W domu
I
Gdy w miasteczku M. rozeszła się wieść o założeniu DomuHandlowo-Komisowego Rolników Nadw...skich w celu wyswobodzenia właścicieli ziemskich z rąk lichwiarzy przez dawanie im taniego kredytu na zboże — między kupcami tamecznymi, w rękach których dotąd koncentrował się handelzbożem w całej okolicy, objawił się niemały popłoch, a obradygiełdowe, odbywające się regularnie co dzień z rana na środkurynku, zwanego żydowskim, bywały głośniejsze niż kiedykolwiek. Z gestykulacji rąk, z rozpłomienionych twarzy, z częstego przesuwania czapek futrzanych na tył głowy i z tyłuna przód widać było, że wieść ta niespodziana wstrząsnęłakupcami do głębi. Ale gdy w ślad za pierwszą wieścią przyszła wkrótce na giełdę druga o urządzeniu filii Domu w M.i mianowaniu ajentem pana Marcina Oreckiego, barometrusposobienia moralnego miejscowych Rotszyldów, spadły jużbardzo nisko, podniósł się w jednej chwili; dziwowano siętylko wielce, jak Dom, na którego czele stawali ludzie znanizaszczytnie w przemyśle krajowym, mógł wybrać na reprezentanta firmy człowieka nie mającego żadnego o handluwyobrażenia — a stary doświadczony Hersz przepowiadałnawet prędki upadek filii.
Gdyby do składu nowo powstającej instytucji należeli samitylko ludzie fachowi, to posada ajenta pewnie dostałaby siękomu innemu — ale połowę członków stanowili ziemianie,a ci użyli swego prawa głosu dla zaprotegowania krewnychi znajomych, czemu przecie dziwić się nie można. Jednymz protegowanych był znany z prawości charakteru pan MarcinOrecki, niegdyś zamożny obywatel ziemski. Burza wstrząsająca do gruntu całym krajem pozbawiła go dziedzicznej własności — został mu jednakże kapitał, z którym osiadł w miasteczku, kupiwszy sobie dom z ogrodem. Powolny, łagodny,uprzejmy, serce, a często i kieszeń otwarte miał dla każdego— i pomimo sześćdziesięciu lat wieku, idącego z latami doświadczenia, pomimo że nieraz bywał ofiarą własnej łatwowierności — nie pozbył się jej i ufał każdemu z rzadką naiwnością. Wszyscy dla niego byli uczciwymi ludźmi; a jeśli ktozbyt jawnie przeciwko zasadom uczciwości wykroczył, pan Marcin najprzód wierzyć nie chciał, a potem litował się nad nimi tysięczne dowody wynajdywał na jego usprawiedliwienie.
Tytuł kupca pierwszej gildii, jaki panu Marcinowi dostałsię wraz z posadą ajenta, sprawił mu niemałą przyjemność.Kazał oprawić patent za szkło w ozdobne, złocone ramy i powiesił w kantorze nad biurkiem. Cieszyło go to, że on, szlachcic, zajmując stanowisko handlowe, poświęcał swoje przesądyszlacheckie, przyczyniał się do postępu i brał udział w reformie kraju, szukającego nowych dróg do powiększenia ogólnej zamożności — a przekonanie to podnosiło go we własnychoczach. Każdemu, kto do niego przyszedł, pokazywał patenti objaśniał jego znaczenie, przy czym mówił dużo o postępie,posługując się całymi okresami, wyjętymi z mowy, jaką przyotwarciu nowej instytucji miał jeden z członków Domu, noszący historyczne nazwisko — mowy obfitej w piękne frazesyi efekty oratorskie, a którą pan Marcin wyczytawszy w gazetach, tak sobie upodobał, że większą część umiał prawiena pamięć. Przejęty ważnością swego stanowiska, gorliwie sięzabrał do zaopatrzenia kantoru w odpowiednie jego przeznaczeniu sprzęty i nie mógł się dość nacieszyć kasą ogniotrwałąi jej sztucznym zamkiem, otwierającym się tylko za właściwym nastawianiem liter — oraz, choć jeszcze nie było wiadomo, jaki będzie ruch interesów, przyjął sobie dwóch pomocników, którym pensje wyznaczył z własnej kieszeni.
Jakoż wbrew przepowiedni Hersza od razu w kantorze panaMarcina objawił się ruch wielki: bracia szlachta, chętni dokorzystania z taniego kredytu, cisnęli się po zaliczki i nierazw kantorze było tłumno jak w kościele. Jak zresztą nie miałobyć tłumno, kiedy prawie nikt stamtąd nie odszedł niezadowolony, jak to bywało u Hersza lub Arona? Pan Marcin miałdobre serce i nie lubił ludziom robić trudności, przy tym byłczłowiekiem towarzyskim, gościnnym i znał cały powiat. Załatwiwszy jak najśpieszniej interes, gawędził chętnie z interesantami o urodzajach, polowaniu, polityce i co dzień prawie przyprowadzał żonie gości na śniadanie lub obiad, niepytając, czy była na to przygotowana, czy nie. Gdy młockasię skończyła, cała ulica, przy której stał dom pana Marcina,tak była zapchana furmankami z odstawą, że trudno się byłoprzez nią przedostać. Przez całą zimę pan ajent i jego pomocnicy zaledwie sobie dali radę z przyjmowaniem odstaw, ważeniem zboża i ładowaniem go na statki, mające popłynąćdo Gdańska. Rzeka, jak okiem dojrzeć, pokryła była lasemmasztów ozdobionych różnokolorowymi chorągiewkami, któreniby las bagnetów miały walczyć w imię postępu i wywalczyćkrajowi nieznaną dotąd pomyślność i bogactwo. Statki kolejno zarzucały kotwice w małej przystani, należącej do posesjipana Marcina, gdzie brzeg wzmocniony był drewnianym bulwarkiem i gdzie stał śpichrz, z którego odbywało się ładowanie.
Jeżeli kto przypuszcza, że miejscowi handlarze spiskowaliprzeciwko panu ajentowi, to bardzo się myli. Nic podobnegonie było. Hersz i Aron wobec tej procesji furmanek zachowywali się obojętnie, a nawet przyjacielsko. Przychodzili do kantoru, gawędzili z panem Marcinem o cenach zboża, braliw rękę próbki, nieśli je do okna, oglądali, ważyli, przesypywali z dłoni na dłoń, szwargotali z sobą półgłosem, kiwaligłowami, ale też na tym był koniec.
Zboże w Gdańsku sprzedane zostało kupcom angielskimz takim zyskiem, że to w członkach Domu Handlowego najświetniejsze obudziło nadzieje, wyglądana era dla handlui rolnictwa zdawała się już być blisko. Członek Domu, noszącyhistoryczne nazwisko, wypowiedział na ogólnym zebraniu mowę jeszcze piękniejszą niż przy otwarciu tej instytucji, a gazety powtórzyły ją urbi et orbi.
Toteż istotnie trudne było do zrozumienia, dlaczego w rokunastępnym ruch w kantorze pana Marcina zmniejszył się —a znaczna część tych, co korzystali z dobrodziejstwa taniegokredytu, zwróciła się na powrót do droższego kredytu żydowskiego i chociaż nie miała zboża na odstawienie Domowi Handlowemu, odstawiała je jednak bocznymi ulicami swoim dawnym kredytorom. Pan Marcin, gdy mu o tym doniesiono, powiedział najprzód, że „to nie może być” — a następnie, że „tosą ludzie porządni i z pewnością oddadzą, co winni”. Dla tejsamej przyczyny nie chciał korzystać z paragrafu ustawy,dozwalającego mu poszukiwać sądownie niesumiennych dłużników — czym ośmieleni, nie szukali już bocznych dróg, mniejdogodnych bądź co bądź dla koni idących z ciężarami, aleprzed oknami kantoru przejeżdżali z furami, wiozącymi zbożedla Hersza i Arona. Raz zszedłszy się z takim dłużnikiem okow oko na ulicy pan Marcin zaczął mu robić wyrzuty, ale tamten potrafił mu w tak posępnych kolorach przedstawić swojepołożenie, że wzruszony jego niedolą, pożyczył mu jeszczepięćdziesiąt rubli z własnej kieszeni.
Ustawa wymagała, aby każdy biorący zaliczkę stawiał za sobą dwóch poręczycieli, gotowych odpowiedzieć własnymmajątkiem, w razie gdyby się nie uiścił z długu; byli jednakżetacy, którzy poręczycieli, mimo usilnych starań, znaleźć niemogli, a pieniędzy potrzebowali koniecznie — i ci, znającmiękkie serce pana Marcina, dopóty go prosili, dopóki ichnie wyratował z kłopotu własnym poręczeniem. Że zaś takiewypadki powtarzały się od czasu do czasu i wytworzyły jużdość pokaźną sumę, więc pomocnik pana Marcina, człowiekszczerze rodzinie jego życzliwy, ostrzegł o tym poufnie paniąOrecką, o której wpływie na męża wiedział. Na czynione sobieprzedstawienia i wyrzuty, że przez swą nieopatrzność możepozbawić chleba na przyszłość jedyne dziecko, pan Marcinodpowiedział z niezachwianą ufnością:
— Ale oni oddadzą! Jak cię kocham, tak oddadzą: to sąporządni ludzie. Gdybym ich nie znał, to co innego, ale jaich znam. Chociażby ten Tecki: Towarzystwa nie miał czymzapłacić i byliby mu wystawili wieś na subhastę. Trzeba gobyło ratować — jakże! Dzieci pięcioro; z torbami przecie niepójdą. Imość tobyś chciała, żeby nikomu nic nie dać. Olaboga!laboga! Jak trzeba, to trzeba, trudna rada!
Wyrzuty miały ten skutek, że następne poręczenia pan Marcin uskuteczniał w sekrecie przed swoim pomocnikiem — paniOrecka zaś, pomimo zapewnień męża o uczciwości dłużników,zaczęła uczuwać obawę o przyszłość, czas bowiem mijał, a oninie oddawali ani pieniędzy, ani zboża.
Gdy tak sprawy stały w kantorze, w spichrzu działy siętakże różne dziwne rzeczy. W pierwszym roku był pewiennadmiar zboża, w następnym już go nie było, a później okazał się nawet niedobór, który pan Marcin rokrocznie dopełniaćmusiał z własnej kieszeni. Zachodził on w głowę, co to byćmogło, bo przecież dostawy odbierano pod miarą i wagą.A gdy mu pomocnik powiedział raz, że widział, jak ludziearfujący pszenicę sypali ją garściami za cholewy, uczuł doniego niechęć i, spotkawszy jednego z robotników, o którychbyła mowa, zagadnął go tymi słowy:
— Słyszysz ty, prawda to, co mi pan Antoni powiada, żewy sypiecie za cholewy pszenicę? hę?
— E, wielmożny panie, gdzie by zaś była prawda — mówiłzagadnięty, kłaniając mu się do kolan — raz ino wzionemkwaterkę pośladu dla kurcząt, i tyla.
Więc pan Marcin machnął ręką i na tym się skończyło —do pomocnika zaś powiedział:
— Franciszek mówi, że tylko raz wziął garść pośladu dlakurcząt, a pan zaraz zrobiłeś z tego wielkie rzeczy. Co teżza człowiek z pana! Olaboga, laboga!
Musiał to być jednak poślad bardzo pożywny i rozmnażający się cudownie, jak ów chleb ewangeliczny, bo wszyscyrobotnicy, pracujący w śpichrzu, trzymali kury, wyglądające lepiej od kur ich pryncypała, i przynosili je nawet doniego na sprzedaż, a on je kupował, nie domyślając się nawet, że na jego pszenicy zostały wypasione.
Tak rzeczy stały kilka lat, z tą różnicą, że ruch w kantorze zmniejszał się coraz bardziej, a większa część statkówprzeniosła się na drugą stronę rzeki, gdzie stały śpichrze Hersza i Arona, i tam zarzucały kotwice. Walka w imię postępusłabła widocznie i groziła zupełną przegraną. Dom Handlowy przysłał swemu ajentowi instrukcje obostrzające dawanie zaliczeń i zażądał ściągnięcia długów w jak najkrótszymczasie.
Były to ciężkie chwile dla pana Marcina; widział się bowiem jako poręczyciel w konieczności zapłacenia za tych,którym niegdyś dopomógł, przez co kapitał, mający być posagiem jego ukochanej córki, zmniejszył się do minimum —i gdyby nie pensja, którą pobierał jako ajent, a która obecniestanowiła główną podstawę utrzymania domu, to procent odkapitału nie starczyłby nawet na codzienne potrzeby. Pocieszał się wprawdzie nadzieją, że odbierze swoje pieniądze z czasom, ale mimo to chudł, mizerniał i starzał się coraz bardziej.Tymczasem nadchodziły niepokojące wiadomości o obniżaniusię cen zboża na rynkach europejskich z powodu zasypaniaich pszenicą amerykańską i przebąkiwano, że Dom Handlowyzechce pewnie zwinąć filię w mieście M., której utrzymaniebyło dość kosztowne, a od kilku lat żadnych nie przynosiłokorzyści. Pan Marcin po całych dniach siedział w pustymkantorze, gdzie już nie było jego pomocników przy biurku,i patrząc bezmyślnie na rzekę, wybijał palcami marsza nazielonym suknie. Jedna tylko córka miała przywilej rozweselania ojca; słuchając jej szczebiotu, uśmiechał się i ożywiał jak dawniej, ale skoro tylko odeszła, wpadał znów w poprzednie zamyślenie i bębnił dalej swojego marsza.
Przez okno kantoru widać było także dziedziniec, łączącysię z nim ogród i mały, nowy domek z pruskiego muru, otoczony niewielkimi gospodarskimi budynkami, a oddzielonytylko parkanem od posesji pana Marcina. Należał on do Niemca Ofmana, właściciela jednej z największych berlinek, wożących zboże do Gdańska. Jakim sposobem ubogi człowiek domajątku przyszedł, nie naszą jest rzeczą badać, ale byli tacy,co pamiętali, jak przywędrował z kijem w jednej, a szczupłymwęzełkiem w drugiej ręce, które to szczegóły w zestawieniuz obecnym położeniem Ofmana przyniosły mu tylko zaszczyt,jako dowodzące niezmiernej jego wyższości nad krajowcami,wielkiej wytrwałości i energii w walce o byt. Już sam sposóbpozyskania gruntu pod budowę wart był zanotowania w kronice miasta, jako dowód rozumu przybysza i umiejętnościtworzenia czegoś z niczego, która to umiejętność jest narodowym przymiotem Niemców.
Za parkanem ogrodu pana Marcina był kawałek cuchnącego bagna, zalewanego od czasu do czasu przez wodę rzeczną.Ofman nabył to bagno od miasta za kilkanaście talarów, z powodu którego to interesu pan burmistrz aż boki zrywał ześmiechu i drwił z biednego Niemca, ilekroć go spotkał, nazywając go „jaśnie wielmożnym dziedzicem”. Nowy obywatelmiasta jednak znosił spokojnie te drwinki i postępowaniemswoim dowiódł, że mądrze czyni ten, kto się śmieje na ostatku.Zaczął od porozumienia się ze służbą policyjną i furmanami,których zadaniem było wywożenie śmieci z ulic, i za poczęstunek oraz kilka pudełek zagranicznych cygar skierował wywózkę na własne terytorium. Tak załatwiwszy interes, postarał się o miejsce szypra na berlince i co roku wracającz Gdańska ze statkiem po ładunek, wiózł głęboko schowanew kajucie cygara i widział z pociechą, jak grunt jego rósłcoraz wyżej, wyżej, aż zrównał się poziomem z posesją panaMarcina. Wtedy Ofman uznał, że już więcej cygar z zagranicy przywozić nie ma potrzeby, i wyjąwszy ze skórzanegoworeczka pieniądze, zebrane kilkoletnią pracą, oszczędnościąi przemysłem, ogrodził grunt i wystawił na nim mały parterowy domek, podług planu, jaki sam sobie obmyślił. W drugim roku stanęły budynki gospodarskie, w trzecim przybyłaozdobna facjatka na domu mieszkalnym, w czwartym weranda przed domem i ogródek, mały wprawdzie, ale z dalekanęcący oko barwnością kwiatów i starannym utrzymaniem —a całość posesji przybrała charakter miniaturowego holenderskiego folwarczku. Każdy szczegół mówił o wzrastającejzamożności posiadacza. Zamożność ta stała się jeszcze widoczniejsza od czasu, gdy się Ofman ożenił z wdową po właścicielu berlinki, na której poprzednio pełnił służbę szypra. Burmistrz już przestał śmiać się z niego, a pan Marcin, wzruszający z początku tylko ramionami, zaczął przypatrywać siętej fortunie rosnącej pod jego bokiem z pewną ciekawością.Co kilka dni bowiem można tam było zobaczyć coś nowego:to ganeczek, którego dawniej nie było, to sztachetki, to drzewka świeżo zasadzone, to altankę! A między tym wszystkim odświtu do nocy chodził sam właściciel, krzątając się z trudnądo zrozumienia dla szlachcica wytrwałością. A zawsze cośtrzymał w ręku: to młotek, to szpadel, to nóż, to świder —ciągle coś robił, przybijał, sam uskuteczniał każdą naprawę.Wkrótce też urządził porządny bulwark, regulujący brzegrzeki w tym miejscu; statki przy nim zarzucały kotwice, a nawet zimowały za pewną opłatą, której żądać nie przyszłonigdy do głowy jego sąsiadowi — a co wiosna stawały tamtratwy zbite z drzewa budulcowego. Miał już bowiem Ofmanswój własny las w okolicy i powoli go wyrąbywał.
Obok tych zabudowań, uderzających mile oko ładem i czystością, smutnie odbijała obszerna posesja pana Marcina. Parkan, gnijący od spodu i grożący upadkiem, popodpierany byłtu i ówdzie drągami; ze ścian domu tynk poodpadał w wielumiejscach, a drzewo wystawione na działanie powietrza i wilgoci pokrywało się pleśnią. Dach na śpichrzu od roku potrzebował naprawy. Ze wszystkich kątów wyglądała zbliżająca się powoli ruina. Pan Marcin ruiny tej bynajmniej niepragnął, ale miał jedną maleńką wadę: lubił wszystko odkładać na jutro. Gdy dach zaczął zaciekać, a pomocnik, zwróciwszy mu na to uwagę, chciał zaraz posyłać po rzemieślnika,odpowiadał, że „jest w gorącej wodzie kąpany” i że „nie manic pilnego”. Tym sposobem uszkodzenia, zrazu małe i drobnymi kwotami dające się usunąć, zwiększały się i coraz znaczniejszych wymagały kosztów — że zaś wskutek nieszczęśliwego obrotu interesów fundusze pana Marcina zmniejszyłysię bardzo, więc ani można już było myśleć o większych reparacjach.
Jeżeli pan Marcin z okien swego kantoru widział, co siędziało u Ofmana, to Ofman widział równie dobrze, a możenawet lepiej, co się działo u niego — czego najlepszym dowodem było, że w chwili bardzo krytycznej dla pana Marcinazaproponował mu sprzedaż domu i ogrodu. Ale pan Marcin,choć flegmatyczny z natury, zsiniał aż z gniewu i nawymyślałmu po szlachecku. Niemiec zniósł obelgi z tak zimną krwią,jak niegdyś drwinki burmistrza, i pomyślał sobie prawdopodobnie, że i na niego przyjdzie kiedyś kolej wymyślać,tylko trzeba czekać cierpliwie.
Odtąd pan Marcin czuł do sąsiada dziwną, niewytłumaczonąniechęć, a ta wzmogła się jeszcze od czasu, gdy ten samobywatel Tecki, którego niegdyś uratował od subhastacji, dlaoddania należności Domowi Handlowemu, pożyczył od Ofmana pieniędzy i wymógł znów poręczenie na słabo opierającymsię panu Marcinie. Spisano umowę u Ofmana, żeby przypadkiem pani Orecka nie domyśliła się, o co idzie, po czym panMarcin poszedł do domu najprzód, dla niepoznaki, a Teckimiał w kwadrans potem przyjść do niego z pieniędzmi. Aleminął kwadrans jeden, drugi, trzeci, mijały godziny i wieczór nadszedł, a Teckiego jak nie było, tak nie było.
— Przyjdzie jutro — powiedział sobie pan Marcin, nieuczuwając najmniejszego niepokoju — musiało go coś w mieście zatrzymać.
Ale nazajutrz na próżno Teckiego i pieniędzy cały dzień wyglądał: dopiero wieczorem zjawił się posłaniec z listem, w którym pan Tecki tłumaczył mu, że nagły interes zmusił gowczoraj do natychmiastowego powrotu do domu, i przepraszał, że zwrot należnej Domowi Handlowemu sumy musi jeszcze na sześć miesięcy odłożyć — ale zdrowie jego żony jesttak nadwyrężone, że doktór kazał bezzwłocznie wysłać ją dowód — czemu on, pragnący ratować życie matki kilkorgadzieci, sprzeciwiać się nie może.
Nagły strach ogarnął pana Marcina po przeczytaniu tegolistu, ale uspokoił się wkrótce argumentem, że Tecki jest przecież uczciwym człowiekiem, że go zna; że odda pieniądze niezawodnie za sześć miesięcy, kiedy tak mówi; że wreszcie niemożna mu się dziwić, iż chce ratować żonę! Czyż on sam,Marcin Orecki, nie oddałby wszystkiego, co posiada, dla ratowania swojej? On by duszę zastawił!
Mimo takich i tym podobnych, samemu sobie czynionychperswazji stracił apetyt i humor, chudł coraz bardziej, a włosy jego niedawno jeszcze szpakowate, zupełnie prawie pobielały. Po upływie zapowiedzianych sześciu miesięcy, podczas których Tecki systematycznie unikał wszelkiego z panem Marcinem spotkania, ten ostatni zdecydował się na krokenergiczny, to jest, postanowił sam się upomnieć o pieniądzei zmyśliwszy jakiś niespodziany interes przed żoną, pojechałdo niego. Przez całą drogę układał sobie szereg ostrych wyrzutów, jakimi go miał przywitać — ale gdy ten, dla kogobyły przygotowane, przyjął go z otwartymi ramiony, nie miałodwagi wypowiedzieć ich tak obcesowo, jak sobie był zamierzył, i uczynił to w najłagodniejszej formie. Gospodarz naturalnie ani myślał zaprzeczać, przyznawał się do winy, przepraszał i solennie obiecał przywieźć pieniądze w jak najkrótszym czasie.
Ugoszczony, wyściskany, wycałowany, obdarowany olbrzymim szczupakiem, pół tuzinem kuropatw i dwoma zającamipan Marcin odjechał z dobrą myślą i mocniej niż kiedykolwiek przekonany, że Tecki jest porządnym człowiekiem. Zresztą termin zawartej z Ofmanem ugody obowiązywał dopieroza rok pana Marcina. Tylko tego Niemca coraz bardziej nieznosił.
Zauważył, że od jakiegoś czasu Ofman bacznie przyglądałsię jego posesji, jakby notował sobie wszystkie uszkodzeniai obliczał koszty ich naprawy albo układał w myśli plany naprzyszłość — i na sam widok jego kaftana niebieskiego, włóczkowego i fajeczki porcelanowej łagodny ten człowiek uczuwałnapady głuchej, bezsilnej wściekłości, a po niej bolesne ściśnięcie serca, podobne temu, jakie czuć musi niezawodniedrobna muszka zaplątana w sieć pajęczyny na widok spuszczającego się ku niej pająka. Świat należy do energicznych,powiadają, a Niemiec dodaje po cichu, że i do cierpliwych...
Dla uzupełnienia portretu Ofmana dodać musimy, że rozumny ten człowiek, umiejący pokonywać wszelkie trudności,jednej nie zdołał pokonać: oto że, choć dość długo mieszkałw M., nie mógł jednakże nauczyć się po polsku. Obejście jegoz panem Marcinem, w miarę zmiany stanowiska, ulegało teżniejednokrotnie przemianie. Gdy kupił bagno za swoje kilkanaście talarów, kłaniał mu się nisko, z daleka już zdejmując czapkę; zostawszy właścicielem lasów i dwóch statków,ograniczył się na uchylaniu czapki, z gestem umiarkowaniegrzecznym; a od czasu, jak miał w szufladzie jego podpis, niezdejmował czapki wcale, tylko kiwał głową.
II
Urządzenie domu pana Marcina miało wszelkie cechy pańskości i bogactwa: były tam aksamity na meblach, były zwierciadła, dywany, obrazy, brązy i kryształy, a wszystko składałosię na całość imponującą z daleka, a uderzającą smakiemestetycznym i wytwornością; dopiero przy bliższym rozpatrzeniu widać było, że te dywany i aksamity, resztki dawnejświetności, były bardzo zniszczone i spłowiałe. Służba chodziła w wytartej liberii, ozdobionej dużymi herbowymi guzikami, i liczniejsza, niż potrzeba: było to jedno z długiegoszeregu ich dawnych szlacheckich nawyknień, jakich, pomimoutraty dziedzicznego majątku i kilkoletniego mieszkaniaw mieście, pozbyć się nie umieli. Pan prędzej może byłbysię przerobił na mieszczanina, ale pani, córka magnata, wychowana w atmosferze zbytku, nie mogła przywyknąć dozmiany stanowiska, choć z konieczności zgodzić się nim musiała. Doświadczenie, będące zwykle najlepszą szkołą życia,w tym przynajmniej względzie nie wywarło na nią swegowpływu: nic bowiem nie zapomniała i niczego się nie nauczyła. Im większa przestrzeń czasu oddzielała ją od minionejniepowrotnie przeszłości, tym z większą trudnością znosiłaciężar obecnej egzystencji — a jeszcze nieopatrzność męża nabawiała ją śmiertelnej trwogi o przyszłość.
Chwilami w duszy jej powstawał gwałtowny bunt przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Wówczas czyniła mężowi gorzkie wyrzuty i dostawała płaczu nerwowego, po którym następowała zawsze długa bezsilność i apatyczna rezygnacja.Znękany jej umysł potrzebował koniecznie rozrywki, zmianymiejsca, a wątłe jej zdrowie cieplejszego klimatu — o tymwszystkim jednakże myśleć nawet nie było można. Coraz bardziej pogarszający się stan interesów wymagał znacznychograniczeń w trybie życia, ale możliwość takiej zmiany nawetprzez myśl pani Oreckiej nie przeszła: komfort był tej kobiecie tak potrzebny do życia, jak powietrze do oddychania. Zdawało się, że po nie woskowanej posadzce nie umiałaby chodzić, a potrawy podane na porcelanie lub srebrze miały dlaniej inny smak niż na fajansie lub glinie. Ubiór jej, chociażskromny, zrobiony był zawsze z wyborowego materiału i odznaczał się wytwornością formy. Twarz, nosząca ślady wielkiej piękności, miała wyraz troski i zmęczenia, do czego możeprzyczyniło się kilkoletnie cierpienie nerwowe, podkopującecały organizm. Co tylko miało jakąkolwiek bądź własnośćwzmacniającą, wszelkie ekstrakty, esencje, wina stare, wszystko to sprowadzał dla żony pan Marcin, ale bez żadnegoskutku, nie domyślając się, że on to właśnie swoją nieprzezornością zatruwał jej spokój i rujnował jej zdrowie i żezmiana położenia materialnego na lepsze od razu postawiłabyją na nogi. Po całych dniach leżała na kanapie z oczymautkwionymi w sufit albo z książką, której nie czytała — niemając ani siły, ani ochoty do zajęcia się gospodarstwem, anipotrzeby wreszcie, bo cóż by w takim razie robiła panna służąca? Mimo to, wątła, delikatna dłoń pani Marcinowej trzymała rządy mocno: czuli to wszyscy i ulegali jej, zacząwszyod pana Marcina, mówiącego żonie wszystko, wyjąwszy tego,co mogło jej się nie podobać.
Jedyna córka państwa Oreckich, Helenka, miała w sobiepo trosze z charakteru obojga rodziców. Z ojca wzięła nieograniczoną wiarę w ludzi i serce pełne współczucia dla ludzkiej niedoli; z matki wytworność, wrażliwość nerwową niemal i wstręt do wszelkiego trudu. Jakże zresztą mogła zasmakować w pracy, kiedy od dzieciństwa odsuwano od niej trudwszelki? Nie znała prawie, co to chodzić piechotą, bo w stajnistały konie, gotowe w każdej chwili na rozkazy; nie wiedziała,co ubrać się samej lub rozebrać, bo to był obowiązek pannysłużącej, a po delikatnych paluszkach znać było, że rzadkokiedy spotykały się z igłą. Wdzięczna jej postać uderzała wybujałością wzrostu i delikatną budową; toteż oboje rodzicedrżeli o swoją jedynaczkę i wmawiali w nią słabe zdrowie,co słysząc ciągle dokoła siebie powtarzane, panienka nie tylkouwierzyła, że jest zagrożona, ale w przesadzonej obawie o siebie unikała wszystkiego, co ją męczyło.
Całym jej zajęciem aż do siedmnastego roku życia byłouczyć się lub bawić; a od chwili, gdy miss Mary i mademoiselle Madeleine opuściły ją, to jest od kilku tygodni, niewiedziała, co robić z czasem — i jeżeli matka jej nie potrzebowała, spędzała dnie przy fortepianie. Jedna z guwernantekHelenki wpłynęła na jej postępy w graniu, ale po swojemu,po kobiecemu, płytko i jednostronnie. Co było świetnościąi błyskotą, to spod jej palców dobrze wychodziło, ale każdarzecz głębsza stawała się raczej zgmatwaniem niż rozkryciemskarbów. Szopena lubiła bardzo, szczególnie mniejsze jegoutwory, jak nokturny, walce, ale odziewała je przesadną sentymentalnością, od której jej samej rozstrajały się nerwy, alektórą właśnie matka w niej uwielbiała, mniemając, że córkawydobywa z siebie najtkliwsze kobiece uczucia, że zatem jestzachwycająca, jak mało która z grających. Wiele też godzinpochłaniało jej czytanie książek w kilku językach, nie wyjmując ojczystego, i marzenia, których przedmiotem była jej własna przyszłość, podobna do przyszłości bohaterek wszystkichkończących się szczęśliwie powieści.
Zajęcia te, nie mogące być w żaden sposób nazwanymi pracą, jako nieobowiązkowe ani w systematyczny ład ujęte, niewypełniały życia dziewczęcia — toteż często przy nich poziewała, a ładna jej twarzyczka pozbawiona była głębszego wyrazu. Z tego wszystkiego widać, że wychowaniu Helenki brakowało zupełnie gruntu realnego. Wielkie jej zdolności rozwinięte były tylko jednostronnie: kształcono ją główniew językach i talentach, czyniących kobietę bardzo przyjemnąw salonie, ale niepożyteczną w życiu codziennym — i tylkowłasnemu pragnieniu wiedzy była winna, że umiała trochęwięcej, niż ją starano się nauczyć. Umysł, przebywający ciąglew krainach fantazji, nie rozumiał warunków życia rzeczywistego, a wrodzona bystrość i inteligencja przytępione byłybezczynnością. Jaką dziewczynka ta w przyszłości stanie siękobietą, nie można było wiedzieć. W duszy jej drzemały siłyukryte, które życie tylko mogło rozbudzić albo uśpić zupełnie:były tam zarody energii, była gotowość do poświęceń, odwagai zapał — szlachetne kruszce, potrzebujące koniecznie próbyognia dla nabrania wartości i blasku.
Helenka widziała stopniowy upadek filii Domu Handlowego, ale nie przypuszczała, aby upadek ten tak blisko dotykał jej ojca — miała mu też za złe, że tak te sprawy brał doserca. Ojciec w jej przekonaniu był zamożnym kapitalistą;a choć o cyfrę jego kapitałów nie pytała nigdy, bo miaławrodzony wstręt do cyfr, sam fakt, że istniały, wystarczałjej. O interesach nie mówiono z nią nigdy, przyszłość więcnie przestraszała jej bynajmniej, choć z różnych rzeczy miarkowała, że nie wszystko idzie jak należy. Były to jednakw jej mniemaniu drobnostki, dające się łatwo usunąć, i niewarte, żeby ojciec tracił dla nich apetyt. Patrzyła na światoczyma młodości i widziała wszystko w różowych barwach.Od kilku tygodni zajmowała ją myśl o balu, mającym się odbyć u jej stryja, pana Bartłomieja, zamożnego obywatela, naktórej to zabawie Helenka miała po raz pierwszy ukazać sięjako panna dorosła i, niby rycerz świeżo pasowany, miastszpady, otrzymać długą suknię. Napisano po suknię do Warszawy, a sama Helenka nakreśliła plan tego arcydzieła kunsztu niewieściego. Tymczasem liczyła niecierpliwie dnie, przedzielające ją od balu, i marzyła o nim na jawie i we śnie.Zdawało jej się, że będzie to początek poematu jej życiai wkrótce zaraz po tym początku, jak w bajce, przyjedzie doniej piękny królewicz i złoży u jej stóp serce i majątek.
III
Stary dwór gorzał światłem; sanki, bryczki, powozy wjeżdżały przez wrota na dziedziniec i kolejno ustępowały sobiemiejsca przed gankiem. Odgłosy muzyki mieszały się ze szczekaniem psów i wołaniem stangretów. Na dworze było ciemnomimo śniegu pokrywającego ziemię, a dwie latarnie, zawieszone wysoko na słupach przede dworem, zaledwie na kilkanaście kroków dokoła oświetlały przestrzeń.
W ganku, ugarnirowanym soplami lodu, stoi w baraniejczapce sam pan Bartłomiej i przyjmuje gości, choć mróz nadworze trzaskający. Byłoby komu zastąpić go co prawda, boma synów, ale pan Bartłomiej jest człowiekiem starej datyi po staremu obowiązki gospodarza pojmuje — słynie teżz gościnności w okolicy szeroko i daleko. Światło latarni padawprost na tę wysoką, barczystą postać, z gęstą siwą czuprynąi wąsem zawiesistym, ożywioną wyrazem jowialnej, rubasznejwesołości.
— Jak się macie? — wołał jędrnym głosem — niech wamBóg da zdrowie, żeście przyjechali! Kochany radca! Uniżonysługa pani radczyni dobrodziejki! Ach, panna Anastazja! Serdecznie dziękuję, odsłużę się na weselu. Spieszcie się, państwo,z wysiadaniem, bo pomarzniecie. Całuję rączki pani sędzinie,gdzie mężulek? Cha, cha, cha, nie może się wygramolić nieborak! Jezu Chryste, kogoż to ja widzę? Prezesa? A niechżecię uściskam! A tośmy się kopę lat nie widzieli! Moje uszanowanie pani prezesowej!
Takie i tym podobne wykrzykniki trwały dopóty, dopókipowozy nie rozjechały się powoli ku stajniom. Na samymkońcu podsunęła się pod ganek kareta na saniach, z dużą walizą z tyłu, zaprzężona w cztery konie.
— A wy skąd? — krzyknął pan Bartłomiej na stangreta —czy nie z M.?
— Z M., wielmożny panie — odrzekł zagadnięty, zeskakując z kozła i otwierając drzwiczki.
Z karety wyskoczyła zakapturzona postać niewieścia. Z lekkości tego skoku można było od razu zgadnąć, że to jest cośmłodego, a dwoje wielkich oczu, błyszczących jak dwa ognieprzy świetle latarni, pozwalało się domyślać, że to jest takżecoś ładnego. Pan Bartłomiej otworzył ramiona i porwał tępostać w objęcia.
— Jesteś przecie, robaczku, chwała Bogu! Myślałem, żejuż nie przyjedziecie. Jak się masz, robaczku? Jak się masz?A to ci zmarzł buziaczek, no! Kto też widział tak późno przyjeżdżać, kiedy tylu ładnych chłopców czeka! Doprawdy, żeto nie do darowania! A matka jest?
— Jest, stryjaszku, a jakże! Jest i ojczulek!
Kto późno chodzi, sam sobie szkodzi, mówi przysłowie,i prawdę mówi. Zanim przybyłe panie w przygotowanym dlanich pokoju ogrzały się i rozgościły, zanim młodziutka synowica pana Bartłomieja zdołała uwolnić się z uścisków kuzynek i odpowiedzieć na wszystkie pytania: jak? co? dlaczego? ,zanim panna służąca rozpakowała rzeczy i ubrała najprzódpanią, a potem panienkę, upłynęła długa godzina. Pan Bartłomiej na dobre się niecierpliwił. Pukał co chwila do drzwipytając: „A czy już? a czy jeszcze? a czemu tak długo?” Narzekał na kobiety, że się ze wszystkim guzdrzą. Trudno, gniewaj się, jak chcesz, panie stryju, panienkę ubrać trzeba, boto nie wieczór byle jaki, ale bal całą gębą, bal, na który zjechała się cała okolica. Trzeba na nią włożyć bladoróżowąpowłóczystą sukienkę z gazy tak lekkiej i przezroczystej, żejest obawa, aby się za dotknięciem nie rozwiała jak mgłaporanna; trzeba tę sukienkę przybrać pierwiosnkami, stokrotkami i innymi jeszcze kwiatkami, które przynosi z sobąwiosna. Trzeba panienki białe ramiona troszeczkę odsłonići otoczyć je tymi samymi kwiatami, aby przy ich żywychbarwach wydawały się jeszcze bielsze; trzeba na koniec wewłosy jasne wpiąć parę kwiatów. Pani Orecka, siedząc w fotelu, dawała rozkazy i wskazówki pannie służącej, a potemjeszcze poprawiała wszystko własną ręką. Zrobiła ona ofiarędla córki ze swego zdrowia, przybywając na ten bal — alechciała ją sama po raz pierwszy w świat wprowadzić i byćświadkiem jej powodzenia, o którym nie wątpiła.
Helenka, napatrzywszy się do syta w zwierciadło, zwróciłacałą uwagę na ogon tak dla niej upragniony, a pasujący jąodtąd na dorosłą pannę, gdy wszedł zniecierpliwiony panBartłomiej, prowadząc z sobą pana Marcina, któremu kazałdać admonicję kobietom za guzdranie się. Wszedł i stanąłzdumiony. Odkąd znał swoją synowicę, nigdy jeszcze nie widział jej tak piękną, nigdy jeszcze delikatny owal twarzynie wydał mu się tak szlachetny ani rysy tak regularne; nigdyjej cera delikatna nie była tak przejrzysta jak w tej chwili,gdy ją rumieniec szczęścia na widok podziwu stryja oblewał,ani oczy tak pełne uroku jak teraz, gdy błyszczała w nichzarazem radość i obawa, ciekawość i pragnienie poznaniatego świata, do którego się rwała całą duszą.
Panu Bartłomiejowi aż się żal zrobiło, że żadna z jego córeknie mogła jej urodą dorównać.
— Co za śliczna dziewczyna! — przemówił, ochłonąwszy zezdziwienia — niech mnie diabli porwą, jeżeli dziś wszystkimchłopcom nie zawrócisz głowy! — I, podając ramię bratowej,dodał: — No, Marcinie, prowadź twoją córkę.
Gdy panna Helena weszła do sali, wsparta na ramieniuojca, rozszedł się szmer i dały się słyszeć szepty. Pan Bartłomiej nie mógł się opędzić prośbom o prezentowanie i zanimpanienka miała czas oswoić się z olśniewającym blaskiemświateł i rozejrzeć w tłumie, już w tańcu okrążała salę. Ledwie ją pierwszy tancerz posadził, już ją zamawiał drugi; niebyło ani chwili czasu do namysłu. Wiedziała tylko, że tańczyła, z kim, nie wiedziała; żadnemu ze swych tancerzy niemiała czasu się przypatrzeć — a jak się który nazywał, niewiedziała, choć stryj wszystkie nazwiska jej wymieniał. Ktoby zresztą tyle nazwisk spamiętał!
Nareszcie mogła trochę odetchnąć, rozpatrzeć się i myślizebrać, jeżeli zebranie myśli możliwe jest na balu. Orkiestrazaczęła grać kujawiaka, tańce na chwilę ustały, ale za tow sali zrobiło się gwarniej. Z miejsca, jakie Helenka sobie dochwilowego odpoczynku wybrała, dochodziły ją urywki rozmów różnych i przepływały mimo jej uszu jak muzyka, z oderwanych dźwięków złożona, nie zostawiająca po sobie śladu.Jeden przecież głos wyróżniła — był to głos jej stryja.
— Pan nie tańczysz, panie Stefanie? — mówił pan Bartłomiej — wstydź się waszmość. Taki tęgi chłopiec i pozwalanogom próżnować! Za moich czasów inna była młodzież. Jabym teraz jeszcze was wszystkich przeskoczył!
— Ależ tańczyłem, szanowny panie, tańczyłem kontredans i walca.
— Zamiast gadać, zawiń się waść koło której panny i wyskocz. Wszakże cię prezentowałem mojej synowicy?
— Nie, panie.
— Nie? — powtórzył jakby zdziwiony — a to chodźże, chodź.
— Chętnie, szanowny panie, ale słyszałem, że jest już zamówiona do wszystkich tańców.
Pan Bartłomiej roześmiał się na całe gardło.
— No, no, nie troszcz się, wyproszę dla ciebie jednego.
Helenka podniosła oczy i ciekawie spojrzała na tego, którego jej stryj prowadził. Był to bardzo piękny młodzieniec; czoło, jak z marmuru wykute, otoczone było bogatymi pierścieniami ciemnokasztanowatych włosów; oczy patrzyły śmiało, a nawet wyzywająco; nos kształtny, prosty, nadawał twarzy charakter umiarkowanej stanowczości, a usta, na półschowane pod wąsem, miały już pewien wyraz znużenia i bajronizmu. Wzrost piękny, obejście znamionujące człowiekaświatowego, frak najświeższej mody i szapoklak, trzymanyz pewnym niedbałym wdziękiem, dopełniały tej postaci młodzieńczej, będącej celem spojrzeń i skrytych westchnień wszystkich panien.
— Pan Stefan Jerski — rzekł pan Bartłomiej prezentując.
— Szanowny gospodarz obiecał mi w imieniu pani kujawiaka — rzekł, usuwając barykadę z krzesełka i składając jej ukłon głęboki — wolnoż mi odwołać się do tej obietnicy?
— I owszem — odrzekła powstając — obietnicę stryja przyjdzie mi wypełnić tym chętniej, że lubię ten taniec.
— Chłopskiego! — krzyknął na muzykę pan Bartłomieji wnet skrzypki, jakby posłyszały zaklęcie, zrobiły się smętniejsze, bastela jęła raźniej basować, od ucha, jak to mówi,a za nimi we wszystkich instrumentach inne ozwało się życie;a było instrumentów kilkanaście, bo muzykę sprowadzono ażz miasta. Nie był to już ów salonowy, z niemieckim walcempobratany taniec, ale kujawiak prawdziwy, w całej swojejoryginalnej poezji i prostocie.
Stefan jedną ręką objął swoją tancerkę, drugą z kapeluszem podniósł w górę i puścił się przez salę.
Kto kujawiaków tańczonych nie widział, ten o charakterzetego tańca nie może mieć dokładnego pojęcia. Już sam początek jest owacją dla tej, która została wybrana. Tancerzzdaje się mówić: patrzcie i zazdrośćcie mi! Potem ujmuje drugąrękę towarzyszki i zaczyna z nią krążyć z wolna, z namysłem,jakby się broniąc owładającemu nim urokowi — zwyciężonyi czcią przejęty, zgina przed nią kolano, a ona wzruszona chylisię w jego objęcia. Tu już taniec staje się iście wichrowaty.On się zrywa jak burza i porywa ją z sobą, żeby znowu zachwilę paść przed nią na kolana — i tak jest coraz częściej,nareszcie co zwrot, a tempo coraz szybsze, staje się w końcuszalone. Rzadko też która tancerka nie dostanie zawrotu głowy i wytrwa do końca. Helenka tańczyła lekko i zręcznie, niedotykając prawie ziemi; Stefan jak wicher, który gałązkękwiatu porwał z sobą.
Gdy skończyli nareszcie, posypały się rzęsiste oklaski. Panowie trochę już podchmieleni bili brawo i wołali o winona wiwat. Zrobił się hałas i wrzawa; jedni, brząkając kielichami, wołali: „Niech żyją Kujawy!” — inni gwałtem chcieliurządzić Kujawiakom owację przez obniesienie ich tryumfalne po sali. Pan Bartłomiej, zaniepokojony o całość swojej synowicy, biegał od jednych do drugich, perswadował — niemógł nikogo przekrzyczeć, lecz udało mu się wreszcie zalaćwinem całą sprawę. Przy brzęku kielichów i wśród wiwatówogłoszono pannę Helenkę królową balu.
Serce matki uderzyło radością i dumą. Wobec tryumfówcórki pani Marcinowa zapomniała o swoich nerwach — a liczne towarzystwo, widok świetnych toalet, muzyka, wreszcieprzerwa w monotonnym i odosobnionym życiu, jakie wiodłaod lat kilku, podziałały na nią skuteczniej i lepiej niż wszystkie krople. Blada jej i zawsze zmęczona twarz ożywiła sięlekkim rumieńcem i przybrała pozory zdrowia, a wyraz gniotącej troski ustąpił miejsca wyrazowi macierzyńskiej dumyi zadowolenia.
Stefan, stojący ciągle za krzesłem Helenki, niepokoił paniąOrecką. Skinęła wachlarzem na pana Bartłomieja i spytałago wprost, co to za jeden i jaki jego stan majątkowy.
— Bądź, siostra, spokojna — odrzekł zapytany — wioskęma ładną, a druga mu się dostanie po najdłuższym życiurodziców. Gospodarz nietęgi, ale się wprawi powoli; myśliwyzawołany; ptactwo strzela w lot, a do zająca trafia o zakład.Dalibóg! W karty gra, ale szczęśliwie, i taką, powiadam siostrze, szelma ma zimną krew, że ani drgnie. Od kieliszka niestroni, przy tym chłopiec gładki, wie, jak trzeba skakać kołopanien; miele językiem tak, że ani się nie zająknie, lepiej niżnasz proboszcz na kazaniu, jak siostrę kocham! Był w Paryżu,co siostra chcesz, skończony kawaler!
Pani Marcinowa kiwnęła głową na znak, że jej to objaśnienie wystarcza, i pomyślała sobie:
„Nie jest to wprawdzie dosyć świetna partia dla mojejcórki, bo ze swoją pięknością i rozumem może ona zrobićlepszą karierę, ale tymczasem nie trzeba odstręczać tego młodzieńca.”
Pan Marcin zapomniał także na chwilę o swoich troskach,a powodzenie córki napełniło go, równie jak jego żonę, świetnymi co do jej przyszłości nadziejami. Dziwnym zbiegiemokoliczności znalazł pomiędzy gośćmi brata wielu swoich dłużników. Ten i ów w pierwszej chwili miał ochotę schować sięna jego widok, ale Tecki pierwszy postąpił ku niemu z wyciągniętymi rękami.
— Drogi, kochany Marcin! Jak się masz, bracie?
Za Teckim i inni, nabrawszy otuchy, witali go, ściskająci całując, i wziąwszy pod ręce, poprowadzili do gabinetu obok.gdzie stały butelki starego, wytrawnego węgrzyna.
— Panowie — odezwał się Tecki — wypijmy zdrowie naszego kochanego Marcina, człowieka rzadkiej w dzisiejszychczasach dobroci i zasłużonego krajowi obywatela. Niech namżyje sto lat!
— Oby się tacy na kamieniu rodzili — wtrącił drugi.
— Wypijmy, wypijmy! — powtórzyli inni. — Niech nam żyje!
— Takich nie sieją — szepnął ktoś półgłosem — samiwschodzą.
Pan Marcin, zaatakowany w stronę swojej obywatelskiejzasługi, będącą u niego stroną najsłabszą — zapomniał o powziętym w pierwszej chwili zamiarze skorzystania ze sposobności dla upomnienia się o swoją należność. A wypiwszykilka kieliszków, do których go gwałtem zmuszono, tak sięrozrzewnił, że wszystkich po kolei uściskał.
Stefan prowadził Helenkę do wieczerzy i, siedząc przy niejcały czas, zabawiał ją rozmową — a tak się nią zajął wyłącznie, że nawet nie słyszał, co do niego mówiła siedząca z drugiej strony panna sędzianka. Rozmowa była wdzięcznym a lekkim pot-pourri, którego nikt nie byłby w stanie powtórzyć,a tym mniej streścić, z tak różnorodnych składało się motywów. Mówiono o balu i modach; o Wenecji, Rzymie i Neapolu; o Bajronie, poezji i romantyczności wieków średnich;o muzyce, miłości, kwiatach i blasku księżyca — słowem,o wszystkim i o niczym. Stefan był mistrzem w tego rodzajukonwersacji salonowej i z niepospolitą zręcznością przechodziłod przedmiotu do przedmiotu, ślizgając się po wszystkich,a nie dotykając głębiej żadnego. O czymkolwiek bądź mówił,oczy jego, spoczywające prawie bezustannie na twarzy towarzyszki, mówiły jej, że jest czarująca, że podbiła jego serce— a ta mowa bez słów upajała ją więcej niż najpiękniejszamuzyka. Dorodny młodzieniec podobał się bardzo Helence:zachwycała ją jego elegancja, jego wytworne maniery, jegoujmująca powierzchowność, a najwięcej może jego dla niejuwielbienie, a chociaż w tej długiej rozmowie nie słyszałaod niego nic takiego, co by dawało miarę jego wewnętrznejwartości — dopowiedziała to sobie sama. W jej przekonaniumusiał być ideałem mężczyzny i serce dziewczęcia uderzyłodla niego jakimś nowym, nie znanym dotąd uczuciem. Poematjej życia zaczął się od tej chwili. Była zakochana, a przynajmniej tak się jej zdawało.
Tańce przeciągnęły się do rana. Pan Bartłomiej nie kazałotwierać okiennic, aż dopiero gdy już słońce było wysoko,a w sali jadalnej na stole ustawiono dymiące półmiski z bigosem, wazy z barszczem, poncz i inne ostre a orzeźwiająceposiłki. Śniadanie było dla wielu osób hasłem do odjazdu.Stefan odjechał, unosząc z sobą obietnicę Helenki, że będziesię znajdowała na balu kostiumowym u barona i przetańczyz nim pierwszego kontredansa.
Przy pożegnaniu powiedzieli sobie wiele rzeczy błahychdla obojętnych ludzi, a dla nich mających znaczenie głębokich,im tylko wiadomych tajemnic.
IV
Rozgłos o tym balu, a z nim razem rozgłos o piękności pannyOreckiej, rozszedł się po całej okolicy. W kilka dni potemposzedł do Warszawy pod adresem modniarki gruby list z dokładnymi instrukcjami, tyczącymi się nowej toalety. Dla lepszego zaś zrozumienia instrukcji dołączony był do listu,jako komentarz, rysunek powleczony wodnymi farbami, a wykonany ręką Helenki. Miał to być kostium leśnej bogini —suknia przybrana bluszczem, błyszczącym od rosy, paprociami, mchem i porostami drzewnymi — pomysł nowy i całkiemoryginalny.
Pan Marcin, gdy się o tym drugim balu dowiedział, sposępniał bardzo, bo przeczuwał, że mu on sporą sumę pieniędzyz kieszeni wyciągnie — ale żona wytłumaczyła mu, że gdysię ma córkę dorosłą, nie można jej chować przed ludźmi.Westchnął więc tylko i zamilkł.
Pani Orecka źle bardzo spała tej nocy. Obudziły ją jakieśbiegania po ulicy, hałasy nawoływania — co wszystko razem,dając pole najrozmaitszym przypuszczeniom i domysłom,straszniejszym jeden od drugiego, nabawiło ją bicia serca.Posłana na wywiady służąca przyniosła wiadomość, że naprzedmieściu pali się dom starej Mośkowej, ale państwo niemają się czego obawiać, bo to daleko stąd, a zresztą już ogieńugasili. Wiadomość ta uspokoiła panią. Poleciła służącej obejśćze świecą cały dom dla przekonania się, czy nie ma gdzieognia zaprószonego, zażyła anodyn na cukrze, kropli laurowych na wodzie i usnęła. Pan Marcin zaś, który dotąd spałsmacznie, po usłyszeniu sprawozdania służącej, jak zaczął sięna łóżku przewracać, poprawiać i wzdychać, tak się poprawiał, przewracał i wzdychał do samego rana, nie zmrużywszyoka ani na chwilę.
Jedna tylko Helenka miała niczym nie zakłócony spoczynek, bo do jej pokoiku na górze, jako położonego od stronyrzeki, hałasy uliczne nie dochodziły tak wyraźnie.
Nazajutrz rano w kuchni opowiadano sobie różne szczegółyo pożarze. Mośkową znali wszyscy, bo roznosiła po mieściezapałki i przynajmniej raz w tydzień zjawiała się w każdymdomu. Stangret Józef i lokaj Antoni byli nawet na miejscukatastrofy i mówili, że z domu Mośkowej została się tylkokupa gruzów i kilka nie dopalonych desek — i że gdyby sięta chałupa nie była spaliła, to pierwszy lepszy wicher pewnieby ją przewrócił, bo się już bardzo na jedną stronę pochyliła.Dalej mówili, że biedna stara zaledwie zdążyła uciec ze swymiwnukami, zostawiwszy w ogniu pościel, towaru za dwa rublei jeden trzyrublowy papierek, bo drzewo spróchniałe spłonęłow jednej chwili jak zapałka. Wypowiedziawszy to wszystko,Józef dodał, że „Żyda nie ma czego żałować, bo oszukaństwem żyje” — a Antoni przywtórzył, że „tak jest, do wszystkich diabłów!”
W tym samym przedmiocie rozmowa toczyła się w pokojujadalnym. Pani, siedząc przy stole w eleganckim negliżu, opowiadała córce o niespokojnej nocy, jaką miała z tego powodu,i o biciu serca, które do tej pory jeszcze niezupełnie się uspokoiło.
— Ale czemu to ojca nie ma przy śniadaniu? — spytała pochwili przerywając opowiadanie — czy posyłałaś, Helenko,Antoniego do kantoru?
— Ojciec wyszedł od godziny, mateczko — odpowiedziała— widziałam sama, jak wychodził.
Pani Orecka zdziwiła się.
— Wyszedł bez śniadania — szepnęła — to coś nadzwyczajnego. Ciekawam, gdzie też mógł iść!
— Może ojciec poszedł na rynek dowiedzieć się o cenachzboża; dziś jest dzień targowy.
— Co ojca obchodzą ceny, gdy śpichrz stoi pustkami —odrzekła z westchnieniem — toć w tym roku ani jeden statekDomu Handlowego nie płynie do Gdańska! Zresztą nie wyszedłby nigdy bez śniadania. Coś w tym być musi. Nalej mi,Helenko, herbaty, tylko słabej; tak, dobra. A teraz dolej śmietanki do pełnego i podaj mi biszkopty. A to co znowu? —zawołała nagle, spojrzawszy w okno. — Helenko, czy widzisz?
Środkiem ulicy szedł pan Marcin w szubie niedźwiedzieji niósł pod futrem jakiś duży przedmiot, któremu widać byłotylko rudą, kędzierzawą głowę i dwoje dużych, niespokojniebiegających oczu. Za nim szła stara Mośkowa bez perukii rwała sobie włosy z głowy, głośno lamentując; dwoje malców wrzeszczących i zabrudzonych dreptało przy niej, trzymając się jej spódnicy, a za Mośkową postępowała poważniekoza z opaloną brodą i beczała. Całemu temu orszakowi towarzyszyła gromada uliczników, naśladujących beczenie kozyna różne sposoby.
— Że też ojciec musiał koniecznie zrobić z siebie widowisko— rzekła pani Orecka, czerwieniąc się — i sprowadza nam tuŻydów na kark. Co my z nimi poczniemy?
— Moja imość, każ dać zaraz tym biedakom jeść — wołałpan Marcin, wchodząc do pokoju i rzucając czapkę na krzesło— oni jeszcze dziś nic w ustach nie mieli! Kazałem im siętymczasem ogrzać w kuchni. Ale też zimno na dworze ażstrach! Daj no herbaty, dziewuszko, bom zmarzł.
— Mój Marcinie, jakże też można było tutaj całą familięsprowadzać? — przemówiła z wyrzutem pani, podczas gdyHelenka pomagała ojcu zdjąć futro. — Gdzież ja ich pomieszczę? Dać im było coś w rękę i na tym skończyć.
— Moja imość, ino się nie gniewaj. Ady tam taka biedate niech ręka Boska broni! Wszystko się spaliło. Siedziało tobiedactwo na bruku i płakało; jakże ich miałem tak zostawić!Że też imości wszystko się nie podoba! Olaboga, laboga!
— Alboż to Mośkowa nie ma tutaj krewnych? Markus to jej szwagier przecie i pewnie nie byłby jej opuścił. Żydzi siętrzymają między sobą.
Pan Marcin poskrobal się w głowę.
— Ano prawda, że to jej szwagier — odrzekł — nie przyszło mi to do głowy. Ino już nie marudź, moja imość, bomgłodny.
Pani Orecka spojrzała na męża z politowaniem i wyszła.
Uczęstowano pogorzelców wyborną polewką z kartoflamii jeszcze dano każdemu po kawale chleba, który jedli, ocierając łzy. Łzy te nieustająco kapały z oczu starej Mośkowej, nicdziwnego, straciła całe mienie! Patrząc na tę twarz pergaminową, wyschłą, spaloną od słońca, nacechowaną w tej chwili wyrazem rozdzierającej boleści, myślało się o słowach psalmisty:,,Chleb mój mieszałem z płaczem, a kości moje jako skwarkiwyschły”.
Cała służba zbiegła się do kuchni, żeby przypatrzyć sięaktorom dramatu i wypytać o szczegóły wiadome dokładniewszystkim i po sto razy już opowiadane. Józef, twierdzącyniedawno, że Żyda nie ma czego żałować, przyniósł ze stajniswoją starą czapkę i podarował Josielkowi — a lokaj Antoni,który ich wysłał do wszystkich diabłów, wcisnął Ryfce w rękę dziesiątkę.
Podczas gdy matka i córka zajęte były przeglądaniem bielizny, żeby wybrać z niej coś dla pogorzelców, pan Marcinjadł śniadanie z apetytem, jakiego już nie miał od dawna.Zainteresowanie się biedną rodziną zajęło na chwilę jegoprzygnębiony umysł i odsunęło na bok myśli dręczące go jakzmora. Jedząc, wstawał raz po raz od stołu i zaglądał dokuchni. To nasmarował kilka bułek masłem i zaniósł, to wziąłgarść cukru i dał dzieciom, to znowu nakładał na talerz biszkopty i potraktował malców. Tak spacerując ciągle z pokojudo kuchni i z kuchni do pokoju, spostrzegł porzucone na oknieklucze; uradowany z tego odkrycia, otworzył kredens, napakował jabłkami kieszenie, spiesząc się z dokonaniem operacji,zanim żona powróci, i już miał je nieść do kuchni, gdy wszedłAntoni i podał mu na tacy listy i gazety.
Pan Marcin odłożył na bok gazety, a wziął się do listów.Jeden był pisany stylem płaczliwym z prośbą o wsparcie dlajakiejś biednej wdowy, która co kilka tygodni przypominałasię w ten sposób panu Oreckiemu, powołując się na swojeszlacheckie pochodzenie, a drugi z firmą Domu Handlowegona kopercie. Widok tego ostatniego zdziwił przyjemnie panaMarcina. Tak rzadkie od pewnego czasu bywały między nima Domem korespondencje, że gdy nareszcie jakaś się zdarzyła,było to dla niego prawdziwą uroczystością. Czuł się znowuajentem, a przed oczyma jego wyobraźni stawały szeregamicyfry i zdawało mu się, że słyszy znowu turkot wozów, zajeżdżających z odstawami, wołania robotników i odbijanie statków od brzegu.
Rozerżnął kopertę i przeczytał, co następuje:
Szanowny Panie!
Ponieważ od dwóch lat ruch interesów filii naszej w M. jestprawie żaden i nie ma widoków powiększenia się na przyszłość — a dalsze utrzymywanie ajentury w tym mieście naraziłoby tylko Dom nasz na straty, przeto Rada Nadzorcza naposiedzeniu z dnia 3-go bieżącego miesiąca postanowiła zwinąć ajenturę, której szanowny pan do tej pory przewodniczyćraczyłeś, i wydelegować jednego spomiędzy siebie dla odebrania od pana ksiąg handlowych, rejestrów i zupełnego zlkwidowania interesów. Delegowany nasz wyjeżdża dzisiaj. Raczpan przyjąć...
Pan Marcin, przeczytawszy ten list, zbladł straszliwie,a przed oczami zaczęły mu biegać różne koła, czerwone, niebieskie, żółte...
— Ojczulku, co to jest?! — krzyknęła Helenka, wchodzącaw tej chwili do pokoju. — Czy ojczulek chory? Czy też stało sięjakie nieszczęście?
Pan Marcin spojrzał na córkę błędnym wzrokiem i szepnął głosem zmienionym:
— Wszystko się skończyło! Nie chcą mnie już... Dają midymisję!
Obejrzał się i, poszukawszy poręczy krzesła, osunął sięw nie, bo już nie mógł dłużej utrzymać się na nogach.
Helenka objęła ojca za szyję.
— Drogi, kochany ojczulku — mówiła, głaszcząc pieszczotliwie jego rzadkie, siwe włosy — utrata posady to jeszczenie nieszczęście. Nie jesteśmy przecież biedni; mamy dom,a oprócz tego jeszcze coś...
— Otóż to właśnie, że nic nie mamy prócz domu, który nieprzynosi nam żadnego dochodu, a od którego jeszcze podatkipłacić trzeba! — wybuchnął. — Miałem majątek, ale większajego część przepadła u ludzi, a i reszta pewnie przepadnie!Prawda, byłem nieopatrzny, ale chciałem ratować innych. Bógwidział. Nie będziesz miała posagu, moje dziecko, twój ojciecgo strwonił! Czy mu to kiedy przebaczysz?
Zapłakał biedny starzec.
— Ojcze, ojcze, nie mów tak do mnie — prosiła płacząc —ja ci nie mam nic do przebaczenia. Chciałeś dobrze, ojczulku,miałeś zawsze złote serce! Obejdę się bez posagu... Czyż jajuż jestem taka zła i brzydka — dodała, zaglądając mu w oczyz uśmiechem — że mnie bez pieniędzy nie zechce żaden chłopiec?
Pan Marcin popatrzył na nią z rozrzewnieniem.
Ubogie panny z trudnością wychodzą za mąż, moje dziecko — rzekł z westchnieniem — zresztą dalekie to rzeczy jeszcze, a tymczasem nie mamy z czego żyć!
Helenka zamyśliła się bardzo nad tymi słowami.
— Zobaczy ojczulek, że poradzimy sobie jakoś — rzekła,obcierając sobie oczy — będziemy oszczędzać...
— Oszczędzać! — powtórzył z goryczą. — Alboż wy obiez matką umiecie oszczędzać? Alboż ja to sam potrafię? Czyktóre z nas kiedy myślało o oszczędności?
W przyległym pokoju dały się słyszeć kroki.
— Słuchaj, Helenko — powiedział prędko pan Marcin, spoglądając na drzwi — nie mów nic o tym matce, bo by się zarazrozchorowała.
— Mówiłam ci już tyle razy, Marcinie, że Antoniemu koniecznie trzeba sprawić nową liberię — mówiła pani Oreckawchodząc do pokoju z pakietem bielizny, którą panna służąca miała przerobić dla wnuków Mośkowej. — Doprawdy żeaż wstyd, jak on chodzi; a ile razy wejdzie do pokoju przygościach, to aż mi się coś robi!
Ojciec i córka zamienili z sobą spojrzenia.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, pani Marcinowa popatrzyła na oboje i zaraz zmiarkowała, że jest coś niedobrego;a choć pan Marcin, spuszczając oczy, zapewniał, że „nie wieo niczym”, choć się zaklinał na swoją miłość dla niej i corazsłabszym głosem prosił, żeby mu dała pokój, mówiąc, że „niewie, czego imość chce” — żona wydobyła z niego tajemnicę,bo też trudno było ukryć cośkolwiek przed bystrym wzrokiempani Marcinowej.
Wiadomość, wyczytana w liście, sprawiła na niej wrażenieuderzenia gromu i byłaby się niezawodnie rozchorowała natychmiast, jak tego mąż jej się obawiał, gdyby nie łączący sięz utratą posady męża fakt przybycia delegowanego RadyNadzorczej, którego należało przyjąć jak gościa, a gościnnośćleżała już we krwi pani Oreckiej. Nigdy w żadnych okolicznościach nie zapomniała o obowiązkach gospodyni — i dlaspełnienia ich odpowiednio honorowi domu gotowa była ponieść wszelkie ofiary. Potrzeba przygotowania przyjęcia byładla niej w tej chwili prezerwatywą od choroby i opóźniłajej wybuch, jeżeli nawet nie osłabiła go.
— Musisz mi dać pieniędzy, Marcinie, bo ja już dziś ostatnie wydałam — rzekła po chwili — a nie ma w domu aniwina, ani likierów. Trzeba też będzie kupić ryb i z jednegozająca.
Pan Marcin zwrócił znowu na córkę oczy nacechowane wyrazem takiego cierpienia, że w dziewczęciu serce się ścisnęło.Wstał jednak posłuszny i wolnym krokiem poszedł do kantoru, gdzie stała ulubiona jego kasa ogniotrwała, niegdyś takpełna pieniędzy, a dziś tak pusta... Wyjął kilkanaście banknotów i, chowając je do kieszeni, szepnął z boleścią:
— Ostatnia pensja!
Wracając z kantoru spotkał w sieni siedzącą na progu Mośkową, patrzącą przed siebie wzrokiem osłupiałym. Przystanął na chwilę, popatrzył i na twarzy jego odbiło się pewnewahanie. Nareszcie sięgnął do kieszeni i oddzieliwszy z sumy,stanowiącej jego ostatnią pensję, trzyrublowy papierek, wetknął go w rękę starej, oglądając się, czy kto nie widzi.
— Kupcie sobie towaru za to i handlujcie jak dawniej —powiedział prędko i odszedł.
W kilka minut potem znowu skrzypnęły drzwi od sienii pani, oglądając się, czy czasem nie widzi mąż, który terazmiał wszelkie prawo wymagać od niej oszczędności, wsunęław rękę Mośkowej rubla. Ledwie się oddaliła, ktoś drobnymikrokami zbiegł szybko ze schodów i znowu w rękę staruszkiwpadł pieniądz. Był to złoty, błyszczący dukat. Mośkowa ujrzała się nagle bogatszą, niż była przed pożarem.
Odwróciła głowę i długo patrzyła na drzwi, za którymizniknęli wszyscy troje, z których ani jedno nie znało wartości pieniędzy, i łzy puściły jej się z oczu.
Takie były pierwsze oszczędności w tym domu.
