tybetańskiej, bursy dla „bandi” — kleryków, składy, archiwa,biblioteki.

Gdym powrócił do jurty, zastałem już w niej hutuhtę. Podarował mi duży żółty „chatyk” i prosił, bym razem z nim zwiedził klasztor. Twarz Dżełyba nosiła ślady troski i zrozumiałem, że chce znaleźćsposobność do pomówienia ze mną. Gdyśmy szli głównym dziedzińcem klasztoru, przyłączyli się do nas: rosyjski starosta handlowy orazoficer mongolski. Weszliśmy do jakiegoś dużego domu, stojącego za jaskrawożółtym ogrodzeniem. Ujrzawszy moje zdziwienie na widok tejniezwykłej barwy, Dżełyb rzekł:

— W tym domu zamieszkiwali Dalaj-Lama i Bogdo-Gegeni-Chan;na pamiątkę ich pobytu ogrodzenia budynków, gdzie przebywali, zawszesą malowane tą „świętą” farbą. Wstąpmy tu na chwilę!

Wewnątrz dom był urządzony z przepychem. Na parterze mieścił siępokój jadalny, w którym stały ciężkie, rzeźbione z hebanu stoły robotymajstrów chińskich i takież szafy i kredensy, przeładowane drogocenną,starożytną porcelaną i brązem. Na pierwszym piętrze były tylko dwapokoje. W pierwszym z nich mieściła się sypialnia, której ściany i sufit były bardzo gustownie i misternie udrapowane grubą, żółtą tkaninąjedwabną. Z sufitu zwieszała się na łańcuchu z brązu latarnia chińska, wspaniałe dzieło sztuki z drewna, kryształu, malowanej porcelanyi masy perłowej.

Na lewo od drzwi stało łoże szerokie, kwadratowe, z jedwabnymimateracami, poduszkami i nakryciami. Łoże, kolumny i baldachim byływyrzeźbione w hebanie z rysunkiem nieskończenie długiego smoka chińskiego, pożerającego słońce. Obok mieściła się garderoba w tym samymstylu z płaskorzeźbami, wyobrażającymi różne sceny religijne; tutaj teżstały cztery głębokie i wygodne fotele. Naprzeciw wejścia na dwóch dośćwysokich stopniach był umieszczony niski tron zwykłego typu wschodniego.

— Zwróćcie oczy na ten tron! — rzekł hutuhtu. — Przed trzydziestupięciu laty przybyło do nas pewnej nocy kilku jeźdźców. Weszli do klasztoru i zażądali, aby się zgromadzili tu wszyscy gelongi, getuły i kanpo na czele z hutuhtą i gegeni. W tej komnacie zebraliśmy się wszyscy.Wówczas po tych stopniach wszedł człowiek z twarzą osłoniętą gęstązasłoną czarną i zasiadł na tronie. Padliśmy wszyscy na kolana, gdyżbezwiednie w głębinach dusz naszych zrozumieliśmy, że mamy przed sobą tego, o którym w niejasny, mistyczny sposób mówią czasem wswoich bullach jasnowidzący Dalaj-Lama, najmędrszy Taszi-Lamai proroczy Bogdo-Gegeni. Pojęliśmy, że widzimy tu tego, do którego należycały wszechświat: niebo, ziemia, woda, podziemia, i którego mądry, jasny wzrok obejmuje bezmierne tajemnice nieznanych światów. Przednami był „władca świata”. Po krótkiej modlitwie tybetańskiej „władcaświata” pobłogosławił zebranych, po czym przepowiedział wszystko, comiało zajść w ciągu trzech przyszłych dziesięcioleci. Wszystko się spełniło, wszystko! Podczas modlitwy „władcy świata” świece i lampy wmałej świątyni, mieszczącej się w sąsiedniej komnacie, zapaliły się same,a suche trawy i smoła, leżące w kielichach ofiarnych, zaczęły się rozpuszczać w niebieskie smugi i wirujące potoki wonnego dymu. „Władcaświata” znikł nagle. Pozostały po nim tylko te oto fałdy na zmiętymjedwabiu poduszek, leżących na tronie. Sprężysta tkanina jeszcze sięruszała, powoli wracając do stanu pierwotnego.

Hutuhtu wszedł do kaplicy i uklęknąwszy przed ołtarzem, jął sięmodlić, zakrywając twarz rękami lub podnosząc dłonie do góry.

Patrzyłem na spokojne, obojętne oblicze mądrego Buddhy ze złota,i obserwowałem grę świateł i cieni rzucanych przez małą, palącą się naołtarzu lampę olejną, dziwnie ożywiającą chwilami twarz posągu. Później przeniosłem wzrok na tron, stojący prawie naprzeciwko drzwi kaplicy. O dziwo! Zupełnie wyraźnie widziałem potężną postać starca ojarzących się jak gwiazdy oczach i mocno zaciśniętych wargach, zdradzających niezwykłą siłę woli. Przez jego ciało i białą szatę przeświecało oparcie tronu ze świętymi napisami tybetańskimi. Zamknąłem oczyi po chwili znowu spojrzałem. Na tronie nie było nikogo, lecz fałdy napoduszkach stały się głębsze i jedwab pokrycia nieznacznie się poruszał.

Hutuhtu nagle zwrócił do mnie swoją twarz i rzekł:

— Daj mi swój „chatyk”. Czuję, że się boisz o los tej, którą miłujeszi miłowałeś przez całe życie. Chcę się modlić za nią. Módl się i ty. Zwróćoczy duszy twojej do „Władcy świata” i mów: „Wysłuchaj, zrozum,spełnij”... On cię usłyszy, bo jest to miejsce uświęcone przez niego i tupozostał jego cień, który padł na ściany tej komnaty...

Hutuhtu zawiesił „chatyk” na ramieniu Buddhy i padłszy na twarzprzed ołtarzem, namiętnie i gorąco szeptał słowa modlitw i zaklęć. Pochwili podniósł się i skinął na mnie. Gdym się zbliżył, szepnął:

— Patrz w tę ciemną przestrzeń za posągiem Buddhy. On ci pokażetych, których nosisz w swoim sercu!

Mimo woli usłuchałem tego gorącego, przenikającego szeptu i zacząłem wpatrywać się w ciemną niszę za ołtarzem. Po pewnym czasie wciemności zjawiła się cienka smuga dymu, rozdzieliła się na kilka innych,które zaczęły wirować, przeplatać się, aż nareszcie przybrały kształtyludzkie. Ujrzałem twarz ukochaną, każdy rys jej był wyraźnie widzialny.Rozróżniłem suknię oraz kilka osób z otoczenia. Po chwili widzenie zaczęło coraz bardziej blednąc, rozwiewać się i wreszcie przeistoczyło sięw smugi dymu, przezroczystego jak drganie powietrza nad powierzchniąziemi, nagrzanej przez promienie słońca. Wreszcie i to znikło. Za posągiem znowu czaił się mrok. Hutuhtu wstał i zdjął z ramienia Buddhy,,chatyk”.

— Szczęście będzie zawsze z tobą i z tymi, którzy rozjaśniają twojeserce i duszę! — rzekł poważnie. — Łaska bóstwa nigdy cię nie opuści!,,Wielki Nieznany” będzie ci odpowiadał, gdy się zwrócisz do niego!

Wyszliśmy z domu, gdzie niegdyś przebywał „Wielki Nieznany”,czyli „Władca świata”, gdzie się modlił za wszystkich ludzi i przepowiadał losy ludów i państw, a więc: rozkład Chin, wzmożenie się Japonii,upadek Rosji, bolszewizm, podział imperium brytyjskiego i zrodzenie sięidei Dżengiza, władcy połowy starego świata. Powracając z klasztoru,zaczęliśmy rozmowę o widzeniu, które miałem w kaplicy i jakież byłomoje zdziwienie, gdy hutuhtu, starosta i oficer mongolski bardzo szczegółowo i ściśle opisali wszystkie osoby, ich twarze, ubrania i otoczenie,które widziałem pośród smug dymu za złotym posągiem Buddhy.

Mongoł-oficer opowiadał mi, że ks. Czułtun prosił wczoraj Dżełyba,aby w momencie tak doniosłym dla kraju pokazał mu jego przyszłość,lecz Dżełyb z przerażeniem odmówił.

Zapytany przeze mnie, dlaczego to zrobił, hutuhtu nachmurzyłbrwi i zmarszczył czoło. Na jego twarzy odbiło się głębokie wzruszenie pełne trwogi.

— Widzenie nie dałoby ukojenia i szczęścia księciu! — rzekł ze smutkiem. — Jego losy są czarne jak noc. Onegdaj trzykrotnie wróżyłem zopalonej łopatki barana i ciągle wypadało jedno i to samo...

Nie dokończył i drżąc ze strachu zasłonił twarz rękami. Dżełyb wywróżył prawdę. Los księcia Czułtun-Bejle był czarny jak noc jesienna.

W godzinę po tej rozmowie wspólnie z ks. Czułtunem pozostawiliśmy za sobą niewysokie góry, otaczające gościnny i tajemniczy Narabanczi-Kure, które ukochał „Wielki Nieznany” za surowe obyczajei moralność mnichów.

XII.Tchnienie śmierci

Przybyliśmy do Uliasutaju, który przeżywał znowu dni trwogi. Pułkownik Domożyrow listownie namówił komendanta Uliasutaju, Michajłowa, do posłania pogoni za gubernatorem chińskim i za jego konwojem.Oficer dowodzący oddziałem nie tylko rozbroił konwój chiński bez oporuz jego strony, ale zrabował prywatne bagaże gubernatora i urzędników.Gdy oddział powrócił z tej wyprawy, można było widzieć oficerów i żołnierzy defilujących w ubraniach i butach urzędników chińskich, sprzedających złote zegarki, pierścionki, bransoletki i grających w karty za zagrabione dolary chińskie.

Uczciwsza część oficerstwa rosyjskiego oraz administracja mongolska były oburzone takim hańbiącym czynem i pogwałceniem podpisanej umowy mongolsko-chińskiej. Stosunki pomiędzy ks. Czułtun-Bejlea komendantem, płk. Michajłowem, stawały się coraz bardziej napięte;rozłam zaś w obozie oficerów rosyjskich, żołnierzy i kolonistów pogłębiałsię z dniem każdym. Wzburzenie dosięgło szczytu wówczas, gdy doszłodo powszechnej wiadomości, iż komendant dostał część rzeczy i pieniędzy zrabowanych Chińczykom.

„Sait” żądał odebrania łupów nieprawnie zdobytych i złożenia ichw urzędzie mongolskim dla odesłania do Chin; rosyjska grupa płk. Michajłowa opierała się temu; przeciwnicy zaś pułkownika zaczynali przebąkiwać o konieczności usunięcia go i załagodzenia sprawy przykreji hańbiącej oficerów.

Czułtun prosił cudzoziemców, by przekonali komendanta, że postępuje bezprawnie, lecz Michajłow uparł się, usunął z urzędów oficerównie zgadzających się z jego polityką i zastąpił ich swoimi przyjaciółmi.Wycofaliśmy się z całej tej sprawy i w charakterze świadków obserwowaliśmy bieg rozwijających się wypadków, które skończyły się niebywałąkatastrofą.

Epilogiem całej tej historii miała być wisząca w powietrzu wojnadomowa wśród Rosjan. Lecz nowe zdarzenia odsunęły ją na drugi plan.

Pewnego poranka kwietniowego do Uliasutaju zawitała nowa grupajeźdźców, którzy zatrzymali się w niegościnnym dla niebolszewikówdomu kolonisty Burdukowa, czyli, jak mówiono tu, w „sztabie bolszewizmu na Mongolię”. Jeźdźcy podawali się za oficerów gwardii carskiej.Byli to: płk Poletika i czterech braci Filipowych.

Zjawiwszy się u komendanta, pokazali oni dokumenty jakiejśnieznanej nikomu, „wszechsyberyjskiej białej organizacji oficerskiej”i oznajmili, że mają rozkaz formowania pułków antybolszewickich zwojowniczych plemion mongolskich: Czaharów, Dzachaczynów, Oletówi Turgutów w celu walki z bolszewikami w Urianchaju, a później na całejSyberii południowej. Przybysze byli bardzo podrażnieni wiadomością,że Mongołowie już usunęli Chińczyków ze swego terytorium, gdyż mieli „tajne dyplomatyczne polecenia do administracji chińskiej”. Jeden z Filipowych, pułkownik, pokazał rozkaz mianujący go głównodowodzącymmongolską dywizją, płk. zaś Poletikę — naczelnikiem sztabu. Tytułemtego dziwna ta grupa wydała natychmiast szereg rozporządzeń, na mocyktórych dokonywała nowych mianowań, zmian i awansów. W tych rozkazach i zarządzeniach była taka pewność siebie, że oficerstwo, nawykłedo karności, początkowo się temu poddawało. W razie oporu Poletikagroził Domożyrowowi aresztem i wojną z baronem Ungernem i z hetmanem Siemionowem. Był to oszołamiający potok grzmiących słów,groźnych frazesów, pewnych siebie gestów i bezgranicznej bezczelności.

Jeden wszakże z rozkazów tego nowego „naczalstwa” wzbudził wemnie i w adiutancie komendanta poważne podejrzenia co do przyjezdnej „grupy pięciu”. Rozkazem tym zostałem mianowany gubernatoremMongolii. Dlaczego mnie właśnie powierzono ten urząd? Mongołowie,Chińczycy i Rosjanie Zachodniej Mongolii znali mnie oczywiście dobrze,lecz któż wiedział o moich wpływach i stosunkach w Mongolii w jakiejśnieznanej „białej organizacji” na Syberii?

Z tego wywnioskowałem, że dokument „organizacji” o moim mianowaniu był sfabrykowany na poczekaniu w Uliasutaju przez przybyłychoficerów. Lecz w jakim celu to uczynili?

Na to odpowiedziały mi wypadki dni najbliższych.

„Grupa pięciu” marzyła o przerzuceniu wszystkich istniejących jużrosyjskich oddziałów partyzanckich do Urianchaju przeciwko wojskomsowieckim. To był cel jasny i zrozumiały. Lecz właśnie wtedy, gdy układano plan tej wyprawy, nadeszły wiadomości, że sowiety wprowadziłydo Urianchaju znaczne siły i porozumiały się z gubernatorem chińskiegoSinkiangu. Ten zaś przyrzekł, że o ile w północnej Mongolii zacznie sięruch „białych” oddziałów w stronę Urianchaju, wówczas on rzuci naich tyły 20 000 żołnierzy chińskich i w ten sposób zmusi je do przejścia granic Urianchaju. Wówczas Urianchaj stałby się pułapką dla oficerów i żołnierzy-uciekinierów, a niepokojąca sowiety kwestia tworzeniaprzez Siemionowa, Ungerna i Kazagrandi sił antybolszewickich na terenie Hałhi byłaby zlikwidowana na zawsze. Po tej zaś likwidacji ja,jako samozwańczy „gubernator” Mongolii, byłbym przez Chińczykówzaaresztowany i wydany sowietom.

Gdy to wszystko doszło do naszej świadomości, „grupa pięciu” została zaproszona na zebranie oficerów dla wyjaśnienia „niektórych budzących niepokój wątpliwości”.

Wątpliwości te zaś były bardzo poważne i zatrważające.

Nie mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób tych pięciu ludzi mogłoprzedostać się, mając tylko sowieckie pieniądze, przez Urianchaj, zajętyprzez sowieckie wojska, przedostać się „całą rodziną”, gdyż w grupiebyło czterech braci. A przy tym mieli oni dobre ubranie, uzbrojenie,konie i co było najbardziej podejrzane, olbrzymią ilość dokumentów,wydanych z organizacji antybolszewickiej.

Dlaczego ci oficerowie zatrzymywali się po drodze tylko w domachsowieckich sympatyków, jak na przykład u Burdukowa w Uliasutaju?Tajny nasz wywiad doniósł, że Burdukow dał przybyłym sporą ilośćsrebra i dolarów, podejmował ich hucznie i wspaniale i schował u siebiejakieś papiery, oddane mu przez „grupę pięciu”.

Na zebraniu oficerów płk Poletika w tonie przechwałki oznajmił,że jeden z Filipowych był adiutantem sowieckiego głównodowodzącegoKamieniewa i razem z nim odbył pierwszą niefortunną wycieczkę delegacji sowieckiej do Anglii.

Skutkiem tej przykrej pogadanki miejscowych oficerów z nieznanymi przybyszami było wyrażenie ostatnim wotum nieufności; w paręzaś dni potem nastąpił rozłam w oddziale, gdyż sam komendant i jegogrupa łatwowiernie przeszła na stronę przybyłych.

Nie pomogły żadne perswazje, jakkolwiek jeden z najenergiczniejszych oponentów i sceptyków, bardzo rozumny, niemłody już oficer wyraźnie zaznaczał, że przyjezdni są zdrajcami już choćby dlatego, że publicznie wymieniali nazwę tajnej „białej organizacji”, imiona i adresy jejprzywódców, wiedząc przecież, że szpiedzy sowieccy są rozsiani wszędziepo Mongolii.

W rezultacie większość oficerów twierdziła, że nieznani przybyszesą agentami sowietów, delegowanymi dla unicestwienia wysiłków i akcjioddziałów antybolszewickich na terenie Hałhi. Grupa zaś komendantaMichajłowa wierzyła w lojalność nieznajomych i w prawdziwość ich dokumentów osobistych.

Powstały nowe spory, niesnaski, zupełny rozłam w oddziale.

Pierwsza grupa żądała aresztowania podejrzanych przybyszów,druga zaś opiekowała się nimi i nawet sam komendant wtajemniczyłich w sprawy oddziału uliasutajskiego i dopuścił do rokowań z saitemCzułtun-Bejle coraz to nieprzychylniejszym dla Rosjan.

Jednakże „grupa pięciu” przycichła. Nie było już mowy o tworzeniu korpusu z wojowniczych Mongołów, o dyplomatycznych stosunkachz Pekinem i z Urgą, o ogłoszeniu barona Ungerna za wyjętego spodprawa i o walce zbrojnej z hetmanem Siemionowem. Nie wspominanowięcej o moim gubernatorstwie w Mongolii, czego stanowczo od razusię zrzekłem, nie zważając na usilne ich prośby; nie wspominali równieżprzyjezdni o nowych awansach i zmianach w składzie dowództwa i owyprawie do Urianchaju. Czuli widocznie, że każdy ich krok bacznieśledzono.

Nareszcie po nieudanej wyprawie do Jassaktu-Chana, przybył doUliasutaju płk Domożyrow ze swym oddziałem. Natychmiast zaczęłysię na nowo intrygi i spory o władzę pomiędzy komendantem Michajłowem, „grupą pięciu” i Domożyrowem. Oficerowie i żołnierze podzielilisię na grupy stosownie do sympatii dla któregoś z pułkowników. Powstały spory i nawet bójki. Oddział, który mógł stanowić obronę dlauciekinierów rosyjskich w Mongolii, zdemoralizował się do szczętu i coraz szybciej przekształcał się w bandę. Najpoważniejsi i najuczciwsi oficerowie zupełnie wycofali się z życia oddziału i kolonii rosyjskiej, tylko z musu pełniąc swe czynności wojskowe. Domożyrow i „grupa pięciu”, finansowana przez bolszewika Burdukowa, na wyścigi wysyłali gońców: pierwszy do barona Ungerna, drudzy do „Żywego Boga” i do Pekinu. Lecz „sait” Czułtun-Bejle przyłapywał gońców z listami. Michajłow ze swej strony słał listy do barona Ungerna z różnymi zapytaniami, prosząc saita o dostarczenie ich do Urgi, lecz Czułtun, pozornie zgadzając się na to, listy te również zatrzymywał.

Nareszcie zaszedł wypadek, który ostatecznie dowiódł, że w oddziale uliasutajskim dyscyplina już nie istnieje. Pewnego poranka żołnierze rzucili się na skład broni i rozgrabili go, zabrawszy karabiny,kulomioty i naboje, które częściowo należały do rządu mongolskiego.

— Ta-ak! — zauważył głosem smutnym mój agronom. — Niedługojuż będziemy mieli nasz własny „sowiet”.

Rzeczywiście, wypadki biegły tak szybko, że można było przewidywać podobny koniec. Żołnierze urządzili swój własny wiec, na którymjakiś kozak bardzo złośliwie zaproponował:

— Mamy teraz aż siedmiu pułkowników. Każdy z nich ma się zanaczelnego dowódcę i wszyscy się kłócą. Co mamy robić? Kogo słuchać? Radzę rozłożyć wszystkich pułkowników na placu i bić ich nahajami. Ten, który się okaże najwytrwalszym, niech pozostanie naszymdowódcą.

To był żart złowrogi, lecz świadczył o demoralizacji oddziału.

Gdy dowiedzieliśmy się o tym, mój towarzysz z właściwym sobiejowialnym dowcipem rzekł:

— Niech to diabli porwą! Mamy już więc „sowiet sołdatskich deputatów”... Trudno, trzeba się z nim pogodzić — Moskale na nic lepszego nie zasłużyli... Źle tylko, że w Mongolii nie ma lasów, do których dobry katolik mógłby dać porządnego nura.

Rozkład wewnętrzny pośród Rosjan potęgował się, dopomagał zaśtemu najwięcej Domożyrow, dzięki swoim kozakom, którzy wszędzieagitowali na jego korzyść.

Jakkolwiek prawie zupełnie usunąłem się od życia kolonii i oddziałui prowadziłem z saitem narady w kwestii odjazdu do Urgi naszej polskiejgrupy, Domożyrow najbardziej wrogo spoglądał na mnie, pamiętając oswym niepowodzeniu w Narabanczi-Kure i w Uliasutaju, gdzie przedstawiłem płk. Michajłowowi całą sprawę w należytym świetle.

Ludzie z bandy kozackiego zbója szpiegowali mnie i śledzili wszędzie i zawsze. Otrzymałem od przyjaciół kilka ostrzeżeń, abym się miałna baczności. Powtórzono mi słowa Domożyrowa, który jakoby z nienawiścią mówił o jakimś Polaku, który uzurpował sobie prawo wtrącaniasię do spraw rosyjskich.

Gdy w domu jednego z kolonistów jakiś pijany oficer z bandy Domożyrowa, zamierzając sprowokować z mej strony wybuch, zadał mipytanie podobnej treści, odpowiedziałem zupełnie spokojnie:

— Jakim prawem wdzierają się do życia Mongolii uciekinierzy rosyjscy, którzy nie mają żadnych praw nie tylko tu, za granicą, lecz nawetw swoim własnym kraju?

Oficer nic na to nie odpowiedział, lecz w jego oczach zamigotałyzłe ogniki. Zmitygował się jednak od razu, gdyż mój olbrzym bardzoniedwuznacznie przysunął się do niego i bacznie zaglądał mu w oczy.

Jednakże pewnego wieczoru domożyrowscy bandyci zamierzaliuczynić na mnie napad, który udaremnili moi towarzysze z grupy polskiej.

Wówczas późnym wieczorem powracałem z fortecy od saita do miasta. Należało jechać około dwóch kilometrów szerokim gościńcem, przezbezludną równinę. Mój wierzchowiec szedł stępa. Nagle o pół kilometraod miasta z rowu przy gościńcu wyskoczyło trzech ludzi i zaczęło biecku mnie w milczeniu, nie reagując na moje pytania, kim są i czego chcąode mnie. Zaciąłem wtedy konia i popędziłem w stronę miasta. Naglektoś głosem znajomym zaczął na mnie wołać. Obejrzałem się i zobaczyłem kilka postaci, szamocących się pośród kamieni. Wreszcie dobiegłomnie wołanie po polsku. Popędziłem z powrotem i zbliżywszy się, spostrzegłem trzech oficerów domożyrowskich, którym żołnierze polscy podkierownictwem mego agronoma związywali ręce, on zaś sam z jakąś straszliwą siłą wykręcał ręce wysokiemu barczystemu kozakowi i zaciągałje pasem. Później rzucił go jednym pchnięciem nogi na ziemię, zapaliłswą nieodstępną fajeczkę i głosem zdradzającym bardzo poważne zafrasowanie, rzekł:

— Myślę, że najlepiej wrzucić tych drabów do rzeki...

Nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, słysząc tak poważną uwagęmego przyjaciela. Widząc przerażenie kozaków zapytałem ich, w jakimcelu mnie gonili i z czyjego rozkazu działali.

Milczeli, spuściwszy oczy. Milczenie ich powiedziało mi wszystko.Przy rewizji znaleźliśmy u każdego z nich rewolwer w zanadrzu.

— Doskonale! — powiedziałem, zwracając się do kozaków. — Wszystko rozumiem. Poślę was cało do tego, kto dał wam zbójeckie zlecenie,lecz powiedzcie mu, że za następnym razem nie ujrzy was więcej. Brońwaszą zatrzymuję i oddam ją komendantowi.

Agronom zaczął rozwiązywać im pęta, a czynił to z taką samą, jakpoprzednio, starannością... aż stawy im trzeszczały. Przy tej operacjiszeptał im do ucha:

— Co do mnie, to bym was posłał do rzeki na pokarm dla ryb...

Zostawiwszy kozaków, powróciliśmy do miasta.

W kilka dni później do Uliasutaju przybyło nowe „naczalstwo” — jakiś prosty kozak Kazancew z pełnomocnictwem od barona Ungerna,którego oszukał, przedstawiwszy mu się jako oficer. Kazancew aresztował komendanta, rozbroił „grupę pięciu”, zrobił duże zmiany w oddzialei wniósł nowe rozdrażnienie i niesnaski.

Za zgodą Kazancewa „grupa pięciu” zaczęła formować jakiś swójwłasny „sztab”, z którym zamierzała wyjechać do barona w celu rozpoczęcia rokowań w imieniu „białej oficerskiej organizacji syberyjskiej”.Płk Poletika, jeden z oficerów tej grupy, zręczny agent i doskonały demagog, potrafił przeciągnąć na swoją stronę kilku oficerów z Michajłowemna czele, ofiarowując im znaczne sumy pieniężne.

Cała grupa cudzoziemska postanowiła wreszcie opuścić niezwłocznie Uliasutaj. Część ich z rodziną państwa Stanisławostwa Błońskich naczele skierowała się starym traktem karawanowym przez Gobi, omijając Urgę i zamierzając wyjść na pierwszą stację kolei — Kokohoto, skądmiała się udać na Kałgan-Pekin-Szanghaj. Moja zaś partia, złożona zagronoma, z dwóch żołnierzy polskiej dywizji syberyjskiej oraz mnie— miała jechać do Urgi, kierując się przez Dzain-Szabi, gdzie postanowiłem spotkać się z pułkownikiem Kazagrandi, który prosił mnie o tow kilku listach. Zresztą nie chciałem omijać Urgi, gdyż wiedziałem, żebaron Ungem był wrogo do mnie usposobiony i gdybym chciał uniknąć spotkania się z nim, ten nieprzychylny stosunek byłby niezawodnieprzyczyną śmierci mojej i mojej grupy.

Nareszcie więc rozstaliśmy się z Uliasutajem, gdzie przeżyliśmy tylesilnych wrażeń. Jechaliśmy konno, mając „dzazrę”, daną mi przez księcia Czułtuna.

Obie nasze grupy, choć z różnymi przygodami, dotarły jednak docelu wyprawy. Uliasutajska zaś kolonia doczekała się strasznych dnikary za niesnaski, bandytyzm, brak karności i patriotyzmu. Baron Ungern posłał do Uliasutaju duży oddział mongolski pod dowództwemBuriata, oficera Wandałowa i rosyjskiego kapitana Bezrodnowa, którzymieli ustalić porządek w mieście.

Oddział ten, który spotkałem w drodze do Urgi, przyłapał płk. Poletikę, braci Filipowych, płk. Michajłowa i kilku innych oficerów, którzy jechali z żonami i dziećmi. Bezrodnow wiedział, że grupa ta chciałaominąć Urgę, siedzibę barona Ungerna, że miała przy sobie rzeczy zrabowane Chińczykom, dużo srebra i jakieś podejrzane papiery. Wszyscyczłonkowie tej grupy, z wyjątkiem płk. Filipowa, który dostał pozwolenie natychmiastowego wyjazdu do barona Ungerna, zostali rozstrzelani wraz z rodzinami. Stało się to w ponurym wąwozie koło klasztoruDzain-Szabi, gdzie znalazła śmierć tajemnicza „grupa pięciu” i uciekinierzy rosyjscy, których smutne losy ojczyzny nie nauczyły jednak anikarności, ani jedności.

Po przybyciu do Uliasutaju Bezrodnow rozstrzelał księcia Czułtuna-Bejle, aresztował Domożyrowa i odesłał go do Urgi, gdzie baronUngern kazał mu dać 150 kijów i trzymał go w przeciągu 8 dni na dachubez jedzenia i ciepłego ubrania; rozstrzelał też prawie wszystkich kolonistów i oficerów, którzy walczyli o władzę i zaprowadził... ład śmierci.Spełniły się więc raz jeszcze przepowiednie hutuhtu Narabanczi. Czułtun-Bejle zginął z powodu denuncjacji Domożyrowa, który i mnie teżnie oszczędzał. Wiedziałem więc, że grozi mi bezpośrednie niebezpieczeństwo, lecz postanowiłem bądź co bądź jechać do Urgi. Przyzwyczaiłem się patrzeć śmierci prosto w oczy, więc jechałem na spotkaniestraszliwego „krwawego” barona.

Można było ominąć siedzibę „krwawego” Ungerna, lecz losu niktnie ominie... Za winnego się nie uważałem, a uczucie strachu w ciągunaszej podróży zupełnie już we mnie zanikło od ciągłego obcowania zniebezpieczeństwami.

O krwawych zdarzeniach w Uliasutaju i Dzain-Szabi dowiedziałemsię już w drodze, od Mongoła, który jechał z jakimiś listami do Urgii spędził noc razem ze mną w jurcie „urtonu”. Przy herbacie opowiedziałmi ponurą „legendę śmierci”.

— Dawno, bardzo dawno, wtedy, kiedy Mongołowie byli jeszczewładcami Chin, księciem Uliasutaju był szalony Bełtys-Wan. Karał onśmiercią wszystkich bez sądu i nikt nie odważał się jeździć po posiadłości szaleńca. Oburzeni książęta „choszunów”, bogaci Mongołowie, otoczyli wreszcie miejsce, w którym szalał Bełtys, odcięli wszystkie drogi,nie wpuszczając i nie wypuszczając nikogo. W Uliasutaju zaczął się głódi nareszcie Bełtys-Wan postanowił przebić się ze swoją drużyną przezwrogie kordony na zachód, do Oletów, z plemienia których pochodził.Zginął on jednak wraz ze swymi bojownikami w potyczce z powstańcami. Książęta, idąc za radą hutuhtu klasztoru Bujanty, pogrzebali ciałazabitych na północnych spadkach gór otaczających Uliasutaj. Zakopalije z zaklęciami przeciwko duchom mordu, aby już nigdy w tym krajunie mogła się zdarzyć śmierć z rąk morderców. Hutuhtu też przepowiedział, iż śmierć i duchy mordu zjawią się dopiero wtedy, kiedy namogile pogrzebanych zostanie przelana krew człowieka. Taka to istniałapośród nas legenda... Obecnie sprawdza się ona! Rosjanie na mogileBeltys-Wana i jego drużyny rozstrzelali bolszewików. Chińczycy zaś dwóch Mongołów. Duchy mordu wyrwały się spod przywalających jekamieni, a zły duch Bełtysa, w postaci śmierci, szerzy mord na ziemi,kosząc ludzi jak suchą, ściętą mrozem trawę. Zginął potomek Dżengiz-Chana, szlachetny Czułtun-Bejle, zginął „urus-nojon”, Michajłow,zginęło dużo, dużo ludzi, a śmierć mknie stepami Mongolii i wszędziedla niej wolna droga! Kto ją teraz wstrzyma? Kto zwiąże jej ręce nielitościwe? Złe przyszły czasy, krwawe, wrogie bogom i dobrym duchom...Gdy złe duchy rozpoczęły wojnę przeciwko dobrym... cóż tu poradzisłaby człowiek? Co mu pozostaje? Tylko zguba... Tylko śmierć...

Część trzecia. „Krwawy generał”

I. Droga Dżengiz-Chana

Wielki wojownik, syn surowej i ponurej Mongolii, Dżengiz-Chan— według jednej z legend — „wstąpił na szczyt Karasu-Togoła i orlimwzrokiem ogarnął Zachód i Wschód. Na Zachodzie ujrzał morze krwiludzkiej, nad którym unosiła się mgła czerwona, zakrywająca widnokrąg. Nie dojrzał Dżengiz na zachodzie swego przeznaczenia, lecz bogowie rozkazali mu iść tam i prowadzić za sobą waleczne hordy, złożone ze wszystkich szczepów mongolskich. Na wschodzie zaś Dżengizwidział bogate miasta, wspaniałe świątynie, szczęśliwe tłumy ludzi,ogrody i pola, pełne owoców i zboża. Uradowała się dusza wielkiegoMongoła. --- Tam na Zachodzie — powiedział, zwracając się do synów— będę ogniem i mieczem, groźną i karzącą Karmą; na Wschód zaśprzyjdę jako miłościwy, wielki budowniczy, który przyniesie szczęściei sławę ludom i krajom...”

Tak opiewa legenda. Przekonałem się, że jest w niej sporo prawdy.Przebyłem znaczną część zachodniego szlaku dżengizowego, zawsze odnajdując go przy pomocy starych mogił lub zuchwale piętrzących siękurhanów krwawego wodza. Szedłem też wschodnim szlakiem wielkiegozdobywcy, szlakiem, który prowadzi do Chin.

Wyjechawszy z Uliasutaju, pewnego wieczora zatrzymałem sięze swymi towarzyszami na nocleg w Dżargałantu. Stary arendarz,,urtonu”, który już znał mnie z mojej podróży do Narabanczi-Kure,przyjął nas bardzo gościnnie i przy kolacji zabawiał opowiadaniami.Wyprowadził mnie z jurty i pokazał mi górę oblaną światłem księżyca,opowiadając, że Dżengiz-Chan, zanim został władcą całej Centralneji Wschodniej Azji, wykonując wolę bogów, posuwał się na wschód i tu,zachwycony ponurą, lecz malowniczą miejscowością i doskonałymi pastwiskami, rozkazał wznieść miasto warowne. Przebywał tu jednak niedługo i pociągnął dalej. Miasto to opustoszało, gdyż Mongołowie, dlaktórych step jest domem, miasto zaś światem, mieszkać w miastach nielubią i nie mogą. Kilkakrotnie miasto to było świadkiem bojów pomiędzy Chińczykami i hordami potomków Dżengiza. Później o nim zapomniano i teraz pozostała tylko jedna rozsypująca się w gruzy baszta,z której niegdyś staczano na głowy napastników ciężkie kamienie, orazczęść muru z „wrotami Kubłaja”, dżengizowego wnuka. Na zielonkawym niebie, przesyconym blaskiem księżyca, odcinały się ciemne, ostrezęby górskiego szczytu i czarne widmo baszty z otworami okien, przezktóre widniało niebo i płynące po nim obłoczki srebrzyste.

