drukowana A5
12.47
Dwie

Bezpłatny fragment - Dwie


Objętość:
12 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-1069-3

W chwili gdy Hanka wynosiła z jadalni talerze, starsza pani powiodła za nią badawczym spod krzaczastych brwi wzrokiem.

— Co mama się tak Hance przygląda? — spytał Furkowski, rozkładając na białym obrusie czerwone swe ręce, poplamione koło paznokci fioletowym atramentem.

„Mama” skrzywiła się octowo.

— Nic, nic!... — odparła suchym, bezdźwięcznym głosem.

Zasznurowała usta, wzruszyła ramionami i po chwili milczenia krzyknęła dobitnie, zwracając się w stronę kuchni:

— Hanka!... leguminę!...

— Zaraz!... — doleciała przeze drzwi odpowiedź.

— Żydowskie zaraz!... — mruknęła starsza pani.

Zapadło znów milczenie, przerywane tylko uderzeniem tępego narzędzia w formę blaszaną, którym to sposobem zapewne Hanka ułatwiała sobie wyjęcie żądanej leguminy.

Pomiędzy matką i mężem — w jasnym flanelowym szlafroku, lawową broszką spiętym u szyi, siedziała Michasia, prezentując w półcieniu zalegającym jadalkę — swą twarzyczkę pobladłą, wyżółkłą, z rysami nagle wyciągniętymi, postarzałymi, z sinymi plamami pod zaspanymi, błękitnymi oczyma.

Siedziała zgarbiona, skulona, opuściwszy ręce po obu stronach krzesła, dźwigając z trudem swe ciało, obarczone ciężarem przyszłego macierzyństwa, które anemicznie, lecz prawidłowo rozwijało się jak kwiat sztucznie wypielęgnowany bez słońca i bez szerokiej przestrzeni.

Tymczasem Furkowski, dumny i zuchwały, włożywszy ręce w kieszenie od kurtki, spoglądał na żonę z pieczołowitością, w której przebijała się spora doza egoizmu. Ten spodziewany wkrótce potomek przejmował go rozkoszą niewymowną. W fabryce, w której był buchalterem, wiedzieli o nim wszyscy, zacząwszy od dyrektora, skończywszy na robotnikach. Od chwili obwieszczenia wielkiej nowiny, Furkowskiemu zdawało się, iż urósł w oczach wszystkich. Chodził powoli, stąpał ostrożnie, tak był przejęty stanem żony. Chwilami, gdy siadał za biurkiem, usuwał delikatnie krzesło. Zdawać by się mogło, że on, a nie Michasia ma zostać matką. W domu otaczał żonę najtroskliwszymi względami, dogadzał jej, podniecony silnie spełnieniem się jego najdoskonalszych marzeń, to jest — posiadaniem... pełnej rodziny.

Zwykła podjazdowa wojna pomiędzy nim i „starszą panią”, matką Michasi, milczącą ugodą przeszła obecnie w zawieszenie broni. „Starsza pani” bowiem zanadto była przejęta ważnością chwili, aby zwracać uwagę na zięcia. Cała jej myśl zwrócona była obecnie na dogadzanie i pieszczenie Michasi, na robienie setek metrów powijaków, zbieranie starej bielizny i wyszukiwanie higienicznej, a „uczciwej” kołyski.

Pomiędzy tym dwojgiem Michasia zachowywała się jak mały bożek, pozwalając się pieścić i dogadzać swym kaprysom, przesadzając swój stan chorobliwy bezustannym narzekaniem, włóczeniem się z kąta w kąt z miną leniwej kotki, z grzywką spadającą w płaskich kosmykach na czoło, w pantoflach męża, ssąc pomarańcze, cytryny, zjadając całe słoiki musztardy i spodki pikli.

Czasem potrząsała melancholicznie głową, mówiła o śmierci, rozczulała się nad ową spodziewaną agonią, widziała się w trumnie i położywszy się na szezlongu, składała ręce i zamykała oczy.

— O tak będę wyglądała w trumnie!... — mówiła do męża, który przerażony, z oczyma wytrzeszczonymi, stał opodal, nie umiejąc znaleźć słowa, aby przykrócić te żałobne sceny, powtarzające się z dziwną regularnością.