V
Pan Radlicz, delegowany Rady Nadzorczej, przyjechał wieczorem i przyjęty był nie tylko gościnnie, ale nawet wystawnie. Na stole nie brakowało ani ryb, ani zwierzyny, ani kosztownych przekąsek, ani starego, omszałego węgrzyna — cowszystko razem, przy cienkim holenderskim obrusie i zastawie, składającej się ze srebra, kryształów i porcelany sewrskiej, pochodzącej jeszcze z wyprawy pani, świadczyło pozornie o zamożności domu. Antoni w swej wytartej liberii prezentował się też nie najgorzej, dzięki starannie kredą wyczyszczonym guzikom i białemu krawatowi.
Pan Radlicz, przyjeżdżając w charakterze urzędnika, chciałsię w nim utrzymać, ale to było niepodobne wobec szlachcica, przywykłego przez całe życie widzieć gościa w każdym,ktokolwiek przestąpił próg jego domu. Zresztą gość niczymurzędnika nie krępował, bo pani Orecka, mieszająca się niekiedy do rozmowy, odzywała się z prawdziwą pańską niedbałością o posadzie, jaką mąż jej miał utracić. Jedna tylko Helenka wiedziała, ile kosztowała matkę ta niedbałość i miłauprzejmość, jaką miała dla gościa. Ona sama tak była niespodzianie zaskoczona wypadkami dnia tego, że nie pomyślała nawet o żadnej roli dla siebie; była jak ten, komu niespodzianie grunt się spod nóg usuwa i nie wie, gdzie znaleźćdla siebie i swoich ukochanych oparcie. Zwykle wymownawobec obcych, dziś w milczeniu słuchała rozmowy ojca z gościem o stosunkach ekonomicznych i handlowych miasta i okolicy — w której to rozmowie pan Radlicz był stroną wypytującą, a ojciec objaśniającą, przy czym często plątał się w odpowiedziach, jakby myślał o czym innym.
Po wieczerzy naprężone siły gospodarstwa tak się wyczerpały, że rozmowa, przez samego już tylko gościa podtrzymywana, rwała się co chwila. Pani zdawała się pilnie liczyć nitki holenderskiego obrusa, pan Marcin, zapatrzony w talerz,bębnił palcami marsza na stole i nie słyszał, co do niego mówiono. Spostrzegł to gość i, przypisawszy ogólne roztargnienieprzyzwyczajeniu obojga gospodarstwa do wczesnego spoczynku, spojrzał na zegarek i choć jeszcze godzina nie była późna,powiedział dobranoc i oddalił się do przeznaczonego dla siebie pokoju.
Pani Orecka nie spała wcale tej nocy, pomimo silnej dozyopium, jaką zażyła; pan Marcin przewracał się z boku na boki także nie zmrużył oka — a Helenka długo siedziała w swoimpokoiku na górze bez ruchu i bez światła. Wypadki dnia upłynionego wprawiły ją w pewien rodzaj osłupienia, które jejdotąd jeszcze nie opuściły. Póki była z rodzicami, spełniałaróżne drobne czynności, pomagała matce w urządzeniu przyjęcia dla gościa, rozmawiała i obracała się machinalnie; aleteraz, gdy została sama i nie potrzebowała udawać spokoju,którego nie miała, rzuciła się na krzesło, zmęczona, i puściławolny bieg myślom.
Po raz pierwszy dopiero życie dało jej uczuć swoją prozę,i to ze strony najdotkliwszej, z troski o chleb powszedni...A więc to nie sen, ale najprawdziwsza prawda, że majątek,w którego istnienie wierzyła, już nie istnieje!... I to takżeprawda, że ojciec wziął z kasy ostatnią pensję i że gdy onasię wyczerpie, nie będą mieli z czego żyć... O Boże, Boże! Miesiąc egzystencji jest zabezpieczony, a potem co? Pożyczać u ludzi? Tak, to najłatwiej — ale z czego potem oddać? Lepiej jużpozbyć się zbytkownych przedmiotów, choć ciężko będzie następnie żyć bez nich; jest powóz, są konie, srebra, porcelana,zwierciadła.. .. Ale jak tu sobie wyobrazić matkę chodzącąpiechotą i obywającą się bez tych wszystkich rzeczy, którymcodzienne nawyknienie odebrało charakter zbytku, a przeobraziło je w potrzeby codzienne! Ciężko będzie odwyknąć odnich, ale już lepsza ta ostateczność niż śmierć z głodu. Wszystkiego tego jednak zaledwie na rok utrzymania wystarczy, a poroku?... Jest jeszcze dom, ale ojciec powiada, że domy w małych miasteczkach małą mają wartość i nie znajdują chętnych nabywców. Przypuśćmy wreszcie, że się znajdzie nabywca: to fundusz ze sprzedaży domu wyczerpie się w paręlat tak samo, jak ostatnia pensja i fundusz ze sprzedaży zbytkownych przedmiotów. A potem... potem co się stanie, gdy jużnie będzie co sprzedawać? Co z sobą zrobią, gdzie pójdą: znękany wiekiem i nieszczęściami starzec i chora, potrzebującadrobiazgowej troskliwości kobieta?
Na zegarze miejskim wybiła dwunasta i w tejże chwiliz dwóch stron przeciwnych dało się słyszeć grzechotanie stróżów nocnych, obchodzących ulice co godzina. Odgłos ten wyrwał Helenkę z zamyślenia. Przetarła ręką czoło i teraz dopierozobaczyła, że noc była piękna, a księżyc oświetlał środek pokoju. Smuga światła posuwała się powoli, ale ciągle corazdalej i dalej — a Helence, patrzącej na to, przyszło na myślże nędza i głód takim samym wolnym, ale nieustającym krokiem do domu ich przybliżać się będą. Zimne dreszczewstrząsnęły jej delikatnym, rozpieszczonym ciałem, a w głowie uczuła pewien ból. Umysł, nie przyzwyczajony do praktycznego myślenia ani jakiegokolwiek bądź obrachowywania,pierwszy raz odbywający tę pracę z musu, znużony był nadwszelki wyraz.
Wstała i zbliżyła się do okna. Widać z niego było cały ogród,folwark Ofmana, rzekę i statki, zimujące wzdłuż brzegu, z poopuszczanymi masztami, a za tym wszystkim kawał pola, wioskę i las rozpostarty na wzgórzu. Woda była ścięta lodem,a promienie księżyca ślizgały się po nim i drżały; biednedziewczę, patrzące dziś na wszystko przez posępne tło swegousposobienia, pomyślało sobie znowu, że one tak samo drżąjak jej serce wobec widma niedostatku, z którym nie wiedziała, jak walczyć.
Całe miasto spało — tylko w kajucie statku, stojącego najbliżej, błyszczało jeszcze światełko, a po cieniu zasłaniającymokienko w regularnych, szybko po sobie idących odstępach,można się było domyślić, że tam ktoś jeszcze szyje pracowicie. Dawniej, wpatrując się tak w blaski księżyca, Helenkadumała o nieszczęściach Marii Stuart, o Balladynie alboo dzielnym Rob Royu — a dzisiaj, śledząc ruch cienia w okienku, zastanawiała się nad tym, jak się to dzieje, że ludzie czuwający do późna w nocy przy pracy, żyjący w ciasnych mieszkaniach i obywający się bez wielu potrzeb, uważanych przeznią i jej rodziców za niezbędne, mają jednak dobry humori są zadowoleni ze swego losu! Co im daje ten humor i to zadowolenie? Skąd się bierze siła czyniąca z ludźmi takie cuda?Gdzie jej szukać i jak się ona nazywa?
Głos jakiś wewnętrzny powiedział jej, że to praca, któradając trud we dnie, słodkim czyni spoczynek w nocy; że onato hartuje serca, drżące przed niedostatkiem, a przygnębionym umysłom przywraca jasność i pogodę... Przypominała sobie, jak kilka tygodni temu, gdy przez ciekawość poszła obejrzeć jeden statek, żona właściciela, oprowadzająca ją po nim,pokazywała jej z dumą kolorową bawełnianą serwetę kupioną w Gdańsku, dodając, że jest owocem oszczędności z całegokwartału — a duża, pucołowata jej twarz promieniała przytym radością. Wówczas wydało się to zabawne, niemal śmieszne Helence, ale dziś, przypomniawszy to sobie, westchnęłatylko. Zrozumiała, że rozpromienienia tego źródłem była pracadająca zarobek i oszczędność pozwalająca gromadzić. Z czegopowstała fortuna Ofmana, jeżeli nie z pracy i oszczędności?A upadku fortuny jej ojca co było powodem? Ach, nie tylkochęć pomagania drugim, ale i nieoględność w wydatkach, ależycie nad stan — czuła to dobrze w tej chwili.
Gdy grzechotka stróża nocnego odezwała się powtórnie,światło w kajucie zgasło, a Helenka — zapytywała siebie, czyw tej sile właśnie, która daje majątki ludziom ubogim a wytrwałym, ona nie mogłaby znaleźć środka ratunku dla rodziców? Nie należą przecież jeszcze do najbiedniejszych; niejedenna ich miejscu uważałby się za bogacza! Więc zamiast rozpaczać, należy raczej podziękować Bogu, że im zostawił dach nadgłową, i wynaleźć pracę mogącą wystarczyć na chleb powszedni. Tak, ale kto będzie pracował? Czy ojciec, znękanywiekiem i złamany nieszczęściem, czy matka chora, potrzebu jąca wygód i do żadnej pracy niezdolna? Jedna jest tylkow domu istota, która może i powinna pracować...
Serce dziewczęcia mocniej uderzyło; w umyśle jej mętnymi odrętwiałym zaczęły świtać niewyraźne blaski, a w duszybudzić się siły, które tam leżały głęboko uśpione. Dziwiła siętylko, że na myśl tak dobrą nie wpadła od razu, ale doszła doniej dopiero po długim rozumowaniu, i wstyd jej było siebiesamej.
„Czyż ja jestem taką egoistką?” — myślała z żalem.
Gdzie szukać pracy, za której pomocą chciała zabezpieczyćbyt rodzicom, nad tym nie namyślała się długo. Powzięła onapewien zamiar, zdający się jej łatwym do wykonania. Byłajeszcze zbyt młoda i niedoświadczona, aby zastanawiać sięnad mogącymi stanąć jej na drodze przeszkodami i trudnościami.
Teraz dopiero, gdy mniemała, że znalazła środki ratunku,uczuła potrzebę spoczynku. Zapaliła świecę i gdy łagodneświatło rozświeciło pokój, można było widzieć dokładnie jegowytworne urządzenie. Znać tu było, że rodzice chcieli zadowolić wszystkie nie tylko upodobania, ale nawet kaprysy jedynaczki. Ściany, wyklejone papierem bladoróżowym w srebrne arabeski, zastosowane były barwą do tkaniny pokrywającejmeble z dębu czarnego, naśladującego heban, i do firanek,przysłaniających weneckie okno. Surową powagę tego oknałagodziły białe, muślinowe falbanki, wyglądające spod różowych draperii. Łóżeczko osłaniała muślinowa kotara, podpięta różowymi kokardami, a obok łóżka z jednej strony stał stolik z lustrem w posrebrzanych ramach, a z drugiej umywalnik, wyłożony marmurem i zastawiony porcelaną, dobieranąwidocznie do tonu barw panujących w pokoju. Pod oknemstało śliczne dębowe biureczko, a pod ścianą miękka kozetkaze stolikiem do roboty i dwoma fotelikami. Była tam jeszczei szafka oszklona, pełna książek ładnie oprawnych, i różnedrobne, kosztowne, a niepożyteczne graciki, i wzorzysty kobierzec, wyścielający część posadzki, i ozdobna lampa, zwieszająca się od sufitu w kształcie kielicha kwiatu: z bogatychram złoconych wychylało się słodkie oblicze Matki Boskiej,wyborna kopia z obrazu Carlo Dolce.
Helenka, trzymając świecę w ręku, przypatrywała się swemu pokoikowi z taką uwagą, jakby go widziała dopiero po razpierwszy. Nigdy jeszcze nie wydawał jej się tak piękny, miłyi wygodny jak teraz, gdy wiedziała, że wkrótce będzie gomusiała opuścić... Tyle lat swobodnych i szczęśliwych przepędziła tutaj, a z każdym niemal sprzętem wiązało się jakieśwspomnienie. Przed tym obrazem, będącym pamiątką rodzinną, modliła się zawsze; to biurko dostała na imieniny od ojca;tę szafkę matka jej ofiarowała niedawno; ten kobierzec przyniosła jej gwiazdka. Wszystkie otaczające ją sprzęty — byli todobrzy jej znajomi i przyjaciele, przed którymi nie miała tajemnic: każdy miałby coś ciekawego do powiedzenia o swejpani, gdyby tylko umiał mówić — a najwięcej może biurko:.na którym rysowała szkice do owego wymarzonego kostiumuleśnej bogini.
Przypomnienie balu wstrząsnęło Helenką jak iskra elektryczna i obudziło w duszy głuchy bunt przeciw powziętymprzed chwilą dobrym zamiarom. Ach, ten bal! Ona o nim tylemarzyła, tyle z nim wiązała nadziei, a teraz ma go się wyrzec? Nieraz słyszała we śnie dźwięki muzyki, gwar rozmów,widziała jarzący blask świateł i siebie wspartą na ramieniuStefana, unoszoną wirem tańca wobec powszechnego szmerupodziwu i uwielbienia. A gdyby też pogodzić z sobą dwie rzeczy: być na balu i po nim dopiero o pracy pomyśleć? Sukniajuż i tak obstalowana, więc w każdym razie zapłacić za niątrzeba... Co zresztą powiedziałby Stefan, któremu dała słowo,że będzie; Stefan, który ją do pierwszego tańca zamówił?
Długą chwilę trwała w duszy dziewczęcia walka egoizmumłodości z dobrymi zamiarami i te ostatnie zwyciężyły. Helenka nie była złą ani zbyt lekkomyślną; miała dobre sercei szczerze pragnęła ratować rodziców. Wrodzona jej szlachetność odepchnęła pokusę z oburzeniem.
— Nie godzi się nawet myśleć o tym — rzekła do siebie —Stefan, jeżeli zechce, potrafi mnie wszędzie znaleźć.
I, usiadłszy przy biurku, napisała do modniarki list cofający obstalunek — ale gdy go włożyła w kopertę i zapieczętowała, popłynęły jej z oczu łzy żalu za przyjemnością, którądobrowolnie poświęciła, i za marzeniami, których się wyrzekała. Poemat jej życia przerwał się na samym początku.
Łzy te oczyściły ją z grzechu egoizmu i w końcu zmieniłysię w słodkie łzy rozrzewnienia na myśl, że czyni to dla rodziców, którymi od tej chwili będzie się opiekowała. Była topierwsza ofiara i pierwsze nad sobą zwycięstwo.
Gdy stróż nocny z grzechotką przechodził koło domu panaMarcina, na zegarze miejskim wybiła godzina druga, ale Helenka już tego nie słyszała. Spała snem twardym. Z całej rodziny ona jedna tylko spała tej nocy.
VI
Pan Radllcz był już człowiekiem niemłodym, lecz starymnie można go było jeszcze nazwać, pomimo pięćdziesięciu przeszło lat. Wprawdzie włosy i faworyty miał siwe, twarz porysowaną zmarszczkami, ale oczy pełne były życia, a w ruchach,w głosie przebijała się sprężystość i energia. Rysy były dośćpospolite, ale miały wybitnie indywidualny charakter, którego wyrazem była siła i stanowczość; czoło przecinały ostrelinie, a w zagięciu ust było coś nieubłaganego. Na pierwszyrzut oka nie był to człowiek sympatyczny, bo nie wzbudzający innego uczucia oprócz obawy i poszanowania; ale gdyspod brwi gęstych i krzaczastych popatrzył na kogo przezszkła okularów wzrokiem pełnym rozumu i dobroci, wzbudzałnatychmiast nieograniczoną do siebie ufność i wiarę. Tak goteż osądziła Helenka podczas wczorajszego wieczora.
Państwo Oreccy wstawali zwykle późno, a ruch prawdziwyw ich domu rozpoczynał się dopiero o dziewiątej. DelegowanyRady Nadzorczej jednakże inny miał widać obyczaj, boo ósmej już był w kantorze zajęty przeglądaniem ksiąg i obliczaniem długich szeregów cyfr. W całym domu panowała jeszcze cisza, służba tylko co powstawała i zaczynała się krzątać leniwie po pokojach, chodząc na palcach i poziewającgłośno.
Czoło pana Radlicza fałdowało się często przy tej czynności:z każdej niemal karty wyglądał brak praktycznej podstawyw obrotach pieniężnych pana Marcina i jego dyletantyzm —a znajdowały się pozycje, wprowadzające go w głębokie zdumienie. Zatopiony w pracy, nie słyszał drobnych kroków zbliżających się do drzwi kantoru i nieśmiałego pukania — dopiero gdy po chwili powtórzyło się nieco głośniej, usłyszał je.
— Proszę wejść — odezwał się, nie podnosząc głowy od papierów, nad którymi był pochylony.
Drzwi otworzyły się i zamknęły na powrót z delikatnąostrożnością i drobne kroki zbliżyły się do stołu, przy którympracował delegowany. Pan Radlicz, mniemający zrazu, że tosłużąca, podniósł nagle głowę i zdziwił się, gdy ujrzał przedsobą córkę gospodarza domu. Powitawszy ją uprzejmie, wyraził przypuszczenie, że prawdopodobnie spodziewała się zastać tu ojca zamiast niego.
— Nie, panie — odrzekła — ojciec mój nie wstaje tak rano,więc wiedziałam, że go nie zastanę w kantorze. Chciałam pomówić z panem bez świadków i dlatego tu przyszłam; jest tojedyna pora, w której nam nikt nie przeszkodzi.
Wypowiedziawszy te słowa odetchnęła głęboko; pierwszyten krok na drodze samodzielności dużo ją kosztował. Zanimtu przyszła, musiała stoczyć niejedną walkę z wahaniem sięna nowo ją ogarniającym, z fałszywym wstydem i tysiącznymi uczuciami, jakie ją po przebudzeniu się opanowały. Teraz,gdy wyrzekła pierwsze wyrazy, wszystko już było skończone;nie mogła się cofnąć. Zdziwienie pana Radlicza wzrosło jeszcze bardziej, ale nie dał tego poznać po sobie. Podał jejkrzesło i rzekł, siadając także:
— Słucham panią.
— Pewnie się to panu wydaje dziwne, a nawet niewłaściwe,że człowiekowi obcemu, widzianemu po raz pierwszy w życiu,przychodzę czynić zwierzenie... ale bardzo ważne powody skłaniają mnie do tego. Proszę pana o trochę tylko cierpliwości.Niech mnie pan wysłucha, a potem mnie pan osądzi.
Przerwała na chwilę, jakby dla nabrania odwagi, zaczerpnęła powietrza i mówiła dalej:
— Ojciec mój wskutek różnych nieprzyjaznych okolicznościstracił majątek, a dymisja z posady ajenta odbiera mu jedyny środek utrzymania.
Pan Radlicz poruszył się na krześle.
— Przykro mi niezmiernie — powiedział — że na mniespadł obowiązek wykonawcy tej smutnej dla państwa zmiany,ale nie przybyłem tu z własnej wyłącznie woli i nie powinniście państwo mieć o to do mnie urazy.
— O, bynajmniej — odpowiedziała z pośpiechem — rozumiemy wszyscy, że pan jest tylko reprezentantem instytucji.
— To, co słyszę od pani — mówił zapalając cygaro — dziwimnie niewymownie — sposób bowiem życia państwa i stopa,na jakiej dom trzymacie, prowadzi do innych wniosków,a pani Orecka wczoraj nawet powtórzyła dwukrotnie, że radajest, iż mąż jej pozbędzie się kłopotu z ajenturą.
Helenka zarumieniła się lekko.
— Mama jest dumną — wyszeptała — i ma wstręt do budzenia w ludziach litości.
Pan Radlicz pomyślał, że duma mogłaby się była inaczejobjawić, niekoniecznie w ten sposób, ale zachował tę uwagęprzy sobie, powiedział tylko:
— Zdaje mi się, że zgadłem powód obecności pani tutaj,i z góry żałuję, że muszę rozwiać pani złudzenie. Dymisji ojcapani nie wywołały względy prywatnej natury, więc cofniętąbyć nie może. Dalsze utrzymywanie ajentury w M. naraziłobyDom Handlowy na straty.
— Pojmuję to — odpowiedziała — i omylił się pan przypuszczając, że przyszłam tu żądać rzeczy niemożliwych. Zamiarymoje są inne: wiem, że co się stało, odstać się już nie może;ale położenie moich rodziców, nie znających dotąd, co tojest troszczyć się o jutro, jest więcej niż smutne. Otóż... pragnę los ich, o ile to jest możliwe, złagodzić. Jednym słowem,chciałabym pracować. Tyle kobiet w moim wieku zarabia naswoje utrzymanie, a nawet pomaga rodzinie...
Pan Radlicz, słuchający dotąd z grzeczną obojętnością, spojrzał z większym nieco zajęciem na mówiącą.
— Myśl bardzo dobra — zauważył, nie zgadując jednakże,dlaczego mu ona to wszystko mówi.
— Nie mam nikogo, co by mi w tym przedsięwzięciu umiałlub chciał poradzić. Moi rodzice nic jeszcze o tym nie wiedząi będę miała niemałe z nimi trudności, zanim oswoją się z tąmyślą... a wszyscy moi znajomi i przyjaciele mają dawne pojęcie o kobiecie i jedynie działalność w obrębie domowegoogniska uważają dla niej za właściwą, zwłaszcza jeżeli należydo mojej sfery.
Lekki uśmiech przebiegł po ustach pana Radlicza.
— Chciałabym się dostać do Warszawy, gdzie, jak czytami słyszę, istnieją rozliczne sposoby zarobkowania dla kobiet,ale nie wiem, jak się do tego wziąć. Niech mi pan nie bierzeza złe mej śmiałości, ale pański wiek, pańska twarz, choć surowa, budzi we mnie zaufanie i nadzieję, że pan nie odmówimi swojej rady. Mam dopiero lat siedmnaście, nie znam świata...
Podniosła nań oczy pełne gorącej, acz nieśmiałej prośby,oczy podobne do gwiazd, w których znać było, że nigdy niepatrzyły na ziemię z bliska.
Pan Radlicz w milczeniu spoglądał przez chwilę na delikatną twarzyczkę dziewczęcia, po której przemykały odblaskiróżnorodnych myśli i wrażeń; na wytworny układ włosówprzepiętych złotą przepaską, na ubiór ściśle zastosowany doostatnich wymagań mody, na ręce uderzające niezwykłą małością i ozdobione pierścionkami; na całą postać, tchnącawdziękiem słabości, przyzwyczonej, jak się zdawało, widziećspełnionymi natychmiast wszystkie zachcenia — patrzył i rozważał, nareszcie rzucił jej krótkie pytanie:
— Cóż pani umiesz?
Pytania tego, streszczającego kwestię w dwóch słowach, najmniej się spodziewała Helenka. Na twarzy jej odmalowało sięzakłopotanie.
— Uczono mnie wszystkiego po trosze — rzekła po chwili— umiem mówić dosyć biegle po francusku, po niemiecku, poangielsku, grać, śpiewać, rysować z natury.
— Szkoda. Wolałbym, abyś pani umiała mniej, a dobrze.Czy przecież posiadasz pani choć jeden przedmiot gruntownie,to jest tak, że mogłabyś się podjąć go wykładać?
— Niestety, nie, ale od czegóż są książki?
— Metoda zadawania dzieciom lekcji z książek minęła jużniepowrotnie — odparł pan Radlicz poważnie — pedagogikadzisiaj posługuje się innymi środkami. Nauczający przedewszystkim musi sam umieć dobrze to, czego chce uczyć.
Helenka posmutniała.
— Zdaje mi się, że znam nieźle muzykę — rzekła z mniejszą niż wprzód pewnością.
— Nauczycieli muzyki mamy w Warszawie więcej, niż potrzeba, z uczennicami konserwatorium nie wytrzyma panikonkurencji. Ludzie oddadzą zawsze pierwszeństwo tym, którzy swojej umiejętności będą mogli dowieść patentem.
— To może mogłabym dostać miejsce nauczycielki prywatnej? Tyle jest nauczycielek umiejących mniej ode mnie...
Pan Radlicz popatrzył na nią z politowaniem.
— Warszawa mało potrzebuje nauczycielek prywatnych —powiedział. — Przy wzrastającej drożyźnie mieszkań i artykułów spożywczych utrzymanie nauczycielki jest kosztownymzbytkiem. Zresztą najlepsza nawet nauczycielka nie może posiadać wszystkich przedmiotów ani zastąpić szkoły. Rodzicewięc posyłają dzieci do którego z zakładów, gdzie nauka jesttańszą i lepszą. Ludzie bogaci wprawdzie pozwalają sobiezbytku utrzymywania kilku nauczycielek razem i dobrze impłacą, ale na to trzeba choć jeden przedmiot znać doskonale.Dlaczego pani jednakże szuka miejsca koniecznie w Warszawie? Czyż nie łatwiej bez porównania byłoby pani znaleźć jetutaj, jeżeli nie w samym mieście, to w okolicy, gdzie panimusisz mieć stosunki, znajomości?
— O, nie! — przerwała z mocnym rumieńcem — za nicw świecie nie zgodziłabym się przyjąć obowiązku płatnegow domu, w którym mnie dotąd przyjmowano jako gościa i odpowiednimi względami otaczano. Różnica stanowiska wobectych samych osób byłaby dla mnie nazbyt przykrą. Ciągłaobawa, aby mi tego uczuć nie dano, zrobiłaby mnie drażliwąna każde słowo, każde spojrzenie i upatrywałabym chęć upokorzenia mnie tam nawet, gdzie by jej nie było. Nie, nie!Pragnę opuścić te strony i między obcymi ludźmi nowe rozpocząć życie.
— Zdaniem moim jest to wstyd fałszywy — zauważył spokojnie — nikt nie powinien się wstydzić brać pieniędzy zarobionych uczciwie.
Helenka nic nie odpowiedziała.
— Dobrze władam obcymi językami, zwłaszcza francuskim— odezwała się po chwili — czy więc nie mogłabym dawaćlekcji konwersacji?
— Każdy woli rodowitą Francuzkę, łaskawa pani, na zasadzie, że nauka obcego języka pewniejsza jest z pierwszejręki niż z drugiej. Polki za konwersację otrzymują bardzonędzne wynagrodzenie, a i ono jeszcze niełatwe jest do zdobycia. Należy wprzód dać się poznać, wyrobić sobie stosunki,a na to potrzeba czasu.
Ciężkie westchnienie wydobyło się z piersi Helenki.
— Najkorzystniej byłoby nauczyć się jakiego rzemiosła, dostępnego dla kobiet, ale pani i do tego wydajesz mi się niezdolna; a szkoda, bo na tej drodze najprędzej można sobie zapewnić byt niezależny. Jestem ojcem trzech córek, każdaz nich, oprócz wyższego naukowego wykształcenia, posiadajeszcze specjalne wykształcenie fachowe, dające zarobek; każda nie tylko utrzymuje się z własnej pracy, ale ma jeszczepo kilkaset rubli zaoszczędzonych.
Uczucie zazdrości obudziło się w sercu Helenki. Gdyby onamiała kilkaset rubli, rodzice na kilka miesięcy mieliby zapewniony spokój!
— Ta droga jest dla mnie niemożliwą — rzekła — dla nauczenia się rzemiosła trzeba czasu, a ja potrzebuję zaraz zarabiać. Mój ojciec wczoraj wziął ostatnią pensję!...
„I mimo to daliście wystawną kolację — pomyślał pan Radlicz nie bez oburzenia. — Na Boga, ci ludzie nie mają najmniejszego pojęcia o rachunku!”
— Słyszałam — mówiła dalej niepewnym głosem Helenka— że Polki, posiadające obce języki, bywają użyteczne napensjach.
— Ma pani słuszność: sądzę, że pani mogłaby robić tłumaczenia z uczennicami klas niższych i objaśniać im znaczeniewyrazów. Znam przełożoną, która wspominała mi właśnie, żetakiej osoby potrzebuje.
— Ach, panie! — zawołała z błyskiem nadziei w oczach —niech mi pan pomoże uzyskać to miejsce.
— Chętnie, ale czy pani jesteś mocna w języku rosyjskim?
Helenka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Nie znam go wcale, ale cóż to ma do rzeczy?
Z kolei pan Radlicz spojrzał ze zdziwieniem na Helenkę.
— Więc pani nic o tym nie wiesz, że wykłady na pensjachmuszą się odbywać po rosyjsku? — zapytał. — Że polski język może się używać tylko jako pomocniczy?
Helenka zbladła.
— Jak to! — spytała głosem drżącym, w którym czuć byłoniedowierzanie — więc obcy język wykłada się w innym,obcym także dla dzieci języku?
— Polski to język uważa się za obcy, łaskawa pani — odpowiedział z goryczą — i jako taki wykłada się po rosyjsku.
Źrenice dziewczęcia rozszerzyły się dziwnie; na twarzy odmalował się przestrach.
— Jakże sobie radzą z tym cudzoziemki? — pytała dalej.
— Uczą się po rosyjsku.
— A dzieci?
— Z początku nic nie rozumieją... z czasem przyzwyczajająsię.
Zapanowało milczenie. Pan Radlicz rzucił nie dopalone cygaro, podniósł się i zaczął chodzić po pokoju z założonymiw tył rękami.
— Nie powinniśmy jednakże dlatego rąk opuszczać — rzekł,zatrzymując się przed nią — przeciwnie, w tych właśnie warunkach, jakie są, pomimo wszelkich trudności, należy staraćsię spełnić obowiązek. Naucz się pani po rosyjsku tak, żebyśmogła zdać z tego języka egzamin, a postaram się wyrobićci miejsce na pensji.
— Ależ ja nie mogę czekać! — zawołała prawie z rozpaczą— nie mogę! Mówiłam już panu, że nie mam czasu do stracenia.
— Nic więc pani nie mogę poradzić.
Nastąpiło znowu milczenie. Helenka patrzyła przed siebieszklanym wzrokiem.
— Może bym chociaż mogła uczyć kaligrafii i przy tymbyć użyteczną przełożonej pensji w jaki inny sposób? — wyszeptała głosem wychodzącym ze ściśniętego gardła, głosem,w którym czuć było, że ostatnia struna była wyprężona, jakbylada chwila miała pęknąć.
Pan Radlicz roześmiał się przykrym, ostrym śmiechem.
— O święta naiwności! Czy pani uczyć będziesz kaligrafii,czy robót, zawsze musisz mieć patent z języka rosyjskiego.Jakże państwo czytacie gazety, że wszystkie te rzeczy są dlawas nowe!
Struna, zbytecznie wyprężona, pękła. Helenka wybuchnęłapłaczem; siły jej moralne wyczerpały się w tej rozmowie doostatka. Wczoraj myślała, że dość jej będzie objaśnić chęć dopracy, żeby ta praca sama weszła w jej ręce i przyniosła obfitekorzyści, a tu napotykała trudności niezwalczone. W powieściach angielskich, które czytywała ze szczególnym upodobaniem, bywały piękne ustępy o pracy — a bohaterki, biorącesię do niej, po mniej więcej niewielkich trudnościach zarabiały dużo pieniędzy i wychodziły za mąż. Myślała, że i z niątak będzie; tymczasem przekonywała się, że życie w powieści, a życie rzeczywiste to dwie rzeczy bardzo różne. Za każdym słowem delegowanego odwaga jej słabła — i tylko przezambicję nie dała tego poznać po sobie. Walczyła z sobą mężniedo ostatniej chwili, ale teraz siły opuściły ją zupełnie. Kaligrafii czepiła się jak tonący deski ocalenia, i to ją zawiodło.Tak była dumną ze swego wykształcenia, a dowodzenia panaRadlicza obróciły tę dumę wniwecz. Była upokorzona i złamana.
— Odebrał mi pan ostatnią nadzieję! — wyszeptała łkając.
Boleść ta wzruszyła głęboko pana Radlicza. Chodził zamyślony po pokoju i zatrzymał się znowu.
— Biedne dziecię! — przemówił ze współczuciem — wychowano cię na kobietę bardzo przyjemną w salonie, ale niepożyteczną w życiu codziennym. Wykształcenie powierzchownezrobiło cię bezbronną wobec walki o chleb powszedni. Aleuspokój się, pani, może jeszcze potrafimy coś wynaleźć.
Helenka pochwyciła obie jego ręce.
— Ach, panie! — zawołała, podnosząc ku niemu oczy łzamizalane — jeżeli tylko pan może, pomóż mi pan, na miłosierdzie Boskie!
— Przestań pani płakać — powtórzył — i wysłuchaj mniespokojnie. Wspominałaś mi pani o kaligrafii; wnoszę stąd, żepiszesz nieźle. Siadaj pani na moim miejscu i pisz, co ci podyktuję.
Helenka obtarła łzy batystową chusteczką i spełniła, czegood niej żądano. Pan Radlicz wziął w rękę jej pismo i przezchwilę uważnie mu się przypatrywał: litery były wyraźne,charakter piękny i wprawny.
— Egzamin wypadł nieźle — rzekł z uśmiechem — połóżpani teraz pióro i posłuchaj mnie uważnie. Jestem właścicielem składu nasion w Warszawie i mógłbym pani dać u siebiezajęcie w ekspedycji. Obowiązkiem pani byłoby przepisywaćrachunki i przygotowywać obstalunki. Ofiarowałbym pani zato piętnaście rubli pensji miesięcznie na początek, wraz z całkowitym utrzymaniem. Czy chcesz się pani tego podjąć?
— Czy chcę! — zawołała z wybuchem radości. — Alboż mnietrzeba o to pytać?
— Ostrzegam panią, że jestem surowy i wymagający i nieznoszę nieakuratności ani najmniejszego lekceważenia przyjętych na siebie obowiązków. W razie gdybyś je pani zaniedbywała, będę zmuszony objawić pani moje niezadowolenie.Nie będę wówczas zważał, kto pani jesteś, ani ubierać słówmoich w wytworne formy salonowej grzeczności, ale postąpiętak, jak bym postąpił z każdym z moich podwładnych. Namyślsię pani dobrze...
Helenka milczała przez chwilę.
„Miałażbym w bezczynności wyczekiwać, aż zjawi się konkurent i za cenę mej ręki wyratuje nas wszystkich z biedy? —myślała. — Nie, to i za ryzykowne, i nazbyt upokarzające.Wolę pracować”. — To, co pan mówi, nie zniechęca mnie —rzekła z mocą — postanowienie moje jest niecofnione; wyborunie mam...
— Brawo! — zawołał pan Radlicz — wychowano panią niepraktycznie, ale nie zdołano zepsuć dobrego materiału, jakiw duszy pani złożyła natura. Podaj mi pani rękę: jest onawprawdzie za mała i zanadto wypieszczona, ale zasługuje nato, żeby ją uścisnąć z szacunkiem. Czy tylko pani wytrwasz?Brak wytrwałości jest naszą narodową wadą.
To powiedziawszy spojrzał na zegarek.
— Przepraszam panią, że muszę zakończyć naszą rozmowę,ale już dziewiąta, a ja mam jeszcze niemało papierów do przejrzenia, bo dziś wyjeżdżam. Ale będę tu znowu za dwa tygodnie dla ostatecznego ukończenia sprawy, to mógłbym paniązabrać. Pomów pani tymczasem z rodzicami. Żegnam panią.
Podał jej rękę i zagłębił się znowu w rachunkach.
U ludzi
VII
Niemałe miała trudności Helenka, zanim przygotowała rodziców do swoich zamiarów. Z początku ani słuchać nie chcieli o zmianie, mającej nastąpić w ich domu. Ojciec płakał i wyrzucał sobie, że to z jego winy córka chce iść wycierać obcekąty; matka dostała ataku nerwowego i wyrzucała córce, żepowzięła myśl szaloną, bo po co ma tam gdzieś szukać pracy,nieodpowiedniej dla panny tak starannie jak ona wychowanej,kiedy może iść tutaj za mąż bogato. Dość będzie sprawićkilka nowych sukien, pokazać się na kilku wieczorach, abycel zamierzony osiągnąć. Mówiła, że się dziewczynie przewróciło w głowie, że „co powie na to świat”, że wreszcie „niema prawdziwego przywiązania do rodziców, kiedy jej takłatwo przychodzi opuścić ich teraz właśnie, gdy spadło nanich nieszczęście”.
Helenka w milczeniu znosiła te wszystkie zarzuty, nie próbując się nawet usprawiedliwić, ale stała przy swoim. Ulegałamatce dotąd zawsze we wszystkim, toteż pani Orecka zdziwiona była i rozgniewana tą nagłą stanowczością, o jaką córkidotąd nie podejrzewała. Okoliczności też wkrótce bardzo Helence do uskutecznienia zamiaru dopomogły. Ostatnia pensjawyczerpała się w połowie miesiąca i trzeba było żyć na kredyt. Postanowiono wprawdzie sprzedać konie, ale nie śpieszono się z tym, bo zbytni pośpiech w sprzedaży rozniósłby zarazpo mieście i okolicy wieść o ruinie majątkowej pana Marcina— a tego właśnie pani Marcinowa nie życzyła sobie.
Gdy delegowany Rady Nadzorczej powtórnie przyjechał,nikt się już nie sprzeciwiał wyjazdowi Helenki. Ojciec tylkostał się jeszcze więcej milczący, wzdychał ciężej i po całychdniach wybijał swojego marsza, nie mogąc się zdobyć na żadne inne zajęcie; matka po cichu płakała i zażywała kropleuspokajające, ale rzeczy były już zapakowane. Dziwiła siębardzo pani Orecka, że żaden z kawalerów, którzy się o jejcórkę dobijali na balu, nie przyjechał dotąd złożyć wizyty,ale pocieszała się nadzieją, że Helenka może w Warszawielepiej jeszcze pójdzie za mąż. Żeby zaś świat nie robił żadnychniepotrzebnych domysłów, zapowiedziało się znajomym, że jedynaczka jedzie do stolicy na karnawał.
Z ciężkim sercem opuszczało dziewczę dom rodzicielski,a gdy przyszła chwila pożegnania i zrozpaczeni rodzice, poleciwszy córkę kilkakrotnie opiece pana Radlicza i otrzymawszy od niego przyrzeczenie, że będzie nad nią czuwał jaknad własną córką, wzajemnie ją sobie z objęć wyrywali; gdysłudzy rzucili się do nóg i rąk panienki, a pies, nieodstępnyjej dotąd towarzysz i przyjaciel, jakby coś przeczuwając, zaczął dokoła niej biegać i skomleć; gdy nareszcie ulubionajej klaczka, na której codziennie jeździła, wybiegła ze stajni,dopominając się chleba, otrzymywanego zawsze z rąk Helenkio tej porze — zesłabło serce w biednej dziewczynie. Zawahałasię na chwilę i wielkim tylko wysiłkiem woli zdołała się przezwyciężyć. Wyrwała się prawie przemocą swoim kochanymi wskoczyła szybko do powozu.
Ofman, oparty łokciami na parkanie, przypatrywał się całejscenie i dziwił go trochę ten smutny wyjazd na wesołą zabawę, a ponieważ był człowiekiem przewidującym i wiedziałjuż, że państwo Oreccy zaczęli brać to i owo na kredyt, ponieważ w przybliżeniu wiedział także, ile to stroje damskiepochłaniają pieniędzy, więc przez błękitne dymy swojej fajeczki, niby przez mgłę przeźroczystą, widział się już w niedalekiej przyszłości posiadaczem posesji pana Marcina.
Gdy konie ruszyły z miejsca, z oczu Helenki, wstrzymującej się dotąd mężnie od płaczu, trysnęły łzy obfite. Teraz, gdyjuż zostawiła za sobą wszystko, co jej było drogie, i przecięłasobie drogę do odwrotu, odstąpiła ją cała odwaga. Ogarnąłją żal bezmierny za tym, co zostawiła, i obawa tego, co jączekało. Pan Radlicz nie przeszkadzał jej płakać ani usiłowałnawiązać z nią rozmowy. Znał dobrze życie i wiedział, że łzyprzynoszą ulgę, a kilka godzin milczącego wpatrywania sięw głąb własnej duszy może wyjść tylko na zdrowie osobie,która na świat patrzyła powierzchownie, a w siebie prawdopodobnie nigdy jeszcze uważnie nie spojrzała.
Większą część drogi przebyli w zupełnym milczeniu, potem jednakże Helenka ożywiła się bardzo i nie tylko nie unikała rozmowy, ale ją nawet podtrzymywała; dopiero gdy pociąg zbliżał się do Warszawy i z daleka ukazały się tysiąceświateł migocących wśród nocy, sposępniała bardzo na myśl,że wkrótce znajdzie się w obcym domu. Pan Radlicz, zgadującjej myśli, powiedział:
— Bądź pani spokojna, znajdziesz osoby chętne i życzliwe.My wszyscy pracujemy, więc umiemy zrozumieć i uszanowaćkażdego, kto pracuje. Żona moja jest zacna i rozumna, dziewczęta poczciwe i wesołe, syn — chłopiec dzielny i pracowity:powinno ci z nimi być dobrze. Salonów pańskich wprawdzieu nas nie ma, zbytku nie znamy, aie jest za to dostatek, ładi oszczędność.
Pociąg zatrzymał się i wysiedli. Tłum gęsty zalegał platformę; zewsząd słychać było okrzyki radości i powitania,zmieszane z wołaniem posługaczy i służących hotelowych. PanRadlicz podał Helence ramię i przeprowadził ją przez tłumna drugą stronę dworca.
— Nie kazałem nikomu czekać na siebie — rzekł do niej —bom nie mógł na pewno dnia powrotu oznaczyć, a nie lubię,gdy ludzie tracą czas nadaremnie. Dom mój jest niedalekostąd, pójdziemy więc pieszo, a potem przyślemy po rzeczy.
„Czyż czas służących jest tak drogocenny? — myślała Helenka. — Cóż wielkiego, gdyby lokaj pana Radlicza przyszedłtu kilka razy na próżno!”
Przeszli między szeregami dorożek i skierowali się w aleję.Noc była ciemna, ale latarnie oświetlały drogę. Powiew mroźnego wiatru orzeźwiająco podziałał na nią: w głowie zrobiłosię jakoś jaśniej, w duszy raźniej i wdzięczna była swemuopiekunowi za tę przechadzkę. Przed dużym, piętrowym domem zatrzymał się i rzekł:
— Jesteśmy już na miejscu.
W bramie pod samą latarnią na ławie siedział stróż i czytał,,Kuriera”. Ujrzawszy swego pana powitał go z widoczną radością i otworzył drzwi szklane, prowadzące na schody. Weszlina pierwsze piętro i zaledwie pan Radlicz pociągnął za dzwonek, gwar dwóch głosów dał się słyszeć w przedpokoju, jakbydwie osoby biegły na wyścigi drzwi otwierać, a w gwarze tymmożna było dokładnie rozróżnić te wyrazy:
— To ojciec, to pewno ojciec!
Nareszcie drzwi otworzyły się i pan Radlicz został obskoczony przez dwoje młodych dziewcząt, które zaczęły go ściskać, całować, zarzucać pytaniami, ściągać z niego futro,a z całego powitania widać było, jak bardzo był kochany tenrozumny ojciec. Helenka, stojąca na boku, patrzyła na tęscenę rodzinną z sercem ściśniętym, a przed oczyma jej stanąłobraz rodziców samotnych i strapionych. Oswobodziwszy sięz objęć córek, pan Radlicz obejrzał się za swoją towarzyszkąi wziąwszy ją za rękę, powiedział:
— Moje dzieci, oto jest panna Orecka, o której wam pisałem; zapoznajcie się z nią i postarajcie się, żeby jej u nasbyło dobrze.
Obie panny Radliczówny wyciągnęły ręce życzliwie donowo przybyłej, a ona ujęta ich pełną prostoty uprzejmością,każdą z rąk sobie podanych uścisnęła serdecznie. Była w obcym domu, daleka od wszystkiego, co kochała, i bardzo potrzebowała życzliwości. Gdy zdjęły z niej aksamitne, lisamipodbite futro, pan Radlicz rzekł wesoło:
— Żebyś pani wiedziała, z jak dostojnymi osobami będzieszodtąd przestawać, wymienię pani ich tytuły: to jest Andzia,moja starsza córka, bardzo rozmiłowana w swoim fachu kwiaciarka, prawdziwa artystka w układaniu bukietów, za którena wystawie ogrodniczej otrzymała medal.
— Ach, ojcze, bo się zarumienię — przerwała śmiejąc sięAnna.
— To Elżunia, rokiem od niej młodsza, zajmuje się malowaniem na porcelanie; powiada ona, że nie pragnie medalu,bo go sama sobie namalować potrafi.
Ogólny śmiech był odpowiedzią na te słowa.
— Najstarszej mojej córki nie mogę pani pokazać, bo mieszka na wsi z dziadkiem — mówił dalej pan Radlicz, a twarzjego przy tym sposępniała — prowadzi ona gospodarstwokobiece, a głównie zajmuje się fabrykacją konfektów na podobieństwo kijowskich. Ta także nie ma jeszcze medalu, alego dostanie z pewnością, bo wyroby jej znalazły wielkiew handlu uznanie. A teraz, kiedyś się pani dowiedziała, żebędziesz żyła w gronie samych znakomitości, pójdziemy dalej.Andziu, gdzie jest matka?
— Mama jest w jadalnym pokoju z Andrzejem, proszę ojca,pewnie nie słyszeli dzwonka.
— To dobrze, chodźmy do nich, zrobimy im niespodziankę.
Pani Radliczowa siedziała w dużym krześle przy stole i cerowała starannie skarpetkę. Przed nią leżały dwa stosy tychskarpetek: jedne były już pocerowane, porządnie wyciągniętei złożone, drugie jeszcze wcale nie ruszone. Obok tych stosówleżał duży kłębek bawełny, paczka tasiemek i nożyczki. Lampa, spuszczająca się od sufitu, rzucała światło wprost na jejgłowę, pochyloną nad robotą, na czarny tiulowy czepek; nawysuwające się spod czepka włosy, gładko przyczesane naskroniach, a tak czarne, że aż wpadały w odcień błękitnawy:na czoło, porysowane licznymi podłużnymi i poprzecznymiliniami, na brwi szerokie i gęste, na nos orli i koniec brody,której kształty nieco ostre znamionowały wytrwałość i energię.Cera ciemnooliwkowa podnosiła jeszcze charakter energicznajej twarzy, tak bardzo już charakterystycznej.
Syn siedział naprzeciw matki po drugiej stronie stołu i czytał głośno gazetę, a pani Radliczowa od czasu do czasu podnosiła na niego duże, wypukłe oczy, w których malowało sięgłębokie skupienie myśli i rozwaga — jakby w twarzy synaszukała rozwiązania faktów uderzających jej umysł — a podniesiona igła zatrzymywała się na chwilę w powietrzu, poczym poruszała się w jej rękach z większą jeszcze szybkością.
Czy była piękna kiedy lub nie, tego na pewno wiedzieć niebyło można, ale to pewna, że rysy jej musiały być łagodniejsze w młodości i tylko życie wśród ciężkich okolicznościzaostrzyło ich kontury tak bardzo, że aż odebrało im delikatniejsze cechy kobiecości. Nie była to głowa piękna, ale każdymalarz byłby ją chętnie umieścił na swym płótnie, przypominała bowiem typy dawnych Rzymianek z najświetniejszychczasów rzeczypospolitej. Tak niezawodnie wyglądać musiałamatka Gracchów.
Kto widział razem oboje państwa Radliczów, ten musiałbyć uderzony dziwnym między nimi podobieństwem — podobieństwem nie zasadzającym się na rysach, bo te byłybardzo od siebie różne, ale na ogólnym wyrazie. Snadź dwojetych ludzi musiało się wzajem dobrze rozumieć, snadź musieliz sobą iść zgodnie ręka w rękę przez życie, skoro wędrówkata napiętnowała ich twarze jednakowym wyrazem.
Andrzej był bardzo podobny do ojca: te same miał rysynieregularne, te same oczy, błyszczące inteligencją i przenikające do głębi, nawet te same dwie fałdy idące wzdłuż czoła.Tylko kolorem cery i włosów przypominał matkę. Włosy te,krótko przystrzyżone i zaczesane do góry, sterczały na głowiejak szczotka, a krótka amerykańska broda dopełniała charakteru tej twarzy wyrazistej, która na pierwszy rzut okawydawała się brzydka. Broda czyniła Andrzeja znacznie starszym, niż był, wyglądał bowiem na lat czterdzieści, a miałdopiero trzydzieści dwa.
Gdy pan Radlicz, przywitawszy się z żoną, przedstawił jejHelenkę, pani odjęła okulary i przez chwilę przypatrywałasię jej delikatnej twarzyczce i eleganckiemu podróżnemu ubiorowi, po czym podniosła na męża wzrok, który zdawał sięmówić:
„Niewiele będziemy mieli pociechy z tej pracownicy”.
Pan Radlicz zrozumiał znaczenie tego wzroku i rzekł głośno:
— Panna Helena nie otrzymała tak praktycznego wychowania jak nasze dziewczęta, ale szczerze pragnie nauczyć siępracować; dała tego dowód doprowadziwszy swój zamiar doskutku, pomimo przeszkód, jakie miała do zwalczenia zestrony rodziców. Miejmy nadzieję, że wytrwa.
— Daj Boże — odpowiedziała pani Radliczowa nieco przyjaźniejszym tonem — z całego serca życzę tego pannie Oreckiej.
I podawszy jej rękę, wskazała krzesło obok siebie. Helenkaze swej strony w milczącym podziwieniu przypatrywała siętej kobiecie, tak bardzo różniącej się od jej matki nie tylkotwarzą, obejściem i głosem, brzmiącym niskimi tonami, alenawet wszystkimi szczegółami ubioru, którego nadzwyczajnaprostota biła w oczy. Tamta była skończonym typem wielkiejdamy, delikatnej, nerwowej i wiecznie potrzebującej opieki— ta kobiety czynnej, energicznej i zdrowej, a szerokie jejramiona i silna budowa pokazywały, że sama potrafi dużoznieść i jeszcze innych wesprzeć i obronić. Tamta była uosobieniem wdzięku słabości, ta siły moralnej i fizycznej.
„Jest to niewątpliwie osoba wzbudzająca wielki szacunek— myślała sobie Helenka — ale jest w niej także coś, co jejsię bać każe. Nie wiem, czy kiedy potrafię ją pokochać. Alejak też może sama cerować tę szkaradną pończochę! Czy niemogłaby tego kazać zrobić służącej?”
— To jeszcze jedna znakomitość — odezwał się pan Radliczprzedstawiając Helence swego syna — ogrodnik z zawodu,gorliwy mój pomocnik w handlu i przyszły wspólnik. Firma,,Radlicz” zmieni wkrótce tytuł i będzie nosić nazwę: „Radliczi Syn”.
Andrzej ukłonił się z chłodną grzecznością. Piękność Helenki zrobiła na nim wrażenie, ale było to wrażenie innegozupełnie rodzaju niż te, do jakich ona była przyzwyczajoną;nie objawiało się widocznym zachwytem, ale wyrazem ciekawości i idącej za nią chwilowej obserwacji.
„Ach, jakiż brzydki! — pomyślała — czy też znajdzie siękiedy kobieta, co się odważy go zaślubić?”
Podano herbatę i Helenka dziwiła się w duchu, że zastawabyła tak skromną; składały ją: bułki, chleb, masło, ser i szynka — co zaś najwięcej dziwiło, to, że pan Radlicz smakowałwidocznie więcej w tym skromnym posiłku niż w owej sutejwieczerzy, jaką go w M. przyjmowali jej rodzice. Ona samanie jadła nic, choć ją uprzejmie częstowano — przyjęła tylkoszklankę herbaty z rąk pani Radliczowej, a i ta wydawałasię jej cierpka i niesmaczna, może z powodu, że ją podanow szklankach z grubego, nie szlifowanego szkła, a nie w filiżankach z francuskiej porcelany, jak to było zwyczajem w domu, gdzie nie dawano także najzylbrowych łyżeczek. Już tosrebra na stole nie było nawet na lekarstwo, a bielizna stołowa nie odznaczała się bynajmniej cienkością i miała pospolity deseń.
Podczas gdy ojciec jadł, Andrzej zdawał mu sprawę z interesów, jakie zostały dokonane pod jego nieobecność, a gdyskończył, siostry prześcigały się w opowiadaniu różnych drobnych faktów, zaprawiając opowiadanie humorem. Wybuchyśmiechu, żarty, dowcipy niby błyskawice krzyżowały się ponad stołem; gwarno było i wesoło. Śmiał się ojciec, śmiałsię syn, nawet matka uśmiechała się i wtrącała od czasu doczasu jakieś słowo, nie przestając ani na chwilę cerować swoich skarpetek. Na Helenkę nikt nie zważał; zostawiono jąsamej sobie, jakby jej umyślnie chciano dać czas i sposobnośćdo oswojenia się z nowym miejscem i otoczeniem. Dla niejwszystko tu było nowe, nawet ta atmosfera zdrowia moralnego, tryskającego z każdej twarzy, i ta rzeźwość umysłów,i to poprzestawanie na małym, wystarczające widocznie wszystkim — i te niewinne źródła humoru, wywołujące ogólnąwesołość. Wychowanie i życie dotychczasowe nie dały jej tychpierwiastków. Czuła, że trudno jej będzie dostroić się do tonupanującego tutaj, i smutno jej się zrobiło. To co im wystarczało, jej wystarczyć nie mogło — co ich rozweselało, jejby nie mogło rozśmieszyć.
Obie panny Radliczówny były przystojne: rysy ojca i matkiłączyły się w nich z mniejszą lub większą przewagą na korzyść jednego lub drugiego z rodziców, ale obie tak byłydo siebie podobne ze świeżości cery, pogody spojrzenia i rozwinięcia kształtów, że na pierwszy rzut oka niełatwo byłojedną od drugiej odróżnić i umiało się to dopiero po dłuższymna nie patrzeniu. Wówczas dostrzegało się różnice nawetznaczne. Obie miały suknie z taniego wełnianego materiału,skrojone i uszyte z iście spartańską prostotą, bez kosztownychozdób, jak to było u Helenki. Wyglądała ona między nimi jakosoba z innego świata, jak wątła, cieplarniana roślinka wśródświeżych kwiatów polnych, zahartowanych na wietrze i słońcu. Musiał sobie podobną zrobić uwagę pan Radlicz, bo spoglądał na nią i na swoje córki, jakby je z sobą porównywał.
Podróż całodzienna i zbytek nowych wrażeń tak zmęczyłyHelenkę, że z upragnieniem oczekiwała chwili wstania odstołu i rozejścia się towarzystwa. Zauważyła to pani Radliczowa i zaproponowała jej, aby wcześniej udała się na spoczynek.
— Elżunia zaprowadzi panią do pokoju dla pani przeznaczonego — powiedziała — wszystko tam jest przygotowanena pani przyjęcie i łóżko już posłane.
Helenka natychmiast skorzystała z tego pozwolenia i tobyła jedyna chwila, w której oczy jej żywszym zajaśniałyblaskiem.
— Panno Heleno — rzekł pan Radlicz, gdy opuszczała pokój— obowiązki pani rozpoczną się dopiero pojutrze, jutro jestdzień świąteczny. Nie potrzebujesz pani zrywać się bardzorano; wypocznij sobie dobrze.
— Będzie pani miała śliczny pokoik — mówiła Elżunia,prowadząc ją ze świecą po schodach na wyższe piętro — dużyi słoneczny, z widokiem na ogród. Jestem pewna, że się pani spodoba.
Otworzyła drzwi, podniosła świecę do góry i, puszczającnowo przybyłą przed sobą, zawołała wesoło:
— A co! czy nie milutkie mieszkanko?
Ale Helenka nie zdobyła się na odpowiedź. Zdziwionymwzrokiem wodziła po ścianach świeżo wybielonych, po podłodze niefroterowanej, ale białej i czystej, po skromnychsprzętach i milczała. Składały się one z łóżka żelaznego, szafyjesionowej do rzeczy, stołu do pisania, dwóch wyplatanychkrzesełek i umywalnika żelaznego także, na trzech nogach,z garniturem fajansowym. Elżunia, przypisująca milczenieHelenki przyjemnemu zdziwieniu, a nie mogąca się doczekaćodpowiedzi, spytała powtórnie:
— Ładny pokoik, prawda?
— Tak, bardzo ładny — odpowiedziała machinalnie.
Było w tonie tej odpowiedzi coś, co uderzyło pannę Radliczównę. Spojrzała z uwagą w oczy nowej towarzyszki, aleoczy te wydały się zagadkowe jak oczy Sfinksa. Delikatnośćnie pozwalała zadać więcej pytań — zwłaszcza iż zdawało sięElżuni, że panna Orecka pragnie jak najprędzej zostać sama.Postawiła więc świecę na stole, powiedziała jej dobranoci odeszła.
— I ona to nazywa „ładnym pokoikiem”! — rzekła, śmiejąc się sucho, Helenka, gdy się drzwi za wychodzącą zamknęły.— Ładny, ani słowa! Panna służąca mojej matki ma trochęlepszy, bo przynajmniej wytapetowany, i nigdy jeszcze niemyła się tym obrzydliwym prostym mydłem, którego samawoń przykra już może przyprawić o mdłości.
Niewiele myśląc otworzyła lufcik i wyrzuciła mydło z irytacją za okno. Spostrzegła przy tej czynności szarą płóciennąroletę i spuściła ją, wzruszywszy ramionami z politowaniemna widok skromnego wyszycia z białej taśmy, które miałostanowić ozdobę, a w jej pojęciu było równie ordynarne jakfiranka z białego perkalu w duże niebieskie kwiaty. Cóż tobył za kontrast z prześlicznym, różowym pokoikiem, jaki miała w domu! Nie było tu ani jednego sprzętu wyściełanego,nic takiego, co by miało jakiekolwiek podobieństwo z fotelemlub kanapą, na czym by można usiąść wygodnie, oprzeć sięlub położyć. Łóżko stało przy ścianie niczym nie osłoniętej,a na podłodze leżał mały wojłokowy dywanik.
— Ach! — jęknęła Helenka — bez wszystkiego obejść sięmożna, ale jak tu żyć bez kanapy!
Świeca paląca się w mosiężnym lichtarzu i leżąca przy niejpapierowa paczka zapałek raziły jej smak estetyczny — jakrównież stół czarno lakierowany i prosty szklany kałamarz.Kto inny na jej miejscu byłby zadowolony z pokoju czystego,ciepłego i zaopatrzonego we wszystkie potrzeby, ale ona upatrywała w nim podobieństwo do celi więziennej i czuła siębardzo pokrzywdzona. Pozbawiona komfortu, do którego przywykła od dzieciństwa, traciła ochotę do walki z losem napierwszym zaraz kroku. Ogarnęła ją żałość już nie za rodzicami i ich osamotnieniem, ale nad sobą samą. Ciężka ich dola zbladła w jej oczach wobec wielkości własnego poświęcenia — a obrazy tego wszystkiego, czego się dla nichwyrzekła, przesunęły się kolejno przed oczyma jej duszy w barwach więcej uroczych niż kiedykolwiek.
Do serca czystego dotąd przystąpił szatan pychy i to, cobyło tylko obowiązkiem, przedstawił jej jako olbrzymią, podziwienia godną ofiarę.
Na łóżku leżała wełniana, grubo watowana kołdra w kolorowe kraty i duża, ciężka poduszka w perkalowej poszewce.Spojrzała na jedno i drugie z posępną rezygnacją, ale gdy,odwinąwszy kołdrę, spróbowała posłania i poczuła pod rękamaterac z trawy morskiej, w którym nic miękkiego ani elastycznego nie było — brakło jej odwagi do położenia się.
Szybkim, nerwowym krokiem chodziła po pokoju, czekającna służącą, która, zdaniem jej, powinna była przyjść rozpakować jej rzeczy; ale służąca nie przychodziła. Chciała zadzwonić, ale taśmy od dzwonka nie było nigdzie — wołać zaśnie chciała i nie mogła, bo nie wiedziała, w której stroniedomu służba ma pomieszczenie. Mogłaby jeszcze zabłądzićw tym ogromnym budynku, pełnym długich a wąskich korytarzy i ciasnych zaułków, przypominających klasztor i napełniających ją obawą.
Minęło tak pół godziny, a nikt nie przychodził. Czując niezmierne znużenie, a nie chcąc czekać dłużej, Helenka z westchnieniem zabrała się sama do otwierania swych kufrów— a przyszło jej to z większą łatwością, niż przypuszczała.Na wierzchu zaraz leżała różowa atłasowa kołdra, podpiętawebowym prześcieradłem, bogato haftowanym po brzegach,i jedwabna puchowa poduszka, obleczona w batystową poszewkę. Z radością pochwyciła te dwa przedmioty, tak żywouprzytomniające jej ulubiony różowy pokoik, i odrzuciwszyz pogardą kraciastą kołdrę i ciężką pierzaną poduszkę, zastąpiła je swoją elegancką pościelą.
Klękła do pacierza, ale słowa modlitwy, przeplatanej gorącymi łzami, urywały się co chwila lub wydobywały bezwładnie. Usta jej tylko wymawiały, nie serce przepełnione goryczą.
Mimo wielkiego znużenia i senności, długo przewracała sięna materacu z morskiej trawy, której źdźbło każde urażałoją, zanim wreszcie przyszedł sen dobroczynny i przyniósł jejzapomnienie.
VIII
Nazajutrz obudziło ją wejście służącej; była to niemłodakobieta z dużą, poczciwą, ale poważną twarzą. Ubiór jej uderzał nadzwyczajną czystością, a biały, starannie wyrurkowanyczepek leżał na głowie jak ulany i noszony był z godnością.
— Pani kazała mi się dowiedzieć, czy panna przyjdzie naśniadanie? Państwo już siedzą przy stole i tylko na pannęczekają.
Słowa te, powiedziane grubym i niezbyt słodkim głosem,od razu przypomniały Helence nowe położenie, w jakim sięznajdowała od wczoraj. Przetarła oczy i, siadając na łóżku,rzekła:
— Moja dobro kobieto, przeproś bardzo państwa i powiedz,że nie przyjdę. Tylko co się obudziłam i nie zdołam ubraćsię tak prędko.
„Dobra kobieta” nie śpieszyła się z zaniesieniem państwutej odpowiedzi; patrzyła na batystowy kaftanik „panny”i przybierające go falbanki, na poszewkę i prześcieradło,zdobne delikatnymi haftami, zmierzyła ciekawie oczyma obakufry i wyszła, mrucząc z niezadowoleniem.
— To dopiero będzie zawrót głowy z praniem i prasowaniemdla tej księżniczki. Potrzebnie też to pan przywiózł takie paniątko? Tylko trzeba będzie temu ciągle usługiwać! Ciekawam,czy też ona zarobi to, co zje?
Helenka dosłyszała tylko pierwsze wyrazy, dalsze bowiemwymówione już były za drzwiami i na schodach, ale to, cousłyszała, zdziwiło ją niesłychanie. U rodziców służące nigdynie narzekały na pranie i prasowanie; wszystko im było jedno,co robiły, i zawsze były zadowolone.
Drzwi otworzyły się znowu i służąca wniosła na tacceszklankę herbaty i dwie bułki nasmarowane masłem. Helenkarzuciła okiem przelotnie na ten posiłek, który jej się wydawał mniej niż skromny, i widząc, że służąca zabiera się znowudo odejścia, rzekła:
— Moja dobra kobieto...
— Nazywam się Kunegunda — przerwała służąca z godnością.
— Moja dobra Kunegundo, proszę cię, przyjdź za kwadrans,to mnie uczeszesz.
Kunegunda, kładąca już rękę na klamce, odwróciła się nate słowa i sądząc, że się przesłyszała tylko, spytała:
— Co panna każe?
— Proszę cię, żebyś mnie przyszła uczesać — powtórzyławymawiając głośno i dobitnie każdy wyraz.
Na twarzy Kunegundy odmalowało się prawdziwe zdumienie.
— Przepraszam pannę — rzekła po chwili milczenia — alenie służyłam nigdy za garderobianą i nie umiem czesać nikogo, tylko siebie.
— Więc przyślij mi kogo innego do uczesania!
— Ciekawam kogo, proszę panny? Jest nas wszystkich kobiet tylko trzy: ja, praczka i kucharka, i one obie poszły dokościoła. A choćby i były w domu, to wiem, że takiej delikatnej rzeczy nie potrafią, bo mają ręce bardzo grube i narobione. Z przeproszeniem panny, ale to pewnie był tylko żart?Gdzie by zaś panna uczesać się nawet nie umiała! Nasze panienki mają bardzo ładne włosy, ale nikt ich nie czesze...
Kunegunda, nazywająca ją ciągle po prostu „panną” —miała jednak pieszczotliwsze nazwanie dla swoich „panienek”.Helenka doskonale odczuła tę różnicę.
— Nie omyliłaś się, moja dobra Kunegundo — rzekła ponamyśle, przygryzając usta — istotnie, żartowałam tylko.
— Ja też to zaraz zmiarkowałam — odpowiedziała i wyszławzruszywszy ramionami.
Gdy drzwi zamknęły się za nią, Helenka załamała ręce.
— A to dopiero historia! — zawołała — co ja teraz pocznę?Nigdy sama nie próbowałam się czesać! Nasza Julka byłataka zręczna...
Kłopot ten odebrał jej apetyt. Wypiła czystą herbatę i odsunęła tackę.
— Nie ma rady! Trzeba samej spróbować — rzekła z westchnieniem i zaczęła wstawać.
Ale cała godzina upłynęła, zanim po kilkakrotnym splataniu i rozplataniu, upinaniu i rozpinaniu zdołała jako takoułożyć włosy, których obfitość i długość przedstawiła istotnątrudność dla osoby, mającej pierwszy raz z nimi do czynienia.Dodać trzeba, że coraz to szło gorzej i że w miarę niepowodzenia rosła niecierpliwość, a w miarę wzrostu niecierpliwości coraz więcej włosów pozostawało na grzebieniu — a doprawdy było czego żałować, bo gęste te włosy miały kolorjasnopopielaty, rzadkiej piękności, a miękkość i połysk jedwabiu. Gdy się tak męczyła, zapukano z lekka do drzwi i ukazała się w nich postać pani Radliczowej.
Jeżeli Helenka wczoraj, przestąpiwszy progi swego nowegomieszkania, była skromnością jego zdziwiona, to niewątpliwiewięcej dziś była zdziwiona pani Radliczowa na widok zmian,jakie w nim znalazła. Bystre jej oczy chodziły kolejno od wykwintnej pościeli do otwartych kufrów, z których wyglądające przedmioty poprzewracane były w najwyższym nieładzie;od kufrów do torebki podróżnej ze złoconej skórki, przewieszonej przez poręcz krzesła; od torebki do cienkiego ręcznika,ozdobionego dużym monogramem z koroną; od ręcznika dosrebrnego kubka z cyframi, stojącego obok miednicy; od kubka do leżącego na stole puzderka, wybitego zewnątrz skórą,a wewnątrz wysłanego czerwonym aksamitem. Na jego tleładnie odbijały szyldkretowe grzebienie i kryształowe flakony, z których wydobywały się jakieś subtelne zapachy. Ukończywszy podróż naokoło pokoju oczy pani Radliczowej zeszczególną uwagą zatrzymały się na właścicielce tych wszystkich przedmiotów i, począwszy od kaftanika, ozdobionego różowymi kokardami, przesunęły się aż do jej stóp, obutychw niebieskie aksamitne pantofelki, haftowane srebrem.