W jurcie Mongoła zaobserwowałem bardzo ciekawą scenę urodzindziecka i pierwsze chwile jego istnienia na tym padole łez i smutków.Natychmiast po urodzeniu wymyto je po raz pierwszy i... ostatni wżyciu kwaśnym mlekiem jaka, po czym oddano je matce, która trzymając dziecko przy piersi, wyniosła je z namiotu w step zupełnie nagie,pomimo dość silnego i mroźnego wiatru. Po godzinie dopiero powróciłado jurty, na progu której kobiety ofiarowały jej kołyskę — małe korytkomodrzewiowe, do połowy napełnione suchym nawozem owczym.

Matka, nakrywszy nawóz cienką skórką koźlą, położyła niemowlę,owinęła je wraz z kołyską w dwie skóry baranie i obwiązała mocnymirzemieniami. Ojciec zaś zawiesił kołyskę na pułapie jurty na długim rzemieniu i pchnął silnie. Krążąc po jurcie, niemowlę pływało w powietrzupełnym dymu, skazane na taki tryb życia w ciągu dwóch lat. Zwyklematki-Mongołki przy karmieniu nie wyjmują dziecka, lecz razem z kołyską przytulają do piersi i tylko raz na dwa tygodnie zmieniają mu wkołysce nawóz owczy, który doskonale wchłania wszystkie wydzielinyi dezynfekuje. Matka karmi dziecko do pięciu lat, o ile może piersiąlub mlekiem białego jaka, po czym już ojciec uczy je jeździć konno.I wkrótce staje się ono uprawnionym członkiem rodziny, co znaczy, żeje z apetytem mięso baranie, pije herbatę z solą, pasie owce, strzeżetabunów koni i pali fajkę bez względu na płeć. Taki obywatel do pięciulat życia jednego tylko przywileju nie posiada, a mianowicie noszeniaubrania i obuwia, przeto około koczowisk mongolskich można zawszewidzieć kupy dzieciaków baraszkujących w lecie i w zimie w „strojuAdama”.

O jakie sto kilometrów od klasztoru Dzain-Szabi, przy skręcie drogiz głównego gościńca, rozstałem się ze swoimi towarzyszami, którzy jechali wprost do Urgi, gdzie mieli oczekiwać na mój przyjazd.

Słońce ledwie zaczęło wschodzić, gdy z Mongołem przewodnikiemwjeżdżałem na niewysoki łańcuch gór, pokryty lasem, ze szczytu któregodługo jeszcze widziałem pędzące przez stepy sylwetki moich towarzyszy.

Wkrótce pochłonęły mnie kręte wąwozy.

Po pewnym czasie przewodnik Mongoł wstrzymał konia na piaszczystym brzegu jakiejś małej rzeczki i powiedział, że tu jest „złotypiasek”. Mongołowie w lecie przyjeżdżają tu całymi rodzinami i wydobywają z piasku złoto. Jest to oczywiście bardzo pierwotny sposób,,metalurgiczny”. Goły Mongoł, mając zawieszony na szyi niewielki woreczek skórzany, kładzie się na piasku twarzą na dół i za pomocą orlegopióra powoli rozgrzebuje piasek, stale w niego dmuchając. Od czasu doczasu zwilża śliną palec i wyłapuje spostrzeżone ziarnka złota, którekładzie do woreczka. Pracując w ten sposób, w ciągu dnia zbierze onzłota na sumę 1/2 do 2 dolarów amerykańskich. Czasami taki szczęśliwy przemysłowiec znajdzie znaczniejszy kawałek naturalnego złota,co mu zapewnia istnienie w ciągu całego roku. Takim fachem zajmuje sięnajbiedniejsza, zrujnowana przez Chińczyków część ludności. Złoto znaleziono w różnych miejscach Mongolii: na rzece Dzak, Bajdryk, w chanatach Tuszetu i Cecen, gdzie istniały dwa przedsiębiorstwa rosyjskie,obecnie naturalnie nieczynne.

Postanowiłem przebyć drogę do Dzaina przed zachodem słońca,więc nagliłem dozorców urtońskich do łapania i siodłania prawie dzikich, tabunowych koni. O jakie 40 kilometrów od celu mojej podróżyprzy wsiadaniu na jakiegoś białego źrebca dzikiego zostałem przez niegosilnie kopnięty w lewą nogę, w to samo miejsce, w które otrzymałemkulę podczas boju na rzece Ma-Chu w Tybecie. Na razie nie zwróciłemuwagi na ból i dopiero zrobiwszy kilka „urtonów” poczułem, iż nie mogęstać na lewej nodze. Z wielkim trudem i bólem wsiadałem na konia, dążąc do Dzain-Szabi. W trzy godziny później, gdy zachodzące słońce zalewało już szkarłatem szczyty gór i wierzchołki olbrzymich modrzewi,ujrzałem pierwsze zabudowania osady, położonej przed klasztorem, awkrótce potem — Dzain-Szabi, do którego pozostało nie więcej nad trzy kilometry.

Spuściliśmy się w dolinę, przeciętą niewielkim potokiem, który rozdzielał budynki klasztorne od chińsko-rosyjskiej osady. Minęliśmy górę,której szczyt był wyłożony białymi kamieniami, ułożonymi w formiewyrazów, stanowiących modlitwę tybetańską. U stóp tej góry leżałyliczne kości i czerepy ludzkie, pozostałe po nieboszczykach, których tumnisi składali. Wreszcie zobaczyłem jak na dłoni cały klasztor. Zwykły kwadrat, otoczony płotem z palów modrzewiowych, w środku kwadratu, pomiędzy niskimi domami lamów i innymi zabudowaniami staławysoka świątynia o białych ścianach i czarnym dachu. Świątynia ta, wybudowana w tybetańskim stylu architektonicznym, miała białe ścianyz szeregiem prostych okien w czarnych ramach i wejście skromne bezkrzyczących krużganków chińskich i słupów lakierowanych; czarny dachbył oddzielony od białych ścian grubymi wiązkami jakichś nigdy niegnijących prętów, dostarczanych z Tybetu. O pół kilometra na wschódod klasztoru stał niewielki biały domek z czerwonym dachem żelaznymi z ładnym murowanym ogrodzeniem. Druty telegraficzne łączyły tendomek z osadą rosyjską.

— To dom miejscowego „boga” — hutuhtu Pandita-Gegeni — objaśniłmnie Mongoł. — On lubi Rosjan i ich obyczaje.

Ze strony północnej, w pewnej odległości od klasztoru, na niewysokim, stożkowatym pagórku wznosił się budynek, przypominający swąarchitekturą trzypiętrowe baszty babilońskie, czy „ziguraty”. Basztamiała białe ściany i dach czarny. Na rogach tego budynku stały wysokie maszty czerwone — oznaka świętego miejsca. Była to świątynia,gdzie przechowywano księgi i rękopisy starożytne, należące do kultulamaickiego, płaszcze, czapki oraz ozdoby zmarłych hutuhtu, gegeni iinnych dostojników „żółtej wiary”.

Zaraz za tą basztą wznosiła się wysoka, zupełnie pionowa skała, zwykutymi w niej olbrzymimi obrazami bogów. Nocą palono przed nimilampki, zapalane przez jakiegoś pustelnika, w niewytłumaczony sposóbwdrapującego się na tę niedostępną ścianę. Zatrzymałem się w lokaluznanej mi firmy rosyjskiej, gdzie przyjęto mnie jak przyjaciela. Gdymwyraził zdumienie, że tu tak dokładnie znają moje imię, nazwisko i działalność w Mongolii, zarządzający firmą opowiedział mi, że to hutuhtuDżełyb-Dzamsrap z Narabanczi doniósł już wszystkim klasztorom historię ratowania Narabanczi-Kure, żądając dla mnie wszędzie pomocyi gościnności i zaznaczając, że „wróżby i horoskopy powiedziały, iż polski nojon jest przeistoczonym bóstwem, przyjacielem dobrych duchów”.Poczciwy hutuhtu swoim okólnikiem okazał mi wielką przysługę i ktowie? być może, wyratował mnie od śmierci, która w kilka dni późniejstała tuż za mną.

Gościnność firmy była mi bardzo pożądana, gdyż moja rana otworzyła się i przy zdejmowaniu buta wylałem z niego wielką ilość krwi.Musiałem zaleczyć ranę i trochę wypocząć. Miejscowy felczer bardzoumiejętnie się mną zaopiekował. Na trzeci dzień mogłem już trochęchodzić, a na piąty czułem się zupełnie dobrze.

Pułkownika Kazagrandi nie zastałem już w Dzainie, natomiast pozostawił on dla mnie bryczkę, która miała mnie dowieźć do klasztoruWan-Kure, położonego o 350 kilometrów na północ. Przykra to byłaokoliczność, lecz postanowiłem jechać, gdyż rozumiałem, że pułkownikchce się ze mną spotkać dla przyczyn bardzo poważnych.

W Dzainie pokazywano mi zburzony „dugun” chiński, w którymbronili się Chińczycy od Mongołów i oficerów rosyjskich, a także cmentarz, gdzie pogrzebano zabitych przez Chińczyków: komendanta Polaka,kapitana Barskiego, oraz kilku kolonistów.

Pewnego dnia przybył do mnie z wizytą miejscowy „bóg” gegeni,Pandita-hutuhtu. Dziwniejszego „boga” nie mógłbym sobie wyobrazić!Był to młodzieniec lat 20--22, wzrostu średniego, wiotki i szczupły, oszybkich, nerwowych ruchach i twarzy wyrazistej, na której, jak zresztąu wszystkich mongolskich „Żywych Bogów”, płonęły oczy ogromne, zawsze przerażone i zdziwione. „Bóg” był przybrany w jasnoszafirowymundur rosyjski doskonale uszyty, z żółtymi szlifami, na których byłyoznaki Pandity, oraz czarna swastyka. Szafirowe spodnie z żółtymilampasami były wsunięte w cholewy wysokich botfortów oficerskich. Nagłowie Pandita miał olbrzymią białą „papachę” ze skóry barana, o żółtym denku, za pasem rewolwer, przy boku szablę. Nie wiedziałem, comam myśleć o takiej maskaradzie „boga”, lecz gegeni, siadłszy wygodnie i przyjąwszy od gospodarza filiżankę herbaty, zaczął opowiadać,mieszając słowa mongolskie i rosyjskie:

— Niedaleko od mego kure znajdują się ruiny Erdeni-Dzu, założonego przez wielkiego chana Dżałair-Huntaidżi. W okolicach tego klasztoru był niegdyś starożytny gród Dżengiza i Kubłaja — Karakorum.— Przyjeżdżali tam wielcy chanowie, władcy Chin, Indii, Persji, Afganistanu i Rosji, aby wypocząć po trudach rządzenia swoimi poddanymi.Nic już teraz nie pozostało z tego „ogrodu błogich dni” oprócz zwaliski grobów. Jednakże świątobliwi mnisi z Barun-Kure znajdują w podziemiach stare księgi, starsze od samego Erdeni-Dzu. W tych księgach mójmaramba Dzam-Batur-Sur wynalazł przepowiednię o dwudziestoletnimhutuhcie, z tytułem Pandity, który ma powstać z serca ziemi dżengizowej, a który przyjdzie na świat ze znakiem Panditów na piersiach.Hutuhtu Pandita ma być czczony przez naród w dni wielkiej wojnyi wstrząśnień, a gdy pójdzie do walki ze złymi sługami „czerwonegodemona”, zwycięży ich i ustali porządek na ziemi. A w dniu tym będzie on święcił triumfy w wielkim, białym mieście z tysiącami świątyńi dzwonów. To jest przepowiednia dla mnie! Jam jest Pandita-hutuhtu!Posiadam wszystkie oznaki, a więc zwalczę bolszewików, sługi „czerwonego demona” i będę wypoczywał w Moskwie po krwawym, znojnymżniwie. Dlatego też prosiłem pułkownika Kazagrandi, aby mnie przyjąłdo swoich wojsk i dał mi możność spełnienia przepowiedni starych ksiąg.Lamowie są przeciwni moim zamiarom, lecz kto tu jest bogiem? Ja, Pandita-hutuhtu, tylko ja! Jam ten, o kim mówią księgi z Erdeni-Dzu...

Tupnął groźnie nogą, a straż przyboczna, która z nim przybyła,gegeni i lamowie, nisko mu się pokłonili.

Odjeżdżając, ofiarował mi „chatyk”. Ja zaś zacząłem przetrząsaćswoje torby, aby znaleźć jakiś upominek dla wojowniczego „boga”. Nareszcie znalazłem coś godnego Pandity. Była to szklana rurka z kryształami dość rzadkiego minerału, „osmium-iridium”.

— Jest to najtrwalszy i najtwardszy metal — rzekłem, podając mururkę — niech więc będzie symbolem twojej siły, Pandito!

Gegeni, dziękując serdecznie, zaprosił mnie do siebie. Odwiedziłemgo po paru dniach. W domu gegeni wszystko było na wzór europejski:elektryczne światło i opał, dzwonki i telefon, gdyż posiadał sprowadzonąprzed kilku laty dynamo-maszynę. Mieszkanie łączyło się telefonicznie zosadą przyjaciela Pandity, Rosjanina, który w celach wyzysku nauczyłgo pić wódkę i grać w karty. Gegeni częstował mnie winem i słodyczamioraz zapoznał z dwoma bardzo ciekawymi ludźmi. Jeden z nich był toniemłody już Tybetańczyk, lekarz o twarzy prawie brunatnej, zeszpeconej przez ospę, o skośnych oczach i wielkim, ciężkim nosie. Lekarzstarał się nie patrzeć mi w oczy, lecz chwilami rzucał na mnie spojrzenia bystre i badawcze, którymi jak gdyby mnie macał. Był to specjalnylekarz, „wyświęcony” w Tybecie. Jego zadaniem było leczyć chorychgegeni, oraz... truć ich, gdy zaczynali prowadzić politykę niezgodną zpoglądami „Żywego Buddhy” z Urgi lub Dalaj-Lamy z Lhassy. Mamprzekonanie wewnętrzne, iż obecnie biedny gegeni Pandita znalazł jużostatni przytułek ziemski w jakim białym „obo” na szczycie odosobnionej góry na wieki uleczony tajemniczymi ziołami swego nadwornegolekarza; wojowniczość bowiem Pandity nie podobała się lamom, którzy ciągle zasyłali modły o uleczenie swego „żywego boga” z „chorobyczerwonego ducha przelewu krwi”.

Pandita dość często się upijał i grał w karty. Pewnego razu nawizycie u kolonisty rosyjskiego, ubrany w bardzo elegancki garnitureuropejski, spił się okrutnie. Biesiada trwała do późna, ale nad rankiemprzybiegli lamowie, szukając swego „boga”, którego właśnie powinnibyli wnieść do świątyni i usadowić na tronie przed bogobojnym tłumemmodlącym się. Nie od razu go znaleziono; po długich poszukiwaniachujrzano go za zielonym stolikiem. Pozostawało mało czasu i Pandita,wcale nie zmieszany, natychmiast włożył na swój żakiet europejski i naeleganckie spodnie długi, szeroki, karmazynowy płaszcz gegeni, wdziałna głowę świętą czapkę przeistoczonych bogów, rozkazawszy osłupiałymlamom, by go usadowili w rytualnej lektyce i zanieśli do świątyni. Takitryb życia młodego „boga” przerażał lamów i z tego powodu tybetańskilekarz-truciciel w każdej chwili mógł przystąpić do ostaniej operacji nadlekkomyślnym gegeni, ułatwiając mu prędkie przejście do Nirwany.

Oprócz lekarza tybetańskiego poznałem w domu Pandity jeszczechłopaka 13-letniego. Dziecięcy wiek, czerwone ubranie, krótkowłosagłowa dawały mi powód do myślenia, że widzę przed sobą usługującego,,bogu” małego kleryka — „bandi”. Lecz wkrótce okazało się, że chłopakten był pierwszym „chubiłganem”, też przeistoczonym bóstwem, jasnowidzącym i następcą Pandity na świętym tronie boga Dzain-Szabi.Prawdopodobnie obecnie figuruje on w roli „boga” podczas ceremoniireligijnych w klasztorze, gdzie gegeni Pandita tak nieopatrznie przerażał i ubliżał potężnej kaście lamów. „Chubiłgan” był chłopcem bardzozepsutym, gdyż pił wódkę, namiętnie grał w karty i stale urządzał bardzo zabawne, obrażające żarciki z poważnymi „kanpo” i z „gelongami”w czerwonych i żółtych szatach powłóczystych.

Tegoż dnia poznałem drugiego „chubiłgana”, faktycznego kierownika życia duchowego, polityki i majętności Dzain-Szabi, korzystającegoz praw udzielnego księstwa, podlegającego nie miejscowemu chanowiSain-Noin, lecz wyłącznie „Żywemu Buddzie” w Urdze.

Drugi „chubiłgan” Gudżi-Lama-Battur-Sur, niespełna lat 35-ciu,był człowiekiem poważnym, uczonym i wykształconym. Znał on językrosyjski i chociaż nie władał nim płynnie, jednak czytywał bardzo dużo,szczególnie z dziedziny geografii i historii. W specjalny zachwyt wprawiał go geniusz twórczy i inicjatywa Amerykanów. Z tego powodu mówiłdo mnie:

— Gdy pan będzie w Ameryce, niech pan poprosi, aby ten wielkinaród wysłał swoich najlepszych ludzi do Mongolii dla wyprowadzenianaszego kraju z ciemnoty. Chińczycy i Rosjanie chcą nas zgubić, Amerykanie mogą nas jeszcze ocalić!

Zaprzyjaźniliśmy się z Battur-Surem na terenie nauki. Opowiadałem mu dużo o geologii Mongolii i o możliwej koniunkturze ekonomicznej, gdy wszyscy będą się ubiegali o koncesję w tym bogatym kraju,a później pokazałem mu kilka doświadczeń chemicznych, posiłkując sięlekarstwami ze swojej apteczki. Gdy zobaczył tworzenie się zabarwionych płynów przy połączeniu bezbarwnych, zjawienie się ognia w płynie,wybuchy niewinnych na pozór proszków, wtedy w dużych, poważnychi bystrych oczach „chubiłgana” zamigotały ognie namiętne. Mimo wolipomyślałem, że Battur-Sur marzy zapewne o możliwości skorzystaniaz tej efektownej wiedzy dla celów religijnych, pomnażając ilość cudów,którymi lamowie trzymają w karbach pracujący dla nich cichy, bogobojny lud mongolski.

Gdy byłem już zupełnie zdrów, Pandita zaproponował, aby z nimodbyć podróż do Erdeni-dzu. Chętnie przystałem na tę propozycję, bardzo dla mnie przyjemną i interesującą. Rano zajechał lekki powóz, którym podróżowaliśmy całe pięć dni. Zwiedziliśmy Erdeni-dzu, Koszo-Cajdam i Khara-Bałgasun. Wszędzie spotykałem ruiny miast, wybudowanych przez Dżengiza i jego potomków, chanów Mongolii i imperatorów (bogdo-chanów) Chin, Ugedeja i Kubłaja w XIII wieku. Obecniepozostały tylko resztki baszt i murów, kilka grobowców i kurhanów,oraz znaczne ilości ksiąg i rękopisów z legendami i opisami historycznych i cudownych wypadków.

Gdy mnisi oprowadzali nas, słyszałem takie opowiadania:

— Tu, pod tym kurhanem pogrzebano młodszego syna chana Ujuka.Syn wielkiego władcy był przekupiony przez Chińczyków i spiskowałprzeciwko swemu ojcu, za co został otruty przez siostrę, która stałana straży sławy i potęgi starzejącego się imperatora i chana. A to jestgrób Tiniły, ukochanej żony walecznego chana Mangu. Piękna „gwiazdaczystego nieba” opuściła wspaniałą stolicę Chin dla cichego Khara-Bałgasuna, gdzie pokochała odważnego pastucha Damczarena, który naswym sławnym koniu Torochu doganiał wiatr i gołymi rękoma chwytałdzikie konie i jaki. Zrozpaczony małżonek wpadł, jak burza, do Bałgasuna i zadusił niewierną żonę, jednak później pogrzebał ją z honoramicesarskimi i często zjeżdżał do tego odosobnionego grodu, aby się modlić na mogile Tiniły i płakać nad jej losem i swoją miłością zniesławioną.

— Co się stało z Damczarenem? — pytałem.

— Jak głosi podanie, przystał on do rozbójników Czaharów, stałsię ich wodzem i przez długie lata niepokoił zachodnie kresy imperiumchińskiego. Podanie nic o tym nie mówi, gdzie i w jaki sposób zakończył życie... — odpowiedział mi stary lama, sekretarz Pandity, człowieknoszący w pamięci i w sercu cały zasób legend mongolskich.

Ten sam lama-sekretarz w chwili, gdy gegeni odbywał jakąś naradęz mnichami Erdeni-Dzu, wyszedł ze mną w step i zaprowadziwszy mniena szczyt samotnie stojącej góry, pokazał tkwiący w ziemi duży kamieńbiały, na którym czas pozostawił tylko resztki jakichś znaków, wyrytychręką ludzką.

— Pan, jako „Parando”, zainteresuje się zapewne moją opowieścią. Stoimy na górze zwanej „Miłością Chana”. Pod tym kamieniemleżą szczątki jedynej żony surowego chana Gundżura, który przez całeswe życie nie znał kobiety, pędząc życie mnicha-rycerza. Pod jego stopami występowała na ziemi krew, od jego pałającego wzroku wybuchałypożogi w wielkićh miastach, od jego głosu groźnego wypadała broń zrąk wrogów, jak od „strzały bogów”. Gundżur, będąc jedynym spadkobiercą spuścizny dżengizowej, brał udział w bojach z Polakami i zWęgrami i stamtąd przysłał tu, do Erdeni-Dzu, wraz z tłumem jeńców młodą i piękną brankę z ziemi polskiej. Powróciwszy z wyprawy,pojął ją za żonę i miłość ich była jak step bezgraniczna i jak wicherpotężna. Na imię jej było Eleer-Bałasyr, co znaczy „żona-obrączka”.Miłość i łaska spływały z pałacu chana, zamienionego w świątynię szczęścia. Lecz Eleer-Bałasyr umarła po kilku latach, a zrozpaczony chan narękach zaniósł ją aż tu i spełniając jej wolę, pochował ją, postawiwszyna grobie biały kamień z dalekiej ziemi Bytów, gdzie istnieje wejściedo królestwa Wielkiego Nieznanego”. Po śmierci chana Gundżura synjego pochował ojca obok grobu Eleer-Bałasyr, lecz w kilka lat późniejpowstańcy chińscy wykopali kości groźnego władcy i rozproszyli je postepie...

Długo stałem przed białym grobowcem „żony-obrączki”. Myślirzewne i smętne tłoczyły mi się do głowy. Jakie imię nosiła ta brankapolska, która znikła z ziemi ojców bez śladu po to, aby stać się małżonkąwładcy Azji, Eleer-Bałasyr, źródłem miłości, łaski i szczęścia, słońcemi osłodą surowego życia mnicha-rycerza, który był dla Europy „mieczem bożym”? Czy nie jej pomocy zawdzięczają ocalenie i powrót doziemi ojczystej ci jeńcy polscy, którzy przybywali czasami aż z „ziemipesińskiej” (Chin) i ze spadków Pamiru?

Jakże musiała być piękna i jaką siłą miłości i czaru władała? Jakżemądra była, skoro ujarzmiła wojownika, który płomieniem oczu rozniecał pożogę w miastach wrogów!

Spoczywaj na szczycie góry, o ty, piękna „Miłości Chana”, mądra branko z ziemi polskiej i świeć wzorem miłości i szczęścia ludziom,którzy zapomnieli już o legendach, opiewających pełne rzewnego czaruEleer-Bałasyr — „żony-obrączki”...

Gdy zeszliśmy na dół i zbliżyliśmy się do starych ruin, lama opowiedział mi, że mnisi stale szperają wśród zwalisk i grzebią w piaskach Gobi, zasypujących coraz bardziej Karakorum i Erdeni-Dzu; nieraz znajdują oni zwoje pergaminów, tabliczki i cegły z napisami, stosyzmurszałych ksiąg, ukrytych w lochach podziemnych starego i niegdyśpotężnego grodu. Niedawno wykryto skład starożytnych strzelb chińskich i innej broni, dwa złote pierścienie i jakieś odłamki różowego,jak skóra kobiety, agatu, zawierającego w sobie tajemnicze skamieniałekrzaczki mchu.

Zadawałem sobie pytanie, dlaczego potężni władcy połowy światadążyli do tego odludzia, gdzie nic nie opiewało ich sławy wojownikówi zaborców i gdzie straszliwa pustynia Gobi szybko zacierała wszelkieślady wysiłków człowieka, chociażby imię jego zgrozą przejmowało sercaludów?

Przecież nie dla tych smętnych dolin i gór z nikłymi lasami brzóz imodrzewi, nie dla piasków Gobi, dla wysychających jezior i nagich skał?Zdawało mi się, że znalazłem odpowiedź...

Potężni chanowie, pamiętając o widzeniu Dżengiz-Chana, szukalitu nowych objawień i cudownych przepowiedni dla siebie, otoczeni ubóstwieniem, niewolniczą pokorą lub na przemian zdradą i nienawiścią.Gdzież mieli szukać spotkania z bogami, z dobrymi i złymi duchami?Naturalnie tylko tam, gdzie bogowie i duchy przebywają, a siedliskiemich właśnie cała okolica Erdeni i Dzaina.

— Na taki szczyt zdoła wejść tylko ten, kto jest zrodzony z potomków Dżengiza — powiedział mi w pewnej chwili Pandita, wskazując rękągórę, porosłą bujną trawą i gęstymi krzakami. — Już w połowie górybrak tchu i każdy śmiałek, który odważy się iść dalej, umiera. Przedparu laty Mongołowie otoczyli gromadę wilków, które przedarłszy się,pomknęły na schyłek tej góry i wszystkie padły, nie dobiegłszy szczytu.Tam, na tej górze leżą kości orłów i sępów, argali i lekkich jak podmuchwiatru antylop-kabarg. Przebywa tam zły demon, czytający księgę losów ludzkości.

— Mam już odpowiedź! — pomyślałem.

Widziałem na Zachodnim Kaukazie, pomiędzy Suchum-Kale i Tuapse górę, gdzie ginęły wilki, orły i sarny, a i człowiek zginąłby też niezawodnie, gdyby nie siedział na koniu. Na zboczach góry wydobywająsię z ziemi suche źródła gazu węglowego, zabijające żywe stworzenia.Gaz węglowy trzyma się grubą warstwą nad ziemią, lecz jeździec naszczęście ma głowę ponad tą atmosferą, tającą w sobie śmierć.

Niezawodnie tu, na tej górze, w przybytku złego demona, mamyto samo zjawisko. Lecz jakże dobrze zrozumiałem religijny strach Mongołów i groźny urok tego miejsca dla olbrzymich potomków Dżengiz-Chana! Głowy ich są zawsze ponad trującą warstwą gazu i na swychdużych, pięknych wierzchowcach mogą oni z łatwością dotrzeć do szczytów góry tajemniczej!

Nawet geologicznie daje się potwierdzić to mniemanie. Do Erdenizbliża się południowo-zachodni koniec obwodu, obfitego w węgiel. Węgiel zaś jest właśnie źródłern gazów: kwasu węglowego i metanu.

Zły demon doskonale korzystał z tego naturalnego laboratoriumchemicznego, dopomagając planom politycznym sławnych Dżengizydów.

O kilkanaście kilometrów na zachód od Karakorum na obszarachnależących do księcia Dobczin-Dżamco, leży małe jeziorko, które czasami pali się czerwonym, dymiącym płomieniem, strasząc Mongołówi tabuny końskie. Jezioro, naturalnie, jest owiane legendą. Niegdyś spadłtu z nieba palący się kamień i głęboko wbił się w pierś stepu. Od czasudo czasu mieszkańcy przestworów podziemnych wypychają ten gorejący kamień na powierzchnię ziemi, a wtenczas zapala on wodę jeziorai znowu pogrąża się w ziemię. Nie zwiedzałem tego jeziora, lecz jedenz kolonistów rosyjskich opowiadał mi, że na jego powierzchni pływawarstwa nafty, zapalająca się od ogniska pastuchów lub od pioruna.

Bądź co bądź trudno zrozumieć powody, które pociągały do tegokraju wielkich władców mongolskich, pełniących na Wschodzie swojehistoryczne przeznaczenie i pozostawiających po sobie znikające terazgrody, gdzie przebywali z wojskiem, otoczeni kultem religijnym przezubóstwiający ich naród. Szczególne wrażenie pozostawiają ruiny Karakorum, gdzie żył niegdyś i układał szerokie plany wspaniały i mądryKubłaj-Chan, zalawszy Zachód krwią, a Wschód promienną sławą.

Wojowniczy gegeni Pandita długo modlił się na ruinach, pośródktórych błąkały się cienie dawno zmarłych władców świata, a dusza jegozrywała się do wielkich czynów i sławy Dżengiza i Tamerlana Chromego.

W powrotnej drodze, niedaleko od Dzain-Szabi, zaproszono nasdo koczowiska bogatego Mongoła, który właśnie postawił już był książęce jurty koloru szafirowego, upiększone dywanami i tkaninami jedwabnymi. Gegeni przyjął zaproszenie. Wkrótce siedzieliśmy bardzo wygodnie na miękkich poduszkach i Pandita błogosławił Mongołów, kładącim na głowy ręce i przyjmując od nich tradycyjne „chatyki”.

Po tej ceremonii podano nam w olbrzymiej misie całego baranaugotowanego, co czyni się tylko dla najbardziej szanownych gości. Gegeni swoim nożem odkrajał tylne nogi: jedną wziął sobie, drugą podałmnie. Potem odciął kawał mięsa i ofiarował go najmłodszemu dziecku wjurcie. Było to sygnałem do ogólnego jedzenia. W mgnieniu oka baranznikł, pocięty nożami na drobne kawałki. Po chwili w milczeniu rozlegało się mlaskanie warg, głośne żucie, zgrzyt zębów, trzask rozgryzanychkości i wysysanie szpiku. Gdy gegeni skończył jeść swoją olbrzymią porcję, gospodarz wyjął z ogniska kawałek skóry baraniej z wełną i podałją „bogu”, trzymając obydwiema rękami. Pandita dobył znów noża, zeskrobał węgiel, popiół i włosy, po czym zaczął odcinać cienkie plasterkitłuszczu i z apetytem spożywać. Jest to najwytworniejszy i rzeczywiściebardzo dobry przysmak mongolski, tak zwany sułty, tj. ostra, mocnootłuszczona wypukłość na piersi barana, tuż pod szyją. Ten rodzaj narośli ścinają wraz ze skórą i wełną i pieką w gorącym popiele ogniska.,,Sułty” ofiarowuje gospodarz najbardziej poważanemu gościowi, którynie ma prawa dzielić się tym przysmakiem, gdyż inaczej obraża ofiarodawcę i gwałci tradycję.

Po obiedzie Mongoł zaproponował nam wyjazd na polowanie naargali, czyli barany skalne, których duże stado pasło się na kamienistym płaskowzgórzu o parę kilometrów od jurt. Podano nam świetnewierzchowce z bogato ozdobionymi kulbakami i uzdami, przy czym koń,,boga” gegeni miał rzemienie uzdy i rynsztunku przybrane skrawkamiczerwonej i żółtej tkaniny; była to oznaka godności księcia i wyższegodostojnika lamaickiego.

Tłum konnych Mongołów pędził za nami.

Gdy zsiedliśmy z koni, postawiono nas za odłamami skał o 300kroków jeden od drugiego. Mongołowie, rozdzieliwszy się na dwie partie,zaczęli otaczać górę, wznosząc się coraz wyżej i wkrótce znikli nam zoczu.

Stałem nieruchomo za skałą. Czekałem dość długo, gdy naraz daleko pośród kamieni i skał coś mignęło i znikło. Za chwilę ujrzałem zdaleka mknącego olbrzymimi susami wspaniałego argali, za którym pędziło prawie płaszcząc się po ziemi całe stado, składające się z 20--25sztuk. Zakląłem ze złości, gdyż byłem przekonany, że stado przerwałosię przez Mongołów, których nie było w pobliżu, aby zmienić kierunekucieczki argali. Lecz się omyliłem. Spoza skał nagle wynurzył się jeździeci machnął kilka razy rękami. Stado, zakręciwszy młynka na miejscu, odrazu zmieniło kierunek i pomknęło ku mnie; tylko stary baran się nieuląkł i dał drapaka tuż obok nie uzbrojonego Mongoła. Wypaliłem idwa barany padły ranne śmiertelnie. Pandita zastrzelił jednego argalii niespodziewanie przebiegającą antylopę piżmową (gazella mosca Cabarga). Rogi jednego z argali zabitych przeze mnie ważyły przeszło 30funtów, chociaż był to młody jeszcze okaz.

W tej miejscowości wszędzie się spotyka większe lub mniejszestadka argali, które wcale się nie obawiają ludzi, nigdy nie słysząc wystrzałów i nie znając pogoni.

Nazajutrz po powrocie do Dzain-Szabi z wycieczki z Panditą wyruszyłem w wygodnej bryczce wraz ze starym kolonistą, jadącym zemną w roli tłumacza, do Wan-Kure. Do dyszla bryczki był przywiązany rzemieniami drąg poprzeczny. Mongołowie podnosili dyszel wrazz drągiem do góry i pod drąg wjeżdżało czterech jeźdźców-ułaczenów,którzy kładli go sobie na kolana i od razu ruszali galopem. Z tyłu zabryczką jechało jeszcze czterech ułaczenów dla zastąpienia pierwszych,wiodąc za sobą konie zapasowe.

Przed opuszczeniem klasztoru poszedłem pożegnać się z gegeni,który ofiarował mi duży „chatyk” i zasypał mnie podziękowaniami zalekarstwo, które mu podarowałem.

— Co za wspaniałe lekarstwo! — wołał w zachwycie. — Czułem siępo podróży zmęczony i rozbity, zażywszy zaś twego lekarstwa od razuwyzdrowiałem. Dziękuję, dziękuję!

Biedaczysko „bóg” przełknął „osmium-iryd”, który oczywiście niemógł mu zaszkodzić, ponieważ zaś po przyjęciu tego środka poczuł sięlepiej (według swego mniemania), zwracam więc uwagę lekarzy na tenzadziwiający wynalazek; dodam tylko jeszcze, że nie jestem pewien, czyPandita połknął zawartość rurki, czy również i rurkę szklaną.

II. Zwiastun śmierci

Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, zobaczyliśmy z górydługi wąż jeźdźców, przejeżdżających przez błotnistą równinę. Był tojakiś znaczny oddział, liczący około 300 ludzi. Po upływie pół godzinymoja bryczka zrównała się z czołem oddziału na brzegu grząskiego i głębokiego potoku.

Był to oddział złożony z Mongołów, Buriatów i Tybetańczyków,uzbrojonych w karabiny rosyjskie. Na czele jechało dwóch jeźdźców.Jeden z nich w czarnej burce kaukaskiej, w olbrzymiej barankowej czapiei z czerwonym baszłykiem, rozwiewającym się na plecach na kształtskrzydeł drapieżnego ptaka, ruszył ku mnie, zagrodził mi drogę i głosemgłuchym rzucił szereg pytań:

— Kto? Skąd? Dokąd?

Odpowiedziałem również lakonicznie.