Napisała nawet testament, wysmarowawszy na kopercie wielki krzyż i napisawszy wycieniowanymi literami: „Moja ostatnia wola”.

Przybrała minę wiedzionej na stos ofiary i zdawać się mogło, że popełniono względem niej jakąś winę ciężką, za którą ona teraz cierpi, pokutuje, a świat cały nie ma dla niej dostatecznych względów, aby jej nieszczęsną dolę osłodzić. Przestała się czesać i Hanka musiała nakładać jej pończochy. Nie wyciągała nawet ręki po karafkę z wodą i całe dnie leżała, wyprowadzana gwałtem przez matkę i męża o zmierzchu na krótki spacer. Ledwie się dawała uprosić i wyciągnąć na tę krótką przechadzkę. Wracała wyczerpana, siadając na schodach, czepiając się poręczy. W gruncie rzeczy nie była bynajmniej bardzo osłabiona i jakkolwiek anemiczna i źle rozwinięta, mogła była przejść to wszystko bez wielkich grymasów, tylko rola, którą grała, zanadto jej przypadła do gustu.

Była główną osobą w domu, osią, koło której koncentrowały się wszystkie myśli, pragnienia, dążenia, czyny — matki, męża, sługi, gości. Powoli zaczęła tyranizować wszystkich, promieniejąc egoizmem zepsutego dziecka, które czuło się panem sytuacji.

Siedząc tak w tej półciemnej salce jadalnej, zgarbiona i milcząca, mając przed sobą słoik musztardy i korniszonów, pod nogami poduszkę, na poręczy krzesła poduszkę, na kolanach szal — odczuwała wielkie zadowolenie psutej przez los istoty, która w jednej chwili może tyranizować innych lub sformułować życzenie, nad którego wypełnieniem pracować będą ci, którzy dawniej mieli prawo żądać od niej posłuszeństwa i uległości.

Był to rodzaj odwetu na matce i mężu, którzy przedtem nadużywali jej słabego charakteru, zaniedbując ją, pogrążeni w ciągłej wzajemnej walce i drobiazgach powszedniego życia.

Kanarek, zawieszony u okna poza fałdami muślinowych i trochę sinawych firanek, zaświergotał nagle i radośnie.

Michasia syknęła i rękę szarpnęła.

— Stanisławie! wyrzuć to ptaszysko do kuchni! — odezwała się starsza pani. — Widzisz, że to Michasię denerwuje. Prosiłam cię, abyś tej klatki tu nie wieszał!

Furkowski powstał i podszedł do okna. Chwilę zajaśniała zielonawą linią jego wytarta kamlotowa marynarka. Zdjął klatkę i szedł do kuchni, bijąc ręką po prętach.

— A cyt!... a cyt!...

Kanarek, przerażony, zatrzepotał i ucichł.

We drzwiach spotkał się Furkowski z Hanką, niosącą na okrągłym półmisku kaszkę zapiekaną, która rozsypała się cała i czerniła się deszczem drobnych rodzynków. Starsza pani spąsowiała z gniewu.

— A to klempa!... — wyrzekła, marszcząc brwi. — Nawet z formy wyjąć nie umie.

Hanka postawiła półmisek, zabrała pustą butelkę od piwa i wróciwszy się ku drzwiom, szła szybko, kołysząc się w fałdach perkalowej, granatowej spódnicy. Była to niewysoka dziewczyna, o mizernej i płaskiej twarzy i szeroko rozwiniętym ciele. Kąciki ust miała opuszczone i oczy podsiniałe. Policzki pokryte żółtymi plamami, które się rozlewały szeroko aż ku skroniom, z których włosy sczesane i zdarte, zlepione były pomadą i spięte z tyłu głowy zardzewiałymi olbrzymimi szpilkami.

Starsza pani powiodła znów za nią wzrokiem badawczym, przenikliwym i gdy dziewczyna wyszła, zamykając drzwi za sobą, stara kobieta z wyrazem tryumfu pokiwała głową.

— Byłam tego pewna!... — wyrzekła uradowana. — A mówiłam wam zawsze, że to ladaco ta dziewczyna. Nie chcieliście mi wierzyć... teraz macie!

Furkowski siadał właśnie do stołu.

— Cóż się stało? — zapytał.

