Pochwała lasów i miłego w nich na osobności życia w stanie pasterskim, od pewnej pasterki
Zważywszy życia ludzkiego obroty
Uchodzę w lasy i wesołe knieje,
Mając w nich więcej gustu i ochoty.
Niech kto chce z mojej dzikości się śmieje,
Nie dbam nic na to; wolę z swej prostoty
Las aniżeli świat pełen niecnoty.
Nie umiem bajek prawie szeptać w ucho,
Łaciny nie znam, ni terminów prawnych,
Wody sprowadzić, tam gdzie było sucho,
O Cyceronach nie słyszałam sławnych;
Więc kto tych czasów w tej nie ćwiczon szkole
Niech pasie bydło albo kopie role.
Lasy kochane, zielone chłodniki
Drzewa przyjemny szum dające z siebie,
Trawy, pagórki, biegące strumyki,
Przy was niech mieszkam choć o suchym chlebie;
Zdrowszy mi napój z waszych źródeł żywych
Niż drogie trunki, gdy z rąk nieżyczliwych.
Jak ranna zorza swój rumieniec śliczny
Pokaże, rosa perłowe kropelki
Pozbiera, jużci pasterz okoliczny
Nie zaśpi, a ptak wyśpiewuje wszelki;
Ci trzody owiec żeną między wrzosy,
Te, mokre skrzydła otrzepują z rosy.
Wnet różnych głosów stroją instrumenta
Po drzewach skacząc wysoko, to nisko;
Krzykną roślejsze i drobne ptaszęta,
Bezpieczne, chociaż słuchamy ich blisko.
Za nic koncerty i włoskich nut sztuki,
Ich milsze głosy bez mistrza nauki.
Odpocznie ptastwo, aż zaczną pasterze
Smutne wywodzić dumy na fujarze,
Inni zaś skoczne mazury na lerze,
Tańcując z nami każdy w swojej parze:
My wdzięczne pieśni śpiewamy koleją
Lasy słuchają, a gaje się śmieją.
Nie wiem co tęsknić, pasąc owiec trzodę,
Z pilnością strzedz ich potrzeba od wilka.
Przebrnąwszy potok, oczyma powiodę,
Aż pastereczek bieży ku mnie kilka;
Z temi się witam, chwytając za szyje,
Wnet jedna drugą szczesze, splecie, zmyje.
Usiędziem sobie pod jaworem ciemnym
Nad czystem źródłem pryskającej wody:
Ze skał fontanny natura, foremnym
Kunsztem, zrobiła pasterzom ochłody;
Nic nam słoneczny upał nie dokuczy
Jawor zaszumi, a strumyk zamruczy.
Zaczniemy mówić o naszych zabawach,
Na czem dzień cały przeminie godziną:
O pięknem kwieciu, w jakich rosną trawach;
Ta powie; jest tu miejsce nad doliną,
Na którem kwiaty w rozliczne kolory
Kwitną posiane od Bogini Flory.
Więc wszystkie w zawód bieżąc, jedna drugą
Popchnie w bok, by się wyprzedzić nie dała;
Ta w miękką trawę upadnie jak długą,
Ta już tym czasem kwiatków nazbierała.
Z tych wieńce wijąc głowy sobie strojem,
O brylantowe korony nie stojem.
Szczera wesołość, śmiech, żarty niewinne,
Nikogo zgorszyć, owszem, cieszyć mogą;
Prostoty naszej niech się uczą inne,
Przystojnych zabaw z nami idą drogą.
To co ma która, wybiera z koszyka,
Jemy ser z chlebem i masło z jaszczyka.
Po tem bankiecie chcący trunku zażyć,
Spieszno biegniemy do naszej piwnicy,
Którą nad winne więcej trzeba ważyć,
Czystej jak kryształ pod skałą krynicy:
Z tej co dzień dzbanem pijąc nie ubywa,
W pełni zostaje, nikt jej nie doliwa.
Gdy już z południa słońce nie zbyt grzeje,
Wychodzim z gęstych lasów na krzewiny;
Tam gdzie chłód miły od pagórków wieje
Igramy w babkę pomiędzy jedliny,
Patrząc przez niskie krzaczki i jałowce,
Czy dobrze nasze napasły się owce.
Samym wieczorem zbliżając ku domu,
Zganiamy trzody społem do gromady;
Poznają owce, co należy komu,
Bierzemy swoje bez swaru, bez zwady:
Żadna nie zbłądzi do cudzej owczarnie,
Każda do swego sałaszu się garnie.
My zaś pasterki do chaty chróścianej
Nad pałac cichszej spieszym na spoczynek;
Mleka siadłego na misce glinianej
Podjadszy, nie śląc po mięso na rynek;
Nie psują takie potrawy żołądka,
Dłużej my niż pan żyjem, niebożątka.
Opisanie oczu ciekawych Akteona
Często ciekawe oko szkodę czyni w duszy,
Często w niewolne jarzmo wolnego zaprzęga;
Oko nasz nieprzyjaciel, mózg i ciało suszy,
Zdrów dopiero, wnet z niego żebrak niedołęga,
Choruje napiera się, a nie wie, że w trunku
Zamiast lekarstwa bierze złą śmierć w bassarunku.
Teć to są perspektywy misternej roboty,
I choć z daleka patrząc, nie nasyca wzroku,
Pędzi ciekawość szybko, dodaje ochoty,
Pozwala bezpieczeństwa, przyspieszając kroku;
Zaciekły oślep bieżąc, często w przepaść mierzy,
Oczy traci, gdy głowę o skałę uderzy.