Wtedy jeździec podjechał jeszcze bliżej i rzekł:

— Oddział nasz kieruje się na zachód, dokąd został wysłany przezbarona Ungern von Sternberga pod dowództwem rotmistrza Wandałowa, ja zaś towarzyszę mu jako sędzia wojenny. Jestem kapitan Bezrodnow.

Przy tych słowach nagle roześmiał się głośno. Jego zuchwała zwierzęca twarz wydała mi się dziwnie wstrętna. Ukłoniwszy się wymówiłemswoje nazwisko i kazałem ruszać.

— Przepraszam! — zawołał kapitan i znowu zagrodził ułaczenomdrogę. — Nie mogę puścić pana dalej. Mam z panem bardzo dużo do pomówienia w ważnej sprawie. Jestem zmuszony zawrócić pana do Dzain-Szabi.

Protestowałem, pokazując pismo płk. Kazagrandi, lecz oficer przerwał mi zimnym głosem.

— Pisać listy to rzecz Kazagrandiego, a zmusić pana do powrotu doDzaina jest moją sprawą. Proszę teraz oddać mi broń!

Uczynić tego nie chciałem nawet w razie, gdyby mi groziło niebezpieczeństwo.

— Niech mi pan powie szczerze — rzekłem z oburzeniem — czy to jestoddział, walczący z bolszewikami, czy, co jest pewniejsze — czerwonabanda?

— Upewniam pana — rzekł podjeżdżając drugi oficer, Buriat Wandałow — że jest to oddział z dywizji generała barona Ungerna. Już bliskotrzy lata walczymy z sowietami.

— Tym bardziej więc nie mogę oddać panom broni — spokojnieciągnąłem dalej — gdyż przewiozłem ją przez kordony bolszewickie,walczyłem nią, a teraz mam być rozbrojony przez takich samychjak ja, wrogów bolszewizmu? Nie mogę pogodzić się z tą myślą,panowie!

Oficerowie spoglądali na siebie ze zdumieniem i zakłopotaniem.Zrozumiałem, że mój protest nie pomoże i skorzystawszy z ichchwilowego zmieszania, cisnąłem nagle mój karabin i rewolwer dopotoku.

Bezrodnow aż zzieleniał ze złości.

— Oswobodziłem siebie i was od hańby — rzekłem.

Bezrodnow gwałtownie zawrócił konia i odjechał. Cały oddział zaczął posuwać się za nim i tylko dwóch ostatnich jeźdźców stanęło zamoją bryczką i kazali ułaczenom ruszać za oddziałem.

A więc byłem aresztowany!...

Jeden z konwojujących mnie ludzi był Rosjaninem. Pamiętam tobydlę.

Nazywał się Bogdanow, a był, jak mówił, studentem politechnikipiotrogrodzkiej. Dowiedziałem się od niego, że oddział kieruje się doUliasutaju dla „zaprowadzenia tam ładu” i w tym celu Bezrodnow maw kieszeni kilkanaście wyroków śmierci, już podpisanych przez „krwawego” barona.

Bogdanow mówiąc to śmiał się głośno, bezczelnie patrząc mi woczy.

Rozmowa ta przekonała mnie, że wyrok śmierci zapadł też i namnie za ratowanie Uliasutaju od dzikiego pogromu i za uczestniczeniew konferencji chińsko-mongolskiej, która zapobiegła wojnie pomiędzyChińczykami i Mongołami na Zachodzie.

— Bardzo głupio się stało! — myślałem, wlokąc się za oddziałem.— Warto było bić się z czerwonymi oddziałami, przedzierać o mroziei głodzie przez Urianchaj i Mongolię, omal nie zginąć w Tybecie, abyteraz oto tu zginąć od kuli Mongoła z oddziału Bezrodnowa gdzieś podDzainem! Dla takiej frajdy nie trzeba było iść tak daleko! W pierwszejlepszej „czece” na Syberii miałbym możność dawniej pożegnać się zżyciem.

Wiedziałem, że Bezrodnowowi nie uda się rozstrzelać mnie, gdyżmiałem przy sobie znaczną ilość cyjanku potasu, pożytecznego środkaw przygodach tego rodzaju.

Gdy wlokąc się ogromnie, powolnie przeszliśmy ostatni przed Dzainem łańcuch niewysokich wzgórz, spostrzegłem w dolinie, gdzie stałklasztor, oddział, który już stawiał namioty, rozkulbaczał konie i pętałim nogi, aby puścić na paszę.

Bezrodnow jednak zatrzymał się w domu jednego z kolonistów i natychmiast zawezwał mnie do siebie.

Kapitan przyjął mnie niespodziewanie grzecznie i nalał mi dużykieliszek wódki, gdyż siedział właśnie przy obiedzie.

Podziękowałem, lecz nie chciałem pić.

— Gniewa się pan? — uśmiechnął się kapitan.

— W stosunku do gwałtu, uczynionego nade mną, słabo powiedziane! — odparłem. — Jestem oburzony i będę szukał zadośćuczynienia.

— To pańskie prawo! — poważnie rzekł kapitan.

— A-a! — pomyślałem. — Przysługują mi jeszcze jakieś prawa, więcśmierć nie teraz mi jeszcze sądzona.

Zaspokoiwszy głód Bezrodnow przeprosił mnie, że jadł w mojejobecności i zaprosił do przyległego pokoju.

— Niech pan wybaczy, że musiałem go zatrzymać i zmusić do powrotu — zaczął — lecz pan raczy zrozumieć, iż mając rozkaz baronaUngerna „zlikwidowania” Uliasutaju, chciałem słyszeć od tak czynnegouczestnika wypadków o ich przebiegu, aby sprawiedliwości mniej lubwięcej stało się zadość.

Nie wchodząc w ocenę poszczególnych jednostek, skreśliłem w przybliżeniu obraz życia i przebieg zdarzeń, które wstrząsnęły nieszczęśliwym miastem. Z uwag Bezrodnowa zrozumiałem, komu w Uliasutajugrozi śmiertelne niebezpieczeństwo i byłem zdumiony bogactwem szczegółów, które posiadał kapitan, a także dobrymi informacjami, dotyczącymi grupy Poletiki i pułkownika Filipowa, co zupełnie potwierdziłomoje co do nich podejrzenia.

Gdy skończyliśmy rozmowę, Bezrodnow wstał i wyciągając do mniedłoń, rzekł:

— Bardzo mi się podobała duma pańska, gdy nam pan odmówiłoddania broni. Zechciej pan przyjąć ode mnie ten upominek i jeszczeraz wybaczyć zwłokę w jego podróży.

Mówiąc to, wyciągnął ku mnie doskonały pistolet Mauzera ze srebrną rękojeścią i grzecznie uśmiechając się oznajmił mi, że bryczkai świeże konie czekają na mnie.

W kilka minut później jechałem już z Dzaina, mając w kieszeniprzepustkę kapitana na wypadek spotkania się z jego patrolami, któremiały rozkaz zatrzymania wszystkich jadących i odstawienia ich dosztabu oddziału.

III. Jazda „urgą”

Znowu jechaliśmy okolicami znanymi. Przebyliśmy górę, skąd dojrzałem oddział Wandałowa, potok, do którego wrzuciłem swoją broń,i równinę, gdzie wlokąc się pod eskortą Bogdanowa, miałem dużo ciężkich i przykrych myśli.

Na pierwszym „urtonie” (stacja, gdzie się zmienia konie) czekałana mnie niemiła niespodzianka. Nie znaleźliśmy tu wcale koni, gdyż zabrał je z sobą oddział Wandałowa. W jurcie był tylko dozorca z dwomasynami. Gdy pokazałem mu swoją „dzarę”, dozorca ożywił się i oznajmił, że na mocy dokumentu posiadam prawo jazdy „urgą”, i że koniedla mnie będą wkrótce.

Wskoczył na okulbaczonego wierzchowca-byka, skinął na dwóchmoich ułaczenów i wziąwszy długi, cienki drążek z pętlą, czyli „urgą”,na końcu i kilka uzd, ruszył w step dobrym kłusem.

Bryczka jechała za nim.

Zjechaliśmy w bok od naszej drogi i w godzinę potem ujrzeliśmyduży tabun koni.

Dozorca i ułaczeni za pomocą „urgi” bardzo zręcznie i szybko złapali kilka koni i z triumfem prowadzili je do bryczki. Nagle ze wszystkich stron zjawili się konni pastuchowie i widząc co się święci, mknęliku nam co koń wyskoczy. Lecz gdy dozorca odczytał im moją „dzarę”,pastuchowie z pokorą okulbaczyli złapane zwierzęta i zastąpili poprzednich „ułaczenów”, którzy spokojnie odjechali do domów, prowadzącswoje wierzchowce. Przy jeździe „urgą” podróżuje się nie zwykłymszlakiem urtońskim, lecz od tabunu do tabunu, gdzie się chwyta coraz to nowe konie i gdzie ułaczenów zastępują właściciele tabunu lubich robotnicy. Wszyscy Mongołowie starają się przy tym jak najprędzej odbyć tę powinność, mkną, jak szaleńcy, dążąc do najbliższego tabunu innego właściciela. Podróżnik posiadający prawo na „urgę” możeosobiście złapać potrzebną ilość koni i o ile nie zjawi się ich właściciel lub pastuch odjechać, zostawiając konie w następnym tabunie.Mongołowie nie lubią poszukiwać swoich koni w cudzych tabunach,więc natychmiast zjawiają się i wchodzą w rolę ułaczenów.

Droga oraz szlak urtoński, którym jechałem, były zupełnie niezaludnione, gdyż w tych okolicach Mongołowie, nastraszeni potyczkamii ciągłymi rekonesansami mongolskich i rosyjskich oddziałów, zwinęli,,urtony” i koczowiska i odeszli w góry, gdzie nie bacząc na nagą i pustąokolicę, umieją się kryć i znikać bez śladu.

Dzięki tym okolicznościom przejechałem około 350 kilometrówprzez część bezludną środkowej Mongolii w granicach chanatów Sain-Noin i Tuszetu.

Dało mi to możność uczynienia szeregu spostrzeżeń nad miejscową,nader interesującą fauną. Spotykałem coraz częściej olbrzymie stada antylop mongolskich (gazella gutturosa oraz gazella subgutturosa). Niektóre z tych stad liczyły po 5000 sztuk. Na skalistych zboczach górwidziałem nieraz grupy dumnych i ostrożnych argali (ovis ammon),niewielkie stada antylop piżmowych (gazella Cabarga); w gaikach, schowanych w głębi wąwozów, szare bystre dziki (sus scrofa) z brunatnymipręgami na grzbietach zawzięcie ryły ziemię; na wysoko położonychpastwiskach „alpejskich” wspaniałe jelenie — vapiti — żerowały lub schodziły niżej i chciwie lizały białe plamy zwietrzałej soli, którymi pokrytabyła ziemia. Kilka razy na widnokręgu zamajaczyły, jak widma mknące,dzikie konie (Equus-primigenius Przewalski) i dzikie osły (Equus hemionus).

Spotykałem też i starannie obserwowałem kolonie świstaków.

Na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych widniały tysiącemałych pagórków, pod którymi można było zauważyć głębokie, szerokienory. Były to siedziby świstaków, tych największych okazów z rodzajugryzoniów. Pomiędzy norami stale przebiegały i kręciły się zwierzątkażółte lub brunatne, sięgające czasem wielkości średniego psa. Biegałyciężko, przechylając się z jednego boku na drugi, przy czym skóra na ichtłustych kadłubach fałdowała się i ruszała, jak gdyby była za szeroka.Świstaki są doskonałymi górnikami — poszukiwaczami rudy. W usypywanych przez nich pagórkach odnajdowano nieraz złoto, cynę, miedźi ołów, które wykopują one z ziemi przy budowaniu nor. Zwykle, gdyświstak jest niedaleko od swojej nory, nagle zatrzymuje się, siada natylnych łapach i zamienia się w nieruchomy słupek, który łatwo możnawziąć za kamień lub kawał wystającego z ziemi drzewa. Gdy spostrzegajeźdźca, zaczyna mu się ciekawie przyglądać, gwiżdżąc przy tym przeciągle. Myśliwi korzystają z tego dla swoich celów. Znając ciekawość zwierząt, pełzną w stronę nor wymachując kijem z uwiązaną na jego końcuszmatką. Cała uwaga świstaka skierowuje się wtedy na nieznany, zaciekawiający go przedmiot i dopiero kula przeszywająca biedne zwierzątkorozstrzyga domysły rojące się w jego okrągłej główce. Mongołowie chętnie polują na świstaki, zabijając rocznie do dwóch milionów sztuk. Tłuste i smaczne mięso świstaka zjadają, skórki zaś sprzedają Chińczykom,którzy eksportują je do Chin. Tam zaś futro tych zwierzątek jest ogromnie poszukiwane pośród najszerszych warstw społeczeństwa, gdyż jestlekkie, ciepłe i tanie.

Świstak jednak bywa też niebezpieczny dla ludzi, gdyż najzwyklejszą chorobą tego gryzonia jest straszliwa dżuma, łatwo udzielająca sięludziom.

Nader podniecającą scenę obserwowałem pewnego razu niedalekorzeki Orchonaj w granicach posiadłości księcia Bejle-Sando.

Spotkałem tam tysiące nor i trzeba było wielkiej uwagi ułaczenów, aby konie nie połamały sobie nóg w dołach, powyrywanych przezświstaki. Naraz spostrzegłem dużego orła, który zawisł wysoko w powietrzu, upatrując zdobyczy. W pewnej chwili spadł on na ziemię jakkamień i usiadł na pagórku tuż za norą, gdzie przed chwilą schował sięświstak. Orzeł siedział nieruchomo, jak posąg ze spiżu lub z czarnegomarmuru. Świstak po kilku minutach wybiegł z nory i skierował siędo nory sąsiada widocznie z jakimiś ważnymi nowinami, tyczącymi sięmoże mojej grzmiącej i skaczącej bryczki?

Orzeł natychmiast ciężko zeskoczył z pagórka, usiadł przed norąświstaka i jednym skrzydłem szczelnie zakrył wejście do niej.

Świstak zaś, posłyszawszy szmer, zatrzymał się, spojrzał w stronęswojej siedziby i z przeraźliwym gwizdem ruszył do ataku, chcąc siędostać do swego domu, gdzie pozostawił rodzinę. Rozpoczęła się bitwa.Orzeł walczył swobodnym skrzydłem i dziobem, nie otwierając wejściado nory; świstak zaś skakał na wroga z wielką odwagą, lecz wkrótcepadł, otrzymawszy kilka ciosów w głowę. Wtedy dopiero orzeł zwinąłskrzydło, zbliżył się do leżącego przeciwnika, dobił go uderzeniem potężnego dzioba i z trudem go podniósłszy, odleciał w miejsce bezpiecznena smaczne i obfite śniadanie.

Opowiadano mi jednak, że czasem świstakowi udaje się zwalczyćorła, odgryzłszy mu nogę ze straszliwymi szponami i zmusiwszy w tensposób do ucieczki.

W miejscach prawie zupełnie pozbawionych roślinności, gdzie tylkotu i ówdzie wystają z suchej ziemi źdźbła trawy, spotykałem inne gryzonie, tak zwane po mongolsku „imurany”. Są to bardzo ruchliwe zwierzątka, szybkie w biegu, nie większe od wiewiórki, futerko mają koloruszarego piasku, doskonale przystosowane do ogólnego tła miejscowości.Setki ich śmigają po stepie, zbierając przyniesione z wiatrem nasionaroślin i żyją spokojnie, dopóki ludzie nie zwrócą niebezpiecznej uwagina ich skórki. Nory mają one w postaci głębokich, okrągłych dziur wtwardej ziemi. Imuran posiada oddanego sobie przyjaciela, którym jestwielki skowronek stepowy (Larca flawa), żółto-szary z brunatną główkąi z grzbietem koloru ciemnej rdzy.

Spostrzegłszy mknącego imurana, ptaszek natychmiast podlatujedo niego, siada mu na grzbiet i na przemian śpiewając lub trzepocąc skrzydełkami i łapiąc pasożyty trapiące przyjaciela, odbywa wesołąkonną przejażdżkę ku widocznemu zadowoleniu imurana, zamaszyściewywijającego długim ogonkiem z ciemną kitą na końcu. Mongołowienazywają imurana „rumakiem wesołego skowronka”.

Skowronek i imuran mogą służyć za przykład tak zwanej „obronnej symbiozy”. Imuran wyrzuca z nory robaczki, liszki i różne odpadkiswego gospodarstwa, z czego korzysta znów skowronek w tych pozbawionych pokarmu miejscowościach. Ptak zaś zastępuje swemu przyjacielowi wartę: gdy spostrzeże krążącego sępa, natychmiast wydaje dwakrótkie gwizdki trwożne i zapada gdzieś pod kamień lub w dołek, zlewając się bez śladu z szarożółtą powierzchnią stepu. Po tym sygnależaden imuran nie wymknie się już ze swych podziemnych labiryntów,oczekując spokojnie na wesołą arię skowronka, gdy nieprzyjaciel odleci.

W ten sposób w warunkach przyjaznego sąsiedztwa żyją w mongolskich stepach głodowych i w pustyni skowronek i jego „koń” — imuran(Lagomys ladacensis).

W kilku miejscach Mongolii, a mianowicie w dolinie rzeki Murenii na granicy Bargi spotkałem jeszcze jednego gryzonia stepowego.

Był to czarny szczur stepowy z rodzaju Microtus, podobny zkształtu ciała, z zabarwienia i braku ogona do zwykłego kreta. Szczuryżyją koloniami i są świetnymi gospodarzami, robiąc olbrzymie zapasyżywności na zimę; mają one część swoich spichlerzy na powierzchniziemi. Niedaleko od okrągłego otworu, prowadzącego do nory, szczurukłada wysoki na 2 stopy stóg siana. Swymi wystającymi, przednimizębami „kosi” trawę, suszy ją i składa w prawidłowy, okrągły stóg,w środku którego chowa w dołku, wykopanym w ziemi, nasiona i korzenie pokarmowe.

Jednak w obawie, iż wściekłe wichry zimowe mogą zburzyć jegopracę, szczur wynalazł sposób na zaradzenie złemu. Ścina on trzy cienkie gałązki jakiegoś krzaka i przetyka nimi swój stóg, związując gałązkiza pomocą mocnej trawy na wierzchołku stogu. Taki stóg jest zabezpieczony od zburzenia, gdyż jest on taki mocny, iż kopnięciem noginie mogłem go rozwalić. Konie i wielbłądy starannie poszukują tychstogów, gdyż są one ułożone z najsmaczniejszych i najpożywniejszychgatunków trawy.

W dolinie Orchonu, porosłej wysoką, dobrą trawą spotykałem dużestada kuropatw-jaskółek, czyli salg (Perdrix hirundo-Salga), które sącharakterystycznym dla Mongolii okazem ornitologicznym, zamieszkującym zarówno stepy jak i pustynię. Ten rodzaj kuropatw posiada jasnoszare „mimetyczne” zabarwienie i dwa długie pióra sterowe w ogonie, cowłaśnie podczas lotu nadaje tym ptakom, stale świergocącym, wielkiepodobieństwo do dużych jaskółek. Samiec-kuropatwa w szarym upierzeniu ma brunatno-czekoladowe plamy na grzbiecie i na skrzydłach,nogi zaś pokryte krótkimi, lecz gęstymi i twardymi piórami.

Dzięki jeździe „urgą” poczyniłem cały szereg ciekawych spostrzeżeń zoologicznych, z których najcenniejsze były obserwacje nad dzikimikońmi i osłami, które na ogół są do siebie podobne: jednakowej szarożółtawej barwy z brunatną lub czarną pręgą, idącą przez grzbiet. Okazyte nie są większe od koni kurlandzkich lub fińskich, tylko nogi mająkrótsze i bardziej krępe. Dziki koń (Equus primigenius Przewalski) madłuższą pręgę ciemną.

Dziki osioł (Equus Hemionus) ma czasem pręgi dodatkowe, spuszczające się na boki, krótszą grzywę i ogon długości średniej, dłuższeuszy i znacznie szybszy bieg. Mongołowie nazywają dzikie konie i osłykulonami; polują na nie z powodu smacznego ich mięsa. Są to dzikiezwierzęta i nigdy nie zbliżają się do tabunów koni oswojonych.

Mongołowie wieźli mnie szybko i uczciwie, zbytnio nie oddalając sięod wytkniętego kierunku i otrzymując w nagrodę za to srebrne dolarychińskie, których pewną ilość zarobiłem w Uliasutaju lekcjami francuskiego i angielskiego, udzielanymi kupcom chińskim i kolonistom rosyjskim.

Lecz widocznie przyzwyczajenie moje do siodła, na którym zrobiłem już 5000 mil angielskich, dało mi się we znaki. Trzęsienie i kołysanie się mojej bryczki rozbiło mnie do szczętu. Skacząc przez kamienie,nory świstaków i rowy, bryczka mknęła unoszona przez czwórkę dzikich koni, klekotała, trzeszczała i jęczała, i chyba tylko przez opór, amoże dla podtrzymania reputacji „wygodnych powozów mongolskich”nie rozsypała się na kawałki. Wszystkie stawy, głowa, zęby, nawet oczyzaczęły mnie boleć. Jęczałem i kląłem. Wreszcie dostałem ostrego paroksyzmu ischiasu. Do rana nie zmrużyłem oka, nie mogłem leżeć anisiedzieć. Całą noc przespacerowałem pomiędzy jurtami jakiegoś koczowiska, utykając na chorą nogę i jęcząc boleśnie oraz słuchając potężnegoi niezupełnie muzykalnego chrapania pastuchów; od czasu do czasu staczałem energiczne walki z całą zgrają czarnych, złych psów, marzących odobrej kolacji z mięsa nieznanego cudzoziemca, błąkającego się nocamipo stepie.

Nazajutrz wyruszyliśmy w dalszą drogę, lecz jechaliśmy tylko dopołudnia. Czułem się bardzo źle; ból stał się nie do zniesienia. Zatrzymałem się w jakiejś jurcie na skraju małego klasztoru i postanowiłemsię leczyć. Lecz chociaż połknąłem cały zapas swojej aspiryny i chininy,ból nie zmniejszył się wcale, przeciwnie, coraz gorzej się potęgował.

Wreszcie gospodarz jurty zapytał mnie, czy nie chciałbym poradzićsię doskonałego lekarza-lamy. Poradziłbym się chętnie nawet diabła, abymi tylko ulżył cokolwiek.

Po kilku minutach wysoki, chudy i nader poważny lama trzymałmnie za puls; skrzyżowawszy mi obydwie ręce, wysłuchał bicia serca,opukał całe ciało i rzekł:

— Jesteś zdrów, jak ten dziki jak, lecz rozbiła cię jazda na siodle,a reszty dokonała bryczka. Dam ci dwa proszki. Jeden wypij z gorącąwodą, drugi — z zimną. Przez noc będziesz cierpiał, rano wsiądziesz nakoń. Wszystko minie... Om! Om!

Otrzymawszy honorarium, przyniósł proszki i sam mi je przyrządził. Były one obrzydliwie gorzkie i jak gdyby przetłuszczone. Po chwilipoczułem gwałtowne bicie serca, potem przypływ krwi do głowy i straszny, wzmagający się ból w nodze i grzbiecie, co zmusiło mnie do wstania i wyjścia z jurty; zacząłem biegać, żeby choć trochę zapomnieć obólu.

— To dobrze! — cieszył się mój lekarz-lama, wypijając dziesiątą miseczkę herbaty. — Leki działają!

W duchu życzyłem mu wszelkich klęsk europejskich i mongolskich;biegałem, siadałem, aby za chwilę znowu się porwać z miejsca i rozpocząć chodzenie, raczej gonitwę, chwytając się co chwila za nogę i grzbiet.Tak przeszła noc. Przy pierwszych blaskach świtu, ból począł się zmniejszać, a gdy lama odsłonił płachtę na wierzchołku jurty, wpuszczając różowe promienie słońca zjawiającego się spoza gór, zmówił krótki pacierzporanny, po czym zwrócił się do mnie ze słowami powitania, już byłemzdrów.Z apetytem zjadłszy śniadanie, kazałem okulbaczyć dla siebie koniai jechałem obok bryczki, w której paradował mój przewodnik, starykolonista.

Podczas kulbaczenia koni do jurty nagle podjechał pułkownik Filipow. Oznajmił mi on, że kapitan Bezrodnow zatrzymał całą ich grupęw Dzain-Szabi, pozwalając tylko jemu jednemu jechać do Wan-Kure dlaspotkania się z baronem Ungernem, którego tam właśnie oczekiwano.

Tak opowiadał pułkownik Filipow, a w tym samym czasie całą jegogrupę stracili Mongołowie i Tybetańczycy Bezrodnowa w ponurym wąwozie Dzaińskim. Tego jednak wtedy Filipow nie wiedział, jak równieżnie wiedział, że przed nim już przemknął do Wanu goniec z listem kapitana do krwawego barona...

Filipow ogromnie się śpieszył i wypiwszy naprędce herbatę, ruszyłdalej, zamierzając przed wieczorem być w Wan-Kure, gdzie stał obózpłk. Kazagrandiego.

IV. Stary wróżbiarz

Opuściwszy klasztor jechaliśmy drogą urtońską. Konie były słabei zniszczone ciągłą jazdą z rozkazu płk. Kazagrandiego oraz miejscowego „choszunnego” księcia, Dajczyn-Wana. Prócz tego do Wan-Kurepodążał Pandita gegeni z 30 jeźdźcami eskorty, śpiesząc na spotkanie zbaronem Ungernem.

Zmuszeni byliśmy zanocować na ostatnim „urtonie”, poprzedzającym klasztor, gdzie dozorcą był stary, otyły Mongoł; oprócz niego wjurcie zastaliśmy jego syna, młodego olbrzyma o pięknej, śmiałej twarzy. Gdym z zachwytem spoglądał na tak wspaniały okaz ludzki, staryuśmiechając się z dumą rzekł:

— Ten młodzik zrobi swoje w życiu! Już teraz z rozkazu księciagołymi rękami schwytał w górach stare zdziczałe jaki i przywlókł je doksiążęcej jurty. Książę dał mu za to tytuł „merina”.

Młodzian nawet nie spojrzał na nas; siedział zadumany i palił fajkę.

Wieczorem po kolacji stary wziął łopatkę baranią, starannie jąoczyścił, opalił do czarna na węglach, otrząsnął z popiołu i zaczął uważnie rozpatrywać ją pod światło ogniska.

— Będę ci wróżył... — rzekł i nagle urwał, z przerażeniem patrzącmi w oczy.

— Cóżeś zobaczył? — spytałem uśmiechając się.

— Milcz! — szepnął Mongoł. — Widziałem rzecz straszną...

Znowu położył kość na węgle, potem zaczął ją oglądać ze wszystkich stron, szepcąc modlitwy i zaklęcia.

Przejmującym i wystraszonym głosem szeptał przepowiednie:

— Ponura śmierć od wysokiego człowieka o rudych włosach i białejjak mleko twarzy stanie za tobą i będzie czyhać, długo, długo. Inny znówbiały człowiek stanie się twoim przyjacielem... Stracisz wielu znajomych,zanim nastąpi czwarty dzień... gdyż umrą od długiego noża... Już widzę,jak ich ciała szarpią psy... Pamiętaj o małym trójkącie na wierzchołkudużego... Strzeż się człowieka o głowie w kształcie siodła. Ten będzieszukał twojej śmierci... Przez krzyż, znak śmierci widzę szczelinę w kości.Śmierć może odejść... Zbierz siły i odwagę!

Pijąc herbatę, długo siedzieliśmy jeszcze po wróżbiarskich praktykach dozorcy, lecz stary Mongoł patrzył na mnie z zabobonnym strachem.

Przypomniałem sobie stare dzieje, gdy siedząc w więzieniu jakoprzestępca polityczny, z takim właśnie nieokreślonym strachem spoglądałem w oczy skazanym na śmierć, bojąc się spotkać z ich wzrokiem.Lecz prędko otrząsnąłem się od tych wspomnień i wrażeń i zasnąłembardzo spokojnie i mocno.

Do Wan-Kure pozostało jakieś 25 kilometrów. Tam przecież są Europejczycy, z którymi można rozmówić się po ludzku! Wobec niebezpieczeństw miałem już wyrobioną stanowczość, pomysłowość i sztukęprzekonywania ludzi, w ostatecznym zaś razie mauzer lub... cyjanekpotasu.

Nazajutrz wyjechawszy z „urtonu”, około 11-tej ujrzałem pałacDajczyn-Wana, potem zabudowania klasztoru, świątynie chińskiej architektury i nieco na prawo osadę handlową, gdzie się mieścił sztabKazagrandiego.

Nad wrotami powiewał sztandar brygady pułkownika. Wszedłemdo długiej, niskiej szopy i oznajmiłem oficerowi dyżurnemu o swoimprzyjeździe; wkrótce byłem otoczony zbiegającymi się ze wszystkichstron oficerami, którzy dobrze znali moje nazwisko jeszcze za rządówadm. Kołczaka. Przyszedł pułkownik Kazagrandi, bardzo dobrze wychowany i wykształcony człowiek lat czterdziestu, znany w kołach wojskowych z powodu bohaterskiej obrony wyspy Moon w zatoce ryskiejpodczas wojny z Niemcami.

Spotkał mnie niemal radośnie i bardzo serdecznie, zaprowadził doprzygotowanego już pokoju i dał mi możność wymycia się w dobrej łaźnirosyjskiej.

Złożyłem wizytę miejscowemu staroście i tam właśnie nadbiegł płkFilipow, witając mnie hałaśliwie i z radością demonstracyjną. Po nimzaraz wszedł wysoki oficer o rudej czuprynie, o zadziwiająco białej,nieruchomej twarzy i szeroko rozwartych, zimnych, niebieskich oczach,które zupełnie nie pasowały do jego dziecięcych ust. W oczach oficerabyła taka jakaś zawziętość, nienawiść i okrucieństwo, że wprost nie mogłem patrzeć na jego przystojną, dziwną twarz. Załatwiwszy ze starostąjakiś interes wyszedł on, nie zapoznawszy się z nami. Dowiedziałem się,że był to kapitan Wesełowskij, adiutant gen. Riezuchina, przyjacielabarona Ungerna i dowódcy odrębnej brygady, która już biła się na pograniczu zabajkalskim z wojskami sowieckimi. Riezuchin i Wesełowskijprzybyli tu tego ranka dla widzenia się z baronem.

Na obiedzie byłem u Kazagrandiego, który wyjaśnił mi przyczynęzaproszenia mnie do Wanu. Sprawa tak się przedstawiała. Baron z powodu wewnętrznej niezgody pośród oficerów w Uliasutaju oraz zhańbienia rabunkiem honoru oficerskiego i pogwałcenia umowy mongolsko-chińskiej, rozkazał rozstrzelać wszystkich oficerów i „saita”. Przedtemjednak Kazagrandi chciał otrzymać informacje ode mnie, aby wyratować niewinnych. Broniłem więc jak mogłem płk. Michajłowa i „saita”Czułtun-Bejle, nie mogąc jednak i nie chcąc charakteryzować działalności grupy Poletiki i Filipowych, tym bardziej, że sam Filipow był wWanie i mógł udzielić wyjaśnień najbardziej przekonywających.

Dowiedziałem się teraz, iż przyczyną zapraszających listów Kazagrandiego był głównie rozkaz bar. Ungerna, który koniecznie chciałmnie widzieć. Dowiedziałem się też, iż Geja wraz z rodziną, tj. z żoną,teściową i trojgiem dzieci wywieziono w dniu mego przybycia do Wanurównież z rozkazu barona.

— Wywieziono ich do sztabu generała Riezuchina — mówił Kazagrandi — lecz nie dojadą...

— Dlaczego?

— Będą straceni w drodze... Taki rozkaz barona...

— Trzeba ich ratować! — zawołałem. — Przecież i pan, i ja zawdzięczamy dużo Gejowi!

— Tak! Tak! — odparł pułkownik. — Bardzo mi przykro, lecz niewiem, co czynić... Niech pan spróbuje pomówić z Riezuchinem.

Dowiedziawszy się, gdzie mieszka generał Riezuchin, zacząłem sięwłaśnie do niego wybierać, gdy nadszedł Filipow i z wielkim zapałemzaczął dzielić się z nami swymi spostrzeżeniami nad ćwiczeniami wojskowymi Mongołów, które odbywały się za klasztorem.

Podczas opowiadania Filipowa drzwi się powoli uchyliły i wszedłoficer małego wzrostu, szczupły, w starym kożuchu mongolskim i w kozackiej czapce z daszkiem. Prawą, zranioną rękę trzymał na temblaku.Kazagrandi powitał przybyłego z wielkim szacunkiem i z pewnym zakłopotaniem.

Był to generał Riezuchin, „pies łańcuchowy” krwawego barona.Nastąpiło zapoznanie się. Generał bardzo zręcznie, aczkolwiek, grzeczniei taktownie, wypytywał nas o dwa ostatnie lata naszego życia, żartująci dowcipkując w sposób miły i elegancki.

Gdy wyszedł, pośpieszyłem za nim, aby rozmówić się co do Geja.

Riezuchin spokojnie i uważnie wysłuchał opowiadania o moichprzejściach w Khathyle, gdzie taką wybitną rolę odgrywał Gej i rzekłswym cichym głosem:

— Gej był agentem bolszewików, udawał „białego” żeby lepiej prowadzić wywiad. Baron posiada świeżo przechwycone listy Geja, którenie pozostawiają ani cienia wątpliwości co do jego zdradzieckiej działalności.

Umilkł i po chwili dodał:

— Jesteśmy otoczeni wrogami. Lud rosyjski do szczętu zgnił i zacenę złota jest zdolny do wszelkiej zdrady i ohydy. Tak jest i z Gejem...Zresztą nie warto o nim wspominać, gdyż został już stracony wraz zcałą rodziną. Dziś rano moi ludzie zarąbali ich wszystkich w pobliżuklasztoru...

Z przerażeniem podniosłem oczy na tego eleganckiego oficera otakim pieszczotliwym głosie i miękkich ruchach. W jego źrenicach zobaczyłem całą otchłań nienawiści i stanowczości i od razu zrozumiałemi nadmiar szacunku ze strony Kazagrandiego, i paniczny strach, którysię malował na twarzach salutujących mu oficerów i szeregowców.

Spełniła się więc w części przepowiednia starego Mongoła z,,urtonu”, gdyż nie upłynęły cztery dni, a już cała grupa znajomychmi ludzi rozstała się z życiem.

A teraz jeszcze, zgodnie z przepowiednią, pozostawało straszliweuczucie stojącej poza mną śmierci... Skąd ona ma przyjść? Pomimo żenie jestem zabobonny, myślałem jednak o wróżbie urtońskiego dozorcy,czytającego z opalonej w ogniu łopatki barana...

Tegoż wieczora otrzymaliśmy wiadomość, że za dwa dni baron maprzybyć do sztabu.

W pośpiechu szalonym inż. Wojciechowicz, Polak, budował na rzeceOrchon most dla oddziałów, które miały iść z Urgi do Wanu i dla przejazdu samochodu barona. Gdym oglądał ten most, zauważyłem, iż klasztor Wan-Kure ma formę trójkąta i położony jest na dużej wyspietrójkątnej, uformowanej przez rzekę Orchon i jej dopływ.

Znowu przypomniały mi się słowa wróżbiarza o dwóch trójkątach.A więc tu muszę zwalczyć śmierć?