Teraz starsza pani odłożyła łyżkę, którą włożyć zamierzała w leguminę, i spojrzała piorunującym wzrokiem na zięcia.

— To się stało, że panna Hanna skandalizuje nasz porządny dom, rozumiesz? Spojrzyj na nią uważnie, a będziesz miał odpowiedź. Ja tego znieść pod moim dachem nie mogę! W tej chwili po obiedzie idę do kantoru. Gdy wrócę, każę Hance spakować manatki i niech idzie na cztery wiatry. Co za czasy!...

I w cnotliwym oburzeniu kobiety, która przeszła przez całe życie prosto, bez śladu walki z namiętnością lub choćby chwilową pokusą, wzrok nienawiści pełen utkwiła we drzwi, spoza których rozlegał się teraz łoskot łupanych drzazg.

— A to ladacznica!... — dorzuciła przez zaciśnięte zęby. — Ośmieliła się zgodzić do służby w takim stanie: dam ja jej!... Wszystko, co stłukła, wytrącę... i zadatku nie daruję... Złodziejka!...

I nagle zwróciła się do córki, która jakby zbudzona ze snu, ożywiona, wyprostowała się na swym poduszkami oblepionym krześle.

— Jedz kaszkę!... — prosiła, podając Michasi talerz pełen leguminy. — Miałaś dziś rano chęć na nią!...

Lecz młoda kobieta odsuwała talerz gestem znudzonej królowej.

— Nie chcę!... nie mogę!...

Teraz mąż się wmieszał.

— Jedz, Michasiu!...

— Nie mogę!...

— Ja proszę!...

— Nie mogę, nie przełknę!...

Suchy łoskot opadających pod tasakiem drzazg mieszał się z proszącymi głosami i odmową Michasi.

W kuchni kanarek zaświergotał radośnie.

Hanka łupać drzewo przestała.

— A na zdrowie ci!... — rzuciła ku klatce i słaby, blady uśmiech rozjaśnił jej twarz oszpeconą żółtą maską brzemiennej kobiety.

O szarej godzinie podniosła się z szezlonga Michasia i okrywszy szalem, stała chwilę niezdecydowana na środku sypialnego pokoju. Coś ją ciągnęło, aby pójść do kuchni i porozmawiać z Hanką. Matka wyszła do kantoru po nową służącą, a mąż z powrotem do biura. Uczuła się sama i smutna, przy tym analogia sytuacji ciągnęła ją ku tamtej, która oddzielona od niej kilkunastoma krokami odczuwała w tej chwili te same wrażenia, bóle i trwogi. Jak to się stało? Dlaczego ona, Michasia, nie dostrzegła tego od dawna? Teraz widziała dokładnie i była pewna, że matka się nie myli. Tajemnica przecież tej dziewczyny ciągnęła ją ku sobie. Hanka była milcząca, pokorna i cicha. Była głupią, lecz doskonałą siłą roboczą, pomimo że matka następowała jej wiecznie na pięty, nazywając ją próżniakiem. Nie leniła się nigdy i szła spać bardzo późno, wstając ze świtem. Kręciła się wtedy po kuchni jak mysz i tylko czasem słychać było szelest jej spódnic, które nosiła krochmalone i dobrze wyprasowane. Miała w sobie spokojne poddanie się pod jarzmo zwierzęcia, które nie żąda nic prócz łyżki strawy i dachu nad głową, oddając w zamian całą siłę swych nerwów i mięśni.

Gdy Michasia przeszła przedpokój i otworzyła drzwi do kuchni, Hanka klęczała koło łóżka i silną ręką wysuwała spod spadającego ku ziemi prześcieradła wielki sagan do gotowania bielizny. Jutro bowiem miało się zacząć duże pranie i odliczone już kawałki mydła leżały na okapie komina porządnie ułożonymi cegiełkami.

Na odgłos otwierających się drzwi Hanka podniosła głowę.

Michasia wsunęła się do kuchni i stanęła oparta o ścianę. Nie wiedziała, jak przemówić, od czego zacząć. Delikatność wrodzona jej naturze spędzała słowa z ust i myśli.

Hanka, wyciągnąwszy sagan, spojrzała uważnie do wnętrza.

— A to ci, psiakrew, się zasmarował!... — szepnęła do siebie, kuląc głowę w ramiona.

Michasia wyciągnęła rękę.