Przypłacił ciekawości Akteon myśliwy,
Lubo nie szukał w kniei damy lub jelenia;
Hartowną strzałę z łuku wypuściwszy chciwy,
Bieży w lot do harapu, ubił bez wątpienia,
A pragnąc oczy napaść, w pobitej zwierzynie
Topi wzrok równo z strzałą w kąpiącej dziewczynie.
Nie sądzi ją być z rzędu Bogiń wielowładnych,
Choć z twarzy coś Bozkiego, w groźnej minie czyta;
Pasterek dosyć widząc, przy piękności ładnych,
Żadnej się gust i z sercem tak mocno nie chwyta:
Im dłużej myje nogi, ciało wodą pleszcze,
Nie dość opodal widzieć, z bliska lepiej jeszcze.
Już wszelkich sztuk przybiera, dogodzić swej woli;
Raz się skrada pomiędzy gęstych drzew zarośle,
Wnet jak wąż pełznie w trawie, nie czując, że boli,
Gdy ciernie ostry bodziec w ciało miękkie pośle.
Nie dba na ciernie, głogi, osty i zawady
Ten, kto ciekawych oczu, rad słucha porady.
Stanął Akteon w mecie pożądanej blisko,
Tak, że już było trudno przydać więcej kroku;
Wnet Bożek łuczny z niego uczyni igrzysko,
Wnet pozna, co za skutek w zakazanym stoku,
W którym Dyana czysta, Bozkie myjąc członki
Na pokrycie nagości nie miała zasłonki.
W tym spojrzy w bok, postrzeże ukrytego szpiega:
Wstydem, a potem gniewem zdjęta, wodą pryśnie
Zalawszy oczy, sama szukając Nimf biega,
Okiem nań, słowem groźnym jak piorunem ciśnie,
Mówiąc mu: byś nie wydał przed światem sekretu,
Coś widział, bądź jeleniem, z mojego dekretu.
Ledwie co wymówiła Bogini zajadła,
Aż postać kawalera wybornej urody
Mieni się, bo twarz z głową natychmiast opadła.
Dopiero uznał, jakiej wzrok nabawił szkody,
Gdy w zamianę za ludzką i kształtną posturę
Brać musi jeleniową głowę, nogi, skórę.
Nie dosyć, że z człowieka przemieniony w zwierza
Lecz własnych psów sprobował tyraństwa nad sobą.
Wołać chce, ci go szarpią, lancą ku nim zmierza,
Myśląc wzdycha, cóż to jest Akteonie z tobą?
Za jednę oczu twoich chęć, przypłacasz śmiercią,
Okrywasz się jelenią i twoich psów siercią.
Otoż tak igrać z Bogi! a śmiałością grzeszyć?
Chronić się raczej życzę ich pomsty i gniewu:
Mają moc złych ukarać, mają dobrych cieszyć,
Człowieka niemym zrobią, mówić każą drzewu.
Często zła myśl, złe oko, gdzie żądza przeklęta,
Mieni ludzie w bestye i głupie bydlęta.
Reskrypt pewnemu poecie bojącemu się grzmotów i zabicia od piorunów, że grzesznik
Mocny Bóg, to jest pewna, w piorunie i grzmocie;
Uznaj grzeszniku winę, wszakże idzie o cie.
Cóż za sposób w bojaźni nagłego karania,
Żal, wstyd szczery występków, do nich niewracania.
A gdy się w taką zbroję winowajco stroisz,
Czegóż grzmotów, błyskania, piorunów się boisz?
Chyba że po skończonej burzy, wichrze, strachu
Masz wolą grzech przytulić do twojego gmachu.
Wiem, że Bóg sprawiedliwy, w doskonałych rządach
Równe w nim miłosierdzie; lub w ukrytych sądach.
Czemuż ja? czemuż i ty? czemu w piekle na dnie
Świat nie osiadł dla grzechu, kto tę skrytość zgadnie.
Truchlał Mojżesz na brzmiące ust Bozkich odgłosy
Krzak widząc, rozzuwa się, w róg powstają włosy.
Rzecze z strachu: już więcej nie mów do mnie Panie,
Bo umrę, i włosów mi na głowie nie stanie.
Aż ach? jak pożyteczny ten głos, ta rozmowa
Gdy Mojżesz przykazanie na tablicy chowa.
I przynosi ludowi pełnemu rozpusty,
Letkie jarzmo do pracy, a wieczne odpusty.
Więc Bóg jak ojciec dzieci nieposłuszne gromi,
Często zły nałóg, niewstyd, grzmotami uskromi.
I chociaż zagniewany, chociaż się zamierzy
Mija przecie grzesznika, w suchy dąb uderzy.
Na Bobra złapanego w sieci od pewnego łowczego, którym sąsiadów utraktował
Raz, gdy łowczemu przypadła myśl dobra
Rozstawić sieci na leśnego zwierza,
Przypadkiem jakimś, widzi w siatce bobra,
Co go natura bardziej do więcierza
Napędzić miała jak stworzenie wodne.
Bóbr w kniei są to rzeczy dziwu godne.
Łowczy jak ludzki, dzieli się z sąsiedztwem
Częściami z bobra, by go z nim zażyli;
Przyznają wszyscy, że szczęścia łowiectwem
Bardziej niż bobrem gust swój nasycili,
Biorąc z łowczego łaski specyały,
Z których odorem napełnion dom cały.
Posłał dla młodej pani ogon spory,
Dla starej jakieś w papierze rupieci;
Te przeraźliwe zrobiły fetory,
Skutek bobrowy w nos, w garło zaleci;
Dotknieniem owych śmierdzących kawalców,
Trudno tabaki zażyć trzy dni z palców.