Helenka niemiłego doznała uczucia wobec tych szczegółowych oględzin przedmiotów do niej należących i swojej osoby.Czuła, że ją badają, krytykują, że ją sądzą — choć nie pojmowała, co w niej być mogło wykraczającego przeciw panującym w tym domu przepisom.
— Patrząc na panią nikt by nie uwierzył, żeś tu przybyłazarabiać na chleb powszedni — przemówiła nareszcie pani Radliczowa — wyglądasz jak księżniczka, która przypadkiemtylko zabłądziła do ubogiego mieszczańskiego domu.
Słowa te, a więcej jeszcze ich ton, dotknęły Helenkę.
— Nie mam zamiaru grać tu żadnej roli — odrzekła podnosząc dumnie głowę — co zaś do mej powierzchowności, tonie moja w tym wina, jeżeli nie mam szczęścia podobać siępani.
— Nie chciałam pani obrazić — powiedziała pani Radliczowa łagodniej — powierzchowności pani nic nie zarzucam, wyjąwszy tego, że jest nazbyt pańską. Znać to, żeś pani przywykła rozkazywać, i budzi się we mnie wątpliwość, czy potrafisz żyć w zależności i ulegać woli innych. Pozwól mi panidokończyć — mówiła spostrzegając, że Helenka chce coś odpowiedzieć. — Jeżeli panią nazwałam księżniczką, to główniez powodu tych wszystkich kosztownych a niepożytecznychdrobnostek i fatałaszków, jakich tu pełno widzę. Dziwią paniąmoje słowa? Już to pani pewnie spostrzegłaś, że dyplomatkąnie jestem i mówię po prostu, co myślę, bez owijania w bawełnę. Powiem więc jeszcze, że te wielkie kufry wprawiająmnie w zdumienie. Po co pani przywiozłaś z sobą takie mnóstwo rzeczy? My tu żyjemy skromnie, bywamy bardzo małoi tylko u ludzi jak my pracujących; balów też nie wydajemy.Strojów pani nikt nie zobaczy. Będziesz pani miała z nimitylko kłopot, bo to trzeba raz po raz przewietrzać i trzepać,żeby się nie zleżało. I samej się tym trzeba zająć, bo służącenic dobrze nie zrobią, jeżeli się ich nie pilnuje.
— Na żadne zabawy u państwa nie liczyłam — rzekła Helenka, która się znowu poczuła dotkniętą — tylko na pracę,dla której wyłącznie tu przyjechałam. W kufrach moich niema ani jednej sukni balowej, jest tylko kilka wizytowych, codziennych i bielizna. Wszystkiego razem niewiele.
— Można by w nie zmieścić dwie wyprawy i jeszcze by sięcoś miejsca zostało — powtórzyła pani Radliczowa obstającprzy swoim. — Pani niezawodnie innego jesteś zdania i niedziwię się temu. Wzrosłaś w atmosferze zbytku i nie maszpojęcia o przestawaniu na małym — a jednakże ono czyniludzi szczęśliwszymi, bo im daje większą swobodę. Człowiek,nie mogący się obejść bez wielu rzeczy, staje się rzeczywiście ich niewolnikiem. Im więcej potrzeb, tym większa niewola.
Logika tych słów o mało nie rozśmieszyła Helenki. Ale boteż to była logika dziwna! Wszystko to służy do wygody, czyni przecież życie łatwiejszym i przyjemniejszym — tak przynajmniej ona sama i wszyscy w domu zapatrywali się na tęsprawę. Patrzeć na nią z punktu widzenia pani Radliczowejnikomu nie przyszło do głowy.
— Czy pani wiesz o tym, że te wszystkie przedmioty, jakie tu widzę porozkładane, przedstawiają niemałą wartośćpieniężną i że za sumę, jaką niegdyś kosztowały, mogłaby żyćpół roku rodzina z kilku osób złożona?
— Czy być może — wyszeptała — nie przyszło mi to nigdyna myśl.
— Pewnie pani także nigdy nie pytałaś się, ile co kosztuje.Nieprawdaż?
— Istotnie, mało mnie to obchodziło.
— Żałuję pani bardzo.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Mąż mój opowiadał mi wiele o domu rodziców panii o powodach, jakie cię skłoniły do szukania pracy — mówiładalej pani Radliczowa siadając na krześle, co pozwalało wnosić, że nie zaraz myśli odejść. — Powiada on, że w pani sąbogate materiały, które praca samodzielna na jaw wydobędzie i rozwinie. I ja tak myślę, ale obawiam się, że pani będziesz musiała dużo przecierpieć, zanim dostroisz się do naszych warunków życia i naszego porządku domowego. Przyzwyczajenie bowiem drugą jest naturą.
— Wiem o tym — rzekła posępnie Helenka — ale cokolwiekbądź miałoby mnie to kosztować, nie cofnę się.
— Roztropniej byłoby nie ręczyć za siebie, a wytrwałościw postanowieniu dowieść czynem. Ale już chwilę z sobą rozmawiamy, a nie powiedziałam pani jeszcze, po co tu przyszłam. Wyglądałaś pani wczoraj wieczorem tak blado, że gdydziś rano nie zjawiłaś się przy śniadaniu, przypuszczaliśmywszyscy, że jesteś niezdrowa. Nic łatwiejszego, jak przeziębićsię w drodze, zwłaszcza gdy się podróż odbywa w styczniu.Przyszłam więc sama zobaczyć, jak się pani masz, i powiedziećpani dzień dobry.
Były to pierwsze cieplejsze słowa, jakie Helenka usłyszałaz ust pani Radliczowej, toteż uczuła żywą za nie wdzięczność.
— Dziękuję pani bardzo — odpowiedziała — jestem zdrowa, tylko długo wczoraj zasnąć nie mogłam i dlatego zbudziłam się tak późno.
— Pewnie pani było niewygodnie spać? Przyznaj się pani.
Komu innemu na podobne zapytanie Helenka zaprzeczyłabyw najgrzeczniejszy sposób — ale wobec osoby „nie lubiącejnic obwijać w bawełnę” i gardzącej wszelką dyplomacjąprawdomówność zdawała się być najwłaściwszą.
— Jeżeli mam być szczerą, to tak — odpowiedziała — byłomi cokolwiek za twardo; ale powoli przyzwyczaję się pewniedo tego.
— Moje córki sypiają tak zawsze i mówią, że im jest doskonale. A gdy raz w gościnie posłano im na puchowej pościeli,nie mogły, tak jak pani wczoraj, długo zasnąć i nazajutrzskarżyły się na ból głowy. Do wszystkiego przyzwyczaić sięmożna. Starałam się moje dziewczęta hartować, przyzwyczajałam do trudów i niewygód i dzięki tej metodzie wychowania wyrosły na kobiety zdrowe, silne, nie chorujące prawienigdy. I jest to rzecz bardzo naturalna: ciało rozpieszczonezbyt miękkim wychowaniem nie posiada w sobie żadnej siłyodpornej, wrażliwsze jest na szkodliwe wpływy zewnętrznei przystępniejsze dla chorób. Pani jesteś bardzo wątłą i delikatną, ale gdy pożyjesz z nami czas jakiś, nabierzesz niezawodnie lepszej cery.
Podczas gdy pani Radliczowa mówiła, oczy jej nie spoczywały ani na chwilę. Biegały po różnych przedmiotach i coraz to odkryły coś nowego, czego nie dostrzegły przy pierwszej podróży naokoło pokoju. Kołdra kraciasta, rzucona niedbale na krzesło wraz z poduszką, raziła jej zmysł porządku.Wstała i złożyła ją starannie; to samo zrobiła z grubym płóciennym ręcznikiem, którego Helenka nie użyła, a który,spadłszy z łóżka, leżał sobie spokojnie na podłodze. Widząc jąpodnoszącą go z ziemi, składającą ze szczególną uwagą narówność brzegów i wygładzającą rękami złożenie, Helenkaczuła zakłopotanie i ogarniający ją strach przed tym porządkiem panującym widocznie w tym domu wszechwładnie i usiłującym wszystko i wszystkich podciągnąć pod swoje prawa.
Na fajansowej miseczce obok miednicy leżało wonne, migdałowe mydełko. Bystry wzrok pani Radliczowej musiał z kolei spocząć i na nim.
— Widzę, że pani nie lubisz mydła prostego — zauważyłaspokojnie. — Moim zdaniem, czyści ono skórę lepiej od wszystkich innych, a jest bezwarunkowo higieniczniejsze, bo nie zawiera przeróżnych, a zdradliwych często mieszanin. Ma teżi tę wielką nad nimi wyższość, że jest tańsze o dziewięćdziesiąt procentów; lecz skoro nie chcesz go używać, może pozwolisz, żebym je zabrała. Gdzież ono jest?
Helenka zmieszała się. Czuła teraz, że to, co z mydłem zrobiła, wyda się naganne pani Radliczowej — ale niestety, niemożna już było tego odrobić.
— Wyrzuciłam je za okno — odpowiedziała — nie mogłamznieść jego przykrej woni.
— Jak pani mogłaś to zrobić! — zawołała z oburzeniem. —Czy pani wiesz, że to kosztuje pieniądze?
— Zdawało mi się — szepnęła Helenka, zmieszana jeszczebardziej — że kawałek prostego mydła nie może kosztowaćwięcej nad parę groszy...
— Więc grosze mają u pani tak małą wartość, że możnaje wyrzucać za okno? Z groszy składają się złotówki, mojapani! Czyż pani o tym nikt nie powiedział?
— Uczyniłam to pod wpływem chwilowego wrażenia —tłumaczyła się — nad konsekwencjami mego czynu nie zastanawiałam się bynajmniej. Nie przypuszczałam też ani nachwilę, że kto zwróci uwagę na taki drobiazg...
— Nie ma rzeczy tak drobnych, nad którymi nie byłobywarto się zastanowić — naucz się pani tej prawdy. Marnowanie lekkomyślne tego, co się może zdać na jakikolwiek bądźużytek, jest grzechem. Czy przedmiot ma większą, czy mniejszą wartość, czy kosztuje dukata, czy grosz, to wszystko jedno;tak czy owak, jest on owocem pracy ludzkiej, ludzkiego potui wysiłku. Poniewierać więc nim, choćby to był tylko kawałek prostego mydła, jest to poniewierać życiem ludzkim.
Słowa pani Radliczowej padły na rolę niedostatecznie jeszcze do ich przyjęcia przygotowaną, toteż sprawiły zupełnieinne wrażenie, niż chciała mówiąca — podrażniły tylko Helenkę. Zaczęła żałować, że się usprawiedliwiała, i podnosząc głowę, rzekła z głęboką urazą w głosie:
— Sądziłam, że z tym, co było dla mnie przeznaczone, mogę robić, co mi się podoba, i że nikt nie zażąda z tego odemnie rachunku. Widzę jednak, jak bardzo się omyliłam, i żemoją nierozwagą znaczną wyrządziłam państwu szkodę. Toteżgdybym się nie obawiała pani obrazić...
Przy tych słowach wzrok jej pobiegł w kierunku stołu, naktórym leżała jedwabna sakiewka.
— Tobyś mi pani zwróciła pieniądze za mydło, nieprawdaż? — odrzekła z ironią pani domu, zauważywszy to spojrzenie. — Nic byś pani jednak nie naprawiła. Cała sakiewka paninie powróci rzeczy zmarnowanej, a ja z zasady potępiammarnotrawstwo, czy ono wielkich, czy małych rzeczy dotyczy. Pani dziś tego nie rozumiesz, bo nie znasz wartości pieniędzy, ale gdy sama zaczniesz pracować, nauczysz się je szanować. Firma „Radlicz” stoi dziś w rzędzie zamożnych instytucji tego miasta i rozwija się coraz bardziej, i zdziwisz siępani pewnie, gdy powiem, że wszystkiego, co posiadamy, dorobiliśmy się własną pracą. Ale praca obróciłaby się wniwecz,gdyby jej nie towarzyszyła oszczędność i gospodarność. Drobiazgów nie lekceważyliśmy; szanowaliśmy grosze i dlategorozporządzamy dziś setkami tysięcy. Z nich one powstały. Widok marnotrawstwa, będącego chroniczną chorobą naszegokraju, boli mnie, w nim bowiem widzę źródło naszych politycznych i ekonomicznych nieszczęść. Zaczynało się zawszeod drobiazgów, a że jednostek tak jak pani myślących byłowiele, więc z tych drobiazgów rosły olbrzymie sumy, któredla bogactwa narodowego ginęły. Każdy grosz nie tylko jednostce, ale przez nią i ogółowi przynosi korzyść; gdy więcprzepada, to razem z ową jednostką i ogół ponosi stratę. Ktowięc nie bogaci kraju, ten go uboży, a kto go uboży, ten jestzłym patriotą. Mój mąż powiada, że pani dużo czytałaś i pracowałaś nad sobą; musi ci więc być wiadome zdanie francuskiego publicysty, Saya: „Narody nie umiejące pracowaći oszczędzać muszą zniknąć z powierzchni ziemi”.
Podczas gdy pani Radliczowa mówiła, niewielka jej, choćbarczysta postać zdawała się rosnąć, rysy przybrały jeszczesurowszy wyraz, a duże, wypukłe oczy jaśniały siłą głębokiegoprzekonania. Na Helence czyniła ona dziwne wrażenie: dotądna ideał kobiety, w jej pojęciu, składała się słabość pełnawdzięku i dobroć — teraz spotkała się z siłą, której szorstkieformy raziły ją, ale kazały się podziwiać. W czarnej, wełnianej sukni, bez żadnych ozdób, z wąskim, płóciennym kołnierzykiem u szyi, w czarnym czepku tiulowym pani Radliczowaprzywiodła jej na myśl kobiety sekty kwakrów, których głównymi prawidłami była prostota, surowość obyczajów i wstrzemięźliwość.
— Za wiele może powiedziałam pani rzeczy nieprzyjemnych jak na pierwszy raz — rzekła po chwili — musiałampanią bardzo do siebie zrazić, ale mówiłam pani z góry zaraz,że dyplomacji nie lubię. Z czasem, jak pani nabierzesz więcejdoświadczenia i zobaczysz niejedno, co ja widzę, przyznaszmi słuszność. Im prędzej się to stanie, tym lepiej dla panii otoczenia, w jakim żyć będziesz. Słowa moje może jeszczenieraz dotkną panią, ale nie miej ich za złe starej. Zna onaświat i życie lepiej od pani i dlatego pozwala sobie czasembez skrupułu młodym powiedzieć prawdę. Nie będę pani przeszkadzała dłużej; dokończ się ubierać i urządź w tym pokoju,jak możesz najlepiej. Jeżeli to pani dogodniej, możesz dziś nieschodzić na dół wcześniej jak na obiad, bo do kościoła jużi tak nie zdążysz. Moje dziewczęta dawno poszły. Jadamyo drugiej i lubimy punktualność we wszystkim. Spodziewamsię, że pani nie każesz czekać na siebie. Do widzenia!
Zabrała z sobą ręcznik i kładąc rękę na klamce, odezwałasię jeszcze:
— Na miłość Boską, otwórz, pani, okno, jak będziesz stądwychodzić: tak duszno od perfum i wszelkiego rodzaju zapachów toaletowych, że aż ciężko oddychać. Czy to może byćnawet zdrowo siedzieć w takiej aptece!
Po jej wyjściu Helenka długo była jakby oszołomiona: nawał nowych myśli, pojęć i wrażeń tłoczył się do jej umysłui nie znajdował tam miejsca dla siebie. Wszystko ją dziwiłow tej kobiecie, począwszy od jej ubioru, aż do jej prawdomównej szorstkości, będącej w oczach dziewczęcia brakiemdelikatności.
— Dziwny dom — rzekła na koniec do siebie — pan nie każe po siebie przychodzić na kolej, żeby nie fatygować służącego; pani prawi godzinne kazanie z powodu kawałka prostego mydła i nie czuje jego przykrej woni, a zapachu fiołkówparmeńskich znieść nie może i każe go oknem wypuszczać.Ciekawam, jaka przy bliższym poznaniu okaże się reszta rodziny. Przewiduję, że ciężko mi tu będzie oddychać. Kiedyskładała ręcznik, pilnie zważając, żeby brzeg równał sięz brzegiem, zdawało mi się, że to ja jestem tym ręcznikiemi że mnie tak samo będą chcieli złożyć, wyrównać i wygładzić.
IX
Druga godzina dochodziła na zegarze w jadalnym pokoju,gdy Helenka schodziła ze schodów, ubrana w niebieską jedwabną suknię, przybraną aksamitem. U szyi i rąk były obszycia pajęczej delikatności, dodając tej toalecie elegancji lekkieja wytwornej, podczas gdy długi ogon dodawał jej powagi.Była to suknia, otrzymana w podarunku od matki jednocześnie z balową, aby pasowana na dorosłą pannę jedynaczkamiała na publiczne występy galowy mundur, odpowiedni swejnowej godności. Trzeba przyznać, że w sukni tej, w której,mówiąc nawiasem, mogłaby śmiało ukazać się na tańcującymwieczorku, było jej bardzo ładnie. Barwa niebieska odbijaładobrze od przeźroczystej cery, a rzucając na twarz pewienodcień niebieskawy, podnosiła jeszcze jej idealny charakter.Na zakręcie schodów posłyszała głosy dwóch osób rozmawiających na dole i wydało jej się, że słyszy wymówioneswoje nazwisko. Wiedziona iście kobiecą ciekawością zatrzymała się, wychyliła się za poręcz i zobaczyła kawałek suknikobiecej oraz czarną głowę, pokrytą krótko przystrzyżonymiwłosami, sterczącymi jak szczotka.
— Jakże ci się podoba panna Orecka? — pytał głos należący, jak się zdawało, do Elżuni.
— Ładna laleczka — odrzekł z lekceważeniem Andrzej.
— Tylko tyle?
— Cóż chcesz, żeby powiedzieć więcej o osobie, którą sięraz tylko przez godzinę widziało? Zdaje mi się, że nasz ojciecza wiele sobie po niej obiecuje. Zamiast pomocy, będziemyz niej mieli zawadę w kantorze; wygląda na osobę żyjącątylko fantazją i lubiącą marzyć o niebieskich migdałach,a o pracy porządnej i systematycznej nie mającą najmniejszego pojęcia.
— Mój drogi, uprzedzasz się. Samo to, że przyjechała donas, mówi o niej zupełnie co innego. Dla mnie jest ona sympatyczna: piękna, dystyngowana, delikatna i wygląda na dobrą.
— Przymioty to bardzo powierzchowne, siostrzyczko. Opróczpiękności, delikatności i dystynkcji szukamy jeszcze czegoświęcej w kobiecie, bo i dobroć sama, jeżeli nie jest rozumniepojętą, może być szkodliwą. Zresztą panna Orecka pokaże sama wkrótce, czym jest. Przyznam ci się, że razi mnie zbyteczna elegancja w jej ubiorze. Żadna z was na wizytę nie ustroiła się jeszcze w tyle świecideł, co ona na podróż.
— To prawda! — zauważyła Elżunia.
— Widocznie ilością złota chce podnieść wartość swej osoby,a już grzywka, którą nosi, okazuje jawną pretensję — mówił dalej. — Trzeba nie mieć za grosz smaku estetycznego, żebyzakrywać czoło, tę najszlachetniejszą część twarzy, będącąsiedliskiem myśli. Najpiękniejsza twarzyczka szpeci się tymsposobem, bo przybiera kształt nieforemnego trójkąta i przypomina kudłate pieski pokojowe z rasy pinczerów. Gdy widzękobietę z czołem przysłoniętym, z góry mam o niej niekorzystne wyobrażenie: przypuszczam, że chce coś ukryć i obawiasię, aby jej myśli nie wyczytano. Dlaczego wy grzywek nienosicie? Bo jesteście dziewczętami rozumnymi. Wasz ubiór jestskromny, ale pełen smaku; wasze czoła są tak jasne i pogodnejak wasze myśli.
— Ach, ty pochlebco!
Mówili jeszcze coś, ale Helenka miała dosyć tego, co słyszała. Zdziwienie, oburzenie, gniew napełniały ją kolejno. Więcto o niej odzywano się w ten sposób? O niej? To nie do uwierzenia! Ją, której piękność zwracała powszechną uwagę, gdziekolwiek bądź się ukazała: ją, którą dwa tygodnie temu jednogłośnie obwołano królową balu, porównano w tej chwili dokudłatego pinczera?... I śmiał to uczynić człowiek brzydki jakgrzech śmiertelny! Było to niepojęte zuchwalstwo!... Czyżw ciągu dwóch dni tak zbrzydła, że nie jest do siebie podobną,czy też Warszawa wyznaje inne zasady piękna niż M. i całypowiat tego nazwiska? Nie, tak nie jest, tylko ludzie tutajzamykają oczy na piękność, a szukają w kobiecie czegoś dziwnego, niepojętego, niezrozumiałego dla niej — skoro podługsłów Andrzeja dobroć nawet nie wystarcza. Ale jeżeli dobroći piękność nic nie znaczą, to cóż będzie mieć wartość i znaczenie? Chyba świat się przewraca do góry nogami? „Ładnalaleczka”... z jakim to lekceważeniem było powiedziane. Ach!pomawiał ją o brak smaku, ją, będącą wzorem dobrego smaku i wytworności dla całego miasta... Czy słyszał kto co podobnego? On to, on nie ma smaku, kiedy się na niej nie poznał.
„Boją się, żebym im nie zawadzała, zamiast pomagać —myślała z goryczą — dobra zachęta do pracy na samym początku. Co za twarde, niemiłosierne wyrazy!...”
Zdawało się Helence, że przestąpiwszy próg tego domu podbije serca wszystkich swoim wdziękiem i dobrocią, jak podbijała w M.; tymczasem na samym wstępie spotykały ją niepowodzenia. Po raz drugi już dzisiaj słyszała surowy sąd o sobie. Czuła się boleśnie zawiedzioną.
Nie mając ochoty dowiadywać się więcej nieprzyjemnychrzeczy, zeszła szybko po schodach, mniemając, że nagłym ukazaniem się swoim zmiesza i zawstydzi tego, który przed chwilątak zuchwale o niej wypowiedzią zdanie. Omyliła się jednak;Andrzej nie doznał żadnego wrażenia na jej widok. Skłoniłsię chłodno i co było rzeczą niepojętą, nie patrzył wcale najej twarz, tylko na jej ogon, a lekki, ironiczny uśmiech zarysował się przy tym na jego ustach.
„Bardzo nieprzyjemny człowiek” — rzekła do siebie, przygryzając wargi, i podniosła oczy na Elżunię; ale spostrzegła,że i ona także przygląda się jej sukni z nie ukrywanym zdziwieniem i że równocześnie brat i siostra skrzyżowali za sobąspojrzenia szybkie jak błyskawice.
Zmięszana, zatrzymała się, nie wiedząc, czy się cofnąć, czypostąpić dalej; ale Elżunia wyciągnęła do niej rękę i, witającuprzejmie, zaczęła rozpytywać, jak noc przepędziła i czy nieczuje utrudzenia po wczorajszej podróży. Helenka odpowiadała półsłówkami, myśląc ciągle, co w niej mogło dać powóddo ironicznego uśmiechu Andrzejowi i do zdziwienia jego siostrze, a także, co znaczyło ich porozumienie się oczyma — a czoło jej przy tym sfałdowało się lekko. Wszyscy troje szlido sali jadalnej: panny naprzód, a Andrzej za nimi. Młodzieniec nie mógł wziąć udziału w rozmowie ani się do panienzbliżyć, bo korytarz, którym szli, był wąski, a ogon niebieskiej sukni, wlokący się poważnie i kołyszący ciągle na prawoi na lewo, trzymał go w przyzwoitej odległości. Wspaniały tenogon zmiatał gruntownie z podłogi wszystek pył białą muślinową falbanką, którą był podszyty.
Pan Radlicz chodził wzdłuż jadalnego pokoju z rękami w tyłzałożonymi, rozmawiając z żoną i starszą córką, które jużsiedziały przy stole. Zobaczywszy Helenkę powitał ją z odcieniem jawnej życzliwości.
— No, jakże mi się pani masz? — zapytał wyciągając doniej rękę. — Dobrze?
— Dobrze — odrzekła, westchnąwszy lekko — dziękujępanu.
Pan Radlicz popatrzył na nią badawczo.
— Wyglądasz pani jakby wzruszona. Czy się pani przytrafiło co przykrego?
— Nie — odpowiedziała, a delikatne jej lica mocniejszymzafarbowały się rumieńcem — tylko obawiam się, czy zamiastbyć panu pomocą w kantorze, nie będę panu „zawadą” i tomnie niepokoi.
Powiedziawszy te słowa spojrzała na Andrzeja; ale on wytrzymał jej wzrok spokojnie, tak spokojnie, jakby się nie domyślał nawet, że były pod jego adresem posłane.
— Pierwszym warunkiem powodzenia każdego przedsięwzięcia jest, żeby o nim nie wątpić — odrzekł pan Radlicz poważnie. — Trzeba koniecznie mieć wiarę w to, co się robićzamierza: inaczej lepiej wcale nie zaczynać. Pani dowiodłaśjuż, że ci ani poczciwych chęci, ani pewnego zasobu sił moralnych nie brakuje: trochę tylko wytrwałości, a będzie dobrze.
Gdy ojciec to mówił, ona patrzyła na syna uparcie, jakbygo spytać chciała, czy słyszy — ale na ustach Andrzeja zarysował się znowu lekki, zaledwie dostrzegalny uśmiech. Nieprzyjemny ten człowiek widocznie nie wierzył, że ona cokolwiek bądź potrafi.
— Ach, jakżeś się pani wystroiła! — mówił dalej pan Radlicz, spoglądając na jej ubiór, a w głosie jego czuć było niezadowolenie. — Czy się pani wybierasz gdzie na wieczór?
— Nie mam wcale znajomych w Warszawie — odpowiedziała — nigdzie więc wybierać się nie mogę.
Nie patrzyła w tej chwili na Andrzeja, czuła jednak, żejego oczy spoczywały na niej i że ów poprzednio zaledwie dostrzegalny uśmiech zarysował się teraz bardzo wyraźnie. PaniRadliczowa, panny, nawet służący, który wniósł wazę, wszyscy się po trosze uśmiechali.
— Zdaje mi się — rzekła, rumieniąc się coraz bardziej —że dałabym dowód zupełnej nieznajomości zwyczajów światowych i braku szacunku dla państwa, gdybym pierwszegozaraz dnia ubrała się po codziennemu. Wyglądałoby to tak,jakbym sobie nic z nikogo nie robiła...
— Moje dziecko — odrzekł pan Radlicz, potrząsając głową— najlepszy dasz dowód szacunku dla nas, jeżeli się będzieszstosowała do naszych zwyczajów domowych. Wszyscy, jak nastu widzisz, jesteśmy ludźmi niewykwintnymi i nie lubimyzbytku. Przypatrz się moim córkom.
Helenka spojrzała po pannach i zobaczyła, że miały nasobie suknie wełniane, zrobione skromnie i ze smakiem; a choćnie było na nich żadnych kosztownych dodatków, przecieżwyglądały bardzo dobrze. Gdy porównała te ich suknie z własną toaletą, czuła, że istotnie nazbyt jaskrawo od nich odbijała— i że pojęcia o tym, co wypada, a co nie wypada, niemogą być ogólne, ale ulegać muszą pewnym zmianom, zależnie od okoliczności i otoczenia, w jakim się żyje. To, co w domu jej rodziców uważano za właściwe, a nawet konieczne,tu było po prostu śmieszne.
W niewesołym usposobieniu siadła do stołu pomiędzy Annąi Elżunią. Obie czyniły wszelkie usiłowania, żeby zatrzeć niemiłe wrażenie, wywołane kwestią ubrania — ale nie tak tołatwo jest odzyskać humor komuś, kto zawsze uważał się zadoskonałość i nagle spostrzegł, że się z niego śmieją. „Śmieszność zabija” — powiadają; Helenka wprawdzie nie była zabita, ale straciła coś, czego dotąd nigdy jej nie brakowało —pewność siebie.
Pani Radliczowa sama nalewała zupę, a służący roznosiłkolejno talerze: był to rosół z makaronem. Helenka, niewielkaamatorka rosołów, zjadła zaledwie kilka łyżek. Po rosoledano sztukę mięsa z sosem cebulowym. Sztuki mięsa nie jadano nigdy u państwa Oreckich; uważano ją za mięso niepożywne, jako już wygotowane, i nie podawano wcale nastół — do cebuli zaś Helenka czuła wrodzoną antypatię, niewzięła więc ani jednego, ani drugiego, czekając na pieczyste.Ale widocznie był to dla niej dzień feralny. Pieczystego niebyło, tylko kiełbasa z kapustą kwaszoną, której znosić niemogła z powodu jej zapachu, nie przypominającego w niczymzapachu fiołków parmeńskich — wstyd ją było jednakże odsyłać półmisek; wzięła więc kawałek kiełbasy i, zaledwieskosztowawszy, odłożyła widelec. Nie mogło to ujść powszechnej uwagi i zarzucono ją pytaniami, dlaczego nie je. Nie mając odwagi powiedzieć prawdy, tłumaczyła się brakiem apetytu. Uwierzono temu na pozór i zostawiono ją w spokoju;tylko gospodyni domu „nie lubiąca nic obwijać w bawełnę”,nie mogła wytrzymać, żeby nie powiedzieć głośno, iż „pannaOrecka widocznie do lepszych obiadów jest przyzwycajonai dlatego jej nic nie smakuje”. Widziała ona dobrze każdyruch swego gościa, choć niby na niego nie patrzyła — a żesama jadała zawsze wszystko i nie znosiła żadnych wybredzań, więc nazwała ją w duchu grymaśnicą.
Wszyscy inni za to jedli kiełbasę z takim apetytem, jakbyto była najwyborniejsza zwierzyna. Helenka, patrząc na to,mówiła sobie, że rodzina Radliczów nie jest wcale wybredna.Najwięcej drażnił ją widok siedzącego naprzeciw Andrzeja.Człowiek ten, nałożywszy sobie pełen talerz, dawał prawdziwy koncert i tak był tą czynnością zajęty, że zapomniał zupełnie o swoim pięknym vis-à-vis. Ze zdziwieniem i pewnąodrazą patrzyła na ten młodzieńczy apetyt, a Andrzej wydałsię jej człowiekiem tak poziomym, że w żaden sposób nie mogła go sobie wyobrazić jako bohatera najprostszego choćbyromansu. Kiełbasa i kapusta miały widocznie więcej urokudla niego niż piękne szafirowe oczy. Odkrywała w nim corazwięcej niedostatków; twarz jego była, jej zdaniem, po prostugminna jak jego apetyt; ani jeden rys nie nadawał się dobohaterstwa. Surowy, milczący, poważny, z tym pożerczymapetytem i najeżonymi włosami wyglądał chyba na czarnycharakter, na typ Sinobrodego, który pomordowawszy swojeżony, urządziłby z nich ucztę kanibala.
Takie i tym podobne myśli przebiegały jej przez głowę,podczas gdy oczy rzucały przelotne spojrzenia ku drzwiom,w których spodziewała się ujrzeć niesiony deser, coś słodkiego: jaką delikatną leguminę, konfitury, ciastka lub owoce —ale deseru nie było widać, a pani Radliczowa dała znak wstania od stołu. Helenka uczuła nie tylko zawód, ale i urazę,że ją tak lekceważono, że chociaż na pierwszy dzień jej pobytu w tym domu nie przygotowano lepszego obiadu. Czytak by postąpili jej rodzice? Widziała, że tu nic nie znaczy,i przekonanie to napełniło ją goryczą.
— Obawiam się, że pani umrzesz u nas z głodu, kochanapanno Heleno — rzekła do niej Anna po obiedzie — bowszystkie nasze obiady są do dzisiejszego podobne. Dla nasto wystarcza i nie potrzebujemy lepszych, dzięki mamie, któranas przyzwyczaiła do prostych potraw; ale widzę, że panidużo ucierpisz, zanim przywykniesz do naszej kuchni.
„Wszystkie obiady podobne do dzisiejszego — powtórzyłasobie Helenka z przerażeniem — ładna perspektywa!” — Ależe była dumną i nie chciała się wydać z tym, co się w niejdziało, więc choć jej się zbierało na płacz, zdobyła się nauśmiech i odparła:
— O, to drobiazg!
Gdy wszyscy wstali od stołu, pani domu wyjęła z kredensubiały płócienny woreczek i, obchodząc stół dokoła, zbierałakawałki chleba, pozostawione przy talerzach, i kładła doworeczka, Helenka stanęła zdumiona na ten widok.
„Co za szkaradne skąpstwo — pomyślała — żeby też niepozwolić nawet służbie tego sprzątnąć!”
Oszczędność, posunięta aż do zbierania nie dojedzonychkawałków chleba, oburzała ją po prostu. Ciekawa, co paniRadliczowa zrobi z woreczkiem, półuchem tylko słuchała, codo niej mówiono, i zobaczyła, że woreczek został staranniezawiązany, schowany na powrót do kredensu i zamknięty naklucz, jakby skarb jaki. Wydało się jej to tak zabawne, żeo mało nie parsknęła śmiechem. Ale nie koniec był na tym:zobaczyła jeszcze coś. Pani Radliczowa wzięła w jedną rękęserwetkę, w drugą szczoteczkę i zmiotła najstaranniej ze stołuwszystkie okruchy; potem otworzyła lufcik i wysypała je nazewnętrzną platformę okna. Jakby na dany znak, zleciałasię gromada wróbli i skwapliwie zaczęła wyrzucone okruchyzajadać, zwijając się z niepojętą szybkością i bijąc się o większe kąski. Pani Radliczowa patrzyła na to i uśmiechała się,a Helenka, widząc, jak uśmiech ten rozjaśnił i złagodził jejrysy, dziwiła się znowu, że ta twarz surowa może być taksympatyczna.
Wiedziała już teraz, że okruchy były dla wróbli, ale jakieprzeznaczenie miały owe kawałki chleba spoczywające w płóciennym woreczku pod kluczem, w głowę zachodziła. Zaczynała teraz pojmować oburzenie tej kobiety na wiadomośćo wyrzuceniu mydła za okno. Kto nie chce zmarnować nawetdrobnych okruchów chleba, temu czyn jej musiał się wydaćwystępnym. Dom ten przygniatał ją siłą, której dotąd nieznała, a która ją dziwiła i przestraszała — siłą porządkui oszczędności. Co chwila zapytywała siebie, jak ona żyć potrafi w tym otoczeniu tak bardzo różnym od tego, w jakim żyła dotąd.
Po obiedzie całe towarzystwo przeszło do salonu i tam nareszcie Helenka znalazła meble wyściełane, których od wczoraj na próżno wszędzie upatrywała. Z przyjemnością zagłębiła się w fotelu i, oparłszy ręce na poręczach, myślałaz westchnieniem o twardości krzeseł, jakie miała w swoimpokoju.
Salon państwa Radliczów był obszerny, oświecony trzemaoknami, umeblowany ze smakiem, ale i z prostotą cechującąwszystko i wszystkich w tym domu. Meble dębowe pokrytebyły wełnianą brokatelą, na podłodze leżał duży dywan; między oknami stały w dębowej oprawie wielkie lustra, w którychmożna się było przejrzeć od góry do dołu; ściany zawieszonebyły sztychami, a oprawa ich stosowała się ściśle do meblibarwą i gatunkiem drzewa. Zresztą żadnych cacek kosztownych lub ozdób, żadnych marmurów, kryształów lub brązów,nic, co by mogło oko popieścić żywością i delikatnością barw,filigranowością artystyczną kształtów — nic, co by usposabiało do długich, słodkich dumań i czyniło spoczynek ponętnym. Poważny styl tego pokoju budził raczej z zadumy i nawoływał do trzeźwości. Miękkość nie znajdowała tu wcalemiejsca, bo nawet draperie firanek układały się w surowelinie. Znajdowało się tam wszystko, co może być potrzebnedo wygody i rozrywki, bo był nawet przepyszny fortepian —ale nic nadto, żadnego zbytku.
Staranność w utrzymaniu porządku tu, jak wszędzie, byłauderzająca: podłoga błyszczała jak zwierciadło, okna, pomimopory zimowej, utrudniającej utrzymanie ich w czystości, miały przezroczystość kryształu, a najbystrzejsze oko nigdzie aniodrobiny pyłku dostrzec nie mogło. „Pokaż mi, jak mieszkasz,powiem ci, kim jesteś” — powiedział któryś z psychologów— mieszkanie państwa Radliczów sprawdzało w zupełnościto przysłowie.
Rodzina pracująca niezmordowanie cały tydzień oddawałasię w niedzielę bez przeszkody umysłowym rozrywkom, naktóre w dni powszednie niewiele miała czasu. Niedziela,dzień dla Helenki zupełnie obojętny — bo, nie mając żadnychobowiązkowych zajęć w domu, świętowała we wszystkie dnitygodnia --- tutaj bywała oczekiwana z radosną niecierpliwością. Po sześciu dniach pracy był to dzień wytchnieniai rozrywki, przybierający charakter uroczystości rodzinnej.Zgromadzono się w tym pokoju największym i najwygodniejszym z całego domu, czytano, grano, śpiewano, dyskutowanoo sprawach społecznych i rodzinnych, układano plany naprzyszłość, a w poniedziałek rano stawano znów do pracyz umysłem odświeżonym i wypoczętym. Niedziela była jakbyrezerwuarem świeżości, z którego wszyscy czerpali chętnie.Wprawdzie i w dnie powszednie bywały godziny odpoczynku,zwłaszcza wieczorem po herbacie — ale były to godziny krótkie, które połowa osób wolała przepędzić w ciszy własnegopokoju. Niedziela tylko, dająca dłuższy wypoczynek, gromadziła wszystkich bez wyjątku.
Na stole leżało kilkanaście dzieł, świeżo wyszłych z druku,ilustrowane pisma i gazety. Helenka wzięła jeden z dzienników i, dziwiąc się trochę, że się nią nikt nie zajmuje, przysłuchiwała się ożywionej rozmowie, w której wszyscy braliudział prócz niej — bo kwestie ekonomiczne, interesującecałe towarzystwo, były jej zupełnie obce. Gdyby mówionoo arcydziełach literatury swojskiej lub obcej, miałaby niejedno do powiedzenia; ale co ją na przykład obchodzić mogłyreformy sądowe albo projekt założenia banku włościańskiego?I ona, co umiała w domu zabawić najliczniejsze towarzystwo,ona, słynąca w M. talentem krasomówczym i erudycją, musiała siedzieć cały czas milcząca, jakby trzech zliczyć nieumiała, i nudzić się.
Nareszcie skończyły się te nudy: Andrzej zaproponowałspacer po ogrodzie, dla skorzystania z reszty dnia pogodnego,choć mroźnego, i przyjęło z ochotą jego projekt. Panny poszłypo ciepłe okrycia — każda dla siebie — tylko państwo Radliczowie pozostali w salonie, bo nie mieli wziąć udziału w spacerze.
Wchodząc do siebie Helenka niemile została uderzona widokiem nie sprzątniętego pokoju: wszystko znalazła tak, jakzostawiła, to jest w najwyższym nieładzie — co po wzorowymporządku, panującym na dole, jeszcze więcej raziło. Elżunia,mająca swój pokoik zaraz obok i idąca z nią razem, zauważyła to wrażenie i tonem objaśnienia rzekła:
— Kunegunda nie uprzątnęła u pani, bo póki pani tu była,nie mogła tego zrobić, a po południu wyszła. Dzisiaj jest jejdzień wolny.
Helenka spojrzała na nią, nie rozumiejąc, co chciała powiedzieć.
— Dzień wolny — powtórzyła — co to znaczy?
— To znaczy — odpowiedziała Elżunia, dziwiąc się, że potrzebuje to pannie Oreckiej tłumaczyć — że służąca możerozporządzać swoim czasem, jak chce; wolno jej iść na spacer, na wizytę, do teatru, gdzie jej się podoba, i nie wracaćaż wieczorem. Gdyby zaś wolała zostać w domu, nie ma żadnego obowiązku usługiwać; może sobie przyjmować gości lubspać, jeżeli ma ochotę. Każda służąca bywa wolna co drugąniedzielę.
— Więc w dni wolne pokoje nie bywają wcale sprzątane?
— Przeciwnie, ale sprzątanie odbywa się z rana, zanim nadejdzie czas pójścia na nabożeństwo. Jeżeli która z nas chcespać dłużej, sama potem sprząta.
„Znaczy to mniej więcej, że ja dziś muszę spełnić czynnośćpokojówki, ponieważ za długo spałam; ładna perspektywa”— myślała Helenka, marszcząc brwi lekko, i spytała z odcieniem ironii w głosie: — Więc żeby słudzy mogli wypocząć,państwo ich wyręczają w robocie?
— Niech to pani nie dziwi — odpowiedziała Elżunia, którejsię ten ton nie podobał — słudzy są także ludźmi i mająprawo do odpoczynku tak samo jak my. Po ciężkiej dwutygodniowej pracy należy im się ten dzień odpoczynku. I onimają swoje stosunki rodzinne i towarzyskie, swoje radościi smutki, pragnienia i upodobania, które potrzebują też z kimśpodzielić, a nie mogą sobie na to pozwolić żadnego innegodnia. Zresztą jest to jedyny dzień, w którym mogą używaćnajdroższego skarbu każdego człowieka — swobody. Odbierać im ją dla zadowolenia naszych kaprysów byłoby rzecząnieludzką. Dzięki Bogu minęły już czasy, gdy sługa był uważany za bydlę pociągowe.
— U nas — odezwała się Helenka — służące nie miały nigdy dni wolnych, a mimo to służyły po kilka lat i chwaliły,że im dobrze.
— Ileż u państwa jest służby?
— Pięcioro: stangret, lokaj, kucharka, pokojówka i pannasłużąca — mówiła wyliczając nie bez pewnego przyjemnegouczucia długi szereg służby.
— Pięcioro sług do trzech osób! — zawołała zdumiona Elżunia — a toć oni próżnują od rana do wieczora, więc nie mapotrzeby oddzielnie jeszcze wolnych dni im wyznaczać. Mysię trzymamy innej metody pod tym względem. Nie chcemy,żeby nasze sługi miały czas próżnować, bo próżniactwo jestmatką złych myśli i najuczciwszych ludzi na złą drogę wprowadza — trzymamy więc służby tyle tylko, ile konieczniepotrzeba, ale płacimy im podwójnie i jesteśmy podwójniez siebie zadowoleni. Jeżeli której z nas zdarzy się kiedy własnoręcznie uprzątnąć swój pokoik, nie uważamy się bynajmniejza nieszczęśliwe. I tak codziennie ścielemy sobie łóżko, ścieramy kurze.
— Panie to same robicie? Ależ w takim razie od czego sąsłudzy?
— Od tego, żeby nam pomagali w pracy i odrabiali wszelkągrubszą robotę, na którą żałujemy czasu, mogąc go w innysposób lepiej spożytkować. Umiemy jednak po trosze i grubsze roboty. Andzia i ja, i od biedy potrafiłybyśmy być niezłymi służącymi.
Helenka nieznacznie wzruszyła ramionami. Chluba z posiadania takiej umiejętności wydała jej się bardzo naiwną.Myśl, że będzie musiała sama słać swoje łóżko i ścierać kurze,nie uśmiechała się jej wcale.
„Już trzy kazania dziś słyszałam — rzekła do siebie —jedno było o oszczędności, drugie o strojach, trzecie o sługach. A to kaznodziejska rodzina! Zamiast sprzedawać nasiona, powinni by wszyscy, wziąwszy biblie pod pachy, jechaćdo Indii Wschodnich lub do Australii. Widzę, że ja tu gramrolę jednego z dzikich i że mnie chcą nawrócić!...”
— Czy pani nie zmieni sukni? — pytała Elżunia, widząc,że Helenka na swoją elegancką toaletę nakłada futro.
— Nie chce mi się przebierać — odrzekła z pańską niedbałością — ta zresztą czy inna, wszystko jedno.
— Nie będzie pani mogła swobodnie iść z tym ogonem,a ciągłe trzymanie go w ręku zrobi pani ambaras.
— Jestem do tego przyzwyczajona — odrzekła zarzucającgo na lewą rękę, co jednakże nie było prawdą. Ogon był dlaniej nowością i dlatego nie chciała się z nim rozstać.
Czuła, że istotnie rozsądniej byłoby zmienić suknię, alepod wpływem uwag i nauk, jakie ciągle słyszała, zaczął sięw niej budzić duch sprzeczności i oporu. Postanowiła niepoddawać się. Zresztą Andrzej, który jej strojność ganił i wiedział, że słowa jego słyszała, gotów by teraz pomyśleć, żezrobiła to, chcąc zasłużyć na jego pochwałę.
Schodząc ze schodów Elżunia i Helenka zobaczyły Andrzejaze starszą siostrą, czekających już na nie przy ostatnimstopniu. We wzroku obojga, zwróconym na niebieską suknię,Helenka wyczytała naganę. Anna milczała jednak, Andrzejzaś powiedział tonem nieco szyderskim:
— Brakuje pani pazia.
Spojrzała na niego gniewnym wzrokiem i wydał jej sięjeszcze brzydszy i nieprzyjemniejszy niż rano.
Gdy mijali korytarz, Anna, idąca obok niej, pokazała jejdrzwi, znajdujące się na prawo, i rzekła:
— Tutaj pani będzie przepędzała większą część dnia, począwszy od jutra.
Helenka podniosła głowę i przeczytała napis ułożony z dużych mosiężnych liter: Kantor.
„Aha! — rzekła do siebie z goryczą — tutaj to zacznę zawadzać od jutra”.
Wyszedłszy na dziedziniec, minęli budynki cieplarnianei skierowali się prosto do ogrodu, którego furtkę Andrzejkluczem wyjętym z kieszeni otworzył. Był to wielki obszargruntu, zasadzony grupami drzew i drzewek, których większaczęść poobwijana była słomą, co im nadawało podobieństwodo ludzkich postaci w białych koszulach. Altany i szpalerywyglądały jak góry śniegowe, bo śnieg pokrywał ogród napółtora łokcia wysoko. Helenka bez ustanku poprawiała swoją suknię podciągając ją coraz wyżej.
W samym środku ogrodu była duża sadzawka, a z niejwypływało kilka wąskich kanałów, przerzynających ogródw kilku kierunkach; na kanałach rzucone były mostki z poręczami. Teraz woda wszędzie ścięta była lodem, a śnieg starannie był odmieciony i błyszcząca powierzchnia pokazywała,że tu używano ślizgawki.
— Czy pani lubi się ślizgać? — zapytał Andrzej, gdy stanęli nad sadzawką.
— O, bardzo lubię — odpowiedziała, zapomniawszy o swoimgniewie. Urodzona i wychowana nad wodą, lubiła namiętniewszystko, cokolwiek z wodą miało związek, a więc ślizganie,jeżdżenie łódką, łowienie ryb.
— Więc służę pani — powiedział wyjmując z kieszeni paręmalutkich łyżew.
Helenka wyciągnęła rękę uradowana, ale opuściła ją w tejżechwili — czyż podobna bowiem ślizgać się w sukni z ogonem?
— Dziękuję panu — rzekła obojętnie — nie mam dzisiajochoty.
— Suknię można by jeszcze zmienić — powiedział odgadując jej myśl.
Ale kwestia sukni, dzisiaj szczególnie, była dla niej drażliwa.
— Dziękuję panu — powtórzyła z pewnym rozdrażnieniem— nie będę się ślizgała.
— Szkoda — odpowiedział — to dobra gimnastyka dlaciała. Wyrabia siłę i zręczność. — I, nie zajmując się niąwięcej, usiadł na ziemi i zaczął sobie łyżwy przypinać.
Z mostu zwieszonego półkolisto nad ujściem wody z sadzawki do kanału przypatrywała się Helenka zręcznym obrotom trojga rodzeństwa, wymijających się z nadzwyczajnąszybkością, pewnością i wprawą. Panny Radliczówny ślizgałysię bardzo dobrze, a krótkie suknie dawały ich ruchom zupełną swobodę. Patrzyła na nie z błyszczącymi oczyma, zazdroszcząc tej tak ulubionej sobie rozrywki i złorzecząc ogonowi, od trzymania którego już zaczynała ją ręka boleć. Popół godzinie takiej zabawy, podczas której stojąc na miejscudobrze zziębła, przyszło jej do głowy przejść przez środeksadzawki na drugą stronę i usiąść na grupie kamieni, ułożonych nad brzegiem. Łatwiej bez porównania byłoby obejśćnaokoło, choć trochę dalej, ale czuła niepowściągnioną ochotędotknięcia nogami twardej powierzchni lodu. Zeszła z mostkai, pomimo odradzania wszystkich, puściła się przez sadzawkę.Andrzej wołał na nią, żeby się nie zbliżała do brzegu z lewejstrony, bo tam był świeżo zrobiony przerębel dla ryb, ale czygo nie słyszała, czy też usłyszała za późno, dość że dochodzącjuż do brzegu poślizgnęła się i upadła — a choć podniosła sięnatychmiast bez żadnego szwanku, ogon szwank poniósł i nawspaniałości bardzo stracił, bo w czasie upadku wysunął sięz rąk i w przeręblu umaczał.
Wszystko troje, Andzia, Elżunia i Andrzej, wyciągali gorazem z wody niby wieloryba, bo przybiegli na pomoc Helence — a że jej już nie potrzebowała, ratowali chociaż ogonznajdujący się po tej zimnej kąpieli w bardzo smutnym stanie.A byli wszyscy bardzo pomartwieni i wyrażali głośne dlabiedaka współczucie. Wróżono mu, że kataru dostanie, i każdyinne lekarstwo radził. Właścicielka ogona okazała w tymwypadku godność prawdziwie książęcą i zadziwiająco zimnąkrew — może nawet za zimną, bo dziękowała za ratunekozięble — i tylko oczy świecące fosforycznym blaskiem mówiły, że ta oziębłość jest udaną. Los sukni mało ją obchodził,ale zirytowała mocno przygoda stawiająca ją w śmiesznymświetle i stwierdzająca niedorzeczność jej oporu wobec dobrych rad. Gdyby ich była posłuchała, nie byłoby tego wszystkiego.
Słońce zaszło, a z nim zmrok szybko zapadać zaczął. Wracano do domu, ale że sadzawka znajdowała się w samymśrodku ogrodu, więc mieli dosyć duży kawał drogi do przebycia. Ogon, choć wyciśnięty z wody, tężał na powietrzu corazbardziej, aż stał się nareszcie twardy jak drewno; właścicielcewydawał się tak ciężki, że zaledwie go mogła udźwignąć.Widząc to, panny Radliczówny ulitowały się nad nią i ofiarowały swoją pomoc, a choć się temu zrazu bardzo opierała,Elżunia i Andzia wzięły go w ręce i, rozpostarłszy, żeby lepiej wysychał, niosły tak razem. Dziwny ten orszak postępował w milczeniu, bo Helenka wyglądająca teraz jak prawdziwa księżniczka, której nie brakowało paziów, nie okazywała żadnej ochoty do rozmowy — a myśląc o eskortującymją grenadierze, połykała łzy gorzkie.
Było już prawie ciemno, gdy wchodzili do domu, i tylkoKunegunda, wracająca z wizyty, przeżegnała się na ten widok. Całe szczęście, że na niej się skończyło, bo Helenkaucierpiałaby bardzo na tym, gdyby jej pochód, wyglądającyna tryumfalny, miał był liczniejszych świadków. Szybko wbiegła po schodach na górę, a ogon, na wskroś przemarzniętyi stwardniały, uderzał niby taran w deski schodowe. Przelękniona i zawstydzona tym łoskotem, przybierającym w jejuszach kolosalne rozmiary, dopadła drzwi swego pokoju i, rzuciwszy się na krzesło, zakryła twarz rękami.
Ale trzeba było przebrać się nareszcie i stawić w jadalnympokoju na herbatę. Zapaliła świecę, włożyła inną suknię, poprawiła włosy, a śpieszyła się z tym wszystkim bardzo, boprzechadzka na świeżym powietrzu obudziła w niej szalonyapetyt. Młody żołądek ma swoje prawa, których zmartwienienawet nie usuwa. Po dniach, przez które nic prawie w ustachnie miała prócz herbaty, z jakąż ochotą zjadłaby kawałekzimnego pasztetu lub kurczęcia, przekąsiwszy wprzód odrobiną kawioru lub łososia!
Gdy się zjawiła w sali jadalnej, zastała całą rodzinę siedzącą już przy stole, a chociaż obrus był tak biały, że mógłśmiało sprzeczać się ze śniegiem o pierwszeństwo, przecieżnie było na nim ani kurczęcia, ani pasztetu, ani nawet łososialub kawioru — tylko jakaś pieczeń na zimno, chleb, masłoi sucharki. Na ten widok zrobiło się Helence na sercu dziwnie miękko i ogarnęła ją taka melancholia, że świat i wszystko, co jest na nim, wydało się jej bezcelowym. Nie tknęłatego wieczora już nic prócz szklanki herbaty, co Andrzej i jegosiostry przypisali wrażeniu z powodu przygody z ogonem.
Tak się skończył dzień drugi pobytu jej w obcym domu,dzień, w którym uważano ją jeszcze w połowie za gościa. Nazajutrz miała się stawić do pracy.
— Pamiętaj pani się nie spóźnić — powiedział pan Radlicz,podając jej rękę na dobranoc. — Otwieramy kantor o godzinieósmej, a mamy jutro dużo paczek do wysłania.
Wróciwszy do siebie, zastała świecę zgaszoną, zdziwiło jąto, ponieważ pamiętała, że ją umyślnie palącą się zostawiła,żeby mieć widno w pokoju, gdy powróci. Długo macała tui ówdzie, zanim natrafiła na zapałki, bo nie pamiętała wcale,gdzie je położyła. Nareszcie upragnione światło zabłysło,a z nim wyszedł na jaw cały nieład pokoju. Ogon niebieskiejsukni w temperaturze pokojowej roztajał i prosto z niegopłynęła ciemnoszafirowa struga. Widząc to wszystko, Helenkazałamała ręce.
— I ja to mam sama porządkować! — jęknęła. — O Boże,na jakież mnie próby wystawiasz! Nie, niech się dzieje, cochce! Ani myślę!
Było już późno, czuła się zmęczona i położyła się zaraz.Usnęła nadspodziewanie prędko — co też po nocy wczorajszej,w połowie bezsennie spędzonej, było zupełnie naturalne.I idealnej tej istocie, co z odrazą patrzyła przy obiedzie najedzącego Andrzeja, tej istocie eterycznej, której marzeniabywały zawsze utkane ze mgły i słońca, śniły się rzeczy takprozaiczne, jak stoły zastawione jedzeniem. Ale jedzenie toskładało się z najpyszniejszych potraw: więc w licznym orszaku defilowały przed nią smakowite przekąski, ryby wspaniale przystrojone, zwierzyna, drób, owoce, lody, wina, słowemwszystko, co było podane na balu u stryja Bartłomieja, a wońdelikatna tych potraw łechtała podniebienie.
X
Gdy Helenka nazajutrz zjawiła się w sali jadalnej, nieznalazła ani śladu śniadania: widocznie przyszła zbyt wcześnie albo zbyt późno — jedno z dwojga. Zapomniała wieczorem nakręcić zegarka, więc stanął i nie wiedziała wcale,która godzina, ale zdawało jej się, że nie musi być późno.Niepewna, czy ma odejść, czy zostać, stała chwilkę na środkupokoju, namyślając się, co robić. Gdyby to było w M., po ciągnęłaby tylko za taśmę od dzwonka i kazałaby służącejprzynieść sobie śniadanie — ale w tym dziwnym domu, gdzieludzie inaczej żyli i myśleli, nie wiedziała, jak postąpić, żebynie ściągnąć na siebie niezadowolenia. Na szczęście ukazała sięwc drzwiach Kunegunda ze ściereczką w ręku; od tej możnasię było przecież czegoś dowiedzieć.
— Moja dobra Kunegundo — spytała głosem, jak mogłanajgrzeczniejszym — czy śniadanie już było?
Służąca spojrzała na nią spod oka.
— To się rozumie — mruknęła — pewnie byśmy czekali zapanną do południa!
I najobojętniej w świecie zaczęła wycierać krzesła z kurzu.
Z oczu Helenki strzeliły błyskawice gniewu.
— Jak śmiesz odzywać się tak do mnie? — zawołała podnosząc głos.
— A cóż tak złego powiedziałam? — spytała hardo. — Mówię to, co jest prawdą. Kto chce jeść śniadanie, niech wstajerano, a kto lubi długo spać, musi się kontentować apetytem.Nasi państwo jadają o siódmej, a o ósmej już jest sprzątnięteze stołu. Tu nie ma czasu dla jednej osoby dziesięć godzindmuchać w samowar, żeby nie wystygł. Każdy ma swoją robotę.
— Moja Kunegundo, powściągnij swój język — odezwałasię pani Radliczowa, która, wchodząc w tej chwili do pokoju,słyszała ostatnie wyrazy — nie do ciebie należy robić uwagipannie Oreckiej. Idź, przynieś śniadanie; kazałam, żeby samowar był gorący.
Kunegunda wyszła, mrucząc niechętnie, a Helenka dosłyszała w tym mruczeniu, że ją nazwała „księżniczką”. Drugato już osoba dawała jej ten tytuł.
— Jest to kobieta rzadkiej uczciwości i pracowitości —mówiła pani po wyjściu Kunegundy — ale ma jedną wadę,ostry język i nie umie go utrzymać na wodzy. Wybaczamyjej jednak tę wadę przez wzgląd na jej wielkie do nas przywiązanie. Trzydzieści lat już służy w naszym domu i dzieliła z nami zarówno złą i dobrą dolę; nie uważa się też za służącą,ale za członka rodziny, i we wszystkim, co nas obchodzi, żywy bierze udział. To, co powiedziała pani przed chwilą, wypłynęło nie z jej złej woli, ale z temperamentu.
— Miły temperament — wtrąciła Helenka.
— Zresztą słowa jej nie były pozbawione słuszności —mówiła dalej pani Radliczowa. — Służba nasza ma tak wielezajęcia, że gdyby musiała każdemu z osobna usługiwać, niedałaby sobie rady. Tylko poddaniem się dobrowolnie przyjętemu rygorowi osiągamy w gospodarstwie ład, z któregowszyscy korzystamy, i gdybyśmy się chcieli z niego wyłamać,wszystko by się powoli rozprzęgło; bo gospodarstwo, choćbynajmniejsze, porównać można do machiny, w której każdydomownik gra rolę kółka. Jedno kółko, nieprawidłowo idące,może całą machinę zatrzymać. Godzin przeznaczonych na posiłek pilnujemy wszyscy bez wyjątku i jeżeli się kto spóźni,najczęściej nie je, dla nienaruszenia porządku domowego.
— A więc i ja nie powinnam jeść — rzekła Helenka z pozornym spokojem, choć wszystko się w niej burzyło. — Przepraszam panią bardzo za moje spóźnienie się, ale nie uczyniłam tego rozmyślnie. Zegarek mi stanął i nie wiedziałam,która godzina.
Skłoniła się, zwróciła ku drzwiom, a choć pani domu usiłowała ją koniecznie nakłonić, żeby wprzód zjadła śniadanie,podziękowała, mówiąc, że chce dać dowód szacunku dla zasady.
— Ta dziewczyna umrze z głodu — rzekła do siebie paniRadliczowa po jej wyjściu — już trzeci dzień nic nie je.A z jaką to ona powiedziała godnością, z jakim chłodem! Księżniczka!...
Sam ten wyraz „rygor” napełniał wstrętem Helenkę, a myśl,że będzie zmuszona odgrywać rolę kółka w machinie, burzyław niej wszystką krew. Kto wie, czy jakie chęci buntowniczenie byłyby jej przyszły do głowy, gdyby nie odgłos zegarabijącego poważnie godzinę dziesiątą. Porachowała uderzeniai zdziwiła się, że już tak późno. Stanąwszy przed drzwiamikantoru, które pokazała jej wczoraj Anna, przycisnęła rękąserce, poruszające się w piersiach żywiej na myśl, że spotkasię po raz pierwszy z czymś, czego jeszcze nigdy nie znała,a z czym miała odtąd żyć ciągle — z pracą. Ciekawość, niepokój, obawa przepełniały jej duszę, a wczorajsze słowaAndrzeja, przychodzące jej w tej chwili na myśl, nie przyczyniły się wcale do złagodzenia tych uczuć. Przeżegnała sięi nacisnęła klamkę. Znalazła się w obszernym pokoju, zawieszonym od góry do dołu kolorowymi rycinami, przedstawiającymi w naturalnej wielkości kwiaty, owoce, warzywa, pomiędzy którymi na honorowym miejscu wisiały dyplomy nagród i medali otrzymanych za nasiona na rozmaitych wystawach. Dwie wielkie szafy pełne były książek, a na samymśrodku stał duży stół założony książkami rachunkowymi, papierami i próbkami nasion w słoikach i kapsułkach. Przytym stole siedział przedstawiciel firmy i pisał coś na dużymblankiecie, zaglądając co chwila do książki notatkowej. Naodgłos, otwarciem drzwi sprawiony, nie podniósł wcale głowy, Helenka zbliżyła się do niego i, podając mu rękę, przemówiła głosem, w którym się przebijała cała do niego ufność:
— Dzień dobry panu. Przyszłam na swoje stanowisko.
Pan Radlicz nie przerywał pisania.
— Za późno trochę — odezwał się nareszcie, nie odpowiadając wprost na powitanie. — Prosiłem panią, żebyś się stawiła o ósmej, a teraz jest dziesiąta... Mówiłem, że mamy pilnąrobotę, pani jednak nie przyszłaś. Zdawało mi się, że mogęna panią liczyć i omyliłem się. Przykro mi to bardzo.
Wyciągnięta rączka opadła.
— Nie moja w tym wina — rzekła z pomieszaniem — zegarek mi stanął.
— Nic pani nie tłumaczy — wyrzekł surowo — poczucieobowiązku powinno było panią obudzić. Miałaś pani wczorajdosyć czasu do wyspania się i wypoczęcia po podróży; dzisiajnależało się pilnować.
Helenka patrzyła na niego osłupiałym wzrokiem. Nikt jeszcze nigdy w życiu nie przemawiał do niej takim tonem. Coto miało znaczyć? Byłże to sen przykry czy też istotna rzeczywistość?
— Czegóż ja się mogę nadal od pani spodziewać — mówiłdalej pan Radlicz — jeżeli początek jest niefortunny?
— To tylko początek — szepnęła — dalej będzie lepiej.
— Jaki początek, taki bywa koniec. Człowiek pokazujeswoją wartość w każdym swoim czynie i z jednego możnawróżyć o innych. Pani w pierwszym dniu swojej służby okazałaś się niesłużbistą, niedbałą; dałaś dowód lekceważeniamnie samego i spraw mających pani być powierzonymi.
— Ależ ja nie chciałam tego, niech mi pan wierzy. Proszęo przebaczenie...
— Przebaczenie rzeczy nie naprawia. Wszystko mi jedno,czyś pani chciała, czy nie; ja na rezultaty patrzę. Potrzebujępracownicy pilnej, energicznej i wytrwałej, mówiłem to panijeszcze w M. ...Powinnaś pani była wprzód dobrze się zastanowić i obliczyć z własnymi siłami, zanim zgodziłaś się jechać ze mną. Mówiłem pani, że jestem surowy i wymagający.I powtarzam pani jeszcze raz: jeżeli się nie czujesz na siłach,jeżeli przyjęte obowiązki wydają się pani nazbyt ciężkimi,możesz się jeszcze cofnąć.
Gdyby kto inny mówił to wszystko Helence, niezawodnieobrażona duma i wrodzona drażliwość podyktowałyby jej niejedną ostrą i dobitną odpowiedź. Ale że te słowa karcącepochodziły od człowieka będącego w wieku jej ojca, w którym spodziewała się tutaj drugiego ojca znaleźć, od człowieka,w którego życzliwość dla siebie wierzyła do tej chwili —więc zabolało ją serce, że okazał się dla niej tak srogi i niemiłosierny, i uczuła się w tym domu obcym, gdzie wszystkona każdym kroku raziło ją dotkliwie — sama, bez pomocy,bez opieki i bez obrony.
Dwie wielkie łzy stoczyły się po jej policzkach.
— Pan wie — rzekła cicho — że ja nie mogę się cofać. Znapan moje położenie.
Pan Radlicz, który śledził wyraz jej twarzy i zdawał sięna niej czytać, odezwał się tonem nieco łagodniejszym:
— Moje dziecko, wydałem ci się człowiekiem twardym, alewiedz, że nie byłem inny dla moich własnych dzieci i z siebiedawałem im przykład. Zapytaj moich dziewcząt, niech ci powiedzą. Nieubłagany jestem, gdy widzę nie spełniony obowiązek — bo w tym to leżała przyczyna naszych politycznychnieszczęść, naszego narodowego upadku — i tylko z pełnieniago skrupulatnie może powstać odrodzenie. Lekceważenie obowiązku w małych rzeczach prowadzi do lekceważenia gow wielkich; wierz memu doświadczeniu. Gdybym chciał panipobłażać, musiałbym także pobłażać innym i — wkradłoby siędo zakładu mego rozprzężenie. Jestem akuratny i musi u mnieiść wszystko jak w zegarku. Na porządku świat stoi, nieporządkiem upadają narody i społeczeństwa.
Helence przypomniało się w tej chwili, że słowa bardzopodobne tym słyszała wczoraj rano od pani Radliczowej z powodu wyrzuconego kawałka mydła, i uderzyło ją nie ichpodobieństwo, ale znaczenie, jakie ci ludzie przypisywalidrobiazgom. Czyż one istotnie tak wiele ważyć miały w życiuspołeczeństw? Czy jej dzisiejsze spóźnienie się do kantoru,rzecz, szczerze mówiąc, tak podrzędna, a do tak wielkich przezpana Radlicza podniesiona rozmiarów, istotnie mogło dać powód do wniosku, że na nią nie można liczyć — i czy naprawdęistnieje w świecie ta nieubłagana logika faktów, która czynjeden czyni zależnym od drugiego; wedle której jeden czynwywołuje cały, nieprzerwany łańcuch czynów podobnych?Z tej strony nikt jeszcze nie pokazywał jej życia... Bo teżi ludzi takich nie spotykała: znała dobrodusznych jak ojciec,jowialnych jak stryj Bartłomiej, eleganckich jak Stefan —ale takich twarzy surowych i poważnych nie widywała anisłyszała słów, co padały niby uderzenia żelaza, ostre, głębokiei nieodwołalnie jak przeznaczenie.