— Słuchaj, Hanka!... — zaczęła, lecz urwała, bo dziewczyna zwróciła ku niej swą twarz pożółkłą i wynędzniałą, w której Michasia nagle poznała żółtość swej własnej cery i podsiniałych oczu.

— A co młodsza pani chce? — spytała dziewczyna.

Michasia nie odpowiedziała nic, zdjęła ją jakby trwoga przed tym macierzyństwem, które miała przed sobą, macierzyństwem w oczach świata grzesznym i występnym, które niemniej przecież, w istocie rzeczy było tym samym naturalnym wypełnieniem kobiecego przeznaczenia, spłaceniem obowiązku, które jak fatalne a mistyczne piętno na łonie kobiety spoczywa.

Michasia była już trochę tą „zbuntowaną”, która poza ciasną ramę surowej moralności wybiega i liczy się z nieubłaganą koniecznością praw natury, mierząc przestępstwa nie nakreślonym szablonem, lecz logiką ustroju fizycznego winowajcy.

Matka jej nazywała Hankę „ladacznicą”, lecz Michasia, sama czując w sobie żyjącą istotę, nie mogła potępić tej drugiej, która także niosła w sobie nowe życie i stała teraz przed nią pobladła i zmęczona ciągłą pracą, czuwaniem i brakiem jakichkolwiek wygód i starań.

Hanka podniosła się z ziemi i sagan ustawiła na otwartym oknie, przez które płynęło łagodne, wiosenne powietrze. Maj śmiał się całą pełnią, skraj nieba, nad dziedzińcem zawieszony, miał o zachodzie liliowobłękitne tony. Kanarek, skulony w środku klatki, żółcił się jak maluchna, blada gwiazdeczka.

Nagle Michasia zebrała się na odwagę.

— Czemu ty Hanka za mąż nie idziesz?... — spytała, nie znajdując innej możności zaczepienia drażliwego przedmiotu.

Lecz Hanka spojrzała na pytającą z wyrazem smutnego zdziwienia.

— A kto by się ta żenił ze mną... — odparła, bębniąc palcami po brzegach saganu. — Albo to ja mam co... ni to posagu, ni uczciwej kiecki!

Podciągnęła nosem, wzruszyła ramionami i podniosła sagan do góry.

— I podziurawił się psiajucha!... — dodała zgryziona, przewidując awanturę ze strony starszej pani, skoro sagan cieknąć zacznie.

Lecz Michasia zapamiętała tylko smutny wyraz podsiniałych oczu dziewczyny, gdy mówiła „kto by się ta ze mną żenił”.

Więc ojciec jej dziecka znalazł ją dość majętną, by uczynić ją matką, ale za biedną, by nazwać ją żoną?...

Więc ona, Michasia, dlatego dziś ma nazwisko i zaszczyt macierzyństwa legalnego, iż miała sześć tysięcy rubli gotówką, srebra na dwanaście osób i porządną wyprawę!

W umyśle młodej kobiety powstał wielki chaos, chciała coś powiedzieć, przemówić do tej drugiej swej rówieśnicy, w tej chwili zrównanej z nią majestatem wypełnionego obowiązku, lecz nie umiała znaleźć słów, zdjęta nagle litością wielką dla tej opuszczonej i spracowanej dziewczyny, w której łonie szarpało się dziecko tak samo do życia, jak i to przez nią noszone, prawo mające.

Lecz Hanka okno zamknęła i do komina podszedłszy, drzwiczki otworzyła.

— A teraz, niech młodsza pani stąd wyjdzie, bo będę ług gotować. Zemgli panią abo co!...

Michasia wysunęła się cicho, powróciła do sypialni i długo siedziała na szezlongu z twarzą ukrytą w dłoniach.

Ściemniło się zupełnie i noc wiosenna weszła pełna woni, gwiazd i szumu rozwiniętych drzew ponad układające się do snu miasto. Ciepły cień owinął siedzącą w milczeniu kobietę i czarną draperią ku stopom jej się osunął.

Już Furkowski i Michasia zasiedli do podanej przez Hankę herbaty, gdy wreszcie starsza pani pojawiła się w jadalni. Była rozpromieniona, udało się jej bowiem dostać sługę z „rekomendacji”, nie z kantoru.