Spyta się pani posłańca ciekawie:
Coś mi to przywiózł? on o strojach plecie:
Ta mowi: dawno strojem się nie bawię,
Bom stara; a ten stroje chwali przecie.
Na koniec rzecze: ja o to nie stoję,
Komuś dał ogon, oddajże i stroje.
Na kompanią Franc-Massonów dla Kawalerów, i na kompanią de Mops dla Dam
Za mego wieku dwie kompanij weszło
Z ostatnią modą do Polski z Paryża;
Już tyle czasów temu lichu przeszło,
Czy świat do końca bliskiego się zniża.
Franc-masson znaczy wolnego mularza
Jak mur mocnego w sekcie sekretarza.
Nie wiem zkąd Jejmość jakaś zaszła modna
Przywiózłszy z sobą mopsa na obróżce;
Znać społeczności z ludźmi będąc głodna,
Kładzie przy sobie wierność na poduszce,
Zachęca w order kompanij mopsa
Nie mając człeka, przypyta się do psa.
Kto by mię spytał: co bym z dwojga tego
Obrać myśliła, psa czy Franc-massona?
Wolę człowieka zawsze chociaż złego,
Wszak ludziom z ludźmi żyć rzecz przyrodzona;
Każdy to przyzna, nie masz myśleć na czym,
Że głupia liga z rodzajem sobaczym.
Chociaż Franc-masson wyklęty z ambony
Przecie za upór jego nikt nie ręczy,
Że od kościoła będąc odrzucony
Już go czart żywcem z potępionym dręczy.
Nie tak skwapliwy Bóg na kary nasze
Zbawi mularza, jak fartuch odpasze.
Szaweł kościoła prześladowca główny
Chce go rozrzucić i do szczętu zburzyć;
Wojuje z Bogiem, jakby mu był równy,
Myśli owieczki z owczarnie wykurzyć.
Cóż mu Bóg za to? z dobroci dowodów
Czyni go jeszcze doktorem narodów.
I tak niech będzie zmiennik apostata,
Przecie on człowiek z nieśmiertelną duszą;
Niechaj się z Lutrem, z Kalwinem pobrata,
Często go mocne skrupuły ususzą:
Myśli nieborak kontrakt czynić z jutrem,
Jakby się rozstać z Kalwinem i Lutrem.
Franc-masson przyjaźń w sekcie zachowuje
I miłość świadczy nad swym towarzyszem;
Wspomódz bliźniego tak się obliguje,
Jeden drugiego nie cierpieć hołyszem.
Nie lepszaż przyjaźń z takim kameratem,
Niż dla wierności dać się zwać psu bratem?
Bo w tem stworzeniu ni dusza, ni sekta
Miejsca nie znajdzie, podły gust niewieści
U której takie psy mają respekta,
Że go całuje, na kolanach pieści:
Przy tych karessach smrodliwie oddycha
Czy to mops młody, czy stara mopsicha.
Jeźli za wierność psa kładziesz przy sobie
Na aksamitnem wezgłowiu u łóżka;
Ja cię przestrzegam z affektu ku tobie,
Że śmiele przyjdzie twój domowy służka,
Przekupi wierność, mops na mięso łasy,
Przyniósłszy z sobą kawałek kiełbasy.
Na piękność Narcyssa, uciekającego od miłości Nimfy Echo nazwane
Darmo zaczynasz wojnę z miłością, Narcyssie,
Darmo się z nią potykasz w stalowym kiryssie,
Darmo ufasz w orężu, w trójgraniastą szpadę,
Gdyć nagie dziecko wziąć ją potrafi przez zdradę;
Wnet jedna strzałka
Zwojuje śmiałka.
Uciekaj w skały, puszcze, w knieje, lasy ciemne,
Uznasz, że w twem myślistwie uciechy daremne;
Pójdzie miłość za tobą i tam ci dokuczy,
Zganić pychę, jak jej masz hołdować, nauczy.
Porzuć zwierzynę,
Kochaj dziewczynę.
Pokaż mi Bohatyra, którego w tem męztwie
By nad nim miłość tryumf nie wzięła w zwycięztwie.
Każda broń z twardej stali wykowana pryśnie,
Przez pancerze, szyszaki, snadno się przeciśnie.
Marsa roboty
Zmieni w zaloty.
Przez mury, bramy, szańce, przez okopy, mosty,
Miłość ma wolny przystęp i gościniec prosty.
Jeszcze taka forteca w naturze nie była,
Której by miłość swoją sztuką nie dobyła.
Architekt za nic
Uchodzi z granic.
W głuchych jaskiniach znajdzie miłość Eremitę,
Zapuści w zimny krzemień, w iskrze ognie skryte,
I ten, co go dopiero trącano krzesiwem,
Staje się rozgorzałem w płomieniu łuczywem.
Aż kości święte
W popiół rozdęte.
Kryje się miłość rada w spuszczone kaptury,
Gdzie chcąc być niepoznana, w skromności postury
Przybiera swoję postać, wnet jak się rozrucha
Podnieść radzi kaptura i pocieszyć ducha;
Pozwoli oku
Zarwać widoku.
Darmo Westalskie panny wota czynią mocne
Odprawiać pilne straże i dzienne, i nocne;
Bo gdy sen naturalny, której zpląta oczy,
Z bliskiego ognia często rada iskra skoczy,
Aż łamie wiarę
Gani ofiarę.