Co prawda wiedziałem już, że o nią tu nie jest trudno.

Nazajutrz do Wan-Kure wpadł olbrzymi „fiat” barona Ungern vonSternberga, naczelnika odrębnej dywizji azjatyckiej, honorowego chanamongolskiego, głównodowodzącego, czyli dziań-dziunia armii „ŻywegoBuddhy” i wybawiciela Mongolii.

V. „Śmierć stanie za tobą...”

„Straszliwy” generał, „szalony krwawy baron” wpadł do Wanu nieoczekiwanie, oszukawszy wszystkie warty i ominąwszy patrole. Zatrzymał się w pałacu księcia Dajczen-Wana, złożył wizytę hutuhtu klasztorui nagle zjawił się w sztabie, skąd posłał po Kazagrandiego.

Po krótkiej rozmowie z pułkownikiem baron udał się do jurty Riezuchina, dokąd wezwał płk. Filipowa i mnie. O tym wezwaniu dowiedziałem się od Kazagrandiego, który sam do mnie przyszedł. Chciałemnatychmiast iść, lecz pułkownik zatrzymał mnie dość długo, a późniejrzekł:

— No, z pomocą Bożą niech pan idzie!

Dziwne i zatrważające było to pożegnanie. Przełożyłem z kieszeniza mankiet kożucha flaszeczkę z cyjankiem potasu i nabiwszy mauzerwyszedłem z domu.

Gdym wszedł na podwórze, gdzie stała jurta barona, zbliżył się domnie kapitan Wesełowskij. Na jego olśniewająco białej twarzy ponuroświeciły zimne, nienawiścią pałające oczy. Miał za pasem szablę kozackąi rewolwer bez pochwy. Wszedł do jurty i zameldował mnie.

— Proszę wejść! — rzekł, zjawiając się z powrotem.

W chwili, gdym miał już dotknąć drzwi jurty, tuż koło progu spostrzegłem kałużę krwi, która jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w ziemię. Cośzłowrogiego było w tej niewielkiej czerwonej plamie gęstej, jak gdybyżywej jeszcze krwi...

Zapukałem do drzwi.

— Proszę! — rozległ się wysoki głos tenorowy.

Wszedłem do półciemnej jurty. Na spotkanie moje rzucił się jakiśoficer, ubrany w jedwabny, jaskrawy „chałat” mongolski, nerwowymruchem uścisnął mi rękę i nim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy, padłz powrotem na niskie posłanie i głosem chrapliwym wykrztusił:

— Proszę mówić, kim pan jest?! Tylko prawdę! Mamy tu tylu prowokatorów i szpiegów...

Baron Ungern (bo był to właśnie ów „straszliwy” generał!) utkwiłwe mnie swe oczy.

Teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Mała głowa na szerokich,chudych barkach. Powichrzone, złotawe włosy. Cienkie, długie wąsyrude. Wynędzniała, sczerniała od wiatrów i mrozów chuda twarz, jakąmożna widzieć na bardzo starych obrazach świętych. Lecz wszystko toznikło, gdy spojrzałem na ogromne sklepienie czoła ze straszliwą bliznąod cięcia szablą, spod którego połyskiwały stalowe, olbrzymie, okrągłeoczy jasne, które jak dzikie zwierzęta z głębi jaskini, śledziły wyraz mejtwarzy bacznie, bez zmrużenia powiek. Lewe oko z powodu-przekrwieniabyło jeszcze straszniejsze od prawego.

Poczyniłem te spostrzeżenia w okamgnieniu i zrozumiałem, że mamprzed sobą niebezpiecznego człowieka, zdolnego do odruchów natychmiastowych i bezpowrotnych. Niebezpieczeństwo było wyraźne, leczi obelga, rzucona mi, była również ciężka.

— Proszę usiąść! — szepnął baron głosem syczącym, nie spuszczającze mnie oczu i skubiąc wąsy.

— Generał pozwolił sobie na zniewagę względem mnie — zacząłem,czując jak stopniowo wzmaga się we mnie szalony gniew. — Moje imięjest dostatecznie znane, ażeby uchronić mnie od przymiotników, wymienionych przez pana. Może pan uczynić nade mną gwałt, jaki mu siępodoba, ponieważ przemoc jest po pańskiej stronie, lecz nic nie potrafimnie zmusić do rozmowy z panem.

Baron nagłym, drapieżnym ruchem spuścił nogi z posłania i wsparłszy się na boku, zaczął mi się przyglądać jeszcze uważniej, lecz przestałskubać wąsy i miałem wrażenie, że zatamował oddech w piersi.

Zachowując zewnętrzny spokój i zimną krew, przyglądałem się postaci leżącego oraz jurcie. Dopiero wówczas spostrzegłem siedzącego wciemnym kącie generała Riezuchina. Zamieniliśmy ukłony w milczeniu.Po chwili znowu spojrzałem na barona. Siedział, spuściwszy głowę napiersi i zamknąwszy oczy; widocznie myślał nad czymś.

Chwilami mocno tarł ręką czoło i coś szeptał.

Raptem podniósł się i rzekł patrząc gdzieś powyżej mojej głowy:

— Odejdź! Już nie trzeba...

Szybko się obejrzałem. Z tyłu poza mną stał Wesełowskij z szabląw ręku, wpatrzony swymi zimnymi oczyma w barona, jak w tęczę.

Kapitan spuścił szablę i wyślizgnął się z jurty.

— Śmierć z ręki białego człowieka o rudych włosach stała za mną...— pomyślałem. — Lecz czy odeszła naprawdę?

Baron rozmyślał jeszcze długą chwilę, a później, wyciągnąwszy kumnie rękę, zaczął szybko mówić, plącząc się w słowach i nie kończączdań:

— Proszę mi wybaczyć... Pan powinien zrozumieć... Tylu zdrajców...Uczciwych ludzi prawie już nie pozostało... Nikomu nie można ufać...Wszystkie nazwiska przybrane... fałszywe... Dokumenty łżą. Łżą oczyi języki... Wszystko splugawione, zepsute przez bolszewizm... Przedprzyjściem pana kazałem zarąbać pułkownika Filipowa... Dowodził mi,że jest przedstawicielem białej organizacji oficerskiej... Zrewidowano go i znaleziono za podszewką kurtki sowiecki tajny alfabet... Gdy Wesełowskij wzniósł szablę, Filipow... Do diabła!... Tak się wżarła w ludzi przeklęta dyscyplina komunistyczna... Filipow w obliczu śmierci krzyknął: „za co zabijacie mnie, towarzyszu kapitanie?!” Nikomu nie wolno ufać! Nikomu...

Umilkł. Milczałem, nie ruszając się z miejsca.

— Przepraszam pana z całego serca — zaczął znowu baron. — Obraziłem pana ciężko... Pojmuję... pojmuję... Lecz jam nie tylko człowiek,jam — wódz... Na mojej głowie tyle istnień... tyle trosk... i smutku...

W głosie jego posłyszałem szczerość i rozpacz.

Znowu wyciągnął ku mnie rękę i uczułem nerwowy uścisk małej,silnej dłoni.

Zapanowało milczenie. Przerwałem je zapytaniem:

— Co generał rozkaże mi czynić obecnie, gdyż nie posiadam ani fałszywych, ani prawdziwych dokumentów? Znają mnie jednak niektórzyoficerowie z pańskiej dywizji; nadto mam nadzieję, iż znajdę w Urdzetakich, którzy dowiodą, że nie jestem prowokatorem, ani...

— Dość, dość! — zawołał przerywając mi baron. — Wszystko skończone, wszystko zrozumiane! Wniknąłem w duszę pańską i wiem jużwszystko... wszystko... Hutuhtu z Narabanczi pisał mi, że jesteś przeistoczonym bogiem. Modlił się w obecności pana, miał widzenia... Opowiadał o „Wielkim Nieznanym”... Prawdą jest wszystko! Czym mogępanu służyć?

Opowiedziałem mu o naszych przygodach i o tym, że nasza grupapolska dąży do Pacyfiku, aby przedostać się nareszcie do ojczyzny, awięc proszę o pomoc w tej wyprawie.

— Z największą przyjemnością dopomogę panom — zawołał baron. Do Urgi dowiozę pana swoim samochodem... Jutro jedziemy... W Urdzeomówimy dalszy plan... Do widzenia, do jutra!

Gdym wychodził z jurty barona, jeszcze raz spojrzałem na kałużękrwi. Teraz wiedziałem, że była to krew pułkownika Filipowa. Jedenmoment oddzielał mnie od tego, aby moja krew również powoli wsiąkaław mocno udeptaną ziemię mongolskiego podwórza. Śmierć z ręki białegoczłowieka była tuż za mną...

Tymczasem jednak żyłem.

W domu zastałem pułkownika Kazagrandiego, który chodził poizbie w wielkim niepokoju.

— Chwała Bogu! — wykrzyknął na mój widok.

Wzruszyła mnie ta radość pułkownika. Lecz zarazem pomyślałem,że powinien był może użyć radykalniejszych sposobów, niż modlitwa,dla uratowania od śmierci swego gościa.

Wrażenia ubiegłego dnia bardzo mnie wyczerpały nerwowo. Czułem się znużony i zniechęcony. Wydało mi się nawet, że przez te kilkagodzin się zestarzałem i że na skroniach mych zjawiło się więcej siwizny,oczy zaś zapadły głębiej. Położyłem się wcześnie, lecz zasnąć nie mogłem. Widziałem wynurzającą się z ciemności przystojną, wesołą twarzpłk. Filipowa, która nagle znikła, tonąc w krwawej, dymiącej kałuży...Majaczyły mi się zimne oczy Wesełowskiego, w uszach zaś brzmiał syczący głos barona...

Nagle drzwi się otworzyły i na tle oświetlonego pokoju sąsiedniegozjawiła się wysoka postać Ungerna, za którym wszedł Kazagrandi. Baron szybko zbliżył się do mego łóżka. Pomyślałem, że jest to dalszy ciągmoich mar sennych, lecz w tej samej chwili baron zaczął mówić:

— Przyszedłem pana przeprosić — rzekł uśmiechając się — iż niemogę zabrać go jutro do samochodu, gdyż „Żywy Bóg” polecił mi przywieźć do Urgi księcia Damczarena. Natomiast kazałem dać panu jutrorano swego własnego białego wielbłąda, doskonałego, śmigłego wierzchowca i zostawiłem do usług pańskich dwóch swoich ordynansów-kozaków. Najdalej za osiem dni dojedzie pan do Urgi... Jazda będzie bardzowygodna... Prowianty i namiot są już wydane... Przepraszam, że panaobudziłem!

Nie zdążyłem nawet podziękować mu, gdy Ungern w jednej chwiliszybko, niemal biegiem opuścił mój pokój i drzwi bez hałasu się za nimzamknęły.

Sen zupełnie mnie opuścił. Ubrałem się i usiadłem przy stole; zacząłem palić fajkę po fajce, usiłując uspokoić podrażnione nerwy. Doprawdy! Daleko łatwiej było bić się z „czerwonymi” na Sejbi i przechodzić przez śnieżne szczyty Ułan-Tajgi i Tybetu, gdzie złe duchy i źliludzie zabijają śmiałków! Tam wszystko było jasne, zrozumiałe, a tu jakaś zła mara, jakiś wicher ponury i straszny! Wyczuwałem tragedię,grozę w każdym słowie, w każdym ruchu barona Ungerna, za którymszły niby dwa cienie: milczący, o białej jak mleko twarzy kapitan Wesełowskij i... śmierć...

VI.Groza wojny

Było jeszcze daleko do świtu, gdy do mego pokoju wpadł żołnierzdyżurny i z przerażeniem zawołał:

— Przyszli po pana żołnierze od barona!

Narzuciłem kożuch i wyszedłem. Przed gankiem stało dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden z nich człowiek starszy, z obrzękłą twarzą i zawiązanym okiem, drugi — młody, przystojny, ubrany starannie.

— Przyszliśmy po pana z rozkazu generała.

Milczałem, bo nie wiedziałem jeszcze, co to ma znaczyć, a kozakciągnął dalej:

— Zaraz wyjeżdżamy do Urgi. Baron rozkazał przygotować dla panaswego wielbłąda. Przyszliśmy po siodło i rzeczy pańskie.

W pół godziny potem mijałem ostatnie zabudowania Wan-Kure,kierując się ku brzegom Orchonu. Oprócz kozaków jechało ze mnądwóch żołnierzy mongolskich i kulawy, gadatliwy lama. Tuż za klasztorem spostrzegłem zgraję psów, gryzących się koło leżącego trupa.Może były to szczątki Filipowa?...

Kozacy i Mongołowie milczeli. Szczególnie nieprzychylnie spozierałna mnie starszy kozak. Nikt z nich nie zaczynał ze mną rozmowy, leczkozacy stale jechali za mną z tyłu. Ta okoliczność wcale mi się niepodobała. Baron Ungern mógł nie chcieć skończyć ze mną porachunkóww Wanie, gdzie prawie wszyscy oficerowie znali mnie od dawna, leczmoże zamierzał uczynić to nieznacznie podczas mojej wyprawy do Urgi.Przecież to tak łatwo! Kula w grzbiet lub w głowę i — koniec! Psy i wilkidokończą reszty. Dlatego stale miałem się na baczności, przygotowawszyswój rewolwer do natychmiastowego strzału. Nieznacznym manewremzmusiłem kozaków, aby jechali obok mnie lub przede mną.

Przejechaliśmy most na Orchonie i tam poprosiłem inżyniera Wojciechowicza, aby pozdrowił ode mnie płk. Kazagrandiego. W ten sposóbchciałem zostawić jakiś ślad po sobie na wypadek oczekiwanej przygody.

Po czterech godzinach posłyszałem dalekie huczenie samochodui wkrótce obok nas przemknął baron Ungern z dwoma adiutantamii z księciem mongolskim. Generał bardzo uprzejmie pozdrowił mniei krzyknął:

— Do widzenia w Urdze, profesorze!

— Hm — pomyślałem — więc dojadę do Urgi...

To znacznie mnie uspokoiło na czas drogi do stolicy „Żywego Buddhy” i „krwawego szalonego barona”. Żyłem już od dawna krótkimiokresami czasu. W Urdze zajdą nowe okoliczności; tam obmyślę sytuację, tam będzie mój olbrzym — agronom i dwóch bardzo dzielnychżołnierzy polskich.

Po spotkaniu się z baronem kozacy od razu zmienili swój stosunekdo mnie, starając się zabawiać mnie rozmową i figlami z kulawym lamą.Przy każdej sposobności na wyścigi starali się mi dopomóc i usłużyć.

Opowiedzieli mi oni o bojach swojej dywizji w Zabajkalu z bolszewikami i w Mongolii z Chińczykami, o niezwykłej, czarującej odwadzebarona, którego kule najwidoczniej omijają.

Stary kozak opowiadał:

— Gdy przed rozpoczęciem szturmu chińskiego przedmieścia Urgi,Majmaczenu, wojska były już na pozycjach i oczekiwały sygnału, baronsiedział sobie spokojnie koło ogniska na stepie. Mroźny wiatr szalał, ścinając krew w żyłach. Generał zaś był bez czapki, palił papierosy i patrzył w ogień. Widocznie o czymś głęboko się zamyślił. W jakiś czaspotem wstał i zawoławszy mnie kazał podać sobie dwa konie. Wskoczywszy na jednego, skinął na mnie. Pojechaliśmy. Była ciemna noc. Jechaliśmy po naszemu, po kozacku, tak jak niegdyś, gdy skradaliśmy siędo Niemców, jak wilki lub cienie... Podkowa nie szczęknie, strzemię niezadzwoni... Zobaczyłem przed sobą światełka. Powiadam: „Ekscelencjo,to już Majmaczen!” On burknął: „Wiem!” — Znów mówię: „Ekscelencjabez broni!” On zaś wyrżnął mnie przez grzbiet taszurem i zaśmiałsię. „Łżesz! — powiedział — mam broń”. Jechaliśmy jeszcze dość długogłębokim wąwozem lub brzegiem rzeki. Gdzieś na prawo od siebie usłyszeliśmy głosy żołnierzy chińskich. Lecz jazda trwała dalej i po jakimśczasie znaleźliśmy się na tyłach pozycji chińskiej. Co zamierza uczynićbaron? — myślałem, patrząc na niego. Zaczęły się wkrótce płoty Majmaczenu. Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Baron, zapaliwszy papierosa,spokojnie jechał dalej. Przejechaliśmy ulicę jedną i drugą. Wreszcie baron zatrzymał konia około jakiegoś płotu i stanąwszy na strzemionach,długo się czemuś przyglądał i coś obliczał. Gdy skończył, zawrócił koniai burknął do siebie: „Tych dział nie zdążą wywieźć na pozycję! Jeżelizdobędziemy miasto prędko, działa przejdą do mnie”... Nagle z zakrętuulicy wyjechał patrol chiński, złożony z oficera i żołnierza. Zerwałem karabin z ramienia, lecz baron głosem spokojnym rozkazał: „Nie strzelaj!zrzuć żołnierza z siodła taszurem!” Zrobiłem, co kazał. Baron osobiścierozwalił oficerowi głowę taszurem, ja zatłukłem żołnierza. Powróciliśmydo swoich i baron od razu dał sygnał do ataku. Nad rankiem byliśmy jużw Majmaczenie i w Urdze. Działa, które stały na podwórzu za płotem,przeszły do barona. Stało się tak, jak mówił.

Na takich opowieściach dzień przemknął niepostrzeżenie. Wielbłądy szły zamaszystym kłusem, robiąc do 80 kilometrów dziennie. Wyjątkowo szybki w biegu był mój wielbłąd, olbrzymie, prawie zupełniebiałe zwierzę o wspaniałej grzywie i o wysokich, twardych garbach, podarowane baronowi przez książąt Mongolii Wewnętrznej wraz z dwiemaskórkami czarnych soboli, zawieszonymi przy uździe wielbłąda.

O 120 kilometrów na wschód od Ochronu spostrzegliśmy pierwszego trupa żołnierza chińskiego. Leżał w poprzek drogi w ciepłym,szarym płaszczu futrzanym z czarną twarzą o wydziobanych przez ptakioczach i wyszczerzonych żółtych zębach. Na czole widniała straszliwarana od cięcia ciężkiej szabli tybetańskiej. Obuwie było zdarte i z watowanych spodni sterczały czarne stopy bez palców.

Trochę dalej pośród kamieni leżało kilka trupów chińskich. Bylito gamini z oddziału, posłanego z Kiachty na pomoc generałowi chińskiemu w Urdze, Czen-Y. Po utarczce z wojskami Ungerna rozproszylisię i skierowali na zachód, lecz tu dogonili ich i wytępili Tybetańczycyi Buriaci barona.

Posuwając się dalej, przeszliśmy przez grzbiet Burgucki; zapuściliśmy się w równinę, przeciętą rzeką Toła, na brzegu której, nieco dalejna wschód, leżała stolica mongolska, Urga.

Wkrótce trafiliśmy na szeroki gościniec, zasypany porzuconymiprzez uciekających Chińczyków kożuchami, czapkami, koszulami, butami, kociołkami i innym dobytkiem żołnierskim.

O kilka kilometrów dalej, na błocie, spostrzegliśmy dużo nagromadzonych w różnych miejscach trupów ludzkich, końskich i wielbłądzich,połamanych wozów, żelaznych piecyków, kotłów i blaszanek od galeteki benzyny, kożuchów, czapek i nawet porwanych woreczków chińskichdo tytoniu oraz fajek. W tym miejscu zatrzymano i zdobyto uciekająceobozy oddziału chińskiego.

Straszny był ten obraz śmierci i zniszczenia obok wrzącego dokoła,budzącego się po zimie życia!

W każdej kałuży pluskały się dzikie kaczki i szkarłatne „ptaki-lamowie”; w wysokiej trawie żurawie wyprawiały dziwne skoki; na jeziorachpływały olbrzymie stada dzikich gęsi i łabędzi; na miejscach suchychszukały pożywienia, biły się i biegały dropie; gwiżdżąc fruwały stadkakuropatw-salg; na stokach gór wylegiwały się na słońcu wilki, rozmarzone ciepłem i wiosną.

Natura zna i kocha życie! Nie znosi śmierci i ślady jej stara sięukryć pod białą powłoką śniegu lub bogactwem zieloności i kwiatówbarwnych.

Co naturze do tego, że gdzieś tam koło Czifu, czy w wiosce na Yan-Tze staruszka-matka daremnie ofiarowuje bogom ryż i świece, modlącsię o życie dla syna, którego powrotu oczekuje z dnia na dzień, niewiedząc, że leży on tu, w dolinie Toły, zabity, sczerniały, rozszarpanyi nikomu nie znany. Natura wie, że trup ten wkrótce zniknie bez śladupod promieniami słońca, pod tchnieniem wiatru stepowego. Wspaniałajest ta zupełna obojętność przyrody dla śmierci i to umiłowanie przeznią życia we wszystkich jego przejawach!

Czwartego dnia pod wieczór dotarliśmy do brzegu Toły. Długo szukaliśmy brodu, lecz bezskutecznie; wreszcie znudzony bezowocnym poszukiwaniem, zmusiłem swego olbrzyma-wielbłąda do wejścia do wody,chcąc spróbować przebyć rzekę wpław. Na szczęście trafiłem na mieliznę i wkrótce byliśmy już na przeciwległym brzegu, gdzie rozbiliśmynamiot i spędziliśmy noc. O świcie ruszyliśmy dalej.

25 kilometrów za Tołą zaczyna się pole bitwy, trzeciej wielkiej bitwyo niepodległość Mongolii. Tu właśnie armia rosyjsko-mongolska, poddowództwem Niemca, barona Ungern von Sternberga, rozbiła piętnaścietysięcy wojska chińskiego, wziąwszy do niewoli 4 000 ludzi i wytępiwszyresztę. Olbrzymia przestrzeń stepu była zawalona trupami, chociaż odczasu bitwy minęło już około dwóch miesięcy. Gdzieniegdzie widniałycałe góry trupów. Wszędzie widać było połamane wozy, potrzaskanekarabiny, rzeczy porozrzucane w panicznej ucieczce.

Mongołowie zwinęli stąd swoje koczowiska, miejscowość przeto byłabezludna; natomiast we wszystkich wąwozach, pośród kamieni, czaiły sięwilki, ci towarzysze żołnierza; z nimi zaś staczały zacięte walki ogromnezgraje psów zdziczałych. Wielbłądy nasze z przerażeniem kręciły głowami, trwożnie parskały i tuliły się jeden do drugiego.

Dwie i pół godziny jechaliśmy przez to pole śmierci. Wszędzie leżały trupy... trupy... setki, tysiące trupów, najokropniej rozpłatanychod szyi do bioder, z odrąbanymi głowami i ramionami.

— To cięcia Tybetańczyków! — wołał z uniesieniem młody kozak. Oj, ci to umieją wywijać szablą!

Przejechaliśmy obok konia, który leżał z szyją odrąbaną prawieprzy piersi. Straszliwie pocięte twarze, zdruzgotane czaszki, porozrzucane, odcięte od tułowia dłonie składały się na straszliwą ofiarę, złożonązachłannemu bogu wojny przez dzikie, waleczne wojska barona Ungerna.

Wreszcie minęliśmy to złowrogie pobojowisko. Zbliżyliśmy się dowartkiego i płytkiego potoku. Mongołowie zeskoczyli z wielbłądówi zdjąwszy kołpaki, zaczęli pić wodę z tego „świętego” źródła, którepłynęło przez dziedziniec pałacu „Żywego Buddhy”.

Wkrótce potem zobaczyliśmy wysoką górę, porosłą gęstym, prawieczarnym lasem. W gęstwinie bielały ściany kaplic i małych zabudowańmongolskich.

— To jest święty szczyt Bogdo-Uł! — zawołał lama. — Tu przebywająbogowie ochraniający „Żywego Buddhę”.

Bogdo-Uł jest jak gdyby ogniwem, łączącym trzy schodzące się tugrzbiety górskie: Dżegił ze wschodu, Gangyn — z południa i Guntu — zpółnocy. Góra jest regalią, własnością panującego w Urdze Bogdo-hutuhtu, czyli „Żywego Buddhy”. Lasy rosnące tutaj są przepełnione różnorodnymi zwierzętami i ptactwem, żyjącym tu zupełnie bezpiecznie,bo polowanie jest wzbronione pod groźbą śmierci, jak również i przejścieprzez górę. Jeden tylko człowiek przekroczył ten zakaz. Był to baronUngern, który z setką kozaków przebył Bogdo-Uł, przekradł się do pałacu „Żywego Buddhy” i porwał go na oczach wart chińskich, ochraniających najwyższego mongolskiego dostojnika, aresztowanego z rozkazu Pekinu.

VII.W mieście „żywych bogów”

Gdyśmy się zbliżyli do lasu, ujrzeliśmy wyłaniający się spoza drzewpałac „boga”. U podnóża Bogdo-Ułu, za żółtym ogrodzeniem murowanym wznosił się malowniczy budynek w tybetańskim stylu, którego dachz ciemnozielonych, emaliowanych dachówek lśnił na słońcu. Naokoło ciągnął się gęsty park i widać było fantastyczne dachy świątyń pałacowychi mniejszych budynków. Dalej widać było drewniany, przerzucony przezTołę most, który prowadził do miasta mnichów, do czczonego na całymWschodzie Azji Ta-Kure, czyli Urgi.

Tu oprócz „Żywego Buddhy” zamieszkuje cała gromada drugorzędnych cudotwórców, proroków, czarowników i cudownych lekarzy.Wszyscy oni są boskiego pochodzenia i czczeni jako „żywi bogowie”.

Po lewej stronie drogi, na dość wysokim płaskowyżu stoi klasztor.Jest to najbogatszy i najludniejszy klasztor lamaicki po Lhassie Tybetańskiej. Nad morzem dachów, pokrywających najróżniejszego rodzajubudynki, wznosi się ogromna, ciemnoszkarłatna wieża „świątyni grodulamów”, gdzie stoi olbrzymia złocona figura Buddhy spoczywającegow kwiecie lotosu. Prócz niej na terenie klasztoru rozsiane są dziesiątkimniejszych świątyń i kaplic — „obo”, ołtarzy, wież dla wróżbiarstwaastrologicznego. A dalej szara, bezbarwna zbita masa domów, jurt i szałasów, gdzie się gnieździ 60 000 mnichów — lamów różnych rang i wieku,zabudowania szkół, archiwów, książnic, burs dla „bandi” (kleryków) idomów gościnnych dla dostojnych lamaitów z Tybetu lub z kraju Buriatów.

Poniżej klasztoru, na równinie piaszczystej leży tzw. cudzoziemskie przedmieście, zamieszkane przez kupców rosyjskich i chińskich; natym przedmieściu mieszczą się wszystkie sklepy i kantory oraz barwny,hałaśliwy bazar wschodni. W odległości jednego kilometra widać szarożółty, z gliny ubitej czworokąt dzielnicy chińskiej Maj-ma-Czenga; ajeszcze dalej ciągnie się nieskończenie długa ulica pomiędzy dwoma szeregami domów rosyjskich i widnieje cerkiew, szpital, więzienie i ciężki,niezgrabny, ciemnoczerwony budynek czteropiętrowy konsulatu rosyjskiego, obecnie nieczynnego.

Przy samym wjeździe do miasta mnichów, u wejścia do małegowąwozu ujrzałem kilku żołnierzy mongolskich, znoszących trupy ludzkiedo jakiegoś dołu.

— Co oni robią? — spytałem kozaków, lecz ci milczeli, uśmiechającsię tajemniczo.

Nagle wyprostowali się jak struny, przyłożyli dłonie do daszków odczapek. Z wąwozu wyjechał na dzielnym bachmaciku jakiś wojskowy.

Miał na głowie zieloną czapkę z kokardą oficerską, a na ramionach— szlify pułkownikowskie. Spostrzegłem, że mijając, przelotnie obrzuciłnas ostrym wzrokiem. Zapamiętałem jego szare, prawie bezbarwne oczy,ukryte pod krzaczastymi brwiami siwiejącymi.

Przejeżdżając obok nas, zdjął czapkę i zaczął wycierać chustką spocone czoło. Od razu rzucił mi się w oczy dziwny kształt czaszki tegoczłowieka; była to czaszka podłużna, której przednia i tylna część byłyjak gdyby rozdęte, a wierzchołek głowy przepołowiony wyraźną linią,idącą w poprzek. Przypominało to poduszkę, przeciągniętą rzemieniem.Był to niezawodnie „człowiek z głową podobną do siodła”, przed którym ostrzegał mnie stary wróżbiarz w okolicach Wanu.

— Kto to jest? — spytałem kozaków.

— Pułkownik Sipajłow, komendant Urgi... — wyszeptali, wpatrzeniw oddalającego się szybko oficera.

Słyszałem o nim dużo w Wanie i w Dzainie od kapitana Bezrodnowa. Była to najbardziej ponura osobistość na krwawym tle epopeimongolskiej z r. 1921. Sipajłow, technik z wykształcenia, przeszedł przedkilku laty na służbę do żandarmerii carskiej i bardzo szybko zrobił karierę. Stale zdenerwowany, podniecony, ustawicznie zżymający się odwewnętrznych bólów nerwowych, mówił szalenie szybko, krztusząc sięi prychając śliną; oczy jego w czasie mowy zezowały, a przez całą twarzprzechodziły drgania konwulsyjne. Był to typ psychicznie chory i baron kilkakrotnie usiłował pozbyć się tego człowieka, który stał się złymduchem buddysty Ungerna. Sipajłow był człowiekiem zwyrodniałym,dla którego największą rozkoszą było wykonywanie wyroków śmierci,które on inicjował i prowokował bardzo starannie i umiejętnie. Podczastracenia skazańców radował się, pocierał ręce, wyśpiewywał piosenkioperetkowe i wymyślał nadzwyczajne tortury dla swoich ofiar.

O komendancie Urgi szeptano wszędzie z niewymowną trwogą, nienawiścią i wstrętem. Cała fama o bezwzględnym, straszliwym okrucieństwie barona była dziełem rąk i choroby psychicznej pułkownika Sipajłowa. Był to wściekły krwiożerczy pies, poszukujący ciągle świeżychofiar.

Baron Ungern nieraz w późniejszych rozmowach swoich ze mną,prowadzonych w Urdze, wspominał o wstręcie, o fizycznej prawie nienawiści, jaką czuł do Sipajłowa i o chęci oddalenia go od siebie. Leczto mu się nie udawało. Ten bezmiernie odważny człowiek dziwnie bałsię Sipajłowa; nie było to uczucie zwykłego strachu, lecz jakiś nie dający się określić lęk mistyczny. Sipajłow bowiem doskonale rozumiałpsychikę barona, jego zabobonność, jego mistyczny ustrój umysłowy,bezwzględną ideowość i umiał to wyzyskać.

Podczas pobytu barona w Zabajkalu pułkownik wynalazł jakiegośburiackiego „szamana” — wróżbiarza, który przepowiedział, że z chwilą rozstania się z Sipajłowem baron zginie śmiercią straszliwą. Buddysta Ungern święcie w to wierzył i od tej pory godził się z obecnością Sipajłowa, który szalał coraz to bardziej, wylewając krew potokami i mordując dokoła winnych i niewinnych. Rodzinę Sipajłowa wyrżnęli bolszewicy, on sam przeszedł okropne tortury w więzieniu bolszewickim, skąd wreszcie udało mu się uciec. Ten szalony, krwiożerczy, dyszący nienawiścią,umysłowo chory człowiek mścił się straszliwie...

Zatrzymałem się w filii tego samego domu handlowego, w którympopasałem w Zainie... Rodzina dyrektora przyjęła mnie bardzo serdecznie. Moi towarzysze: agronom i żołnierze polscy natychmiast przybylido mnie i zaczęli opowiadać o krwawych przeżyciach Urgi i tysiącachniebezpieczeństw, podstępów, intryg i zbrodni, dokonywanych w tej stolicy „Żywego Buddhy”. Po śniadaniu wyszliśmy na miasto. Wszystkimiulicami, zaułkami i placami sunęły barwne tłumy ludzi. Gwar ulicznymnie ogłuszył. Ludzie wykrzykiwali, kłócili się przy sprzedaży i kupnie,przyglądali się pstrym tkaninom chińskim, paciorkom, baranom, bransoletkom, skórom, koniom, obuwiu, ciężkim ozdobom srebrnym do włosów pań mongolskich, słowem wszystkiemu, co tylko było ciekawego naulicy. Obok rzeźnicy macali przyprowadzone na sprzedaż barany i znaczyli wybrane i kupione znakami czerwonymi na grzbietach. Mongolskiestrojnisie w swoich olbrzymich uczesaniach, nadających głowie kształtyćmy, w ciężkich czapeczkach srebrnych przesuwały się w tłumie, podziwiając stosy barwnych tkanin, wstążek i długich sznurów sztucznychkorali chińskich; poważni, otyli Mongołowie bardzo szczegółowo oglądaliniewielki tabun doskonałych źrebców, spokojnie targując się z Dzachaczynem, właścicielem tabunu; chudy, na węgiel spalony Tybetańczyk,który przybył jako pielgrzym do siedziby „Żywego Buddhy” lub może zjakimiś tajnymi zleceniami od wyższego jeszcze „boga” z Lhassy, tej lamaickiej Mekki, usiadłszy na ziemi wybierał posążki Buddhy, wyrżniętez czarnego lub żółtego agatu i przedstawiające Buddhę w kwiecie lotosuz wielkiej świątyni w Urdze. W innym znowu miejscu duży tłum Mongołów i Buriatów otoczył kupca chińskiego, sprzedającego prześlicznetabakiery ze szkła, kryształu, porcelany, ametystu, chryzoprazu, agatui nefrytu. Były to przecudowne drogocenne wyroby chińskich, cierpliwych rzeźbiarzy. Za jedną tabakierkę z zielonkawo-mlecznego nefrytu,przeciętego siatką brunatnych żyłek, Chińczyk żądał dziesięć młodychbyków, wskazując z zapałem i artystycznym zachwytem płaskorzeźbę,przedstawiającą misternie wykonanego smoka, który otoczył zwojamiswego ogona tłum kąpiących się dziewcząt.

Wszędzie można było dojrzeć Buriatów w czerwonych chałatachjedwabnych i w malutkich czerwonych myckach na dużych, okrągłychgłowach, i Tatarów w czerwonych kożuchach baranich i w czarnych,,tiubetejkach”. Ogólne tło jednak stanowili lamowie. Wałęsali się wszędzie całymi gromadami, ubrani w płaszcze karmazynowe lub żółte, malowniczo zarzucone przez jedno ramię, w przeróżnych czapkach przypominających grzyby, kołpak frygijski lub też hełm grecki z wysokimgrzbietem. Lamowie stąpali cicho, rozmawiali prawie szeptem, przebierali różańce i wróżyli żądnym przepowiedni. Lecz to nie było celem ichcałodziennych przechadzek. Lamowie wyszukiwali bogatych klientów,którzy przybyli do Urgi z dalekich „choszunów”, a nawet spoza granicHałhi po przepowiednie, wróżby i leki, słynne w tym mieście, zamieszkanym przez 60.000 lamów i posiadającym 30.000 posągów Buddhy.Prócz tego do stolicy „Żywego Boga” przybyli w owym czasie książętachińskiej Mongolii Wewnętrznej, którzy natychmiast zostali otoczeniniewidzialną siecią szpiegostwa i dozoru ze strony obserwujących ichlamów.