— Postaram się opóźnienie moje wynagrodzić — rzekła podługim milczeniu.
— Nic pani nie wynagrodzisz — odpowiedział posępnie. —Godziny upłynione nie powracają nigdy, pamiętaj panio tym. Andrzeju — zawołał syna, pracującego w drugim pokoju — chodź no tutaj.
Młody Radlicz wszedł i ukłonił się Helence — ona jednaknie widziała tego ukłonu. Spuściła oczy, żeby nie poznał, żepłakała.
— Obznajmij pannę Orecką z jej obowiązkami i daj zarazjaką robotę.
— Dobrze, ojcze — odrzekł i zwróciwszy się do Helenki,dodał: — służę pani.
Z kantoru widać było w perspektywie cały szereg dalszychpokoi. Były one zastawione szafami, a szafy te od góry dodołu miały rzędy szuflad większych i mniejszych, opatrzonenumerami i napisami w dwóch językach, polskim i łacińskim. Przy tych szufladach, których większa część była dopołowy wysunięta, kręciło się kilka osób, mężczyzn i kobiet;jedni z kartkami w rękach wybierali z nich małe papierowetorebki z nasionami, inni przynosili je stosami z drugiej izby,gdzie nasiona ważono i nasypywano przy wielkich stołach,i napełniali nimi szufladki. We wszystkich pokojach panował bezustanny ruch ludzi zajętych pracą, nie tracących anichwili na próżno, a nad tym ruchem górował jednostajnystuk ręcznej maszynki drukarskiej, wybijającej napisy na papierowych torebkach. Helenka jednym rzutem objęła to wszystko, ciekawa, jakie też zajęcie będzie jej przeznaczone, gdyAndrzej wskazał jej niewielki stół pod oknem, gdzie byływszystkie przybory do pisania, i pokazawszy blankiety zaopatrzone firmą zakładu, prosił o przepisanie kilku rachunkówz notatek, które przed nią położył — po czym oddalił się.
Pracownicy pana Radlicza, widząc młodą damę wykwintnieubraną, mniemali, że przyszła tylko zwiedzić zakład; ale gdyzajęła miejsce przy stoliku, niektórzy z nich, zwłaszcza kobiety, okazali jawne, choć milczące zdziwienie. Dostrzegła toHelenka i ciemny rumieniec pokrył jej lica. Nie oswoiła sięona jeszcze z myślą, że musi na chleb zarabiać, i kosztowałoją to. Spuściła oczy na papiery, leżące przed nią, ale literyskakały jej przed oczyma. Jeszcze nie zaczęła pracować, a tylejuż ją spotkało rzeczy bolesnych i ciężkich do zniesienia, żestraciła ochotę do wszystkiego. A jednak to był dopierowstęp... Podniosła oczy w niebo, jakby, opuszczona od wszystkich, tam chciała szukać wsparcia i pomocy — ale nieba zaledwie wąski kawałek było widać, bo je zasłaniała poprzecznaoficyna. Oczy dziewczęcia, przyzwyczajone do szerokich przestrzeni, do widoku łąk, lasów i rzeki malowniczo przybranejszeregami statków żaglowych, uczuły się jakby w więzieniu.Nie ceniła tych rzeczy, dopóki je posiadała; ale teraz, gdymarzące jej oczy daremnie chciały przebić tę zaporę z wysokiego muru, zasłaniającą jej świat, odbiło się w nich uczuciebolesnej za tym wszystkim tęsknoty.
Odgłos maszynki drukarskiej przypomniał jej, że nie byłoto miejsce właściwe do żalów i tęsknot, ale miejsce pracy;toteż gdy Andrzej w pół godziny potem przyszedł zobaczyći zabrać, co było gotowe, podała mu kilka rachunków przepisanych. Przebiegł je oczyma i kładąc na powrót przed nią,powiedział:
— Pismo bardzo wyraźne i ładne, tylko cyfry nie stojąrówno jedne pod drugimi. Pani będzie łaskawa przepisać tojeszcze raz.
Pot wystąpił jej na czoło; spojrzała na niego wzrokiemptaszyny śmiertelnie zmęczonej i, nie wyrzekłszy ani słowa,na nowo pisać zaczęła. Cóż miała odpowiedzieć? Wiedziała,że jeżeli po raz drugi wywiąże się źle z polecenia, okaże się,że zamiast pomagać, „zawadza” tylko w kantorze. A nie chciała za nic w świecie dopuścić, żeby Andrzej miał słuszność podtym względem — przeciwnie, pokaże mu, że nie wolno jejtak lekceważyć. Jakoż istotnie, rachunkom, powtórnie napisanym, nie było już nic do zarzucenia.
Dnia tego usiadła do obiadu z uczuciem silnego głodu i zjadła wszystek rosół z talerza — ale do mięsa gotowanego razemz jarzyną nie mogła się przekonać. Uprzątnęła za to wszystekswój chleb z taką dokładnością, że nic z niego nie zostałonawet dla wróbli. Spartański ten posiłek rozjaśnił trochę jejpogląd na świat. Powiedziała sobie, że może z czasem przyzwyczai się do tego domu i tych ludzi — ale w pół godzinypotem zmieniła zdanie, usłyszawszy przypadkiem rozmowęKunegundy z lokajem przy drzwiach swego pokoju, gdziestojący szaflik z wodą i szczotką kazały się domyślać, że goświeżo umyto.
— Licho przyniosło tę księżniczkę — mówiła Kunegunda— człowiek ma dosyć roboty ze swoimi, jeszcze ta pupkaprzyjechała i trzeba koło niej tańcować. Nastawiaj dla niejosobno samowar, dmuchaj w niego dziesięć godzin, sprzątajpo niej co chwila! A jaka nieporządna! Kiedy powiadam panuFranciszkowi, że nic, jak należy, nie złoży! A jej rzeczy topo wszystkich kątach porozrzucane i pomieszane jak grochz kapustą. Musi tam być i w głowie taki sam bigos.
— Ahm! — potwierdził Franciszek.
— W sobotę rano umyłam tak ślicznie ten pokoik, że ażpachniało. Myślałam sobie: będzie na jakie dwa tygodnie,a już dzisiaj musiałam go myć znowu. Poszła wczoraj doogrodu na spacer i nie chciało jej się zakasać, więc tak zaszargała sobie ogon, że jak suknię z siebie zdjęła, to z niejze dwie kwarty wody wyciekło na podłogę. Porobiły się odtego takie plamy, że musiałam je aż szarym mydłem szorować, bo nie chciały puścić. Skaranie Boskie, doprawdy! Alesukni nie myślę czyścić, o nie! Kto mi każe? Schowałam jado szafy tak, jak jest. Niech sobie sama czyści!
Parsknęli śmiechem oboje, a Kunegunda mówiła dalej:
— Dobrze jej tak. Niech spróbuje, co to jest za robota czyszczenie. Jak ona to sama będzie musiała zrobić, to jej sięodechce stroić w takie długie suknie jak król Herod, co gona Boże Narodzenie w szopce pokazują.
Roześmiali się znowu.
— Nasze panienki to ogonisko wczoraj niosły, jakby jakirarytas. A żeby pan Franciszek wiedział, jak to zabawniewyglądało! Tom się tak śmiała, że aż się trzymałam za boki,bo myślałam, że co we mnie pęknie. Widziałam, że i panuAndrzejowi śmiać się chciało, bo ino wąsami ruszał. Co też toza sens w tej głowie, żeby ze sukni robić miotłę!
— To ona zamiotła nam wczoraj schody i sień ta księżniczka?
— A zamiotła!
— O, niechże tak robi co dzień, mogłaby ją pani Kunegunda od nas poprosić!
Nowy wybuch śmiechu przerwał rozmowę.
— A co to ona za tłumok nosi z tyłu? — pytał Franciszek.
— Iii, pan Franciszek to też nic się na modzie nie zna,to jest taka maszyna, co się nazywa tiurniura i kładzie siępod suknię, żeby udawała tęgość.
— Tfu! — splunął Franciszek — żeby moja baba włożyłataką maszynę, tobym jej w tym samym miejscu skórę takkijem wygrzmocił, żeby pamiętała ruski miesiąc. To jestz przeproszeniem nieprzyzwoitość i obraza Boska.
Helenka aż zbladła z gniewu słysząc te słowa, ale jak ichmiała za to ukarać? Gdyby to było w M., wypędziłaby natychmiast oboje — ale w obcym domu nie wolno jej było w niczym się rozporządzać. Iść na skargę do pani domu? Ależ toupokarzałoby ją i nie przydałoby się na nic. Pani Radliczowanie odprawi sługi, która służy jej wiernie lat trzydzieści. Jeden był tylko środek wyjścia z honorem z tej sprawy: zachować się tak, jak gdyby nic nie słyszała. Tak też zrobiła, bo niemogła wymyślić nic lepszego.
„Słyszałam dziś trzy kazania — rzekła do siebie — a wczoraj trzy, to sześć”.
Franciszek, dając w prostocie ducha tak energiczny wyrazswemu przeciwko Helence oburzeniu, zapomniał, poczciwiec,że tradycja krynoliny, w której niewiasta z trudnością tylkomogła się we drzwiach zmieścić, żyła jeszcze w pamięci współczesnych i jego własnej. Nie wiedział, że moda to pani takpotężna, iż rzadko kto ma odwagę wyłamać się spod jej władzy — i że kobieta woli dziwacznie wyglądać niż być niemodnie ubraną. Tylko w domu Radliczów nie pozwalano kaprysom mody brać góry nad zdrowym rozsądkiem. Umianotam szczęśliwie unikać ekscentryczności, tej wszechwładnejpani — i biorąc coś z jej ogólnych zarysów, zachowywanowłaściwą miarę. Stwarzano zawsze estetyczną całość, nie pozbawioną szlachetnej prostoty.
XI
Trzeci to już raz kładła się na spoczynek pod obcym dachem, a żaden dzień nie był dla niej tak ciężkim, jak ten trzeci właśnie. Sen też nie zaraz skleił jej powieki, bo dzieje dniacałego, począwszy od fatalnego spóźnienia się na śniadanie,stanęły przed nią z całą wyrazistą dokładnością i wyraziłyraz jeszcze scenę bolesnego upokorzenia w kantorze, gdziemusiała usłyszeć, że jej zarzucano brak poczucia obowiązku.
Toteż gdy naprawdę zasnęła, poczucie obowiązku budziło jąco chwiła. Zrywała się, siadała na łóżku, zapalała świecę, aleczas wlókł się powoli i noc ciągle jeszcze trwała — a Helence zdawało się, że ta noc nigdy się nie skończy. W krótkichodstępach między jednym przebudzeniem a drugim podniecona wyobraźnia przesuwała przed jej oczyma różne obrazyz nadzwyczajną szybkością: rodzice, miasteczko, bal u stryja,Stefan, konik ulubiony, pies przyjaciel, różowy pokoik, wszystkie osoby rodziny Radliczów, nawet ryciny wiszące w kantorze z łacińskimi pod nimi podpisami — a mnogość tych obrazów sprawiała, że noc po każdym przebudzeniu stawała sięjeszcze dłuższą. Nareszcie wydało jej się, że tuż przy sobiesłyszy surowy głos swego pryncypała: „Nic pani nie tłumaczy,poczucie obowiązku powinno było panią obudzić” — a ogórekNoa himalajski, kapusta Graczewa, burak Victoria, olbrzymipomidor Garfield, dynia Kantalupa paryska zaczęły się ruszaćw swoich ramach i wołały: „Obudź się, obudź!”
Zerwała się po raz już nie wiadomo który, przetarła oczyi spojrzała w okno. W oknie było ciemno, ale ranki zimowezawsze ciemne bywają. Zapaliła świecę i zobaczyła, że zegarek wskazywał godzinę piątą.
„Dziwna rzecz — pomyślała kręcąc głową — niedawno patrzyłam na niego i także pokazywał piątą. Pewnie znów stanął, bo niepodobna, żeby wskazówki posuwały się tak leniwie”.
Przyłożyła go do ucha, ale nic nie słyszała prócz uderzeńwłasnych pulsów w skroniach.
„Stanął — rzekła do siebie — to widoczne. Musi już byćsiódma”...
Położyła go na powrót i, z obawy spóźnienia się znowu naśniadanie, zaczęła się spiesznie ubierać. Kwadrans czasu wystarczył na dopełnienie tej czynności, która wczoraj jeszczezabrała jej półtorej godziny.
Gdy schodziła ze świecą na dół, dziwiła się, że wszędziebyło ciemno — tylko latarnia, wisząca w bramie, rzucała słaby odblask światła na klatkę schodową. W całym domu byłataka cisza, jakby wszyscy jeszcze spali, ale to nie dziwiło Helenki. Od pierwszego dnia zauważyła, że chociaż służby tubyło niewiele, wszystko odbywało się składnie i bez tej hałaśliwej krętaniny, jaka w domu jej rodziców cechowała każdą czynność służących.
W sali jadalnej nie zastała jeszcze nikogo, a i na stole niebyło widać przygotowań do śniadania, nawet lampy jeszczenie zapalono. Stanęła słuchając przez chwilę, czy kto nie nadchodzi, ale żadnego ruchu słychać nie było — zegar tylko szedłjednostajnym miarowym krokiem i przywiódł jej znowu namyśl słowa pana Radlicza: „Upłynione godziny nie powracająnigdy, pamiętaj pani o tym”. Podeszła ku niemu i podniosłaświecę w górę. Wskazówki pokazywały kwadrans na szóstą— a więc jej własny zegar szedł dobrze. Jak się to jednakstało, że czas dziś upływał tak wolno? Przez chwilę myślaławrócić do siebie i położyć się na powrót, ale obawa, że położywszy się może zasnąć mocno i nie obudzić się na czas, skłoniła ją do pozostania raczej. Usiadła na jednym z krzeseł, stojących przy stole, wsparła głowę na ręku i ani się spostrzegła,jak zasnęła.
W dwie godziny potem, gdy blady brzask poranku na próżno chciał rozproszyć szare chmury i nie mógł tego dokazać,Kunegunda przyszła zapalić lampę w jadalnym pokoju i zdziwiła się mocno ujrzawszy już tam pannę Orecką. Zdziwieniejej zwiększyło się jeszcze, gdy spostrzegła, że śpi, a świeca dopalająca się w lichtarzu pokazywała, że musiała się tam znajdować już czas jakiś. Kunegunda, choć miała ostry język, alenie była bez serca — toteż uczuła coś na kształt litości na tenwidok. Nakrywając do stołu, stąpała, jak mogła najciszej,a spoglądając od czasu do czasu na śpiącą spod oka, wyrzucałasobie swoją wczorajszą dla niej niegrzeczność.
Pierwszą osobą, która po Kunegundzie tam weszła, był Andrzej. I on także uczuł litość. Stanął przed śpiącą i długo nanią patrzył. Życie zaczęło już zaznaczać swoje ślady na tejpięknej twarzy, której brakowało dotąd głębszego wyrazu. Naczole nie przysłoniętym w tej chwili włosami znać było śladywalk i rozmyślań. Bladość tego czoła, wydatne rysowanie się nanim żyłek niebieskich, lekko nabrzmiałych, i drobne kropelkipotu mówiły, że walki te przychodziły ciężko... Powieki zmęczone bezsennością miały obwódki zaczerwienione, a długierzęsy rzucały na nie silny cień. Usta, zawsze tak świeże, spieczone były gorączką, a naokoło nich osiadł jakiś bolesny wyraz. W całej postawie przebijało się znużenie, graniczące niemal z wyczerpaniem i uwydatniające jeszcze bardziej wątłośćbudowy. Ręka, podpierająca głowę, mała i delikatna, a takpiękna, że mogłaby służyć za wzór rzeźbiarzowi, blada byłatakże i prawie przeźroczysta.
Andrzej patrzył, a litość, jaką miał dla niej, obudziła w jego sercu uczucie, jakie widok słabości budzi zawsze w duszyszlachetnego a silnego mężczyzny: przyjazną życzliwość i chęćpodania dłoni pomocnej temu słabemu dziewczęciu. Posłyszawszy za sobą kroki idących na śniadanie, usunął się niecona stronę.
Cała rodzina, zobaczywszy śpiącą, stanęła, spoglądając posobie, a pani Radliczowa, nie będąca także z kamienia, odezwała się do męża:
— Biedne dziecko: życie jej między nami nie jest bynajmniej słodkie. W ciągu trzech dni pobladła i zmizerniała. Alebo też nic nie je! Nasze potrawy nie chcą jej jakoś przejśćprzez gardło. Edwardzie, może by dla niej kazać zrobić cośdelikatniejszego, na przykład kuropatwą pieczoną lub potrawkę z kurczęcia?
— Nie — rzekł stanowczo pan Radlicz — to opóźniłoby tylko jej dojrzałość; niech jada to samo co my. Nasze obiady,choć niewykwintne, zdrowe są i posilne, a panna Orecka przyzwyczai się do nich z czasem. Celem posiłku nie jest rozpieszczanie podniebienia, ale dostarczenie sił, potrzebnych organizmowi. Dziecko to wyrosło w miękkiej atmosferze, zabijającej ducha, i my musimy ją inaczej wychować. Niech zakosztuje walki i trudu.
— Ale ona cierpi, mój ojcze — wtrąciła Elżunia.
— Niech cierpi: cierpienie hartuje duszę i wyrabia charakter. Niech własnym doświadczeniem pozna, że życie nie jestbezcelową przechadzką po kwiecistym kobiercu, ale szkołą,w której się człowiek uczy rozumu i znosić musi różne ciężary.
— Ojcze — szepnął Andrzej — byłeś może za surowy dlaniej wczoraj w kantorze. Widziałem, że płakała...
— Czy łagodniejszymi środkami nie można by osiągnąć tegosamego celu? — spytała Anna. — Czyż sam przykład nie podziałałby na biedną księżniczkę dość skutecznie? Po co jejmówić przykre rzeczy?
— Środki łagodne mają tę wadę, że powoli działają — odparł pan Radlicz — do nich należy także wpływ przykładu.Żeby doprowadzić do rezultatów, jakich pragniemy, trzeba bylat całych. Nie mamy na to czasu. Długie czekanie byłobyuciążliwe zarówno dla nas, jak dla niej. Obrałem metodę doraźnego, energicznego działania, bo znam jej skuteczność.Prawda największe czyni wrażenie, kiedy się wypowiada poprostu; przybrana w subtelności konwencjonalne i rozwałkowana traci swoją siłę przekonywającą. Czy myślicie, że bezprzykrości mówiłem jej wczoraj twarde wyrazy o potrzebieścisłego pełnienia obowiązków? Czy sądzicie, że nie dostrzegam walki, jaką ta dziewczyna stacza z sobą od chwili wejściaw nasze progi? Widzę, co się w niej dzieje, i mam dla niejwspółczucie, ale nie zmienię postępowania. Mówiłem wam, żeto jest grunt szlachetny i bogaty, i każdy dzień utwierdzamnie w tym przekonaniu. Nie przeszkadzajcież mi w wyrywaniu z niego szkodliwych chwastów, ale pomagajcie raczej. Proszę was wszystkich o to.
— Ty przynajmniej, mateczko, nie bądź dla niej nazbyt surową — szepnęła z cicha Elżunia, całując rękę matki.
Pani Radliczowa przesunęła pieszczotliwie dłoń po jej włosach.
— Dziecko — rzekła z łagodnym wyrzutem — czy myślisz,że mogłabym jej zrobić krzywdę? I ja mam dla niej współczucie, ale jestem tego samego zdania co ojciec: musimy jąwychować!
Rozmowa prowadzona półgłosem nie obudziła Helenki; całonocne czuwanie uczyniło teraz sen jej twardym — dopierogdy Elżunia, postawiwszy przed nią szklankę herbaty, dotknęła lekko jej ramienia i przemówiła do niej łagodnie, otworzyła oczy.
Pan Radlicz miał słuszność: tego samego dnia jeszcze Helenka zjadła kawałek sztuki mięsa, przyznając w duchu, żeta pogardzana zawsze dotąd potrawa nie jest wcale tak złą,jak przypuszczała.
Tajemnica nie dojedzonych resztek chleba, tak intrygującaciągle Helenkę, w kilka dni potem została przypadkowo odkrytą. Na dziedzińcu przy drzwiach prowadzących do kuchnipanna Orecka zobaczyła starą, ubogo odzianą kobietę, a w rękach jej dobrze sobie znajomy płócienny woreczek. Powodowana ciekawością zbliżyła się do niej i zapytała:
— Moja dobra kobieto, co będziecie robić z tymi kawałkami chleba, twardymi jak kamienie?
Staruszka, zabierająca się właśnie do przełożenia chlebaz woreczka pani Radliczowej w inny, przyniesiony z sobą woreczek, zwróciła ku niej twarz bladą i schorzałą.
— O, moja panienko — rzekła — a toć to człowiek będziemiał jedzenia na kilka dni. Widzi panienka, to się sparzywrzątkiem, osoli, okrasi słoniną i jest wyborna zupa. Dobrapani, niech jej Bóg za to odpłaci, daje mi zawsze słoniny i soli.Panienka pewnie nietutejsza?
— Nie — odpowiedziała zamyślając się — jestem z daleka.
— Aha! Ja jestem bardzo nieszczęśliwa, moja panienko. Niemogę na siebie zarobić, bo już mało co widzę. Dawniej brałampranie do domu, a córka mi pomagała; ale od dwóch lat, jakją sparaliżowało, leży mi ciągle jak drewno, a ja jeszcze bardziej oślepłam i pewnikiem dawno byśmy zmarniały, gdybynie dobra pani, niech jej Bóg najwyższy da zdrowie, co nasratuje od głodu i płaci za nas komorne. We wtorek przychodzętu zawsze po ten chleb, we czwartek dostaję mąki albo kaszy,a w sobotę trochę pieniędzy na mięso.
Helenka sięgnęła do kieszeni i, nie rzekłszy słowa, wręczyłajej kilka sztuk drobnej monety. Gdy wchodziła do jadalnegopokoju, pani Radliczowa zamykała właśnie okno wychodzącena dziedziniec.
— Jakże? Czy chowanie resztek chleba jeszcze wydaje siępani godne szyderstwa? — spytała prawie ostro.
— Szyderstwa?
— Widziałam ja dobrze ironiczny uśmiech, z jakim pani codzień na mnie patrzyłaś. Nieładnie to ze strony pani, pannoOrecka, że się śmiałaś ze starej kobiety, której pobudek postępowania nie rozumiałaś, zamiast się spytać otwarcie, dlaczego tak czyni. Byłabym to pani chętnie powiedziała; ale,widząc, że ze mnie szydzisz, milczałam.
— Nie mam zwyczaju nigdy śmiać się z osób starszych —odpowiedziało dziewczę mocno dotknięte tym posądzeniem. —Nie osoba pani była powodem mego zupełnie mimowolnegouśmiechu, ale ów chleb, którego zbieranie zdawało mi się bezużyteczne.
— A cóż zdaniem pani należało z nim zrobić?
— Nie zastanawiałam się nad tym.
— Trzeba zastanawiać się nad wszystkim, panno Orecka.
— U moich rodziców nikt się nie troszczył o chleb pozostały na stole. Zdaje mi się, że służba psom go dawała.
— Nie wierz pani temu. Służba w pańskich domach była leniwa i niedbała: psy wasze prawdopodobnie mało z tego korzystały, a resztki chleba szły w pomyje lub w śmietnik. Czypani wiesz, ile chleba marnuje się na świecie tym sposobem?
Helenka milczała. Co ona mogła wiedzieć o tych rzeczach!Pani Radliczowa zdjęła ze ściany tabliczkę kamienną, wzięław rękę sztyfcik, uwiązany przy niej na sznureczku, i rzekła:
— Liczmy. Gdyby tylko połowa czterystu tysięcy mieszkańców Warszawy zostawiała dziennie po pół łuta nie dojedzonego chleba, to zrobi się z tego trzy tysiące sto dwadzieściapięć funtów. Na rok wyniesie to do nieuwierzenia ogromnąilość, którą jednak rachunek potwierdza, jak pani sama możesz to sprawdzić, jeżeli umiesz rachować, o czym wątpię.
Helenka zarumieniła się.
— Otóż z owych pół łutów codziennych urośnie przez rokmilion sto czterdzieści tysięcy sześćset dwadzieścia pięć funtów i te pogardzone, a raczej nieuszanowane resztki mogą co dzień wyżywić z górą tysiąc czterysta osób, czyli dwieście rodzin, liczącna osobę po trzy funty, co jest dostateczne nie tylko dla uchronienia od głodowej śmierci, ale nawet do podtrzymania sił.Więcej powiem: te nic nie znaczące półłuty, zbierane przezcały rok, wystarczyłyby do nakarmienia w jeden dzień całejprawie ludności Warszawy, bo dla trzystu siedemdziesięciudziewięciu tysięcy dziewięćset sześćdziesięciu pięciu osób. Cóżpani powiesz na to?
Helenka patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma. Cyfry,jakie ta kobieta stawiała przed nią, zdumiewały ją. Nie przypuszczała nigdy, żeby z drobnostek rosły takie wielkości olbrzymie. Była jakby oszołomiona. Pani Radliczowa kreśliłaliczby biegle, dochodziła do wypadku działań arytmstycznychszybko, co Helenkę, nie lubiącą rachunków i uważającą je zaniepotrzebne kobiecie, dziwiło niesłychanie, imponując jej zarazem.
— Są ludzie tak ubodzy — mówiła dalej pani Radliczowa,wieszając tabliczką na ścianie — że i ze śmietników wygrzebują kawałki chleba. Dlaczego my nie mamy im tegotrudu oszczędzić? Dlaczego resztki, których łakną, mają spożywać zbrukane?
— Ma pani zupełną słuszność — odrzekła Helenka — i proszę pani o przebaczenie, jeżeli mimo woli postępowaniemmoim dotknęłam panią w czymkolwiek.
„No — rzekła do siebie pani Radliczowa, udobruchana tymwyznaniem — ta księżniczka nie jest złą dziewczyną, chociażstrasznie niepraktycznie wychowana!”
Wieczorem, gdy Helenka znowu znalazła się w jadalnympokoju, cyfry na tabliczce nie były jeszcze zmazane. Po wyjściu wszystkich ona jedna została i długo przed nią stała zamyślona.
Wróciwszy do siebie, zastała znów ciemność, chociaż pamiętała doskonale, że zostawiła zapaloną świecę odchodząc.Zdarzyło się to już kilka razy.
— Ciekawa jestem, kto mi tak co dzień na złość robi —szepnęła do siebie, niezadowolona, że musi znowu szukać zapałek — pewnie Kunegunda!
XII
Jednego dnia pryncypał odwiedził Helenkę w jej pokoikuna górze i zapytał, czy jest zadowoloną ze swego mieszkaniaoraz czy jej czego nie brakuje. Wyznała mu, że czuje brak fotelu i że właśnie chciała o niego prosić. Pan Radlicz, spodziewający się zupełnie czego innego i prawie pewny, że go będzieprosiła o książki do czytania, popatrzył na nią w milczeniu,a chociaż fotel przysłać obiecał, widziała w jego zachowaniusię lekkie niezadowolenie.
Po jego odejściu długo myślała, co było przyczyną tego niezadowolenia i co w jej żądaniu mogło mu się nie podobać —ale nic znalazłszy w sobie żadnej na to odpowiedzi, postanowiła sama go o to zapytać, i to zaraz. Przykrą jej była myśl,że jedyny w tym domu człowiek, mający dla niej trochę życzliwości, jest z niej niezadowolony.
Było to po obiedzie, w godzinach, które pan Radlicz zwykłbył przepędzać w bibliotece na czytaniu gazet. Helenka, pewna, że go tam znajdzie, omyliła się jednak; w bibliotece nikogonie było.
„Przyjdzie za chwilę” — pomyślała sobie i usiadła w dużymwygodnym fotelu, wybitym skórą amerykańską.
Biblioteka była niewielkim pokojem, mającym wszystkieściany zastawione szafami, pełnymi książek. Na środku stałstół okrągły i kilka krzeseł i to stanowiło całe umeblowanie.Dwoje drzwi łączyło go z resztą mieszkania: jedne wychodziłyna korytarz, drugie prowadziły do salonu. Te ostatnie zawszebyły otwarte. Zastępowała je ciężka, wełniana portiera, uchylona trochę w tej chwili tak, że Helenka, choć sama niewidzialna, mogła widzieć obie panny Radliczówny: jedna z nich stałaprzy fortepianie i układała nuty, druga porządkowała pismailustrowane i zeszytowe. Lubiła ona te dziewczęta tak miłe,wesołe i swobodne, przyznawała im wielkie przymioty, alenie szukała ich towarzystwa, bo nie mogła się jakoś dostroićdo ich tonu. Czuła, że jej nie rozumieją, więc wolała czekaćtu samotnie na ich ojca niż iść do nich. Wygodne krzesło miało dla niej urok z niczym nieporównany. Siedząc na nim odzyskiwała niejako swoją dawną istotę i przypominała sobieszczęśliwą przeszłość.
„Ach — myślała — jak to przyjemnie zagłębić się tak całym ciałem pomiędzy miękkie wysłania i mieć zarazem wygodne oparcie dla głowy i rąk!”
— Wiecie, co wam powiem — mówił Andrzej wchodzącw tej chwili do salonu — księżniczka kazała sobie przynieśćna górę fotel. Czy która z was nie ma czasem stołeczka podnogi dla tej staruszki?
Obie siostry jednocześnie podniosły głowy, spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem. Wszyscy troje śmieli się długoi serdecznie, a najgłośniej nad nimi górował śmiech Andrzeja.Helenka słuchała tego wesołego tercetu, skamieniała z gniewui oburzenia.
Do tego więc doszło, że się z niej wyśmiewano? Ach, toniegodnie! Dotkliwy ból przeszył jej serce. Trzecia to jużosoba nazywała ją szyderczo „księżniczką”.
— Wiesz przecie, Andrzeju — odezwała się nareszcie Anna— że u nas w całym domu nic podobnego nie ma; nasza mama,choć jej minęło lat pięćdziesiąt, trzyma się prosto i nie używanigdy ani fotela, ani podnóżka.
— Nieładnie to z naszej strony tak się bawić cudzym kosztem — zauważyła Elżunia. — Biedna dziewczyna! Nie powinniśmy się jej dziwić, że nie jest podobna do nas i że mainne, niż my, potrzeby. My jesteśmy wszystkie silne, zdrowe,zahartowane, ona wątła, delikatna i rozpieszczona. Nie onatemu winna, że ją tak wychowano. Ja jej żałuję.
— Masz słuszność — odrzekł Andrzej wesoło — kto w drogę życia wybiera się z poduszką, jest istotnie godzien pożałowania, bo można z góry przewidzieć, że prześpi najlepszechwile nie tylko we własnym życiu, ale i w życiu ogółu. Wasza księżniczka jest śpiąca! — Wziął w rękę jeden z dzienników, położył go na powrót i zanucił piosnkę Wasilewskiego:
Drzym sobie, duszo! — co ci do tego,Że tam myśl czyjaś po niebie lata,
Że ktoś, ciekawy początku swego,
Ze starych grobów kurze obmiata,
Wola do życia umarłych ludzi,
Jądro granitu myślą przewierci,
Wszystko obnaży, wszystko obudzi
I z tego wróży: życie po śmierci!
— Ona nie jest ospała — zaprotestowała Elżunia — tylkoma naturę na wskroś marzycielską. My przyjmujemy życietakim, jakie ono jest, ona nie może się z nim zgodzić. Nie jejwina, że jej nie nauczono chodzić po ziemi.
„Ta przynajmniej nie ma w sobie nic kolczastego” — rzekłado siebie Helenka.
— Nie lubię kobiet eterycznych — mówił Andrzej dalej —tylko istoty rzeczywiste. Tamte nigdy nie wiedzą, dokąd idąi czego chcą. Ale gdzie ona jest, ta księżniczka?
— Nie wiem — odrzekła Anna — pewno u siebie.
Helenka wstrzymała oddech, żeby nie zdradzić swej obecności w bibliotece. W pierwszej chwili chciała wyjść ze swegoukrycia i powiedzieć, że słyszała wszystko... ale po namyśledała pokój. Ach, jak ona nie cierpiała tego Andrzeja! Odpierwszego dnia wyśmiewał się z niej tylko: śmiał się z jejgrzywki, z jej elegancji, z przygody biednego ogona, z chęciposiadania fotela i teraz jeszcze nazywa ją ospałą! Ospałą?Czy ona naprawdę śpi?
— „Kobiety eteryczne nie wiedzą, dokąd idą i czego chcą”— powtarzała sobie. — Na Boga, dokądże ja iść powinnam?Nigdy jeszcze w życiu nie przyszło mi do głowy zastanawiaćsię nad tym, dokąd ja idę... Tam, dokąd wszyscy. A gdzieżidą wszyscy? Idą przez życie ku śmierci, starając się uczynićsobie tę drogę jak można najprzyjemniejszą i najlżejszą. Byłżeby jeszcze jaki cel inny? Co to za cel?
Machinalnym ruchem sięgnęła po pierwszą lepszą książkęze stołu, otworzyła ją i dziwnym trafem spotkała następującewyrazy:
Drzym sobie, duszo! — ty byś nie śpiąca
Spłonęła ogniem od zimna skrzepła,
Tyś sama w sobie jasna, gorąca,
Tobie nie trzeba zimna ni ciepła.
Ty sobie możesz stworzyć, co zechcesz,
Mar fantastycznych osnuć się wiankiem.
Ty, gdy przyrodę myślą połechcesz,
Milej ci niż dziewicy z kochankiem.
Co ci do tego, że tam grom pali,
Że jesień wichrzy lub śniegi prószą?
Ty na promykach zapachów fali,
W pieluchach marzeń, drzym sobie, duszo!
W miarę, jak czytała, coraz mocniejszy rumieniec występował na jej lica, aż przybrał prawie barwę purpury. Głowajej pochyliła się, jakby przygnieciona uczuciem wstydu, a ustakilkakrotnie powtórzyły pytanie:
— Dokąd ja idę? Dokąd ja idę?
W umyśle, nie przyzwyczajonym do zgłębiania, zrobił sięchaos. Myśli, jak ptaki długo w klatce trzymane i nie umiejące używać skrzydeł a niesforne, zrywały się, podlatywałybez jakiegokolwiek bądź ładu i opadały na powrót, znużonenową, nie znaną sobie pracą. Jakieś słabe brzaski zaczęły świtać w jej głowie i rozjaśniać ciemności zasłaniające jej oczy,a z nimi widok ziemi, po której chodziła, ale na którą dotądnie chciała patrzeć. Wszystko jednak było mętne i niewyraźne.
W salonie nie było już nikogo. Helenka nie spostrzegła nawet, kiedy i jak wszyscy wyszli. Pan Radlicz nie pokazywałsię, ale też już nie pragnęła go widzieć. Nie miała do niegożadnego interesu, bo kto inny powiedział jej to, o co pytaćchciała.
Drzwi skrzypnęły i wszedł służący.
— Czego chcesz? — spytała nierada, że jej przeszkadzają.
— Pan kazał mi ten fotel zanieść na górę — powiedział,chcąc go zabrać.
— Nie trzeba — rzekła lekko brwi ściągając — możeszodejść.
Franciszek odszedł, wzruszając nieznacznie ramionami, a onaścisnęła głowę obiema rękami i wyszeptała raz jeszcze:
— Dokąd ja idę?
XIII
W niedzielę powiedziała sobie, że choćby ją najbardziejnamawiano na spacer, nie pójdzie do ogrodu, żeby uniknąćprzypomnienia smutnej przygody z ubiegłej niedzieli — alenikt jej nie namawiał, bo na dworze był mroźny wiatr, rzucający śniegiem jakby piaskiem w oczy i zapierający oddech.Nikt nie myślał o spacerze. Spędzano czas na gawędce i czytaniu w salonie. Helenka się do gawędki nie mieszała, bo czułaurazę do wszystkich za śmiech wczorajszy, a czytanie nie zajmowało jej dzisiaj. Nie mogła się zdobyć na potrzebne do czytania skupienie myśli i uwagę. Cokolwiek bądź wzięła w rękę,wszędzie widziała wielkimi literami wypisane pytanie, nurtujące ją od wczoraj. Jeden tylko fortepian ciągnął ją do siebie, fortepian podobny jak dwie krople wody do jej własnegofortepianu, przy którym chwile spędzone uważała zawsze zanajmilsze. Wstała, zbliżyła się do niego i dotknęła kilku klawiszów. Pan Radlicz rad, że ją nareszcie coś interesuje, rzekłpodnosząc oczy od gazety:
— Może pani zagrasz nam cośkolwiek? Prosimy bardzo.
— Prosimy, prosimy — powtórzyło kilka głosów.
Helenka skorzystała chętnie z zaproszenia, jako z pierwszej sposobności popisania się tym, co umiała. Na pulpicie leżała rozłożona sonata Beethovena; była to właśnie sztuka, nadktórą pracowała najwięcej i umiała ją prawie na pamięć.Beethoven nie był jej kompozytorem ulubionym, bo tylko poważni, zdolni do głębszego myślenia ludzie umieją odczuć takiego mistrza i pokochać go — a ona grywała tylko salonowe,eleganckie kompozycje. Że jednak czytywała i słyszała, jakludzie o Beethovenie podniośle się wyrażają, jak cenią artystów grywających jego utwory, więc i ona postanowiła spróbować tego autora, a chociaż jej nie smakował, wypracowałajedną z sonat, aby i ona także mogła się Beethovenem popisać.Zagrała ją i zdawało jej się, że gra lepiej niż kiedykolwiek,że sama siebie przewyższa. Raz rzuciła sponad fortepianu badawcze spojrzenie na swoich słuchaczy, jakby chcąc widziećwrażenie grą swoją sprawione, ale nic odgadnąć nie mogła— nie wątpiła jednak, że było głębokie.
Skończywszy spuściła oczy, oczekując w skromnej postawiena poklask i pochwały, jakie ją zawsze w M. po odegraniujakiejś sztuki spotykały — ale echo ostatnich akordów umilkło,a cisza była jeszcze w salonie. Biorąc tę ciszę za objaw silnegowzruszenia, podniosła nieśmiało oczy, a lekki rumieniec twarzyczkę jej okrasił. Ciszę przerwał nareszcie głos pana Radlicza, który znał się na muzyce, bo będąc niegdyś uczniem uniwersytetu niemieckiego w Lipsku, uczęszczał w wolnych chwilach na studia muzyczne.
— Grasz pani dosyć biegle — powiedział bez najmniejszegocienia zachwytu — ale nie rozumiesz wcale Beeihovena. Niepoznałby się wielki mistrz, gdyby panią posłyszał.
Gdyby piorun wypadł z jasnego nieba, nie byłby Helenkiwięcej zdumiał i przeraził. Ona nie rozumiała Beethovena? Ona,której artyzm wynoszono ponad niebiosa i która, biorąc razudział w koncercie amatorskim na rzecz ubogich miasta M. ,zarzucona była kwiatami? Czy słyszał kto co podobnego? Bladość śmiertelna zajęła miejsce rumieńca, zdobiącego ją przedchwilą. Chciała przemówić, ale głos zamarł jej w gardle. Z niemałym wysiłkiem zdołała zaledwie wyjąknąć:
— Ja nie rozumiem Beethovena?
Pan Radlicz widząc wrażenie, jakie słowa jego na niejsprawiły, położył gazetę, którą w ręku trzymał, i zbliżył siędo fortepianu.
— Moje dziecko — przemówił łagodnie — niech cię niezraża to, co powiedziałem. Masz niezaprzeczone zdolności domuzyki, ale żeby je rozwinąć należycie, potrzeba trzech rzeczy:duszy, duszy i jeszcze raz duszy! Czytać biegle nuty i miećłatwość w palcach, to nie dosyć.
„Duszy? — rzekła do siebie machinalnie Helenka — więc jajej nie mam? Więc tamten wczoraj prawdę mówił?”
— W Beethovenie — mówił dalej pan Radlicz — jest spokojna, świadoma siebie siła; jest głębia przejrzysta, mimo kilkowarstwowej najczęściej brzemienności; jest uczucie, wywiązujące się z refleksji czy zadumy i wykrywające niepowszednie duszy porywy; jest prostota i trzeźwość, mimo bogactwakombinacji i niezwykłych wywodów z tematu, który się zdaje nadawać tylko do utrzymania słuchacza w obojętności. Słowem, jest w Beethovenie cały świat myśli i uczucia; myśliwzniosłych i głębokich, uczucia, które goreje i rozpłomieniasłuchacza. Cechy te najsilniej się objawiają w symfoniach naorkiestrę, w dziełach do muzyki kameralnej należących, jakduety, tria, kwartety itp.; wreszcie w sonatach na sam fortepian. Wszystko to dostojne, pełne znaczenia, a niejednokrotnie i bogatej charakterystyki. Oto, co ja widzę w Beethovenie.Pani mało jeszcze znasz życie, co się zdarza w ogóle młodymosobom, ale nie masz i przeczucia, boś nie zajrzała jeszczew głębię własnego ducha, jako mało dotąd rozbudzonego.W grze pani, jeśli znać pragnienie, jeśli znać już poszukiwanie, to znajdziesz pani to tylko, co na samym wierzchu leży,jak kwiat wonny o barwach uroczych — ale nie przypuszczaszpani nawet, że coś się dzieje z jego liśćmi, łodygą, a nadewszystko korzeniem, który już sam jeden czyni możliwymistnienie kwiatu i dostarcza soków całej roślinie.
Helenka słuchała z uwagą słów pana Radlicza, a choć muza nie była wdzięczna, bolało ją bardzo, że zganił ją tak publicznie wobec całej rodziny. Co też oni wszyscy myśleli sobieteraz o niej? Niezawodnie śmieli się w duchu z jej niepowodzenia. Chciała ich olśnić swoim talentem, tymczasem naraziłasię na śmieszność... Straszne rozczarowanie! Dobrze, że choćAndrzeja przy tym nie było — miałby nowy powód do wyśmiewania się z niej. Pan Radlicz zabrał się na nowo do czytania, a ona, chcąc uniknąć z kimkolwiek rozmowy, stanęła przyoknie i patrzyła na drzewa, stojące wzdłuż alei dwoma rzędami, oraz na gałęzie ich, pokryte szronem i błyszczące przyświetle latarni.
Andrzej, nieobecny do tej pory, przyszedł teraz, usiadł najej miejscu przy fortepianie, spojrzał na nuty rozłożone napulpicie i zaczął grać tę samą sonatę, którą ona grała przedchwilą. Zrazu Helenka nie słyszała nic prócz tętna własnejkrwi wzburzonej i rozdrażnionej! Po chwili jednak zaczęłaprzysłuchiwać się tonom, odbijającym się dotąd martwo o jejuszy, i w miarę, jak słuchała, wzburzona krew płynęła w żyłach spokojniej, falowanie nerwów łagodniało, a do duszywstępował łagodny spokój, kojący ból i rozdrażnienie. Słuchała coraz baczniej, a słuchając dziwiła się temu, co słyszała.Byłaż to ta sama sonata, którą znała tak dobrze, jak jej sięzdawało? Andrzej wydobywał z niej rzeczy dziwne, potężnerzeczy, jakich się nawet nie domyślała, że się tam znajdują.
„I ten prozaiczny człowiek umie tak grać? — mówiła dosiebie — to dziwne...”
Podano herbatę, lecz Helenka nie miała ochoty w niej uczestniczyć, wolała iść do siebie. Chciano ją zatrzymać, ale wymówiła się znużeniem i potrzebą wczesnego spoczynku. Brałajuż za klamkę, gdy pani Radliczowa podała jej lichtarz mówiąc:
— Oto jest świeca pani, panno Orecka. Zostawiłaś ją panina górze palącą się, a ja ją zgasiłam i przyniosłam tutaj, bouważam za niepotrzebne, żeby świeca paliła się, gdy nikogonie ma w pokoju. Gdy pani w nim jesteś i pracujesz, to zapalsobie nawet cztery świece, żeby ci było jaśniej, nie mam nicprzeciwko temu — ale po co się światło ma palić niepotrzebnie? Może pani chcesz świecę zaraz zapalić? Zapałki tu są.
Helenka spojrzała na nią wzrokiem martwym, wzięła lichtarz i, wyszeptawszy machinalnie słowo: „przepraszam”, odeszła. Wiedziała już teraz, kto jej codziennie gasił świecę.
„Nie, ja nie zniosę takiego życia — mówiła do siebie chodząc po swoim pokoju, gdzie nikt jej nie słyszał i gdzie mogładać folgę wezbranym uczuciom — nie chcę zakopać się jakw grobie w tym domu, tak podobnym do klasztoru lub więzienia, gdzie moja duma cierpi tak boleśnie, gdzie na każdymkroku upokarzają mnie, szydzą z mojej słabości i dają minauki, o które nie proszę! Jak to! Mam dopiero lat siedmnaście i już miałabym się wyrzec wszystkiego, do czego młodość daje prawo, i zabijać się moralnie wypisywaniem tychprzebrzydłych cyfr, o których nigdy nie mogłam myśleć bezwstrętu? Ależ ja chcę żyć! używać! bawić się! Chcę powietrza, przestrzeni i swobody, robienia tego, co mi się podoba,a nie tego, co muszę!... Nienawidzę tego okrutnego rygorui żelaznej logiki tych ludzi, którzy pojedyncze osoby czyniąodpowiedzialnymi za losy narodów!”
Jak ptak nawykły do swobodnego lotu szarpie się w klatce,chcąc rozbić jej ściany, choćby miał skrzydła o niego połamać, tak biedna „księżniczka” rzucała się w ścianach swegopokoju, który uważała jako więzienie. W domu tym pełnymludzi czuła się samotna i opuszczona, niby Robinson Kruzoena bezludnej wyspie. Ale Robinson korzystał z odkryć, jakieczynił, i urządzał sobie podług nich życie, a ona gardziła odkryciami, porobionymi w dziedzinie myśli i prawdy życiowej.Robinson przyzwyczaił się do swojej wyspy i kochał ją nawet,a ona czuła, że znienawidzi raczej swoją, niż przyzwyczai siędo niej kiedykolwiek. Tydzień próby dostatecznie ją o tymprzekonał. Robinsona odkrycia jego podnosiły, cieszyły i dodawały mu otuchy, a jej odkrycia działały na nią przygnębiająco, odbierały jej swobodę, żywość, humor, wiarę w siebie,słowem, wszystko. Pełniła, co jej kazano, ale nie kładła w swoją pracę ani cząstki duszy, tylko wykonywała ją mechanicznie, jakby istotnie nie była niczym innym, tylko prostymkółkiem w maszynie — a ten przymus przytłumił na chwilęjej żywy temperament. Ale to było tylko pozornie; temperament ten odezwał się teraz z podwójną gwałtownością. Wybuch wywołało napomnienie pani Radliczowej z powodu świecy — a choć to był tylko mało znaczący drobiazg wobec tego,co już zniosła, stał się jednak kroplą przepełniającą naczynie.
Przycisnęła płonące czoło do szyby, lecz lodowate jej zimnonie ochłodziło go bynajmniej. Dziedziniec pogrążony byłw mroku, ale niebo iskrzyło się gwiazdami tak samo jak owejnocy, kiedy, obwołana królową balu, odbierała hołdy młodzieży i podbiła serce najpiękniejszego w okolicy młodzieńca.Była to noc tryumfów i upojeń! Wydało jej się, że słyszyjeszcze orkiestrę, grającą dziarskiego kujawiaka, rzęsisteoklaski patrzących i słyszy fanatyczne okrzyki i toasty, wychylane za jej zdrowie. To było życie! Takim życiem mogłabyła żyć jeszcze, gdyby była usłuchała matki i przyjęła zaproszenie na bal do barona. Miała już zamówioną tak cudowną toaletę... O, nie wątpiła ani na chwilę, że każdy z tych,co u stryja dobijali się o jeden z nią taniec, o jej spojrzenie,o jej uśmiech i o jej słówko, gdyby tylko chciała, złożyłbychętnie u jej stóp serce i majątek. Ale ona wybrałaby tylkojednego, jedynego, młodzieńca z twarzą boga greckiego, niepodobną w niczym do twarzy tego niemiłego, szorstkiegoAndrzeja, nie mającego w sobie nic eleganckiego ani salonowego. O ileż łatwiej i przyjemniej byłoby dojść do celu powoskowanej posadzce, w wesołych podskokach i przy dźwiękach muzyki — niż w pocie czoła zarabiając na kawałek chleba... Była stworzona do szczęścia, nie do cierpienia, do dawaniarozkazów, nie do słuchania ich; czuła to. I ona miałaby zagrzebać tutaj swoją młodość i piękność wraz ze swymi pragnieniami i nadziejami? Chybaby rozum straciła! Nie, onapowróci do domu. Dziś jeszcze powie panu Radliczowi, że nieczuje się na siłach do pełnienia dłużej tak trudnych obowiązków. Czyż on sam nie powiedział kilka dni temu, że możejeszcze się cofnąć? Że powinna się dobrze namyślić... Otóżnamyśliła się właśnie. Co oni jednak wszyscy na to powiedzą?Jakże wartość jej, i tak już w ich oczach niewielka, obniżysię jeszcze! Andrzej z uśmiechem powie: „przewidywałem, żetak będzie”. Sama myśl o tym, że ją, przez wszystkich uwielbianą, on jeden śmie lekceważyć, burzyła wszystką krew w jejżyłach. Ale cóż on ją może obchodzić! Mniejsza o niego i jegozdanie! Lepiej zresztą raz znieść milczącą naganę niż na każdym kroku znosić upokorzenia...
Gdy odchodziła od okna, zamiar jej już był powzięty. Zejdzie na dół i oznajmi o nim całej rodzinie — teraz właśnie,gdy wszyscy siedzą przy stole. Przyjdzie jej to łatwiej niżpotem mówić każdemu z osobna.
Zapukano do drzwi i Franciszek podał jej list. Na koperciepoznała pismo matki: rozerwała ją drżącymi rękami i przysunąwszy do światła, zaczęła czytać:
Moja najdroższa Helciu! Od czasu Twego wyjazdu jest namtu bardzo smutno; oboje z ojcem chodzimy z kąta u kąti nigdzie sobie miejsca znaleźć nie możemy. Ojciec po całychdniach nic nie mówi, tylko gra swego marsza, a ja przez tentydzień strasznie zmizerniałam i nerwy mam okropnie rozdrażnione. Ale jak tu mieć nerwy spokojne, kiedy na mojąbiedną głowę wali się coraz więcej kłopotów! Żyjemy ciąglena kredyt, a tu znikąd nie można się spodziewać żadnegodochodu i nie wiadomo nawet, z czego się będzie długi płacić...Ach, ten ojciec, ten ojciec! Co on nam swoją zbyteczną dobrocią narobił.
— Biedny ojciec! — westchnęła Helenka przerywając czytanie.
Konie jeszcze nie sprzedane. Rozpuściłam pogłoskę, że chcemy sobie inne kupić, i teraz nie możemy się opędzić faktorom.Za nasze dają nam bardzo mało, więc się wstrzymujemy; tymczasem trzeba je żywić, a owies coraz droższy. Powozu niesprzedam, żebym mogła chociaż czasem przejechać się do kościoła lub na spacer, pożyczywszy koni od kogo, bo chodzeniemnie męczy. Zresztą gdybym zaczęła chodzić piechotą, ludzieby się zaraz wszystkiego domyślili, a ja bym tego nie zniosła.
— Biedna mama! — szepnęła i czytała dalej:
Niespokojna bardzo jestem o Ciebie, moje dziecko kochane, czy nie zanadto męczysz się pracą. Tyś taka delikatna! Boję się, żeby Ci to nie zaszkodziło. Napisz mi, czy dużo osóbbywa u państwa Radliczów i czy byłaś też już na jakiej zabawie. Chciałabym wiedzieć, jakie porobiłaś znajomości, mianowicie, czy poznałaś już kogo z arystokracji. To jedno mnietylko pociesza, że Twoja praca niedługo będzie trwała; żemoże tam w Warszawie pójdziesz lepiej za mąż niż tutaj. Alezapomniałam ci donieść, że był u nas z wizytą Stefan Jerskii bardzo się dziwił, żeś wyjechała na karnawał do Warszawy,kiedy w okolicy szykuje się tyle pięknych i świetnych zabaw;żałował, że największa ozdoba tych zabaw zniknęła. ŚciskamCię po tysiąc razy, moje dziecko kochane.
Helenka długo stała nieruchoma z listem w ręku, a potwarzy przebiegały jej na przemian światła i cienie. Nareszcieschowała list do kieszeni, zgasiła świecę i wolnym krokiemzeszła na dół. W sieni spotkała Franciszka i spytała go o pana,powiedział, że pan jest w swoim gabinecie. Nie była tamjeszcze nigdy, ale wiedziała, że jest tuż przy kantorze. Zapukała z lekka.
— Kto tam? — zapytano.
— To ja — odpowiedziała nieśmiało — czy mogę wejść?
— Proszę.
— Przepraszam pana bardzo, że przychodzę o tej porze, alechciałam pomówić z panem w pilnym i ważnym dla mnieinteresie.
Pan Radlicz był zajęty pisaniem listów. Położył pióro i wskazując jej krzesło, rzekł z wolna:
— Zapewne pani namyśliłaś się i chcesz odjechać. Czyzgadłem?
— Przed godziną jeszcze miałam ten zamiar — rzekła z całą szczerością, choć lekki rumieniec zabarwił przy tym jej lica— ale teraz postanowiłam zostać...
— A zatem?
— Przyszłam pana prosić o pozwolenie pracowania w kantorze wieczorem, niezależnie od godzin dziennych. Mam dosyćwolnego czasu i mogłabym...
— Chcesz pani więcej zarabiać, czy tak?
— Tak — odparła rumieniąc się jeszcze więcej, bo kwestiazarobku była zawsze dla niej drażliwą — zdaje mi się, żenauczyłabym się prędko ważyć nasiona i nasypywać je w torebki.
— Nie jest to nic trudnego — odpowiedział — trzeba miećtylko wprawę, a tej pani wkrótce nabierzesz. Dobrze się stało,że dziś się o tym dowiaduję, bo jutro właśnie chciałem przyjąć jednego więcej nasypywacza. Odbieramy zawsze tak licznezapotrzebowania, że ci, co są, nie mogą nastarczyć ważyći ekspediować posyłek.
— Dziękuję panu.
— A więc od jutra — rzekł pan Radlicz, zabierając sięz powrotem do pisania.
Ale Helenka nie ruszała się z miejsca.
— Mam jeszcze drugą prośbę do pana — wyrzekła z wielkąnieśmiałością.
— Słucham panią...
— Czy nie mogłabym...
Głos jej uwiązł w gardle; zatrzymała się dla zaczerpnięciapowietrza. To, o co miała prosić, wiele ją kosztowało. Dumajej cierpiała nad tym niezmiernie.
— Czy nie mogłabym dostać naprzód mojej pensji za całymiesiąc...
Pan Radlicz pomilczał chwilkę.
— Nie mam zwyczaju wypłacać nigdy naprzód — powiedział — i nierad bym od niego odstępować, bo to prowadzido nieporządku w rachunkach.
Helenka uczuła bolesne ściśnięcie serca. Na próżno więcsię tak upokorzyła! Ale czyż mogła przewidzieć, że ją spotkaodmowa? Jej ojciec wszystkim chętnie wypłacał pensje z góry,nie czyniąc w tym najmniejszych trudności, a niektórzy nawetpowybierali je naprzód za cały rok.
— Dla pani zatem nie będę robił wyjątku, bo gdybym touczynił, upoważniłbym innych moich podwładnych do żądaniatego samego, ale ofiaruję pani pożyczkę, równą wysokościmiesięcznej pensji pani. Czy dobrze?
— Dobrze — odpowiedziała dziwiąc się w duchu temu postępowaniu, w istocie bowiem było to wszystko jedno — będępanu bardzo wdzięczna.
— Słowo wdzięczność wykreślamy z naszej rozmowy — odparł z pewną dobrotliwą wesołością — zrobiliśmy prosty interes. Zostałaś pani moją dłużniczką, której wypłacalnościufam, choć ją jedynie na moralnej ewikcji oprzeć mogę.
Wyjął z pugilaresu kilka banknotów i podał jej; podziękowała mu bladymi usty, czuła bowiem, że biorąc te pieniądzesprzedawała swoją wolność, poddawała się pod jarzmo, jakto sama nazywała. Dopóki jeszcze miała otwartą furtkę dowycofania się, było jej jako tako — ale gdy ta furtka zamknęła się za nią na rygiel, ogarnęło ją coś podobnego dorozpaczy.
W sieni spotkała Andrzeja. Widząc ją wychodzącą z gabinetu o tej porze, okazał niemałe zdziwienie. Milcząc usunąłsię jej z drogi, ale widziała z jego twarzy, że będzie się ojcapytał, po co tam była. W tej chwili jednak było jej to zupełnie obojętne.
Wróciwszy do siebie napisała do matki list, w którym między innymi znajdował się ustęp następujący:
Jest mi tu bardzo dobrze, droga mateczko. Pokoik mam ładny i wygodny, zajęcia niewiele; wszyscy są dla mnie dobrzyi psują mnie swoją troskliwością, toteż czuję się tutaj jak między swymi, jakby w domu. Jestem wesoła i gdyby nie to, żemi tęskno do domu, gdyby nie myśl, że rodzice tam żyją podnaciskiem trosk, byłabym zupełnie szczęśliwą. Na żadnej zabawie jeszcze nie byłam, bo jestem tu dopiero tydzień, alespodziewam się, że wkrótce poznam cały wielki świat warszawski, bo u państwa Radliczów przygotowuje się świetnazabawa.
W przypisku był jeszcze dodatek, że posyła rodzicom pierwsze zarobione przez siebie pieniądze, bez objaśnienia jednak,że szczupła ta kwota stanowi jej całą pensję miesięczną.
Skończywszy ten list, w którym ani jedno słowo nie byłozgodne z prawdą, włożyła w niego pieniądze i odetchnęłaswobodniej. Dla zadowolenia matki napisała szereg fałszówi zdawało jej się, że spełniła dobry uczynek.
XIV
Prosząc swego pryncypała o pozwolenie pracowania w kantorze wieczorem, Helenka mniemała, że będzie pracować samotnie i zdziwiła się niepomału widząc tam dwie młode kobiety, które widocznie także chciały zarabiać poza godzinamiobowiązkowymi. Dla panny Oreckiej, nie spodziewającej sięnikogo zastać o tej porze, obecność ta była bardzo niemiłą.Myślała, że oprócz rodziny Radliczów nikt więcej o tym wiedzieć nie będzie, tymczasem jej współtowarzyszki od pierwszego dnia zaraz miały być tego świadkiem. Gdy się jest elegancką damą, ubierającą się podług najpierwszej mody, tonie doznaje się przyjemnego uczucia, gdy ludzie wiedzą, żesię tak bardzo potrzebuje zarobku...
Pan Radlicz zapoznał ją z tymi młodymi osobami, z czegoona nie bardzo była zadowolona. Wolałaby już pracować zupełnie incognito. Proszone przez pryncypała, panie te obznajmiły Helenkę z całą manipulacją ważenia i nasypywania, zaco otrzymały grzeczne, ale nieco lekceważące podziękowanie.Skromne ich suknie, nie odznaczające się elegancją, a główniebrak salonowych manier, dały jej do myślenia, że ma do czynienia z osobami niezmiernie niżej od siebie stojącymi nietylko pod względem towarzyskim, ale i umysłowym. Ze zaś chłodne zachowanie się panny Oreckiej nie mogło do niejtowarzyszek pociągnąć ani ośmielić, a obecność jej krępowałado pewnego stopnia ich swobodę, więc wszystkie trzy pracowały w milczeniu. Helenka wkrótce nabrała wprawy w swoim nowym zajęciu, a myśl, że za gorliwszą pracę lepiej będziewynagrodzona, dodawała szybkości jej rękom.
Milcząca praca trzech kobiet nie mogła jednak trwać długo,po kilku dniach obie towarzyszki przestały zważać na obecność trzeciej i gawędziły z dawną swobodą. Z rozmów ichpowoli dowiedziała się Helenka, że jedna z nich od lat pięciuopiekuje się czworgiem drobnego rodzeństwa, a druga posyłapieniądze bratu na wyspę Sachalin. Odkąd się o tym dowiedziała, wielkość jej własnego dla rodziców poświęcenia bardzozbladła. Obie te kobiety posiadały ukształcenie mniej świetnewprawdzie niż ona, ale za to gruntowniejsze; obie były młode,miały więc także prawo żądać czegoś od losu, używać rozrywek i przyjemności, a przecież znosiły go cierpliwie, a nawetbyły szczęśliwe, że mogły zarabiać.
Blade zimowe słońce skąpo oświecało ziemię, gdy Helenkaw godzinie południowej wyszła do ogrodu, żeby odetchnąćtrochę świeżym powietrzem po czterech godzinach nużącegosiedzenia na jednym miejscu. Nogi jej śmielej już teraz stąpały po śniegu, bo długie suknie, które wprzód z uporem nosiła, musiały zostać odłożone na lepsze czasy. Okazały się onebardzo niepraktyczne przy codziennej pracy, a pył, wydzielający się z nasion, osiadał na muślinach i koronkach i zmieniał do niepoznania ich barwę. Toteż wydobyła z kufra podróżną suknię z granatowego sukna, zrobioną krojem marynarskim, najskromniejszą ze wszystkich, i musiała przed sobąprzyznać, że z powodu braku przy niej wytworniejszych ozdóbwłaśnie ta była najwygodniejszą. Powierzchowność Helenkinic na tym nie straciła; wyglądała wprawdzie mniej elegancko, ale za to jakoś raźniej i swobodniej, a szeroki płóciennykołnierzyk dodawał temu ubiorowi świeżości i prostoty. Niekładła też już na ręce złotych bransoletek, bo sama dziś wiedziała, że to byłoby śmieszne — a od noszenia tiurniury, której żadna z kobiet w tym domu nie nosiła, powstrzymywałją jakiś wstyd.
Przechodząc koło cieplarni spotkała się oko w oko z wychodzącym stamtąd Andrzejem. Chciała się cofnąć, ale jużbyło za późno — zresztą „nieprzyjemny człowiek” niósł w ręku coś, co przyciągało jej wzrok siłą magnetyczną. Był toprzepyszny egzemplarz białej azalii cały okryty kwiatamii pączkami, spod których nawet gałązek nie było widać, jeden olbrzymi bukiet bielszy od śniegu. Oczy dziewczęcia zajaśniały.
— Co za prześliczne kwiaty! — zawołała mimo woli.
Andrzej przystanął.
— Lubisz pani kwiaty? — rzekł jakby zdziwiony. — Niewiedziałem o tym. Ale kiedy tak, to proszę z sobą. Mam tucoś, co panią pewnie zainteresuje.
I otworzył drzwi cieplarni, puszczając ją przed sobą.
Był to duży budynek, obmyślany podług wszelkich wymagań nowoczesnego budownictwa szklarnianego. Nakryty szklanym dachem, wspartym na lekkim, ale mocnym wiązaniu żelaznym gromadził wielką ilość światła potrzebnego roślinom.Stały tam olbrzymie paprocie, zwieszające ku dołowi swojekoronkowe liście, stały palmy, sięgające niemal do sufitu,a dokoła nich grupowały się gardenie, franciscee i inne rośliny okryte kwiatami. Na ziemi były ustawione setki cebulkowych roślin kwitnących o tej porze: tulipany, hiacynty,konwalie, szafrany — a żywe ich barwy przepysznie odbijałyna ciemnym tle innych krzewów. W rogu cieplarni, gdzie były zgromadzone wszystkie paprocie, znajdował się niewielkiokrągły basen napełniony wodą, a złote rybki to wypływałyna wierzch, to chowały się między rośliny wodne czepiającesię ścian obmurowania. Tuż przy basenie stała mała ławeczkażelazna, zachęcająca do siedzenia — a druga ławeczka podścianą, która cała bluszczem była pokryta, miała jeszczeprzed sobą niewielki żelazny stoliczek. Z góry, niby żyrandole,zwieszały się rosnące w korze drzewa i mchu przepyszne storczyki.
— Jest to pracownia moich sióstr — powiedział Andrzejwskazując ławeczki — jedna przychodzi tu często malowaćz natury kwiaty na porcelanie, druga układa obstalowane bukiety.
„Przyjemna pracownia” — pomyślała Helenka, oddychającorzeźwiającym powietrzem oranżerii, nasyconym wonią kwiatów.
Nie wiedziała ona o istnieniu tego raju w obrębie swegowięzienia, bo apatyczna na wszystko, co się dokoła niej działo,myśląca ciągle tylko o własnej osobie i tym, co nazywałaswoim nieszczęściem — nie okazała ani razu chęci zwiedzeniabudynków. Oczy jej patrzące od dwóch tygodni na same ciemne barwy i formy surowe nie mogły się nasycić tym widokiem.
Andrzej pokazał jej olbrzymi krzew, którego wielkie, zębate,błyszczące liście, podziurawione w duże foremne serca zwracały już uwagę swoją oryginalnością, jak również wielka ilośćkorzeni grubości palca, wyrastających wzdłuż łodygi i zwieszających się na dół niby dziwaczna frędzla. Helenka przypatrywała mu się ciekawie.
— Jest to filodendron — odpowiedział Andrzej — znajdujeon się we wszystkich cieplarniach i zaczyna się bardzo rozpowszechniać w hodowli pokojowej dla swych ozdobnych liści.Nie zwracałbym na niego uwagi pani, gdyby nie jedna okoliczność. Roślina ta w naszym kraju jeszcze nie kwitła. Sądziliśmy, że do tego potrzebuje koniecznie swego ojczystego powietrza i słońca, tymczasem... Spojrzyj pani w górę...
Helenka podniosła głowę do góry i wydała okrzyk podziwu.Z samego wierzchołka wykwitał kwiat osobliwy. Z kształtupodobny do wielkiej muszli wyrzuconej z głębi morza, dopołowy rozwartej, olśniewał oczy swą śnieżną białością.W muszli, niby Wenus, leżała pewnego rodzaju szyszka, kolbązwana, pokryta wypukłym rysunkiem, który to rysunek odciśnięty na śnieżnym jej łożu, zdobił je jak koronka.
— Ależ to cud prawdziwy — przemówiła po chwili, w której się przyglądała kwiatowi w niemym podziwie — jak żyję,nie widziałam nic podobnego. Dziękuję panu bardzo, żeś byłłaskaw mi to pokazać.
— Jest to istotnie kwiat cudowny, ale mnie on tak niezadziwia jak panią. Od czasu gdy jako przyrodnik zacząłemściślej badać naturę, widzę cuda na każdym kroku i drobneźdźbło trawy, które depczemy nogą nie zwracając na nie uwagi,jest dla mnie cudem nie mniej godnym podziwu jak ten kwiatwspaniały; a im więcej tajemnic natury poznaję, tym bardziejstaję się pokornym i zaledwie śmiem oczy podnieść ku gwiazdom i powtarzać z poetą:
Potężny Boże na ziemi i w niebie,
Gdy spojrzę na dzieł Twoich widowisko,
A potem oczy obrócę na siebie,
Jak mnie Twa wielkość upokarza nisko!