Miłość śliczne purpury, co je wstyd farbuje
I czym się czystość zdobi, tak zmaże, zgluzuie,
Że potem żaden malarz glansu ni poloru,
Nie potrafi przywrócić własności koloru;
Opełzły farby
Bo w wstydzie karby.
Bywa miłość w ogródku obwiedzionym płotem
Złotej ligi małżeńskiej, choć jej to nic po tem,
Bozkie psować wyroki; lecz ta gospodyni
W gruntownym ogrodzeniu skryte dziury czyni,
Zkąd wielkie szkody
W jarzynie młody.
Rozgrzeje miłość i tych, co je wiek zgrzybiały
Z ciepła naturalnego odmienił w śnieg biały,
Trudnej dokaże sztuki, jeźli w zgniłym próchnie
Ognia mniej, dymu więcej znajdzie, gdy weń dmuchnie;
Bies się ucieszy
Gdy stary zgrzeszy.
Otoż masz jawny dowód Narcyssie zuchwały,
Że miłości w daninie hołduje świat cały;
Czują ludzie, czuje zwierz, czuje to co żyje,
Moc pani, z której władzy nikt się nie wybije.
Porzuć upory
Zażyi pokory.
Idź tam życzę, gdzie Echo swym cię prosi głosem,
Często instynkt prowadzi za fortuny losem
Tych, co za wolą nieba i za ludzką radą
Chodzą i swego szczęścia w nich nadzieję kładą;
Kto się tak rządzi
Nigdy nie zbłądzi.
Lecz kto zuchwale stąpa, górą nosi oczy,
Wpadnie w dół lub się w wodzie głębokiej omoczy,
Jak Narcyss wzgardził Nimfę, a do źródła kwapił,
Z łez własnych trunku zażył i śmierci się napił.
Zkończył ze wstydem
Wojnę z Kupidem.
Na pysznego, który o sobie wiele trzyma i nad wszystkich się wynosi w doskonałości
Raz gdy się w pychę Merkuryusz wzbije,
Chcąc ludzkie zdania o sobie wybadać,
Wnet takowego sposobu zażyje,
Ażeby z siebie własną postać składać,
A inną przybrać, żebraka czy kupca,
I udać na czas z wymownego, głupca.
Wchodzi w mieszkanie, pewnego skulptora,
A ten usilnie pilnując rzemiosła,
Nie myśli, żeby zmyślona pokora
W dom jego Bogów sprowadziła posła;
Wycina nosy, oczy, usta, dłotem
Bożkom, Boginiom i stawia w kąt potem.
Widzi Merkury misterne posągi
Marsa z Belloną w cudnej armaturze,
Jakie gotują do wojny zaciągi,
W jakiej bohatyr minie i posturze,
Z jaką Bellona przysługą dla męża
Trzyma potrzebne do boju oręża.
Widzi Wenerę z najpiękniejszą twarzą,
Przy niej Kupida, małego pieszczocha;
Tu się gołębie całują, tu parzą,
Tu się co żywo, karesuje, kocha,
I co być może człowiekowi miło,
Wszystko w tej sztuce wyrażone było.
Widzi Jowisza, jak na orła wsiada,
Widzi Junonę, jak z pawiem stoocznym
Igra, ten jak się do Semeli skrada,
Ta swe zabawy ma, przy dniu widocznym;
Argus płaczący, straż porzuca wreście,
To stadło oczu potrzebuje dwieście.
Widzi statuę myśliwej Dyanny,
Jak kształtną ręką psy na smyczy trzyma;
Łuk, kołczan, lance, niosą za nią panny,
Wiatr jej sukienke nieznacznie poddyma:
Tu już zwierzyna postrzelana leży,
Żywa na rozkaz bogini w sieć bieży.
Widzi Apolla, jak pożarem płonie
Dla pięknej Dafny, co nim jawnie gardzi;
Narcyss sam siebie zakochawszy tonie,
Echo go ściga, ten ucieka bardzi:
Dwóch amorotów miłość mściwa tropi
Jednego spali, drugiego utopi.
Widzi Prokrydę z kochanym Cefalem,
Jaki pożytek podejrzenie niesie
Między małżeństwem, co się kończy żalem;
Gdy żona męża szpieguje po lesie,
Któż winien, że mąż w kniei zamiast zwierza
Zabija żonę, co mu nie dowierza.
Patrzy na kształtną pięknej Ledy postać,
Jakim jej członki wyrobione tokiem,
Chciałby niejeden dziś Parysem zostać,
Byle tak żywej kędy dojrzał okiem;
Ale że nie masz w nadziei otuchy,
Przybrać się życzę w łabędziowe puchy.
Kiedy do woli wzrok napasł Merkury
W tak pięknych sztukach, widzi też swój własny
Posąg: więc spyta, w jakiej cenie który,
Spyta, za co ten w kąt zapchano ciasny,
W jakim szacunku Jowisz, Wenus, Juno,
Jazon co z Kolchów uwiózł złote runo.
Odpowie skulptor, że różność w naturze,
Nie wszystko dała jednemu, co w skarbie
Ma swoim; tak też, różność jest w marmurze,
W białości, w żyłkach, w glansie, w żywej farbie.
Kto się zna na tym, sam rozum dyktuje,
Co marmur, praca, kształt w sztuce kosztuje.
A żeś ciekawy, opowiem ci o tych,
Co w jednym rządzie na tej stoją stronie,
Żadnej od kilku set czerwonych złotych
Przedać nie myślę, kto zajedzie po nie;
Ci zaś co pod tą ścianą są zebrani
W mniejszej są wadze, więc ich oddam tani.