— Przyjdzie jutro! — mówiła, rozwiązując wstążki kapelusza. — Rozumiecie przecież, iż Hanka nie może ani chwili u nas pozostać, byłby to grzech tolerować podobne rzeczy i na to dłużej pozwolić nie można!

Furkowski aprobował, maczając rogalik z masłem w herbacie. Z zajęciem śledził rozpływający się tłuszcz po powierzchni szklanki. I on był zdania, że obecność Hanki kompromitowała cały dom. Należało ją usunąć jak najprędzej.

Lecz Michasia gryzła wargi z najwyższą niecierpliwością, wydając się jeszcze żółtsza i bledsza, w świetle wysoko zawieszonej lampy. Zmieniła niebieski szlafroczek na biały wyrurkowany kaftanik i z szerokich rękawów wychylały się teraz do łokcia jej ręce białej, anemicznej blondynki.

Spojrzała na matkę i na męża, silnie zniecierpliwiona.

— Po co ją oddalać? — wyrzekła wreszcie przyciszonym głosem. — Niech zostanie... można by ją zatrzymać na mamkę, to biedna dziewczyna!

Furkowski podniósł ze zdziwieniem głowę. Starsza pani otworzyła szeroko oczy i spojrzała uważnie w twarz Michasi.

— Na mamkę? — zapytała. — Na mamkę takiego latawca! Żeby dziecko złe skłonności wyssało?... Michasiu!... co ci to? Opamiętaj się! A toż takie rozpustnice rózgami siec, a nie darowywać i jeszcze się z nimi cackać. Widocznie jesteś chora i masz gorączkę, skoro możesz mówić takie potworne rzeczy!... Zdawało mi się, że wszczepiłam w ciebie uczciwe zasady i całym życiem dałam ci przykład, czym życie uczciwej kobiety być powinno!... Żeby już raz z tym skończyć, idę natychmiast do kuchni, zrobię z Hanką obrachunek i każę się jej od jutra wynosić. Musi przecież jeszcze przez dzisiejszą noc porządek w kuchni zrobić i wszystko poszorować. Nalejcie mi herbaty i posmarujcie rogalik. Zaraz wracam!

Weszła do kuchni i słychać było podniesiony głos jej, lecz wyrazów rozróżnić nie było podobna. Z początku widocznie Hanka próbowała się zapierać, bo słychać było od czasu do czasu:

— Ale jak Bozię kocham!...

Po czym głos sługi umilkł i teraz stara kobieta mówiła sama jedna jak ksiądz z kazalnicy, gromiąc i piorunując, licząc rondle, odsuwając stolnicę, potrącając balię...

W jadalni tymczasem Michasia siedziała długą chwilę, wpatrzona w światło lampy, jakby zahipnotyzowana, starając się nie myśleć o tym, co się dokoła niej działo. Lecz głos matki, dolatujący do niej z kuchni, mimo woli szarpał nią i sprowadzał do rzeczywistości.

I nagle ogarnęła nią wielka, olbrzymia, nieskończona litość. Zdawało się jej, że to ją samą torturują w postaci tamtej drugiej, że jest ich dwie, a przecież jedna, której wyrzucają, że spełniła swe przeznaczenie, i sieką chłostą obelg w zbolałe i pełne macierzyństwem łono — i gdy nagle z kuchni rozległ się zawodzący płaczem głos Hanki, z oczu Michasi polały się dwie strugi łez, jasne, lśniące w świetle lampy, jak drogi mleczne z gwiazd najczystszych utkane.

Furkowski zerwał się od stołu i do drzwi kuchennych poskoczył.

— Mamo! Michasia płacze!...

Starsza pani natychmiast do pokoju wpadła. Razem z nią przez drzwi otwarte, jak jęk jesiennego wichru, tak wdarło się zawodzenie służącej. Hanka, przypadłszy do kuferka, biła głową o ścianę szlochając głośno.

Starsza pani odwróciła się od progu.

— Cicho mi! — krzyknęła rozkazująco. — Co to za krzyki? Jeszcze się młodsza pani przez ciebie rozchoruje... Chcesz spazmować, to ruszaj do sieni!...

Hanka kułakami usta zatkała i płakała dalej po cichu, bez jęku, bez ruchu, cisnąc głowę do ściany...

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.