— I pan to przemawiasz językiem poety? Pan, uważającyza szkodliwe wszelkie marzenia i zawzięty ich przeciwnik!
— Jestem przeciwnikiem chorobliwego marzycielstwa i gorączkowo wybujałej fantazji — odpowiedział — ale poezjęprawdziwą cenię tak samo jak pani. Tylko w tym się z sobąróżnimy, że pani gardzi pospolitymi sprawami codziennegożycia i rada by się od ziemi oderwać, a ja rad na niej pozostaję i żadnej sprawy nie uważam za błahą. Wszystko, cokolwiek istnieje na świecie, jest godne uwagi i potrzebne,a wielkie sprawy tak samo nie mogą istnieć bez drobnych,jak drobne bez wielkich. Rzekłbym, że jedne podają rękędrugim, a wszystkie razem sprzęgają się w jeden ogromnyłańcuch, którego my jesteśmy tylko ogniwami.
— Czy jednak, patrząc w niebo, nigdy panu nie przyjdzieochota podumać i pomarzyć? Czy nigdy pan nie zapragnieściągnąć stamtąd na ziemię, jak ze źródła wszelkiego dobra,światła, ciepła i wszelkiej szczęśliwości?
— Nie, pani, bo zdawałoby mi się, że niebo mówi do mnie:,,Spełnienie twoich pragnień od ciebie samego zależy. Zamiastpatrzyć we mnie z założonymi rękami, weź się raczej do pracynad urzeczywistnieniem ich”. Pan Bóg złożył w duszach naszych pierwiastki sił potrzebnych do wytworzenia sobie dobrai szczęścia — nie godzi się więc żądać jeszcze od niego, żebyodrabiał za nas całą robotę!
Helenka uśmiechnęła się mimowolnie.
— Marzycielstwo jest rzeczą szkodliwą, jako przytępiająceenergię i prowadzące do lenistwa duchowego. Czy pani znanyjest wiersz Pauliny Krakowowej o kobiecie?
— Nie.
— Cierpiała ona wiele i rozumiała dobrze potrzeby swegospołeczeństwa. Oto jej słowa:
Kobieta? puch marny! Kobieta? niebianka!...
Kobieta? to cacko
To raju mieszkanka!
To wietrzna istota! Serc ludzkich królowa!
To rodu ludzkiego... mniej ważna połowa!
Kobieta?... a ja wam powiadam zaiste;
Gdy myśli porządnie i serce ma czyste,
Gdy od czczych uniesień i marzeń jest wolna,
Gdy szczerze dla drugich poświęcić się zdolna,
Gdy ziemię swą kocha uczuciem poczciwem,
Gdy myślą od ziemi do nieba aż sięga,
Och! wtedy kobieta jest świętym ogniwem,
Które ziemię z niebem sprzęga.
Słowa te: „gdy myśli porządnie”, kazałbym złotymi literamiwyryć na marmurze i umieścić w miejscu tak widocznym,żeby je wszystkie kobiety czytać mogły; bo tylko kobietamyśląca porządnie i wolna od czczych uniesień i marzeń możebyć prawdziwie użytecznym członkiem społeczeństwa. Bujaćpo obłokach nie wolno nawet kobietom narodów szczęśliwych...bo jeśli są takie narody, to marzenia kobiet nieszczęśliwymiby je zrobiły. Nasze nie powinny ani na chwilę odrywać sięod ziemi, co je na świat wydała, ale trzymać jej się mocnosercem i pilnować jak skarbu, bo inaczej mogą ją utracić.Nie mówię, żeby nie spoglądały w niebo, bo mają o co sięmodlić; ale niech nie tworzą sobie fikcyjnych sytuacji i nieszczęść urojonych, gdy rzeczywistość wszystkimi głosami i zewszystkich stron nawołuje je do trzeźwości, baczności i czuwania. Czymże jest poezja marzeń wobec rozgrywających siębezustannie dokoła tragedii i dramatów, o których wszyscywiedzą, chociaż chór milczy!...
Helenka słuchała, dziwiąc się, jak tym ludziom nieodstępnietowarzyszyła na każdym kroku myśl o położeniu społeczeństwa, w którym żyli, i poczuwanie się z nim do solidarności.Rodzina Radliczów, choć żyła prawie na ustroniu, nie prowadziła życia odosobnionego, ale odczuwała wszystko, co siędookoła niej działo. Helenka w domu nie widziała nic podobnego. Tam prądy przepływały obok ich rodzinnego ogniska,ale nie przez jego środek; a jeśli które poruszyły struny bolesne w sercach, umysły pozostawały smutne i zniechęcone.Tu nie poddawano się zniechęceniu; zastanawiano się nadprzyczynami złego, patrzano niebezpieczeństwu śmiało w oczyi szukano na nie środków zaradczych.
— Jak państwo wszyscy jesteście do siebie podobni — rzekła — podobne słowa słyszałam już od ojca pańskiego i odmatki. Co mnie zaś najwięcej zadziwia, to że ani na chwilęnie odstępuje was myśl należenia do ogólnej całości.
— I pani myśl ta z czasem towarzyszyć będzie, bo ona przychodzi do człowieka w miarę lat i nabytego doświadczenia.Dziecko zrazu nie widzi nic prócz siebie; młodzieniec widziwięcej, ale własna osobistość zasłania mu świat cały, któryzdaje się być wyłącznie dla niego stworzonym. Ale z każdymupłynionym rokiem życia osobista wielkość w umyśle człowieka razem z jego własnymi sprawami maleje, a wielkość społeczeństwa, jako istoty zbiorowej, wzrasta. Starzec kładący siędo grobu, ten sam, który będąc młodzieńcem uważał siebieza środkowy punkt świata, wie, że jest tylko prochem, z którego powstał.
„Z tego wynika — pomyślała Helenka — że ja jestem jakowo dziecko, które nie widzi nic prócz siebie” — i spytała:
— A nieśmiertelność?
— Na nieśmiertelność zarobić trzeba: może ją mieć tylkoten, kto tak się umiał zjednoczyć myślami i uczuciami zeswym społeczeństwem, że cierpiał jego cierpieniem, cieszyłsię jego radościami, żył jego życiem i umiał się do jego dobraczymkolwiek bądź przyłożyć. Taki, choć umrze, nieśmiertelnyjest, bo czyny jego żyją.
Helenka zamyśliła się. Ten człowiek mówił jej dziwne rzeczy... Zaczęła przebiegać w myśli swoje życie i szukać w nimchwil takich, którymi mogłaby sobie zarobić na nieśmiertelność, ale nic nie znalazła. Były tam same zabawy, rozrywki,tańce; były i dobre uczynki, ale te ostatnie ją nic nie kosztowały, bo w kieszeniach rodziców miały swoje źródło. Żebyłzę otrzeć cierpiącemu, nie potrzebowała sobie niczego odmawiać. A praca, której się podjęła dla rodziców, czy dawałajej już do tego prawa? O nie! Czuła to dobrze; praca ta byłajej nieznośną, a ona nie była pewną nawet, czy przy niej wytrwa, chociaż szczerze tego pragnęła. Co zaś do zjednoczeniasię ze społeczeństwem, w którym się żyje, to jakże to ona zrobić miała? Podniosła na Andrzeja wielkie, szafirowe oczy,pełne niepokoju, i rzekła:
— Zastanawiałam się nad słowami pana o zjednoczeniu sięze społeczeństwem: czy czuć dlań miłość nie jest już zjednoczeniem? Kocham mój kraj.
— Kochasz go, pani?
Błyskawice gniewu strzeliły z oczu Helenki.
— Panie! — zawołała — samo to pytanie już jest obelgą.
— Niech mi pani wybaczy moją szczerość, ale wątpliwośćco do tego wczoraj właśnie powstała w moim umyśle.
— Czy mogę wiedzieć, co ją panu poddało?
— I owszem, będę szczery do końca. Patrzyłem na paniączytającą gazetę: na samym wstępie była wiadomość, zapewnemylna, o odmówieniu subwencji rządowej zakładom dobroczynnym w Królestwie, wiadomość rujnująca podwaliny bytutych zakładów — pani jej nawet nie zauważyłaś. Dalej byłoobliczenie majątków ziemskich na Litwie, znajdujących sięw obcych rękach — pominęłaś je pani nie czytając, jak również artykuł o projekcie zniesienia Banku Polskiego. Dalejjeszcze, w części politycznej, znajdowała się mowa księdzaJażdżewskiego w parlamencie niemieckim w obronie językapolskiego, oczy pani zaledwie prześlizgnęły się po niej. Szukały one felietonu, gdzie autor w sposób bardzo zajmującyopisywał nader zawikłaną intrygę — i utonęły w nim z widoczną przyjemnością. Wstrzymywałem się jednak z sądemmoim o pani, czekałem, co dalej będzie; pani jednakże poukończeniu felietonu gazety przeczytałaś felieton w dwóch,,Kurierach”, felieton z „Tygodnika Ilustrowanego”, felietonz „Kłosów”, felieton z „Bluszczu”, jeden krótki poemacik i natym skończyłaś czytanie. Wówczas powiedziałem sobie: w tejmłodej piersi nie ma ani odrobiny miłości dla kraju, bo najważniejsze sprawy narodowe są jej zupełnie obojętne. Niekocha ojczyzny, kto nie ma w sobie poczuć obywatelskichi w czyjej krwi nie drgają tętna narodu.
Helenka stała przed nim śmiertelnie blada.
— Kto panu dał prawo przemawiania do mnie w ten sposób! — zawołała głosem drżącym z gniewu.
— Spełniłem tylko życzenie pani — odpowiedział poważnie— chciałaś pani wiedzieć, jakim sposobem doszedłem do mejwątpliwości, i powiedziałem pani prawdę. Bardzo mi przykro,jeżeli miałem nieszczęście panią obrazić.
Helenka gryzła wargi do krwi niemal; w piersiach jej wrzało, w myśli szukała broni, którą by dotknąć go mogła taksamo, jak on ją dotknął.
— Mówiłeś pan — przemówiła po chwili — że trzeba czynem dowodzić miłości dla kraju. Czy pan z patriotyzmu, niedla własnej korzyści, produkujesz i sprzedajesz nasiona? Czypańska najstarsza siostra dla miłości ojczyzny i zarobieniasobie na nieśmiertelność smaży konfitury, że już nie mówięo podkładach do bukietów, wyrabianych przez młodszą?
— Tak jest, pani — odrzekł z niezachwianym spokojem —bo pieniądze, posyłane do Erfurtu, Gandawy i Kwedlinburgaza nasiona, do Moskwy i Kijowa za konfekty, do Paryża zapodkładki, w znacznej części pozostaną w kraju. Prawda, żemy sami na tym korzystamy, ale korzysta nie mniej krajcały. Gdy jednostki się bogacą, wzrasta bogactwo narodowe.Moje siostry biorąc się do przemysłu, wcale dotąd u nas nieuprawianego, spełniły czyn obywatelski. Nie ci tylko zasługująna wdzięczność i pamięć ludów, którzy z orężem w ręku ginąw ich obronie, ale i ci, co się do ich dobrobytu przyczynili.Holandia czci pamięć Jana Peekela, który wynalazł sposóbsolenia śledzi, i tym cały kraj wzbogacił — jakby największego bohatera. Dążąc do odrodzenia narodu powinniśmynie tylko w moralne, ale i w materialne siły wzrastać. Franklin jeszcze powiedział, że „pusty worek nie może stać prosto”.
Wszedł służący i podał Andrzejowi karteczkę.
— Przepraszam panią — powiedział, rzuciwszy okiem nakartkę — ale przybył dla nas transport z kolei, muszę goodebrać.
Ukłonił się i odszedł. Helenka pozostała sama. Długo stałana tym samym miejscu z oczami utkwionymi w ziemię, a potwarzy jej gorące przechodziły płomienie. Tak więc niskostoi w jego oczach, że odmawia jej nawet tego, czego się nieodmawia prostemu wyrobnikowi! Jak on śmiał jej to w oczypowiedzieć? Jak śmiał śledzić ją bez jej wiedzy i sądzić? Gdyjego ojciec robił jej uwagi, słuchała go z szacunkiem; gdyjego matka ją strofowała, znosiła to z cierpliwym pobłażaniem; ale żeby młody mężczyzna mógł jej w oczy powiedziećcoś innego jak komplement — to było rzeczą niesłychaniezdumiewającą. Wiele ciężkich chwil przebyła już w tym domu,ale takiej...
Podniosła machinalnie oczy w górę i patrzyła na wspaniałykwiat filodendronu nie widząc ani jego misternych arabesków,ani śnieżnej białości, tak zachwycającej przed chwilą — wzrokjej bowiem zwrócony był w głąb jej własnej duszy. Szukałatam obrony już nie przed tym człowiekiem, który odszedł,ale przed trybunałem własnego sumienia, przed którym stawiała się sama. Ale nie znalazła tej obrony. Wszystko, co onprzed chwilą tu powiedział, było prawdą, i to właśnie bolałoją najwięcej. Tak jest; rzeczy błahe zajmowały ją więcej niżpoważne, ale nigdy jej nie przyszło do głowy, że to jest dowód obojętności na sprawy publiczne. Teraz dopiero, gdy jejzwrócił na to uwagę, prawda ta stała się jasna dla niej samej.
Wieczorem po skończeniu pracy w kantorze zamiast iśćzaraz spać, jak to czyniła zwykle, udała się do biblioteki,gdzie leżały na stole pisma ilustrowane i gazety. Tą raząnie szukała felietonów powieściowych, ale artykułów dotądpomijanych, rozbierających sprawy, o których mówił Andrzej.
Czytała i odczytywała, a to, czego się z nich dowiedziała,wstrząsnęło głęboko jej sercem i umysłem i wywołało szybszekrążenie krwi w żyłach. Andrzej, który w godzinę późniejchciał wejść do biblioteki i uchylił lekko portierę, zobaczył,jak spomiędzy palców, zasłaniających twarz dziewczęcia,spłynęło kilka łez. Oczy jego zajaśniały radością i oddalił sięniepostrzeżony, mówiąc do siebie:
„Przebudzenie duszy drogo ją kosztowało, ale przyszło nareszcie!”
Północ już była, gdy panna Orecka opuściła bibliotekę.Twarz miała bledszą niż kiedykolwiek, a tak była zamyślona,że nie posłyszała delikatnego skrzypnięcia drzwi kantoru aninie dostrzegła stojącej w nich wysokiej, męskiej postaci, której wzrok odprowadził ją do końca korytarza. Był to Andrzejchcący zbadać, jak też długo posiedzi ona w bibliotece. Szłajak lunatyczka krokiem wolnym, automatycznym, a odblaskświecy, trzymanej w ręku, padający na jej twarz, pozwalałwidzieć skupiony i zarazem bolesny wyraz tej twarzy. Znalazłszy się w swoim pokoju, stała chwilę przy stole, na którympostawiła świecę, zapatrzona w migający jej płomień, po czymwestchnęła i klękła do pacierza. Ale modlitwy, których słowawymawiała co dzień i prawie machinalnie, plątały się dziśna jej ustach nie przylegając do nich. Klęczała tak czas jakiśz głową wspartą na rękach, wreszcie sięgnęła po książkę donabożeństwa, ale zamiast niej natrafiła na inną, którą przedkilku dniami przyniosła sobie z biblioteki. Otworzywszy ją,znalazła wiersz następujący:
Orate fratres
Módlmy się, bracia! — mówi u ołtarza
Kapłan, najświętszą składając ofiarę.
Módlmy się! — prosty lud za nim powtarza,
Co w prawym sercu szczerą chowa wiarę.
Módlmy się! — wżywa z wież kościelnych dzwonek,
Czystymi dźwięki dążąc pod niebiosy;
Módlmy się! — śpiewa w poranku skowronek,
Lekko skrzydełka otrząsając z rosy.
Odwróciła kartkę dla zobaczenia nazwiska autora i wyczytała imię Pauliny Krakowowej, tej samej, której wiersz o kobiecie wypowiedział jej dziś Andrzej w oranżerii. Muskuływ jej twarzy lekko drgnęły na wspomnienie tej rozmowyi czytała dalej:
I my, choć z dala od świętych podwoi,
Z powszechnej troski, od prostej roboty,
Z ziemskiego życia codziennej tęsknoty,
Módlmy się w duszy, Bóg smutek ukoi!
— Są jednak smutki, których modlitwa ukoić nie może —szepnęła — ja dziś na próżno próbowałam się modlić...
Za tych, co czarną, drogą ziemię naszą,
Potem oblani, uprawiają w ciszy
I ciężką pracę rzewną piosnką kraszą,
Módlmy się, módlmy. Bóg nasz głos usłyszy.
— Tu jest mowa o rodzinie Radliczów — rzekła z lekkągoryczą — oni uprawiają ziemię rodzinną w pocie czoła. Dlamnie tu nie ma nic, nic...
Za tych, co jęczą w smutku i ucisku,
A przecież trwają w nadziei i wierze;
Za tych, co giną wpośród mieczów błysku,
Módlmy się! Krew ich Pan przyjmie w ofierze!
— Zginąć wpośród mieczów błysku dla ojczyzny, tak jakto czynili moi przodkowie, łatwiej by mi przyszło niż zdobywać się co dzień na kilka godzin pracy nużącej i jednostajnej — szepnęła z westchnieniem.
Za tych, co ducha szlachetne poloty
W urocze słowa zdobią umiejętnie,
By nas przynęcić i podnieść do cnoty,
Módlmy się, módlmy, a słuchajmy chętnie.
— I to nie dla mnie. Marzyłam niegdyś wprawdzie nieo umiejętnym zdobieniu w urocze słowa szlachetnych polotów ducha, ale o podnoszeniu i zachęcaniu do cnoty moich bliźnich. Szalona! Nie przeczuwałam, że ludzie będą mieli prawo rzucić mnie samej w oczy ciężkie oskarżenie...
Za tych, co w ciężkiej niedoli zamęcie,
Na śliską drogę pokusy wtrąceni,
Stracili święte braterstwa pojęcie.
Módlmy się! kąkol niechaj Bóg wypleni.
— To dla mnie. Ja jestem podobno tym kąkolem, który lepiej, żeby Bóg wyplenił. Dano mi to do zrozumienia aż nadtowyraźnie. Autorka każe się modlić za tych, którzy stracili święte pojęcie braterstwa... cóż jednak będzie z tymi, co gonigdy nie mieli? Widać, że niewarci, aby się za nich modlono, że są winniejsi od tych nawet, którzy, uległszy pokusom,upadli.
Roześmiała się gorzko.
Bo silnej woli olbrzymia potęga
Kruszy opoki, kieruje falami —
Ale modlitwa pod niebiosa sięga;
Módlmy się zatem, a Bóg będzie z nami.
— „Ale modlitwa pod niebiosa sięga” — powtórzyła zamyślając się — więc Bóg usłyszy głos biednego kąkolu, jeślipodniesie się ku niemu nieśmiały... usłyszy i przebaczy, żenie wyrósł w złotodajne ziarno pszenicy! Ach, czemuż niewiedziałam wielu rzeczy wcześniej, czemu od obcych ludzidopiero musiałam się o nich dowiedzieć! Ileż by mi to oszczędziło wstydu i upokorzenia!... O Boże, nie proszę Cię jużo poprawienie mojej doli, ale o dobre pojęcie braterstwa...Spraw, aby niepożyteczne ziarno kąkolu przemieniło sięw ziarno zboża!
Długo jeszcze dumała, z głową wspartą na rękach, i anisię spostrzegła, jak znużenie wzięło górę nad znękanymumysłem. Ciałem jej sen zawładnął, a tak głęboki, że ranekzastał ją śpiącą w klęczącej postawie.
Była to właśnie już siódma godzina. Helenka obmyła twarzzimną wodą i zeszła do jadalnego pokoju.
XV
Kłamstwo, przez Helenkę w liście do matki wymyślone dlasprawienia jej przyjemności o mającej się odbyć u państwaRadliczów zabawie, niespodziewanie stało się prawdą. Jednego dnia Elżunia powiedziała do niej z uśmiechem nieco tajemniczym.
— Mam dla pani nowinę, w sobotę będzie u nas wieczórtańcujący.
Oczy Helenki rozjaśniły się na te słowa.
— Doprawdy? — spytała patrząc na mówiącą z niedowierzaniem — wieczór tańcujący tu, w tym domu?
— Cóż w tym tak dziwnego?
Zawahała się.
— Widząc państwa wszystkich pracujących niezmordowanieod rana do nocy, słysząc ciągle powtarzane, że „czas to pieniądz”, że „marnowanie go jest zbrodnią”, bo „żadna z chwilupłynionych nie wróci” — myślałam, że z zasady przeciwnijesteście wszelkim rozrywkom nie przynoszącym umysłowikorzyści i że taniec uważa się tutaj za rzecz zakazaną, godną piekielnego potępienia.
Elżunia roześmiała się.
— Miała nas pani za ludzi bardzo dziwacznych i całkiemdo wszystkich innych niepodobnych, niby jakichś średniowiecznych pustelników lub ascetów — rzekła wesoło — a myjesteśmy tylko zwykłymi śmiertelnikami, pracującymi w dzieńpowszedni, odpoczywającymi w niedzielę i tańcującymi ochoczo, gdy się zdarzy sposobność, w karnawale. Na wszystkojest czas właściwy; żadna z nas nie zaniedbałaby swej codziennej pracy dla zabawy, ale bawimy się chętnie, gdy możemy, bez szkody dla naszych zajęć. Ja na przykład bardzolubię tańczyć, a moja siostra Anna także.
— A siostra najstarsza, panna Wanda, której jeszcze nieznam?
— Ona nie tańczy od śmierci swego narzeczonego — rzekła z westchnieniem Elżunia — zresztą nie opuściłaby dla zabawy naszego dziadka, którym się opiekuje i który ani chwilibez niej obejść się nie może.
— Czy... i pan Andrzej lubi tańczyć?
— Ach, ten nie tańczy wcale. Powiada zawsze, że jest nato zbyt niezgrabny, i ma słuszność. Zacny, szlachetny chłopak, ale nie salonowiec.
„To prawda” — pomyślała Helenka, a Andrzej jeszcze więcejstracił w jej oczach. Młody mężczyzna nie umiejący tańczyćbył dla niej istotą niezupełną. Stefan tańczył tak pięknie.
A więc tańcujący wieczór miał nareszcie przerwać jednostajność tego życia pracowitego, którego dnie podobne byłydo siebie jak krople wody. Helenka wiele myślała o tymwieczorze, tylko martwiła się, że nie ma świeżej toalety. Kufry jej wprawdzie pełne były eleganckich i kosztownych sukien, ale na pierwszy występ publiczny w Warszawie pragnęła mieć coś nowego, gustownego a oryginalnego. Niestety,ani myśleć o tym było można! Kasa jej była wyczerpaną, a nadnie eleganckiego woreczka leżało już tylko kilka sztuk drobnej monety; zresztą chociażby nawet miała pieniądze na sprawienie sobie odpowiedniego stroju, nie godziło się ich na toużywać, czuła to dobrze.
Zdziwiła się też bardzo, gdy na godzinę przed mającą sięrozpocząć zabawą Kunegunda przyniosła jej do pokoju listi duże pudło, opatrzone firmą jednego z pierwszorzędnychmagazynów warszawskich, z którego matka jej zawsze zaopatrywała w garderobę siebie i córkę. List był z domu i zawierał słowa następujące:
Moja najdroższa Helciu! W tydzień po Twoim wyjeździć nadeszła z Warszawy suknia, którą obstalowałaś sobie na balu barona. Magazynierka dziwi się, żeś cofnęła obstalunek,i zapytuje, czy przy ostatniej przesyłce nie zadowoliła w czymkolwiek Twego gustu, co by ją bardzo bolało. W końcu dodaje, że toaleta, wykonana z największą dokładnością podługzrobionej przez Ciebie akwareli, jest tak piękną, iż posyłaCi ją, mimo Twej woli, żebyś chociaż zobaczyła, jakie wymyśliłaś arcydzieło. Pewna jest, że zobaczywszy, nie będzieszmiała siły odesłać. W przeciwnym razie przyjmie tę suknięchętnie na powrót, bo wie, że łatwo znajdzie na nią kupca.Rzeczywiście, moje dziecko, jest to prawdziwe arcydzieło i niewiem, czy nawet hrabina K., sprowadzająca sobie sukniez Paryża od Wortha, znalazłaby jej co do zarzucenia. Ten odcień zielonawy jest przepyszny, a ten fantazyjny węzeł z boku niezrównany! Kwiaty wybornie dobrane do koloru Twoich włosów, będzie Ci w nich bardzo do twarzy. Naturalnie nieodesłałam na powrót tych śliczności, ale zatrzymałam je dla Ciebie, bo pisałaś mi, że się dobrze bawisz i że ma być świetna zabawa u państwa Radliczów. Nie masz żadnej zupełnieświeżej sukni, a niepodobna przecież, żebyś wyglądała gorzej od innych. Jak cię widzą, tak cię piszą. Pożyczyłam pieniędzy od Ofmana, w sekrecie przed ojcem, i odesłałam zaraz magazynierce. Że zaś pan F., znajomy nasz, jechał do Warszawy, więc prosiłam go, żeby to pudło z sobą zabrał, bo wysłane pocztą mogłoby na czas nie zdążyć. Kwiaty są prawdziwe paryskie, znać to po delikatności wyrobu; będzieszmogła użyć ich jeszcze raz. Dobre rzeczy, choć drogie, zawszesię opłaci kupować; jest to nawet dobrze zrozumiana oszczędność.
Helenka załamała ręce po przeczytaniu tego listu. Matka pożyczyła pieniędzy od Ofmana na zapłacenie sukni; w sekrecie przed ojcem, który w sekrecie przed matką poręczyłOfmanowi za Teckiego — co za fatalne pokrzyżowanie interesów przyśpieszające ruinę rodziny, a sprzyjające zamiarom tego Niemca względem posesji pana Marcina, zamiarom,które dla ślepych chyba nie były widoczne! I ona to, córkabiednego starca, znękanego nieszczęściem, jego jedyne ukochane dziecko, ma przyłożyć rękę do jego ostatecznej ruiny.Matka, nie wiedząca o poręczeniu, nieświadomie stawała sięwspólniczką Ofmana — miałażby i ona ze świadomością tegostać się jego wspólniczką także? Dreszcz ją przeszedł.
A jednak nie przyszłoby do tego, gdyby, cofając obstalunek,napisała z całą szczerością modniarce, iż cofa go z powodu,że w położeniu jej zaszła zmiana, zmuszająca ją do wyrzeczenia się balowych toalet na przyszłość. Powodowana fałszywym wstydem, dała za powód błahy, prosty kaprys, którymodniarce, mającej do czynienia po większej części z osobami ulegającymi częstym kaprysom, mógł dać do myślenia, żeprzeminie równie prędko, jak przyszedł — i że młodej damie,odwołującej zamówienie dlatego tylko, że jej się „odechciało być na balu”, zechce się tańczyć na niejednym jeszcze baludo końca karnawału. Kłamstwo, na pozór nieszkodliwe nikomu, ściągnęło jej zgryzotę przytłaczającą teraz jej piersi kamiennym ciężarem. Gdyby chociaż w liście do matki nie byłapisała tyle rzeczy dalekich od prawdy o swoim życiu w Warszawie i o przyszłej świetności zabawy, nie będącej wówczasjeszcze nawet w projekcie, matka nie byłaby zatrzymała dlaniej tej sukni, bo wiedziałaby, że ona córce na nic się nieprzyda. Wieczór — to nie bal jeszcze. Tłumaczyła sobie, żeuczyniła to dla sprawienia matce przyjemności, ale był totylko pozór, pod którym ukrywała się jej własna słabość. Niemiała odwagi napisać do domu całej prawdy i stawić czołapojęciom będącym tak długo jej własnymi, a teraz zaczynającym się chwiać w swoich posadach... Słabość niewinna napozór stawała się grzechem ciężkim, bo sprowadzała skutkiopłakane.
Przesunęła ręką po czole, jakby chcąc pozbyć się myśli niepokojących i wielce podobnych do wyrzutów sumienia, i zamyśliła się, co robić z tą suknią, która spełniała tak niespodzianie jej niedawne marzenia, a była już zapłacona, więcmusiała przy niej pozostać!... Z wolna czysto kobieca ciekawość zajęła miejsce wyrzutów sumienia; ręce z pewną niecierpliwością odkryły wieko pudła.
To, co pani Orecka nazywała arcydziełem smaku, było nimistotnie i o wiele przewyższało rysunek, służący mu za wzór,a leżący teraz na wierzchu. Był to prawdziwy kostium leśnej bogini. Gaza, podobna raczej do mgły niż do tkaniny,przybrana była ciemnymi liśćmi bluszczu, mchem, porostami drzewnymi, paprociami, konwaliami i poziomkami, czerwieniącymi się jak rubiny, a do złudzenia naśladującymi naturę, bo nawet krople rosy, gęsto na kwiatach i liściach błyszczące, były tak świeże, jak gdyby tylko co na nich osiadły.Przy sukni leżała para białych atłasowych bucików, z których każdy ozdobiony był zieloną gałązką; długie, do łokciasięgające rękawiczki ze stemplem paryskim, girlandą z bluszczu niby bransoletką otoczone — i wachlarz zrobiony z atłasu,gazy, liści i leśnych kwiatów.
Helenka przyglądała się temu wszystkiemu ze znajomościąartystki dumnej ze swego pomysłu, oczy jej błyszczały gorączkowo, a na twarz ciemne wystąpiły rumieńce. Wszystkiedawne nałogi odezwały się w niej z siłą tym większą, że takdługo były z konieczności powstrzymywane i tłumione —bo też pokusa była zbyt wielką!...
„Jeżeli suknia jest zapłacona i musi przy mnie pozostać,to czemu nie miałabym się w nią dziś ubrać — mówiła dosiebie, usiłując zagłuszyć wyrzuty sumienia. — Czyż zamiastją więzić w kufrze do śmierci, nie lepiej, nie rozsądniej postąpię czyniąc z niej użytek, na jaki była pierwotnie przeznaczoną?”
Zrzuciła z siebie swoje codzienne ubranie, zniszczone jużcokolwiek od pyłu, jaki na nie codziennie z nasion padał, i zaczęła się ubierać w ten strój poetyczny a oryginalny, któregopomysłu istotnie mógł jej pozazdrościć malarz. A gdy ją owinęły obłoki jedwabiu i gazy, gdy poczuła za sobą powłóczysty ogon, nie mający gdzie pomieścić w ciasnym pokoiku całej swej wspaniałości, gdy rozplotła i spuściła na plecy bogatejasnopopielate włosy, ozdobiwszy je girlandą z kwiatów i zieleni, odżyła w niej na nowo cała jej dawna istota, i gdy zapinała paryskie rękawiczki na guziczki z masy perłowej,w pięknej jej główce nie było już miejsca na żadne głębszemyśli. Strój i zabawa zajmowały ją całą. Lusterko z podróżnej toaletki, służące jej do codziennego użytku, okazało sięza małe do odbicia tak świetnej toalety. Z pewną niecierpliwością obejrzała się za czymś większym, ale nic podobnegotam nie było.
„Pójdę do salonu — rzekła do siebie. — O tej porze nie matam jeszcze nikogo, a jest to jedyne miejsce, gdzie możnaprzejrzeć się od stóp do głów”.
Uwiązawszy wachlarz na białej atłasowej wstążce, wzięła w jedną rękę ogon sukni, w drugą świecę i zeszła ostrożnie po schodach. Zmrok już był i służący zapalał światław sieni, korytarzu i na schodach. Przemknęła obok niegoniepostrzeżona, ale spotkała się oko w oko z Kunegundą,która na jej widok przeżegnała się głośno.
W salonie nie było nikogo i lampy jeszcze wcale nie zapalano. Postawiła święcę na konsoli i zaczęła się sobie przypatrywać, a uśmiech zadowolenia ożywił małe jej usteczka.Rzeczywiście, w tej szacie, podobnej do wstających wieczorem nad wodami oparów, w tych ozdobach z liści i mchówbyła piękną jak marzenie poety i wypowiedziała to sobie głośno z dumą.
— Istotnie, jesteś pani bardzo piękną — odezwał się tużprzy niej głos dobrze znany, którego dźwięki były zimne,ostre i jakby szyderskie — tak piękną, że każdy artysta uważałby się za szczęśliwego, gdybyś mu służyć chciała za model do obrazu; tak piękną, że nie potrzebujesz wcale balowegostroju, żeby tę piękność uwydatnić, bo nawet w codziennymubraniu jest ona bardzo widoczną. Ale cóż z tego? Pięknośćnie jest wcale pani zasługą, jak nie byłoby winą pani, gdybyśbyła brzydką!
Helenka zawrzała gniewem. Więc on był tu znowu, tenczłowiek, którego znosić nie mogła, i zatruł jej pierwszą chwilę, w której zapomniała o swojej niedoli i swoim więzieniu!Był tu znowu i podpatrywał ją w chwili, gdy się zachwycała sama sobą — a ona o jego obecności nie wiedziała! Tobyło oburzające. Odwróciła się i, zmierzywszy go od stóp dogłów, rzekła gniewnie:
— Podsłuchiwanie i szpiegowanie wszelkiego rodzaju niebardzo się zgadza z honorem mężczyzny. Po raz to drugi jużpodpatrujesz mnie pan bez mojej wiedzy. Oświadczam panu,że nie życzę sobie bynajmniej służyć za przedmiot pańskichstudiów, i proszę, abyś mnie raczył uwolnić od tego zaszczytu.
Nigdy jeszcze z delikatnych ust panny Oreckiej nie wyszłysłowa równie gwałtowne jak te, nigdy jeszcze słodki, srebrzysty jej głos nie miał takich tonów syczących. Usłyszawszy je, sama im się zdziwiła — ale nie mogła pohamowaćswego uniesienia. Drżała.
Andrzej podniósł się z krzesła, w którym siedział zagłębiony.
— Jesteś pani bardzo porywczą i bardzo niesprawiedliwą— rzekł ze spokojem, który ją zdziwił. — Nie godzi się wymawiać lekkomyślnie słowa honoru ani czynić ubliżającychzarzutów bez przekonania się o ich zasadności. Osoba paninie obchodzi mnie do tego stopnia, żeby aż wzbudzała moją ciekawość. Tak dziś, jak i poprzednio przypadkiem siętu znajdowałem, gdyś pani weszła, i skoro pani mimowolniegłośno przed lustrem wyraziłaś myśl swoją i ja też wyraziłem głośno swoją, choć nie całkowicie...
— Był więc dalszy ciąg?
— Tak, pani, był.
— Czy można wiedzieć jaki?
— Lepiej, żeby pozostał przy mnie, bo pani nie lubisz słuchać prawdy i bierzesz ją zawsze za obrazę.
Helenka patrzyła na niego, gniotąc w ręku swój wachlarz.Zdumiewało ją i oburzało zuchwalstwo tego człowieka, mówiącego jej w oczy, że ona go nic nie obchodzi — jednak...ciekawość kobieca przemogła.
— Mów pan — rzekła z błyszczącymi oczyma.
— Proszę zatem pamiętać, że spełniam tylko pani życzenie: patrząc na panią, zadawałem sobie pytanie, czy formatak doskonała zawiera treść równie szlachetną, jak jest sama, czy też istnieje między nimi sprzeczność.
— Wątpliwość bardzo dla mnie pochlebna. Cóż dalej?
— Dalej dziwiłem się lekkomyślności, z jaką pani marnotrawisz swoją pracę. Ile to tygodni, ile miesięcy trzeba, żebyszczupła płaca, pobierana przez panią, pokryła koszt takświetnego stroju! Myśląc o tym, nie widziałem już doskonałości form, tylko treść wypełniającą je.
— I przyszedłeś pan do przekonania, że między treściąa formą jest wielki przedział?
— Niestety, tak.
— Że jest licha, nędzna, że jej nie ma wcale? — pytałacoraz gwałtowniej. — Mówże pan!
— Dziwiłem się, że w duszy uposażonej w skarby sercai umysłu, w duszy pełnej pięknych zamiarów i szlachetnychuniesień jest taki brak siły charakteru.
Cały rząd guziczków z masy perłowej, na które lewa rękawiczka była zapięta, prysnął w tej chwili i posypał sięjak grad na podłogę.
— Potrzebowałabym tylko dwa słowa wyrzec dla przekonania pana, że jesteś w błędzie, ale nie uczynię tego! Pozostań pan w mniemaniu, że jestem nierozsądną marnotrawnicą i bez charakteru.
To powiedziawszy wzięła świecę i wyszła, nie spojrzawszyna niego.
„Charakter jest — rzekł do siebie Andrzej patrząc za nią— brak mu tylko panowania nad sobą, ale i to przyjdziez czasem. Dużo mnie kosztowały słowa, które jej musiałempowiedzieć, ale pewien jestem, że nie będą bezskuteczne. Nieprędko mi je przebaczy... Biedna dziewczyna, zraniłem jągłęboko!”
Powrócić do siebie równie niepostrzeżoną, jak tu przyszła,nie udało się Helence. Przez korytarz niesiono duży stół dosali jadalnej, a że u stołu odkręciła się noga, więc cały taborstanął i zaczęło się przykręcanie. Chcąc to wszystko ominąć,musiała się wrócić i przejść przez pokój pani Radliczowej. Zastała tam Annę i Elżunię zajęte przygotowywaniem wieczorowych ubiorów. Tego właśnie najmniej sobie życzyła. Widokjej wprawił siostry w takie zdumienie, że żadna nie wyrzekłaani słowa, tylko obie spoglądały na siebie w milczeniu. Elżunia, w której gust artystki ponad wszystkimi innymi uczuciami przemagał, odezwała się pierwsza z zachwytem:
— Co za przepyszny strój i jak pani w nim jesteś cudownie piękna!
— Panna Orecka wybiera się gdzieś na bal — zauważyłazimno pani Radliczowa.
— Czy pani na nasz skromny wieczór tak się ubrała? —zapytała z niedowierzaniem Anna.
Helenka wytrzymała spokojnie wszystkie spojrzenia, a naustach osiadł bolesny uśmiech.
— Ze sposobu i tonu tych zapytań widzę, jak bardzo siępaństwu nie podobam — rzekła patrząc kolejno po wszystkich — i jak każda z pań w duszy mnie potępia. Jestemmarnotrawnicą nie umiejącą uszanować grosza zapracowanego. Nieprawdaż? A jednak nie zasługuję na tak bezwarunkowe potępienie, jak się to zdaje z pozoru. Suknię tę,obstalowaną przed miesiącem, gdym jeszcze nie domyślała sięnawet naszej majątkowej ruiny, posłała teraz modniarka doM., pomimo że natychmiast po katastrofie cofnęłam obstalunek, a matka moja tu mi ją przysłała, przypuszczając, że misię przydać może. Pragnie ona bardzo, żebym się bawiła, i sądzi, że mam dosyć czasu na to; a że sama nigdy nie potrzebowała rachować się z pieniędzmi, więc nie zastanawiała się,że bądź co bądź jest to wydatek za wielki w naszym obecnym położeniu.
— Dziwna nieprzezorność — wtrąciła pani Radliczowa.
— A teraz, gdy panie już znają źródło mojego marnotrawstwa, proszę o radę, co mam począć z tym fantem, który misię dostał wbrew mojej woli? Czy nie lepiej uczynię tańczącw tej sukni na dzisiejszym wieczorze, niż gdyby miała zamknięta w kufrze nie ujrzeć nigdy światła dziennego ani wieczornego?
— Czy rachunek już zapłacony? — spytała pani Radliczowa słuchając Helenki z wielką uwagą.
— Ach, naturalnie — odpowiedziała, dziwiąc się, że mogła zajść pod tym względem najmniejsza wątpliwość.
— Szkoda, bo to utrudnia cokolwiek sprawę. Jeżeli paniw samej rzeczy nie chcesz mieć tej sukni, to powinnaś jązwrócić modniarce.
Na twarz Helenki wystąpiły mocne rumieńce.
— Zwrócić? — wyszeptała z pomieszaniem. — Ależ jak tobędzie wyglądało? Będzie to czyn wysoce niedelikatny!
— Czas już, żebyś się pani oduczyła patrzeć na życiez punktu widzenia wielkopańskiego — odparła z pewną niecierpliwością w głosie. — Zwrócenie modniarce sukni, którą ona zrobiła i przysłała pani, pomimo odwołania obstalunku, będzie czynem zupełnie racjonalnym. Jesteś pani w swoimprawie i ona powinna pani zwrócić pieniądze.
— Być może, ale...
— Ale przyznanie się przed nią do zmiany położenia zawiele by pannę Orecką kosztowało, czy tak? A więc marnujpani swoją własną pracę, skoro się to lepiej zgadza z twojągodnością, ale zapłacz nad sobą zawczasu, bo przepowiadamci, że nie dojdziesz nigdy do niczego. Kto nabywa rzeczy niepotrzebne, ten potrzebne wkrótce sprzedawać zacznie.
To powiedziawszy z właściwą sobie szorstkością, zamilkłai odwróciła głowę z niechęcią.
Helenka stała na środku pokoju, nie wiedząc, co czynić.
Rada była rozumna i praktyczna, ale nie zgadzała się z jejdotychczasowymi zwyczajami i pojęciami. Zrobić to, co jejradzono, wydawało się jej czymś nie bardzo szlachetnymwzględem modniarki. Swoją drogą też powstrzymywał jąwstyd fałszywy, a może i skryty żal pięknego stroju.
— Kochana panno Heleno — odezwała się Elżunia, którazawsze była pierwsza, ilekroć chodziło o załagodzenie sporu,i umiała kwestie stawiać z najlepszej strony, jak matka stawiała je na ostrzu noża — mama ma słuszność. Powinna panikoniecznie pozbyć się tej sukni, bo ona dla pani teraz jestzupełnie bezużyteczna. Nawet dzisiejszego wieczora nie radziłabym pani w niej występować, bo to jest strój balowy,a nasz wieczorek będzie bardzo skromny. Wszyscy nasi gościesą to ludzie zarabiający pracą na swoje utrzymanie tak jaki my i żadna z ich żon czy córek nie ubierze się po balowemu. Sama jedna wśród wszystkich odbijałabyś pani zanadtojaskrawo i świadomość ta niezawodnie nie byłaby pani przyjemną. Ubiór jest jedną z tych form towarzyskich, które koniecznie stosować trzeba do miejsca i do ludzi. Byłabyś panimiędzy nami niewątpliwie prześlicznym obrazem, ale... w niewłaściwych ramach.
— Ma pani słuszność — rzekła Helenka — rada pani Radliczowej jest rozumna i będę z niej korzystała. Pójdę do modniarki jutro.
— Nie — odezwała się pani Radliczowa odrywając oczyod roboty — takich rzeczy nie należy odkładać. Jutro jestniedziela, więc poszłabyś pani dopiero w poniedziałek. Imprędzej się to zrobi, tym lepiej. Idź pani dziś jeszcze, natychmiast!
— Czy pani chcesz, żebym ci towarzyszyła? — spytałaElżunia.
Helenka spojrzała na nią z wdzięcznością.
— Dziękuję pani — odrzekła po namyśle — pójdę sama.
Bardzo pragnęła mieć towarzyszkę, ale nie chciała, żeby tatowarzyszka była świadkiem jej rozmowy z modniarką i tego, co nazywała upokorzeniem.
XVI
W kwadrans potem Helenka siedziała sama jedna w dorożce, a na przednim siedzeniu stało pudło z wypisanym wielkimi literami adresem firmy, której wziętość i sława ustalonąbyła od dawna w całym modnym świecie.
Wsunięta w głąb powozu, otulona w futerko, zamyślonymwzrokiem wodziła po ulicach pełnych ruchu i gorączkowego,karnawałowego życia, tego życia, do którego ona tak wzdychała, którego tak pragnęła, a którego zmuszoną była się wyrzec.Wspaniałe wystawy sklepowe, oświetlone gazowymi lampami,zawierające przedmioty zbytku, niedostępne już dziś dla niej,napełniały jej serce goryczą, a tłum pojazdów, zajeżdżającychprzed główną bramą ratusza, gdzie tego wieczora miał odbyćsię bal, przypomniał jej ów wieczór, gdy to kareta na saniach zatoczyła się przed dwór pana Bartłomieja — wieczórtak dla niej pamiętny... Wówczas była swobodna, bogata,szczęśliwa, nie przewidująca żadnej przykrej zmiany. Od tegoczasu miesiąc dopiero upłynął, a już jest zmuszona sprzedaćswoją suknię! Fortuna kołem się toczy!
Dorożkarz zatrzymał konie przed jednym z najświetniejszych sklepów, a Helenka, spojrzawszy na napis ułożony z gazowych płomyków, wysiadła i kazała zanieść za sobą pudło.W magazynie, urządzonym z prawdziwym dekoratorskim talentem, bo były tam i szafy pokryte bogatą rzeźbą, i pięknedraperie, i przepyszne wazony majolikowe, znajdowało siękilka dam należących widocznie do wielkiego świata, naderważnymi radami zajętych. Subiekci rozkładali przed nimi kolorowe materie, aksamity i gazy przeźroczyste, nakrapianesrebrem i złotem. Na stole leżały rozrzucone koronki, kwiaty,wstążki, a wszystko było brane pod głęboką rozwagę, zbliżane i oddalane od światła, podnoszone do góry i zniżane, drapowane i wygładzane, porównywane, dobierane. Wszelkie możliwe efekty, jakie tylko osiągnąć się dały za pomocą umiejętnego przedstawienia danego przedmiotu, zostały wyzyskane. Subiekci nie żałowali ani zręczności, ani trudu, ani cierpliwości, która przy właściwym kobietom braku decyzji częstobywała wystawiona na próbę. Narady odbywały się w kilkupunktach półgłosem, czasem zniżały do szeptu, niekiedy przerywały chwilowym milczeniem pełnym głębokiego skupieniaducha, a twarze naradzających się były tak poważne, jak gdyby chodziło o toalety nie dla osób pojedynczych, ale dla całych narodów.
Naprzeciw wchodzącej Helenki posunęła się niemłoda dama, której ubiór, będący ostatnim wyrazem mody, stanowiłżywą i najwymowniejszą reklamę zakładu. Twarz jej zwiędłamiała wyraz wystudiowanej dystynkcji i powagi, a małe, ruchliwe, głęboko osadzone oczy zdradzały wrodzoną żywość.Jedno zmrużenie oczu wystarczyło tej poważnej osobie dozauważenia kosztownego futra, białego aksamitnego kapturka, jak i klasycznej piękności przybyłej — toteż z wielkąuprzejmością wskazała jej zielony aksamitny fotel i spytała,czym każe sobie służyć.
Gdy Helenka wymieniła swoje nazwisko, dama ta podwoiła jeszcze uprzejmość. Klientki bowiem płacące rachunki natychmiast, co się nawet arystokratycznym paniom rzadko zdarza, są wielce cennymi nabytkami i należy je sobie zjednywać wszelkimi sposobami. Nie dając jej przyjść do słowa, zasypywała ją potokiem wymowy:
— Prawdziwe to dla mnie szczęście, że dostarczając panidotąd sukien na listowne zamówienia tylko, mogę nareszciepoznać panią osobiście. Co pani rozkaże? Mamy świeże modele z Paryża: z tych jeden od samego Wortha, cudowne połączenie koloru mahoniu acajou z kolorem bladoniebieskimélectrique, bo dziś bez elektryczności nie może się nigdzieobejść. Może pani sobie życzy obejrzeć? Niedroga nawet suknia, kosztuje tylko trzysta franków. Dla pani oddamy ją pocenie kosztu. Nie? Aha, pani przyszła pewnie z gotowym planem własnego pomysłu. O, bo pani miewa pomysły oryginalne i prześliczne, jak ten kostium leśnej bogini! Pokazywałam rysunek Worthowi, bo byłam w Paryżu i dopiero dwa tygodnie temu wróciłam, i czy uwierzy pani, że był nim zachwycony, a pochwała Wortha to najwyższa wyrocznia! Cóżto więc ma być? Suknia balowa czy wieczorowa?
— Ani jedna, ani druga — przemówiła Helenka, zmieszana i onieśmielona tym wstępem — ale...
— A więc zapewne wizytowa: noszą teraz bardzo w dzieńkolor szary, w odcieniach pigeon lub souris, a także kolormahoniu od najciemniejszego do najjaśniejszego, zwanegoterracotta. Co do materiałów, to najwięcej używane są obecnie taffetas-glace i surah-duchesse mieniące się. W Paryżuwidziałam prześliczne kompozycje z tych materiałów i w tejchwili właśnie w pracowni naszej wykończa się kilka sukienw tym guście. Oto są próbki.
— Dziękuję pani, nie będę ich przeglądała — odezwała sięnareszcie Helenka — nie przyszłam tu dziś nic kupować aniobstalowywać. Celem mego przybycia jest suknia balowa, którą mi pani przysłała do M.
— Zapewne coś trzeba poprawić — podchwyciła — najchętniej, łaskawa pani, najchętniej, chociaż mamy taki nawałroboty, że pracujemy po nocach, i mimo to nie możemy wydołać. Dla pani jednak jesteśmy zawsze na usługi. Co tamtrzeba zrobić, proszę pani, kwiaty odmienić? Czy kokardęprzypiąć? Panno Aleksandro! — zawołała uchylając lekko portierę — proszę przyjść tutaj, jest mała poprawka dla młodej damy!
— Niechże pani mi pozwoli przyjść do słowa — rzekłanareszcie zniecierpliwiona ciągłym przerywaniem Helenka —bo się nie porozumiemy. W sukni, o której mowa, nie ma nicdo poprawienia.
— Spodziewałam się tego — wtrąciła — o ile pamiętam,utrafialiśmy pani zawsze jakoś. Bo też rzadko doprawdy takzgrabnej figurki.
— Ale mimo to muszę pani tę suknię zwrócić, jako zupełnie dla mnie nieużyteczną! Szkoda wielka, że pani nie zastosowała się do mego listu, w którym cofałam obstalunek,zrobiony o dzień wcześniej... oszczędziłoby to nam obydwómprzykrości.
Wypowiedzenie tych słów przyszło Helence z trudnością.
Muskuły na twarzy modniarki drgnęły nieznacznie. Małejej oczka spod przymrużonych powiek rzuciły bystre spojrzenie na mówiącą:
— Suknia była już w robocie, gdy przyszedł drugi list pani; wreszcie sądziłam, że gdy pani zobaczy swój pomysł wykonany, zatrzyma pani go chętnie, zwłaszcza że powód, jakipani podała w liście, niebytność na jednym balu, nie wyłączał bytności na balach innych. Czyż podobna, aby tak piękna toaleta nie przydała się młodej osobie w ciągu karnawału!Może obraziliśmy panią posyłając rachunek? Ale to winamojej panny od kroju, która ekspediowała posyłkę i nie wiedziała, że mamy z państwem rachunki roczne.
— Nie, pani — wyrzekła z lekkim rumieńcem Helenka, nierada, że natarczywość modniarki zmusza ją tłumaczyć sięwyraźniej — położenie nasze majątkowe zmieniło się i niejesteśmy już w stanie ponosić tak zbytkownych wydatków.
Po twarzy modniarki przemknęło coś na kształt gniewnego zdziwienia, a w zachowaniu się jej i wyrazie twarzy zaszła raptowna zmiana. Nadskakująca grzeczność zniknęław jednej chwili, a miejsce jej zajęła wyniosłość i chłód lodowaty. Podniosła głowę i popatrzywszy przez chwilę przymrużonymi oczyma na swoją dawną klientkę, rzekła sucho:
— A to dobre! więc dlatego, że ktoś bankrutuje, zakładnasz ma ponosić straty! Ciekawam, z jakiej racji? Trzeba byłoodesłać posyłkę odwrotną pocztą; teraz już nie da się to odrobić. Gdy rachunek jest zapłacony, rzecz uważa się za skończoną. My nie przyjmujemy żadnych zwrotów.
Bezwzględność i niedelikatność, z jaką te słowa zostaływypowiedziane, oburzyły Helenkę. Nieśmiałość jej i zakłopotanie ustąpiły zbudzonemu nagle poczuciu swojego prawa.Teraz już nie miała żadnych wątpliwości pod tym względem.Duma i pewność siebie, które ją były odstąpiły przy wejściudo magazynu, wróciły w tej chwili.
— Zapomina się pani — rzekła podnosząc się — pani towina, że suknia znalazła się w M. wbrew mojej woli; panisama wie o tym dobrze. Co zaś do strat, o jakich pani mówi,to w liście pani, który mam przy sobie, wyraźnie jest powiedziane, że chętnie pani przyjmie tę suknię na powrót, bo „natak piękną toaletę łatwo się znajdzie nabywca”.
Postawa panny Oreckiej, pełna obrażonej dumy, wyniosłyton, z jakim przemawiała, nasunęła modniarce przypuszczenie, że może nie była tak ubogą, aby nie potrzebowała w przyszłości mniej więcej eleganckich, choćby tylko wizytowychtoalet. Żałowała, że posunęła się za daleko.
— Przepraszam panią — rzekła grzeczniejszym tonem —nasz zawód naraża nas na tak częste przykrości różnego rodzaju, że te czynią nas zgryźliwymi. Gdy rachunek jest uregulowany i zapisany w księdze, nie mamy zwyczaju zwracaćpieniędzy. To nasza zasada. Ale może pani zechce wybrać sobie coś innego do wysokości tej sumy: może inną, praktyczniejszą suknię?
— Będzie pani łaskawa na ten raz odstąpić od zasady —rzekła zimno Helenka — nie mam bowiem zamiaru na terazkupować więcej sukien.
— Niech pani chociaż będzie łaskawa obejrzeć. Przed godziną właśnie dwie świeżo wykończone przyniesiono z pracowni, jedna ozdobiona haftem maszynowym, zwanym mousse, druga sznelą.
I nie czekając odpowiedzi, podniosła zasłonę przyległegogabinetu, gdzie na manekinach wisiały dwie suknie wizytowe: jedna modnego koloru électrique, druga pigeon. Helenkaspojrzała na nie i dawne nałogi znowu się w niej odezwały.Okiem znawczyni od góry do dołu przebiegła wszystkie fałdy,podpięcia i ozdoby, co widząc modniarka tak natarczywie zapraszała ją do wejścia, że nie chcąc być niegrzeczną, uczyniłazadość jej żądaniu.
„Nie obowiązuje mię to przecie do niczego” — rzekła dosiebie, myśląc jednocześnie, że dobrze byłoby mieć obie tesuknie tak eleganckie i modne, a nie nadto strojne, że w jednej z nich nawet mogłaby się ukazać na dzisiejszym wieczorze.
I ani się spostrzegła, jak się wdała w rozmowę o szczegółach, chwaląc jedne, krytykując drugie. Modniarka słuchałaz rozjaśnioną twarzą.
— Wszystko to da się łatwo zmienić — rzekła nareszcie —zastosujemy się zupełnie do życzenia pani, zresztą...
— Przepraszam panią — przerwała Helenka spostrzegłszy,że zachowaniem się swoim mogła jej dać powód do takiegomniemania — żadnej z tych sukien nie mam zamiaru nabywać, bo jakkolwiek są ładne, ale... kolor mi się nie podoba.
Próżność jej wzięła w tej chwili nad nią górę; nie miała odwagi przyznać się, że tak wiele zależy jej na tym, żebygotowe pieniądze odebrać. W duszy dziewczęcia odbywała sięnieustanna walka szlachetnych instynktów z niskimi słabostkami. Był to ciągły przypływ i odpływ, na przemian tojednych, to drugich.
Modniarka przygryzła usta.
— Taak... a więc można by pani zrobić coś w tym guścieze sztuki. Mamy tu właśnie cudowne wyroby francuskie, lekkie wełniane laine brochée.
W mgnieniu oka rozrzuciła przed nią kilka sztuk.
— Niech pani tylko spojrzy, co za delikatność, jaka miękkość! Już to wyroby francuskie posiadają niezaprzeczonąwyższość nad angielskimi, bo są piękne, trwałe i dobrzewyglądają aż do zdarcia. Niech pani tylko będzie łaskawąwziąć w rękę. Ten kolor électrique będzie pani bardzo dotwarzy!
I ująwszy w rękę kilkanaście łokci udrapowanej materii,szybkim ruchem zarzuciła ją na ramiona Helenki. Był to jużostatni atak.
— Co za pyszne tło do jasnych włosów pani i tej świetnejcery! Jest w nim pani prześlicznie!... Zrobimy pani vestebretonne do figury, z baskiną okrągłą i upięciem à la Vailière.
Znalazłszy się tak przypartą do muru, Helenka poczuła,jak źle zrobiła nie powiedziawszy od razu całej prawdy, boto postawiło ją znowu w fałszywym położeniu; spostrzegła,że chcąc wybrnąć, plątała się coraz bardziej. Atak ten zresztą przypuszczony do jej kobiecej próżności obudził w niejdumę szlachetną. Usunęła łagodnie modniarkę i rzekła spokojnie, lecz stanowczo:
— Ani z tego, ani z żadnego innego materiału sukni obstalowywać nie mogę. Garderobę mam dostatecznie zaopatrzonąna moje dzisiejsze potrzeby; że zaś z konieczności muszę siębardzo ograniczać, więc i na żadne zmiany nie przystanę.Proszę pani o zwrot pieniędzy.
— Trzeba tak było powiedzieć od razu — mruknęła modniarka przez zęby — zamiast mi mówić o kolorach! Chciałampani tylko dogodność zrobić, ofiarując co innego w zamianza tonletę balową, a skoro pani własnego interesu zrozumiećnie chce, to musi pani czekać, aż suknia sprzedaną zostanie.Powieszę ją w sklepie, to jest, zrobię wszystko, co będziew mojej mocy. Jeżeli się trafi kupiec...
Zrobiła rękami gest, oznaczający wątpliwość, i dodała:
— Mówiąc między nami, pomysł jest trochę dziwacznyi wątpię bardzo, czy się komu spodoba.
Skinęła głową protekcjonalnie i zajęła się dwiema damami, które w tej chwili weszły do magazynu.
Helenka została sama. Była jak odurzona tym, co usłyszała. Jak to! więc ów świetny pomysł, którym się Worth zachwycał, stał się dziwaczny w przeciągu kwadransa i wątpiono, żeby się mógł komukolwiek podobać? Taka ogromna zmiana w tak krótkim czasie! Dopóki myślano, że jest bogatą, pomysły jej były mądre, oryginalne i pełne gustu, a skoro przekonano się, że tak nie jest, straciły od razu wszelką wartość.O, jak to źle być ubogą! Klasyczna jej piękność nawet nic nieznaczyła bez pieniędzy...
Nie miała już na co czekać tu dłużej i powinna była odejść,ale rozmowa tocząca się w magazynie zatrzymała ją. Przybyłedamy żądały sukni balowej tego jeszcze wieczora i modniarkawyjęła z pudła kostium leśnej bogini, przedstawiając jakopomysł samego Wortha. Wrażenie sprawione imieniem tegokróla mody było wielkie. Damy porozumiały się z sobą oczyma, a z wyrazu ich twarzy było widać, że postanowiły zdobyćten strój za jaką bądź cenę. Wniesiono pudło do gabinetu,gdzie siedziała Helenka, zasłonięta piętrzącymi się w stosmateriałami, które ich właścicielka porzuciła była z gniewemna stole. Zaczęło się szczegółowe oglądanie i przymierzanie,przy czym modniarka nie szczędziła młodszej damie, dośćbrzydkiej nawet, pochlebstw w tych samych niemal wyrazach,jakie mówiła Helence. Nareszcie dobito targu, choć cena byłaznacznie wyższą od tej, jaką zapłaciła pani Orecka — i damywyszły zabierając pudło do karety.
Wówczas Helenka wstała ze swego krzesła i, wchodząc domagazynu, rzekła spokojnie, lecz stanowczo:
— Ponieważ suknia została już sprzedaną, proszę panią zatem o zwrot moich pieniędzy.
Modniarka najpewniejsza, że jej dawna klientka już wyszła, była właśnie w tej chwili zajęta zgarnianiem pieniędzydo szuflady. Zaczerwieniła się lekko i ruchem nerwowymposunęła ku niej banknoty. Scena ta odbyła się w milczeniu.
Gdy Helenka znalazła się na ulicy, a mroźne powietrzeowiało jej rozpaloną twarzyczkę, odetchnęła głęboko, przebyła bowiem ciężką godzinę w tym przybytku mody. Bóg jeden widział, ile ją kosztowało jawne przyznanie się do ubóstwa, ile pokonanie nieśmiałości i natarczywe dopominaniesię po trzykroć pieniędzy, ile pokus zwalczyć musiała... Jednak była teraz dumna z odniesionego nad sobą zwycięstwa,a chociaż powtarzała sobie jeszcze, że źle jest być ubogą, chociaż z goryczą myślała o różnicy w zachowaniu się modniarkina początku i na końcu, przecież gorycz ta właśnie dała jejpoczucie własnej wartości, niezależnej od utraconego w modnym świecie stanowiska — i obudziła żywszą sympatię dlaludzi, których twardość i surowość raziła ją, ale którzy niemajątek, nie powierzchowność, tylko wartość moralną ceniliw człowieku. Jakże wielcy wydawali się jej w tej chwili zeswoją purytańską prostotą wobec tego świata modnego, myślącego tylko o gałgankach, wśród którego spędziła tę godzinę!Jakże czcze wydały jej się słyszane tam rozmowy, gdy je porównywała z poważnymi zagadnieniami i celami, jakimi tamcibyli zajęci! A jednak świat ten był niegdyś jej światem, a to,czym w tej chwili gardziła, było niegdyś najmilszym dla nieji nigdy nie wyczerpanym tematem do rozmowy. Spostrzegła,że między jej istotą dawniejszą a dzisiejszą jest pewna różnica,i zdziwiła się.
Ściskając mocno w ręku portmonetkę, stała na chodniku,chcąc zawołać na przejeżdżającą dorożkę, gdy nagle zrobiłosię jej żal pieniędzy odzyskanych z takim trudem.
„Pójdę pieszo — rzekła do siebie po chwili namysłu —jest wprawdzie trochę daleko, ale wieczór pogodny, to sięjakoś przejdzie”.
Była to pierwsza jej oszczędność.
XVII
Iść pieszo i bez lokaja było dla Helenki rzeczą zupełnienową. Z początku zdawało jej się, że każdy przechodzieńpatrzy na nią i dziwi się temu, ale wkrótce spostrzegła swojąomyłkę. Warszawa to nie miasteczko M., gdzie każdy jej krokzwracał uwagę i był wszystkim wiadomy. Tu panny Oreckiejnikt nie znał, nikt na nią nie zważał i mogła była iść nawetboso, a nikogo by to nie obeszło.
W innym razie spostrzeżenie to obudziłoby w niej niezawodnie gorzkie myśli i co najmniej przypomniało słowa Cezara, że „lepiej być pierwszym w lichej chacie niźli drugimw Rzymie” — ale w tej chwili odzyskanie uważanych za stracone pieniędzy napełniło ją taką radością, że nie miała czasunawet zastanawiać się nad tym.
Lekkim, szybkim krokiem szła przez ulice, nie czując bynajmniej zmęczenia, a ujrzawszy nareszcie z daleka wielkidom, dobrze sobie znany, zdziwiła się prawie, że się tak prędko u bramy jego znalazła.
Z pewnym miłym uczuciem wchodziła teraz w progi swegowięzienia, jak gdyby czyn spełniony zbliżył ją z duchem ożywiającym jego mury. Oświetlone okna pierwszego piętrai przesuwające się w nich cienie pokazywały, że tam już tańczono; gdy wchodziła w bramę, słyszała wyraźnie dźwiękimazura, ale to nie zatrzymywało jej ani na chwilę. Uśmiechnąwszy się mile do odźwiernego, zdziwionego niepomiernietą niebywałą uprzejmością dumnej panny, pobiegła do siebiena górę, gdzie siadłszy przy stole, napisała natychmiast listdo Ofmana i włożywszy w niego pieniądze, dopiero ubieraćsię zaczęła. I rzecz dziwna! ona, co przed paru godzinamipragnęła jaśnieć w świetnym balowym stroju, włożyła terazskromną muślinową sukienkę w kolorowy rzucik i splótłszypo prostu swoje przepyszne włosy w dwa grube warkocze,spuściła je swobodnie na plecy. Gdy w chwilę potem zjawiłasię w progu salonu, twarz jej była pogodna, a w wielkichciemnych oczach, gdzie dotąd błyszczały na przemian łzyżalu lub ognie błyskawic gniewu, jaśniał dawno niebywałyspokój.
Powiodła oczyma po salonie i spotkała się ze wzrokiemAndrzeja. Oparty o framugę okna, stał patrząc we drzwi. I gdyją tylko spostrzegł, przesunął się między parami tańczącychi stanął przy niej.
— Jakże pani długo nie wracałaś! — rzekł tonem łagodnymi niemal serdecznym — byłem już o panią niespokojnyi chciałem iść pani szukać.
— Pan? — spytała wpatrując się zdziwionymi oczymaw tego człowieka, zdającego się nie pamiętać, że przed trzema godzinami w tym właśnie miejscu wyrządził jej ciężkąobelgę. — Pan? To chyba żart?
Andrzej lekko brwi zmarszczył.
— Gdybym chciał użyć tej broni, tobym jej niczym nieosłaniał — rzekł z pewną niecierpliwością w głosie — paniwiesz dobrze, że jestem zbyt szczerym, bym chciał pod mojewyrazy podkładać inne znaczenie. Niepokoiłem się istotnieo panią i miałem za złe moim siostrom, że panią puściły samąjedną wieczorem w ulice wielkiego miasta, nie znanego paniwcale, choć z drugiej strony rad byłem, że pani nauczysz sięsama sobie radzić i obywać się bez pomocy drugich. Nic takprędko nie wyrabia w człowieku samodzielności, jak potrzeba,jak przekonanie, że w sobie samym siły szukać musi, bo jejnigdzie nie znajdzie.
„Dziwny człowiek” — myślała sobie po raz już setny może.
— Dlaczego więc pan powiadasz, że byłeś niespokojnyo mnie, skoro wedle pańskiego sposobu widzenia było to dlamojej samodzielności potrzebne?
— Bo nieobecność pani zbyt długo trwała i zaczynałem jużprzypuszczać, że panią spotkało co złego.
— Czyli że mnie kto ograbił lub zamordował — mówiładalej z odcieniem lekkiej ironii — a jednak w myśl pańskiejteorii powinna bym się z tego tylko cieszyć. Najlepszą sposobność do rozwinięcia samodzielnej siły dałaby mi właśniewalka o mienie lub życie!