Jeszcze nie dosyć dla Merkuryusza,
Chce wiedzieć drogość swojego bałwana.
Z bliska przystąpi, ręką, nogą rusza,
Rzecze: czemu ta sztuka zaniedbana?
I co by za nią chciał rzemieślnik złota?
Sądząc, że w cenie wielka zajdzie kwota.
Opaczną słyszy odpowiedź w te tropy:
Że gdyby kupiec dziś przybył z trafunku,
Za tego błazna nie chciałbym i kopy,
Lecz bym go przydał z chęcią w podarunku,
Bylem się pozbył spraw cudzych cenzora,
Kassy złodziejów, a Bożków faktora.
Nie w smak to było Merkuremu słuchać
Bo mu inaczej obiecała pycha,
Że pod nos śmiele miał każdemu dmuchać,
Teraz go na łeb ambicya spycha,
Mówiąc mu w oczy: że ostatni zbrodzien
W tym charakterze szubienicy godzien.
Dopiero w myśli sam siebie poznaje,
Co to za defekt w nim dotąd panował;
Przeklina stan swój, ambicyi łaje,
Że tylko siebie nad wszystkich szacował:
Odtąd przyrzeka, że swój umysł hardy
Potępi, co go wprowadził do wzgardy.
Skargi kilku Dam w spólnej kompanji będących, dla jakich racyi z Mężami swojemi żyć nie chcą
W pewnym ogrodzie pomiędzy szpalery
W czas ranny chodząc szeptałam pacierze,
Słucham ciekawie, że jakieś afery
Sekretne mają Damy przy kwaterze,
Siedząc na darniu w figurę kanapy,
Co raz z tabakier zażywają rapy.
Nadstawiam ucha przez grabiny gęste,
Liście mnie swoim zasłoniło cieniem;
Widzę łzy z oczu, a wzdychania częste,
Uważam i mam litość nad stworzeniem
Płci mojej, ledwie wraz z nimi nie kwilę,
Nie wiedząc, że to płaczą krokodyle.
Pierwsza zaczyna żal do męża prawić,
Że jak smok siedzi na łańcuchu w domu,
Nic nie dba, bym się czem miała zabawić,
Sługi nie pytaj, zagrać nie masz komu,
Ani takiego, żeby mnie zrozumiał
W mądrych dyskursach rezonować umiał.
Jakże tu mięszkać z takim domatorem,
Co tylko wołom karmnym krzyżów maca,
Zboże na targi wyprawuje worem,
Prostych to osób z taką zrzędą praca;
Kawy w mym domu nie znajdzie trzech ziarnek,
Piwa mi z serem zagrzać każe garnek.
Druga głos bierze: ach! miła sąsiadko
Więcej ja cierpię z moim skąpcem męki,
Kaszki na wieczór nagotuje rzadko,
Kluczy z zapasa nie da mi do ręki;
Muszek, wstąg, szpilek z marsem kiedy kupi,
Jak z nim żyć, kiedy i skąpy, i głupi.
Od trzeciej skarga zachodzi osoby
Mówiąc: fraszka to, godna śmiechu sprawa;
Mnie by zapłakać gdy nie znam co roby,
Sejmów nie widzę, nie wiem gdzie Warszawa,
Choćby mi boków naszturkano w ciżbie
Bylem z raz była w Senatorskiej izbie.
Nie wiem co jest bal, assamble, reduty,
Mój mnie jegomość osadził przy kurach:
Paź do ogona ma łatane buty,
O blondynowych nie chce garniturach
Wiedzieć, żebym je mieć mogła na modę;
Otoż z tych racyi z gapiem się rozwiodę.
Czwarta z westchnieniem rzecze: ja się cieszę
Żem nie ja tylko sama nieszczęśliwa;
Mój Borys nie chciał sprawić mi bekieszę,
Takiej jak teraz modny wiek zażywa,
Aksamit ponso podszyty marmurkiem
Po szwach z masyfu bramowano sznurkiem.
Sukna mi kupił miasto aksamitu,
Szlamy wytarte z lamusu sprowadził,
Na to u żyda zaciągnął kredytu,
Mnie przy gałganach z kuśnierzem zasadził;
Zważcież, jeżeli nie mam się czem smucić,
Z tak słusznych przyczyn prostaka porzucić.
Ostatnia mówi: jam się w wachlarzyku
Pięknym kochała, gdzie miniatura
Postać Kupida niby w ołtarzyku
Wstawiła, co mu dać mogła natura,
Wszystko wyraźne, w tak subtelnej sztuce
Było, a resztę dla żalu ukrócę.
Mój Satyr wziąwszy wachlarz w grube ręce,
Jak jął wachlować niby kowal miechem,
Nie uważając na członki chłopięce,
Rozumiał, że to z pachołkiem Wojciechem,
Za pasy chodzi, złamał kość słoniową;
Rura za rurę osądził wołową.
Ja pełna będąc cholery i żalu,
Odjeżdżam z domu porzuciwszy dzieci,
Na pożegnaniu powiem mu: brutalu,
Już z tobą żyję rok dziesiąty trzeci,
Dłużej nie myślę, intencyi nie kryję,
Wiedz, w jakiej cenie są galanterye.
Dłużej nie mogąc słuchać rzeczy podłych,
Zatulam uszy, a zaciskam zęby,
Uchodzę od tych piąciu Dam rozwiodłych,
Aby mi słowo nie wypadło z gęby,
Powiedzieć prawdę, że nie masz racyi
Ni do rozwodu, ni separacyi.