Ponad domami w dzielnicy handlowej powiewały różnobarwneflagi: chińskie, rosyjskie, angielskie, mongolskie, trochę zaś na uboczu— gwiaździsta flaga Ameryki. Nad jurtami Mongołów, niby barwne motyle, trzepotały w powietrzu różnokolorowe flagi jaskrawe trójkątnej lubkwadratowej formy, długie w kształcie wstęg, krótkie i okrągłe. Były toznaki książąt i rodzin prywatnych lub chorągwie żałobne nad jurtamiciężko chorych, umierających, albo umarłych na ospę lub trąd...

Wszystko to razem wyglądało jak pstra plama ruchoma oblanajaskrawym słońcem wiosennym. Wszędzie śmiech, krzyki, rżenie koni,ryk bydła, hałas.

Od czasu do czasu przechodzili żołnierze z azjatyckiej dywizji konnej barona Ungerna: Rosjanie — w długich chałatach szafirowych, Mongołowie — w czerwonych z żółtymi znakami Dżengiz-Chana na ramieniu. Zjawili się też żołnierze chińscy, którzy po porażce generała Czen-Yprzeszli na służbę do „Żywego Buddhy”, przysięgając mu wierność.

Przechodziliśmy właśnie przez plac, gdy naraz z bocznej ulicy zhukiem syreny wytoczył się ogromny samochód. Siedział w nim baronUngern w złocistym jedwabnym chałacie chana, opasanym niebieskimszalem i w niebieskiej czapce oficera rosyjskiego z żółtym lampasem.Jechał szybko, ustawicznie rozglądając się w tłumie. Zauważył mniei poznał od razu. Samochód się zatrzymał, baron przywitał się ze mnąi zaprosił do siebie.

Mieszkał w małej, bardzo skromnie urządzonej jurcie, która stałana podwórzu domu chińskiego. Obok wznosiły się jeszcze dwie jurty dlasztabu.

— Dowiedziałem się dzisiaj, że pan szybko i pomyślnie dojechał doUrgi — zagaił baron rozmowę.

Podziękowałem mu za pomoc w drodze i przypomniałem o obietnicy zorganizowania wyjazdu całej grupy polskiej dalej, na wschód.

Twarz barona spochmurniała; spuścił głowę i głosem smutnym zaczął mówić po francusku.

— Tutejsza moja praca zbliża się ku końcowi. Za dziewięć dni rozpoczynam wojnę z bolszewikami i mam zamiar wtargnąć w granice Syberii. Chcę bardzo serdecznie prosić pana o zamieszkanie u mnie wciągu tych dziewięciu dni. Nie jest to zbyt długi termin dla pana. Mniezaś wyświadczy pan tym ogromną przysługę i przyjemność. Od tylulat już jestem pozbawiony towarzystwa kulturalnego. Niegdyś dla wypoczynku duszy jeździłem do hetmana Siemionowa, do jego sztabu,gdzie obmyślał on i urzeczywistniał swoje olbrzymie, wspaniałe plany.Obecnie Siemionow daleko, ja czuję się bardzo samotny pośród całejmojej dywizji. Chciałbym, żeby pan wiedział o mnie wszystko, poznał moje myśli, plany i zamiary, żeby mógł pan pomówić ze mną,nie jak z „krwawym i szalonym baronem”, jak nazywają mnie wrogowie i nie z „dziadkiem”, jak ze strachem szepcą o mnie moi żołnierze; lecz jak z człowiekiem, który dużo myślał, a jeszcze więcejcierpiał...

Ungern chciał jeszcze coś dodać, lecz wpadł w nagłą zadumę. Niechciałem mu przerywać, zaciekawiony tym nieoczekiwanym wybuchemszczerości.

Po paru minutach baron ciągnął dalej:

— Wszystko już obmyśliłem i przyrzekam odstawić całą grupę dopunktu, skąd wam łatwo będzie dotrzeć do celu, lecz niech mi pan przyrzeknie również, że będę mógł uważać go za swego gościa w ciągu tychdziewięciu dni. Niech dni te będą moim wypoczynkiem i zapomnieniemwszystkiego...

Cóż mogłem na to odpowiedzieć? W głosie barona wyczuwałemobok namiętnej prośby odcień głęboko ukrytej męki wewnętrznej i jakiejś tajemnicy. Zresztą byłem przecież w jego rękach i bez jego pomocynie mogłem ruszyć dalej, ani też wywieźć swoich towarzyszy podróży.

Przyjąłem więc zaproszenie „krwawego barona”.

Ungern mocno, z wdzięcznością uścisnął mą dłoń i kazał podaćherbatę.

VIII.Potomek Krzyżaków i Piratów

— Niech pan mi opowie o sobie i o swoich przejściach! — poprosiłmnie baron przy herbacie.

Opowiedziałem mu wszystko, co mogło go interesować i rzeczywiście był on bardzo przejęty moją historią.

— A teraz ja zacznę swoją spowiedź, żeby pan wiedział, z kim mado czynienia — zaczął Ungern, bacznie wpatrując się we mnie swymipałającymi oczyma. — Imię moje jest otoczone taką nienawiścią i strachem, że nikt nie wie naprawdę kim jestem, gdyż historię splątano zmitem, rzeczywistość z fantazją, prawdę z oszczerstwem. Kiedyś w swoich pamiętnikach opisze pan może tę podróż przez Mongolię i pobyt u,,szalonego Ungerna”...

Spuścił powieki i paląc papierosa zaczął rzucać urywane zdania,śpiesząc się, nie kończąc słów, jak gdyby w obawie, że ktoś mu możeprzeszkodzić.

— Ród Ungern von Sternbergów jest bardzo stary. Mieszanina Niemców z Węgrami, Hunami z czasów Attyli. Moi wojowniczy przodkowieuczestniczyli we wszystkich wyprawach krzyżowych. Jeden z Ungernówzginął w Jeruzalem, walcząc pod sztandarami Ryszarda „Lwie Serce”,a nawet tragiczna wyprawa krzyżowa dzieci miała w liczbie swych ofiarRalfa Ungerna, jedenastoletniego krzyżaka. Gdy na kresy wschodnie imperium niemieckiego posyłano najśmielszych i najokrutniejszych rycerzy, wśród nich był mój przodek, Artur baron Halsa-Ungern-Sternberg.Na wschodzie obszarów niemieckich rycerze ci założyli zakon Teutonów, ogniem i mieczem szerząc chrześcijańską naukę o miłości bliźniegowśród dzikich pogan: Litwinów, Estów i Słowian. Teutoński zakon rycerski zawsze miał pośród swoich „braci” przedstawicieli mego rodu. PodGrunwaldem zginęło dwóch Ungern von Sternbergów. Ród mój, jak jużwspomniałem, był wojowniczy i religijny, więc skłonny do mistycyzmui ascetyzmu. W XVI i XVII wieku na ziemiach Estów i Łotyszów byłokilku baronów Ungernów, po których pozostały stosy kronik z legendami i powieściami o ich życiu i czynach. Henryk Ungern, przezwany,,Toporem”, był „błędnym rycerzem”. Turnieje Francji, Włoch, Hiszpanii i Brytanii znały to imię, strachem przejmujące serca zapaśników.Henryk odznaczał się niezwykłą sztuką władania toporem bojowym.Został zabity w Kadyksie przez rycerza mauretańskiego, który rozwalił mu czaszkę wraz z hełmem uderzeniem topora. Ralf Ungern, baronna Sternbergu, miał swoją siedzibę około gościńca pomiędzy Rewlem aRygą i pod groźbą śmierci zmuszał wszystkich podróżników do płacenia mu daniny. Baron Piotr Ungern był właścicielem zamku na wyspieDago na Bałtyku, gdzie wybudował sobie całą flotyllę okrętów żaglowych, które stały się postrachem i klęską dla kupców.

Od tego przodka, rozbójnika morskiego, rozpoczęła się cała dynastia Ungernów, piratów i marynarzy, do których należę i ja. Wreszcie legendy znają jeszcze jednego barona mego nazwiska, który żył u schyłkuXVII wieku. Miał na imię Wilhelm, a przydomek „Brat Szatana”. Przydomek ten przysługiwał mu z tego powodu, iż baron był alchemikiemi dawał w swoim domu przytułek wszystkim magom i czarownikom,prześladowanym w Europie za tajemne praktyki.

Wspomniałem już, że Piotr Ungern dał początek morskiej dynastiiUngernów. Potomkiem Piotra — pirata w prostej linii był mój dziad,który dopłynął na własnym żaglowcu aż do Oceanu Indyjskiego, gdziezajmował się rabunkiem i rozbijaniem angielskich okrętów handlowych.Do czasów bolszewickich w naszym pałacu przechowywały się wspaniałe, starożytne meble mahoniowe, zdobyte przez dziada na jednym zzatopionych przez niego okrętów. W ciągu kilku lat dziad mój operował bezkarnie na oceanie, lecz nareszcie Anglicy wzięli go do niewolii oddali w ręce konsula rosyjskiego, który odesłał go do Petersburga.Tam go sądzono i zesłano na całe życie do Zabajkala. Taka jest mojałączność z Syberią Wschodnią. Z wykształcenia jestem marynarzem,gdyż ukończyłem szkołę kadetów morskich w Petersburgu, później zaśwstąpiłem do pułku kozaków zabajkalskich, w którym walczyłem najpierw z Japończykami, a później z Niemcami. W tej ostatniej wojniezostałem odznaczony za waleczność oficerskim krzyżem Św. Jerzego. Wczasie pokoju życie moje upływało na studiowaniu filozofii i buddyzmu.Dziad mój przywiózł z sobą z Indii kajdany rosyjskie i indyjski buddyzm.Ojciec mój również był wyznawcą buddyzmu i mnie go przekazał. Posiadam pismo ofiarowane memu dziadowi przez jednego świątobliwegoindyjskiego mahatmę — yoga; dzięki temu pismu miałem wstęp tam, dokąd chyba tylko Dalaj-Lama lub Taszy-Lama bywają dopuszczani przezkapłanów pierwotnego kultu Sakkya-Muni. W swoim czasie chciałemzałożyć zakon wojskowych buddystów do walki z rozpustą rewolucji...

Baron umilkł i pił filiżankę po filiżance czarnej jak kawa herbaty.

— Rozpusta rewolucji... Czy myślał pan kiedy o tym? Czy ktokolwiek w ogóle zastanawiał się nad tą kwestią? Może jedynie tajemniczySwedenborg lub najmędrszy z mędrców Taszy-Lama w Tybecie!...

Przytaczając teorie naukowe, tytuły dzieł, nazwiska uczonych i pisarzy, oraz cytaty z biblii i z literatury buddyjskiej, ten potomek piratai „Brata Szatana” zaczął mówić natchnionym, podniesionym głosem,mieszając język rosyjski z niemieckim i wtrącając przy tym co chwilawyrazy francuskie i angielskie:

— W buddyjskich starych księgach i apokryfach z czasów pierwszychchrześcijan są wskazówki i proroctwa, które głoszą nadejście chwili, gdypowstaną przeciwko sobie duchy dobre i złe. Wówczas ma przyjść nieznany „Przeklęty”, aby ogarnąć całą ziemię i wytępić ludzkość, zabijając kulturę i moralność. Geniusze i szaleńcy, te bliźnięta tragiczne,wyraźnie odczuwają zbliżanie się okresu katastrof w historii ludzkościi przyjście „Przeklętego”, którego bronią jest rewolucja. Miejsce dawnego, bogatego w doświadczenie, intelektu-twórcy zastępuje dzika wolaburzyciela. Na pierwszy plan wysuwa się żądania instynktów niższych,co nadaje myśli charakter spekulacyjny we wszystkich jej przejawach, awięc w polityce, ekonomii, nauce i sztuce. Ludzkość odbiega daleko odduchowych zagadnień i dążeń. Historia ludzkości dowiodła, że powinniśmy zmienić kierunek naszej myśli i zastosować twórczość w dziedziniekwestii moralno-duchowych. Prądy te ujawniły się już przed wybuchemwojny światowej w 1914 roku. Lecz wówczas, jak zwykle w takich okresach, zjawił się Ten, o którym mówi apostoł Jan w Apokalipsie, Ten,który się zjawiał Chrystusowi na puszczy; Ten, z którym walczyli Buddha, Paspa, założyciel lamaizmu współczesnego i pierwsi chrześcijanie;obecność którego ze zgrozą i trwogą odczuwali Dante, Michał Anioł,Leonardo da Vinci, Tasso, Goethe, Dostojewski. Ten „Przeklęty” jestjuż pośród rzeszy ludzkiej i cofa fale kultury i duchowego postępu odBoga ku sobie. W ten sposób „Przeklęty” rękami zbroczonymi krwią rewolucji wstrzymuje umysłowy i psychiczny bieg ludzkości do świetlanejmety — bóstwa. Sprawiedliwy i miłościwy „Wielki Nieznany”, antytezai wróg „Przeklętego”, postawił przy progu naszego życia nie znającągniewu i miłości Karmę. Robi ona zimny porachunek naszych czynów,odmierza i waży. Karma podsumowuje wszystko, co „Przeklęty” zasiałwśród ludzkości, a więc: głód, choroby, ruinę, śmierć kultury, sławy,honoru, ducha, śmierć państw i ludów... Widzę, widzę już tę grozę, tęponurą, szaloną zagładę świata i ludzi.

Drzwi jurty nagle się rozwarły i w progu ukazał się sztywnie wyprostowany adiutant barona.

— Czego chcesz? — gniewnie krzyknął Ungern.

— Ekscelencjo! Nasz wysunięty na północ patrol schwytał sześciuwywiadowców bolszewickich w pobliżu granicy i przyprowadził ich dosztabu...

Baron zerwał się z posłania. Oczy jego miotały pioruny, a twarzdrgała konwulsyjnie.

— Postawić jeńców przed moją jurtą! — rozkazał cichym, syczącymgłosem. — Idź!...

W tej chwili baron nie pamiętał o niczym: uduchowiona, natchniona mowa, przenikający do serca głos — wszystko to utonęło wbezmiernym gniewie, który jak wicher szalał w jego sercu.

Ungern nacisnął czapkę na głowę, schwycił swój nieodstępny taszuri wypadł z jurty. Wyszedłem za nim. Przed jurtą stali jeńcy otoczeniprzez uzbrojonych kozaków, zziajanych daleką i szybką jazdą.

Baron zatrzymał się przed czerwonymi żołnierzami i przez kilkaminut wpatrywał się w ich oczy, nie odrywając od nich wzroku. Na jegotwarzy znać było ogromny wysiłek myśli i woli. Wreszcie odszedł, usiadłna progu jurty, zdjął czapkę i utkwiwszy oczy w ziemię jął mocno trzećczoło. Nagle powstał i stanowczym krokiem zbliżył się do jeńców.

— Stań więcej na lewo — a ty na prawo... — rozkazywał baron jeńcom,z lekka uderzając każdego taszurem w prawe ramię.

Dwóch przeszło na lewo, czterech na prawo.

— Zrewidować ubranie tych dwóch! — zakomenderował. — To są komisarze sowieccy!

Zwracając się zaś do czterech wylęknionych jeńców stojących naprawo, rzekł do nich:

— A wy jesteście chłopami, zmobilizowanymi przez bolszewików.

— Wedle rozkazu, ekscelencjo!... — wrzasnęli jeńcy zupełnie nie podług dyscypliny bolszewickiej. — My nie ze swojej woli.

— Idźcie do komendanta i powiedzcie mu, że przyjmuję was dooddziału tybetańskiego — rzekł spokojnie baron.

Ucieszeni „bolszewicy” natychmiast opuścili podwórze strasznegogenerała. Tymczasem u dwóch pozostałych znaleziono w podszewcecholew paszporty politycznych komisarzy sowieckich.

Baron nachmurzył czoło i powoli wymawiając każde słowo rzucił wprzestrzeń rozkaz:

— Zatłuc ich kijami!

Po czym wszedł do jurty i usiadł, lecz po tym zajściu rozmowa jużsię nie wiązała. Pożegnałem więc wkrótce generała i wyszedłem. Gdyśmy po obiedzie u moich gościnnych gospodarzy, na którym było kilkuungernowskich oficerów, rozmawiali wesoło, jeden z obecnych trwożniepodniósł głowę i szepnął ze strachem:

— Gdzieś w pobliżu przejechał w tej chwili baron...

Wszyscy umilkli, lecz po chwili rozmowa potoczyła się dalej. Nagletuż pod oknem ryknął samochód, po czym do pokoju wbiegł nastraszonysłużący z okrzykiem:

— Baron!...

Lecz Ungern stał już na progu. Bardzo uprzejmie powitał wszystkich i zwracając się do gospodarzy, prosił o pozwolenie zabrania mniedo siebie w nagłej sprawie. Dostrzegłem przerażenie na twarzach niektórych moich nowych znajomych, lecz ja osobiście byłem spokojny, gdyżrozumiałem już duszę „krwawego generała”.

Zacząłem się ubierać i z przyzwyczajenia włożyłem do kieszenimego palta rewolwer.

— Niech pan zostawi tę zabawkę! — z uśmiechem zawołał baron. — Tupanu już nic nie zagraża. Zresztą hutuhtu z Narabanczi przepowiedziałpanu, że „szczęście zawsze z nim będzie! ”

— A tak! — zgodziłem się — lecz hutuhtu nie powiedział, co on uważadla mnie za szczęście. Może śmierć — najlepszy odpoczynek po mojejwłóczędze? Muszę się jednak przyznać, że wolę jeszcze podróżować,byle żyć.

Wsiedliśmy do samochodu, którym kierował wyprostowany i sztywny jak posąg oficer bez czapki.

— W stronę radiostacji — rozkazał baron.

Pomknęliśmy.

W Urdze, jak w dzień tak i wieczorem, tętniło życie.

Tylko w nocy było ono dziwniejsze i bardziej tajemnicze. Pośródhałaśliwego tłumu przejeżdżali jeźdźcy różnych szczepów mongolskich,odróżniających się wzajemnie formą kulbak i sposobem trzymania sięna siodle. Szła poważnie karawana naładowanych wielbłądów; ciągnęłyciężkie wozy — „arby” o dwóch kołach, skleconych z sześciu kawałków grubo ciosanego drzewa, nabitego olbrzymimi gwoździami; a wszystko to było zalane fioletowym światłem dużych latarni elektrycznych.Po opanowaniu Urgi baron natychmiast rozkazał poprawić zepsutą oddawna stację elektryczną, oczyścić ulice miasta, które zapewne od czasów Dżengiz-Chana nie znały miotły i dezynfekcji, i zainstalować siećtelefoniczną. Powstały różne warsztaty i fabryczki, zaczęły funkcjonować szkoły, szpitale, ambulatoria, punkty weterynaryjne, ruch autobusowy; naprawiono drogi, domy i mosty. Baron opiekował się handlemi przemysłem i nielitościwie wieszał rosyjskich i mongolskich żołnierzyza okradanie sklepów chińskich.

Stolica „Żywego Buddhy”, spadkobiercy tronu wielkiego Dżengiza,zalana elektrycznością! Doprawdy, był to nie mniejszy cud niż wszelkiepraktyki czarowników mongolskich!

Gdyśmy wjeżdżali do dzielnicy rosyjskiej, na moście przerzuconymprzez mały potok stało kilku żołnierzy, flirtujących z Mongołkami. Żołnierze skamienieli w postawie wojskowej przed generałem, dwie Mongołki uciekły pod most, a reszta kobiet w przerażeniu pozostała namiejscu. Po chwili wszystkie podniosły dłonie do swoich uczesań fantastycznych salutując po wojskowemu.

Generał uśmiechnął się i rzekł do mnie:

— Czy pan widzi, jaka u mnie panuje dyscyplina? Nawet Mongołkisalutują!

Za miastem samochód pomknął jeszcze szybciej. Zimny wiatr zrywał czapki i rozrzucał poły palt. Baron, przymknąwszy oczy, widocznierozkoszując się szybką jazdą, szeptał chwilami:

— Prędzej!... prędzej!...

Szofer przyśpieszał biegu, aż powietrze świstało w uszach. Milczeliśmy. Nagle baron się odezwał:

— A ja wczoraj obiłem adiutanta za to, że nie pozwolił mi dokończyćopowiadania...

— Przecież generał może to uczynić obecnie! — odparłem.

— Czyż panu to jeszcze nie zbrzydło? — zapytał, a w jego głosieposłyszałem radość. — No dobrze! Teraz nastąpi część najciekawsza...

Ungern usiadł wyprostowany jak świeca, nie dotykając poduszeksamochodu i paląc papierosa za papierosem rozpoczął:

— Miałem zamiar założyć w Rosji zakon wojskowych buddystów.Po co? — Dla obrony moralnej ewolucji ludzkości od zgubnych wpływówrewolucji, gdyż jestem tego zdania, że postęp ewolucyjny prowadzi doideału, tj. bóstwa, rewolucja zaś po gwałtownym skoku naprzód wstrzymuje rozwój i prowadzi wstecz do zezwierzęcenia. Lecz działałem w Rosji, w tym przeklętym kraju, gdzie nie ma dyscypliny w narodzie, gdziechłop chodzi do cerkwi chrześcijańskiej, wierzy zaś w wiedźmy i czary,gdzie klasa inteligentna dba tylko o własne zadowolenie i przyjemności.Lud brutalny, dziki, niepiśmienny, powiedziałbym nie lud, lecz specjalnyzoologiczny rodzaj ssących; romantyczny inteligent rosyjski wmawiał wsiebie i innych, że naród rosyjski jest męczennikiem, roznosicielem ideibóstwa, wszechświatowej tęsknoty ku dobru, wmawiał, nie znając swegonarodu i nie kochając go wcale.

Wobec takich właściwości charakteru moi towarzysze zaczęli sięwyłamywać spod praw mego „zakonu”. Wtedy wprowadziłem celibat,wyrzeczenie się wygód życiowych i zbytków podług ustawy klasztorówlamaickich. Żeby zaś dać ujście energii, pozwoliłem na nieograniczoneużywanie wódki, opium, haszyszu... Teraz za picie wódki — wieszam,wówczas zaś upijaliśmy się do delirium tremens. Oczywiście zakonunie utworzyłem, lecz wychowałem dwie setki dzielnych, bezwzględnieodważnych oficerów, którzy położyli wielkie zasługi w wojnie z Niemcami i z bolszewikami. Wszystkich, którzy pozostali przy życiu, zużytkował później hetman Siemionow, lecz niestety jest już ich bardzoniewielu... Wojna — zła macocha!...

— Radio, ekscelencjo! — oznajmił szofer.

— Zatrzymaj się! — rozkazał generał.

Obejrzeliśmy dużą stację telegrafu iskrowego, dobrze urządzonąprzez Amerykanów dla rządu chińskiego. Przeczytaliśmy kilka przejętych telegramów pomiędzy Moskwą, Władywostokiem i Pekinem. Pokazano nam jakąś depeszę ze szczytu wieży Eiffel w Paryżu. Baron kazałnatychmiast posłać kilka telegramów do sztabu, dla umieszczenia ich wwychodzącej od czasu do czasu jednodniówce, wydawanej w drukarninależącej do konsulatu rosyjskiego.

Gdy skończyliśmy czytanie depesz i oglądanie stacji, baron zaprosiłmnie do samochodu i zapalając papierosa zawołał z radosnym uśmiechem:

— Teraz... w przestworze!

Szofer ruszył pędem wiatru i wkrótce utonęliśmy w mroku nocy,w przestrzeni bezgranicznych stepów, poprzecinanych niewysokimi, pochyłymi wzgórzami. Nie mogłem zrozumieć, czemu nie rozbiliśmy się,nie ulegliśmy najokropniejszej katastrofie! Samochód skakał jak piłka pokamieniach i rowach, przebiegał przez małe potoki, w niepojęty sposóblawirował pośród nagromadzonych gdzieniegdzie odłamów skał. Szofer,tak umiejętnie kierujący olbrzymią maszyną, musiał mieć chyba oczyżbika.

W mroku nocy zauważyłem małe ogniki rudawe, które co chwilazapalały się lub gasły...

— To wilki! — uśmiechając się rzekł Ungern. — Nakarmiliśmy je dosyta swoim i nieprzyjacielskim mięsem. — Ale pozwoli pan, że będę dalejopowiadał o swoich przejściach.

Zwrócił się do mnie i wpatrując mi się swoim zwyczajem w oczy,zaczął:

— Podczas wojny niemieckiej zaprzyjaźniłem się z Gregorym Siemionowem. Obaj odnieśliśmy dużo ran i otrzymaliśmy krzyże walecznych. Na froncie widzieliśmy stopniowy rozkład armii, spodlenie duszy rosyjskiego chłopa i mieszczanina, przewidywaliśmy zdradę Rosjiwzględem sojuszników i rozumieliśmy całą głębię niebezpieczeństwa,zagrażającego ludzkości ze strony rewolucyjnej dziczy rosyjskiej. Wówczas towarzysz mój, zwykły esauł kozacki, a obecnie hetman wszystkich kozaków syberyjskich, Siemionow, ułożył olbrzymi, porywającyplan. My się z nim rozumiemy. Siemionow to na pół Mongoł, ja buddysta. Siemionow postanowił połączyć wszystkie szczepy mongolskie, związane pomiędzy sobą krwią plemienną lub jednakowym kultem religijnym, w jedno państwo azjatyckie, składające się z autonomicznych części pod moralnym kierownictwem Chin, kraju najstarszej i najwznioślejszej kultury duchowej. Państwo to powinno by byćsilne moralnie i fizycznie; musiałoby się zabezpieczyć od wpływów rewolucji wysokim murem surowych i mądrych praw oraz bronić swojej duchowej podwaliny: kultu, wiary, filozofii i polityki. Jeżeli zdemoralizowana i szalona ludzkość nie zatrzyma się w swym biegu kuprzepaści i wyda na zagładę cały dobytek ducha ludzkiego, państwoazjatyckie będzie zmuszone położyć temu tamę i zabezpieczyć ludzkości długotrwały pokój. Tak myślał hetman Siemionow i będąc jeszcze na froncie niemieckim, rozpoczął agitację pośród Buriatów i Turkmenów. Słowo hetmana padło na urodzajną glebę! Zresztą nie mogło być inaczej. Wszyscy Azjaci z wyjątkiem Japończyków rozumieją,że spekulacyjna kultura zachodu prowadzi ludzkość do zguby, zatruwając ją bakcylami rewolucji. Plan zjednoczenia Mongołów był bliskiurzeczywistnienia w 1918 roku, kiedy Rosja haniebnie zdradziła Francję, Amerykę i Anglię. Wtedy Siemionow oznajmił, że nie może pozostawać w szeregach zdrajców, protestował przeciwko traktatowi zawartemu w Brześciu Litewskim i wyjechał do Zabajkala w celu werbunku ochotników dla naszej wojny z Niemcami. Z nim razem pojechałem też i ja oraz kilku innych oficerów. Postanowiliśmy zmobilizowaćAzję do wojny z Niemcami, posłaliśmy emisariuszy do Mongolii, Tybetu, Turkiestanu i Chin. Sprawy szły dobrze. Ale wtedy właśnie bolszewicy zaczęli wytępiać oficerów i byliśmy zmuszeni rozpocząć walkęobronną, która przeszła w zaciętą wojnę domową. Na ogólną organizację azjatycką nie pozostawało już czasu! Uformowaliśmy swą armię,nie przestając marzyć o dniu, kiedy obudzimy całą Azję mongolskąi z jej pomocą utrwalimy pokój i Boga na zalanej krwią ziemi. Zeswej strony dopomogłem temu przebudzeniu się Azji, dając niepodległość prastaremu krajowi władcy Azji, sławnego i mądrego Dżengiza... A mimo to hetman Siemionow obawia się mnie, mojej surowości i okrucieństwa. Nie może jeszcze zrozumieć, że prowadzimy walkęnie z partią polityczną, lecz z „sektą” spiskowców przeciw całej duchowej kulturze ludzkości, przeciwko idei bóstwa. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Włosi skazują na śmierć członków mafii „czarnej ręki”,dlaczego Amerykanie sadzają na fotelu elektrycznym anarchistów-bombistów i dlaczego ja nie mam tępić bolszewików, morderców duszyi ciała społeczeństwa? Siemionow — pół-Rosjanin, pół-Mongoł — człowiek wrażliwy i miękki, ja zaś jestem Teutonem, potomkiem „Brata Szatana” i piratów. Dla sekty morderców — tylko śmierć!... Wracamydo Urgi!...

Po dwóch godzinach zamajaczyły przed nami dalekie jeszcze ogniemiasta.

IX.Obóz męczenników

Niedaleko od wjazdu do Urgi, koło jednopiętrowego domku stałsamochód.

— Co to ma znaczyć? — zapytał baron szofera.

Szofer nie umiał mu wytłumaczyć.

— Podjeżdżaj do tego domu! — rozkazał baron.

Zatrzymaliśmy się przed gankiem. W tej chwili drzwi z łoskotemsię rozwarły, z domu wybiegło kilku oficerów, którzy w popłochu rzucilisię do ucieczki.

— Stój! — dźwięcznym, wysokim tenorem krzyknął Ungern.

Wszyscy stanęli jak wryci.

— Wróćcie — rozkazał tonem, jakim się mówi do psów, nie do ludzi.

Gdy wrócili z głowami pochylonymi, baron wszedł za nimi, opierającsię na swym ciężkim taszurze. Drzwi pozostały otwarte, mogłem więcsłyszeć i widzieć wszystko, co zachodziło w oświetlonym pokoju.

— Oj, będzie bieda! — wyszeptał z trwogą oficer-szofer. — Nasi oficerowie, dowiedziawszy się pewno, że baron pojechał za miasto na daleki spacer, postanowili urządzić ucztę. Teraz baron każe ich rozstrzelać albo zatłuc kijami... Bieda!

Widziałem przez drzwi koniec długiego stołu, zastawionego butelkami i blaszankami po konserwach. Na rogu siedziała młoda kobieta,która na widok barona w przerażeniu zerwała się z miejsca. Z pokojudochodził chrapliwy głos Ungerna. Padały ciężkie, urywane zdania:

— Wasza ojczyzna ginie. Hańba okrywa was, Rosjan, a wy tegonie możecie zrozumieć... Odczuć... Potrzebujecie wina... kobiet... kart...Szubrawcy... zwierzęta!... Po 150 taszurów każdemu... po 150!...

Głos mówiącego zniżył się do złowrogiego szeptu.

— A wy, kobiety, czyż nie czujecie zguby waszego narodu? Nie czujecie bólu ludu? Dla was jest to obojętne! Zlitowałybyście się nad swoimimężami! Oni tam na froncie i w boju, może zginą... Wy zaś tutaj pijeciewino... oddajecie się rozpuście, osłabiacie ducha moich oficerów!... Wyście nie kobiety! Szanuję kobietę, która czuje głębiej od mężczyzny...Wy zaś nie jesteście kobietami! Słuchajcie, co powiem. Jeżeli która zwas jeszcze raz zostanie przeze mnie przyłapana, każę powiesić.

Zawrócił się i wyszedł. Sam dał trwożny sygnał syreną samochodui rozkazał patrolowi, który zjawił się natychmiast, zaprowadzić aresztowanych do komendanta.

W ciągu dalszej drogi Ungern milczał, oddychając ciężko i coś szepcąc. Nareszcie odezwał się:

— Krzyczą, piszą, że jestem okrutny... Szalony baron! Ja zaś niemogę zrzucić z siebie zmory zdrady armii, do której należałem; nie jem,nie śpię, gdyż mam ciągle przed sobą straszne obrazy śmierci najszlachetniejszych ludzi... Śmierć z rąk najgorszych, najciemniejszych, najwystępniejszych zbrodniarzy! A ci... nie mogą bez wódki! A kobiety...te kobiety bez serca, szlachetności... bez duszy! „Krwawy” generał!... Ztakimi tylko można walczyć surowością! Rosjanie nie powinni lubić — muszą się bać... To są zwierzęta... Zwierzęta...

Baron zapalał papierosa za papierosem i rzucał je ruchem gwałtownym.

— Niech pan zje ze mną kolację! — zaproponował po chwili.

Na kolację był również zaproszony naczelnik sztabu, młody, skromny, bardzo dobrze wychowany prawnik, syn znanego w Rosji profesoraIwanowskiego. Podano jakąś gorącą potrawę chińską, po niej zaś zimnemięso, kompot z kalifornijskich owoców i herbatę. Jedliśmy zwyczajemchińskim laseczkami z kości.

Baron był podrażniony i smutny. Bardzo ostrożnie nawiązałem rozmowę o aresztowanych oficerach, starałem się znaleźć dla nich usprawiedliwienie w surowym trybie życia dywizji i w potrzebie rozrywki.

— To są jednostki zgniłe, pogrążone w rozpuście!... — mówił gniewniegenerał.

Naczelnik sztabu podtrzymał mnie i wreszcie Ungern zmiękł i kazałaresztowanych uwolnić.

Nazajutrz spędziłem dzień ze swymi towarzyszami i zapoznałem siębliżej z życiem miasta. Gwałtowna natura barona zmuszała wszystkichdo pracy. Sam był wszędzie i we wszystko wglądał, nigdy jednak niewtrącając się do zarządzeń kierowników. Wszystko było przewidziane.Nabijano pociski armatnie i karabinowe, remontowano armaty i innąbroń, rozpoczynano fabrykację prochu i gazów trujących, robiono saletrę i terpentynę, którą miano zastąpić benzynę przy samochodach;baron marzył o samolotach i tankach... Wszystko, co żyło — pracowało.Domy handlowe były zajęte dostarczaniem żywności i materiałów potrzebnych dla armii. Nawiązywano stosunki handlowe z Chinami.

Wieczorem zaprosił mnie do siebie naczelnik sztabu Ungerna. Wjurcie jego było kilku oficerów. Gospodarz częstował nas herbatą z konfiturami oraz ciastkami chińskimi. O godzinie 11-tej wszedł do jurty,coś nucąc, pułkownik Sipajłow. Wszyscy od razu umilkli i pod różnymipozorami zaczęli wychodzić.

— Nie lubią Sipajłowa — mruknął pułkownik, filuternie mrużąc swojebezbarwne oczy i bryzgając śliną.

W chwili gdy Sipajłow wszczął rozmowę z naczelnikiem sztabu, dojurty wszedł baron, który spostrzegłszy pułkownika zachmurzył czołoi z obrzydzeniem w głosie rzekł do mnie:

— Niech pan nie rozmawia z tą gadziną!

Sipajłow zbladł i wcisnął swoją potworną głowę w plecy. Baronopuścił jurtę i po chwili słyszeliśmy, jak wydawał rozkaz, aby zajechałsamochód.

— Oj — jęknął Sipajłow — wiem, że przyjdzie dzień, kiedy baron każemnie zatłuc kijami!

Lecz w głosie jego poczułem udany strach. Wychodząc, pułkownikzawołał wesoło.

— Pijecie tylko herbatę? Każę przysłać panom na kolację przepysznypieróg z rybą i doskonałej zupy.

Gdy wyszedł, naczelnik sztabu porwał się za głowę i wyszeptał zrozpaczą:

— Boże mój, Boże! Do jakiego upodlenia doprowadziła nas rewolucja. Zmuszeni jesteśmy pracować z takimi typami! Ze zbrodniarzamii złodziejami... Sipajłow jest złym duchem barona. Podsuwa mu do podpisu coraz to nowe wyroki śmierci, zabija ludzi niewinnych bez sądu ibez wiedzy generała, rabuje pod pokrywką nie istniejących rozkazówbarona...