— Pani teorię moją, na doświadczeniu życiowym opartą,obraca w śmieszność, ze złośliwością, jakiej się w pani nie domyślałem — odrzekł Andrzej z uśmiechem — chociaż powiem,że nawet ewentualność, o jakiej pani wspomina, nie byłabydla pani bez korzyści. Serce pani wzbogaciłoby się o jednowrażenie więcej, nie mówiąc już o tym, że duch w zetknięciusię z niebezpieczeństwem mężnieje.
— O! korzyść byłaby jeszcze większa — pochwyciła podrażniona, że on mógł z takich rzeczy żartować — szczęśliwy bowiem wypadek mógł był mnie na zawsze od wszelkich przykrości i szyderstw uwolnić...
— Nie, pani, takiego wypadku nie można by nazwać dlapani szczęśliwym, święty Piotr bowiem nie wpuściłby panido nieba.
— Doprawdy, a to dlaczego, jeśli wolno zapytać?
— Bo tam nikogo nie wpuszczają z próżnymi rękami. Wielki odźwierny, święty Piotr, staruszek dobry, ale wielce surowy, pyta najprzód każdego o robotę i na sam widok rąk nazbyt delikatnych w straszny gniew wpada.
— O! — rzekła z goryczą, patrząc na swoje palce, pokłuteprzy obszywaniu pakietów w grube, drelichowe płótno —moje już straciły swoją delikatność...
— Nie jestem tego zdania: zresztą od tak niedawna pracować pani zaczęłaś, że suma tej pracy, jak mniemam, niezdołałaby pani jeszcze wyrobić paszportu do królestwa niebieskiego; same zaś dobre chęci są monetą nie mającą wcalekursu w niebie, bo, jak pani wiadomo, piekło jest nimi wybrukowane.
— Czyli że poszłabym prosto do piekła?...
— Tego nie śmiem stwierdzić na pewno: są dusze, do których ani niebo, ani piekło przyznać się nie chce; mówi o nichDante w pieśni trzeciej Boskiej komedii:
...Mistrzu, skąd ten zgiełk zawiły?
Czy to jęk ofiar krwawego zapasu?
A on: — Z nałogu tak płuc trwonią siły
Nędzne te dusze, co niegdyś na ziemi
Bez żadnej chwały i bez hańby żyły.
Tu one goszczą z anioły owymi.
Co samolubnie, stroniąc kroków czynnych,
Acz nie buntowni, nie byli wiernymi.
Niebo w czystości pozbyło się winnych,
Piekło zaś w głębsze nie przyjęło tonie,
By w pychę nie wzbić potępieńców innych.
Więc ja: — Cóż, mistrzu, dręczy ich w tej stronie,
Że z takim jękiem dobywają głosu?
— To — odrzekł — w kilku ci słowach odsłonię:
Dla nich nadzieja znikła śmierci ciosu;
Gdy zaś tu nędzne dni ich muszą płynąć,
Zazdroszczą teraz jakiego bądź losu.
— Nie rozumiem, do czego to zmierza — powiedziała wysłuchawszy tego ustępu, na który nigdy nie zwróciła głębszejuwagi, choć znała dobrze, jak się jej zdawało, Boską komedię.
— Że pani żyć koniecznie potrzeba, żeby zarobić sobie najaki taki paszport do nieba. Uciec od wszystkich ciężarówżycia poza próg śmierci byłoby może najwygodniej; ale czyżnie wstyd byłoby pani leżeć sobie w grobie jak w łóżku, podczas gdy my tu wszyscy trudzimy się, nosimy ciężary, walczymy? Tylko leniwym duszom śmierć się uśmiecha.
Helenka dziwnym wzrokiem patrzała na tego człowieka mówiącego jej ciągle o pracy i przypomniała sobie Stefana, któryz nią tylko o przyjemnościach życia i zabawach rozmawiałi który, była pewna, pragnąłby od niej usunąć trud najlżejszy.Przez chwilę porównywała z sobą tylko dwóch ludzi. To, coAndrzej mówił, wyższe było bez wątpienia, ale był takibrzydki, taki niezgrabny, a tamten taki piękny, taki pociągający.
— Któż tu mówi o śmierci, gdy muzyka wzywa do mazura?— spytała Elżunia, która, przechodząc, słyszała ostatnie wyrazy Andrzeja. — Ach, to pani już powróciłaś, panno Helenko? Jak to dobrze, byłyśmy już bardzo niespokojne o panią.Jakże się pani powiodło? Suknia będzie sprzedaną?
— Już sprzedana; przyniosłam z sobą pieniądze.
— Ach, to wybornie! — zawołała klasnąwszy w dłonie. — Biegnę powiedzieć mamie. Ucieszy się.
— W sądzie moim o pani, jaki tu przed trzema godzinamiwyraziłem, omyliłem się bardzo i proszę o przebaczenie —rzekł Andrzej, gdy siostra jego odeszła. — Chciałem to panizaraz powiedzieć, skoro tylko panią ujrzałem wchodzącą, aleśmi pani przeszkodziła i powiodła myśl moją na inne tory. Proszę o przebaczenie i zapomnienie.
Wyraz triumfu zajaśniał na twarzy Helenki. Nareszcie tendumny człowiek, który ją zawsze upokarzał, upokorzył sięprzed nią, uznał swój błąd i prosił o przebaczenie. Byłaby mugo chętnie odmówiła, ale zwycięstwo, jakie dziś nad sobą odniosła, i płynące stąd zadowolenie usposabiały ją mniej niechętnie dla niego.
— Wiem, że pan lubi szczerość — rzekła patrząc mu prostow oczy — więc też szczerą dam panu odpowiedź. Przebaczyćmogę, ale nie w mojej jest mocy zapomnieć. Dotknąłeś mniepan ciężko wiele razy, a dziś uczyniłeś to w sposób bardzobolesny i byłeś niesprawiedliwy dla mnie; nie żądaj więc panza wiele.
Po twarzy jej, gdy mówiła, przemknął znowu bolesny wyraz i Andrzej uczuł żal, że swymi słowy zmącił pogodę, jakasię przed chwilą objawiła.
— Muszę więc na tym poprzestać — powiedział z pozornymspokojem, który ją mniej korzystnie dla niego usposobiłi tym trudniejszym uczynił zapomnienie.
Jak mało ten człowiek dbał o nią, chociaż niedawno mówił, że był z powodu jej długiej nieobecności niespokojny!Stefan byłby pewnie w rozpaczy, gdyby mu coś podobnegopowiedziała, póty by ją błagał, dopóki by mu nie przyrzekła,że zapomni.
Rozmowie tej położył kres pan Radlicz. Zbliżył się do Helenki i rzekł życzliwie:
— A! jesteś pani nareszcie! Upatrywałem ciebie w sali odgodziny i dziwiłem się, że pani dotąd nie ma; córki moje dopiero wytłumaczyły mi pani nieobecność. Rad jestem z ciebie, moje dziecko. Przeczuwałem ja od razu, że się wyrobiszna porządną kobietę, i widzę, żem się nie omylił.
Uścisnął jej rękę i zapytał:
— Czy lubisz pani tańczyć?
— O, i bardzo — odpowiedziała zarumieniona lekko tą pochwałą.
— A więc pozwól, abym ci młodzież naszą przedstawił i zapoznał z całym towarzystwem. Nie znajdziesz tu pani wprawdzie ludzi utytułowanych ani magnatów, ale będziesz miała doczynienia z inteligencją. Jest kilku literatów, kilku artystów,a reszta przemysłowcy.
W chwilę potem Helenka wmieszała się w grono tańczących, a tańczyła ochoczo i bawiła się doskonale, tak doskonale,jak nie przypuszczała nawet, że bawić się można w skromnym mieszczańskim salonie i przy dźwiękach fortepianu tylko. Bo też w atmosferze otaczającej ją coś się nagle zmieniło;wszyscy domowi mieli dla niej życzliwe słowa, cieplejsze spojrzenia. Nawet pani Radliczowa patrzała na nią bez niechęcii troszczyła się o nią bardzo przy kolacji. Zmiana ta wywołała w niej zadumę. Zrozumiała, że nabrała prawa do ichszacunku.
Po wieczerzy, gdy towarzystwo rozproszyło się po saloniei przylegających do niego pokojach, chodząc i rozmawiając,Helenka schroniła się do biblioteki, a słowa dwa tygodnietemu usłyszane tu o sobie stanęły jej żywo w pamięci. Wspomnienie to przykre jej było; już chciała wyjść stamtąd, gdyucho jej, jak wówczas, uderzył głos Andrzeja.
— Gdzież to się podziała księżniczka?
— Musi być w sali — odpowiedziała Elżunia — ale co sięto stało, że mój brat raczy się nią interesować? Dotąd byłeśdo niej dziwnie uprzedzony.
— Ta dziewczyna zaczyna mieć charakter i więcej jestwarta, niż myślałem.
„Ten pan raczy nareszcie przyznawać, że mam charakter —rzekła do siebie Helenka — i przypuszcza nawet, że jestemcoś warta... Wielka to łaska z jego strony! ”
— Ja ci to pierwszego zaraz dnia powiedziałam — wtrąciłaElżunia.
— W swojej skromnej sukience wydała mi się daleko piękniejszą niż w stroju balowym, w którym ją przed kilku godzinami widziałem, a w którym jednakże była czarującą. Przybył jej urok, jakiego nie posiadała dotąd, urok prostoty. Czoła też już nie zasłania grzywką ani nie nosi za sobą tegofatalnego tłomoka, który ją czynił podobną do wielbłąda. Gdysię ukazała w sali, o mało jej nie powiedziałem, że jest prześliczna!
— I to już zobaczył mój braciszek! — zawołała wesoło Elżunia — ostrożnie, Andrzeju, ostrożnie, bo się w niej zakochasz.
Fala gorącej krwi uderzyła do głowy dziewczęcia i jednocześnie uczuła dziwną radość, że ten szorstki człowiek pochwalił ją na koniec, radość niepojętą dla niej samej.
— Bądź spokojna — odpowiedział Andrzej — moje sercenie jest tak łatwe do zdobycia. Wreszcie tylko kobietę takiegohartu duszy jak matka nasza mógłbym pokochać, bo tylkotaka może dać szczęście mężczyźnie, widzącemu w małżeństwie coś więcej niż zwykły romans. Księżniczka jest niezaprzeczenie dobrym dzieckiem, ale wątłym i słabym.
Helenka przygryzła wargi. Nie dbała wcale o jego serce,ale czuła się dotkniętą, że ją osądził za niegodną tego serca.Śmieszyło ją to też, że je nazwał „niełatwym do zdobycia”.Kto by też kusił się o zdobycie serca tego człowieka z nieregularnymi rysami, z włosami najeżonymi jak szczotka i nie posiadającego najmniejszego daru podobania się kobietom? Nieona z pewnością!
XVIII
Ze wszystkiego, co zaszło owego wieczora, najwięcej utkwiło Helence w pamięci to, że ją nazwano „słabym, wątłymdzieckiem”, którego nie może pokochać silny, rozumny mężczyzna, szukający dzielnej towarzyszki w kobiecie. Wyrazy teprzez kilka dni następnych widziała we wszystkich rachunkach, adresach i pakietach, czytała je wszędzie, gdzie tylkozwróciła oczy. Przyczepiły się do niej ze szczególną mocą i niechciały się odczepić, co ją dziwiło i gniewało — nie miałabowiem nigdy pretensji do zostania towarzyszką życia Andrzeja: kochała przecież innego! A gdyby nawet ten inny nieistniał, to wcale nie uśmiechała jej się perspektywa spędzania całego życia w tym ponurym, kwakierskim domu. Niemiało dla niej powabu chodzenie z kluczami u pasa na wzórpani Radliczowej ani cerowanie własnymi rękami tych szkaradnych grubych skarpetek.
Myliłby się bardzo, kto by sądził, że w Helence od owegowieczora nastąpił jaki nagły zwrot; że myśli, jakie jej przechodziły przez głowę, gdy szła z magazynu pieszo, zmieniłyją do gruntu. Takie zmiany nie dokonywają się tak łatwo:instynkty, leżące we krwi, i nałogi, na których wyrobieniepracowały pokolenia, nie mogły się przeobrazić w jednejchwili. Dziewczyna patrzyła, słuchała, rozważała, uznawałaza dobre to i owo, ale nic z tego, co uznawała, nie przylegałodo niej, tak jej się przynajmniej zdawało. Chwilami, jakbyna gorącym uczynku, łapała się na myślach i uczuciach niebędących dawniej jej myślami i uczuciami. Dusza była rozbudzona, tylko nie mogła jeszcze znaleźć właściwej równowagi; pojęcia nowe walczyły z dawnymi, rugowały je, alenie mogły się ustalić, bo im nie oddawano gruntu dobrowolnie, ale broniono go uporczywie, prawie z gniewem — musiały go zdobywać powoli, krok za krokiem. Czując, że te pojęcia biorą nad nią przewagę, tym usilniej ganiła w duchuwiele, niemal wszystko, co ją otaczało, i nie czyniła ze swejstrony nic, żeby się do panującego w domu tonu dostroić.Pozornie poddawała się domowemu porządkowi i zwyczajom,ale było to poddanie bierne, w którym dusza nie brała żadnego udziału, poddanie przerywane napadami tajonych łez,gwałtownych wzburzeń, głuchych żalów... Źle jej było, a żenie nauczono jej panować nad sobą, więc choć usta milczały,stan duszy odbijał się mimo woli w wyrazie twarzy, uderzającej chorobliwymi rumieńcami, to znów objawami najwyższego zniechęcenia i apatii. Cieplejsza atmosfera, jaka siędokoła niej wytworzyła owego wieczora, nie podsycana niczym z jej strony, miała ostygnąć. Oceniano ją, ale jej niekochano.
Andrzeja jeszcze więcej nie lubiła od czasu, jak wyrzekłsłowa, których nie mogła zapomnieć, od czasu gdy ją nazwał,,słabym dzieckiem” — i unikała z nim spotkania sam nasam. Do oranżerii chodziła czasem popatrzeć na kwiaty, alewybierała zawsze godzinę, w której wiedziała, że go tam niema. Wspaniały filodendron nie okwitł jeszcze.
Jednego dnia, gdy siedziała na ławeczce żelaznej i patrzyłazamyślona na rybki pluskające wesoło i na koronkowe liściepaproci przeglądające się w wodzie, nagle drgnęła. Obokpaproci ujrzała w wodzie odbicie twarzy Andrzeja. Wstała,chcąc odejść, ale nie dopuścił tego, zastąpiwszy jej drogę.
— Widzę, że spotkanie ze mną nie jest wcale przyjemnedla pani — rzekł z lekkim uśmiechem — i przykro mi, że panią na tę nieprzyjemność narażam, ale chcę panią prosićo chwilę rozmowy.
— Słucham pana — rzekła chłodno.
— Od dnia swego tu przybycia stronisz pani systematycznieod nas wszystkich: jesteś milcząca, zamknięta w sobie i chociaż dom nasz nie jest bynajmniej pustynią, pani w nim żyjesz niby Robinson Kruzoe na bezludnej wyspie...
Helenka spojrzała na mówiącego uważniej: i ona niejednokrotnie porównywała tu już siebie do Robinsona.
— Robinson był przynajmniej o tyle szczęśliwszym od pani— mówił dalej — że miał Piętaszka, a pani nie masz nikogo.Ludzie zmuszeni żyć pod jednym dachem powinni konieczniewynaleźć sobie jakiś modus vivendi i jakiekolwiek bądźbyłyby ich antypatie, czynić wszelkie możliwe usiłowaniaw celu uczynienia się nawzajem znośnymi.
„Ma słuszność — pomyślała — życie obecne jest dla mnienieznośne. Dobrze byłoby uczynić je cokolwiek znośniejszym”.
— Z wyjątkiem ojca mego — mówił dalej — zdajesz siępani do nas wszystkich jednakową czuć antypatię, że już niemówię o sobie, którego zaledwie pani raczysz znosić.
Lekki rumieniec zabarwił lica Helenki.
— Odpłacam tylko pięknym za nadobne — odpowiedziała.— Oprócz ojca pańskiego, bardzo surowego dla mnie, pomimookazywanej mi życzliwości, nie mam tu nikogo, co by czułdla mnie choć odrobinę sympatii. Ale proszę nie myśleć, żesię na to skarżę — dodała z pośpiechem — tłumaczę się tylkoz uczynionego mi przez pana zarzutu. Nie potrzebuję sympatii niczyjej. Obywam się tu bez wielu rzeczy, potrafię sięobejść i bez tego.
Mówiąc to spuściła oczy dla ukrycia łez, jakie w nich zabłysły.
— Winszuję pani — rzekł Andrzej, udając, że wierzy jejsłowom — ale nie zazdroszczę. Rzadko kto może się zdobyćna podobny stoicyzm, ja przynajmniej nie potrafiłbym. Sympatia ludzka nie jest mi rzeczą obojętną i nie gniewałbymsię wcale, gdyby na przykład pani, zamiast nienawidzić, lubiła mnie troszeczkę.
Oczy Helenki pociemniały, błysnęło w nich coś na kształtgniewu.
— Nie znaczy to jednakże, żebym sobie rościł do sympatiipani jakiekolwiek prawo. Jest to nawet rzeczą niemożliwą,ponieważ mnie pani prawie nie zna. Myli się pani jednakże,przypuszczając w nas wszystkich niechętne dla siebie usposobienie. Wszyscy bez wyjątku jesteśmy pani życzliwi, ale zamało panią znamy, abyśmy mogli panią pokochać. Piękna powierzchowność, jaką natura panią tak hojnie obdarzyła, niewystarcza jeszcze do pozyskania miłości.
Helenka przygryzła wargi. Patrzyła na niego z nie ukrywanym zdumieniem. Każdy inny na jego miejscu powiedziałby:,,Ach, pani, któż by pani nie uwielbiał! ”, a ten nie wahał sięmówić jej w oczy bez zająknienia, że nikt jej dotąd nie pokochał i że jej powierzchowność nic nie znaczy. Andrzej mówił dalej:
— Pani sama zresztą największe temu stawiasz przeszkody.
— Ja?
— Tak jest, nie chcesz się pani dać poznać. Poznanie następuje tylko przez zbliżenie się ludzi do siebie, przez wymianę myśli, pomagającą do ocenienia wzajemnej wartości.
— Wartość i zawsze wartość — rzekła z goryczą Helenka.— Od chwili, w której przestąpiłam próg tego domu, słyszę na wszystkie strony, z wszystkich ust ten wyraz wartość odmieniany przez wszystkie formy i przypadki. Czyidzie o rzeczy martwe, czy ludzi, państwo wszystko oceniaciepo...
— Po kupiecku, chciała pani powiedzieć, czy zgadłem?
— Niech i tak będzie. Proszę się temu nie dziwić; wszelkierachunki bywały mi zawsze wstrętne. Nigdy nie rachowałam!
— Gdybym był pani przyjacielem... a raczej, gdyby panichciała mnie uważać za swego przyjaciela, radziłbym pani,żebyś się nauczyła co najprędzej rachować. Rachunek jestpodstawą wszelkiego porządku społecznego, a więc i szczęścia w rodzinie. Jeżeli sympatia rodzi się z przekonan a o wzajemnej wartości ludzi, to i miłość nie jest czym innym, jaktylko rachowaniem wzajemnym dwojga ludzi na siebie, popartym wiarą, że żadne nie popełniło pomyłki.
Helenka westchnęła. Ona nie myślała o wartości Stefana,gdy serce jej uderzyło dla niego. Pokochała go bez rachunku!
— Pytałaś mnie pani raz, jakim prawem ośmielam się mówić pani słowa prawdy: istotnie, nie jestem ani bratem pani,ani przyjacielem nawet... ale mam dla pani serdeczną życzliwość...
— Pan?
— To panią dziwi?
— Niezmiernie. Pan, co obawiasz się, abym zamiast pomagać, nie „zawadzała” w kantorze; pan, co odmawiasz mi najświętszego ze wszystkich uczuć, uczucia miłości dla kraju;pan, co wyśmiewałeś mój ubiór, mój sposób układania włosów na głowie, moją chęć posiadania fotelu; pan, na koniecco mnie szyderczo nazywasz „księżniczką” — pan masz mibyć życzliwym?
— Wszystko, o co mnie pani oskarża, popełniłem — odparłAndrzej z uśmiechem — chociaż słowa pani nadają występkom moim rozmiary, jakich nigdy nie miały. Odkąd paniąwidzę pracującą pilnie i wytrwale w kantorze, pomimo że topani nie bawi i dużo wysilenia kosztuje, zmieniłem moje zdanie pod tym względem: nie tylko pani nie zawadzasz, ale pomagasz nam istotnie. Od czasu zaś, jak „księżniczka” dobrowolnie sobie powiększyła godziny pracy i sprzedała swojąsuknię balową, powziąłem dla niej szacunek i życzliwość.
— Nie przeszkadza to jednak panu upokarzać mnie na każdym kroku, dowodzić wszelkimi możliwymi sposobami, że nicnie umiem, że nie potrafię nawet czuć tak jak inni ludzie.Rodzina państwa stoi niewątpliwie bardzo wysoko pod względem obywatelskim, ale... niech pan wybaczy, że i ja będęmówić prawdę — ale brak jednej cnoty odejmuje wam cechędoskonałości: cnotą tą jest wyrozumiałość. Dumni waszą siłąfizyczną i moralną, potępiacie bez sądu wszystko, co wamsię wydaje być błędem lub słabością, bo słabość pod każdąpostacią jest w oczach waszych występkiem, jest raną, którąleczyć chcecie rozpalonym żelazem. Pański ojciec, pańska matka, pańskie siostry, wszyscy wypowiadacie swoją prawdęz rzadką bezwzględnością, nie przebierając w słowach i niebacząc, czy one zranią kogokolwiek, czy nie. Wasze słowa sąostre jak noże! Nie miałeś pan prawa, powtarzam, czynić mitu na tym miejscu przed dwoma tygodniami ciężkiego zarzutuna zasadzie jednorazowej krótkiej obserwacji. Alboż pan mnieznasz? alboż pan wiesz, jakie uczucia mogą być we mnie?Nie powinieneś pan był mówić mi tak bolesnych wyrazów,jakiekolwiek bądź były pańskie intencje. Czyż dlatego, żejestem tu sama jedna, obca dla was i daleka od swoich, możnamnie bezkarnie znieważać? O, jesteście czasem okrutni!
Słowa te, wypowiedziane z wybuchem, w którym czuć byłogorzki wyrzut, wywołały na twarzy Andrzeja rumieniec widoczny nawet na jego ogorzałej twarzy. Popatrzył chwilę nadrobną postać, stojącą wśród kwiatów egzotycznych, tak wątłąjak one, i zrobiło mu się żal, że był dla niej zbyt surowy, żenie oszczędzał jej więcej — ale zapanował nad swoim wzruszeniem i rzekł poważnie:
— Odpowiem pani na to słowami, które wydadzą się panijeszcze okrutniejsze: żelazo rozpalone jest lekarstwem bolesnym, ale najskuteczniejszym, bo leczy prędko i niszczy chorobę u źródła.
— Słysząc pana — przerwała — zdaje mi się, że mam przedsobą Dantona lub Marata i że lada chwila ujrzę błyszczącynóż gilotyny. Może lepiej byłoby dla mego osobistego bezpieczeństwa, gdybym wstąpiła w ślady arystokracji francuskieji szukała ratunku w emigracji...
— Jestem pewien jednak, że pani wybierzesz sobie rolęzaszczytniejszą i zostaniesz — rzekł łagodnie. — Pojęcie, jakiewyrobiłaś sobie pani o nas, jest błędne: nie uważamy się zadoskonałych i nie jesteśmy dumni ani niewyrozumiali. Przekona się pani sama o tym, gdy nas pani lepiej pozna, tylkonasz sposób widzenia rzeczy, wyrażający się prosto, bez szukania form subtelniejszych, razi panią, nie przyzwyczajonąsnadź do słuchania prawdy. Nie przypuszczałem, niech mipani wierzy, żeby moje uwagi mogły panią tak razić. Mówiłem po prostu, com myślał, i tym właśnie dawałem dowódmego szacunku dla pani. Nie znałem pani dobrze, ale zdawałomi się, że stoisz wyżej ponad banalne komplementy wystarczające płytkim umysłom.
Helenka milczała.
— Panno Heleno — rzekł po chwili — wiem, żem na sympatię pani nie miał sposobności zasłużyć i że od czasu naszejpoprzedniej w tym miejscu rozmowy czujesz pani do mniegłęboką niechęć. Czyż jednak, pomimo to, nie wierzysz pani,że moje uczucia względem niej nie są nieprzychylne, i czy nie podałabyś mi ręki z ufnością, jak człowiekowi uczciwemu,gdybym o to prosił?
To mówiąc, wyciągnął ku niej dłoń otwartą: była to dłońspracowana, szeroka, żylasta, opalona. Helenka, która podczasostatnich słów jego patrzyła machinalnie na złote rybki, pluskające się w wodzie, i na delikatne listki paproci, podniosłaku niemu swoje wielkie oczy, pełne nieokreślonych pragnieńi cichych smutków, i patrzyła przez chwilę na tego człowieka,tak dla niej niemiłego. W postawie jego tyle było prawdziwiemęskiej godności i energii, w oczach tyle siły spokojnej i pewnej siebie, że już miała położyć swoją malutką rączkę najego dłoni, gdy pamięć, płatająca ludziom tak częste figlew najniewłaściwszych chwilach, przypomniała jej słowa: „onajest tylko słabym, wątłym dzieckiem” — i zawahała się, cowidząc Andrzej, usunął natychmiast swoją.
— Nie masz pani odwagi dotknąć się mojej ręki, którejsama wielkość przestrasza panią — powiedział z przymuszonym nieco uśmiechem — nie mam pani tego za złe. Owszem,podoba mi się ta szczerość nie zamaskowana fałszywą grzecznością.
— Ale pan się myli — rzekła śpiesznie i z lekkim pomieszaniem, chcąc podać mu rękę, ale Andrzej cofnął się mówiąc:
— Przepraszam panią, ale zwykłem brać tylko to, co możemi być dane dobrowolnie. Nie lubię nic nikomu narzucać.Pierwszy ruch pani był szczery i pokazał, że pomimo pozornego wstrętu do prawdy, stosujesz ją pani jednak w postępowaniu. Niechże pani źle zrozumianą delikatnością nie psujemi dobrego wrażenia. Do widzenia.
Zniknął między krzewami, a Helenka chwilę jeszcze patrzyła w stronę, w którą odszedł, po czym wzruszyła lekko ramionami, a przed oczyma jej duszy stanął obraz Stefana w całym blasku jego młodzieńczej urody i rycerskiego wdzięku.
— Czy ja go zobaczę jeszcze kiedy! — szeptała z niezmiernątęsknotą. — Musi być równie szlachetny i dobry, jak jestpiękny!
XIX
Usposobienie gorączkowe, w jakim się Helenka w pierwszych tygodniach znajdowała, ostygło powoli i zastąpione zostało stanem mniej więcej normalnym. Nauczyła się też wstawać o jednej godzinie, ani za wcześnie, ani za późno, i czysię czuła wypoczętą, czy znużoną, zdrową czy niezdrową, z jednakową zawsze pracowała gorliwością. Chwle słabości i zniechęcenia przychodziły na nią tak jak dawniej, ale nie poddawała im się przez dumę. Przez dumę wypełniana z największądokładnością swoje obowiązki i stosowała się we wszystkimdo porządku domowego. Nie chciała być gorszą od innych,,kółek obracających się w maszynie” ani przedmiotem politowania. Miała już tego dosyć. Przy stole nie odsyłała też jużnie tkniętych półmisków, ale jadła prawie wszystko. Młodyżołądek, osłabiony długim początkowym postem, dopominałsię gwałtem o swoje prawa i mniej był wybredny w wyborze,a po upływie pewnego czasu właścicielka jego zaczęła nawetznajdować smacznym to i owo. Wprawdzie prostota przyprawnieraz przywiodła jej na pamięć wspomnienie innych obiadów; wprawdzie brak deseru zawsze dotkliwie czuć się dawał,ale rozpieszczone podniebienie przyjmowało z rezygnacjąto, co było, wiedząc, że wszelkie protestacje byłyby bezużyteczne.
Otrząsając się na samą myśl o cerowaniu pończoch nie wiedziała biedna księżniczka, że sama będzie musiała się zapoznaćz tą „szkaradną” robotą. Cienkie, po większej części ażurowejej pończoszki, w energicznych rękach praczki, nie przyzwyczajonej do takiej „pajęczyny”, zaczęły się drzeć w przerażający sposób — i trzeba było, chcąc nie chcąc, wziąć się docerowania. W garderobie także od czasu do czasu pokazywałysię różne, drobne uszkodzenia, wymagające natychmiastowejnaprawy, a nie było pod ręką panny służącej, która by siętym zajęła. W tym domu kobiety same sporządzały bieliznę,nie powierzając jej rękom służących — trzeba więc było zrzucić pychę z serca i sporządzać także. Były to dni prawdziwejniedoli dla biednej dziewczyny, bo musiała robić to, czegonie umiała i nie lubiła; toteż ciężkie westchnienia wydobywały się z jej piersi przy robocie i nieraz łza spadła tui owdzie.
A jakie to było sporządzanie! Pani Radliczowa, odbierającbieliznę z prania, aż się za głowę wzięła widząc te pośpieszne,nieudolne próby na cienkim batyście.
— Miłosierny Boże! — zawołała — a toć ta księżniczkanie ma najmniejszego wyobrażenia o sporządzaniu. Czy widział kto kiedy coś podobnego? Ściegi wielkie i nierówne jakdziecka, co się dopiero zaczyna uczyć szycia; wszystko pościągane, a jedno do drugiego nie pasuje. Gdzie delikatnie zesnuć by należało, zeszyte okrętką Bóg wie po jakiemu. Co teżza matka być musiała niepraktyczna, że nie nauczyła córkinawet igły w ręku trzymać!
I wziąwszy corpus delicti, pani Radliczowa, która umiałacerować tak, że nikt nie poznał, gdzie było rozdarcie, szła nagórę do pokoju Helenki, spędzającej zwykle wolne chwilenad książką.
— Odłóż, pani, na bok tę książkę — mówiła swoim zwykłym, niezbyt łagodnym głosem — a weź się do tego, co jestpilniejsze. Czy to nie wstyd, żeby taka duża panna nie umiałajeszcze cerować? Patrzże pani sama, jak to wygląda! Mojedziewczęta, kiedy miały po sześć lat, lepiej to robiły.
I wziąwszy nożyczki, pruła robotę Helenki w jej oczachi wykładała jej elementarne zasady sporządzania we właściwy sobie, szorstki, ale jasny sposób — powtarzając często:
— Dłużej starego niż nowego.
Wyrazy takie i tym podobne pokrywały zwykle krwawymrumieńcem twarzyczkę Helenki. Znała już ona tę kobietęi wiedziała, że jeżeli czas swój drogi poświęca na uczenie jej,czyni to przez życzliwość — bo błyski życzliwości dla siebiewidywała u niej od czasu, gdy sprzedała swoją suknię balową.Dawniej pani Radliczowa byłaby poprzestała na pogardliwym ruszeniu ramion — dziś chciała ją nauczyć, więc należała jej się za to wdzięczność. Czuła to Helenka — ale człowiek nie od razu przerobić może swoją naturę. Więc choćnauki słuchała cierpliwie i z uwagą, choć dziękowała za nią,jednakże zostawiało to na niej wrażenie podobne do zgrzytużelaza po szkle i zaledwie drzwi zamknęły się za panią Radliczową, gniotła z gniewem trzymaną w ręku sztukę bieliznylub rzucała ją na ziemię i wybuchała płaczem. Wrodzona jejduma jednakże nie dopuszczała, żeby podobne sceny powtarzały się często; zrobiła się bystrą i uważną na tę przykrąnaukę i tak z niej korzystała szybko, że pani Radliczowa dziwiła się aż skuteczności swej metody.
— Dosyć jest pojętna ta księżniczka — mówiła do córek —i kto wie, czy się jeszcze nie wyrobi na porządną kobietę.
I nie tylko bieliznę nauczyła się sporządzać; robiła i takierzeczy, jakich dotknąć się uważałaby sobie niegdyś za ubliżenie: czyściła sama suknie i trzewiki — a i do tego takżepopchnęła ją duma. Zmuszona bardzo oszczędzać, nie byław stanie dawać służbie datków pieniężnych — a nie mogącich dawać, nie chciała żądać żadnych usług. Toteż wszyscydomownicy opowiadający sobie dawniej po cichu różne anegdoty o „księżniczce”, przestali się z niej wyśmiewać — a stara,najbardziej jej z początku nie lubiąca Kunegunda zaczęła jejnawet okazywać jawną przychylność i częstokroć, gdy Helenka brała się do zrobienia porządku koło swego ubrania,znajdowała je uporządkowane i oczyszczone, kurze w pokojustarte i każdą rzecz na swoim miejscu.
Obyczajem osób przywykłych do licznej służby Helenkazwykła była wszystko rozrzucać w swoim pokoju i swoich kufrach — i co za tym idzie, często nie mogła długo trafić dotego, czego szukała. Gorszyło to bardzo panią Radliczową.
— Porządek nierównie mniej trudu kosztuje od nieporządku — mawiała ta wzorowa gospodyni — a czasu ludziomoszczędza. Zamiast marnować go na szukanie czegoś, co powinno mieć wyznaczone miejsce, żeby nawet po ciemku mogłobyć znalezionym, czy nie lepiej obrócić go choćby na rozrywkęlub odpoczynek? Setki, tysiące godzin przepadają w tensposób na bezużytecznej a daremnej krętaninie w życiu człowieka, a gdyby je pomnożyć przez pewną liczbę ludzi, zrobiąsię z tego lata, a nawet wieki — by nie mówić już o tym,że człowiek nie mogący zaraz znaleźć tego, czego szuka, jestniewolnikiem swego niedołęstwa i często traci przez nieporządek właściwą do działania sposobność.
Słowa te, chociaż czyniły pewne na Helence wrażenie, niemogły przełamać jej natury — rozrzucała wszystko jak dawniej, a podłoga w jej pokoju wyglądała często jak śmietnikod rzucanych na nią niepotrzebnych papierów. Ale od czasu,jak pani Radliczowa, przyszedłszy raz do niej w odwiedziny,pozbierała starannie drobne kawałeczki podartego listu, schyliwszy się ze dwadzieścia razy, taką jej wymowną dała naukę,choć ani słowa przy tym nie wyrzekła — odtąd można było zeszkłem powiększającym chodzić i ani źdźbła nie znaleźć. Przyzwyczaiwszy się do utrzymania podłogi w porządku, doszłapowoli do porządku na stole, w szafie i kufrach. Jedno wywoływało drugie.
Pomimo tej zmiany w przyzwyczajeniach istota moralnaHelenki, pod tym przynajmniej względem, bynajmniej niebyła zmienioną. Czuła się ciągle nieszczęśliwą i nie bez skrytejboleści widziała swoje ręce coraz bardziej grubiejące i tracące przezroczystość alabastru. Tylko chęć zarobku wzrosła jeszcze więcej; pracując po kilka godzin wieczorami w ekspedycji nasion, oprócz dziennej pracy w kantorze, doszła do tego,że podwoiła swoją pensję — a pryncypał widząc szybkośći gorliwość, z jaką pracowała, podniósł jej jeszcze płacę.
Zarabiała więc dosyć, ale pieniądze nigdy nie były długow jej rękach: szły do domu, a i ta mała kwota, jaką zostawiała sobie na niezbędne potrzeby, rozchodziła się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo na co; bo choć Helenka nie wydawała ani grosza niepotrzebnie, zawsze zdawało jej się, żepowinna mieć w portmonetce więcej, niż miała. Wynikałoto stąd, że nie pamiętała, na co wydawała, a wydatków swoichnie zapisywała. Pani Orecka nie miała tego zwyczaju wychodząc z zasady, że przez zapisywanie nie przybędzie jejpieniędzy w kieszeni, a córka myślała tak samo. Ale w domuRadliczów nie pozwolono jej długo tej zasady wyznawać.Bystry, darem spostrzegawczym obdarzony umysł pani Radliczowej odkrył ją wkrótce w Helence i „księżniczka” usłyszała znowu prawdę „nie obwiniętą w bawełnę”.
— Nie zapisujesz pani swoich wydatków — mówiła —a więc i dochodów zapewne. Nie wiesz zatem, gdzie się podziewa to, co zapracujesz; nie wiesz, ile na konieczne poszłowydatki, które stale ponosić trzeba, a ile na przygodne i takie,bez których się obejść można było — a takich właśnie najwięcej robią ci, co się z funduszami swymi nie liczą. Dowodówniedaleko byś pani szukać potrzebowała...
— Na co się przyda zapisywać, skoro się pieniądze jużwydało — wtrąciła nieśmiało Helenka.
— Lenistwo i nieoględność wynika z tego zdania, a niesąd trafny o sprawie, panno Orecka. Co człowiek zapracuje, tomu nie przyszło bez trudu ciała i myśli, włożył w to zatemczęść swego życia. Wkłada je także w to, co wydaje, bo miałpotrzeby, fantazje, przyjemności, a nieraz i boleści. Wiele z tego albo się pokrywa wydatkami pieniężnymi, albo je za sobąpociąga. Ja gdy zajrzę do moich rachunków z lat dawniejszych, przypominam sobie historię mego życia i stosunkówmoich i mojej rodziny. W rachunkach jak w zwierciadle widzęmoje pojmowanie życia, moje błędy, a czasem i dobrą mojąstronę. Kto by nasze rachunki przejrzał, zrozumiałby nas lepiej, niż gdybyśmy najszczerzej i najobszerniej starali się toobjaśnić wyrazami, bo rachunki to dowody, że tak było,a nie inaczej. Rachunek to nasz mentor, nasz historyk, to nasze sumienie. Rachunek to podstawa cnoty tak doniosłej, jakoszczędność wiodąca do dobrobytu, z którym znowu idziew parze moralność. Porządek w rachunkach prowadzi do porządku w czynnościach i myślach. Spróbuj pani zapisywaćwszystko, co się da cyfrą wyrazić, a po niejakim czasie będziesz wiedziała, jaki kierunek przybierają twoje czynności,i będziesz miała z czego wnieść, jakie zmiany w tym kierunku zaprowadzić. Doraźna korzyść ze skrupulatnego — uważaj pani dobrze, co mówię — ze skrupulatnego prowadzenia rachunków jest ta, która się zawiera w przysłowiu:,,Pamiętaj, rozchodzie, żyć z przychodem w zgodzie”. Ja bymto przysłowie jeszcze poprawiła i kazała rozchodowi koniecznie być mniejszym od przychodu, żeby coś zostało na nieprzewidziane, a niezbędne wydatki. Naturalnie nie zrobi się ich,gdy nie ma z czego, ale ile się nieraz przez to traci, ile tonieraz boli!
I nie poprzestając na wypowiedzeniu teorii, pani Radliczowa wprowadziła ją natychmiast w czyn. Przyniosła Helence w podarunku małą książeczkę, poliniowaną kolorowymatramentem i podzieloną na rubryki — potem od czasu doczasu przychodziła kontrolować i krytykować używanie tegopodarunku.
Biedna „księżniczka” wzięta była w obroty ze wszystkichstron!
Praca, z uporczywą prowadzona wytrwałością, z początkumęczyła ją bardzo, ale potem posłużyła jej na zdrowie: czasjej szybko upływał, apetyt miała nie gorszy od apetytów innych członków rodziny. Przekonała się, że może dużo wytrzymać i że bezzasadnie wmawiano w nią w domu wątłe i delikatne zdrowie; cerę miała nawet lepszą niż w domu, gdzie pocałych dniach próżnowała.
Tak minęła zima. Od rodziców coraz gorsze przychodziływiadomości i to ją dręczyło. Pieniądze, jakie posyłała, nie wystarczały, przeto, żeby więcej jeszcze zarabiać, pracowała dopółnocy. To tak źle oddziałało na jej zdrowie, że gdy wiosnanadeszła, bladość jej twarzy zaniepokoiła pana Radlicza, któremu Andrzej zwrócił na to uwagę.
— Zdaje mi się, że temu dziecku brak jest powietrza —mówił pryncypał — trzeba ją posłać na jaki tydzień na wieś.Jedziesz do dziadka, Andrzeju, to weź ją z sobą. Wandzia sięnią zaopiekuje i postara, żeby lepiej wyglądała.
Helenka mocno się opierała temu projektowi, narażającemują na straty materialne, ale wola pana Radlicza okazała sięniewzruszoną i musiała usłuchać. Przed wieczorem siedziałajuż obok Andrzeja w małym jednokonnym powoziku. Stosunkijej z nim niewiele się zmieniły przez kilka upłynionych miesięcy; uznawała jego zalety, ceniła go nawet wysoko, ale gonie lubiła i unikała, gdy tylko mogła. On też jej nie szukał;był z nią grzeczny, ale z daleka. Tylko muzyki jego nie unikała Helenka, ale słuchała jej zawsze z rozkoszą, dziwiąc się,że ten prozaiczny człowiek umiał tak grać: jakim sposobemon, zwolennik czystego rozumu, do którego uczucie zdawałosię nie mieć przystępu, potrafił tak odczuwać muzykę?
To samo myślała sobie siedząc obok niego w powozie i patrząc na ostry profil jego twarzy, w uszach bowiem brzmiałajej jeszcze cudowna symfonia, jaką grał wczoraj długo wieczorem.
Powóz toczył się szybko po gładkiej szosie, a gdy się zwrócił w drogę boczną, między pola, Andrzej, palący dotąd w milczeniu cygaro, odezwał się do swej towarzyszki:
— Rad jestem, że pani pozna moją siostrę Wandę; jest tokobieta, którą po mojej matce stawiam najwyżej i do którejjestem najwięcej przywiązany.
„A więc ten człowiek kocha coś więcej prócz swojej pracyi zimnego rozumu — rzekła do siebie — tego nie myślałam.Dlaczego jednak tej właśnie siostrze daje nad innymi pierwszeństwo w swym sercu? Musi być między nimi pokrewieństwo duchowe”.
— Uwielbiam ciągłą pogodę jej umysłu i moc duszy — mówił dalej. — Z twarzy jej, zawsze jasnej, nikt by się nie do myślał, jaki bolesny dramat rozegrał się w jej życiu. Byłazaręczona z człowiekiem ze wszech miar godnym miłościi ślub miał się odbyć wkrótce, ale człowiek ten zginął wśródburzy wstrząsającej krajem, a raczej musiał umrzeć... Zostałskazany na śmierć, a ona nie mogła go nawet pożegnać.
Z ust Helenki wyrwał się okrzyk bolesnego zdziwienia.
— I kobieta ta ani szlochała, ani załamywała rąk, ani złorzeczyła, tylko wzięła się do pracy! Łzy jej płynęły cichoi rzadko kto je widział, tylko włosy jej w ciągu jednego rokuposiwiały, choć gdy to się stało, miała dopiero lat szesnaście.Pracowała niezmordowanie od rana do wieczora, a gdy jąwstrzymywano, prosząc, by się nie zabijała trudem nadmiernym, odpowiadała, że to jest jej lekarstwo i że wypełnia testament zmarłego, którego dążności szlachetne znała dobrze.Dwadzieścia lat upłynęło od tego czasu, a ona nie znała prawie, co to jest odpoczynek. Najpierwsza wstaje, ostatnia siękładzie; pracuje z namiętnością, jakby zagłuszyć chciała bolesne głosy wspomnień. Rządzi ogromnym gospodarstwemkobiecym na wsi, pielęgnuje dziadka z drobiazgową troskliwością, leczy chorych i jeszcze przez kilka miesięcy letnichprowadzi fabrykację owoców suszonych i konfektów, którewysyła do Warszawy, a które właściciele handlów kolonialnych kupują chętnie zamiast kijowskich, jako lepsze i tańsze. Dawniej uczyła jeszcze dzieci wiejskie, ale jej tego wzbroniono z urzędu — i utrzymywała gospodę chrześcijańską, którą jej zamknięto. Niegdyś była bardzo żywą i wesołą dziewczyną, a choć wesołość znikła, żywość pozostała. Ruchliwy jejumysł nie tylko całość z wielką bystrością ogarnia, ale pamięta o najdrobniejszych szczegółach, o wszystkim i o wszystkich. Na twarzy ma zawsze miły uśmiech dla każdego,każdemu pomóc gotowa i usłużyć, każdego umocni, pocieszy,podniesie; zawsze spokojna, pogodna, słodka, nie skarżąca sięna nic, zadowolona z tego, co jej życie daje, i nie pragnącawięcej. Jeden jest tylko dzień w roku, w którym jej moc i panowanie nad sobą słabnie: rocznica śmierci Jerzego — alei wtedy znać na niej tylko znużenie, nic więcej. Zacni ludziestarali się o jej rękę, ale nie chciała jej oddać nikomu, mówiąc,że nie przestała się uważać za zaręczoną. Takie jak ona niezapominają...
Rzucił cygaro i wsunął się w głąb powozu.
— Będzie to jedyna stara panna w naszej rodzinie — rzekłpo chwili milczenia — bo Anna za kilka miesięcy zostanieżoną naszego ajenta w H., a narzeczony Elżuni kończy szkołęhandlową w Berlinie.
— Nic o tym wszystkim nie wiedziałam — szepnęła.
— Nie okazałaś im pani nigdy, że cię bliżej obchodzą, więcnie narzucały się pani ze swoim zaufaniem — odpowiedział.
Helenka milczała. Dzieje życia Wandy zrobiły na niej silnewrażenie.
— Biedna kobieta! — odezwała się po chwili — ileż onamusiała wycierpieć! A ten nieszczęśliwy młodzieniec... Co zastraszna rzecz pomyśleć, że czyjeś życie zostało zmarnowane!
— Zmarnowane? Nie, pani, poszło do skarbnicy, gdzie oddawna zbiera się fundusz narodowy, fundusz, z którego wszyscy czerpią zapomogę. Nic nie ginie na świecie.
I przytoczył jej wiersz, powiedziany kiedyś przez HenrykaMerzbacha do Kraszewskiego:
Nic nie ginie, mistrzu, na tym świecie Bożym,
Każda potu kropla, co ze skroni spada —
Każda łza, przed którą w boleści się korzym —
Trudu krew czerwona, zwątpienia myśl blada —
I te długie lata cierpień, gorzkich śmiechów —
I ten strumień tęsknot, co przez życie płynie —
I duch nasz zatruty jadem złych oddechów —
I ciche westchnienie — nic, mistrzu, nie ginie!
„I to ma być człowiek prozaiczny — rzekła do siebie Helenka — ależ to poeta! ”
Konie zatrzymały się przed niewielkim dworkiem, podobnym z kształtu do dawnych dworków szlacheckich, bo byłniski, parterowy i z frontu miał ganek wsparty na dwóchdrewnianych kolumnach. Zmrok już był, a w jednym z okiendworku błyszczało światło.
— Jesteśmy już u celu — rzekł Andrzej otwierając drzwiczki.
Wysiadł, podał rękę Helence i wprowadził do obszernegopokoju, którego jedna połowa była oświetlona blaskiemognia płonącego na kominku, a druga pozostawała w cieniu.Przed kominkiem stało duże wyściełane krzesło z poręczamii podnóżek. Snadź ktoś tutaj siedział i niedawno opuścił tomiejsce. Helenka zdejmowała z siebie okrycie, gdy pani tegodomu, Wanda Radliczówna, weszła do pokoju ze świecą.
Dziewczę nie mogło się oprzeć wzruszeniu na jej widok. Patrzyło na tę postać wysoką, szlachetną, na oczy podkrążonesinymi obwódkami, ale pełne blasku, na włosy białe, dziwnie odbijające od cery świeżej i zdrowej, i trudno jej byłouwierzyć, że ta postać pogodna i spokojna to bohaterka opowiadanego dramatu. Tylko wyraz bolesny około ust zdradzałcierpienie.
Siostra i brat przywitali się bardzo serdecznie, a Andrzejpowiedział zaraz, w jakim celu przywiózł ze sobą gościa.
— O, to dobrze — rzekła wyciągając do Helenki rękę —będzie nam weselej we troje, a panna Orecka odetchnie trochęnaszym powietrzem. Postaramy się, żeby w ciągu tego tygodnia, przeznaczonego na wakacje, nabrała rumieńców.
— Gdzie jest dziadek? — zapytał Andrzej.
— Dziadek już śpi, nie zobaczysz go dzisiaj.
Podano herbatę w pokoju kominkowym i gawędka przeciągnęła się dość długo. Helenka niewiele mieszała się do rozmowy rodzeństwa; patrzyła na panią domu i dziwiła się. Gdyją odprowadzono do pokoju, przeznaczonego na nocleg, długosiedziała na łóżku nie rozbierając się. Myślała ciągle o tymżyciu zapełnionym pracą i o dziwnym testamencie zmarłego.
XX
Dwór z ogrodem leżał na wzgórzu, a ze wzgórza był widokna całą okolicę: na pola, na łąki, na las, na rozrzucone chatywioski i na bielejące w dali drogi, wysadzane rosochatymiwierzbami. Widok ten, którego największym urokiem byłaszerokość przestrzeni, wydawał się dziwnie piękny Helence,odwykłej od podobnych widoków w murach wielkiego miasta.Patrzyła nań jak na coś znanego, a niewidzianego dawno,z pragnieniem i tęsknotą, a uchem chwytała odgłosy idąceod pól, od lasów, od łąk, przenikające do jej duszy i wywołujące w niej dziwne myśli i uczucia. Gdy ziemia budzi sięz zimowego snu do życia i okrywa zielenią, w sercu człowieka,czy to starego, czy młodego, budzą się uśpione nadzieje, przytłumione pragnienia i wołają głosem wielkim o szczęście...Coś podobnego działo się w duszy Helenki. Wtem posłyszałaśpiew:
Już tam ojciec do swej Basi
Mówi zapłakany:
Słuchaj jeno, pono nasi
Biją w tarabany
Marsz, marsz!
Śpiew ten, pochodzący widocznie z piersi starganej wiekiem,ale czerstwej jeszcze i raźnej, zaciekawiał Helenkę; zwróciła się ku niemu i zobaczyła żwawego staruszka w granatowej kapocie, w rogatej czapce i z ogromnymi wąsami. Trzymał w ręku koneweczkę i podlewał grządki kwiatowe.
Już tu ziomek pilnie słucha,
Czy armata ryczy;
Walecznego pełny ducha,
Każdy moment liczy.
Marsz, marsz!
Spostrzegłszy nadchodzącą Helenkę staruszek przerwał swoją robotę, przysłonił oczy ręką od słońca, żeby lepiej widzieć,i odezwał się:
— Hm, hm, co też to za śliczna panienka spadła nam z nieba!Szkoda, że pan pułkownik nie widzi, bo miałby czym oczyucieszyć. Jest na co popatrzeć, jest, jak mi Bóg miły! Dzieńdobry panience!
— Dzień dobry — odpowiedziała przypatrując się ciekawietemu sympatycznemu staruszkowi — czy wy tu jesteścieogrodnikiem, przyjacielu?
— Rozumie się. Żeby nie ja, toby tu nic nie było. Bo todzisiejsze ogrodniki co potrafią? Może to panienka jest tasama panienka, co to ją nazywają księżniczką?
— Tak, to ja.
— A to wiem, wiem; moja córka Kunegunda, jak tu u mniebyła na Wielkanoc, to mi o panience naopowiadała fura rzeczy. Umie też panienka maszerować?
— Maszerować?
— Aha!
— Nie, nie umiem.
— To źle, niech się panienka nauczy. Kobiety powinnyumieć maszerować; to potrzebne, jak panna za mąż idzie, boktóra tego nie umie, to zamiast iść w jednym szeregu z mężem,będzie szła albo za prędko, albo za wolno, a taki fuszerskimaszerunek do niczego dobrego nie doprowadzi. A jaszcze jaktaka żona obejmie komendę, to niech Bóg broni! Pan pułkownik mówi tak samo. On powiada: Wojciechu, u nas kobietyźle wychowują. Jeżeli chłop idzie naprzód, to baba zostajew tyle, a jak chłop zwolni kroku, to znowu baba leci naprzódjak opętana, ten do Sasa, ta do Lasa, i nie mogą się zgodzić.Źle, źle, Wojciechu, kobiety powinny razem z mężczyznamimaszerować krok w krok, równo, ot tak, raz, dwa, raz, dwa.Rozumie panienka?
— Rozumiem — rzekła wstrzymując uśmiech.
— No, to niechże panienka tu zaczeka, a ja pójdę do strumienia po wodę i jak wrócę, dokumentniej to panience wylożę. Ładne panny bardzo lubię musztrować, do stu tysięcyfur beczek! Nasz kochany komendant, panna Wanda, ta byumiała maszerować, ale nie ma biedaczka z kim!
Machnął ręką i, wziąwszy koneweczkę, pomaszerował dofurtki. Helenka szła za nim i, stanąwszy w progu patrzyła nadrogę idącą pod parkanem ogrodu i na strumień płynący tużza nią po łące, gdy człowiek jakiś, który od kilku chwil badawczo jej się przypatrywał, przystąpił do niej i poprosiło jałmużnę. Przestraszona niespodzianym zjawieniem siężebraka drgnęła lekko i cofnęła się o krok — bo też powierzchowność jego nie budziła bynajmniej zaufania. Był to mężczyzna jeszcze młody, z twarzy bladą, nabrzękłą i chytrymspojrzeniem małych, ustawicznie biegających oczu, nie zgadzających się ani z płaczliwym głosem, ani z pokornie zgiętąpostawą. Pierwszym wrażeniem, jakiego Helenka doznała najego widok, był wstręt — ale łachmany obudziły jej litość.Sięgnęła do portmonetki.
— Nie dawaj mu, pani, ani grosza, bardzo proszę — zabrzmiał tuż nad nią głos ostry Andrzeja. — Precz stąd, nędzniku! Jak śmiesz przychodzić tutaj? Nie pokazuj mi sięna oczy, jeżeli nie chcesz, żebym cię oddał w ręce strażników.
Żebrak nie czekał dłużej; wyprostował się i rzuciwszy naAndrzeja wzrokiem pełnym bezsilnej wściekłości, szybko sięoddalił.
— Ach, panie — szepnęła Helenka z wyrzutem — ten człowiek jest głodny i prawie nagi? Pozwól, żebym go przywołałai dała choć trochę pieniędzy...
— Nie — zawołał — on niewart litości! Wypędziłem go stądza próżniactwo i szerzenie ducha nieporządku między moimirobotnikami.
Nigdy go jeszcze nie widziała tak rozgniewanego; żyły munabrzmiały na skroniach, oczy ciskały błyskawice, głos grzmiałjak piorun.
— Nie przeczę, że musiał być bardzo winny, skoro go pantak surowo ukarał — odpowiedziała — ale jeżeli jest głodny,czyż mamy mu dozwolić umrzeć bez pomocy?
— Niech zarabia na chleb.
— A jeżeli nie może znaleźć pracy?
— Pracę znajduje każdy, kto jej szuka — odpowiedział —ale temu zachciewa się żyć kosztem pracy innych. Słowa paniprzynoszą zaszczyt dobremu jej sercu, ale dowodzą jego niepraktyczności i braku doświadczenia. Wspierać żebraków jestto podtrzymywać nędzę. Człowiek, któremu pani chciałaś daćjałmużnę, poszedłby jutro znowu żebrać, bo po co ma pracować na swoje utrzymanie, jeżeli go społeczeństwo utrzyma?Głód zmusi go do pracy. Młody jest, silny, zdolny, ja go znam.I dobroć musi być rozumna, jeżeli nie chce zostać bezwiednymnarzędziem złego.
Helenka westchnęła.
— Twardy z pana człowiek — rzekła smutnie.
— Tak — odpowiedział spokojnie — jestem twardy, gdyczuję, że słuszność jest po mojej stronie, i gdy czynię, jak powinienem. Ale widzę, że go pani żal... Czy pani jesteś pewna,że on by chleba kupił za twoje pieniądze? Najpewniej przepiłby je w karczmie. Jeżeli pani koniecznie chcesz mu okazaćmiłosierdzie, to wesprzyj lepiej jego biedną żonę, o którą onsię wcale nie troszczy. Jest to kobieta chora i obarczona dziećmi. Ale już chwilę z sobą rozmawiamy, a nie powiedzieliśmyjeszcze sobie dzień dobry. Dlaczego pani wstała tak wcześnie?Jeszcze nie ma szóstej.
— Zapomniałam wczoraj spuścić roletę i wschodzące słońceobudziło mnie. Zobaczyłam przez okno, że poranek jest piękny, i chciałam jego świeżością odetchnąć.
— Dobrze pani zrobiła. Nie mogę z panią dłużej rozmawiać,bo mi pilno zobaczyć dziadka; już wstał podobno. Do widzenia.
„Może on ma słuszność, mówiąc, że ten człowiek przepiłbyw karczmie moje pieniądze — rzekła do siebie, gdy odszedł —bo mu niedobrze patrzyło z oczu, ale któż to może wiedziećna pewno? Bądź co bądź lepiej się dziewięćdziesiąt dziewięćrazy omylić niż jednemu prawdziwie potrzebującemu odmówić”.
Gdy tak myślała, żebrak stanął znów przed nią i, rzuciwszybystre spojrzenie na wszystkie strony, ponowił swoją prośbęw sposób tak natarczywy i zuchwały zarazem, że dziewczę,chcąc się go pozbyć, a bardziej jeszcze obawiając się, żebyAndrzej przypadkiem nie wrócił i nie zobaczył go znowu,rzuciła mu kilka sztuk drobnej monety i szybko zatrzasnęłafurtkę. Ale furtka otworzyła się sama i Helenka zobaczyła,jak żebrak policzywszy na dłoni otrzymane pieniądze schował je do kieszeni i pogroziwszy pięścią w stronę, w którą sięAndrzej oddalił, odszedł powoli. To, co widziała, napełniłoją niewytłumaczoną obawą i niepokojem. Długo chodziła poogrodzie zamyślona, a bujna wyobraźnia coraz straszniejszeczyniła przypuszczenia co do tego włóczęgi grożącego Andrzejowi; widziała w nim złodzieja, podpalacza, mordercę i sercejej biło z trwogi na myśl, że on może być kiedy znienackanapadnięty. Nie obchodził ją wprawdzie nic, ale był jej znajomym, a to zawsze przykro myśleć... A gdyby o tym siostrzejego powiedzieć? Tak pewnie będzie najlepiej.
Zwróciła się ku domowi i tu oczy jej uderzył widok niezwykły. Andrzej prowadził starca, zdającego się wiek całydźwigać na sobie. Wysoki, chudy, przygarbiony, wspierał sięjedną ręką na ramieniu wnuka, drugą na kiju. Głowa jegouderzała szlachetnością kształtów, a rysy piękne były i wyraziste: nosiły one ślady ciężkich cierpień, wielkich burz, alepiętnował je wyraz tego spokoju, jaki daje bliskość grobu.Długa biała broda spadała mu na piersi, osłonięte ciepłymkożuchem, sięgającym aż za kolana.
Z macierzyńską niemal troskliwością prowadził go Andrzejmiędzy krzewami ku miejscu otwartemu, wystawionemu nasłońce, gdzie stało już wygodne krzesło z poręczami, leżałapoduszka i ciepła wełniana kołdra. Na ziemi rozpostarta była skóra tygrysia. Starzec postępował ostrożnie i powoli, macając przed sobą drogę kijem, a gdy ciepłe promienie wiosennego słońca dotknęły jego głowy, wyraz błogiej radości rozlałsię po twarzy i wyszeptał:
— Jaki Bóg jest dobry, że daje nam już ciepło! Pod jegodobroczynnym tchnieniem inne życie wstępuje w krew stygnącą, zesztywniałym kościom zdaje się, że jeszcze odmłodnieją,a piersiom lżej oddychać... Dziękuję ci, mój chłopcze, żeśmnie tu przyprowadził.
Podniósł głowę i patrzył wprost na słońce, a Helenka spostrzegła z przerażeniem, że te wielkie, szeroko otwarte źrenice nie drgnęły pod jego oślepiającymi promieniami, ale pozostały nieruchome. Starzec był niewidomy. Andrzej doprowadził go do krzesła, a gdy ten usiadł, podłożył mu poduszkępod plecy i okrył kolana kołdrą. Spostrzegłszy z daleka Helenkę, dał jej znak, żeby się zbliżyła — co gdy uczyniła, zapytał półgłosem:
— Czy pani możesz pozostać tu przy nim przez chwilęi czuwać w razie, gdyby czego potrzebował?
— Zostanę chętnie — odpowiedziała wzruszona mimowolnietą troskliwością „twardego człowieka”.
— Dziadku — przemówił pochylając się nad starcem — jamuszę stąd odejść na chwilę, ale zostawiam ci w moje miejscepannę Orecką, o której ci opowiadałem. Ona mnie zastąpi.
— Dobrze, mój chłopcze — odrzekł zamyślony starzec i pochylił głowę na piersi, a Helenka zobaczyła wtedy, że były naniej dwie głębokie blizny, jakby od dwukrotnego cięcia pałasza. Czas jakiś siedział zadumany, a potem wsparł obieręce na poręczach krzesła i zapytał:
— Czy jest tu kto?
— Ja jestem, panie, Helena Orecka — odpowiedziała stojąc przed nim.
— Helena Orecka, Helena Orecka — powtarzał, jakby zbierając wspomnienia — a wiem, wiem. Mówił mi o tobie mójwnuk. Wiem. Upadek fortuny, niedola, a więc córka musiałaiść w świat za chlebem. Wszystko, co nie stoi mocno, upaśćmusi... Ale człowiek jest z twardej ulepiony gliny i tam, gdzieżelazo pęka i kamień się kruszy, on wytrzyma. Ja widziałemtrzy razy upadek nadziei wielkiego narodu, moje dziecko,a żyję... Byłem na Dalekiej Północy, w kraju, gdzie słońceschodzi blado, a mróz przenika do kości, i patrzyłem co dniana tęsknotę, trawiącą powoli najsilniejsze organizmy, na ciągłe odradzanie się i zamieranie nadziei i nie umarłem... A kiedy nareszcie po długiej rozłące wróciłem do swoich, straciłemoczy i nie mogłem już ujrzeć mojej ziemi; dziękowałem jednakBogu, że mi jej choć dotknąć pozwolił. Odtąd patrzę na światoczyma tych, co są przy mnie. A świat idzie dalej swoją drogą,ziemia co wiosnę odradza się na nowo, a wiosna jest tak samopiękna jak w dniach mojej młodości... Słońce tak grzeje! Czujębłogie ciepło rozchodzące się po żyłach moich. Dzień jest pogodny, więc musi tu być dokoła pięknie, nieprawdaż? Niebyłem tu jak w jesieni, gdy liście już z drzew pospadały...dopomóż pamięci starego, moje dziecko, i powiedz mi, co widzisz.
— Wszystko dokoła zieleni się — zaczęła Helenka głosemlekko drżącym od wzruszenia — pierwiosnki, przylaszczki,fiołki, bratki i stokrocie kwitną, wierzby pokryły się gęstodrobnymi listkami i powypuszczały baźki; wiązy, leszczyna, olsze i brzozy kwitną także, brzoskwinie rumienią sięróżowym kwieciem i gwarzą rojami pszczółek, co się kołonich uwijają; na innych drzewach owocowych pękają jużpączki...
— Widzę je, widzę, cóż dalej?
— Czereśnia, co tu stoi przed nami, cała w bieli jak w welonie z kwiatów; jaskółka siedzi na gałęzi i buja się, a naścieżce przed nami skacze wróbel i trzyma słomę w dziobku.Pewnie ściele sobie gniazdko.
— Miłe, wdzięczne ptaszyny. Widok ich w dalekim krajuwzruszał mnie zawsze do głębi. Mów dalej.
— Za ogrodem widzę strumień wijący się po łące; kołoniego bydło idzie na paszę, a pasterz je pogania.
— Słyszę jego wołania. A pod lasem?
— Pod lasem pług, zaprzężony we dwa siwe woły, krajeziemię.
— Wiosna wczesna... Będziemy mieli urodzaj. Dalej, dalej!
— Lekka mgła unosi się nad strumieniem, ale słońce zarazją rozproszy. Spośród kępy brzóz i topoli wynurza się wieżakościoła, a krzyż na niej błyszczy w słońcu jak złoto.
— Widzę, widzę ten obraz tak, jakbym na niego patrzyłwłasnymi oczyma — przerwał starzec, który jej pilnie słuchał,a nieruchome jego oczy jaśniały radością. — O, jakże światjest piękny.
Spod lasu dało się słyszeć długie przeciągłe hukanie.
— To derkacz odzywa się na błotach — mówił dalej — poznaję jego głos, zdaje mi się też, że słyszę gromadę ptactwalecącego w tę stronę.
Zamilkł i słuch wytężył. Po chwili dało się słyszeć trzepotanie skrzydeł; stado dzikich gęsi niby chmura przeleciałonad ogrodem i pociągnęło ku lasowi. Starzec patrzył w górę,jakby je mógł widzieć.
— „Gromada wielki człowiek” — rzekł po chwili. — Mądre,roztropne ptaki dają naukę ludziom. Za moich czasów wszyscychcieli dobrze, ale jedni szli w prawo, drudzy w lewo. Niebyło gromady, toteż burze budynek nasz rozsypały w gruzy.Mój syn powiada, że praca zaczyna się na nowo od fundamentów i że co myśmy budowali śpiesznie i gorączkowo, onipostawią powoli, ale mocno. Myśmy używali do budowy krwii żelaza, oni biorą oświatę, postęp, trzeźwość, cierpliwośći oszczędność — bo powiadają, że ona prowadzi do dobrobytu,a ten znów do bogactwa, które daje siłę. Co myśmy rozrzucali pełnymi garściami, oni zbierają po ziarnku... Zaczynająod tego, na czym my chcieliśmy skończyć, od pracy organicznej. Bóg z nimi!
Zamilkł. W ogrodzie dał się słyszeć znowu śpiew.
Ja mówiłem wam nieraz,
Że dziś zuchów już mało;
Wiara, bracia, źle teraz.
Dawniej lepiej bywało!
Śpiew utonął w gęstwinie, a starzec westchnął i mówiłdalej:
— Ja się już na nic nie przydam, bezsilny jestem... a choćbym nawet miał siły, to nie potrafiłbym już żyć inaczej, jakżyłem, ani walczyć inaczej jak mieczem. Inne czasy, inniludzie! Ale powtarzam moim dzieciom: pamiętajcie, że odrodzenie narodu nie może się dokonać bez kobiety; pamiętajcie,że tylko z jej pomocą i przez nią budynek stanie potężny, trwały.
— A jakim to sposobem, panie? — spytała Helenka.