Milczałam dotąd, chcąc sekret zachować
Dla wstydu, żem też i ja białogłowa;
Odtąd zaczynam mężatki rachować,
Zamiast pięć panien głupich, co je zowią
W Ewangelij, że w lampach nie miały
Oleju, od drzwi precz odejść musiały.
Prędzej bym pannom niewiadomym rzeczy
Błąd darowała niżeli zamężnym,
Które gdy stuła ślubem ubezpieczy,
I stan ich węzłem zadziergnie potężnym,
Pomocą Boga wraz świętych wezwaniem
Wolą utwierdzi, iść za swoim zdaniem.
Jest to żart z Bogiem, z Świętymi igraszka,
Ołtarz podobno u nich Gdańskim Biurem;
Przysięgać jawnie, bagatela, fraszka,
Ufając, że się pięknych pereł sznurem
W zastaw złożonym, wyplątają z węzła:
Ciałoć swobodne, lecz dusza uwięzła.
Wiem, że niejednej w sumieniu zawierci
Robak, choć go chce umorzyć sposoby:
Nie opuszczę cię aż do samej śmierci;
Opuszcza snadno dla podłej osoby:
Przymierze z Stwórcą dla stworzenia łamie,
Idź precz Antoni, żyj ze mną Adamie.
Jeźli dla racyi wyżej wyrażonych
Kochane panie szukacie rozwodu,
Nie miejcie za złe, że was rozpuszczonych
W swywoli sądzę; Polskiemu narodu
Krzywdę czynicie, z siebie śmiechy, żarty;
Honor wasz płacze, że goły, wytarty.
Czy słuszna? żeby Rzym, Nuncyaturę,
Konsystorz kłócić niegodziwą sprawą:
Bóg dobry, iże piorunową chmurę
Nie ześle, w piekło nie wyprawi nawą.
Przyjdzie kres, kiedy z życiem was rozwiedzie,
Będzie wiedziała każda, dokąd jedzie.
Żałują wielu, żałuję też i ja
Pasterzów naszych zacnych i pobożnych
Że się o uszy niewinne obija
Echo zgorszenia w materyach różnych.
Radziemy zażyć sztuki Ulissesa
Być głuchym, mijać Syren interesa.
Awersya pewnej Damy całe życie bawiącej u wielkich Dworów, przy których gdy nie tylko same próżność, nieszczerość, zazdrość i wiele defektów uznała, waletę życiu takiemu wypowiada, a na spokojniejsze się wybiera
Wszystko, co stworzył Bóg ręką i słowem,
Ustąpić czasy muszą stare nowem,
I nic trwałego nie zostawił światu,
Z wiekiem człowieka nie czyniąc traktatu.
Dla tego, żeby z odmian oczywistych
Nie zatapiał się w fortunach ojczystych,
Ojczyznę raczej bez końca trwającą
Szacował drożej nad przemijającą.
Rozum nas uczy i oczy otwiera,
Że kto się rodzi, ten pewnie umiera.
Dzierżawcą jesteś tylko, nie dziedzicem,
Oddaj, coś nadto wydarł komu z licem.
Sam pan Bóg wieczny bez czasu, bez końca,
Stateczny w łaskach, w nieszczęściu obrońca.
W tym jednym połóż gruntowną nadzieję,
Gdyż to, co świat dał, wiatr z plewą rozwieje.
Przebież obszerny okrąg ziemi całej
Ujrzysz ruiny w machinie nietrwałej.
Pyszny Babilon, wyniosłe kolosy,
Że były słyszysz, oczy widzą stosy.
Miasta, fortece, zamki niedobyte,
W twardych opokach, w żywych skałach ryte,
Spytaj kto zburzył, kto rozsypał w prochy?
Czas, co z wszech rzeczy zwykł czynić motłochy.
I tak cokolwiek rodzi się pod słońcem,
Ledwie żyć pocznie, aż początek końcem;
I co dopiero z ziemie wierzch pokaże,
W tęż samę drogę czas się wybrać każe.
Przypatrz się wiośnie, jak pięknie nastaje
W pęczu list kryjąc wnet odziewa gaje;
Pokrywa nagość drzew przez zimę zdartą
W nową je barwę stroi niewytartą.
Cóż gdy niedługie w tych strojach pociechy?
Nastąpi jesień, wiosna dudy w miechy.
Czując, że ją wnet do siebie zawoła,
Obedrze z sukni, aż ta znowu goła.
Zielone trawy co w jednym kolorze,
Z szmaragdem chodzą, ledwo nie w polorze,
Też same skutki z swej własności mają,
Że wzrok patrzących na się naprawiają.
Długoż wam służy ta żywość wesoła?
Ta piękność kwiatów, te pachniące zioła?
Które w swych miętkich jedwabiach kryjecie,
Zieloność dobrą nadzieją zowiecie.
Ale jak długo te cieszą nadzieje?
Póki szkodliwy wiatr was nie zawieje.
Bo skoro słońce osuszy was z rosy
Wnet zwiędłe, blade, pójdziecie pod kosy;
Na cóż mam bawić pióro, rękę, myśli,
Im głębiej wchodzę, tym mi wybrnąć ściśli.
Każdego uczy codzienna praktyka
Co dziś jaśniało, jutro z cieniem znika.
W takowym lata całe bawiąc błędzie,
Poczne raz myślić, co też dalej będzie,
Gdy po skończonych tańcach, muzyk, lutnie,
Czas nożycami stronę moję utnie.
Spyta mię potem, kędy czas strawiłam,
Na jaką wieczność sobie zarobiłam.