W parę minut przyszedł od Sipajłowa żołnierz i przyniósł obiecaną kolację. Gdy się nachylił, rozwiązując serwetkę, naczelnik sztabuwskazując go oczami szepnął:

— Niech się pan uważnie przyjrzy temu człowiekowi!

Żołnierz był małego wzrostu, o szerokich, silnych barach. Ubranybył bardzo starannie. Jego gładko wygolona twarz była bardzo uprzejma, spokojna, pełna szacunku „dla naczalstwa”, lecz w szarych przymrużonych oczach i w załamaniu ust było coś odpychającego i strasznego.

Gdy opuścił jurtę, naczelnik sztabu opowiedział mi, że ten żołnierz,nazwiskiem Czystiakow, jest prawą ręką Sipajłowa i jego przybocznymkatem. Ten grzeczny, uprzejmy młodzieniec własnymi rękami dusił ludzi, nie robiąc sobie kłopotu z wieszaniem.

Powstał i nim zrozumiałem, wylał za drzwi zupę z miski i rzuciłpieróg w daleki kąt dziedzińca.

— Co pan robi? — zawołałem, myśląc że mój znajomy dostał nagłegoobłędu.

— To poczęstunek Sipajłowa — odparł — a więc nie wiadomo, czy niema w sobie trucizny. W domu pułkownika obcy nie powinien nic jeśćani pić, gdyż nigdy nie wiadomo, co go może spotkać...

W ciężkim nastroju powróciłem do domu i tu dowiedziałem się, żeSipajłow kazał zaaresztować moje rzeczy i odstawić do komendantury,aby je poddać rewizji.

Zaniepokoiłem się bardzo, gdyż Sipajłow mógł podłożyć mi jakieśpapiery, które oddałyby mnie w ręce kata Czystiakowa, lecz od gospodarza dowiedziałem się, że moje rzeczy były przyniesione do Sipajłowa w chwili, gdy był u niego baron. Na widok tego, co się dzieje, Ungern straszliwie wybuchnął, uderzył Sipajłowa taszurem i kazał natychmiast odstawić rzeczy z powrotem.

Na razie więc wszystko zakończyło się pomyślnie, lecz wiedziałem,że w osobie potwornego wyrodka, Sipajłowa, mam wroga śmiertelnego.Jaka była przyczyna tej nienawiści? Sipajłow obawiał się mego wpływuna barona, widząc że Ungern z wielkim zaufaniem odnosi się do mniei stara się być ciągle w moim towarzystwie. Sipajłow podejrzewał, żebędę się starał źle usposobić Ungerna przeciwko niemu, co groziłobymu niechybną śmiercią, której bał się panicznie.

Trzeba było więc śpieszyć się z odjazdem, gdyż pomysłowy żandarm mógł zaplątać mnie w swoje sidła, a wówczas żadna siła ludzka wwarunkach życia urgijskiego nie ocaliłaby mnie od śmierci.

Już chciałem się położyć do łóżka, gdy przybiegł po mnie młodszyadiutant Ungerna. Wypadało iść.

Zastałem barona czytającego jakąś książkę francuską. Cisnął jąi podniósłszy się na moje powitanie powiedział:

— Przepraszam, że wciąż pana niepokoję, lecz chcę mówić! Muszęprzecież komuś się wyspowiadać, kto potrafi zrozumieć wszystko — i złe,i dobre...

Instynkt pisarski poddał mi pytanie:

— Czy mogę napisać kiedyś książkę o tym, co tu słyszę i widzę?

Ungern zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:

— Niech mi pan da swój notatnik.

Podałem mu album, w którym robiłem szkice podróżne, a on napisał po rosyjsku:

— „Po mojej śmierci — Baron Ungern”.

— Jestem starszy od generała, więc umrę przed panem — zauważyłem.

Baron potrząsnął głową.

— O nie! — rzekł. — Jeszcze 130 dni i — koniec!... Nirwana!... O,żeby pan wiedział, jak bardzo jestem zmęczony cierpieniami moralnymii trawiącą mnie nienawiścią!

Po długim milczeniu baron, paląc papierosy i popijając czarnąherbatę, rozpoczął przerwane onegdaj opowiadanie. Dowiedziałem się,że wykonując plan hetmana Siemionowa, Ungern nawiązał stosunki zewszystkimi plemionami mongolskimi i buddystami Azji, miał pisma odtajnej rady mahatmów indyjskich, od Dalaj-Lamy, od Taszy-Lamy, odchanów kirgiskich i kałmuckich, od władców Afganistanu, od chińskichmonarchistów i dostojników lamaickich. Dowodził, że cała mongolskai buddyjska Azja marzy o zjednoczeniu się w olbrzymie środkowoazjatyckie państwo z mądrymi, monarchicznymi Chinami na czele.

Wkrótce przerwał swoją opowieść i kazał dać samochód, chociażbyła to już późna godzina nocna.

— Pojedziemy do świątyni wielkiego, miłościwego Buddhy! — zawołałporwany jakąś myślą, patrząc na mnie pałającymi oczyma.

Było to zakończenie obrazu życia tego ogromnego obozu jakichśmęczenników tragicznych — półbandytów, półrycerzy, półmnichów, tegozgromadzenia wygnańców i mścicieli, pędzonych wypadkami dziejowymi w objęcia śmierci i smaganych surowością nienawidzącego ichi poniewierającego nimi mistyka, potomka piratów i Teutonów. On zaś,żyjąc w ustawicznej udręce, nie znał godziny spokoju. Dręczony ciężkimi, jadowitymi myślami, przeżywał męki Tantala, wierząc, że każdynowy dzień odcina jedno ogniwo od łańcucha życia, złożonego ze 130dni, które oddzielały go od nieznanej, bezdennej otchłani — śmierci.

X.Przed obliczem Buddhy

Cicho przemknął samochód przez część handlową miasta i zbliżył się do stromych stoków płaskowzgórza, na którym stał klasztor.Baron zatrzymał samochód; poszliśmy dalej piechotą, coraz bardziejzapuszczając się w labirynt wąskich uliczek pomiędzy domami klasztornymi. Stanęliśmy wreszcie przed największą świątynią Urgi, Mongolii,a nawet całego świata lamaickiego. Był to budynek architektury tybetańskiej, lecz z chińskim, misternie wykrzywionym dachem. Samotnalatarnia paliła się przy wejściu. Ciężkie drzwi, okute żelazem i brązem,były zamknięte na ogromną kłódkę.

Baron trzykrotnie uderzył w gong młotkiem wiszącym na ścianie.Po paru minutach zbiegło się kilku przestraszonych mnichów. Niektórzymieli w rękach latarnie. Poznawszy „dziań-dziunia” padli na twarz i nieśmieli podnieść na niego oczu.

— Wstańcie i prowadźcie nas do świątyni! — rozkazał baron.

Weszliśmy do świątyni. Wygląd jej niczym się nie różnił od innych większych świątyń lamaickich. Te same rytualne chorągwie różnobarwne z mongolskimi i tybetańskimi modlitwami, z symbolicznymiznakami i wizerunkami świętych i bogów; długie pasy tkanin jedwabnych, zwieszających się z sufitu; święte obrazy bogów i bogiń. Od wejściado jedynego stopnia ołtarza leżał wąski, długi kobierzec; po obydwu jegostronach stały niskie kanapy, obite czerwonym suknem; były to miejscadla lamów i chóru podczas nabożeństwa. Na ołtarzu paliły się lampki,rzucające migotliwe błyski na sprzęty rytualne i na lichtarze ze złotai srebra. Za ołtarzem wisiała olbrzymia, żółta kotara jedwabna ze znakiem Dżengiza — swastyką i modlitwą tybetańską: „Om, mani padmeHung!”

Lamowie odsłonili kotarę.

W niepewnym świetle lampek olejnych wynurzyła się z ciemnościpotwornych rozmiarów postać Buddhy, mająca około 80 stóp wysokości,cała suto złocona, zrobiona w Chinach z najlepszego brązu. Buddhasiedział w złotym lotosie. Oblicze boga-mędrca było obojętne i spokojne;ożywiała je gra cieni i świateł, wskutek czego zdawało się, że Buddhapatrzy na ludzi uważnie i zimno, a pełne, kształtne jego usta chwilamiukładały się w łagodny, lecz szyderczy uśmiech. Wszędzie, wzdłuż ścian,w szafkach i na półkach, stały duże i małe figury Buddhy. Mówiono mi,że jest ich tam do trzydziestu tysięcy. Są to ofiary wiernych.

Baron zadzwonił w wiszący gong, który służył do zwracania uwagiboga na modlącego się i wrzucił do wielkiej urny brązowej monetę złotą.Człowiek, który przewertował dzieła wszystkich zachodnich filozofów,który znał europejską literaturę i naukę XIX i XX stulecia, modlił sięprzed posągiem Buddhy z brązu. Złożył wyciągnięte przed siebie ręcei zamknąwszy oczy szeptał słowa modlitwy. Dojrzałem, że miał na lewej ręce różaniec buddyjski. Modlitwa trwała około 10 minut, po czymzwróciwszy twarz do lamów, Ungern rzekł:

— Zawołajcie starca!

Jeden z lamów, schylony w niskim ukłonie, natychmiast odszedłi wkrótce powrócił, prowadząc pod ramię starca w brudnym, żółtympłaszczu gelonga. Głowa i ręce starca drżały; z trudem poruszał on nogami, lecz widocznie już wiedział, czego będzie od niego żądał straszny,,dziań-dziuń”, gdyż miał w torbie starą księgę w drewnianej okładce.

Był to maramba Wagaden — hutuhtu, uczony lamaita, znawca ksiągindyjskich i tybetańskich.

— Czytaj! — rozkazał baron.

— Mówił do ludu Taszy-Lama — zaczął starzec cichym, łamiącym sięgłosem — nie bójcie się i nie szlochajcie, bo przyjdzie z północy wysoki,biały człowiek o oczach niby kawały połyskującego lodu w głębokiejjaskini. Przejdzie on po ziemi jak płomień i śmierć... Każdy krok jegowyciśnie krwawy ślad. Będzie to bóg wojny, zjawiający się powtórnie.Da on wolność braciom, powiedzie wszystkie narody, plemiona i szczepyDżengiz-Chana ku sławie, szczęściu i pokojowi...

Starzec umilkł, lecz Ungern ruchem gwałtownym przewrócił kilkakart i szepnął dobitnie:

— Czytaj! Teraz to będzie przepowiednia dla mnie.

Obojętnym głosem maramba odczytał:

— Nastąpi czarny dzień. Dzień zguby wybawiciela narodów. Otoczągo setki wrogów. Czeka go samotność. Będzie go żarła troska, że nie manikogo, komu mógłby przekazać myśli swoje i swoją tęsknotę. Nastąpiądługie godziny okrutnych walk. Lecz nie osłabią ducha aż do ostatniegotchu. Otworzą się podwoje Nirwany i wstąpi do niej dusza oczyszczonaprzez mękę i tęsknotę.

Baron spuścił głowę i szepnął do mnie:

— Tak zawsze wypada ze wszystkich przepowiedni! Takim będziemój koniec...

Opuściliśmy świątynię i poszliśmy na drugi koniec klasztoru.

— Nie lubię tej świątyni! Jest ona zbyt nowa, gdyż lamowie wybudowali ją wtedy, gdy „Żywy Bóg” stał się niewidomy, czyniąc ze świątyniofiarę błagalną. Nie lubię świątyni „grodu lamów”, ponieważ na obliczuzłotego Buddhy nie widzę śladów łez, nadziei, troski, rozpaczy, bólu,szczęścia i wdzięczności modlących się. Ludzie jeszcze nie zdołali wyryć śladów w złotym brązie Buddhy... Pójdziemy teraz do starej kaplicyprzepowiedni i wróżb!...

Zobaczyłem mały, sczerniały budynek, podobny do wieży z okrągłym dachem. Drzwi stały otworem. Z obydwóch stron wejścia byłykoła ruchome z wypisanymi na nich modlitwami — najprostszy sposóbmodłów. Nad drzwiami tablica mosiężna ze znakami Zodiaku. Przy wejściu oraz wewnątrz paliły się duże chińskie latarnie papierowe. Dwóchmnichów monotonnymi głosami czytało jakieś księgi. Gdyśmy weszli,nie podnieśli nawet głów.

Baron zbliżywszy się do nich rzekł:

— Rzućcie kości na liczbę dni mego życia!

Mnisi, nie przerywając czytania i nie patrząc na stojącego przednimi, wyrzucili na czarny stół z wielkich brązowych kubków białe kości.

Baron długo liczył, wreszcie westchnął głęboko i wyszeptał:

— 130!... Znowu 130... To już po raz piąty!...

Zapadł w głębokie zamyślenie; podszedł do ołtarza, gdzie stałastara kamienna figura Buddhy, przywieziona niegdyś z Indii i modliłsię, zatopiony w swoich myślach i w trwodze.

Do świtu błąkaliśmy się z Ungernem po klasztorze. Zwiedziliśmywszystkie świątynie, kaplice, muzeum szkoły medycznej, wieżę astrologów, miejsca różnych modłów, a gdy słońce pokazało się na szczytachgór, poszliśmy na plac otoczony domami młodych lamów i kleryków-bandi. Półnadzy tłumnie wybiegali z domów i rozpoczynali walkę poranną, szybką, ruchliwą, pełną ruchów i pozycji wymagających wielkiejsiły i zręczności. Kierował tymi zapasami stary lama, który niegdyś był,,bogadyrem”, co znaczy siłaczem, dumą całej Mongolii. Wzrost jegodosięgał 7 stóp, a gdy wsiadał na małego konia mongolskiego, to wysunąwszy nogi ze strzemion od razu stawał na ziemi, koń zaś wyskakiwałspod niego. W młodości bez wielkiego wysiłku nosił na plecach konia.Grupa mnichów oddawała się gimnastyce oddechowej podług przepisówindyjskiej Hatha-Jogi.

W innym znowu miejscu jacyś przyjezdni książęta ćwiczyli się wstrzelaniu z łuków do celu przedstawiającego ulepione z gliny głowyChińczyków. Strzelali z odległości 50 kroków; niektórzy z łucznikówdobrze władali tą tradycyjną bronią mongolską.

Po powrocie do miasta poczułem w głowie jakiś chaos — skutektego wszystkiego, com widział i słyszał podczas tej fantastycznej nocy.

— Gdzie jestem? W jakim czasie żyję? — pałały w moim mózgupytania.

— 130 dni życia... Krwawy generał — wcielony „bóg wojny”... zbawiciel narodów... — błyskawicznie mknęły myśli, odtwarzając wrażeniaz podróży do siedziby Buddhy... Lecz jednocześnie jeszcze niewyraźnie,wprost odruchowo odczuwałem w tym chaosie ideę jakiegoś wielkiegoplanu i nie dającą się opisać mękę człowieka.

XI.W pałacu „żywego Boga”

Po obiedzie wpadł po mnie generał.

— Chcę przedstawić pana Bogdo-Chanowi-Hutuhcie! — zawołał.

Rzadko komu udaje się widzieć „Żywego Buddhę”, więc naturalnieod razu porwałem palto i czapkę i byłem już w samochodzie.

Zatrzymaliśmy się u wrót żółtego w czerwone pasy muru, otaczającego pałac „boga”. Parę setek lamów w ubraniach czerwonych i żółtychrzuciło się na spotkanie „dziań-dziunia”, który za wyzwolenie Mongoliiotrzymał od „boga” tytuł „chana”. Z wielkim szacunkiem odprowadzilinas tłumnie do wejścia pałacu.

Wprowadzono nas do obszernej, mrocznej sali. Rzeźbione, ciężkiedrzwi prowadziły do apartamentów wewnętrznych. W głębi stał szeroki, niski tron z kilkoma jedwabnymi poduszkami. Oparcie dla plecówbyło z czerwonego aksamitu i otoczone złotą lamą. Z obydwóch stronstały żółte parawany w ramach z hebanu, ozdobionych chińską misternąrzeźbą. Pod ścianą mieściły się niskie szafki oszklone, przeładowane różnymi przedmiotami sztuki chińskiej, japońskiej, indyjskiej i rosyjskiej;była tam nawet grupa porcelanowa z Sewru, przedstawiająca tańczących markizów i markizy.

Przed tronem stał długi, bardzo niski stół, przy którym siedziałona poduszkach ośmiu poważnych Mongołów. Pośrodku, na miejscu prezesa zobaczyłem starca o twarzy dobrotliwej i rozumnych, przenikliwychoczach. Oczy te przypominały mi oczy figur japońskiego buddyzmu,jakie widziałem w muzeum cesarskim w Tokio, zrobione z drogich kamieni oczy Amidy, Danniczi-Buddhy, bogini Kwan-Non i dobrego starcaChote.

Był to „święty”, szanowany nie tylko w Mongolii, lecz i poza jejgranicami Dżałchancy-Hutuhtu, „bóg” (gegeni) i władca klasztoru wpobliżu jeziora Tessin-Goł, obecnie zaś prezes mongolskiej rady ministrów. Reszta obecnych składała się z ministrów, chanów i wpływowychchoszunnych książąt Hałhi.

Barona z honorami posadzono obok prezesa, dla mnie podano krzesło europejskie. Za pomocą tłumacza baron oznajmił ministrom, że zaparę dni opuszcza Mongolię i poleca w dalszym ciągu bronić niezależności ziemi, zamieszkanej przez potomków Dżengiz-Chana, którego wielkadusza żyje i połączy wszystkie plemiona mongolskie w jedno wielkiesławne „Środkowe Państwo”.

Po tej krótkiej mowie Ungern powstał. Mongołowie uczynili tosamo. Baron żegnał każdego z osobna, poważnie i surowo. Tylko przedDżałchancy-Lamą nisko się skłonił, a ten położył mu rękę na głowiei błogosławił.

Z sali rady ministrów przeszliśmy do niewielkiego domu, zbudowanego według architektury rosyjskiej, gdzie mieszkał z rodziną „ŻywyBuddha”. Dom był otoczony tłumem żółtych lamów, sług i doradcówBogdo, urzędników różnych kancelarii, wróżbiarzy, medyków i faworytów. Od tego domu przez cały teren pałacu ciągnął się sznur czerwony, którego koniec zwieszał się, przez północną ścianę koło bramy.Tłumy pielgrzymów na kolanach podpełzały do tego sznura i z nabożeństwem go dotykały, oddając dyżurnemu lamie „chatyk” i srebro. Dotknięcie sznura oznaczało otrzymanie błogosławieństwa „Żywego Buddhy”, który miał trzymać drugi koniec sznura w swoich dostojnych rękach. Było to więc coś na kształt błogosławieństwa za pomocą prądu pokablu... Sznur był z wełny wielbłąda i białego włosia końskiego, pomalowanego na czerwono „sandarakiem”. Mongoł, który dotknął sznura,dostawał czerwoną taśmę na szyję na znak dokonanej pielgrzymki.

Dużo słyszałem o Bogdo-Chanie, czyli o „Żywym Buddzie”, zanim ujrzałem go w Urdze. Nieraz słyszałem opowieści o jego pociągudo alkoholu, co doprowadziło go nawet do utraty wzroku, o jego dążeniu do zewnętrznej kultury europejskiej, o jego żonie — „dahyni”,dotrzymującej mu towarzystwa w pijaństwie i w przyjmowaniu posłówcudzoziemskich. Opowiadano mi, że w pałacu stoją klatki z małpamii zamorskimi ptakami i że w parku przechadzają się słonie. Bogdo jestposiadaczem wspaniałego samochodu, światła elektrycznego, telefonu,gramofonu, fortepianu automatycznego i innych wynalazków europejskich włącznie z aparatem masującym twarz i separatorem do mleka.

Wszystko to oczywiście widziałem, lecz prócz tego zauważyłem jeszcze coś bardziej interesującego i imponującego.

W gabinecie „Żywego Buddhy”, gdzie stała szkatuła rzeźbiona zkości słoniowej z pieczęcią imperatora i gdzie w dzień i w nocy czuwali lamowie-sekretarze, panowała dziwna cisza i prostota. Zwyczajnylakierowany stół z chińskimi przyrządami do pisania, szkatuła z pieczęcią zawiązaną w żółtą, jedwabną chustkę, niski fotel i brązowy piecstanowiły całe umeblowanie. Na ścianach widniały znaki swastyki orazmongolskie, tybetańskie, indyjskie i chińskie napisy. Za fotelem stałołtarz z figurą złotego Buddhy, przed którym paliły się dwie świecearomatyczne. Na posadzce leżał miękki, żółty dywan.

Gdy weszliśmy, „Żywy Buddha” był w małej prywatnej kaplicy, doktórej nikt nie śmiał wchodzić oprócz samego Bogdo i jednego mnichao wysokiej randze kanpo-gelonga, porządkującego w kaplicy i pomagającego w samotnych modłach „Żywego Buddhy”.

Sekretarz powiedział nam, że Bogdo od rana był bardzo podniecony i przed południem wszedł sam jeden do kaplicy. Długo słychaćbyło głos Bogdo, lecz po chwili rozległ się jakiś inny, nieznany głos. Wkaplicy odbywała się narada pomiędzy „ziemskim Buddhą” a Buddhąniebieskim. Sekretarze słyszeli wykrzykniki przerażonego czymś Bogdo,jego pełne trwogi pytania i gorące, namiętne modły.

Postanowiliśmy czekać na Bogdo. Baron zaczął opowiadać o Dżałchancy-Lamie, że w chwilach gdy wytęża on swój mózg, nad głową tegodostojnika żółtej wiary zjawia się aureola świetlna, którą zresztą Mongołowie zawsze widzą. Baron twierdził, że osobiście widział dwukrotnieświetlne promieniowanie nad głową prezesa ministrów mongolskich.

Nagle lamowie pełniący czynności sekretarzy zwrócili głowę wstronę kaplicy, nadsłuchując, a po chwili padli na twarz. W tym samym momencie drzwi powoli się uchyliły i podpierając się wysoką laskąz kości słoniowej wyszedł imperator Mongolii, „Żywy Buddha”, jegoświątobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.

Był to dość otyły starzec liczący około 70 lat, o starannie ogolonym obliczu, przypominającym dumne twarze patrycjuszy rzymskich.Ubrany był w żółty „chałat” mongolski z czarnym lamowaniem. Głowęmiał prawie łysą, oczy szeroko rozwarte, jakby zdziwione lub przerażone. Ciężko opadł na fotel i wyszeptał:

— Piszcie!

Lamowie z zasuniętych za pas torebek natychmiast wydobyli papier i przyrządy do pisania. Bogdo zaś zaczął dyktować swoje widzeniei rozmowę z Buddhą w kaplicy w sposób bardzo powikłany i pełen alegorii.

Starzec mówił długo, mowę zaś swoją zakończył w ten sposób:

— Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hutuhtu, 31-szy „ŻywyBuddha”, który tego dnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddhą, otoczonym dobrymi i złymi duchami. Mądrzy lamowie, hutuhtu,kanpo, maramby i święci gegeni, raczcie wyjaśnić moje widzenie!

Skończywszy, wytarł spocone czoło czerwoną chustką i zapytał, ktojest obecny w pokoju.

— Chan, dziań-dziuń, baron Ungern! — odpowiedział klęcząc sekretarz-lama.

Baron zbliżył się do starca i przedstawił mnie, Bogdo uczynił znakpowitania, po czym zaczął rozmowę z generałem.

Przez drzwi otwarte widziałem wnętrze małej kaplicy Bogdo-Hutuhty. Zauważyłem wielki stół przywalony stosami starych ksiąg. Obokstał piecyk z palącymi się węglami oraz kosz z łopatkami i wnętrznościami baranów. Ungern wstał i schylił głowę przed Bogdo, który objąłtę głowę potomka krzyżaków i zaczął się modlić. Potem zdjął z piersiciężki posążek Buddhy wiszący na czerwonym sznurku i zawiesił go naszyi barona.

— Nie umrzesz — wyszeptał w uniesieniu — lecz przeistoczysz się wformę doskonalszą! Pamiętaj o tym synu, pamiętaj Chanie wdzięcznejci zawsze Mongolii, pamiętaj, przeistoczony duchu wojny!...

Zrozumiałem, że „Żywy Buddha” błogosławił krwawego generałaprzed śmiercią.

Opuściliśmy gabinet „boga”.

XII. „Żywy Buddha”

W kraju tajemnic i cudów, Mongolii, żyje mistyczny znawca wszelkiej tajemnicy i nieznanych przejawów sił przyrody, „Żywy Buddha”,31-sza forma nigdy nie umierającego Buddhy, jego świątobliwość Bogdo-Dżeptsung-Damba-Hutuhtu-Gegeni-Chan.

Jest on spadkobiercą trwającej w tajemniczy sposób od 1670 r. dynastii cesarzów duchowych, noszących w sobie ciągle udoskonalającegosię ducha Buddhy, Awalokiteszwara oraz Czen-Za-Zi, czyli „Ducha Himalajów”. W nim jest złączone wszystko: słoneczny mit, czar tajemniczych, niebotycznych szczytów straszliwych Himalajów, legendy świątyń indyjskich, groźna wspaniałość dawnych władców Mongolii i Chin,mgliste kroniki mędrców chińskich. W polityce urgińskich Bogdo-Chanów jest połączenie różnorodnych wpływów: rozpamiętywania braminów, mnisza surowość sekty Gełuk-Pa, która dała początek „żółtej wierze”, mściwość odwiecznych koczowników Oletów-Kałmuków, dumnei potężne pomysły Dżengiz-Chana i Kubłaja, zacofana, pełna zabobonów hierarchiczno-klerykalna psychologia, tajemnica królów tybetańskich i bezwzględność rewolucjonisty religijnego, Paspy. Cała mglistahistoria Azji: Pamiru, Himalajów, Mezopotamii, Persji i Chin otaczatajemnicą tron „Żywego Buddhy” w Urdze. Nic więc dziwnego, że jegoimię jest z czcią wymawiane na brzegach Wołgi, w Arabii, Azji Centralnej, w Indiach, na Syberii i na brzegach Oceanu Lodowatego.

Kilka razy udało mi się być w siedzibie Bogdo-Chana. Rozmawiałem z „Żywym Buddhą”; opowiadały mi o nim osoby, najbliżej przy nimbędące — uczeni maramba; widziałem jego wróżby, słyszałem jego proroctwa, oglądałem składy ksiąg starożytnych i kronik dziejów wszystkich Bogdo-Chanów. W pałacu „boga” cieszyłem się zaufaniem, ponieważ pismo hutuhtu Narabanczi-Kure otwierało mi drzwi świątyń orazusta i serca lamaitów.

Znajomość z osobą najwyższego kapłana mongolskiej „żółtej wiary”oraz z jego rządem zrodziła we mnie cały szereg myśli o charakterze politycznym i dała mi możność zrozumienia planów hetmana Siemionowai barona Ungern von Sternberga.

Panujący obecnie „Żywy Buddha” jest osobistością dwoistą, jakwszystko w lamaizmie. Rozumny, przenikliwy, energiczny Bogdo jednocześnie oddaje się nałogowi pijaństwa, który doprowadził go do ślepoty.Wtedy to lamowie wpadli w rozpacz. Jedni wypowiadali się za tym,aby ślepca otruć i jego tron oddać innemu przeistoczonemu bóstwu,inni zaś, uwzględniając wielkie zasługi Bogdo dla lamaizmu i Mongolii, postanowili przebłagać bogów wzniesieniem wspaniałej świątyni „grodu lamów” — z olbrzymim posągiem złoconego Buddhy.

Nie pomogło to wprawdzie Bogdo w odzyskaniu wzroku, lecz za toowa rozbieżność zdań wśród lamów i znaczna zwłoka czasu pozwoliłymu stopniowo wyprawić do Nirwany zbyt radykalnych lamów.

Nie przestając myśleć ani na chwilę o sprawach kościoła i polityki mongolskiej, Bogdo lubi jednak zabawiać się różnymi rzeczamiciekawymi. Tak np. interesował się on przez pewien czas artylerią. Jakiś przedsiębiorczy oficer rosyjski podarował mu dwie stare armaty,z których, ku wielkiej uciesze niewidomego „boga”, strzelano w dniświąteczne. Za tę przyjemność Bogdo nadał oficerowi tytuł „Tumbair-Huna”, co znaczy „księcia miłego memu sercu”. Samochody, bicykle,gramofony, telefony, kryształy, porcelana, obrazy, perfumy, instrumentymuzyczne, rzadkie ptaki i zwierzęta w rodzaju słoni, niedźwiedzi himalajskich, małp, wężów indyjskich i papug — wszystko to przesunęło sięprzez pałac „boga”, lecz o wszystkim bardzo szybko zapomniano.

Do Ta-Kure wpływają podarki, ofiary, danina religijna ze wszystkich końców lamaickiego świata.

Pewnego razu skarbnik „boga”, czcigodny Bała-Dordżi-Lama, pokazał mi wielką salę, gdzie przechowywano te podarki. Było to drogocenne muzeum, jedyne w swoim rodzaju. Tu nagromadzono przedmiotynieznane w muzeach Europy. Mogłem je obejrzeć tylko bardzo pobieżnie, lecz i tego wystarczyło, aby sądzić i o wartości tych nadzwyczajnychzbiorów, i o powadze i polityczno-moralnym znaczeniu dostojnika „żółtej wiary”.

Skarbnik otwierając szafy i kufry ozdobione srebrem i złotem, opowiadał:

— To są dziwne w swoich kształtach kawałki złota z Bej-Kemu, to— czarne sobole z Kemczyckiego Nojonatu. Tu są złożone cudotwórczepanty; w tej szkatule z rogu barana skalnego wodzowie Oroczenówprzysłali z dalekiej północy czarowne korzenie „Dżeń-Szengu” i „Cybetu” pachnącego piżmem; ten kawał bursztynu pochodzi z brzegówmorza wiecznie pokrytego lodem, a waży 134 łana; tu przechowujemy drogie kamienie z Indii...

Długo jeszcze wyliczał, opowiadał i sam nie mógł ukryć zachwytunad pokazywanymi rzeczami. Przed moimi oczami migotały stosy najdroższych futer: białego bobra, czarnych, białych i niebieskich lisów,czarnych soboli, czarnych panter; małe, misternie rzeźbione pudełkaszyldkretowe, w których przechowywano cienkie jak pajęczyna, 10-jardowe jedwabne „chatyki” indyjskie; woreczki plecione ze złotych sznurów, a pełne pereł przysłanych od radży Trawankoru; olśniewające przepychem i misterną robotą sygnety ze szmaragdami, rubinami i szafiramiz Chin i z Indii; olbrzymie chryzoprazy, diamenty; kość słoniowa z artystyczną inkrustacją ze złota, pereł i drogich, barwnych kamieni; tęczowetkaniny, wyszyte złotem i srebrem; kły morsów, na których artyści, rybacy z morza Beringa, nacięli dziwaczne rysunki pierwotnej sztuki.

Niepodobna wyliczyć wszystkiego!

W oddzielnym pokoju stały ofiarne posągi Buddhy: złote, srebrne,z brązu, kości, korali, z masy perłowej, kryształu, ametystów i nefrytu;były tam posągi z rzadkich, nieznanych gatunków drzew barwnych i aromatycznych.

— Niech pan weźmie który z tych posągów i obejrzy go! — zaproponował mi mój cicerone.

Uczyniłem to i od razu posłyszałem jakiś chrzęst i szum wewnątrzposągu.

— Słyszy pan? — zapytał skarbnik, uśmiechając się chytrze. — Tosą drogie kamienie i kawałki złota. To „wnętrzności” boga. Tu się kryjeprzyczyna, dlaczego wy, Europejczycy, przy zdobywaniu — jak to było w1900 roku w Chinach — miast buddyjskich i świątyń, przede wszystkimzaczynacie burzyć nasze posągi, mówiąc, że nasi bogowie są wrogamiwaszych. Lecz przyczyna waszej nienawiści dla naszych bogów leży wchęci zabrania wnętrzności posągów... W ten sposób bardzo wiele znakomitych, drogich kamieni wyszło na świat dzienny z mroku posągów,do których zasyłały modły narody Babałanu, Chin i Indii.

Długa amfilada pokoi zajęta jest przez książnicę „boga”. Są turęcznie pisane foliały z różnych epok, w różnych językach azjatyckich,na różnorodne tematy: religijne, filozoficzne, historyczne i magiczne.Widziałem rękopisy rozsypujące się w proch. Żeby uratować je od ostatecznego zniszczenia, lamowie moczą je lepkim sokiem jakiejś roślinytybetańskiej. W szafach leżą tablice gliniane z asyryjskimi hieroglifami.Księgi chińskie, indyjskie, tybetańskie i mongolskie przechowują się wosobnych szafach. Zawierają one dzieła z zakresu buddyjskiego kultuSakkya-Muni, sekty „czerwonych kołpaków” oraz księgi żółtego buddyzmu, czyli tybetańskiego lamaizmu, legendy, historyczne kroniki,przepowiednie, magiczne, lekarskie i astrologiczne przepisy i formuły.Setki lamów wertują te stare szpargały, studiując je, przepisując, szerząc w ten sposób i przechowując starożytną naukę i legendy. Istniejepokój, gdzie zgromadzono wyłącznie tajemnicze dzieła magiczne z opisami życia, czynów i cudów wszystkich 31 „Żywych Buddhów”; bulleDalaj-Lamy, orędzia mądrego Taszy-Lamy; pisma hutuhtów chińskiegolamaizmu z Wu-Ta-Y; dzieła antagonisty „Żywego Buddhy” — Pandity— Gegeni z Dołon-Noru, oraz horoskopy periodyczne stu chińskich mędrców buddyjskich. Klucze od tej tajemniczej komnaty są starannieprzechowywane w szkatule „boga” wraz z pierścieniem Dżengiz-Chanai z pieczęcią cesarską.

Osobę „jego świątobliwości” otacza 5000 lamów, podzielonych nakilka stopni hierarchicznych, od prostych służek kościelnych do „radcówboga”, z których właśnie składa się rząd niezależnej Hałhi.

Szczególnie interesowały mnie trzy kategorie lamów, o których opowiadał mi sam „Żywy Buddha”, gdym go odwiedził wraz z księciem buriackim Dżam-Bałonem, pomocnikiem i przyjacielem barona Ungerna.,,Buddha” uskarżał się, że leniwe, bogate i rozpustne życie, jakie prowadzą lamowie, z zatrważającą szybkością zmniejsza ilość prawdziwych,natchnionych wróżbiarzy i proroków.

— Gdyby nie Dżałchancy i Narabanczi-Hutuhtu, prowadzący surowy ascetyczny rygor klasztorny, Ta-Kure pozostałoby niezawodniebez wróżbiarzy i jasnowidzących. Przeszli w inne formy istot, błogosławieni przez bogów Barun-Abaga-Nar, Dorczyuł-Dżurdok, którzy mogliwidzieć tajemnice przyszłości i dalekie cienie przeszłości.