— Bo kobieta wychowuje dzieci, a dzieci są takie, jakimije wychowa. Nie brak w Polsce kobiet zacnych, pracowitychi poświęcających się, ale brak jasno pojmujących swoje obowiązki i rozumnych. Za wiele myślą o rzeczach błahych, o rozrywkach i gałgankach — a kraj potrzebuje obywatelek,nie istot lekkomyślnych. Duch narodu w rodzinie przedewszystkim szukać musi dziś schronienia. Dom powinien mubyć sądem, szkołą, a poniekąd i kościołem; nie może zaś nimbyć tam, gdzie gospodaruje kobieta lekkomyślna i ograniczona. Takie były i za moich czasów, ale co wtedy było lekkomyślnością tylko, dziś jest występkiem przeciwko narodowi,bo wstrzymuje jego pochód na drodze odrodzenia.
Helenka, słuchająca starca z głębokim wzruszeniem, klękłaprzy nim i zawołała z płaczem:
— O dobry panie! to ja jestem występna! ja myślałam tylkoo rozrywkach i gałgankach; ja żyłam nieświadoma celówi dążeń społeczeństwa, marząc samolubnie o życiu szczęśliwymi bez troski; ja miałam pustki w sercu i głowie. A od czasugdy potrzeba zmusiła mnie do pracy, uważałam się za ofiaręniesprawiedliwości losu i nazywałam poświęceniem to, co byłotylko obowiązkiem. Byłam głucha na prawdy słyszane dokołasiebie, a choć światło wszelkimi szczelinami przeciskało siędo mego umysłu, z uporem na nie zamykałam oczy. Ale teraz, panie, spadła z nich reszta bielma. Czuję się winną, bardzo winną!
Łkanie gwałtowne wyrwało się jej z piersi. Starzec położyłrękę na jej głowie.
— Biedna dzieweczko — powiedział wzruszony także głęboko — twoja matka jest może niezłą kobietą, ale słabą i źlecię wychowała. Żal, moje dziecko, zmazuje winy. Uspokój sięi żyj odtąd tak, jak czujesz, że żyć powinnaś, i jak ci wskażetwoje sumienie. Ja cię rozgrzeszam!
Helenka płakała ciągle.
— Przyszłość ludów jest w ręku Boga — mówił dalej —ale on pomagać lubi tym tylko, co sami sobie pomagają. Bezczynnych i leniwych wyrzeka się i opuszcza. Pamiętaj o tym,moje dziecko. Ja już lepszych czasów nie doczekam, ale Bógdobry, który noc wieczną nade mną roztoczył, zsyła na mnieczasem promienne chwile, w których pozwala mi widziećprzyszłość... Wówczas widzę lud oświecony i pracowity, widzę miłość i zgodę wszystkich stanów, widzę kobietę, jakorozumną towarzyszkę mężczyzny i dzielną pomocnicę w jegoobywatelskiej działalności, widzę swobodę myśli i przekonań,widzę panowanie sprawiedliwości i prawdy, widzę przyjścieKrólestwa Bożego na ziemię... Widzę to, widzę!
Słońce otaczało aureolą głowę starca jak głowy świętych,gdy wymawiał te słowa prorocze; twarz jego promieniała.W powietrzu była cisza uroczysta. Gdy skończył, z wieży kościółka zabrzmiał głos sygnaturki zwołującej na mszę poranną.Słysząc to, poruszył się i rzekł:
— Chciałbym się pomodlić, moje dziecko; mów ty modlitwę,a ja będę słuchał.
— Jaką modlitwę mam mówić, panie? — spytała, obcierająctzy.
— Mów tę, której nas nauczył nasz Zbawiciel, bo w niejzawiera się wszystko, co pojedyńczemu i zbiorowemu człowiekowi jest potrzebne.
Helenka zaczęła:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie: święć się imię Twoje.
Starzec słuchał.
— Przyjdź Królestwo Twoje.
Starzec wyciągnął drżące, wychudłe ręce ku niebu i, podnosząc nieruchome źrenice, zaszłe w tej chwili wilgocią, kusłońcu, którego nie mógł widzieć, powtarzał ze wzruszeniem:
— Przyjdź Królestwo Twoje, przyjdź Królestwo Twoje!
XXI
Wzruszającą prawdziwie była miłość i troskliwość, jakąwnuki otaczały swego dziadka, pana pułkownika. Jeżeli tenczłowiek długie lata niegdyś wycierpiał w tęsknocie i osamotnieniu, to teraz schyłek życia upływał mu pod tchnieniemserdecznego ciepła rodzinnego. Jedna z wnuczek, najwięcejmu ulubiona, mieszkała przy nim ciągle, a syn, synowa i resztawnuków przyjeżdżali go często odwiedzać.
Gospodarstwo kobiece i domowe dużo czasu zajmowałoWandzie, ale mimo to potrafiła się tak urządzać, że jeżelitylko dziadek nie spał — a sypiał po kilka godzin dziennie— była zawsze przy nim, gotowa, czy go prowadzić do pokoju,czy mu coś przeczytać, czy słuchać jego opowiadań o dawnychczasach. Mając ciągle na usługi młode oczy, starzec nie czułtak boleśnie swego kalectwa. Wszystko, cokolwiek bądź dziadek jadł, musiało być przyrządzone ręką Wandy. Ona mu gotowała co dzień polewkę z wina, ona do niej piekła grzanki,ona odgadywała jego myśli i uprzedzała życzenia; ona byładobrym duchem, baczącym na każdy ruch starca, i czuwałanad nim bezustannie niby matka nad dzieckiem.
Gdy po śniadaniu pokazywała Helence swoje gospodarstwo,ta widząc ogrom i różnorodność jej prac, nie taiła swego zdziwienia i zadała jej pytanie, jakim cudem znajduje czas nato wszystko.
— O, to nie tak trudno, jak się z pozoru zdaje — rzekłaz uśmiechem — cała tajemnica w tym, żeby sobie zajęciaodpowiednio rozłożyć i na każde właściwą porę naznaczyć.Gdy się to raz urządzi i porządku w zajęciach regularnie przestrzega, idzie już wszystko jak z płatka. Gospodaruję tak jużod lat wielu, więc pojmie pani, że miałam czas wprawić sięi wypróbować wszystkie kółka mojej machiny gospodarczej.Idzie też u nas wszystko jak w zegarku, a ja od czasu do czasutylko potrzebuję pokręcić jakąś śrubkę.
— Czy to pani nie męczy?
— Nie; przywykłam do tych zajęć, wypełniających mojeżycie, i gdy one z konieczności przerwać się muszą, w czasiedni świątecznych na przykład, męczy mnie odpoczynek dający mi sposobność zostawania sam na sam z moimi myślamii wspomnieniami. Tęsknię wówczas do pracy jak do anioładobrego, niosącego mi spokój i pociechę. A gdy nadejdzie latoi z nim zbieranie, suszenie i smażenie owoców, gdy będącw ciągłym ruchu nie mam ani chwili czasu na odpoczynek,wówczas czuję się najszczęśliwszą i błogosławię pracę.
Helenka patrzyła na nią z uwielbieniem, ale nie dziwiła siętemu, co słyszała. Rozumiała już tych łudzi, którzy z początkuwydawali się rodziną dziwacznych oryginałów. Zrozumiałaich od chwili, gdy sama uwierzyła w świętość źródła, z którego czerpali swą silę. Oni, co z początku pobudzali ją dośmiechu, byli teraz w jej oczach niemal olbrzymami ze swojąsurowością zasad, z ideą ciągle przytomną ich myśli, ze świadomością swoich celów i wytrwałością, z jaką do nich dążyli.Ten ojciec, zdobywający majątek własną pracą i pracującydalej niezmordowanie; ta matka, hartująca swoje dzieci i wychowująca je po spartańsku; ten syn nieelegancki, ale zacnyi rozumny, a tak inny od tych, co jej we fraku i jasnych rękawiczkach prawili komplementy; ten starzec wierzący niezachwianie w lepszą przyszłość; ta kobieta nareszcie z zakrwawionym, ale nie złamanym sercem, szukająca spokojuw pracy, znosząca swój los pogodnie i bez skargi...
— Pan Andrzej mówił mi, że pani wiele cierpiała — szepnęła nieśmiało.
— Tak — odpowiedziała — ale czyż dlatego, że cierpiałam,mniejsze ciążą na mnie obowiązki społeczne i obywatelskie?Cierpienie nie wyjmuje ludzi spod ogólnych praw życia aniich z obowiązków nie zwalnia. Każdy z nas, bez względu nato, czy jest szczęśliwy lub nieszczęśliwy, powinien oddać społeczeństwu, co wziął z niego, a któż z nas nie jest jego dłużnikiem? Któż od urodzenia nie korzystał z jego zdobyczyi skarbów? Bóg, który zażąda od nas rachunku z żywota, niebędzie nas pytał, ileśmy cierpieli, ale w jaki sposób; nie sztuka cierpieć wiele, ale sztuka umieć cierpienie znosić. Mój bóljest dla mnie, nie dla innych, po cóż ma więc od niego padaćponury cień na moje otoczenie? Wreszcie, czy to ja jedna tylkocierpię? Cierpią miliony ciągle, na wszystkie strony i nie oddzisiaj dopiero. Odkąd życie istnieje na ziemi, odtąd datujeteż i cierpienie; jest ono stare jak świat. Miliardy ludzi cierpiały, zapadały w wieczność i nie zatrzymały świata w swoimbiegu — mamże ja zatrzymywać i niepokoić myśli otaczających mnie swoją osobą? Po co? Nie odstanie się już i tak,co się stało. Są nieszczęśliwsi ode mnie. Zżyłam się już z moimcierpieniem i dobrze mi z nim jest; przyszłam nawet do przekonania, że to, co się stało, stało się dobrze. Potrzeba byłożycia jednego szlachetnego człowieka dla ogólnej sprawyi Bóg je wziął.
— Ach — zawołała Helenka przejęta do głębi — jacy wywszyscy jesteście wielcy, jak szlachetni! Nie rozumiałam wasdługo, ale rozumiem teraz. Dziadek wasz, choć niewidomy,zdjął bielmo z moich oczu. Zrozumiałam wasze pobudki i sercemoje, co dotąd od was stroniło umyślnie, rwie się do was.Teraz już nie ma różnicy między naszymi myślami i uczuciami. Przyjmijcie mnie do waszego grona jak swoją.
— Z całego serca — odpowiedziała Wanda i przytuliła jąserdecznie do piersi. — Andrzeju — rzekła zwracając się donadchodzącego brata — przybyła nam jedna siostrzyczka!
Oczy jego żywą zajaśniały radością.
— Doprawdy! — zawołał — serdecznie się z tego cieszę.Przewidywałem ja, że to kiedyś nastąpi, ale nie wiedziałem,że dziś właśnie. Chceszże mnie pani, panno Heleno, uważaćodtąd za brata? Chceszże mi zaufać i podać rękę, której miniegdyś podać nie chciałaś?
— O, chętnie! Powiedziałeś mi pan, panie Andrzeju, wieleprawd gorzkich, a choć uczyniłeś to może w sposób nazbytszorstki, miałeś słuszność...
— Jeżeli panią zraniłem nieraz mimowolnie, przebacz mito przez wzgląd na intencje, jakie miałem. Jestem szorstki,to prawda, ale kto mi zaufał, nie żałował jeszcze tego. Weźmnie pani za przyjaciela takim, jakim jestem.
Za całą odpowiedź złożyła swoje małe, delikatne rączkiw jego duże, żylaste dłonie. Andrzej uścisnął je serdecznie.Przy tym sojuszu rąk oczy przez chwilę spoczęły wzajem nasobie — i chociaż to chwila była krótka, Helenka miała czaszauważyć, że w siwych tych oczach, choć nie pięknych, byłagłębokość, ogień i słodycz zarazem, i doznała uczucia dziwnej radości i dumy na myśl, że posiada jego przyjaźń.
— Kochana Wandziu — powiedział z uśmiechem do siostry— biorę cię za świadka umowy zawartej między nami.
— Kiedyście się pogodzili, moi drodzy — odpowiedziała —to mogę zostawić was samych bez obawy, że się pokłócicie.Idę do dziadka.
— Przyszedłem tu z zamiarem oddania pani listu — rzekł,gdy odeszła — oto jest.
Helenka rozdarła kopertę i szybko przebiegła oczami treśćpisma, a twarz jej przy tym śmiertelnie pobladła.
— Czy jakie złe wieści? — zapytał Andrzej, który jej z okanie spuszczał.
— Bardzo złe — odpowiedziała głosem zmienionym i, zawahawszy się chwilę, podała mu pismo.
Andrzej czytał:
Moje najdroższe dziecko! Okropne spotkało nas nieszczęście;Ofman chce nas zlicytować. Wystaw sobie, że Tecki pożyczyłod niego pieniędzy na poręczenie ojca, jeszcze dwa lata temu,a ja nic o tym nie wiedziałam. Ojciec zawsze źle robi, ile razysię z czym ukryje przede mną. Termin trzy miesiące temuupłynął, a że Tecki pieniędzy nie oddawał, więc Ofman porwał ojca, żeby za niego zapłacił — że zaś ojciec zapłacić niema czym, więc nas zlicytuje. Nie wiedziałam nic o tym wszystkim, bo chociaż różne papiery urzędowe przychodziły, ojciecchował je zaraz do biurka, a ja nie przypuszczałam nic złego,tylko myślałam, że idzie o podatki. Dowiedziałam się dopierowtenczas, kiedy komisarz sądowy przyszedł spisywać naszerzeczy i pieczętować je. O mój Boże! mój Boże! Co ten człowiek nam swoją nieopatrznością narobił! Zostaniemy nędzarzami bez dachu i bez chleba!... A mówiłam, ostrzegałam, nicnie pomogło! Tyle razy ojciec się przekonał, że jak tylko mnienie słucha, zawsze źle na tym wyjdzie. Co to ludzie powiedzą! Ach, czemuż dożyłam tej chwili! Może też Bóg da, żeumrę, zanim ujrzę nasze rzeczy wynoszone na rynek przeztych okropnych ludzi u mundurach... Jestem coraz bardziejchora i tak źle wyglądam, że trudno mnie poznać. Co dzieńmiewam ataki nerwowe. Doktór kazał mi pić ekstrakt słodowy na wzmocnienie, ale niestety, za drogie to dziś dla mnielekarstwo i jeszcze by je trzeba aż z Warszawy sprowadzać.Biedny ojciec bardzo się martwi, nic nie je i nic prawie niemówi, aż się boję o niego. Zapisał mu doktór lekarstwo, alego nie chce zażywać. Ach! Czegośmy się doczekali, czegośmysię doczekali! Co my teraz poczniemy? Mówię ojcu, żeby sięudał do stryja Bartłomieja, ale ojciec nie chce: powiada, żeon sam powinien się tego domyślić. Licytacja ma się odbyć zatydzień. Ten nędznik Ofman jest nieubłagany; prosiłam go,żeby termin jeszcze na jakiś czas odłożył, ale nie chce nawetsłuchać o tym. Takem się wydarła z czepków, że nie mam cona głowę włożyć, aż mnie wstyd bierze, a o kupieniu sobienowego nawet myśleć nie mogę.
Andrzej doznawał różnych uczuć przy czytaniu tego listu:współczucia, litości, zdziwienia, gniewu — ale nic z tych uczućna zewnątrz nie okazał. Włożył list do koperty i oddał goHelence.
— Co pani zamierzasz uczynić?
— Muszę tam jechać — odpowiedziała — nie mogę zostawić rodziców samych i bez opieki w tak ciężkich okolicznościach. Jak oni to zniosą?
Dwie wielkie łzy stoczyły jej się po twarzy.
— Okazuję się słaba, nieprawdaż? — mówiła, szybko jeocierając. — Nie umiem cierpieć tak po bohatersku jak wywszyscy... Gdyby o mnie samą tylko chodziło, zdaje mi się,że nie płakałabym; ale gdy pomyślę, że moi rodzice mająutracić całe swe, bardzo już teraz szczupłe mienie, serce mipęka. Moja matka jest bardzo słaba i delikatna, panie Andrzeju; mój ojciec stary i znękany...
Nowe łzy trysnęły spod jej powiek.
— Masz mnie pani za człowieka bardzo twardego — rzekłserdecznie — skoro przypuszczasz, że łzy będące dowodem siłyuczucia, wezmę za słabość... Nie, panno Heleno, nie potrzebujesz przede mną wstydzić się łez twoich; rozumiem je.Wypłacz pani swój żal swobodnie, ja odejdę; a gdy pierwszagorycz bólu spłynie ci z serca i odzyskasz spokój, pomówimyo tej sprawie.
— Nie, nie — rzekła stanowczo, wstrzymując gwałtowniełzy — nie wolno mi tracić czasu na łzach bezużytecznych, bonie mam go wiele do stracenia: mówmy o tym zaraz. Radźmi pan, co mam czynić, żeby ojca ratować!
— Chcąc pani dać radę praktyczną, musiałbym mieć dokładną świadomość wszystkich okoliczności i szczegółów sprawy dotyczących — odrzekł po chwilowym namyśle — a świadomości tej nie mam i pani zdajesz się nie mieć także, bomatka donosi pani tylko o fakcie mającym się spełnić w krótkim czasie.
— Nigdy nie mówiono ze mną o interesach — rzekła smutnie — dopiero gdy ojciec pański przyjechał do M., jako delegowany Domu Handlowego, ojciec mój powiedział mi, jakienam grozi nieszczęście, ale szczegółów nie dał żadnych. Myślałam, że to dopiero za jaki rok nastąpi...
— Niewesoła to rzecz, że kobiety w naszym kraju powszechnie są uważane za dzieci, z którymi się nie mówi o interesach. Uważają je za dzieci, a żądają od nich, żeby byłyludźmi. Nic więcej pani radzić nie mogę, bo nic nie wiem;ale z tego, czego się mogłem dowiedzieć z listu, wnoszę, żerada byłaby nawet bezużyteczną. Sprawa jest jasna: pan Teckipożyczył pieniądze od Ofmana za poręczeniem ojca pani; poręczyciel obowiązany jest zapłacić dług w razie niemożnościdłużnika. Ojciec pani dobrze o tym wiedział poręczając. Zatem, jeżeli Tecki czy dla braku pieniędzy, czy z innych jakichpowodów stał się niewypłatnym, pan Orecki musi zapłacić zaniego, Ofman, domagając się tego, jest w swoim prawie i niesłusznie pani Orecka nazywa go nędznikiem. On się tylkoupomina o swoje! Tak czy nie?
— Tak, chociaż jest to człowiek chytry, podstępny i wyzyskujący położenie.
— Być może, ale to nie należy do rzeczy. Jakikolwiek bądźjego charakter, Ofman jest silnym przeciwnikiem, z którymwalka będzie bezużyteczną, bo za nim stoi prawo. Dłuższeopieranie się, procesowanie na przykład, narazi państwa tylkona większe straty, a odwleczenie terminu licytacji odwleczekatastrofę, ale jej nie usunie.
— Nie ma więc żadnego ratunku?
Andrzej milczał przez chwilę.
— Jeden tylko Tecki mógłby państwa uratować. Do niegotrzeba się zwrócić, na nim wymóc, żeby oddał, co winien.
Słaby promień nadziei zabłysnął w oczach Helenki.
— A jeżeli nie chce lub nie będzie mógł? — spytała.
— Ha, to wtedy trzeba poddać się konieczności.
— Poddać się! — zawołała z wybuchem — pan nie znaszmojej matki. Gdybyś wiedział, jak jest dumną... A ja czy nicdla nich zrobić nie mogę?
— Pani możesz niejedno uratować swoją energią i przytomnością umysłu. Nie mogę pani uczyć, jak powinnaś postąpić,bo to okaże się dopiero, gdy pani będziesz tam na miejscui zbadasz położenie. Zrobisz pani wtedy, co uznasz za właściwe i potrzebne, co pani podszepnie miłość dla rodziców, sumienie i poczucie sprawiedliwości. Musisz pani szukać do ratunku środków sama w sobie, bo ich gdzie indziej nie znajdziesz. Kto wie, może pani przyjdzie jaka myśl szczęśliwa,której przyjścia jeszcze w tej chwili nie dopuszczamy. Ale dotego potrzeba koniecznie zimnej krwi i spokoju, bo spokójtylko pozwala wznieść się do pewnej wysokości, z którejmożna jednym rzutem oka ogarnąć położenie. Spokój tylkoprzynosi szczęśliwe pomysły, daje przytomność umysłu, szybkość decyzji i energię do działania. Ze wzburzonego umysłunic dobrego wydobyć się nie da. Spokoju więc i męstwa, panno Heleno. Jedź pani, ale jeżeli chcesz tam być użyteczna,to bądź odważna i patrz śmiało niebezpieczeństwu w oczy.
Gdy Andrzej tak mówił, ona patrzyła w ziemię, a w głowiejej myśli, z początku mętne, zaczęły się powoli rozjaśniać.Zrozumiała, że znikąd nie może się spodziewać pomocy i tylkona siebie samą liczyć może, że nikt jej nie da wskazówek,tylko w sobie samej poszukać ich musi. Smutna ta rzeczywistość wytrzeźwiła ją z boleści. Chciała ratować rodziców,a poczucie ważności obowiązku, jaki dobrowolnie na siebiewzięła, postawiło na miejscu bólu rozwagę i przytomność.Gdy oczy od ziemi podniosła na Andrzeja, były już prawiepogodne.
— Jestem na wszystko przygotowana i jadę zaraz — rzekłaspokojnie, lecz stanowczo.
— Spodziewałem się tego — powiedział i gorąco dłoń jejuścisnął.
Turkot na dziedzińcu zwrócił ich uwagę: to pan Radliczprzyjechał odwiedzić ojca. Andrzej opowiedział mu zaraz o zamiarze Helenki, a zacny ten człowiek nie tylko nie stawiałjej żadnych przeszkód, ale udzielił jej urlopu dwutygodniowego i wypłacił pensję za dwa miesiące z góry. Żegnając sięz nią powiedział:
— Odwagi, moje dziecko, odwagi i męstwa! Powinnaś gomieć duży zapas, bo potrzebujesz go nie tylko dla siebie, alei dla rodziców. Bierzesz na barki niemały ciężar, ale mamnadzieję, że mu podołasz. Masz charakter!
Helenka blado uśmiechnęła się na te słowa. Wszyscy terazprzyznawali, że ma charakter...
Żegnano ją bardzo serdecznie. Dziadek, dowiedziawszy się,co zaszło, błogosławił na drogę. Wanda uściskała po siostrzanemu, a gdy z kolei Andrzej zbliżył się do niej, przypomniałasobie o żebraku i jego groźbie i opowiedziała mu swoje obawy.
— Śmiał więc jeszcze napastować panią, ten nędznik! —szepnął marszcząc brwi. — Bądź pani spokojna, nie ja jego,ale on mnie obawiać się potrzebuje. Ale jak pani jesteś dobrą,że mając sama ciężkie zmartwienie, mną się jeszcze zajmujesz.
Słowa te, tak niezwykłe u niego, wywołały słaby rumieniecna jej lica. Skinęła mu głową i powóz ruszył z miejsca.
W kilka godzin potem siedziała już w wagonie.
Na przebój
XXII
Kto widział Helenkę przed kilku miesiącami, przyjeżdżającą do Warszawy, jak oglądała się za lokajem, który by zanią trzymał jej piękny francuski szal, lekki jak piórko, a jednak robiący jej subiekcję; kto widział jej eleganckie futro,olbrzymie kufry z mosiężnym okuciem, wyniosłość w jej spojrzeniu, a w ruchach pańską niedbałość, nie poznałby jej terazw skromnym, syberynowym okryciu i czarnym filcowym kapeluszu, którego jedyną ozdobą była tylko opasująca gowstążka. Nie miała z sobą żadnych pakunków prócz dużegoworka podróżnego ze skrzyneczką u dołu, a i ten, choć zaciężki na jej słabe siły, sama zaniosła sobie do wagonu trzeciej klasy, bo posługaczom kolejowym płacić trzeba za usługę,a ona potrzebowała bardzo oszczędzać. Wiozła wprawdzie sporą sumkę pieniędzy, otrzymaną ze sprzedaży bransoletki, broszki, kolczyków, łańcuszka od zegarka i kilku kosztownychdrobiazgów, przy pomocy pani Radliczowej — ale suma taprzeznaczona była na zapłacenie różnych drobnych długówpaństwa Oreckich i ani jeden grosz z niej nie mógł być uroniony. Pańska niedbałość, widoczna niegdyś w jej ruchach,ustąpiła miejsca spokojnej godności; w oczach, zamiast rozmarzenia poetycznego a bezcelowego, jaśniała myśl samowiedna i świadoma celów, do jakich dążyła. Na twarzy, będącej wówczas białą kartą, życie wypisało już swoją moralnącyfrę.
A że nikt nie pozbywa się zupełnie swej dawnej natury,więc też Helenka, znalazłszy się w towarzystwie ludzi uboższych, których zachowanie się nieco krzykliwe i rubaszne,ubiór niezbyt estetyczny, a zapasy żywności mocno woniejąceraziły jej zmysł estetyczny, doznała wielkiego niezadowolenia, ale niezadowolenie to nie trwało długo. Cel, w jakimodbywała podróż, wkrótce odwrócił jej myśli w inną stronę.Nazwisko sprawcy nieszczęścia rodziców nie wychodziło z jejgłowy ani na chwilę, powtarzała je sobie ciągle i usiłowałaprzypomnieć, czy widziała go kiedy u ojca. Ale w kantorzepana Marcina tylu bywało interesantów, że choćby go nawetwidziała, to nie mogła jego twarzy zapamiętać. Zaglądała onanieraz do kantoru, zwłaszcza gdy chciała ojca wyciągnąć naśniadanie lub obiad — i wówczas pan Marcin przedstawiał jejznajomych sobie bliżej obywateli, których zaraz do jadalniprowadził. Tecki prawdopodobnie zasiadał nieraz przy jegostole... Kolejno przebiegała pamięcią wszystkie postacie, jakiewidziała kiedykolwiek, zatrzymując się przy każdej... Ach!czy to nie ten, co ściskał ojca tak serdecznie na balu u stryjaBartłomieja?
Iprzed oczyma jej stanęła wyraźnie postać szlachcica średniego wzrostu, ze szpakowatymi, krótko przystrzyżonymi włosami, okazałymi wąsami, twarzą zwiędłą i małymi, niespokojnymi oczyma. Przypomniała sobie, jak się przechadzał pogabinecie stryja, z rękami włożonymi w kieszeni spodni i niecierpliwie gryzł trzymane w zębach cygaro — a przeczuciepowiedziało jej, że to on. Myśl pracująca ustawicznie w tymkierunku przypomniała jej powoli i inne okoliczności, o których nawet nie wiedziała, że zaznaczyły się kiedyś w jejumyśle — a mianowicie nazwisko jego majątku, fakt, że majątek ten był bardzo obdłużony i że Tecki miał bogatego ojca,który mu nie chciał dać ani grosza; wreszcie, że ojciec tenposiadał duży dom w mieście gubernialnym. Wiadomości tepojedyńcze, oderwane i nie mające pozornie żadnej dla niejwagi zajmowały ją jednak i grupowały się w jej umyśle jednaobok drugiej.
Pociąg pędził jak strzała: domki dróżników, słupy telegraficzne mijały szybko; Helenka mówiła sobie, że jest corazbliżej celu swej podróży, a jeszcze żadnego planu postępowania sobie nie ułożyła. Upłynęło tak kilka godzin i pociąg zatrzymał się na stacji, gdzie musiała wysiąść, żeby dalszą drogęodbyć kurierką.
Wziąwszy swój worek w rękę udała się prosto do sieni,gdzie przy okienku siadał zwykle urzędnik pocztowy i zapisywał pasażerów — ale okienko było zamknięte, a stojącyprzy nim posługacz kolejowy objaśnił ją, że otworzy się dopiero za dwie godziny, bo kurierka nie prędzej odejdzie.Usiadła na kanapie podejrzanej trochę czystości i myślała,co będzie robiła przez te dwie godziny, bo zapomniała wziąćz sobą cokolwiek bądź do czytania. Słuchała tymczasem gwaru osób rozmawiających głośno, między którymi służba roznosiła przekąski i napoje.
Sala wypróżniła się powoli z podróżnych, pociąg ruszyłdalej, a ci, co mieli jechać bocznymi drogami, rozjechali siętakże. Dym tytoniowy, pozostały po pasażerach, wytworzyłatmosferę duszną i ciężką. Wstała więc i przeszła na drugąstronę dworca, chcąc odetchnąć trochę świeżym powietrzemi wyprostować nogi przechadzką po szosie. Przed samymidrzwiami dworca stał piękny, otwarty powóz zaprzężony wedwa siwe konie, ubrane w nowe, angielskie szory. Woźnicaw granatowej liberii siedział na koźle i raz po raz spoglądałna drzwi, jak gdyby kogoś oczekiwał. Helenka, namiętnie lubiąca konie i mająca nawet pewne wyobrażenie o rasach,z upodobaniem przypatrywała się przez chwilę temu zaprzęgowi i machinalnie prawie spytała:
— Czyje to konie?
— Pana Teckiego z Komnat, proszę wielmożnej pani —powiedział woźnica uchylając czapki.
Helenka na dźwięk tego nazwiska doznała wstrząśnieniajakby od iskry elektrycznej.
— Gdzie jest twój pan? — spytała głosem, którego brzmienie było suche i ostre.
— Mój pan w domu, a ja tu przyjechałem po jedną paniąz Warszawy. Ale stoję i stoję i nikogo nie widać; widno jużdzisiaj nie przyjedzie. A może to wielmożna pani jest ta pani,co miała do nas przyjechać? Bo ja już chodził i szukał, i pytał się i żadnej innej pani tam nie ma.
Słowa woźnicy nasunęły Helence myśl, która w jednejchwili stała się zamiarem. Spojrzała na drogę, gdzie przedchwilą stały jeszcze dwie bryczki, teraz już pustą, na zegarek,zeszła szybko ze schodów i wsiadła do powozu, rzuciwszywoźnicy jedno tylko słowo:
— Jedź!
— A rzeczy, proszę wielmożnej pani, czy się nie odbiorądzisiaj?
— Nie — odpowiedziała lakonicznie — jedź a śpiesz się!
I wsunęła się w głąb powozu. Woźnica trzasnął z bata i powóz potoczył się szybko po równej, żwirowej drodze. Niewątpił ani na chwilę, że wiezie osobę, po którą przyjechał —a gdyby nawet był miał wątpliwość, to stanowczość, z jakąwydała mu rozkaz, usunęłaby ją natychmiast. A jednak tapewność siebie i stanowczość opuściły Helenkę, jak tylkopowóz ruszył z miejsca, a zaczęły ją dręczyć wątpliwości i niepokoje, właściwe ludziom nieprzywykłym do samodzielnegodziałania w okolicznościach ważnych, zmuszających ich donagłej decyzji. Zapytywała siebie, czy zrobiła dobrze i czynapisanie listu w tej sprawie nie byłoby zupełnie wystarczające; bo pan Tecki prawdopodobnie nie wie, do jakiej ostateczności rzeczy doszły — a gdyby wiedział, byłby nieuczciwy,gdyby temu nie chciał zapobiec. Gdy się jest młodym, wierzysię w uczciwość ludzką tak chętnie i tak łatwo! Kilka razymyślała, czy nie lepiej byłoby kazać zawrócić; ale nie wydałatego rozkazu, bo jednocześnie inne głosy szeptały jej, że towidocznie Opatrzność zesłała powóz Teckiego i że dobrzeuczyniła korzystając z tej sposobności.
Powóz z szosy zjechał na drogę boczną, wysadzoną ogołoconymi z gałęzi wierzbami. Helenka patrząc na nie układałasobie w myśli, co powie, gdy się znajdzie wobec Teckiego;słyszała jego usprawiedliwiające się odpowiedzi i cieszyła sięnadzieją pomyślnego skutku swej wycieczki. Wśród tej nadziei ni stąd, ni zowąd przychodziło jej do głowy przypuszczenie, że bytność ta będzie krokiem daremnym: ogarnęło jązniechęcenie, apatia i przestała zupełnie myśleć o tym wszystkim, a patrząc na wierzby, ogołocone z gałęzi, myślała znowu,że te biedne drzewa wypuszczają jednak nowe wici i nie mapołożenia, z którego przecież nie byłoby jakiegoś wyjścia.
Gdy powóz zatrzymał się przed dużym oszklonym gankiemdworu, wszystkie wątpliwości i niepokoje opuściły Helenkę.Wróciła jej nagle pewność siebie, stanowczość i odwaga. Służącego, który przybiegł otworzyć drzwiczki i pomagał jej wysiąść, spytała zaraz o pana, a otrzymawszy wiadomość, że panjest w domu, tylko wyszedł do ogrodu, kazała go poprosić.Służący wpuścił ją do salonu i poszedł spełnić polecenie.
Helenka usiadła, ale coś ją podrywało, więc wstała i zaczęła się przechadzać. Patrząc na piękne obicia na meblach,na kosztowne kobierce i nowy palisandrowy fortepian mówiła sobie, że niepodobna, aby człowiek mający dom tak elegancko urządzony, nie mógł zapłacić tak niewielkiego stosunkowo długu. Stanęła przy oknie i patrzyła na ogród, zaczynający się pokrywać zielonością, ale zaniedbany, ścieżki bowiem były zarosłe trawą, a grzędy nie okopane. Postać idącakoło okna zasłoniła jej widok: był to mężczyzna średniegowzrostu, z dużymi wąsami. Spod czapki wyglądały mu szpakowate, krótko przystrzyżone włosy; ręce miał włożone w kieszenie surdutu, a w zębach trzymał cygaro. Był to on. Poznałago od razu i jednocześnie misja, z jaką tu przybyła, wydałajej się dziwnie ciężką, a wszystkie słowa, jakie sobie naprzódułożyła, z głowy jej uciekły.
Nie miała ich czasu gonić, bo otworzyły się drzwi salonui wszedł Tecki. Oczy ich spotkały się i na jego twarzy odmalował się zawód, zdziwienie i ciekawość, a na jej — chęćprzeniknięcia na wskroś tego, który stał przed nią. Teckiodezwał się pierwszy.
— Powiedziano mi, że moja kuzynka przyjechała, tymczasem widzę, że zaszła tu pomyłka. Pozwoli pani zapytać się,kogo mam zaszczyt witać w moim domu?
— Jestem córką Marcina Oreckiego z M. — odpowiedziałabadając wrażenie, jakie te słowa na nim uczynią.
Tecki ukłonił się.
— Otrzymawszy w Warszawie wiadomość o katastrofiegrożącej memu ojcu, postanowiłam niezwłocznie widzieć sięz panem i puściłam się w podróż, a nie zastawszy na stacjiżadnej furmanki, pozwoliłam sobie skorzystać z pańskiegopowozu, który próżno powracał.
Tecki ukłonił się powtórnie.
— Bardzo mi przyjemnie — mruknął zmieszany trochętymi słowami — ale... rad bym wiedzieć, czym pani mogęsłużyć. Co pani rozkaże?
Słowa te oburzyły Helenkę. Jak to! Ten człowiek wiedział,kto ona jest, i nie domyślał się celu tej wizyty? Już chciaławybuchnąć, ale przypomniały jej się słowa Andrzeja: „uniesienie odejmuje myśli jasność i siłę” — zapanowała więc nadswoim wzburzeniem i rzekła spokojnie:
— Nie przybyłam tu rozkazywać, tylko zawiadomić pana,że Ofman poszukuje na moim ojcu, jako na poręczycielu, sumy, którąś mu pan winien, i że uzyskawszy wyrok sądowy,chce sprzedać nasze ruchomości przez licytację.
— Niech pani temu nie wierzy — odrzekł Tecki przygryzając wąsy — ojciec to sobie gorzej wyobraża, niż jest. Te rzeczy się tak prędko nie robią. Niech pani będzie spokojna,wszystko będzie dobrze.
— Mówisz pan do mnie jak do dziecka — przerwała Helenka głosem, w którym czuć było powstrzymywany gniew.— Pan wiesz aż nadto dobrze, że sprawa jest poważna, i niegodzi się ani z niej żartować, ani zbywać ogólnikami.
Tecki spojrzał na mówiącą ze zdziwieniem.
— Choćby tak było — odrzekł — to cóż ja na to mogę poradzić?
Błyskawice zamigotały w oczach Helenki.
— Jak to! — zawołała — i pan się o to pytasz?! Pan, sprawca naszego nieszczęścia?
— Ależ niech się pani zastanowi... Co pani chcesz, żebymzrobił? Skądże wezmę pieniędzy dla Ofmana, kiedy nie mamani grosza.
— Pożycz pan.
— Nie znajdę takiego głupiego.
— Nie masz pan pieniędzy, ale pan masz majątek.
— Majątek mój już do mnie nie należy — odpowiedział —sprzedaje go Towarzystwo Kredytowe za zaległe raty pożyczkowe, a ja jestem tu tylko administratorem czasowym. Posprzedaży zapłacą Ofmanowi, com winien.
— Tak — rzekła ironicznie — a tymczasem my będziemyzrujnowani!
Nastąpiła chwila milczenia.
— Jeżeli pan nie masz majątku, to masz pan konie, powóz,meble, fortepian. Sprzedaj je pan i zapłać choć połowę tego,coś winien.
„A to naiwna — myślał Tecki — chce, żebym dla jej ojcawysprzedał się do ostatniego grosza i oddawał kosztowne sprzęty za pół darmo”. — Moja pani — rzekł głośno — te rzeczysą własnością mojej żony, a ja nie mam prawa nimi rozporządzać.
Helenka zarumieniła się z oburzenia.
— Alboż żona pańska nie powinna ponosić ciężarów mężadla ocalenia jego honoru? Czyż żona pańska zniesie spokojniemyśl, że są ludzie, którym się dzieje krzywda z powodu jejmęża, gdy mogłaby choć w części tę krzywdę wynagrodzić?Zaprowadź mnie pan do swojej żony, pomówię z nią.
— Źle się pani wybrała — odrzekł ironicznie — moja żonanie mieszka tu od roku; leczy się za granicą. A choćby i mieszkała, to dowiedz się pani, że żona nie jest obowiązana płacićdługów męża, a jeżeli jej suma posagowa jest zahipotekowanana majątku, to ona jest najpierwszą wierzycielką po Towarzystwie i inni odbierają swoje należności o tyle tylko, o ilesię po zaspokojeniu jej pretensji zostaje. Tak chce prawo.
— Ach! — jęknęła.
— Otóż to, tak jest zawsze, gdy kobiety chcą rozprawiaćo tym, czego nie rozumieją. Lepiej by pani zrobiła nie mieszając się do interesów. To rzecz mężczyzn.
Helenka zmierzyła go od stóp do głów.
— Bądź pan łaskaw nie zapominać się — rzekła wstając —nie pańską jest rzeczą uczyć mnie, co czynić powinnam. Widzę, że zrobiłam krok daremny, ale liczyłam na pańską szlachetność... Sądziłam, że człowiek uczciwy nie zniesie, żebyz jego przyczyny wydzierano resztki mienia temu, kto mu podał pomocną rękę w potrzebie. Widzę, żem się omyliła. Korzystając z mojej nieświadomości i niedoświadczenia powiedziałeś mi pan różne rzeczy, którym nie wiem, czy mogę wierzyć... ale postaram się o tym przekonać i powrócę tu jeszcze.Tymczasem żegnam pana.
Skinęła maglową ruchem wyniosłym, pogardliwym niemal,i wyszła. Tecki stał chwilę nieruchomy.
— A to wścibska dziewczyna — szepnął do siebie szarpiącwąsy — licho nadało, że posłałem powóz na stację! Ale muszęją przecież odesłać, bo piechotą nie pójdzie.
Zadzwonił na służącego i kazał prędko zaprzęgać. Chciałwybiec za nią, żeby ją dogonić, ale po chwili namysłu posłałpo lokaja: lokaj jednakże powrócił wkrótce sam z wiadomością, że „ta pani powiedziała, iż sobie znajdzie furmankę nawsi”.
— Ależ to nie może być! — zawołał pan Tecki targającwąsy z gniewem — rozniesie się jeszcze po okolicy, żem jej niechciał dać furmanki, żem gbur i Bóg nie wie co! Kiedyż tamJózef wygrzebie się z tym zaprzęgiem, do wszystkich diabłów!Sam pojadę i będę prosił, żeby nie robiła głupstwa...
Ale gdy powóz zaszedł, pan Tecki zmienił zamiar. Powtórne spotkanie się z tą dziewczyną było mu nader nieprzyjemnei wolał go uniknąć. Kazał więc wsiąść do powozu swemu pisarzowi, który się właśnie nadarzył, i polecił mu „prosić usilnie i z największym uszanowaniem młodej damy, aby wyświadczyła mu tę łaskę i przyjęła jego powóz”.
Ale i to poselstwo wróciło z niczym po upływie kwadransa:pisarz, zdając sprawę swemu panu, powiedział, że spotkałtę panią już za wsią jadącą wozem Wojciecha Rataja, że kazała panu Teckiemu podziękować i nie dodała ani słowa więcej. Tecki słuchając tego, poczerwieniał.
— A to harda dziewczyna! — mruknął do siebie — czy onachce, żebym ją po rękach całował, czy co? Nie, to nie! Niechspróbuje, jak to przyjemnie siedzić na wozie bez resorów! Alezuch, jak Boga kocham, zuch! Kto by się spodziewał, że tenniedołęga Marcin ma taką córkę. Widziałem ją przecież nabalu u Bartłomieja i nie wyglądała na to, czym jest: myślałem, że taka sama lalka jak wszystkie.
XXIII
Furmanka Wojciecha Rataja nie należała do najgorszych:wóz był mocny, drabiniasty, we dwa półkoszki — a na siedzenie Rataj nie żałował słomy i okrył je derką we dwoje złożoną, sam usiadłszy na worku z obrokiem. Jeden tylko końciągnął ten ekwipaż, ale wyglądał nieźle i szedł raźno, nie zważając ani na doły i wyboje, których było niemało, ani na kamienie, których też nie brakowało. Wóz podskakiwał ustawicznie, mijając zwycięsko i przebojem wszystkie przeszkody,a Helenka musiała się trzymać ręką kłonicy, żeby nie wylecieć. Od wschodu zerwał się wiatr i wiał jej prosto w oczy,smagając twarz ostrym swoim dotknięciem. Na niebie zaczęłysię zbierać chmury, ptaki latały nisko nad ziemią, a w powietrzu czuć było niepokój. Powóz byłby ją przynajmniejtrochę od wiatru osłonił, ale wolała narazić się na wszelkieniewygody, na zziębnięcie i przemoknięcie nawet niż przyjąć grzeczność od człowieka, po którego zachowaniu się widziała, że miał złą wolę względem jej ojca i że mógłby niedopuścić jego ruiny, gdyby chciał tylko. Ale nie chciał tegouczynić.
Zrazu w duszy jej panowało straszne wzburzenie, ale, pamiętna słów Andrzeja, zapanowała nad nim wielkim wysiłkiem woli. Zaczęła na nowo rozważać położenie i powiedziałasobie ze smutkiem, że na próżno strawiła czas i pieniądze nafurmankę, bo sprawy nie posunęła wcale, a ubyła jej nadzieja,którą poddał jej sam Andrzej i która ją podtrzymywała dotąd.Ale czy istotnie krok ten był stracony? Czy ta strata nadzieinie była zbawiennym pozbyciem się złudzenia? Straciła czasi pieniądze, ale zyskała jedno więcej doświadczenie — takprzynajmniej powiedziałby Andrzej i dodałby jeszcze, że charakter nabierze przez to siły.
Gorzki uśmiech przewinął się po jej ustach.
Wiedziała już teraz, że nie może liczyć na dobrą wolę Teckicgo; czy jednak nie ma sposobu zmuszenia tego człowieka,żeby oddał, co winien? Ale jak go zmusić do tego, jak? Byłapewna, że kłamał, ale nie mogła mu dowieść kłamstwa... Należałoby się dowiedzieć, jakie gdzie posiadał fundusze, i takiedopiero dowody stawiwszy mu przed oczy, domagać się zwrotupieniędzy. Jak zebrać te wiadomości? Gdzie ich szukać? u kogo? Na wszystkie te pytania nie było odpowiedzi. Przyszłośćprzedstawiała jej się jako zagadka, której nie umiała, nie byław stanie rozwiązać — a jednak powinna była nie tylko szukaćtego rozwiązania, ale je znaleźć nie czekając na żaden trafszczęśliwy, mogący jej rozwiązanie dać w ręce. Nie było nato czasu. „Licz, pani, na siebie tylko” — mówił Andrzej. MójBoże! Tylko na siebie... a ona czuła się tak słaba wobec trudnego zadania, jakie podjęła, a rozmowa z Teckim zmęczyła jąśmiertelnie, choć to dopiero początek jej działania! Cóż będziedalej! A tu znikąd, w którąkolwiek stronę zwróciła myśl, niemogła spodziewać się pomocy...
— „Licz, pani, na siebie tylko” — powtórzyła machinalniei westchnęła. — O Boże! — szepnęła podnosząc wzrok ku niebu. — Ty mi dopomóż! Bo jeśli Ty nas nie wyratujesz, jeżelinie uczynisz cudu, to nikt...
Ale przypomniały jej się znowu słowa: „Bóg pomaga tymtylko, co sami sobie pomagają. Nie powinniśmy żądać od Niego, żeby odrabiał za nas robotę, a sami ręce opuszczali leniwie” — i zadumała się, po czym prosiła Boga już nie o ratunek cudowny, ale o rozum potrzebny do działania i o siłę,której nie miała, a potrzebowała tak bardzo! Tecki powiedział,że kobiety mieszają się do interesów, których nie rozumieją.Może miał słuszność... Przede wszystkim powinna się staraćdobrze zrozumieć interes — a to mogło nastąpić tylko w domu.
Przybywszy na stację kolei, Helenka dowiedziała się, żekurierka odeszła już przed godziną. Zmartwiona tym bardzoweszła w układy z furmanem, żeby ją odwiózł aż do domu;a on też nie był od tego, tylko położył za warunek, żeby końtrochę podjadł i wypoczął. Szczupłe jej fundusze nie pozwalały na wynajęcie droższej furmanki.
Teraz dopiero przypomniała sobie Helenka, że od śniadanianic w ustach nie miała, i uczuła coś na kształt głodu. Wyjęłaz worka paczkę, daną jej przez Wandę przy wyjeżdzie, i rozwinęła ją; znalazła dwie kuropatwy pieczone, buteleczkę wina,chleb wiejski i kilka pomarańcz. Kuropatwy były ulubionymprzysmakiem pani Oreckiej, toteż Helenka wiedząc, że terazmatka rzadko je jadać może, postanowiła zawieźć je do domuw całości. Po namyśle schowała także do worka wino i pomarańcze, zadowoliwszy się zupełnie dwoma kawałkami chleba,nasmarowanego wybornym, świeżym masłem — i szklankągorącej herbaty.
Deszcz zaczął padać, gdy ruszyli w dalszą drogę. Zjeżdżalipowoli w niziny przerznięte rzeką spławną i nawiedzane odczasu do czasu mniejszymi i większymi wylewami. Helenka,patrząca machinalnie przed siebie, widziała najprzód wąskiebiałe paseczki wody pomiędzy bruzdami świeżo zoranegopola, potem rowy pełne po obu stronach drogi, potem całeszeregi większych i mniejszych jezior i stawów, rozlewającesię po polach i łąkach. Po drodze tu i ówdzie spotykali gromadki ludzi rozmawiających z sobą i widocznie zafrasowanych.
„Rzeka wylała — rzekła do siebie Helenka, zaniepokojonatymi wszystkimi symptomatami, myśląc o domu rodziców, stojącym także nad wodą, i obawa o nich zatrwożyła jej serce.Bulwark wprawdzie bronił go od wody, ale od roku zepsutybył w kilku miejscach, a ojciec nie kazał go naprawiać.
W miejscu gdzie droga do M. schodziła się z drogą wiodącądo miasta gubernialnego, na zakręcie mijał ich konny posłaniec, ale Rataj, spojrzawszy mu w twarz, zawołał na niego:
— A to gdzie?
— Do was z listem.
— A bo stało się co?
— Stary pan umarł...
— Kiedy?
— Wczoraj.
— To ci dopiero — mruknął Rataj — taki był jeszcze zdrowy! Kto by się spodziewał, że tak prędko nogi wyciągnie!
Posłaniec ruszył dalej, a Rataj powtórzył jeszcze kilkakrotnie: „To ci dopiero” — przy czym obejrzał się na młodą panią,którą wiózł, zdradzając tym ochotę zawiązania z nią rozmowy,ale ona nie okazywała wcale chęci do tego. Tak była zamyśloną, że ledwie zauważyła tę krótką wymianę słów, które jakpuste dźwięki koło jej uszu przepłynęły.
Wieczór już był, gdy Helenka dojeżdżała do M. Miasteczkoleżało w obszernej dolinie, z jednej strony otoczonej wzgórzami, z drugiej objętej w ciemne ramy lasów. Kraj to byłpiękny, żyzny; ziemia czarna i złotodajna, chociaż nie wyzyskana należycie. Rzeka szeroka, spławna, co rok występowałaz brzegów i zalewała ogrody miejskie, łąki i najbliższe pola,a ludzie tak się już do tych wylewów przyzwyczaili, że przyjmowali je jako rzecz zwykłą, i z godną podziwienia obojętnością znosili zniszczenie swoich zasiewów. Chaty nowe budowali na miejscu starych, choć wiedzieli, że co wiosna będąmusieli wynosić się z nich do dalszych sąsiadów — a po każdym wylewie pocieszali się nadzieją, że „na przyszły rok będzie lepiej”. To „lepiej” zdarzało się od czasu do czasu; alebywały lata, w których rzeka nie ograniczała się na najbliższych, sąsiadujących z nią miejscowościach; co pewną liczbęlat koryto tak wzbierało, że mieszkańcy wybrzeża tracili nietylko zasiewy, ale mienie i dobytek, a po ulicach miasta jeżdżono łódkami.
Droga bita, wiodąca do M., wzniesiona była na kilka łokcinad poziom i w tej chwili spuszczała się ze wzgórza w dolinę.Siedząc na wozie Helenka miała cały krajobraz jak na dłoni.Miasteczko wyglądało niby wyspa na morzu, a gromada statków z podniesionymi masztami i kolorowymi flagami nadawała mu pozór handlowego, nadmorskiego portu. Wiatr silnydął od wschodu, a pędzone nim bałwany leciały groźne, spienione, niosąc na sobie kawałki drzewa, gałęzie, deski pojedyncze i różnego rodzaju drobne, trudne z daleka do odróżnienia przedmioty. Helenka, zmęczona ciągłym zasłanianiemsię od wiatru i niewygodnym siedzeniem bez oparcia, z niecierpliwością wyglądała końca swej podróży. Z daleka ujrzałamost, od którego już tylko wiorsta była do miasta, bo rzekamiała trzy odnogi i przez trzy mosty aż trzeba było przejeżdżać, cieszyła się, że jest tak blisko, gdy woźnica, obracającsię ku niej, rzekł:
— Widzi mi się, proszę pani, że woda most zepsuła, bokręcą się koło niego ludzie, a fura, co przed nami jechała, zawróciła się nazad.
Helenka stanęła na wozie i wytężyła wzrok. Zmrok zapadający nie pozwolił jej dobrze widzieć szczegółów, zdołałajednakże dojrzeć, że środkowe przęsło było wyrwane i tylkopale z niego zostały. Jeszcze patrzyła, chcąc się lepiej upewnić, gdy wieśniak, powracający z furą, zawołał na nich:
— Nie przejedziecie, bo woda most zerwała.
Helenka pobladła.
„A jednak ja muszę się dziś dostać do miasta, muszę” —myślała. — Mój przyjacielu — rzekła do Rataja — rzeka jestw wielu miejscach tak płytka, że można ją z łatwością przejśćw bród. Dwa razy przejeżdżałam przez nią powozem. Ci ludzie, co tam stoją przy moście, powiedzą wam, którędy jechać najbezpieczniej.
Rataj nie odpowiedział ani tak, ani nie — ale gdy przybyli do mostu, oświadczył, że ani myśli jechać przez rzekę,choćby mu góry złota dawała: zestawił na ziemię jej worek,zażądał pieniędzy i, otrzymawszy je, odjechał. Helenka została sama.
Stała tak na wybrzeżu patrząc na przechylone przęsło, nazerwane łańcuchy i mierzyła oczyma przerwę dzielącą jednąpołowę mostu od drugiej: była ona nazbyt szeroka, aby możnamyśleć o przebyciu jej jakimkolwiek bądź sposobem...
Chłodne powietrze przenikało ją do kości, wiatr miotał przemokłą jej suknią i chciał zerwać woalkę, a ona ciągle stała,mierząc oczyma przestrzeń, której przebyć nie mogła. Gromadka ludzi stojących na brzegu szeptała do siebie po cichu,wzruszała ramionami, ale żadnej rady jej nie dawano, bo niewiedziano, co radzić. Z tych szeptów dowiedziała się Helenka,że kurierka przeszła szczęśliwie przed godziną i że dopierow chwilę potem się to stało. Stary jeden wieśniak powiedziałjej, że mieszka niedaleko stąd, i zaproponował, żeby u niegoprzenocowała, a jutro niezawodnie znajdzie się jakaś łódź, coją przewiezie na drugą stronę.
— Patrzcie no, kumie — odezwał się drugi — wszakże tołódź płynie w tę stronę! Łódź porządna, z siedzeniem, a żagielją pcha do nas.
Zaczęto wołać, dawać znaki i łódź zbliżyła się do brzegu.Stał w niej człowiek barczysty, średniego, wzrostu, w krótkim,watowanym surducie, spod którego wyglądał niebieski, włóczkowy kaftan. Policzki miał rumiane, żółtawy zarost po bokachtwarzy, a w rękach trzymał nie odstępującą go nigdy porcelanową fajeczkę. Był to Ofman, który mając dużo obrobionego drzewa złożonego na wybrzeżu, przyjechał obejrzeć, czymu nie grozi niebezpieczeństwo. Widział on z daleka wóz odjeżdżający i domyślił się, że ktoś, co nim przyjechał, nie może się dalej przedostać. Wołania zbliżyły go do brzegu.
— Przewieźcie tę panienkę na drugą stronę, panie Ofman— odezwał się jeden.
— Przewieźcie, przewieźcie! — wołali drudzy — w łodzijest dosyć miejsca na dwoje.
Ofman obrócił oczy na tę, dla której żądano od niego przysługi, i twarz jego rozjaśniła się jowialnym, rubasznym uśmiechem.
— Co ja widzę, panna Orecka? Guten Abend, dobry wieczór.
Tu nastąpiło charakterystyczne kiwnięcie głową, bez zdjęcia czapki.
— Odjechała panna powozem, a wozem powraca? Was istdas? Nie znalazło się męża w Warszawie? Ha, ha, ha! Czy tobrakuje kawalerów w M., hę? Ja sam mam aż dwóch siostrzeńców, tęgich i zdrowych chłopaków. No, steigen Sie,Fraulein, steigen Sie ein! Niech panna siada. Ojciec pannynie może na mnie patrzeć, ale ja nie mam do niego urazy.O, nein Gott behüte!, a ładnej kobiecie zawsze lubię grzeczność zrobić. Steigen Sie ein. A gdzie panny rzeczy? Co, tylkoten worek? Gdzie się podziały te wielkie kufry, co je pannastąd wywiozła? Ej, czy tylko nie było w nich sreber i kosztowniejszych rzeczy? Może je ojciec panny wysłał z domu, żeby się nie dostały Ofmanowi! No, steigen Sie ein. Niech pannasiada.
I postawiwszy jedną nogę na brzegu, wyciągnął rękę, żebytej pomóc wejść do łodzi — ale Helenka cofnęła się. Blada jejtwarz pobladła jeszcze bardziej, usta drżały.
— No, was ut das? Nie bój się, panna, łódź się nie przechyli. Śmiało, śmiało — zachęcał Ofman. — Co to, nie chceszpanna wsiąść?
— Tak jest, nie chcę — odpowiedziała głosem na pozór spokojnym, w którym jednak Ofman poczuł coś niedobrego. —Nie chcę przyjmować przysługi od człowieka nie umiejącegouszanować kobiety. Jak pan śmiesz mówić do mnie w sposóbubliżający o moim ojcu? Jedź pan sobie sam, jedź! Wolę tuzostać niż zawdzięczać panu cokolwiek bądź!
Ofman spojrzał na nią z osłupieniem.
— Was ist das? Co ona gada? Co ona ode mnie chce? Pannasię gniewa? Warum? Gniew piękności szkodzi. No, nie róbpanna grymasów i śpiesz się, bo nie mam czasu czekać.
Ujął ją za rękę, ale Helenka wyrwała mu ją z gniewem
— Nie dotykaj mnie pan! — zawołała z iskrzącymi oczyma.— Nie chcę wcale jechać pańską łódką; nie chcę mieć z panemnic do czynienia, nic! Czyś mnie pan zrozumiał?
Teraz Ofman pojął nareszcie znaczenie jej słów; flegma jegoi jowialność prysnęły.
— Będziesz ty jeszcze miała ze mną do czynienia, ty i twójojciec, głupia, harda dziewczyno! — krzyknął ze złością. —Popamiętacie mnie oboje. Sehen Sie, nie ma co jeść, a dumneto jak księżniczka. Dumme, verfluchte Polin!
Wziął wiosło, odbił od brzegu i łódź zaczęła się szybko oddalać, a stało się to w samą porę. Wieśniacy, którzy z początku przypatrywali się temu spokojnie i z ciekawością,widząc, że Niemiec groził Helence, poczęli obsypywać go potokami energicznych klątw i wymyślań. Nienawiść plemienna,potrzebująca tylko sposobności, żeby wybuchnąć, znalazła tuswobodne ujście. Niewiele brakowało, żeby się wzięli do kamieni.
Stary wieśniak, ten sam, co jej już raz nocleg proponował,zdjął teraz przed nią czapkę i zapytał:
— Jakże będzie, panienko? Pójdziecie chyba ze mną, botutaj nie możecie czekać do rana. Przeziębniecie jeszcze,a widzi mi się, żeście chorzy.
Helenka ujęła jego rękę i ścisnęła z wdzięcznością.
— Dziękuję wam, mój przyjacielu, za waszą dobroć —rzekła serdecznie — ale widzicie, ja muszę dziś być w mieście.Idźcie do domu i nie troszczcie się o mnie; ja tu zaczekam.Widzicie te berlinki stojące tam na prawo? Każda z nich posiada przynajmniej dwie łodzie. Zobaczą mnie i przyślą tujedną.
Zaczęła powiewać białą chustką i wkrótce od strony statków wysunęła się łódź na środek rzeki i skierowała ku brzegowi. Helenka, dotąd trzymająca się na nogach, gdy ujrzałanareszcie zbliżający się cel swoich życzeń, ową łódź mającąją przewieźć, uczuła, że ją siły opuszczają. Tyle wzruszeńi trudów przebytych jednego dnia podcięły ten wątły organizm i wyczerpały go, a rozmowa z Ofmanem dopełniła miary.Chwiejnym krokiem weszła do łodzi i gdy kilka uderzeńwiosła oddaliło ją nieco od brzegu, szare kręgi zaczęły sięzataczać przed jej oczyma i padła zemdlona na ręce wioślarza.
XXIV
Gdy się przebudziła, oczy jej długo błądziły po otaczającychją przedmiotach, zanim przyszła do świadomości, gdzie sięznajduje. Leżała na łóżku, na miękkich, wygodnych poduszkach i doznawała wrażenia, jakby od czasu do czasu łóżkoto razem z miejscem, na którym stało, kołysało się lekko.Ciemno już było i tylko ogień, palący się w małym żelaznympiecyku, którego drzwiczki były na pół odemknięte, rzucałtrochę światła na niski, półokrągły sufit z drzewa malowanego białą olejną farbą, na miniaturową szafkę z naczyniamistołowymi, na kanapkę i na stolik stojący między dwomałóżkami, wreszcie na lustro wiszące nad kanapą i kilka małych ściennych obrazków. Wszystko to niepojętym sposobemmieściło się na sześciu najwyżej łokciach kwadratowych przestrzeni, a z taką utrzymane było starannością, że ten kawałek podłogi froterowanej, na której najwięcej odblasku palącego się ognia padało, błyszczał jak zwierciadło.
Gdy oczy jej powoli oswoiły się z tym półświatłem, poznała,że się znajduje w kajucie na berlince. Gdyby miała jakąwątpliwość, utwierdziłyby ją w tym dwa malutkie, kratamiżelaznymi opatrzone okienka umieszczone po bokach, przezktóre widać było poruszające się lekko fale wody przy świetle księżyca.
Chciała wstać, ale tak była osłabiona, że nie mogła podnieść głowy od poduszki — dała więc pokój próżnym usiłowaniom. Wiatr ustał, a powietrze tak się uspokoiło i złagodniało, że choć drzwi kajuty były otwarte, żaden powiew oziębiający czuć się nie dawał. Wszystko wróżyło pogodę. Przez tedrzwi otwarte Helenka ze swego łóżka widziała małe, drewniane, na stopę wąskie schodki prowadzące na pomost i niemłodą kobietę w czepku, przewiązanym czarną chustką nadczołem, krzątającą się koło wieczerzy. Miała ona widoczniepod pomostem swoje zapasy śpiżarniane i większe naczyniagospodarcze, bo otwierała kilkakrotnie i zamykała jakieśdrzwiczki wsunięte w głąb statku. Promień księżyca padałz boku na sam środek tego wąziutkiego korytarzyka i pokazywał jeszcze konewkę z błyszczącymi obręczami i kilka stołków.
Woń gotowanej zupy i kartofli ze słoniną rozchodziła sięw powietrzu. Helenka widziała, jak kobieta postawiła stołekprzy schodkach, na stołku miskę i wyłożyła na nią z garnkaugotowane kartofle; jak postawiła obok niej drugą miskęz zupą, położyła dwie łyżki i zawołała z cicha, ale wyraźnie nakogoś drugiego. Widocznie przez wzgląd na gościa, zajmującego niespodzianie kajutę, wieczerza miała się odbyć naświeżym powietrzu. Wkrótce ciężkie, ale ostrożne kroki słyszeć się dały nad głową Helenki i wysoki, kościsty mężczyznazeszedł po schodkach. Twarzy jego nie można było widzieć, boceratowy daszek czapki do połowy ją zasłaniał, tylko wydatneszczęki i płaskie, szerokie piersi, będące cechą plemiennąmieszkańców północnych Niemiec.
— No, będziemy mieli z pewnością pogodę na jutro — przemówił po niemiecku, zabierając się do jedzenia — a że ładunek od dawna skończony, więc będziemy mogli odpłynąć. Kazałem obejrzeć liny i wszystko przygotować. A cóż tam twojachora?
— Śpi sobie biedactwo. Raz tylko otworzyła oczy na chwilę,ale wlałam jej w usta dwie łyżki reńskiego wina i jak zasnęła, śpi ciągle, a tak mocno, że nie słyszała, chociaż chodziłam koło niej, paliłam w piecu, gotowałam zupę... Wiesz ty,August, że to jest córka pana Oreckiego, cośmy mu zawszewozili zboże? Poznałam ją od razu. Ona przychodziła do nasz ojcem oglądać nasz statek, pamiętasz? A taka była ciekawa!W każdy kąt musiała zajrzeć i dziwiła się, że w takiej małejkajucie znajduje się wszystko, co potrzeba. Ale co się to z niązrobiło? Jezus! Jezus! Taka była świeżutka wtenczas jak pączek róży, a teraz jest taka bledziutka... Jak Franz ją z łodziwynosił, to przelewała mu się w rękach jak umarła.
— Ty, widzę, rozmiłowałaś się w tej polskiej dziewczynie,Berta!
— Ach, August, czy jej twarz nie przypomina ci kogoś?Nasza Lina, gdyby żyła, byłaby taka sama...
Szyper wzruszył ramionami i wziąwszy łyżkę, zaczął jeśćw milczeniu.
— Czy ja tobie mówiłem, Berta, że pan Ofman będziew tych dniach licytował jej ojca?
Kobieta aż uderzyła w dłonie.
— Ach, Gott! — zawołała z najwyższym zdziwieniem — niemówiłeś mi tego, August; to pewnie o te pieniądze, co tenniski, chudy szlachcic od niego pożyczył?
— Ja.
— To dlaczego on nie licytuje szlachcica?
— Jaka ty jesteś śmieszna, Berta! Na co on ma szukaćszlachcica daleko, kiedy tego tu ma blisko. Do szlachcica musiałby jeździć, upominać się, czas tracić i jeszcze by go często nie zastał, bo lata po świecie, a pana Oreckiego ma podbokiem.
Helenka podniosła się i usiadła na łóżku, żeby lepiej słyszeć.
— Ale to jest niesprawiedliwie! Mein Gott, to bardzo niesprawiedliwie, żeby ten musiał oddawać pieniądze, co ich niepożyczał, a ten, co je pożyczał, chodził sobie swobodny! Ach,biedny człowiek...
— A kto mu kazał ręczyć?
— To prawda — odrzekła kobieta — on bardzo nierozsądnie zrobił.
— To było zrobione głupio — zadecydował mąż — to jesttaki dobry człowiek, że każdy z nim zrobi, co chce, a nainteresach tak się zna jak baba na wojnie.
— Ale pewnie będzie wolał zapłacić niż dopuścić do licytacji?
— Co ty gadasz? Z czego on zapłaci, kiedy piekarz mi mówił, że już drugi miesiąc nie płacą mu za bułki.
— Taki piękny majątek i tak zmarnować. Co to za ogród,jaki dom, co za śpichrze!
— Nie widziałaś to, jakeśmy zimowali w jego przystani, cotam zawsze przychodziło różnych włóczęgów po wsparcie? A onani pytał, kto i skąd, tylko ręce trzymał w kieszeni a dawał.A co my im to naprzywozili z Prus aksamitów, materii, szkła,porcelany i różnych różności! Pamiętasz ten serwis, coś go tomiędzy węgle schowała, jakeśmy przejeżdżali przez komorę?Przy takim gospodarstwie jeszcze większy majątek stracićmożna. Kto nie umie rachować, ten zbankrutować musi.
Kobieta pokiwała głową.
— Pan Ofman mówi, że Polacy są narodem skazanym nazagładę, i ma słuszność. O! to jest mądry człowiek! Ty niewiesz, Berta, co on za kolosalny zrobił interes; kupił od jednego szlachcica hurtem las, same stare dęby zdatne na masztyi na budulec — i po obliczeniu wypadło, że z obróbką jużkosztować go będą po dwadzieścia kopiejek za sztukę. A co?
— Ach! — wykrzyknęła kobieta z akcentem zachwytu,z którym się łączył głęboki podziw dla rozumu Ofmana.
— Ma on tutaj — mówił wskazując na czoło — ma. Takagłowa to skarb. Pan Ofman dobrze mówi, gdy powiada, żeten naród musi zginąć. Co on produkuje? Dotąd nazywał siękrajem rolniczym i produkował zboże, ale od czasu jak Ameryka dostarcza na targi angielskie tańszego zboża, mało ktojuż pyta się o zboże polskie, a Indie robią znowu konkurencjęAmeryce i obiecują ceny jeszcze niższe.