Wstyd mówić głośno, cicho brzęczę z muchą,
Że całe życie żyłam dworską juchą.
W której dopiero dobrawszy się smaku,
Właśnie tak jakby w wyszeptanym raku.
Więc odtąd zacznę poprawiać errorów,
Tracąc appetyt do dworskich saporów.
Teatrum ci to na rozliczne sceny,
Tu śmiech, tu żarty, jużci smutne treny;
Ten się uskarża, że został w afroncie,
Ta urażona słowem, płacze w kącie.
Zacznie się taniec na przestronnej sali
Świec w lustrach pełno, każdy chojność chwali.
Ci mówią, wnet nam rozrywka uroście,
Niech tylko wszyscy poschodzą się goście.
Więc dwóch albo trzech sprzysięgłych kompanów
Z daleka stojąc od siedzących panów,
Taką zabawę biorą złej natury,
Żeby nikt nie był z ich wolny cenzury.
Jeden drugiego w bok trącając rzecze:
Patrz jak się za tą ogon długi wlecze.
Na tej opięto, kuso, graty stare;
Znać w wodzie stała, gdy jej brano miarę.
Ta jak żółw głową albo bażant chwieje,
Ta zaś pod żaglem, leci, gdy wiatr wieje.
Szum szelest za nią, ni bies kogo niesie,
Czyli więc zwierza uganiają w lesie.
Ta jak sikorka lub czeczotka drobna,
Ta z nóg wysokich do czapli podobna.
Za tą garb stoi okryty płaszczykiem,
Tak kształtna, jakby wielbłąd pod dywdykiem.
Ten w ogród cudzy musiał albo w żyto
Często zaglądać, że mu biodro zbito.
Powłóczy nogę, znaczna za nim ściszka,
A w opasaniu jak wątrobna kiszka.
Ów z taką miną w korwetach się sadzi,
Ledwo o ścianę tyłem nie zawadzi.
Rozumi, że to przed karytą pląsa,
Gdy w kawalkacie jadąc kręci wąsa.
Otoż tych skutków specyały dworskie.
Lepiej gryść suchar i pić wody morskie,
Niż przy biszkoktach i trunkach gustownych
Na targowisko przyść ludzi obmownych.
Piękna zabawa na strawionym czasie:
Gdybyś postawił pilność przy kompasie,
Żadna godzina w pracy nie wakuje;
Ten szyje buty, ów suknie nicuje,
Niektóry rano wstał jak na pańszczyznę,
Pracuje głową, co za robociznę
Dzisiaj potrzebną zacząć na pożytek:
Myśli, mózg suszy, w zadumianiu wszytek.
Bierze paciorki, sto ścieszek udepce,
W rękach pacierze, w ucho djabeł szepce:
Tych jeno bracie chwytaj się przekupi,
Bierz jako mądry, kiedyć daje głupi.
Kontent z konceptu swojego ministra
Chwaląc poradę, że w biegłości bystra,
Spieszy z napchanym za pokoje worem,
Trząsa z judaszem bliźniego honorem.
Powraca wesół, zyskał na frymarku,
Nie śpi, nie żyłby lepiej na jarmarku.
Za wypróżnione sakwy ludzkiej sławy,
Wynosi tłomok podobień do nawy.
Więc to przypiszę Bozkiej opatrzności;
Modlitwa rzecze, w wielkiej gorącości
Którą codziennie klepiąc to przyznaje,
Że kto wstał rano, temu pan Bóg daje.
Mylisz się, żebyć Bóg za to miał płacić
Zdzierstwa twojego występek bogacić.
Jużeś sam sobie uczynił nadgrodę
Hołyszaś pokrył przez bliźniego szkodę.
Są tacy co się przyjaciółmi liczą,
Przychodząc z radą, że im dobrze życzą.
Przyjaciel w radzie, szczera w ustach mowa
Cóż gdy wąż chytry w zanadrzu się chowa.
Zaczyna dyskurs, już o sekret prosi,
Pogląda w kąty i głowę podnosi
Jeźli kto z boku nie nadstawia ucha:
To co dwaj mówią, niech trzeci nie słucha;
Ledwie doczekać może odpowiedzi
Swego kompana, jak na węglach siedzi.
Chcąc słówko złapać jak ptaszka w swe siatki.
Złapawszy skubie, dusi, sadza w klatki.
Otoż tak czynią z przyjaciółmi właśnie:
Sam zaczął dyskurs, prawiąc różne baśnie.
O to co prosił, by było w sekrecie,
Do wszystkich chodzi, tyle troje plecie.
Gdyby mi czasu wystarczyło tyle,
Opisać stratę w próżnem życiu chwile.
Żałuję tylko, że wiek uszedł marnie;
Wstyd mię w korzyści częstokroć ogarnie.
Niech kto chce w dworskiem życiu smaki czuje,
Niech w odebranych respektach góruje,
Niech się zaszczyca wszelkiemi fawory,
Niechaj mu wszyscy oddają honory;
Mnie zazdrość siedząc w kąciku nie bierze,
Życie osobne, że szczęśliwe wierzę.
Życie kochane bez gminu, bez zgraje,
Nikt mnie nie zdradzi, nikt mnie nie połaje.
Cichość spokojna, książka i robota;
Z tymi rozrywka, gdy przyjdzie ochota.
Tych się nie strzegę, choć z nimi rozmawiam,
One nikogo, i ja nie obmawiam.
Więc póki Bozka wola żyć mi każe,
Póki śmierć mego imienia nie zmaże,
Póki grób z ciałem mem się nie powita,
Osobność kochać będę, z dworem kwita.