Bogdo miał słuszne powody do skargi, gdyż kategoria wróżbiarzyw jego dworskim otoczeniu jest nader potrzebna. Objaśnia się to tym,że nowa osobistość zjawiająca się w pałacu „boga” jest pokazywana najpierw lamie-wróżbiarzowi, czyli „dzurenowi”, który na podstawie swojejtajemniczej sztuki informuje się co do przeszłości i przyszłości przybyszai w ten sposób „Żywy Buddha” już wie, jak ma rozmawiać z gościemlub interesantem.

„Dzureni” są najczęściej starcami; są to surowi asceci, wyniszczenibezsennymi nocami i ciągłymi praktykami jogów. Widziałem i młodych,,dzurenów”, czasem nawet dzieci. Lecz są to „hubiłgani”, bóstwa przeistoczone, w przyszłości hutuhtu i gegeni klasztorów lamaickich.

Drugą kategorię uczonych lamów stanowią medycy, czyli „ta-lamowie”. Badają oni działanie na organizm ludzki traw i ziół oraz sokówzwierzęcych, przechowują recepty medycyny tybetańskiej i leczą chorych. Bardzo starannie studiując anatomię i fizjologię człowieka, medycy ci jednak nie posiłkują się wiwisekcją. Są to bardzo zdolni masażyści, wprawiacze kości, znawcy hipnotyzmu, żywego magnetyzmui okultyzmu, co szeroko stosują w praktyce lekarskiej.

Trzecią nareszcie kategorią jest najwyższy stopień lekarski, dostępny prawie wyłącznie dla Tybetańczyków, Kałmuków i Buriatów.Są to „turdzy-lamowie” czyli lekarze-truciciele. Można by ich nazwać,,doktorami medycyny politycznej”. Turdzy-lamowie mieszkają w odosobnieniu, pędzą życie samotne i są milczącą, tajemniczą bronią w rękach „Żywego Buddhy” — Bogdo-Chana.

Książę Dżam-Balon objaśnił mi, że turdzy-lamowie przeważnie sąniemi, gdyż prawdopodobnie w dzieciństwie podlegają specjalnej operacji. Widziałem jednego „turdzy”. Był to ten sam lekarz, który otrułswego chińskiego kolegę, przysłanego do Urgi z Pekinu dla zgładzenia zeświata nader zuchwałego i niezależnego Bogdo. Malutki, siwy, pomarszczony staruszek z siwą, kozią bródką miał zbyt bystre, przenikliweoczy, aby można było czuć do niego sympatię. Gdy „turdzy” przybywado gegeni jakiegoś klasztoru, do koczowiska chana lub księcia, ci od razuprzestają jeść i pić, obawiając się trucizny, którą posiada ta mongolskaLokusta rodzaju męskiego. Nawet środki zapobiegawcze nie uratują skazanego. Zatruta czapka, koszula lub buty zmoczone płynem trującym,paciorki różańca lub frędzle uzdy, monstrancja posypana zabójczymproszkiem lub księgi rytualne — dokonają wyroku „Żywego Buddhy”.

Niewidomy dostojnik lamaicki jest otoczony najgłębszą czcią i ubóstwieniem religijnym. Przed nim wszyscy padają na twarz, a lamowiezbliżają się do jego tronu czołgając się na kolanach.

Wszystko to jest ponure, tchnie wschodnią starożytnością i psychologią pierwotną. „Żywy Buddha” — to krzyczący anachronizm dlanas, Europejczyków. Pijany ślepiec, lubujący się w banalnych piosnkachgramofonu lub puszczający prąd elektryczny w swoich przybocznychlamów; okrutny starzec trujący potajemnie swoich politycznych przeciwników, dostojnik kościoła trzymający w ciemnocie umysłowej swójnaród i ogłupiający go swymi proroctwami i wróżbami — nie jest jednakzupełnie zwyczajnym człowiekiem.

Pewnego razu, gdy siedzieliśmy w gabinecie Bogdo i książę Dżam-Bałon tłumaczył mu moje opowiadanie o postępach nauki zachodniej,starzec nagle podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, co się dzieje w kaplicy; jakkolwiek wytężałem cały swój słuch, nic nie mogłem dosłyszeć.Wreszcie podniósł się z poduszek i pokornym, przestraszonym, pełnymekstazy religijnej głosem rzekł:

— Bogowie mnie wołają...

Sekretarze pochwycili Bogdo pod ręce i doprowadzili do kaplicy.Wszedł sam i szczelnie zamknął za sobą drzwi. Pozostawał tam dwiegodziny, które spędził na modlitwie. Modlitwa ta składa się z rozmowyz niewidzialnym bóstwem, w imieniu którego Bogdo sam daje odpowiedzi na swoje własne pytania. Wyszedł z kaplicy blady, wyczerpany,lecz spokojny i radosny. Jest to osobista modlitwa samotna „ŻywegoBuddhy”.

W kościelnych ceremoniach Bogdo bierze tylko udział bierny. Jestwtedy tylko „bogiem”. Lamowie stawiają go z tronem na ołtarzu i modlą się do niego wraz z nabożnym ludem. On zaś wysłuchuje i przyjmujemodły, prośby, nadzieje, łzy, rozpacz i radość i patrzy przed siebie nieruchomo swymi szeroko rozwartymi ślepymi źrenicami. Lamowie, zależnieod momentu nabożeństwa, ubierają go w rozmaite płaszcze i nakładająmu na głowę przeróżnej formy czapki, mitry i kołpaki. Nabożeństwokończy się chwilą doniosłą, gdy „Żywy Buddha” w złotej tiarze błogosławi narody wschodu, zachodu, północy i południa monstrancją,wyobrażającą Buddhę w kwiecie lotosu i odmawia modlitwę ofiarną,wyciągając ręce na Zachód i w stronę Europy, do której podług przepowiedni powinna wtargnąć nauka mądrego Buddhy.

Gdy wszyscy wychodzą ze świątyni, Bogdo pozostaje sam na samz Buddhą i zaczyna modlić się długo i gorąco, z natchnieniem improwizując modlitwy i psalmy prześliczne w swej formie. Czasami podczasrozmowy lub posłuchania ministrów starzec odchodzi do świątyni lubkaplicy na modlitwę, mówiąc z namaszczeniem:

— ON wszedł do NIEGO i ich dusze połączyły się w zrozumieniu...

Przy tych słowach wszystkich ogarnia strach mistyczny, wszystkoucicha i zamiera przed obliczem jakiejś uroczystej tajemnicy; lamowiestają w pozie do modlitwy i przebierając różańce, szepcą frazes święty:,,Om! Mani padme, Hung!” lub kręcą koła z napisanymi na nich modlitwami i zaklęciami; wróżbiarze przystępują do swoich praktyk; jasnowidzący zapisują swe objawienia; uczeni bibliotekarze odszukują wstarych foliałach i zwojach rękopisów teksty wyjaśniające słowa „Żywego Buddhy”.

XIII.Cienie dawnych wieków

Widziałem nieraz w starych zamczyskach Francji, Włoch i Angliiszary, miękki kurz na gzymsach ścian i na framugach okien; widziałemw kątach piwnic i lochów całe płachty starej, czarnej pajęczyny... Sąto również zabytki dawno minionych wieków! Może ten pył dotykałtwarzy, hełmów i mieczów rzymskiego Augusta, Św. Ludwika, WielkiegoInkwizytora lub Galileusza? Mimo woli głęboki szacunek i rozrzewnienieogarnia duszę przed tymi świadkami dawno ubiegłych epok. Takie samowrażenie miałem w Ta-Kure. Może nawet jeszcze głębsze i silniejsze!Życie tu płynęło tym samym łożyskiem, którym płynęło również tysiąclat temu. Cały lud żyje tu tylko przeszłością, wspomnieniami, legendamii tradycjami; wszystko, co jest współczesne, wikła tylko to pierwotne,naturalne życie Mongołów.

— Dziś dzień wielki — oznajmił mi pewnego wieczora Bogdo — dzieńzwycięstwa buddyzmu nad wszystkimi innymi wyznaniami! W tym dniuprzed ośmiu wiekami wielki chan Kubłaj zawezwał do siebie kapłanówwszystkich wyznań i rozkazał im opowiadać, w co i jak każdy z nichwierzy. Wszyscy wychwalali swoich bogów i swoich najwyższych kapłanów. Wśród lamów zaczął się spór. Tylko jeden lama milczał. Wreszciepobłażliwie się uśmiechnął i rzekł:

— Wielki Bogdo-Chanie, panie i władco! Rozkaż każdemu z nichuczynić cud i dowieść siły swoich bogów. Później wybierz sam boganajpotężniejszego!

Kubłaj-Chan zgodził się na jego radę i wydał kapłanom rozkazwykonania cudu; lecz wszyscy milczeli i nikt nie ruszył się z miejsca.

— Teraz — rzekł nachmurzony chan do milczącego lamy — musiszuczynić cud ty, nieproszony doradco! Dowiedź potęgi swych bogów!...

Lama długo i uporczywie wpatrywał się w oczy chana, późniejobjął wzrokiem wszystkich obecnych i wyciągnął rękę. W tej chwili złotykubek chana oderwał się od stołu, a ręka niewidzialna przycisnęła godo ust Kubłaja, który uczuł smak rozkosznego, orzeźwiającego napoju.Wszyscy oniemieli, a wielki Kubłaj, władca Mongolii, Chin, Syjamui Indii, zawołał:

— Chcę się modlić do twoich bogów i do nich będą zanosiły modłypodwładne mi narody, plemiona i szczepy od krańca po kraniec ziemi!Jak się nazywa twoja wiara, ktoś ty jest i skąd przybyłeś?

— Moja wiara to nauka mądrego Sakkya-Muni-Buddhy. JestemPandita-Lama-Turdzy-Gamba z dalekiego, świętego klasztoru Sakkyaw Tybecie, gdzie przebywa wcielony w człowieka duch „nauczyciela mądrych”, cała jego wiedza i potęga. Pamiętaj królu, że narody wyznającenaszą wiarę będą władały wszystkimi obszarami krajów Zachodu i wciągu 811 lat ustalą naszą naukę na całej ziemi. Nauka Buddhy będziepłynęła powietrzem w postaci łagodnego lub burzliwego wiatru, będziebiegła przez góry i lasy drogami niewidzialnymi, będzie się sączyła podziemnymi potokami coraz to głębiej, coraz to dalej...

— To stało się w owym dniu na wiele wieków przed nami. LamaTurdzy-Gamba nie powrócił do Tybetu, lecz pozostał tu, w Ta-Kure,gdzie wtedy istniała jedna tylko mała kaplica „obo”. Stąd odbywał onpodróże do stolicy chanów w Karakorum i do stolicy Chin w celu umocnienia imperatora w wierze, udzielania mu rad i przepowiadania losównarodów i państw.

Bogdo milczał przez chwilę, po czym ciągnął dalej.

— Ta-Kure — to stare gniazdo „żółtej wiary”... Gdy Dżengiz-Chanprzedsięwziął wyprawę do Europy, poszli z nim na wojnę odważni Oletowie-Kałmucy, którzy jednak już nie powrócili do swych stepów, pozostawszy na Wołdze i na brzegach wielkiego morza.

Po kilku wiekach powołali ich do Mongolii lamowie „żółtej wiary”,aby stoczyli walkę z królami Tybetu i z lamami — „czerwonymi kołpakami”, którzy ujarzmili lud Tybetu. Kałmucy zwyciężyli, rozbroiwszy około jeziora Tengri-Nur wojska „czerwonych kołpaków”. Leczwówczas zrozumieli, że Lhassa, Taszy-Lumpo i Sakkya leżą zbyt daleko od świata mongolskiego, od rdzennych szczepów dżengizowych, a więc nie mogą szybko i dzielnie szerzyć nauki Buddhy pośród narodów Azji. Książę kałmucki, Guszy-Chan, przywiózł z Tybetu do Urgi świętego lamę, imieniem Undur-Gegeni, który był w podziemiu „Władcy Świata”. Był on pierwszym przeistoczonym „Żywym Buddhą” i od tej pory istnieje dynastia „Żywych Buddhów” — Bogdo, chanów mongolskich. Pozostawił on nam w spuściźnie sygnet Dżengiza, kubek z czaszki tajemniczego, czarnego cudotwórcy z nieznanej ziemi. Z tego kubka pił wodę 1600 lat temu król Tybetu, nabożny Srongtsan. Pierwszy „Żywy Buddha” sprowadził do Mongolii kamienny posąg Buddhy, który był przywieziony z Delhi do Tybetu przez założyciela „żółtej wiary”, Paspę...

Bogdo klasnął w dłonie; wówczas jeden z lamów wyjął z czerwonejchustki duży klucz srebrny i otworzył stojącą na stole szkatułę z pieczęciami. Starzec opuścił rękę i wyjął pudełko z kości, w którym przechowywano wielki sygnet złoty z czarną emalią oraz z dużym rubinemz wyrżniętym w nim znakiem swastyki.

— Ten pierścień był zawsze na prawej ręce Dżengiza, a później Kubłaj-Chana — objaśnił Bogdo.

Gdy zamknięto szkatułę, „Żywy Buddha” rozkazał jednemu z marambów opowiedzieć mi o „czarnym kamieniu”, największej relikwiilamaickiej, o której często wspominają lamowie przy nabożeństwachzimowych. Maramba głosem wyuczonym zaczął szybko recytować:

— Gdy odważny Guszy-Chan, wódz Oletów, skończył wojnę z „czerwonymi kołpakami” w Tybecie, wywiózł on z sobą cudowny „czarnykamień”, który niegdyś był przysłany Dalaj-Lamie przez „WładcęŚwiata”. Guszy-Chan zamierzał założyć na zachodzie Mongolii stolicę,,żółtej wiary”, żeby zjednoczyć w sercu Buddhy wszystkie szczepy Mongołów w Azji Centralnej. Lecz Oletowie zmuszeni byli walczyć z Mandżurami o tron Chin, o tę spuściznę Wielkiego Mongoła. Walka byłaniepomyślna i ostatni chan Amursana musiał ukryć się w Rosji, leczprzedtem przysłał do Ta-Kure „czarny kamień”. Dopóki był on w ręku,,Żywego Buddhy”, choroby i śmierć nie grasowały w Mongolii. Sto lattemu jacyś zbrodniarze ukradli tę naszą relikwię. Próżno buddyści szukają jej po całym świecie! Ze zniknięciem jej lud mongolski i jego stadawymierają straszliwie!

— Dość! — rzekł Bogdo. — Chińczycy i Rosjanie znęcają się nadnami, nasi sąsiedzi poniewierają nami. Zapomnieli oni o twardej ręceswoich władców: Dżengiza, Ugedeja i Batyja. Lecz my przechowujemystare przepowiednie i wierzymy, iż przyjdzie dzień zwycięstwa narodówplemienia mongolskiego i „żółtej wiary”...

Tak mówił „Żywy Buddha” i tak głosiły zmurszałe, rozsypujące sięw proch foliały.

XIV.Księgi o cudach

Książę Dżam-Bałon, który był moim ciceronem w siedzibie „Żywego Buddhy”, prosił marambę o pokazanie mi książnicy Bogdo. Byłto niewielki pokój, w którym pracują przepisywacze kronik, mówiącycho cudach „Żywych Bogów” mongolskich, zaczynając od Undur-Gegenikończąc na cudach istniejącego „Żywego Buddhy”, oraz gegeni i hutuhtu różnych klasztorów mongolskich. Kroniki te następnie rozsyłajądo wszystkich klasztorów, świątyń i szkół „bandi”.

Maramba przeczytał mi niektóre urywki.

— Błogosławiony Bogdo-Gegeni dmuchnął na zwierciadło. Wówczas, jak przez mgłę, zjawiła się obszerna dolina, gdzie tysiące tysięcyludzi walczyło ze sobą...

Mądry, miły bogom „Żywy Buddha” zapalił wonności w wazieofiarnej i modlił się do bogów, prosząc o wskazanie losów książąt. Wniebieskim dymie wszyscy zobaczyli ponure, ciemne więzienie i bladeciała zmarłych książąt, wyczerpanych cierpieniem...

Po każdym takim opisie następowały komentarze i przepowiednie.

Osobna księga, przepisywana już po tysiąc razy, głosiła o cudachobecnego Bogdo-Chana. Z niej odczytał mi maramba parę ustępów:

— W pałacu Bogdo-Chana przechowuje się drewniany posąg Buddhy z otwartymi oczyma. Posąg ten przywieziono z Syjamu. Bogdokazał postawić go na ołtarzu w swojej kaplicy, dokąd natychmiast udałsię na modlitwę.

Gdy wyszedł stamtąd, kazał przynieść posąg do pokoju. Zdumienie ogarnęło wszystkich, gdyż oczy boga były zamknięte, a spod powiek błysnęły łzy, z drewnianego zaś ciała wychodziły świeże gałęzie oliściach pachnących cudnie.

Rzekł wówczas Bogdo-Chan:

— Rozpacz i radość czekają na mnie. Stanę się niewidomy, lecz Mongolia zostanie wolnym krajem za mego panowania na łonie „ŻywychBuddhów” i Dżengiz-Chana!

Przepowiednia się ziściła.

— Innym razem Bogdo jednego z takich dni, gdy nawiedzą go trwogai niepokój, wziął wielkie naczynie z wodą i postawiwszy je przed ołtarzem świątyni przepowiedni, dokąd zwołał lamów wyższych stopni, zaczął się modlić, gdy lamowie śpiewali pieśni wychwalając mądrość Buddhy. Nagle na ołtarzu zapaliły się świece i lampki z olejkiem wonnym,woda zaś w naczyniu mieniła się wszystkimi barwami tęczy.

Dżam-Bałon opowiadał mi, jak Bogdo-Chan wróży za pomocąświeżej krwi, na powierzchni której zjawiają się obrazy i napisy; w jakisposób ten ślepiec odczytuje tajemnicze zdania na drgających jeszczewnętrznościach baranów i kozłów. Z układu zaś wnętrzności Bogdo poznaje myśli oraz plany polityczne chanów i książąt; kamienie i kościodkrywają „Żywemu Bogu” przeszłe i przyszłe losy człowieka; zgodniez rozkazem gwiazd na niebie starzec układa amulety przeciwko kulomi chorobom.

— Starzy Bogdo-Chanowie wróżyli najczęściej według „Czarnegokamienia” — ciągnął dalej maramba. — Na czarnej powierzchni tego kamienia zjawiały się hieroglify tybetańskie, z których składano wyrazy.Kiedy zaś ten cudowny kamień skradziono, Bogdo-Chanowie zaczęliukładać horoskopy według gwiazd lub wróżyć za pomocą wody, krwi,kości i wnętrzności zabitych zwierząt.

Gdy maramba wspomniał o „Czarnym kamieniu” i zjawiających sięna nim znakach tybetańskich, pomyślałem, że jest to zjawisko zupełniemożliwe, nie mające nic wspólnego z cudem. W południowym Urianchaju, pomiędzy rzeką Hargą a górami Ułan-Tajga, spotkałem jednąmiejscowość z wielką ilością odłamów czarnych piaskowców. Na kamieniach tych rosły liszaje, przypominające misterny rysunek koronek weneckich lub całe tablice jakichś hieroglifów tajemniczych. Ten liszaj jestznany pod nazwą „Tybetańskiego napisu”.

Nikt ze zwykłych śmiertelników nie może prosić Bogdo o wróżbęi przepowiednie. Wróży on czując natchnienie lub wówczas, gdy go oto prosi specjalnym pismem, posyłanym przez uroczyste poselstwo zdarami, świątobliwy Dalaj-Lama lub imperator chiński, jak to było przydynastii Daj-Cynów.

Cesarz rosyjski Aleksander I, który pod wpływem baronowej vonKrüdener pogrążył się w ponury mistycyzm, posyłał podobno specjalnego posła do Urgi, prosząc „Żywego Buddhę” o przepowiednie. Panujący wtedy Bogdo, prawie jeszcze dziecko, radził się „czarnego kamienia” i zawyrokował, że „biały car”, czyli „urus-chan”, skończy swe życiew męczeńskiej włóczędze, nikomu nie znany i prześladowany. Jak wiadomo w Rosji uporczywie utrzymuje się mniemanie, że Aleksander Ipod imieniem „starca Fiodora Kuźmicza” ukrył się na Syberii, gdziesię błąkał z uciekinierami z więzień kryminalnych i katorżnikami. Zpowodu braku dowodów osobistych bywał często więziony i karany batami; umarł zaś w Tomsku, gdzie do tej pory odbywa się specjalna pielgrzymka do domku, w którym według podania żył i umarł cesarz. Mogiła zaś „Fiodora Kuźmicza” jest miejscem licznych uzdrowień i innychcudów. Zainteresowanie się tą legendą niektórych członków rodziny Romanowych jeszcze bardziej podtrzymywało wiarę w jej autentyczność.Bolszewicy, którzy jak wiadomo powyrzucali z grobowców wszystkichcarów, w grobowcu Aleksandra I ciała nie znaleźli, co potwierdza jeszczeprawdopodobieństwo legendy i wzmoże pielgrzymkę do mogiły „starcaFiodora”, którym w rzeczywistości miał być Aleksander I, car Rosji, „zdobrej woli pokutujący za zbrodnie i gwałty swoich poprzedników”.

XV.Zjawienie się „żywego Buddhy”

„Żywy Buddha” nie umiera. Dusza jego z ciała Bogdo przechodzido ciała innego człowieka, który rodzi się albo w dzień jego zgonu,albo jeszcze przy życiu dostojnika i „boga”. Ta nowa powłoka „duchaBuddhy” zjawia się na świat prawie zawsze w jurcie biednego tubylca wTybecie lub Mongolii. W tym tkwi gra polityczna. Lamowie obawiająsię dopuszczenia na tron Dżengiz-Chana potomka rodu książęcego, gdyżto może spowodować wzmocnienie się tego rodu i politykę wrogą lamomoraz ustrojowi klerykalnemu rządów obydwóch krajów. Obawy te nie sąpłonne, gdyż już cztery razy Bogdo-książęta wszczynali wielki nieład wrządzie i ustępowali tylko pod wpływem „turdzy”, który wyprawiał ichdo cieniów przodków. Przeważająca liczba Bogdo pochodziła z Tybetu.

Jeden z wysokich lamów i zarazem chan Jassaktu, którego spotkałem w drodze pomiędzy Uliasutajem a Zain-Szabi, opowiadał mi osposobach wynalezienia w razie potrzeby nowego „Żywego Buddhy”.

— W klasztorze Taszy-Lumpo w Tybecie zawsze dokładnie wiedząz listów z Urgi o stanie zdrowia „Żywego Buddhy”. Gdy jego powłokaludzka starzeje się, a duch usiłuje ją porzucić, w tybetańskich klasztorach rozpoczynają się osobliwe nabożeństwa i praktyki astrologiczne,wskazujące tych świątobliwych lamów, którzy mogą wynaleźć nową powłokę „dla nieśmiertelnego ducha Buddhy”. W tym celu obrani lamowiezaczynają podróżować po całym kraju i obserwować dzieci i młodzieńców. Czasami samo bóstwo daje wskazówki. Na przykład: około jakiejśjurty tubylca zjawi się biały wilk, urodzi się jagnię o dwóch głowach lubspadnie z nieba „kamień ognisty”. Inni lamowie łapią ryby w świętymjeziorze Tengri-Nur i na ich łusce odczytują imię następcy Bogdo-Chanaz Urgi; mnisi szukają kamieni z licznymi szczelinami i starają się odczytywać zawiłe kombinacje linii, układając je w litery i wyrazy; hutuhtuwsłuchują się w tajemnicze głosy w wąwozach górskich, gdzie mieszka,,duch gór”, który czasem dobitnie wymawia imię nowego dostojnika.Po odnalezieniu kandydata potajemnie gromadzą o nim wszystkie potrzebne informacje, które oddają pod sąd Taszy-Lamy, noszącego miano,,Erdeni”, co znaczy „wielki skarb uczoności”. Ten szuka potwierdzeniawyboru w starych pergaminach indyjskich lub decyduje sprawę podługtajemniczych znaków Ramy. Jeżeli Taszy-Lama zgadza się z wyborem,zawiadamia o tym bullą Dalaj-Lamę, który po nabożeństwie w świątyni „ducha gór” kładzie na bulli pieczęć najwyższego kapłana. Jeżeliw tym czasie tron urgiński zostaje osierocony, to do Ta-Kure zjawia sięposelstwo z Tybetu wraz z nowym „Żywym Buddhą”.

Wybory gegeni i hutuhtu dla klasztorów mongolskich odbywają sięw ten sam sposób, tylko są ograniczone terytorium Mongolii, zatwierdzenie zaś wyboru należy wyłącznie do Bogdo-Chana w Urdze.

Teraźniejszy niewidomy Bogdo-Chan Hałhi jest Tybetańczykiemi pochodzi z rodziny sług przy dworze Dalaj-Lamy. W młodości prowadził życie burzliwe i całkiem nieascetyczne, lecz wkrótce porwała go ideaniezależności Mongolii i utworzenia imperium mongolskiego pod berłemdżengizowych potomków i pod moralnym wpływem kultury chińskiej.Taki program polityczny od razu otoczył młodego Bogdo powagą woczach Mongołów i sympatiami Tybetu, Buriatów, Kirgizów i Rosji,która dopomagała „Żywemu Bogu” swoją dyplomacją i swoimi finansami. Bogdo nie obawiał się ostrych wystąpień przeciwko Daj-Cyńskiejdynastii mandżurskiej w Pekinie, ufając w realną pomoc Rosji.

Rząd pekiński unikając otwartej walki z „Żywym Buddhą”, co mogłoby rozdrażnić buddystów i lamaitów chińskich, pewnego razu posłał do Urgi doświadczonego lekarza-truciciela. Lecz uprzedzony na czasBogdo, obeznany ze skutecznością trucizn zalecanych przez medycynętybetańską, wyjechał na pielgrzymkę do klasztorów mongolskich w Tybecie. Zastępcą jego został niejaki „hubiłgan”, który zaprzyjaźnił sięz lekarzem, wysondował zeń wszystko, co chciał i zawiadomił o tym,,Żywego Buddhę”. Po kilku dniach lekarz chiński zachorował i umarł,opłakiwany przez hubiłgana i cały dwór urgiński. Wkrótce Bogdo powrócił do swojej stolicy.

Raz jeszcze groziło Bogdo doraźne niebezpieczeństwo. Stało się towtedy, gdy w Lhassie zadecydowano, że „Żywy Buddha” uprawia zbytniezależną od Dalaj-Lamy politykę.

Z kancelarii tybetańskiego kapłana najwyższego przyjechało do Jassaktu-Chana poselstwo z listem od Dalaj-Lamy, rozkazującym przyśpieszenie przejścia ducha Buddhy do innej powłoki ziemskiej i obiecującym wielkie za to łaski. Jassaktu-Chan, zgodziwszy się na wspólny sposób działania z Sain-Noin-Chanem, przybył wraz z nimi do Urgi, gdzie,,Żywy Buddha” przyjął ich nad wyraz serdecznie i radośnie zaprosił na obiad. Podczas uczty spiskowcy nagle poczuli się słabo i przed wieczorem zmarli. Bogdo z honorami wyprawił zwłoki posłów do ich stolickoczowniczych.

„Żywy Buddha” wie o każdym słowie, myśli, czynie i zamiarzechanów, książąt, gegeni i hutuhtu, mając wszędzie szpiegów, ku pomocyzaś im w nagłych wypadkach... niemego „turdzy” — truciciela!

Pekin postanowił walczyć z „Żywym Buddhą” innymi sposobami,używając metody intryg politycznych. O tej epoce walki zachłannegoPekinu z wolnościowo nastrojoną Urgą opowiadał mi baron Ungern vonSternberg:

Do Pekinu zostali zaproszeni nie uznający zwierzchnictwa „ŻywegoBuddhy” Pandita-Gegeni z Dołon-Noru i najwyższy kapłan lamaitówchińskich — hutuhtu z Wu-Ta-Y. Ci dostojnicy na podstawie jakichśapokryficznych ksiąg buddyjskich zdecydowali, że obecny Bogdo-Chanjest ostatnim „Żywym Buddhą”, ponieważ ta część „ducha Buddhy”,która jest w niego wcielona, może posiadać tylko trzydzieści jeden formcielesnych, Bogdo-Chan zaś, licząc od Undur-Gegeni, był właśnie 31-ymwcieleniem Buddhy. W ten sposób z jego śmiercią dynastia urgińskich,,Żywych Buddhów” musiałaby zgasnąć, władza przeszłaby do konklawelamów, z którymi w drodze intryg rząd pekiński łatwiej dawałby sobieradę. Jednak mądry Bogdo znalazł wyjście. Dowodząc nieautentyczności apokryfów użytych przez swoich przeciwników, wynalazł jednocześnie w literaturze tybetańskiej wzmianki, że jeden z tybetańskich najwyższych kapłanów w Lhassie był żonaty, syn zaś jego był uważany zanaturalne przeistoczenie Buddhy wcielonego w ojca. Bogdo niezwłocznie się ożenił i ma obecnie syna, bardzo zdolnego i dzielnego młodzieńca,dzięki czemu tron Dżengiz-Chana i stolica „Żywych Buddhów” nie będąosierocone. Dynastia Daj-Cynów znikła z widowni politycznej, a „ŻywyBuddha” pozostał i wziął w swoje ręce ster jeszcze wyraźniejszej i bardziej stanowczej ideologii panmongolskiej.

W pałacu „Żywego Buddhy” pokazywano mi duży kufer cyprysowyze złotym okuciem. W nim Bogdo przechowywał najdroższe i najważniejsze dokumenty: bulle i listy tybetańskich „Żywych Buddhów”, dekrety imperatorów chińskich, mongolsko-chińskie umowy, pisma carówrosyjskich, protokół ostatniego proroctwa Bogdo i mosiężną tablicę z tajemniczymi znakami pisma „Waten” którego używa „Władca Świata”,a które odczytać potrafi tylko jeden z indyjskich mahatmów.

XVI.Widzenie „Żywego Buddhy” 17 maja 1921 r.

Opisywałem już tę pierwszą moją wizytę u Bogdo-Chana, gdy pomodłach w swojej kaplicy, gdzie miał prorocze widzenie, kazał sekretarzom zapisywać swoje słowa:

Modliłem się i zobaczyłem rzeczy skryte przed oczyma ludzkimi.Przed sobą ujrzałem wielką równinę z górami na horyzoncie. Równinątą szedł stary lama z koszem pełnym zwyczajnych kamieni. Starzec ztrudem się posuwał, gdyż był chory, słaby i znużony. Z północy, spozagór zjawił się jeździec na białym rumaku, ubrany w białe szaty. Zbliżyłsię do starca i rzekł:

— Daj mi twój kosz, pomogę ci donieść go do klasztoru. Lama podałmu ciężki kosz, lecz jeździec nie mógł podnieść go na wysokość siodła.Starzec smutnie poszedł swoją drogą, uginając się pod ciężarem kamieni.Wówczas od północy ukazał się inny jeździec w czerwonych szatach i narudym koniu. Jeździec ten rzekł do lamy: „Głupcze, po co nosisz kamienie, gdy ich wszędzie jest pod dostatkiem?” Mówiąc to, potrącił starcakoniem, ten upadł, kamienie zaś potoczyły się po ziemi. Spostrzeżonowtedy, że były to drogocenne diamenty. Wszyscy zaczęli w pośpiechu jezbierać, lecz nikt nie mógł oderwać ich od ziemi. Wówczas lama zacząłsię modlić, ażeby bogowie dopomogli mu donieść drogocenny, lecz ciężkikosz do celu.

Przez całe życie — modlił się starzec — niosę to brzemię, a teraz,gdy pozostało tak mało do przejścia, zgubiłem je! Pomóżcie mi, wielcy,miłościwi bogowie!

Nagle ukazał się stary, stuletni człowiek zgarbiony, zebrał wszystkiediamenty do kosza i oczyściwszy je z kurzu i trawy podniósł kosz naramię i ruszył, mówiąc do lamy:

— Odpocznij tymczasem! Przed chwilą doniosłem do celu swojebrzemię i cieszę się, że mogę ci dopomóc, bracie.

Starcy odeszli i znikli za górami, a jeźdźcy rozpoczęli bój, którytrwał do świtu. A gdy weszło słońce, na stepie nie widziałem już nikogo, ani żyjących, ani umarłych. Nawet śladów dojrzeć nie mogłem.Wszystko to widziałem ja, Bogdo-Chan-Hutuhtu, 31-szy „Żywy Buddha”, który tego dnia rozmawiał z wielkim, błogim i mądrym Buddhą,otoczonym dobrymi i złymi duchami. Mądrzy lamowie, hutuhtu, kanpo,maramba i święci gegeni, raczcie wyjaśnić moje widzenie!

To widzenie było zapisane w mojej obecności. Nie wiem, co odpowiedzieli gegeni i maramba, lecz czyż nie jest zrozumiała odpowiedź nato widzenie ślepego Bogdo, jeżeli głębiej zastanowić się nad dziejamiAzji w chwili obecnej?!

Obudzona Azja jest pełna zagadek, lecz zarazem pełna odpowiedzina pytania, stawiane przez dzieje ludzkości...

Ten kraj kapłanów tajemniczych, żywych bogów, mahatmów i mędrców czytających straszną księgę losów pojedyńczych osobników i ludów całych, obudził się i wzburzył olbrzymi, zgrozą przejmujący oceanmiliarda ludzkich istnień; potworne jego fale piętrzą się wszędzie, ażhen! po krańce horyzontu, za którym leży odłogiem ślepa Europa i kultura zachodnia, tak daleka od zagadnień ducha...

XVII.Ostatnia noc

Baron Ungern zorganizował bardzo wygodną jazdę dla całej naszej grupy na wschód. Mój agronom, a z nim dwóch żołnierzy polskichdostali wielbłądy, wozy, żywność i przewodników i mieli kierować sięna granicę Bargi, przejechać ją z południa na północ, dotrzeć do stacjikolejowej Chajłar; stąd koleją, sprzedawszy konie i wozy, mieli dojechaćdo Charbina i Szanghaju, gdzie były już konsulaty polskie.

Ja zaś otrzymałem w prezencie od barona i „boga” samochód,który miał mnie odwieźć tą samą drogą do jeziora Buir-Nor na granicyBargi, gdzie powinienem był spotkać agentów Ungerna, którzy ułatwiliby mi przejazd końmi do Chajłaru. Ze mną zamierzał jechać lama zplemienia Turgutów z listami barona do Chin. Mój wyjazd miał nastąpić nazajutrz 21 maja 1921 roku, w godzinę po opuszczeniu przezUngerna stolicy mongolskiej, skąd wyruszał z dywizją na północ nawyprawę przeciwko wojskom bolszewickim na pograniczu Zabajkala.

Nadszedł ostatni wieczór mego pobytu w Urdze. Na obiedzie byłemu barona. Ungern był spokojny i zamyślony. Po obiedzie pojechaliśmy doksięcia Dżam-Bałona. Jurta księcia stała na krańcu dzielnicy rosyjskiej,a była urządzona z nadzwyczajnym przepychem.

Gdy samochód zatrzymał się przed jurtą, książę wyszedł na naszespotkanie. Usadowił nas na wspaniałych poduszkach, kazał podać małestoliki, na których po chwili zjawiła się herbata w chińskich porcelanowych filiżankach, ciastka, orzechy, daktyle i rodzynki. W głębi jurtystał duży ołtarz z posągiem Buddhy i z kilku jarzącymi się świecami.Na ścianach połyskiwała broń różnego gatunku i wisiały bogate siodłai uzdy.