Siostra Bratu posyłająca książkę listów Dam Greckich
Damy ci Greckie posyłam tym czasem,
Kochany Bracie, dla twojej zabawy;
Kiedy od Polek uchodzisz nawiasem,
Bądź na Grekinie przynajmniej łaskawy.
Aczej ci dadzą sposób oczywisty
Kochać się z bliska, kochać się przez listy.
Jeźlić z tych która do gustu przypadnie,
Wolno ją będzie akceptować, pieścić;
Panu swej woli wszystko czynić snadnie,
Byle się mogła w twym rodzie pomieścić.
Ja sobie życzę, i nie zbłądzę głową,
Mieć amazonkę, od pola bratową.
Opisanie wzajemnej miłości tejże Siostry z Bratem
Nie byłoby to w podziwieniu żadnem
W ten czas, kiedy wiek szczęśliwością słynął,
Gdy był użytszym, w wybaczeniu snadnem,
I kiedy złotem, miodem, mlekiem, płynął:
Ażeby jaka w rodzie alternata
Zabronić miała siostrze kochać brata.
Ale w tej porze zwać możemy cudem,
Gdzie szczera miłość, w gniazdzie rodowitem
Termin znalazła między dwojga ludem,
Kochającym się prawem przyzwoitem;
Jak para ptasząt sympatycznym związkiem,
Takim brat siostrę lubi obowiązkiem.
Rzekłabym, że się z Jowisza i Ledy
Jak Pollux, Kastor, Helena rodzili;
Że sama zgoda panowała wtedy,
W łabęcim jaju spólnie z sobą żyli:
Znajdziesz tę miłość dziś między bliźnięty,
Tak z Maryanną kocha się Wincenty.
Na dwóch ludzi kochających sie skrycie bez proporcyi Fortuny i Honoru
Śmieszną robotę, a mały pożytek
Zaczął Kupido w dwojgu ludziach z pracą;
Ten wysechł jak wiór, w zamyśleniu wszytek,
Ta wzdycha, jęczy za niepewną płacą:
Bo kto przetakiem chce naczerpać wody,
Fatygi wiele, a mało ochłody.
Skrada się kotek do mleka że słodkie,
Ledwo co liznął nieborak śmietany;
Zapomniał, że w tym gusta będą krótkie,
Odrzekłby się jej, gdy za nie skarany.
Każdy tak rzecze, kto o tem usłyszy,
Niech kot nie szuka mleka, ale myszy.
Nie myśl o krówce, której Argus strzeże;
Trudno stu oczom snu przybrać twardego.
Nie myśl Danae wyprowadzić z wieże,
Nie twój to koncept, trzeba mocniejszego;
Ty nie potrafisz złote sypać deszcze,
Ni snem oszukać, a ostrożnych jeszcze.
Na kochającą się przez dwanaście lat parę i Maryasz ich
Nie sam to Jakób wysłużył w lat wiele,
Pasący owiec trzody u Labana,
Kochaną swoją i miłą Rachele;
Byle w małżeństwo była mu oddana,
Nieprzykro było chłód i ciepło znosić,
Żeby bezpiecznie o Rachelę prosić.
Jest teraz równy Michał Jakobowi
W statecznem sercu, do czystej Zuzanny
Służy lat kilka wiernie Labanowi,
Dawną miłością utyskuje ranny:
Przyznać możemy, ile świadków nas tu,
Służy kochając blisko lat czternastu.
Niech ci Zuzanno, i tobie Michale
Bóg obfitością łask swych błogosławi,
Stateczne serca w potomnej pochwale
Jak dwa brylanty bez skazy wystawi:
Niech was do pary miłość z wiarą sprzęgą,
Wieczne przymierze zawiąże przysięgą.
Bądź zaś ostrożny, wszedłszy do złożenia,
Przypatrz się dobrze temu, coś wysłużył;
Chcąc gust nasycić długiego pragnienia,
Żeby kto zdrady dla ciebie nie użył:
Swym wierzaj oczom, nie powieści czyi,
Byś zamiast Rachel, nie wziął ślepej Lii.
Jak od Labana, wynidziesz z Rachelą,
Niech cię fortuna szczęścia drogą wiedzie,
Słodkie pożycie niech wam nieba ścielą,
Byście goryczy nie znali, jak w miedzie;
A twej wysługi ta będzie pamiątka,
Kiedyć się będą rodzić pstre jagniątka.
Na Obraz płaczącego Kupidyna i smutnej Wenery
Cóż się to z tobą Kupidynie dzieje,
Gdy płaczesz na to, że cię ogień grzeje?
Wszak miłość, której synem cię nazwali,
Nie wodą chłodzi, ale ogniem pali.
Nie masz co chwalić tej w tobie odmiany,
Krytycznej za nią, godzieneś nagany:
Chcąc łzami zalać takowe płomienie,
Co im przeciwne zimnych wód chłodzenie.
Nie wiem kogo z was winić w tej intrydze,
Gdy twarz Wenery w smutnej minie widzę.
Kupido płacze, ta oczy odwraca,
Próżna z amorów waszych taka praca.
Przypisanie pewnemu Kawalerowi, który za jednem strzeleniem młyn na wodzie, domy na lądzie spalił
Z dwóch zodyacznych znaków sformowany
Kawaler z serca, a bohatyr z miny,
Nie zmierza w tarczą, nie strzela do ściany;
Gdzie strzeli, płoną ogniem domy, młyny:
Wodnik na wodzie, i strzela, i pali,
Strzelec na lądzie, któż go nie pochwali?