— Dziś ostatnia noc, Dżam-Bałonie! — rzekł baron. — Obiecałeś!...

— Pamiętam! — odparł Buriat. — Wszystko przygotowane...

Długo słuchałem wojennych opowiadań tych starych przyjaciół bojowych, ich wspomnień o zabitych towarzyszach i ciężkich, niebezpiecznych przygodach na froncie niemieckim i bolszewickim... Na zegarzewybiła północ. Dżam-Bałon wstał i wyszedł.

— Chcę jeszcze po raz ostatni zapytać o swój los — rzekł generałgłosem zakłopotanym, jak gdyby się usprawiedliwiając. — Nie czas mijeszcze umierać, dla sprawy — nie czas!

Buriat powrócił razem z małą kobietą w nieokreślonym wieku.Usiadła przy piecyku i ukłoniwszy się nam utkwiła swoje czarne oczyw twarzy Ungerna.

Baron w milczeniu skinął w jej stronę, lecz kobieta długo jeszczesiedziała nieruchoma, chwilami tylko nas bystrym wzrokiem ogarniając.

Cerę miała białą, daleko bielszą niż zwykle Mongołki, rysy równieżo wiele drobniejsze i delikatniejsze, usta pełne, małe, świeże. Odzianabyła nie po mongolsku, w czystą suknię koloru ciemnego, a na czarnych włosach miała narzuconą chustkę w pstre pasy. Po jakimś czasiedowiedziałem się, że była to najsławniejsza wśród Buriatów czarownica i wyrocznia, córka Cyganki i Buriata. Kobieta powolnymi ruchami,jak gdyby od niechcenia, wyjęła woreczek z ziółkami i łopatkę baranią.Szepcząc jakieś słowa niezrozumiałe, od czasu do czasu rzucała do ogniaziółka. Wkrótce poczułem ostry zapach, lekki zawrót głowy i gwałtownebicie serca.

Czarownica, spaliwszy cały zapas ziół, włożyła w ogień kość, opaliła ją i zaczęła uważnie oglądać ze wszystkich stron. Nagle twarz jejkurczowo się ściągnęła, w oczach zjawił się przestrach i ból. Zerwała zgłowy chustkę, krzyknęła przeraźliwie, upadła i zaczęła się wić w konwulsjach, wyrzucając głosem chrapliwym urywane zdania:

— Widzę... groźnego boga wojny... Życie idzie... straszne... za nimcień... czarny jak noc... czarny... Życie kroczy dalej... Pozostaje domety... 130 kroków... dalej ciemność... nic nie widzę!... nic nie widzę!...Znikł bóg wojny...

Ungern ze smutkiem w oczach spojrzał na mnie.

— Znowu 130... 130 dni! — szepnął w rozpaczy.

Kobieta spała, upadłszy na wznak i rozłożywszy ręce, lecz w pewnej chwili wydało mi się, że spostrzegłem błysk jej ostrych źrenic podczarnymi rzęsami.

Słudzy Buriata wynieśli bezwładne ciało czarownicy, małej, tajemniczej kobiety, która brała w tragedii urgińskiej jakiś niezrozumiałydla mnie udział.

W jurcie zapanowało długie i ciężkie milczenie. Ungern wstał i zaczął szybko chodzić, szepcąc coś z cicha. Wreszcie zatrzymał się i z pałającymi oczyma zaczął śpiesznie mówić:

— Umrę... wszystko jedno! Sprawa zaczęta nie umrze... Widzę jużprzyszłe losy mego dzieła... Plemiona Dżengiz-Chana obudzone. Niktjuż nie potrafi zgasić ognia roznieconego w piersi Mongołów! Po upływieniedługiego czasu Mongolia stanie się olbrzymim państwem od Spokojnego i Indyjskiego Oceanu do Wołgi. Mądra nauka Buddhy będzie sięszerzyła na Zachód i Północ. Będzie to zwycięski pochód ducha! Zjawisię bojownik, wódz potężniejszy od Dżengiza i bardziej stanowczy niżUgedej. Będzie on mądrzejszy i miłościwszy niż sułtan Baber i potrafiutrzymać władzę nad Azją i Europą do tego szczęśliwego dnia, gdyzjawi się z głębi swego podziemnego państwa „Władca Świata”. Leczdlaczego, dlaczego mnie już nie będzie wówczas w pierwszych szeregachrycerzy buddyzmu?! Lecz trudno! Taki wyrok Karmy...

Postąpił kilka kroków, zatrzymał się i rzekł znowu:

— Tak będzie, ale najpierw Rosja powinna się oczyścić z hańbyrewolucji! Oczyścić się przez krew i śmierć! Żywiołowym wybuchomprzeciwko gwałcicielom duszy ludzości nie wolno stawiać żadnych przeszkód!

Ungern trząsł ręką w powietrzu, grożąc komuś niewidzialnemu, komuś przekazując swą ostatnią wolę.

Zaczęło świtać...

— Już czas! — rzekł. — Za godzinę wyruszę z Urgi.

Mocno i krótko uścisnął nam ręce, wyszedł z jurty, ale za chwilępowrócił i rzekł ponuro:

— Żegnam was na zawsze! Umrę straszną śmiercią, lecz jak światświatem, ludzkość nie widziała takich okropności, jakie ja jej pokażę,gdy wtargnę do Syberii ze swoją dywizją!

Drzwi się zamknęły.

Milczeliśmy, nie mogąc ochłonąć ze wzruszenia; ciężkie myśli tłoczyły się nam do głowy.

— Czas już i na mnie! — powiedziałem wstając. — Dziś przecież i jaodjeżdżam.

— Wiem o tym! — odparł Dżam-Bałon. — Baron pozostawił panau mnie rozmyślnie. Dam panu jeszcze jednego pasażera do samochodu,mongolskiego ministra wojny, który dopomoże panu w drodze, pan zaśdowiezie go do jego koczowiska. Jest to dla pana niezbędne...

Buriat wymówił te słowa z takim naciskiem, że nie wypytywałemgo nawet o szczegóły, ponieważ podczas 9 dni pobytu w Urdze zdążyłem się już przyzwyczaić do tajemnic tego gniazda złych i dobrychduchów.

XVIII.,,Człowiek z głową podobną do siodła”

W godzinę później pożegnałem moich towarzyszy ciężkiej podróży,którzy ładowali już na wozy swoje rzeczy i wkrótce wyjeżdżałem z Urgisamochodem, mając ze sobą otyłego i poważnego ministra wojny i lamę— Turguta, przyglądającego mi się badawczo. Gdyśmy już byli o kilkanaście kilometrów od stolicy „Żywego Buddhy”, usłyszeliśmy z tyłuryk syren i turkot samochodu, zbliżającego się w pełnym pędzie. Zauważyłem, że minister spoważniał jeszcze bardziej, a czarnooki lamawcisnął głowę w ramiona i zaczął szybko przebierać różaniec. Instynktsamozachowawczy obudził się od razu. Poczułem niebezpieczeństwo.Odpiąłem leżącą przede mną torbę i szybko wysunąłem z niej rękojeśćmauzera.

W tej chwili dogonił nas samochód pędzący z szaloną szybkością:siedział w nim pułkownik Sipajłow, jego kat Czystiakow i jeszcze jakiś oficer. Sipajłow ujrzawszy ministra wojny zmieszał się. Po chwiliuśmiechając się i sepleniąc, zapytał:

— Pan będzie jechał na Buir-Nor? Jadę też w tamtą stronę, gdyżmuszę dogonić wysłanego wczoraj w nocy gońca z listami. Będziemyrazem nocowali w Kazahuduku... Do widzenia!

Samochód pomknął dalej, my zaś pojechaliśmy za nim znaczniewolniej. Z wysokiego pagórka dojrzeliśmy w oddali samochód, pędzącyw kierunku północnym. Znikł on wkrótce za niewysokim łańcuchemgór.

— Stój! — zawołał minister i zwracając się do mnie, rzekł: — Nie pojedziemy wcale na Buir-Nor i w Kazahuduku nie spotkamy tego człowieka.Dżam-Bałon wczoraj się dowiedział, iż Sipajłow chce pana zabić w drodze. Książę doniósł o tym baronowi, a ten bojąc się Sipajłowa, kazał mijechać z panem i oszukać tego zbója. Pojedziemy drogą najkrótszą naKałgan.

Dowiedziawszy się o zamiarze Sipajłowa żałowałem szczerze, że niebyło ze mną mego agronoma i żołnierzy polskich. Wówczas na pewnoSipajłow i jego zbóje nie dojechaliby do Kazahuduku...

W godzinę potem byłem już daleko od miejsca, gdziem spotkałpo raz ostatni „człowieka z głową podobną do siodła”, przed którymostrzegał mnie stary wróżbiarz w okolicach Wan-Kure.

Po trzech dniach dotarliśmy szczęśliwie przez Gobi i przez ziemie plemienia Czacharów do Kałganu, zrobiwszy wraz z lamą ostatnie100 kilometrów konno w obawie przed chińskimi władzami pogranicznymi. Po kilku godzinach drogi wyrosły przede mną w grubym murzeotaczającym Pekin potworne wrota Chien-Men.

Odpoczywając w Pekinie we wspaniałym „Hotel des Vagons-Lits”,otoczony możliwymi wygodami kulturalnymi i porzuciwszy wszystkieatrybuty myśliwego i wojownika, długo nie mogłem się pozbyć straszliwych wrażeń z dziewięciu dni spędzonych w Urdze, gdzie codzienniespotykałem „szalonego Ungerna”, o którym przypominały mi dzienniki,szczegółowo opisujące krwawy pochód jego przez Syberię Wschodnią.Nawet teraz, po upływie prawie dwóch lat, nie mogę zapomnieć tychnocy szaleństwa, natchnienia i nienawiści, spędzonych w jurcie potomkaKrzyżaków teutońskich. Przepowiednie się ziściły. Mniej więcej po 130dniach, w końcu września 1921 roku baron Ungern von Sternberg zginąłw straszliwych torturach w więzieniu bolszewickim.

Baron Ungern von Sternberg... Przemknął on krwawą wichurą karzącego losu. Co zostawił po sobie?

Surowy rozkaz, powołujący pod jego sztandary wszystkich uczciwych, kochających ludzkość wojowników i kończący się mistyczną przepowiednią z Apokalipsy.

Lecz Ungern pozostawił po sobie ślad jeszcze jeden, głębszy, którybędzie miał znaczenie historyczne.

W jurtach Mongołów różnych plemion, przy ogniskach buriackich,mongolskich, dżungarskich, kirgiskich, tybetańskich pastuchów cichymi,lecz przejętymi głosami śpiewają legendę, zrodzoną przez barona Ungerna:

— Przyszedł z północy biały rycerz i powołał Mongołów do skruszenia kajdan, nałożonych przez niezwalczone Chiny. Padły rozbite kajdanyna ziemię naszych wolnych stepów. Ten biały rycerz był odrodzonymDżengiz-Chanem i przepowiedział przyjście na świat „Wielkiego Mongoła”, który szerzyć będzie mądrą naukę Buddhy i sławę władców Azji.Tak będzie!...

Obudziła się Azja, a jej synowie głoszą wolne, śmiałe słowa. BiadaZachodowi, jeżeli Azja, natchniona przez „złych duchów”, pójdzie nieza mądrym i miłościwym Ugedej-Chanem lub Baber-Sułtanem, lecz zakrwawym burzycielem — Tamerlanem Chromym...

Co też powie w chwili stanowczej „Władca Świata”, zjawiwszy sięze swej skrytej w głębi ziemi stolicy?

XIX.,,Władca świata”

— Stój! — szepnął pewnego razu stary Mongoł-przewodnik, gdyśmyna wielbłądach przebiegali stepy około Cagan-Łuka. — Stój!

Mongoł z jakimś religijnym strachem ześlizgnął się ze swego wielbłąda, a ten położył się bez żadnego rozkazu. Mongoł złożył ręce przedtwarzą. Obracając się na cztery strony świata, szybko powtarzał: „Om! Mani padme, Hung!” reszta Mongołów natychmiast zatrzymała swewielbłądy i konie i rozpoczęła modlitwę.

— Co się stało? — myślałem ze zdumieniem, widząc przed sobą zieloną, wiosenną już trawę, niebo bez śladu obłoków i powietrze nieruchome, jak gdyby śpiące w łagodnych promieniach zachodzącego słońca.

Mongołowie długo stali zatopieni w modlitwie, wreszcie zaczęli dosiebie coś szeptać, następnie zaś umocowali siodła i wory i ruszyli dalej.

— Czy widziałeś — spytał mnie stary przewodnik — jak trwożniestrzygły uszami nasze wielbłądy, jak tabuny koni stały z podniesionymi, przerażonymi głowami na wzgórzu i jak przycisnąwszy się doziemi leżały stada owiec? Czyś zauważył, że nie latały ptaki i nie biegały imurany i szczury? Wszystko się zatrzymało, wszystko słuchało wtrwodze... Powietrze z lekka drgało i niosło z daleka pieśń dźwięczną aprzenikającą do duszy człowieka, zwierza i ptaka. Niebo i ziemia przestały oddychać. Wiatr ustał nagle i słońce zatrzymało się w swym biegu.W takiej chwili zatrzymują się skradający się do stada wilk i ryś; przerywa swój szybki bieg stado wystraszonych dżereni; wypada nóż zrąk pastucha, zamierzającego zarżnąć barana lub wołu; świstaki nieryją swych nor; krwiożerczy gronostaj nie napada na śpiącą salgę;nie płyną na firmamencie zasłuchane księżyc i gwiazdy. Wszystko w zachwycie i trwodze modli się, oczekując wyroku. Tak było przed chwilą.W swojej dalekiej, skrytej pod ziemią świątyni „Władca Świata” modliłsię i pytał Boga o losy wszystkich ludów ziemi...

Tak opowiadał mi stary Mongoł, prosty pastuch, przewodnik i myśliwy...

Ludzie starzy na rzece Amył opowiadali mi słyszaną od dziadówlegendę o Mongołach, którzy skrywając się przed hordami Dżengiza,weszli do podziemi „Władcy Świata”. Sojot pokazał mi w pobliżu jezioraNogan-Kul jaskinię, która miała być wejściem do państwa podziemnego.

Przez tę jaskinię podobno dotarł do „Władcy Świata” jakiś zabłąkany myśliwy sojocki i powróciwszy zaczął w zachwycie opowiadać,co widział, lecz lamowie obcięli mu język, aby milczał i nie bluźnił. Wgłębokiej starości myśliwy powrócił do krainy podziemnej, której wspomnienie rozpromieniało i upiększało jego ciężkie, surowe życie nomady.

Szczegółowsze wiadomości słyszałem o „Władcy Świata” od Dżełyb-Dżamsrap-Hutuhtu w Narabanczi-Kure; napomykał też o nim Tuszegun-Lama; w chwilach uniesienia wspominali o nim „Żywy Buddha”i baron Ungern.

Zacząłem robić pewne kroki dla zbadania tej legendy.

Przyboczny lama i gelong księcia Czułtun-Bejle, mnich uczonyi oczytany, prosząc o tajemnicę, opowiedział mi o państwie podziemnym.

— Na ziemi wszystko jest zmienne — mówił — ludy, nauka, wiarai moralność. Ileż to znikło wielkich państw i wspaniałych kultur? Bezzmiany pozostaje tylko zło, broń złych duchów. 60.000 lat temu jedenczłowiek święty z całym swoim plemieniem ukrył się w podziemiach,w nieznanych, olbrzymich jaskiniach i nigdy już nie zjawił się na powierzchni ziemi. Wielu ludzi bogobojnych zwiedzało te podziemia. Bylitam Sakkya-Muni, Paspa, był sułtan Baber. Gdzie jest to miejsce,tego nikt nie wie ściśle. Jedni powiadają, że w Indiach, inni, że w Afganistanie. Mieszkańcy podziemi rządzą się takimi prawami, przy którychzbrodnie i grzech są niemożliwe. Wszyscy ludzie są zabezpieczeni odzłego. Nauki kwitną i nie grozi im zanik, jak to się zdarza na ziemi.Dlatego ludność podziemi doszła do wysokiej wiedzy. Teraz jest to jużcałe olbrzymie państwo... miliony ludności... Na ich czele stoi „WładcaŚwiata”, który panuje nad wszystkimi siłami wszechświata, czyta wduszach ludzi i zna ich losy. Kieruje on niewidzialnie życiem i polityką800 milionów ludzi, którzy na pierwsze jego wezwanie uczynią wszystko,czego on zażąda...

W tym miejscu książę Czułtun-Bejle dodał:

— Jest to państwo Aharty. Rozciąga się ono przez wszystkie podziemia świata. Słyszałem jednego uczonego kanpo z Chin, opowiadającego, że podziemia Ameryki są zamieszkane przez lud starożytny,który ukrył się pod powierzchnią ziemi. Tymi podziemnymi ludamirządzą obrani przez nie królowie, którzy najwyższą władzę i kierownictwo przyznają „Władcy Świata”. Czyż jest w tym coś dziwnego?Czyż wy, Europejczycy, nie wiecie, że w oceanie Zachodu była olbrzymia ziemia, która znikła w otchłani wraz z miastami i ludźmi?! Znikała jednak stopniowo. Ludzie więc potrafili uratować się, przechodzącdo podziemi. W głębi jaskiń pała osobliwy ogień, przy świetle któregoproso i jarzyny wydają obfite urodzaje, a życie staje się długie i bezbolesne. Jeden stary bramin buddyjski z Nepalu odbył z rozkazu bogówpodróż do Siemu, gdzie spotkał rybaka, który długo płynął z nimmorzem, aż dopłynęli na trzeci dzień żeglugi do wyspy. Tu bramin widział tubylców o dwóch językach, którymi mogli mówić naraz z dwomaludźmi mową różnych narodów. Pokazali mu oni dziwne, nie widzianenigdy na ziemi zwierzęta: żółwie o 16 nogach, olbrzymie węże, posiadające smaczne mięso, ptaki z zębami ryb. Ci dziwni ludzie opowiedzielipodróżnikowi, że wyszli z Aharty wraz ze zwierzętami.

Lama-Turgut, człowiek mądry i bogobojny, który jechał ze mnąz Urgi do Pekinu, opowiadał mi jeszcze więcej szczegółów o państwieAharty.

— Mieszkańcy Aharty są to ludzie uczeni i posiadają wysokie stopnie magiczne. Nie możemy sobie nawet wyobrazić całej głębi ich wiedzy!Stolica Aharty jest otoczona miastami, zamieszkanymi przez wysokichkapłanów, przypomina zaś Lhassę w Tybecie, gdzie stolica Dalaj-Lamyczyli Potala, jest szczytem góry, złożonej z klasztorów i świątyń. Tron,,Władcy Świata” otaczają miliony przeistoczonych duchów i bogów.Są to święci pandita. Pałac „Władcy” otaczają domy potężnych przezswoją moc magiczną „goro”, którzy władają siłami ziemi, nieba, piekłai wody. W ich ręku życie i śmierć ludów. Oni mogą wysadzić w powietrze połowę naszej ziemi, osuszyć morze, stepy zmienić w ocean a góryrozsypać w piasek pustyni. Na ich rozkaz wyrastają drzewa i kwiaty;starcy stają się młodzieńcami; umarli zmartwychwstają. „Goro” mknąwąskimi, podziemnymi szczelinami na nieznanych nam wozach przezolbrzymie jaskinie, oblane tajemniczymi, zachwycającymi promieniami;wznoszą się na niebotyczne szczyty i spuszczają w otchłań ziemi. Błogosławiony Sakkya-Muni znalazł na szczycie jednej góry tablicę kamiennąz napisem, który potrafił odczytać dopiero w głębokiej starości i potemdotarł do Aharty, skąd przyniósł ludziom okruszyny wiedzy wielkieji tajemniczej.

— We wspaniałym pałacu z połyskującego kryształu przebywają ci,którzy pozostając nieznani, rządzą wszystkimi szlachetnymi i bogobojnymi ludźmi. „Władca Świata”, czyli „Wielki Nieznany” lub Brahytma,może widzieć Boga i odzywać się do Niego tak, jak ja mówię do pana.Brahytma ma dwóch pomocników: Mahytma, który zna cel przyszłychwypadków i Mahynga, kierującego przyczynami tych wypadków.

Święci „goro” badają świat widzialny i niewidzialny i jego siły. Najuczeńsi z nich, zbierając się czasami na naradę magiczną, wysyłają gońców w takie dziedziny, do których nigdy nie docierał rozum i wzrokludzki. Jeden z Taszy-Lamów, który żył przed 850 laty, w taki sposóbopisuje ten obraz:

— „Goro” składają swoje ręce na wybranego i usypiają go. Obmywszy jego ciało wodą z magicznymi trawami, czyniącymi ciało ludzkienieczułym na ból i twardszym od skały, owijają je w tkaniny magiczneze znakami Zodiaku, mocno zawiązują i rozpoczynają modły, widząc,słysząc i pamiętając wszystko. Następnie podchodzi do niego „goro”i patrzy mu w oczy potężnym, rozkazującym wzrokiem. Powoli ciałoodrywa się od ziemi, staje się przezroczyste, zdolne przebijać sklepieniajaskiń podziemnych i znika. „Goro” siedzi, nie odrywając oczu od oddalającego się gońca Aharty i kieruje jego lotem. Niewidzialne, świetlanenici łączą „goro” z gońcem. „Goro” i pandita wysyłają gońców w przestrzenie, oddzielające gwiazdy, a ci obserwują życie i zjawiska innychświatów, poznają nieznane ludy i ich losy, słuchając ich mowy i czytając ich księgi. Inni gońcy wstępują w płomień, buchający ze środkaziemi i widzą tam istoty ognia, szybkie i złe, stale walczące, roztapiające i kujące metale w niedosiężnych głębiach ziemi, nagrzewającewodę dla gorących źródeł, którą następnie wylewają na ziemię przezwierzchołki pustych, roztopionych w środku szczytów górskich. Niektórzy gońcy mkną pośród niepostrzeżenie chybkich, drobnych jak pyłek,przezroczystych istot powietrza i przenikają tajemnice ich istnienia i celich życia lub pływają w morzach i poznają świat mądrych istot wody,roznoszących ciepło po ziemi i rodzących wiatry i burze. W Erdeni-Dzubył niegdyś pandita-hutuhtu, przybyły z Aharty. Umierając przekazałwiernym to, co widział i słyszał, gdy pokorny woli „goro” przebywałna czerwonej gwieździe wschodniej, pływał w oceanie pokrytym lodemi wirował pośród istot podziemnego płomienia.

Takie opowieści słyszałem nieraz w jurtach mongolskich, w koczowiskach książąt i w klasztorach lamaickich. Opowiadano to głosami poważnymi, nie dopuszczającymi wątpliwości...

— Tajemnica...

XX.Wielkie misteria „władcy świata”

W czasie pobytu mego w Urdze, w atmosferze nieustającego nigdykrwawego misterium, usiłowałem w tym ośrodku buddyzmu znaleźć jakieś wskazówki co do „Władcy Świata”. Oczywiście, najwięcej mógłbył opowiedzieć sam „Żywy Buddha”, zwróciłem się więc do niego zprośbą, aby to uczynił. Przy pierwszych moich słowach stary dostojnikszybko zwrócił ku mnie głowę, a jego nieruchome, ślepe oczy zatrzymały się na mnie z wyrazem trwogi i podejrzenia. Mimo woli umilkłem. Długo trwało milczenie, po czym arcykapłan lamaicki ciągnąłdalej swoją mowę, dając mi do zrozumienia, iż nie ma zamiaru poruszać tego tematu.

Oprócz mnie w gabinecie „boga” było dwóch oficerów burłackich, sekretarz i bibliotekarz Bogdo. Na twarzach obecnych zauważyłemogromne zdumienie i przestrach, spowodowane moją wzmianką o tej tajemnicy najgłębszej. Lecz spostrzeżenia te jeszcze bardziej podniecałymoją ciekawość.

Opuszczając gabinet „Żywego Buddhy” spotkałem lamę bibliotekarza, który wyszedł przede mną. Poprosiłem go o zaprowadzenie mniedo książnicy i w czasie oględzin uciekłem się do sztuki dyplomatycznej.

— Czy czcigodny lama wie — zacząłem głosem obojętnym — iż pewnego razu zdarzyło mi się być w drodze w momencie, gdy „WładcaŚwiata” mówił do „Wielkiego Boga” i wtedy wyraźnie uczułem majestat tej chwili?

Ku wielkiemu memu zdziwieniu lama spokojnie odparł:

— Uważam, że buddyzm i lamaizm na próżno ukrywają przed ludzkością tę tajemnicę. Przecież wieść o istnieniu najświętszego i najpotężniejszego człowieka, o błogim państwie, o wielkiej świątyni najwyższejwiedzy — to taka pociecha w naszym ciężkim i smutnym życiu! Ukrywaćtę pociechę przed ludźmi jest grzechem!

Bibliotekarz długo szperał na półkach z foliałami i zwojami bibuły,aż wreszcie wyjął jedną księgę i zaczął uważnie przewracać jej karty.

— Niech pan posłucha! — szepnął. — Przez cały rok „Władca Świata”kieruje pracami pandita i „goro” w Aharty. Czasami, w chwilach jemutylko znanych, oddala się do najgłębszej świątyni, gdzie w trumnie zczarnego agatu złożone są balsamowane zwłoki poprzedniego władcy.Gdy do tej zawsze ciemnej jaskini wchodzi Brahytma, na ścianachzapalają się znaki ogniste, na grobie zjawia się płomienny język. Natychmiast ukazuje się przy zwłokach czarna postać najstarszego „goro”z zasłoniętą twarzą i z rękami ukrytymi pod płaszczem. Ten „goro”nigdy nie ukazuje swego oblicza i głowy, bo jest to głowa szkieletuo żywych oczach i mówiącym języku. Włada on możnością łączeniasię z duszami zmarłych, a nosi na imię „Marzy”, co znaczy „książęśmierci”...

Władca świata zaczyna się modlić, później zaś zbliża się do grobui wyciąga ręce. Wówczas znaki ogniste wznoszą się wyżej. Płomieniena ścianach i sklepieniach jaskini gasną i znowu się zapalają, przeplatają się i drżą, tworząc znaki tajemniczej pisowni „waten”. Z trumnyzmarłego władcy zaczynają wypływać i kołysać się w powietrzu strugiświatła przezroczystego, ledwo dostrzegalnego. Są to myśli zmarłego.Po chwili postać żyjącego władcy spowita jest tymi strugami, a znakiogniste układają inne wyrazy, mówiące o woli Boga. Brahytma w takiejchwili łączy się niewidzialnymi więzami z duszami ludzi, którzy mająwpływ na losy i życie całej ludzkości: królów, chanów, arcykapłanów,wodzów i uczonych; poznaje ich myśli i zamiary. Jeżeli są one zgodne zwolą Boga, „Władca Świata” dopomoże im potęgą swojej wiedzy, jeżelizaś te plany są wrogie Bogu, doprowadzi je do zguby. Tę siłę dała „Wielkiemu Nieznanemu” najwyższa magiczna nauka — „Om”, której nazwąrozpoczynamy wszystkie modlitwy. „Om” — jest to imię starożytnegoczłowieka świątobliwego, pierwszego „goro”, który poznał Boga i nauczył ludzkość radości, wiary, nadziei i miłości. On też oddzielił dobrood zła i pierwszy rozpoczął walkę ze złem. Za to Bóg dał mu poznanienauki, którą ludzie zowią „Om”

— Gdy Władca skończy niemą rozmowę ze zmarłym, zwołuje wielką,,radę Boga” i poddaje jej sądowi czyny i zamiary ludzi, wspomaga jelub niszczy, a Mahytma i Mahynga znajdują dla nich miejsce w łańcuchuprzyczyn i celów, kierujących światem. Po skończonej Radzie „WładcaŚwiata” wstępuje do świątyni i pogrąża się w modlitwie samotnej. Naołtarzu zapala się wielki ogień, stopniowo ogarniający cały ołtarz, a zpłomieni tworzy się oblicze Boga. „Władca Świata” przedstawia muwyroki „rady Boga” i otrzymuje wskazówki od Wszechmogącego. GdyBrahytma powraca ze świątyni, podobny jest do promiennego widma,przed którym gaśnie słońce.

— Czy ktoś z żyjących widział „Władcę”? — zapytałem.

— Tak! — odparł lama. — W dniach wielkich nabożeństw buddystóww Syjamie, w Indiach pięć razy widziano „Władcę”. Jechał na białymsłoniu, cudownie przybranym, na głowie miał tiarę, a na twarzy zasłonę,kapiącą diamentami. Błogosławił lud jabłkiem złotym ze stojącym nanim jagnięciem. Ślepi, niemowy, kalecy odzyskiwali zdrowie i moc gdypadał na nich wzrok „Władcy”. Brahytma był w Narabanczi-Kure, wstarym klasztorze Sakkya, a przed 540 laty był w naszym Erdeni-Dzu.Jeden z „Żywych Buddhów” oraz jeden z Taszy-Lamów otrzymali pismo władcy na tablicach mosiężnych. Tylko jeden z Taszy-Lamów mógłodczytać pismo, skreślone nieznanymi znakami. Taszy-Lama zamknąłsię w świątyni, długo pościł i modlił się, a później położył pismo naczole i wnet myśli „Władcy Świata” stały się jego myślami.

— Czy wielu ludzi było w Aharty? — pytałem dalej.

— Wielu! Lecz wszyscy zachowali tajemnicę. Po zburzeniu Lhassyprzez Kałmuków jeden z ich oddziałów wypadkowo dostał się do przedmieść Aharty i stamtąd wyniósł niektóre nauki magiczne. Dlatego toKałmucy są najlepszymi wróżbitami i czarownikami. Z Aharty wypędzono jakieś plemię, które zakradło się tam bez woli „Władcy”. Plemięto wykradło stamtąd tajemniczą sztukę wróżenia z kart, z linii rąk orazwiedzę trujących i leczących traw. Byli to Cyganie.

Gdzieś na północy istnieje jeszcze szczep wymierający, który przedwiekami opuścił Aharty. Kapłani tego szczepu posiadają władzę nadduchami, unoszącymi się w powietrzu.

Lama umilkł, a po chwili, odpowiadając na moje myśli, ciągnąłdalej:

— W Aharty panditowie zapisują na tabliczkach z agatu i nefrytucałą naukę istniejącą pod ziemią, na ziemi i na dalekich gwiazdach.Chińscy uczeni — buddyści wiedzą o tym. Ich nauka jest najdonioślejszaz nauk ludów żyjących na powierzchni ziemi. Dlatego też co 100 latna odosobnionym brzegu morza zbiera się stu mędrców chińskich, doktórych przypływają stare żółwie po 3000 lat żyjące. Na ich tarczachmędrcy notują wszystkie wyniki nauki w ciągu ubiegłego stulecia, poczym żółwie powracają do Aharty.

XXI.Przepowiednia „władcy świata” w 1890 r.

Hutuhtu w Narabaczi-Kure opowiedział mi treść przepowiedni,,Władcy Świata” podczas jego przypuszczalnej bytności w 1890 rokupośród lamów i mnichów.

— Gdy „Władca Świata” zjawił się pośród nas, wówczas uczyniłprzepowiednie na przeciąg 50 lat.

„Wielki Nieznany” rzekł:

„Ludzie coraz bardziej będą zapominali o swojej duszy, troszczyćsię zaś będą tylko o ciało. Wielki grzech i rozpusta zapanują na ziemi.Ludzie zaczną pożądać krwi i śmierci braci. Przygaśnie półksiężyc, aczczący go będą żyli w poniewierce, męczarniach, nędzy i nieustannejwojnie. Wrogowie ich poniosą klęskę od ludzi słońca, lecz nie staną sięlepsi i spotka ich powtórna klęska na wojnie, która się skończy hańbąw oczach innych ludów. Spadną korony z głów wielkich i małych mocarzy... Widzę 8 koron, które rozpadną się w proch. Widzę bitwy wszystkich ludów, nawet morze i powietrze będą szkarłatne od krwi. Runąpaństwa, zginą ludy. Przyjdą głód, mór, zbrodnie, jakich nie znał dotychczas świat. Nastąpią czasy wrogów boskiego ducha w człowieku.Podniesie się czterdzieści setek milionów ludzi dla głodu i śmierci. Ludyzaczną koczować ścigane przez śmierć. Zginąć muszą trzy największe,najpiękniejsze miasta. Rozpadną się rodziny, zaginie prawda i miłość.Z 10.000 ludzi pozostanie tylko jeden, nagi i szalony, i nie będzie miałsiły i wiedzy, aby odbudować dom i znaleźć pożywienie. Będzie wył jakwilk i gryzł swoje własne ciało. Będzie zjadał trupy umarłych i czyhał na życie takich, jak on sam. Nareszcie w porywie szału zwróci siędo Boga, chcąc stoczyć z nim walkę śmiertelną. Wtedy ja, WładcaŚwiata, poślę na Zachód i Wschód szczepy zapomniane, aby z wyroku Boga przyniosły karę i zbawienie. Głos mój posłyszą wierni odkrańca aż po kraniec ziemi. Zjawią się trzy wielkie państwa, a będąistniały 71 lat od dnia zjawienia się. Później nastąpi 18 lat krwawychwojen, zguby i zdziczenia. Wtedy przyjdę na ziemię ja, przyjdę z siłamiAharty!”

Takie są opowiadania i legendy o „Wielkim Nieznanym”, o,,Władcy Świata”.

Dla mnie, znającego Azję od kresu do kresu tego kontynentu, nieulega wątpliwości, że zbliża się czas, gdy 800 milionów głodnych, zrozpaczonych, pałających nienawiścią Azjatów różnych szczepów ruszy naZachód, gdzie ludy wykonują ostatni swój tan nad własnym grobem,oszukując się różnymi teoriami i zapominając o wielkim duchu, któryuśpiony życiem — milczy. Tymczasem dzień zguby już świta...

Gdy piszę te słowa, wzrok mój mimo woli zwraca się w stronęolbrzymiego serca Azji, na którego powierzchni ciągnie się cienką, zygzakowatą linią mój ślad.

Przez śnieżne zamiecie, przez kurzawy piasku Gobi widzę stepyMongolii; widzę około ruin Karakorum i dalej na Ubsa-Nor wielkiebarwne obozy wojenne, tabuny koni, wielbłądów i stada bydła.

Widzę niebieskie jurty wodzów, a nad nimi powiewające staresztandary Dżengiz-Chana i królów Tybetu, znaki arcykapłanów trzechstolic lamaickich, proporce książąt kałmuckich, flagi Syjamu, Afganistanu i radżów indyjskich oraz buńczuki północnych Mongołów. Dalejna Zachodzie, jak okiem sięgnąć, widzę zarzewia pożarów, słyszę huki świst strzałów, łuny ognia, krzyki mordowanych, wycie zdobywców,odgłosy bitew... Kto wiedzie te hordy ku krwawemu dziełu zbrodni,zemsty lub kary? Kto rozpoczął okres nowych krzyżowych wypraw...Mongołów?

Karma odkrywa nową kartę dziejów ludzkości...

A on, ten mistyczny „Władca Świata”, czy też jest z tymi hordamiz Gobi, Himalajów, Gangesu i Yan-Tze?

O tym milczy ta Tajemnica Tajemnic...

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.