— Co ty gadasz, August! Jak to może być, żeby kraje leżące gdzieś na końcu świata mogły dostarczać zboża taniejniż Polska, która ma bliżej do Anglii? Toż sam transport więcej kosztuje!
— Bo, widzisz, Ameryka ma wielkie, bezużytecznie leżąceobszary ziemi, której jeszcze nawozami zasilać nie potrzebuje,bo bez tego rodzą obficie — a Indie znów mają dużo robotnika i tak taniego, jak go północne kraje Europy nigdy miećnie mogą. Niezadługo już nikt polskiego zboża kupować niebędzie i Polacy będą musieli zasiewać tylko tyle, ile samizjedzą. A i to ci powiem, Berta, że oni już zaczęli z zagranicyzboże dla siebie sprowadzać, bo jest znacznie tańsze niż ichwłasne — a wczorajsza „Schlesische Zeitung” pisze, że Rosjapołudniowa w tym roku przyśle na targi polskie swoje zboże.Tak! Dawniej przywoziliśmy tutaj do M. naszymi statkamiwęgiel, a zabieraliśmy wszyscy zboże; teraz część naszychstatków przywożących węgiel nie zabiera na powrót nic. Kraj,do którego się więcej przywozi, niż się z niego wywozi, musizbankrutować.
— To jest prawda — szepnęła kobieta.
— Ten las Ofmana, co stąd na tratwach do Prus popłynie,przerobiony w warsztatach niemieckich na budynki, meble,zabawki i tysiączne drobne przedmioty, powróci tutaj, a Polacy za niego dobrze zapłacą; bo, widzisz, ten naród nie lubimieć z niczym subiekcji i woli kupować rzeczy gotowe niż jesam robić.
— Panowie — wtrąciła z politowaniem.
— Ja, panowie, książęta! Gdyby oni rozwinęli u siebie rzemiosła i przemysł i produkowali różne towary, które sprowadzają z zagranicy, toby mogli jako tako egzystować. Ja, alePolacy nie mają pociągu ani do handlu, ani przemysłu, więcwyręczamy ich my i Żydzi. W naszych rękach jest przemysłi w nasze też ręce przechodzi coraz więcej ziemi, a gdzie ziemia jest w naszym posiadaniu, tam my jesteśmy panami. Zdobywamy kraj bez rozlewu krwi, samą tylko cywilizacją. Zaogrodem pana Oreckiego był kawał bagna, zatruwającego powietrze: kto je zasypał i powietrze oczyścił? Niemiec. Kto umocnił brzeg i zasłonił łąkę od wylewu? Niemiec. Kto po drugiejstronie rzeki wystawił fabrykę narzędzi rolniczych i wybrzeże zawsze zabierane przez wodę zasadził drzewami? Niemiectakże. Kto utrzymuje w mieście porządny hotel? Kto ma cukiernię, restaurację, browar? Wszystko Niemcy. Kto pobudował cukrownie w okolicy? Fabrykanci niemieccy.Niemiec jestwszędzie, gdzie tylko przemysł rozwinąć się może. Przychodzido kraju jako dobroczyńca, dający towar dobry i tani: jakozbawca, dający zarobek ludności uboższej; jako apostoł cywilizacji! Gdzie Niemiec przybywa, tam zaraz za nim idzie praca,ład, porządek i gospodarność. Kto nie chce być z nami, musinam ustąpić. Polacy tak kiedyś wyginą, jak Indianie w Ameryce.
— Wyginą? Jak to wyginą? Ja ciebie nie rozumiem, August.Przecież ich nie będziemy zabijali!
— Amerykanie nie zabijają Indian, a jest ich tam corazmniej. Cała część Królestwa Polskiego na granicy pruskiejjest po większej części w rękach naszych kolonistów. Naszrząd niemiecki pomaga nam w tym wszelkimi sposobami,a bank drzewny w Berlinie daje nam pożyczki na kupno ziemi, pokrytej obszarami leśnymi. Nasze kolonie są wszędzie,na Podolu, na Wołyniu, na Ukrainie, a najwięcej na Litwie,bo tam ukaz cesarski z roku 1865 zabrania Polakom nabywać ziemię; i jeżeli który z nich posiadany przez siebie kawałz ręki wypuści, to go już nigdy na powrót w ręce nie dostanie. Posuwamy się powoli, ale coraz dalej i coraz gromadniej na wschód. Drang nach Osten to zasada naszego narodunie mogącego się już zmieścić na niemieckiej ani zniemczonej,słowiańskiej niegdyś ziemi. To darmo! Pan Bóg widać chciał,żeby Niemcy zapanowali z czasem nad całym światem. Toćjuż nasz Bismarck Afrykę dla nas zabiera. Daj no mi piwa,Berta!
Kobieta postawiła przed nim kufel i nalała złocistego płynu.Zapał patriotyczny męża i jej się udzielił. Nie rozumiała dokładnie wszystkich idei Kulturkampfu, ale patrzyła w mówiącego jak w tęczę.
— Pan Ofman jest mądrym człowiekiem i patriotą — mówiłumoczywszy usta — nie trzeba mu za złe brać, że on licytujeojca tej dziewczyny. On to nie ze złego serca robi, tylko chcezostać właścicielem gruntu pana Oreckiego, bo to jest pięknykawał ziemi, w dobrym miejscu i można na nim dużo budować. Tam się wszystko wali, wszystko idzie w ruinę, a jakOfman to nabędzie, zaraz inaczej będzie wyglądało. On domi śpichrz wyreperuje, parkan da nowy i tartak postawi. Majuż plony, pokazywał mi je. Powiedzże ty sama, Berta, czyto nie grzech marnować taki piękny majątek i czy nie lepiej,że się on mądrzejszemu dostanie?
— No ja, to prawda, że pan Ofman lepiej tam gospodarowaćbędzie — odrzekła kobieta, w której duszy jednakże byłypewne pod tym względem wątpliwości — ale czy to jest sprawiedliwie?
— Głupia jesteś — odpowiedział z flegmą mąż — dziś tenjest sprawiedliwy, kto jest mocniejszy. Tak powiada naszkanclerz. Pan Ofman kilka razy proponował panu Oreckiemu,żeby mu swoją posiadłość sprzedał, ale szlachcic się uparł.Nie i nie. Teraz jednak pewnie się zgodzi. Jego żona to jestkobieta bardzo dumna i pewnie nie będzie chciała znieść tegowstydu, żeby ich rzeczy sprzedał komornik na rynku: więczamiast tego, Ofman im dopłaci i dom z gruntem sobie zabierze. No, Berta, nalej jeszcze drugi kufelek.
Węgle w piecyku żelaznym pokryły się czarnym popiołem,a z nimi przygasło światło i wnętrze kajuty pogrążyło sięw ciemności — ale oczy Helenki gorzały jak dwie pochodnie.
— Berta, idż ty spać do kajuty, a ja pójdę na drugi koniecstatku do moich ludzi; już późno. Przynieś mi tylko stamtądpoduszkę — mówił szyper nakładając sobie fajeczkę tytoniem,który miał w kieszeni.
Kobieta gotowała się spełnić rozkaz męża, gdy Helenkastanęła we drzwiach.
— Panie Müller — przemówiła zwracając się od razu domężczyzny — nie chodź pan na drugi koniec statku, ale zajmijswoje miejsce w kajucie. Jestem już zdrowa i pragnę zarazodjechać. Dziękuję państwu bardzo za kilkogodzinne schronienie, za wszystko, coście dla mnie zrobili, i nie chcę wam dłużej zawadzać. Czy możesz mi pan użyczyć swojej łodzi?
Berta patrzyła kolejno to na mówiącą, to na męża, ciekawa,co on powie — a ze wzroku jej było widać, że nic nie miałaprzeciwko temu, żeby polska dziewczyna została jeszcze przeznoc pod jej dachem. Nie mogła ona oderwać oczu od tej postaci wiotkiej, od jej twarzy pięknej, bladej, z rozpalonymigorączką oczyma.
Szyper wyjął fajkę z ust.
— Nie mogę dzisiaj pannie dać łodzi — odpowiedział —bo już noc, a po rzece pływają kawały drzewa; mogłybyw łódkę uderzyć i przewrócić.
— Księżyc świeci — zauważyła.
— Księżyc świeci nie dość jasno — odpowiedział. — Nie,nie, nie dam dziś pannie łódki. Jutro rano za to, jak tylkosłońce wzejdzie, każę pannę odwieźć.
— Dobrze — odrzekła po chwilowym wahaniu.
Szyper patrzył przez chwilę na córkę narodu przeznaczonego na zagładę i kto wie, czy wspomnienie Liny nie stanęłomu na myśli, bo odszedł nie dopiwszy swego kufla bawara.
Berta zapaliła wiszącą naftową lampę w kajucie, a potemprzyniosła zupy na głębokiej fajansowej miseczce i, położywszy przy niej kawałek chleba, namawiała Helenkę, żeby jadłachoć trochę, ale dziewczę podziękowało jej stanowczo, choćłagodnie. Nie chciało jej się jeść, a choćby nawet głód czuła,nie mogłaby na sobie przemóc, żeby po wszystkim, co słyszała, rozłamać chleb z tymi ludźmi. Lekki swąd wydzielający się z żelaznego piecyka sprawił jej ból głowy: zapragnęła odetchnąć świeżym powietrzem i wyszła po schodkachna pokład. Było ono rzeczywiście bardzo łagodne, a lekkiwiatr chłodził przyjemnie jej twarz i głowę.
„Tam — myślała zapuszczając tęskny wzrok w dal — tammieszkają moi rodzice i nie śpią pewnie w tej chwili, bo senodbiera im myśl, że mają się stać pastwą człowieka obcej narodowości. A ja tu goszczę u jego brata z rodu, tymi samymi,co tamten, przenikniętego dążnościami szkodliwymi... Czemuwody te polskie dźwigają statki niemieckie z polskich zbudowane lasów? Czyż nigdy nie wrócą te czasy, w którychpolska marynarka handlowa nie tylko rzeki nasze pokrywała,ale i przez morskie tonie ziarno nasze złote dalekim a głodnym woziła ludom, a groźbą dzielnego oporu hamowała najezdnicze zamachy żeglarzy północy?”
Przy sterze była umocowana mała wystająca deska. Usiadłana niej i patrzyła w zamyśleniu na obszar wód szeroko rozlanych, na fale kołyszące się łagodnie i błyszczące przy świetle księżyca. Środkiem rzeki, jak okiem zasięgnąć, stały tratwy długim szeregiem: na tratwach paliły się ognie, a wiatraż do statku przynosił woń dymu i strawy, którą sobie przynich gotowali ludzie. Przy ogniu widać było ich postaci ruszające się żywo, budki słomiane, służące im za mieszkanie,a woda odbijała ten obraz razem z niebem iskrzącym sięgwiazdami. Te wody były dokładnym obrazem jej duszy: jaktam, tak tutaj było ciągłe falowanie nadziei i zwątpienia,gwałtownych uniesień i nagłego spokoju, buntu i rezygnacji.Dojeżdżając do M. mówiła już sobie, że wszelkie wysileniaw celu niedopuszczenia do katastrofy będą daremne i że trzeba będzie, jak mówił Andrzej, poddać się konieczności, aleprzypadkiem posłyszana rozmowa szypra z żoną wstrząsnęłanajgłębsze tajniki jej duszy i obudziła głuche wrzenie, przyktórym nie mogło już być mowy o rezygnacji.
„Gdyby nie moje zemdlenie — myślała — już bym od dawna znajdowała się w domu, ale siły mnie tak nagle opuściły,że woli zabrakło czasu do zapanowania nad ciałem. Andrzejby mnie zganił za moją słabość. Ale gdyby nie ten wypadek,nie byłabym się dowiedziała, jakie są zamiary Ofmana, i żejemu nie tyle o dług idzie, ile o posiadanie gruntu, z któregochce zrobić jeden więcej posterunek Kulturkampfu... Prawdęmówi przysłowie: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Rozumiała teraz dobrze znaczenie słów Ofmana wyrzeczonych do niej w złości: „Popamiętacie wy mnie, ty i twójojciec, głupia, harda dziewczyno”. Wiedziała, że nie będzieich oszczędzał i że narażając go sobie pogorszyła jeszczesprawę.
— Nie mogłam zapanować nad sobą, nie mogłam — szepnęła — to było silniejsze ode mnie.
Od strony tratew dał się słyszeć odgłos fujarki: jakiś flisakgrał piosenkę, którą Helenka słyszała dziś rano w ogrodziepułkownika.
Już tam ojciec do swej Basi
Mówi zapłakany:
Słuchaj jeno, pono nasi
Biją w tarabany.
Marsz, marsz!
Pieśń płynęła po wodzie czysta i donośna, a wybrzeżasłuchały jej ciche i milczące. I Helenka wsłuchiwała się w niąchciwie. Była to ta sama melodia, co posiadała czarodziejskąsiłę rozgrzewania zwątpiałych i zesłabłych. Starzy ludzie powiadają, że przy jej dźwiękach szli w ogień jak do tańca,a padali z uśmiechem na ustach.
Berta przyszła szukać panny Oreckiej i namawiała ją, żeby się położyła, bo widocznie jest chora, i Helenka poszłaza nią bez oporu — ale chociaż poczciwa kobieta usłała jejłóżko, jak umiała najwygodniej, długo nie mogła zasnąć, a gdyusnęła nareszcie, śniła jej się na przemian to sprzedaż domuojca, to Historia narożnej kamienicy Krasickiego, a senbył gorączkowy, przerywany i niespokojny.
Obudziła się, gdy jeszcze wszyscy spali na statku, i zarazwstała i wyszła na pokład. Ptaki, śpiące na maszcie, zerwałysię i narobiły w powietrzu hałasu swoim świegotaniem,jakby chciały wołać: już dzień! już dzień! Na to wołaniepobudziło się ptactwo śpiące na drzewach nadbrzeżnych,trzcinach i sitowiach i, przyłączywszy się do chóru pierwszych budzicieli, krzyczało na całe gardło: dzień! dzień! dzień!Na niebie panował jeszcze mrok szary, przez który przeglądałksiężyc i gwiazdy bledniejące coraz bardziej, a z wody wynurzało się słońce złote, różową gazą przysłonięte, i na połowę nieba i na połowę wód rzucało promienie. Brzask biło gwiazdy. Opary, czołgające się nad wodami, zaczęły się podjego ciepłymi promieniami rozpraszać i osłoniły lasy, wzgórza,wioski i miasto, rozpostarte w dolinie. Rzekłbyś, że Stwórcaodchylił zasłonę obrazu. Ze wszystkich stron budziły się jakieś głosy, echa, a choć ludzie jeszcze spali, zaczęło się jużżycie. W domach stojących na wybrzeżu i w mieście byłocicho; lud skazany na zagładę spał snem tak spokojnym, jakby mu przeznaczona była nieśmiertelność...
Helenka, oparta o ster, tonęła wzrokiem w tym obrazie,a usta jej powtórzyły mimowolnie słowa Anczyca z poematuTyrteusz:
O! jeszcze za wcześnie
Umierać Sparcie; choć przedśmiertne dreszcze
Przebiegły ciało i duch porósł w pleśnie,
W schorzałej piersi bije serce jeszcze.
I krzew laurowy, gdy go dręczy spieka,
Opuszcza liście i, zda się, już ginie...
Lecz gdy wiatr spędzi nawał chmur z daleka
I deszcz ożywczy potokami spłynie,
Laur nową silą odżyje wspaniale.
Świeże listeczki gałązki odmłodzą...
Na statku ludzie powoli zaczęli się ruszać, zwijano linyi gotowano się do odpłynięcia. Berta napaliła ogień i krzątałasię koło śniadania. Szyper stał na pokładzie i wydawał rozporządzenia. Z jego rozkazu odczepiono łódź i przeniesionodo niej podróżny worek Helenki. Żegnając się z tymi ludźmi,podziękowała im raz jeszcze za gościnność i wręczyła Bercierubla. Kobieta, poczuwszy pieniądze w dłoni, uczuła jednocześnie w sercu jakby markotność i stała chwilę wahającasię i niepewna, czy je ma zatrzymać, czy zwrócić — ale niechciała robić ślicznej panience przykrości przez pamięć biednej Liny i wsunęła je do kieszeni — bo też to i słusznie imsię za nocleg należało. Jednakże, gdy Helenka siedziała w łodzi, markotność jej stała się jeszcze większa i rzekła do męża:
— Słyszysz, August, mnie się zdaje, że my nie powinniśmybyli brać od niej pieniędzy, kiedy tam taka bieda i Ofman maich licytować!
— Nie bądź głupia, Berta — odrzekł z flegmą — u nichpieniądze nic nie znaczą, a ty z jednego rubla zrobisz dwa!Nie weźmiesz ty, weźmie kto inny. Lepiej, kiedy pieniądzjest u takiego, co go szanuje, niż u takiego, co nie wie, coz nim zrobić.
— No, to jest prawda — odrzekła niby uspokojona, alemarkotność nie ustąpiła z serca i tak jej było, jakby się musiała czegoś wstydzić.
Słońce posuwało się tymczasem coraz wyżej i pokazawszyw całym blasku błękit, zasypywało ziemię blaskami szafirów,opali, złota i purpury. Łódź płynęła powoli, a ptaki leciałyprzed nią, dotykając piersiami powierzchni wody i świergocząc. Mijali teraz tę część wybrzeża, gdzie stał długi szeregbudynków fabrycznych z czerwonej cegły, zabezpieczony odwylewu porządnym, mocno zbudowanym bulwarkiem. Wysokie kominy buchały kłębami dymu, a przez okna budynkówwidać było oślepiający blask ognisk, które nie gasły nigdy;słychać było warczenie kół, huk młotów, świst piszczałek, jęczenie pasów skórzanych. Helenka słuchając tych odgłosówmówiła sobie, że gdy Ofman postawi tartak na gruncie jejojca, to tak ciągle rozlegać się będzie zgrzyt piły krającejdrzewo kupowane za bezcen... Głuche wrzenie na nowo powstało w jej piersi i rozogniło policzki.
— Boże! — szepnęła podnosząc wzrok ku niebu — wiem,że szmat ziemi mojego ojca jest mały i nic nie znaczący, boledwie włókę obejmuje, ale przysięgam, że zrobię wszystko,co będzie w mej mocy, a nie dopuszczę, aby się dostał w ręce tego Niemca. Wiem, że siły moje są słabe, ale pragnieniemoje jest mocne... Wspieraj mnie. Panie, i nie dopuść do megoserca żadnej słabości, która by mnie odwiodła od mego celu!
XXV
Smutnie wyglądała posiadłość pana Marcina: bale w bulwarku gniły, a ziemia sypała się przez nie do rzeki; schodkiprowadzące do wody ruszały się jak klawisze, a parkan ogrodu był tak przezroczysty, jakby kto w nim umyślnie porobiłotwory dla wentylacji. Ale nic dziwnego: komu z blisko mieszkających biedaków potrzeba było drzewa naprędce, a niemiał go pod ręką, to szedł wyciągać deski z parkanu, niezawsze czekając z tym do nocy. Pan Marcin, gdy to przypadkiem zobaczył, wymyślał i klął straszliwie: „Ty taki,owaki, zrób no tak jeszcze raz, to zobaczysz, że cię wsadzę dokozy!” Ale zwymyślany odchodził spokojnie ze zdobyczą,wiedząc, że pan Orecki ma zbyt dobre serce, aby dotrzymaćsłowa. Nieraz pan Marcin wołał na pomoc stróża — ale zawszedopiero wtedy, kiedy amator jego własności był już daleko— i w duchu prosił Pana Boga, żeby go stróż nie dogonił.
Brama od ulicy była na oścież otwarta: ludzie, co tu mieszkali, nie lubili ani rachować, ani zamykać.
Gdy łódź przybiła do brzegu, była dopiero godzina piąta.Helenka zapłaciła przewoźnikowi i wziąwszy swój worekw rękę, szła przez dziedziniec. Wiedziała, że drzwi wchodoweznajdzie otwarte, miała zamiar zapukać z cicha do kuchni,gdzie spały służące, a następnie poszukawszy klucza od swegopokoju udać się na górę, gdzie miałaby czas wypocząć i przebrać się, zanim pobudzą się rodzice. Ale posłyszał ją piesśpiący przed progiem i zerwawszy się, z radosnym skomleniem, skoczył jej na piersi i zaczął lizać po rękach i twarzy.
— Jak się masz! Jak się masz, mój stary, wierny przyjacielu! — szepnęła obejmując go. — Poznałeś mnie? Tęskniłeśza mną? Nie miałeś z kim chodzić na spacer, prawda?
Ale pies już nie słuchał. Jak strzała popędził do domui zaczął dobijać się do drzwi kuchni gwałtownie, a gdy musłużąca otworzyła, sunął wprost do sypialnego pokoju państwa Oreckich; oblizał twarz pani Marcinowej, nie zważającna jej protest, a z pana Marcina, który miał sen twardszy,ściągnął kołdrę i, usiadłszy przy nim, gniewnie szczekał. Potem znowu jak strzała wyleciał i wrócił z tryumfem, poprzedzając swoją młodą panią.
W mgnieniu oka zrobiło się w domu gwarno; wszyscy powstawali, rodzice wyrywali sobie nawzajem dziecko dawnonie widziane. Przez chwilę nikt nie mógł przemówić słowa,bo wszyscy płakali — tylko pies siedział na środku pokoju,bił w podłogę ogonem i poszczekiwał, jakby chciał powiedzieć:
„Bardzo proszę nie zapominać, że i ja tu jestem! ”
Gdy pierwsze uniesienie minęło, nakryto do śniadaniai przyniesiono samowar. Kucharka — bo reszta służby jużbyła odprawioną — postawiła na stole bułki, chleb i masło,a pani Orecka, patrząc na tę skromną zastawę, rzekła z westchnieniem:
— Nie będziesz miała co jeść, moje dziecko. Nie miewamyteraz w domu ani szynki, ani biszkoptów, a na kredyt takciężko dostać... — dodała ciszej. — Ale gdybyś była nas uprzedziła, że przyjedziesz...
Helenka otworzyła swój worek podróżny i z tryumfem rozłożyła na stole dwie kuropatwy w papierze, chleb wiejski,pomarańcze i postawiła przy nich butelką wina. Zabrano sięwesoło do uczty, która niegdyś tyła dla nich bardzo zwyczajną, a dziś wydawała się prawie wspaniałą.
Córka zastała rodziców bardzo zmienionych. Oczy matki nosiły ślady łez często wylewanych, a zmarszczki dookoła ustpogłębiły się; ojcu policzki zapadły, uśmiech wprzód dobroduszny przybrał jakiś bolesny wyraz — a wychudł pan Marcin tak straszliwie, że gdy oparł na stole rękę, na której byłatylko skóra i kości, córce łzy się w oczach zakręciły.
Matka opowiadała Helence, że od czasu jak komisarz sądowy pokładł pieczęcie na meblach, ojciec zapadł w apatię,z której nic wyrwać go nie mogło, i jeżeli nie patrzył w oknoi nie bębnił swojego marsza na pustym stole w kantorze, toalbo odmawiał koronkę do Przemienienia Pańskiego, albochował ręce głęboko w rękawy, wsuwał się w fotel i drzemał.
— Nie masz wyobrażenia, moje dziecko, cośmy tu wycierpieli! — mówiła pani Orecka, trzymając w palcach udko kuropatwy — co nas nadręczył ten Ofman ciągłym łażeniem napięty! Nie było jednego tygodnia, żeby tu nie był upominaćsię o swoje, jak powiada. „Swoje! ” Mój Boże, czyśmy to dlasiebie pożyczali? Wchodzi bez meldowania i pakuje się wprostdo pokoju, tutaj, tu, w zabłoconych butach! Rozsiada się jaku siebie, nie czekając, aż się go poprosi, i gada impertynencje.Ach, ten ojciec i ten ojciec! co on narobił! A mówiłam: nieręcz za nikim, żebyś nie potrzebował płacić!
Pan Marcin słuchał spokojnie tych oskarżających go słów.Od pewnego czasu słyszał je tak często, że się już do nichprzyzwyczaił.
— I taki ordynarny Niemiec śmie do mnie mówić po prostu:,,moja pani, moja pani”, jak do swej równej. Mówiłam muparę razy, żeby tu nie przychodził; bo ja sobie nie życzęgo widzieć, a on na to: „Moja pani, niech mi pani odda mojepieniądze, to ani zajrzę!” Jakbym ja miała jego pieniądze!Ostatni raz, gdy wszedł aż do sypialnego pokoju szukającojca, a ja byłam jeszcze nie ubrana, powiedziałam mu, że gokażę służbie wyprowadzić, a on na to z flegmą: „Moja pani,mnie się zdaje, że to pani się wyprowadzi, a ja tu będę mieszkał”. Ach, to ostatnia pasja człowieka bierze! Ty jeszcze niewiesz, Helciu, że on chce wziąć od ojca ten dom w długu i dopłacić do niego, ale ojciec nie chce; a jednak byłby to jedyny sposób uniknięcia licytacji... Jak pomyślę, że nasze rzeczybędą wynoszone z domu przez tych okropnych ludzi, sprzedawane na środku rynku wobec wszystkich znajomych, u których dotąd uchodziliśmy za ludzi zamożnych, gdy pomyślę o ich spojrzeniach pełnych politowania, szeptach i uśmiechach,proszę Pana Boga, żebym nie doczekała tego wstydu. O! jatego nie przeżyję!...
Kostka od kuropatwy wypadła z ręki pani Marcinowej, poniosła chustkę do oczu i wybuchnęła płaczem. Pan Marcin niemogący znosić widoku jej łez rzucił nóż, którym się bawił,i załamał ręce z taką siłą, że aż stawy zatrzeszczały.
— Mateczko — szepnęła Helenka — większym wstydem byłoby oddać ziemię Niemcowi; fakt, że cierpimy z powodu niesumiennego człowieka, dla niego jest hańbą, nie dla nas. Cozaś do naszych znajomych, to się przekonają, że się mylilimając nas za bogatych, i nic więcej.
— Tak — podchwycił pan Marcin — tak, Helenka ma słuszność. Niemiec nie będzie gospodarował na moim gruncie, nie!
Matka spojrzała na córkę szeroko otwartymi oczyma. W jejsłowach, w jej głosie, w jej zachowaniu się uderzyło ją coś,czego dawniej w niej nie bywało i czego, wyjeżdżając, z pewnością stąd nie zabrała. Był to jakiś nowy, nie znany dotądw domu żywioł. Pani Orecka nie wiedziała, co to było, alesercem matki odgadła, że córka powracała inna, niż wyjechała. Wpatrywała się w nią badawczo i spostrzegła, że ówwdzięk słabości, zdaniem jej najwięcej pociągający w kobiecie, zniknął w niej bezpowrotnie: że rozproszył się także uroknaiwności dziecięcej, kapryśnej nieco, z którą jej było tak dotwarzy. Rysy nabrały powagi, usta, dawniej rozchylone uśmiechem, zamykała jakaś stanowczość. Dawniej zachwycała tylko,teraz było w niej coś, co kazało ją szanować.
Życie przesunęło po niej swoją szorstką rękę — a choć dotknięcie to zadało jej bolesne rany, ale uleczyło kalectwaduszy; szlachetne kruszce, kryjące się w jej głębi, wypaliłysię w ogniu cierpienia. Oczy dawniej pozbawione wyrazu, jeżeli ich nie ożywiła wesołość, jaśniały teraz blaskiem dawniej niebywałym. Co było jeszcze lekkomyślnego w duszydziewczęcia, to w dniu wczorajszym, obfitym w głębokie wzruszenia, niepowrotnie uleciało. Była to już kobieta rozumiejącawarunki życia kraju i znająca swój do niego stosunek. Wiedziała, dokąd idzie i czego chce. Nic tam już nie drzemało,wszystko było rozbudzone.
— Jakeś ty się zmieniła, moje dziecko — mówiła matka wpatrując się w nią ciągle — jakeś się zmieniła dziwnie... wypiękniałaś jeszcze bardziej, ale wyglądasz tak, jakby ci kilkalat przybyło. Prawda, Marcinie?
Pan Marcin kiwnął głową.
— Wygląda jak kobieta dojrzała — powiedział.
— Ojciec ma słuszność, wyglądasz jak kobieta dojrzała...Co się z tobą stało? Ale mów nam o sobie, moje dziecko, mów!Dobrze ci tam? Kochają cię? Dogadzają ci? Ale kto by ciebienie kochał! Chciałabym takiego widzieć! Wygody wszelkiemasz? Pisałaś mi, że pokoik twój bardzo ładny; cóż tamstoi? Czy tylko nie za wiele pracujesz, bo pobladłaś trochę?A bawiłaś się też dobrze w karnawale? Mój Boże, myślałam,że tam zrobisz jaką dobrą partię! Z twoją pięknością i ukształceniem można sięgnąć nawet po mitrę książęcą.
Helenka uśmiechnęła się smutnie. Przekonała się już ona,co znaczy ukształcenie, w jakie ją zaopatrzono, ale nie chciałaporuszać tego przedmiotu. Nie chciała także rozwijać w tejchwili przed matką nowych pojęć między obcymi nabytych,bo nie pora była po temu, rzekła więc tylko:
— Gdyby mitra była tuż nad moją głową, mateczko, niewyciągnęłabym po nią ręki.
— Ona chce powiedzieć, że mitra musiałaby sama wejśćna jej głowę — objaśnił pan Marcin. — Dumna jest jak prawdziwa szlachcianka.
Helenka uśmiechnęła się znowu. Nie rozumiano jej, alenie chciała się jaśniej tłumaczyć; były pilniejsze rzeczy dorozważenia. Odpowiedziała więc na zadawane jej hurtem pytania w duchu życzeń matki — matka też sama nie dała jej nawszystkie odpowiedzieć.
— Patrz, jak ja zmizerniałam — mówiła — ale czy możnadobrze wyglądać przy takim życiu, gdzie każdy dzień jest torturą moralną i ciągłą walką braku pieniędzy z potrzebamiżycia? Moje nerwy są okropnie rozstrojone; wszystko mniegniewa, drażni i irytuje. Po nocach nie mogę sypiać, a morfina już nawet na mnie nie działa, tylko rozstraja jeszczewięcej. Mam oczy zapadłe, nieprawdaż? A żebyś wiedziała,jak ja siwieję! Sił nie mam nic a nic, każda rzecz mnie męczy.
— Przywiozłam kilka butelek ekstraktu słodowego, to mateczkę wzmocni.
— Przywiozłaś?
— I butelkę wina starego dla ojca, bo mi się zdaje, że tobędzie skuteczniejsze od chiny.
— Dobre, poczciwe dziecko, jak o nas obojgu pamiętałaś!Słyszysz, Marcinie, Helcia przywiozła dla ciebie starego wina.
Pan Marcin kiwnął głową na znak, że słyszy, ale nic nieodpowiedział. W milczeniu podniósł rękę do oka, jak gdybyłzę ocierał.
— Jest i czepeczek dla mateczki — mówiła dalej Helenka.
— Doprawdy! — zawołała z radosnym zdziwieniem paniMarcinowa — pokaż! Gdybyś wiedziała, jak ja się zaniedbałam — mówiła, podczas gdy Helenka wyjmowała z workaprzywieziony czepeczek — zupełnie nie mam się w co ubrać.Wszystkie porządniejsze rzeczy już mi się zniszczyły, a nowych nie mam sobie za co kupić, bo wszystko idzie na życiei potrzeby domowe. Wstydzę się już ludziom pokazywać. Ładny, wcale ładny, teraz właśnie takie noszą. Dziękuję ci, mojedziecko. Gdybyś ty wiedziała, ile mnie dręczy ta myśl, że tynam oddajesz wszystko, co zapracujesz, zamiast to użyć nawłasne przyjemności!... Fason bardzo dobry, musiałaś kupowaćw jednym z lepszych magazynów. A może to drogi sprawunek? Może zrobiłaś nim sobie duży uszczerbek? Powiedz, mojedziecko, powiedz!
— O nie, mateczko — odrzekła rumieniąc się lekko Helenka — ja teraz dosyć dużo zarabiam i nawet przywiozłamz sobą pieniędzy na zapłacenie wszystkich kieszonkowychdługów.
— Chwała Bogu!
Wstała i zbliżyła się do lustra, żeby przymierzyć czepeczek. Było jej bardzo ładnie. Piękna ta jeszcze kobieta posiadała właśnie ów delikatny wdzięk słabości, którego córcejuż brakowało, i była skończonym typem w swoim rodzaju.Pomimo dojrzałości lat było w niej zawsze coś z dziecka, potrzebującego opieki i podpory.
— Nie wyobrazisz sobie, Helenko, co ja przeżyłam w dniu,gdy ten okropny człowiek, ten komisarz sądowy, przyszedłzajmować nasze meble — mówiła pani Orecka siadając znowuprzy stole i biorąc drugie udko kuropatwy. — Dostałam okropnego ataku nerwowego, aż ojciec sprowadzał doktora, a tenzły człowiek nie miał żadnego względu na to i nie tylko wpakował się z papierami do pokoju, w którym leżałam, ale nawet opieczętował mój stolik z lekarstwami, ten mozaikowy.Ach, myślałam, że umrę!
— On nie chciał mamie wyrządzić zniewagi — tłumaczyłałagodnie Helenka — pełnił tylko swoją powinność.
— Człowiek z honorem nie powinien podejmować się takichrzeczy; to jest człowiek bez serca! Ja miałam płacz spazmatyczny, a on pisał najspokojniej protokół.
Pociągnęła za taśmę od dzwonka. Służąca zjawiła się.
— Podaj mi sucharki — rzekła pani Orecka i mówiła dalej do córki: — straszne, straszne już chwile przeżyłam.
Służąca otworzyła kredens, wyjęła talerz z sucharkami i postawiła na stole.
— Szkoda, że mateczka mnie nie powiedziała, że to sucharków trzeba — odezwała się Helenka — byłabym mamiepodała.
— Ach, po co ty masz wstawać. Od czegóż ona jest?
Helenka spuściła oczy.
— Czy Ofman ani razu nie dopominał się u Teckiego o swoje pieniądze? — spytała.
— Mówiłam mu to, ale odpowiedział mi po grubiańsku, żenie ma czasu szukać Teckiego po świecie; że skoro dłużnikpieniędzy nie oddaje, to on ich musi szukać na poręczycielu,i dodał: „Niech sobie pan Orecki Teckiego ściga, ja nie będę.Nie byłbym mu nigdy pożyczył, gdyby nie podpis pana Oreckiego”.
— A ojciec czy nie kołatał na niego?
— Ojciec powiada, że gdyby Tecki miał pieniądze, tobyje oddał z pewnością, bo nie jest złym człowiekiem. To doprawdy zwariować można! Więc ja powiadam: „Bój się Boga,Marcinie, co my poczniemy, gdy Ofman nam wszystko zabierze? ” A ojciec na to: „Zobaczysz, że nas Pan Bóg nieopuści”... Piękna mi pociecha!
Pan Marcin w milczeniu patrzył na swoją żonę siedzącąw nowym czepeczku i bębnił swojego marsza na talerzu.
— Ojciec ma słuszność, mateczko. Pan Bóg nie opuszcza nikogo, ale pozwala, a nawet każe się bronić przeciwko gwałtom, krzywdom i niesprawiedliwości.
Pan Marcin zwrócił na córkę wzrok, w którym widać było,że jej nie rozumiał. Ale Helenka nie chciała jeszcze terazwyraźniej się tłumaczyć. Spojrzała na psa, z apetytem uprzątającego talerz z resztek kuropatwy, i rzekła wyciągając doniego rękę:
— A ty, mój stary przyjacielu, co mi powiesz? Wychudłeśtakże...
Pies położył łeb na jej kolanach i patrzył jej w oczy przywiązanym, rozumnym wzrokiem, a pan Marcin ożywiając siępowiedział:
— Ach, żebyś ty wiedziała, jak on nie cierpi Ofmana! Kiedypowiadam ci, że jak tylko Niemiec się pokaże, tak pies zarazwarczy, a raz nawet rzucił się na niego i połę mu u kaftanarozerwał. Toteż nie może na niego patrzeć i woła z daleka:
„Panie Orecki, niech pan zawoła do siebie ten brzydki pies! ”
Dobre, poczciwe psisko! — mówił głaskając go.
Wszyscy troje się roześmieli.
Po śniadaniu Helenka poszła się przebrać do swego pokoju.Wszystko tam było w takim stanie, w jakim zostawiła wyjeżdżając, utrzymane starannie i jakby czekające jej powrotu. Widok tego pokoju z jego zbytkownym urządzeniem nieobudził w niej jednak żalu i goryczy, że jest tego wszystkiegopozbawioną w Warszawie, bo przywykła już do prostych warunków życia — i komfort, choć zawsze jeszcze miły, przestał być jednak potrzebą jej życia. Przykro jej tylko było, żeprzedmioty te nie należały już do niej. Na wszystkich kosztowniejszych znajdowały się pieczęcie komisarza.
Matka wkrótce przyszła za córką. Nie mając komu przezkilka miesięcy zwierzać się ze swoich trosk, czuła potrzebęulżenia sobie teraz wypowiedzenia wszystkiego, co jej ciężyło na sercu i jak przy śniadaniu dała jej główne zarysy położenia, tak teraz dorzucała mnóstwo szczegółów do pierwotnie skreślonego obrazu. Teraz dowiedziała się Helenka, żeojciec miał jeszcze pięćset rubli u pana Dońskiego z Madejowa, obywatela, który wzorem innych obiecywał ciągle oddać, a nie oddawał.
— Co ty robisz! — zawołała nagle pani Orecka widzącw rękach córki kawałek prostego mydła — myjesz się tympaskudztwem? Proste mydło dla tak pięknych rąk! Czy widział kto co podobnego!
Helenka uśmiechnęła się.
— Nie jest ono gorsze od każdego innego — odpowiedziała— tylko tyle, że nie pachnie, a znacznie mniej kosztuje.
Matka spojrzała na córkę ze zgorszeniem.
— Ależ moja Helciu, to jest po prostu wstrętne. Nie mówmi o taniości, bo cóż tam ta złotówka znaczyć może. Widzęze smutkiem, moja droga, że nabrałaś jakichś gminnych upodobań. Co się z tobą stało? Twoja suknia razi staroświecczyzną i tak jest wytarta na rękawach, że aż wstyd. Trzebaż jąbyło kazać przerobić! Żadna szanująca się kobieta nie nosijuż wąskich sukien; w żurnalach bardzo suto upinają się tiuniki. Czy nie kupiłaś sobie nowego kapelusza?
— Nie, mateczko.
— Dlaczego?
— Mamy teraz ważniejsze potrzeby nad trzymanie się ścisłe żurnalów. Mój stary kapelusz i moje wąskie suknie muszą mi służyć do końca.
Matka załamała ręce.
— Mój Boże! Więc ty, moje biedne dziecko, nawet tyle niezarabiasz, żeby ci to wystarczyło na przyzwoite pokazywaniesię ludziom? Z takim rozumem, takim ukształceniem jak twoje!... Ależ on jest zupełnie niemożliwy ten twój kapelusz; powinnaś sobie koniecznie kupić inny. Kobieta nie może się takopuszczać. Alboż to tak wielki wydatek? Oszczędzeniem kilkurubli nic nie zbudujesz.
— Wielkie sumy z takich właśnie małych wydatków rosną— odrzekła córka i, patrząc w oczy matki, spytała ze słodyczą: — Czy to suknia jest miarą wartości człowieka, mateczko? Czy ja jestem mniej godna kochania teraz niż dawniej,gdy byłam zawsze ubrana podług żurnalu?
Pani Orecka rozrzewniła się.
— Ty, moje dziecko, byłaś zawsze i jesteś godną kochania— mówiła ściskając ją — ale skąd się w tobie to wszystkowzięło. Już ja widzę, że ty za mąż nie pójdziesz! Zrobiłaś sięzanadto poważna, a mężczyźni tego nie lubią. Gdzież to jesttwój łańcuszek od zegarka?
— Dałam go do sporządzenia, rozerwał mi się.
— A bransoletka porte-bonheur, coś ją dostała od ojcana imieniny, ta z brylantową gwiazdką? Miałaś ją zawszenosić.
— Także w sporządzeniu; wyleciał z niej jeden kamyczek.
— Dziwna rzecz, że ci się tak wszystko naraz popsuło! Tycoś kryjesz przede mną, Helciu.
— Chciałam, droga mateczko — odrzekła po chwilowymwahaniu — ale myślę, że lepiej zrobię, jeżeli mateczce powiem prawdę. Sprzedałam wszystkie niepotrzebne błyskotki.
Matka patrzyła przez chwilę na córkę osłupiałym wzrokiem, usta jej zaczęły drżeć i wybuchła głośnym płaczem.
XXVI
Pan Marcin był zawsze człowiekiem pobożnym, a od czasujak spadł na niego grad nieszczęść, stał się jeszcze pobożniejszy. Ufny, że Pan Bóg go nie opuści w nieszczęściu, modlił sięco kilka godzin z wielką żarliwością, puszczając mimo uszuwszelkie uwagi żony co do możliwych jeszcze środków ratunku. Pozbawiony swego handlowego zajęcia, nie miał corobić z czasem i jeżeli się nie modlił, to spał, a jeżeli nie spał,to wyglądał przez okno i bębnił marsza. I dziś po śniadaniu,odmówiwszy koronkę do Przemienienia Pańskiego, zabierałsię do drzemki w fotelu, zasunąwszy głęboko ręce w rękawyszlafroka, gdy Helenka zbliżyła się do niego i rzekła:
— Pomówmy o interesach, ojczulku.
Pan Marcin spojrzał na córkę zdziwiony. Mówić o interesach z kobietą, i to jeszcze z własną córką, która nigdy nierozumiała interesów, wydało mu się rzeczą arcyzabawną.Pogłaskał ją po głowie i powiedział uśmiechając się dobrotliwie:
— Oj, ty, ty figlarzu, zawsze ci się żarty trzymają. Okryjmi nogi tym szałem, co leży na kanapie, bo się chcę trochęzdrzemnąć.
Helenka wstała, przyniosła żądany szal i, siadając znowuprzy nim, rzekła:
— A teraz, ojczulku, pomówmy o interesach.
Pan Marcin spojrzał powtórnie na córkę, a zdziwienie jegobyło jeszcze większe.
— Czego ty chcesz, Helciu — odezwał się nareszcie, sądząc,że jej nie zrozumiał.
— Chcę z ojczulkiem porozmawiać o naszym położeniu.
— A na co się to przyda? — powiedział krzywiąc się trochę, że mu zakłócają spoczynek.
— Może dałyby się jeszcze wynaleźć jakie środki ratunku...Czy nie można zmusić Teckiego do oddania?
Pan Marcin zamyślił się.
— Jakże go zmusić, kiedy on nie ma nic i nie będzie miał,dopóki żyje jego ojciec.
Nagła błyskawica rozświeciła umysł Helenki. Przypomniałasobie wczorajsze spotkanie konnego posłańca ze swoim furmanem.
— On już nie żyje! — zawołała i opowiedziała ojcu wszystko, co jej się u Teckiego i w drodze zdarzyło.
Pan Marcin słuchał z pewnym niedowierzaniem.
— Gdyby stary Tecki umarł naprawdę, to syn jego już byzawiadomił telegrafem mnie lub Ofmana. Wiedzielibyśmy cośo tym. Musiałaś się przesłyszeć albo też była mowa o kim innym.
— Ojciec jego był podobno zamożny? — pytała dalej Helenka.
Pan Marcin kiwnął głową.
— Posiadał piękną kamienicę w H., ale stary miał takżecórki, więc jest kilka głów do spadku. Zanim by Tecki coś dostał, kamienica musiałaby zostać sprzedaną w drodze działów.
Helenka milczała czas jakiś.
— Czy ojczulek ma jakiego znajomego prawnika w H.?
— A jakże, mam, Ksawerego L.; to mój szkolny kolega.
— Niech ojczulek napisze do niego list z prośbą, żeby minie odmówił rad i wskazówek, o jakie go poproszę.
Pan Marcin otworzył oczy szeroko.
— A tobie to na co potrzebne?
— Pojadę do H. i będę się starała sprawdzić wiadomościo śmierci starego Teckiego, a dalej zobaczę... Jeżeli działy zaraz będą i Tecki otrzyma jakie pieniądze, musi zapłacić Ofmana.
Pan Marcin patrzył przez chwilę na córkę, a w umyśle jegoodbywała się niemała praca; nareszcie rysy twarzy drgnęłymu lekko i rzekł:
— Dobrze, napiszę ci ten list jutro.
— Nie, ojczulku, trzeba go napisać jeszcze dzisiaj.
— A to na co? Jeżeli stary umarł przedwczoraj, to dziśjest pogrzeb. Działy nie mogą być wcześniej jak jutro. Będzie więc dosyć czasu na napisanie listu.
— Jutro już trzeba działać, ojczulku; dziś wszystko musibyć przygotowane.
— Dobrze — powtórzył pan Marcin przymykając oczy —tylko się trochę zdrzemnę.
— Ojcze! ojcze! — prosiła Helenka kładąc mu rękę na ramieniu — nie można tej sprawy odwłóczyć. Trzeba ten listnapisać zaraz. Za godzinę wyjeżdżam.
— Co, chcesz dziś jeszcze jechać — wyszeptał pan Marcinpodnosząc na nią senne oczy — ale ja na to nie pozwolę!Przyjechałaś i chcesz znowu odjeżdżać? Olaboga, laboga! Słyszysz, matka, Helcia chce już odjechać! Jakże pojedziesz, kiedymost jest zerwany?
— Tak jak tu przyjechałam. Znajdę łódź, co mnie przewiezie.
Helenka przedstawiła matce swój plan i pani Orecka, choćzasmucona, że będzie musiała rozłączyć się z córką po takdługim niewidzeniu, nie sprzeciwiała się. I tak po kilku godzinach pobytu w domu rodziców Helenka odjechała, wziąwszy od ojca na wyjezdnym obietnicę, że nazajutrz rano pojedzie do pana Dońskiego dopominać się o zwrot pięciuset rubli.
Wieczór już był, gdy powóz pocztowy przybył do miastagubernialnego H. Przed stacją stało kilka dorożek. Helenkaskinęła na jedną z nich i kazała się wieźć pod numer domuwskazany przez ojca; ale w bramie stróż powiedział jej, żepan adwokat L. wyprowadził się stąd od roku na ulicę Warszawską. Pojechała tam, ale dowiedziała się znowu, że adwokat L. mieszkał tam istotnie i bardzo był z mieszkania zadowolony, ale przed trzema miesiącami wyniósł się do innegomiasta, gdzie został rejentem. Do przyjęcia tej wiadomościHelenka nie była przygotowana, spadła na nią jak grom.Tak liczyła na radę i pomoc tego adwokata i na gościnnośćw jego domu, bo ojciec prosił go o to w liście... Teraz zostawała w nieznanym mieście sama jedna, bez doradcy, bezprzyjaciela, bez mieszkania i z nader szczupłymi funduszami.Wahała się przez chwilę, co począć z sobą, nareszcie wsiadłaznowu do dorożki i kazała jechać do hotelu, gdzie zażądałanajtańszego numeru i otrzymała małą ciupkę na trzecim piętrze. Szwajcar hotelowy i służba spoglądali podejrzliwymwzrokiem na podróżną, nie mającą żadnych pakunków, i zażądali z góry zapłaty za dwa dni, co też Helenka uczyniła. Znalazłszy się samą, poczuła taką potrzebę spoczynku, że zmówiwszy krótką, ale gorącą modlitwę, położyła się spać nieusiłując już myśleć o niczym.
Wyczerpana dwudniowymi wysileniami fizycznymi i wzruszeniami, zasnęła snem kamiennym i, choć łóżko hotelowe nienależało bynajmniej do wygodnych, obudziła się bardzo późno nazajutrz, bo była już godzina jedenasta. Przerażonai zmartwiona tym opóźnieniem kazała sobie podać herbatyi wypiwszy ją z pośpiechem, wyszła na miasto.
Nie wiedziała ona jeszcze, co pocznie ani jak sobie poradzi,ale miała niejasne przeczucie, że trzeba szukać wskazówektam, gdzie się rozstrzygają wszystkie sprawy i spory, gdziesię wnoszą skargi i skąd padają wyroki — u źródła sprawiedliwości. Spytała o gmach sądowy i pokazano go jej: był tobudynek duży, z oknami zakratowanymi u dołu, z wyobrażeniem w płaskorzeźbie na frontonie Temidy, trzymającejwagi.
Na chodniku przed gmachem było tłumno; stały tam osobyróżnego wieku i płci z różnych sfer społecznych. Granatowekapoty, krótkie surduty i chałaty ocierały się nawzajem o siebie; chałatów było najwięcej. Ludzie stali, chodzili i rozmawiali gromadkami lub po dwóch — a gdzie tylko odbywałasię narada z kilku osób złożona, tam niezawodnie był i chałati wiódł rej wymową i żywą gestykulacją. Ludzie rozprawialigłośno, grozili komuś i szeptali po cichu, oglądając się, czy ktonie słyszy, rozchodzili się i wracali znowu. Helenka przecisnęła się przez tłum i weszła do sieni, ale tam znalazła to samo,co przed gmachem: ścisk. Żelazne schody prowadziły na piętro. Różni ludzie szli na te schody z papierami w rękach i tekami pod pachą: jedni postępowali z wolna, jakby zmęczeni,inni szli żwawo, inni jeszcze przeskakiwali po kilka stopnina raz.
Helenka szła tam, gdzie wszyscy, a stanąwszy na piętrze,zdziwiła się, że znalazła to samo, co na dole: ludzi chodzących, siedzących, rozmawiających, a każdy wyglądał, jak gdyby na coś lub kogoś czekał. Schody przecinał długi, wąskikorytarz, mający po obu stronach szeregi drzwi na podobieństwo cel zakonnych w klasztorach. Nad każdymi drzwiamibyła szyba ze szkła mlecznego, a na niej złoconymi literamiwypisane nazwisko. Były to nazwiska notariuszów. Drzwi teraz po raz otwierały się i zamykały, wchodzili tam i wychodzili różni ludzie. Wiele osób spacerowało wzdłuż korytarza,rozmawiając.
Helenka zaczęła czytać z kolei nazwiska notariuszów. Przeszła wzdłuż cały korytarz i przeczytała wszystkie nazwiska,a skończywszy ten przegląd, zadała sobie pytanie, co maczynić, w którą zwrócić się stronę, i błagała Boga, żeby jąnatchnął jaką myślą szczęśliwą. W połowie mniej więcej korytarza było zagłębienie w rodzaju niszy, a w nim ławeczka;tam usiadła. Drzwi kancelarii znajdującej się obok były niedomknięte i słyszała od czasu do czasu głos donośny:
— Panie Józefie, czy pan już skończyłeś swój referat?
— Jeszcze nie, panie notariuszu.
— A pan, panie Antoni, przepisałeś swój akt?
— Zaraz będzie skończony, panie notariuszu.
— No to proszę, żeby oba były gotowe, gdy powrócę.
— Dobrze, proszę pana — odpowiedziały obydwa głosy.
Po chwili drzwi skrzypnęły i mężczyzna w paltocie wiosennym i cylindrze wyszedł z kancelarii, minął korytarz i skierował się ku schodom. Helenka odprowadziła go oczyma,a gdy zniknął, wstała, spojrzała na napis nade drzwiami i weszła do kancelarii.
— Czy zastałam pana notariusza I.? — spytała.
— Tylko co wyszedł — odpowiedział jeden z dependentów,wstając z krzesła — i pewnie nie wróci prędzej niż za godzinę.
— A więc... muszę przyjść kiedy indziej. Czy czasem niewiadomo panom, który z notariuszów prowadzi interesy pana Teckiego z Komnat?
— Tecki... — powtórzył dependent, jakby czegoś szukającw pamięci — coś słyszałem, ale nie mogę sobie przypomnieć.Panie Antoni, może pan wiesz, kto interesy Teckiego prowadzi?
— Notariusz S. — odrzekł zapytany, nie podnosząc głowyod papierów.
— Trzecie drzwi na prawo — objaśnił uprzejmie pierwszy— trafi pani z łatwością.
— Dziękuję panom — odrzekła Helenka i wyszła.
Powzięła zamiar rozmówienia się z notariuszem S. Już kładła rękę na klamce drzwi, prowadzących do jego kancelarii,ale cofnęła się po namyśle.
„Nie — rzekła do siebie — nie powinnam z nim samymmówić, bo, chcąc od niego zasięgnąć wiadomości o Teckim,musiałabym powiedzieć, dlaczego mnie interesuje; a on niepowinien nie tylko wiedzieć, ale nawet domyślać się, kto jestem, bo mógłby go ostrzec o moim przybyciu. Pismo świętemówi: Bądźcie niewinni jako gołębie, ale roztropni jakowęże”.
Niebezpieczeństwo uczyniło ją ostrożną i przewidującą.
W tej chwili otworzyły się drzwi kancelarii i wyszedł z nichwoźny z pliką papierów pod pachą.
— Czy notariusz S. jest jeszcze? — spytała zachodząc mudrogę.
— Jest, ale zaraz wychodzi na śniadanie. Jeżeli pani ma doniego interes, to niech się pani spieszy, bo nie wróci aż zagodzinę.
Helence nie było więcej potrzeba na teraz. Wróciła doswego siedzenia w zagłębieniu muru i czekała, aż notariuszS. opuści kancelarię. Odprowadziła go, jak tamtego, wzrokiemdo schodów i gdy jej zniknął z oczu, weszła do kancelarii,gdzie powtórzyła się przytoczona już wyżej rozmowa.
— Czy zastałam pana S.?
— Tylko co wyszedł.
— Bardzo żałuję.
— Może pani sobie życzy zaczekać — odezwał się uprzejmie młodszy dependent — ale on nieprędko wróci, dopiero zagodzinę. W porze południowej tak zawsze bywa.
— Nic nie szkodzi, zaczekam. Nie śpieszy mi się.
Dependent w milczeniu podał jej krzesło i gazetę. Skinieniem głowy podziękowała za jedno i drugie, ale nie czytałagazety, chociaż trzymała ją w ręku. Bystrym spojrzeniem obrzuciła cały pokój, papiery na biurku i kilkanaście dużychgrubych ksiąg ustawionych na jednej z półek, przybitych dościany, grzbietami do pokoju. Na grzbietach tych były tytuły różnych własności, znanych jej z nazwiska. Obdarzona doskonałym wzrokiem, wyczytała na jednej, stojącej już w samym kącie: Dominium Komnaty. To był dowód, że jej danodobrą wskazówkę. Serce dziewczęcia zabiło na ten widok.
„Teraz spokoju i zimnej krwi” — rzekła do siebie i spozagazety badała twarze obu dependentów, jakby zgadnąć chciała, czego po którym spodziewać się może.
Jeden, szpakowaty już, siedział zatopiony w swej pracy, nanic nie zważając. Wybór jej padł na młodszego.
— Łaskawy panie — odezwała się prawie obojętnie — wiem,że pan notariusz S. prowadzi interesy pana Teckiego z Komnat, który mnie... obchodzi. Nie wiadomo panu czasem, czyczłowiek ten zdoła się jeszcze wydobyć z przykrego położenia,w jakie popadł? Podobno Komnaty mają zostać wkrótce sprzedane z powodu zaległych rat Towarzystwa Kredytowego?
— Było z nim rzeczywiście krucho — odrzekł zapytany,kładąc pióro za ucho — ale w tych dniach umarł jego ojcieci wskutek tego spada na niego kilkanaście tysięcy rubli. Zapewne pospieszy z zapłaceniem Towarzystwa. Pogrzeb byłwłaśnie wczoraj.
— Działy nieprędko pewnie będą? — pytała dalej.
— Dziś właśnie były. To bardzo krótka manipulacja; tytułwłasności domu przepisany został w hipotece na siostrę Teckiego, której dwie inne siostry niezamężne zostawiły na czasdłuższy swoje sumy. Jeden tylko pan Tecki zażądał gotówki,a że obecna właścicielka domu nie mogła wszystkiego od razuwypłacić, więc połowa sumy musiała zostać na hipotece domu,zapisana na jego imię.
— Kiedyż on odbierze tę pierwszą połowę?
— Już ją dziś odebrał, tu, w tym miejscu... Pan notariuszakt pisał.
Słowa te tak silne na Helence robiły wrażenie, że musiałasię ręką uchwycić stołu, żeby nie upaść. Cel, który zdawał siębyć od niej tak daleki, a z powodu wyjazdu znajomegoadwokata oddalił się jeszcze bardziej, stawał się bliski. Ogarnęła ją radość szalona.
— O której godzinie? — spytała stłumionym głosem.
— O dziesiątej.
„Spóźniłam się o dwie godziny — rzekła do siebie — gdybym nie była zaspała, byłabym świadkiem tego aktu. Teckinie mógłby się zaprzeć, że ma pieniądze, i musiałby zapłacićOfmana. Ale nie ma jeszcze nic straconego. Pójdę go szukać.Tak, ale muszę mieć jakiś dokument, bo jeżeli mi zaprzeczy,to czym mu prawdę dowiodę!... — Chciałam się widzieć z panem notariuszem — rzekła po chwili do dependenta — alewidzę, że za długo by mi przyszło na to czekać. Czy pan niemógłby mi zrobić kopii tego aktu, i to zaraz, na poczekaniu?
Dependent rzucił przelotne wejrzenie na jej skromne ubranie.
— Wybaczy pani — szepnął pochylając się nad papierem —ale pilne zajęcie... może by kolega.
Ale Helenka wiedziała już, że kolega nic nie zrobi. Wstałai zbliżyła się do stołu, przy którym siedział mówiący.
— Widzę to dobrze, że czas pański jest bardzo drogi — rzekła zniżonym głosem — toteż niech mi pan za złe nie weźmie,że chciałabym tę stratę, o ile to jest w mojej możności, wynagrodzić.
I położyła przed nim trzyrublowy papierek nie bez obawy,czy go tym nie obraziła, ale dependent ani myślał się obrazić.Wsunął pieniądze między papiery, mówiąc:
— Niech pani będzie łaskawa usiąść: wyciąg będzie gotowyza pół godziny. Powinien go robić sekretarz hipoteczny, aledaleko prędzej będzie, jeżeli ja napiszę, a on podpisze tylko.Pani sobie życzy, żeby to było zrobione formalnie?
— Jak najformalniej.
— Stempel będzie kosztował piętnaście kopiejek.
Helenka wydobyła z portmonetki żądaną kwotę, a dependent zdjął z półki dużą księgę, opatrzoną numerem hipotecznym na grzbiecie, i zaczął pisać. Wzięła znowu gazetę, alelitery skakały jej przed oczyma. Chociaż powtarzała sobieciągle, że powinna zapanować nad swoim wzruszeniem, bospokój jest niezbędny do roztropnego działania — wzruszeniebrało górę nad spokojem.
Po pierwszym uniesieniu radości nastąpiło niespokojne pytanie, czy Tecki nie wyjechał jeszcze z H. i czy ona nie będzie musiała znowu jechać do niego na wieś. Może jest jeszcze,skoro ma tutaj rodzinę, ale kto wie, czy w tej właśnie chwilinie wyjeżdża... I chociaż pióro dependenta szybko biegało popapierze, czas oczekiwania wydawał się Helence wiekiem.Opanowała ją gorączka niecierpliwości.
Dependent skończył pisać i wstał.
— Idę z tym teraz do hipoteki — powiedział — sekretarzowi trzeba będzie za to zapłacić trzydzieści kopiejek.
Helenka wydobyła znowu portmonetkę, której objętośćzmniejszała się coraz bardziej. Dependent wyszedł, a w kilkaminut powrócił z papierem już podpisanym i podał go pannie Oreckiej. Podziękowała mu i, przebiegając papier oczyma,spytała od niechcenia:
— Nie wiadomo panu, czy pan Tecki wyjechał już z H.?
— Miał dziś odjechać, ale być może, że jest jeszcze w mieście. Najlepiej mogłaby się pani dowiedzieć u jego siostry,pani Łuckiej.
— Gdzie ona mieszka?
— W swoim domu. Numer ma pani na wyciągu hipotecznym wypisany; ulica Zielona.
— Dziękuję panu bardzo.
Wychodząc z gmachu sądowego nie patrzyła już na liczne grupy osób stojących w sieni i na chodniku: nie wiedziała,że jej młodość, piękność i malujące się na twarzy wzruszeniezwracały powszechną uwagę. Nie szła, ale biegła na wskazanąulicę, ściskając mocno w ręku upragniony dokument. Chciaławziąć dorożkę, ale nie spotkała żadnej próżnej: wszystkie byłyzajęte. Gdy stanęła nareszcie przed domem noszącym znany jej już numer hipoteczny, nie czuła prawie tchu w piersiach.W bramie siedział na ławie stróż i sporządzał miotłę, pękrózeg leżał koło niego.
— Czy w tym domu mieszka pani Łucka? — spytała.
— Tutaj — była odpowiedź — na pierwszym piętrze, w oficynie.
— Pan Tecki, brat jej, jest w domu?
— Wyjechał.
— Wyjechał?... — powtórzyła, a głos jej uwiązł w gardle.
— Powróci jutro na obiad — mówił dalej stróż, biorącw zęby koniec sznurka, który rozplątywał — bo pan nie doKomnat pojechał, ino na polowanie do pana barona.
Dziewczę odetchnęło. Wyszła z bramy wolnym krokiemi zwróciła się w stronę hotelu. Nie było jeszcze nic straconego, skoro on miał powrócić jutro. Uczuła głód i przypomniała sobie, że to czas obiadu i że prócz szklanki herbaty nic jeszcze dzisiaj nie miała w ustach. Ale woreczek jej, mocnojuż nadszarpnięty datkiem dla dependenta, nie pozwalał na jedzenie formalnego obiadu w hotelu, bo choć miała jeszczetrochę pieniędzy, roztropność nie kazała ich wydawać doostatka, nie wiedząc, co się zdarzyć może. Było ich zresztątak mało, że jeżeli nie zobaczy Teckiego i będzie musiała jechać do Komnat, sprzeda chyba zegarek. Wstąpiła do mleczarni napotkanej po drodze, wypiła dwie szklanki mleka, zjadłaprzy tym kawałek chleba i zapłaciła za to tylko piętnaściegroszy. Skromny to był posiłek, ale zadowolił ją w zupełności. Od czasu wyjazdu z Warszawy pierwszy raz dopiero jadłaz apetytem, a nie pamiętała, żeby jej co kiedy tak smakowało.
Była dopiero godzina pierwsza po południu; miała czasuprzed sobą dosyć, więc wolnym krokiem wracała do hotelu.Przechodząc koło antykwarni przystanęła na chwilę i zaczęła czytać tytuły książek rozłożonych w okiennej wystawie.Pomiędzy tymi książkami była jedna trochę grubsza od innych, mająca na grzbiecie napis następujący: „Ustawy sądowe, obowiązujące w guberniach Królestwa Polskiego”. Oczyjej zatrzymały się na tej książce czas dłuższy, a w myśli stanęły jej słowa Teckiego: „Kobiety nie powinny się mieszać dointeresów, których nie rozumieją”. Wyjęła z kieszeni portmonetkę, przeliczyła pieniądze i kupiła tę książkę. Kosztowałają nadspodziewanie tanio z powodu zniszczonej okładki i braku kilku kartek końcowych. Dziwnym zbiegiem okolicznościwyczytała na kartce tytułowej nazwisko kolegi swego ojca,którego daremnie szukała: widocznie książka była kiedyśjego właśnością. Wydało się to Helence prawdziwym zrządzeniem Opatrzności i w dobrym, prawie wesołym usposobieniu wróciła do hotelu.
Całą resztę dnia i połowę nocy spędziła na czytaniu, a choćsucha treść książki zmęczyła ją wkrótce i znudziła, mimo tonie rzuciła jej. Wola panowała już w niej nad chęciami. Czytała i odczytywała po kilka razy ustępy dotyczące położeniaojca, chociaż pot spływał kroplami z jej czoła, a oczy zamykały się do snu, chociaż z początku nic zrozumieć nie mogła.Powoli na te niezrozumiałe rzeczy padać zaczęły słabe światełka i dowiedziała się wszystkiego, co chciała, a niektóre artykuły umiała prawie na pamięć. Teraz już nikt nie mógłpowiedzieć, że miesza się do tego, czego nie rozumie.
XXVII
Tecki miał przyjechać około południa dopiero, ale Helenkajuż o dziesiątej rano była na stanowisku. Ten sam stróż,co wczoraj miotłę sporządzał, zamiatał chodnik na ulicy. Powtórzyła się wczorajsza rozmowa.
— Czy pan przyjechał?
— Przyjechał, ale go nie ma w domu. Wyszedł na miasto.
Helenkę coś w gardle ścisnęło. Przez głowę przebiegła jejmyśl, że Tecki dowiedział się, iż ona go śledzi, i umyślniewyjechał, żeby uciec przed nią, ale zobaczyła na dziedzińcupowóz, w którym kilka dni temu odbyła podróż ze stacjikolei do Komnat — i uspokoiła się. Przez chwilę zastanawiała się, co ma z sobą zrobić: oddalać się od tego domu niemogła, a czekać w mieszkaniu siostry Teckiego nie chciałatakże, bo mógłby ją zobaczyć z drugiego pokoju i umknąć.Stać lub przechadzać się po ulicy niepodobna było, bo tozwróciłoby uwagę ludzi. Gdy tak oglądała się za miejscem,z którego dom ten mogłaby obserwować spokojnie, wzrok jejpadł na mały, niepozorny sklepik z wiktuałami naprzeciwkobramy. Nie namyślając się weszła do sklepiku. Znajdowałysię tam różnego rodzaju przedmioty, stanowiące potrzebyuboższej ludności, a więc różne gatunki mąki i kaszy w woreczkach, śledzie marynowane w słojach szklanych, cytryny,sól, mydło, bułki, chleb różnego kształtu i wielkości; były i wiązki drzewa, jedne na drugich ułożone. Za stołem siedziała niemłoda kobieta w czyściutkim perkalowym czepcu nagłowie, z twarzą pulchną, rumianą i poczciwie patrzącymioczyma. Robiła pończochę, a duży kłębek bawełny leżał przednią na stole.
Helenka kupiła dwie bułki, kilka obwarzanków, a gdy sklepikarka to wszystko zawinęła w czystą szarą bibułę i obwiązała sznurkiem, powiedziała jej otwarcie, że ma interes dokogoś, co mieszka w tym domu naprzeciwko, a teraz wyszedłdo miasta, i prosiła, żeby jej pozwoliła u siebie zaczekać.Sklepikarka usłyszawszy te słowa obrzuciła podejrzliwymspojrzeniem proszącą, ale szlachetna jej postawa i wyraz troski malujący się na twarzy dziewczęcia chwyciły ją za serce.Wyniosła z drugiej izby stołek i postawiła tuż przy drzwiachszklanych, wychodzących na ulicę.
— Niech sobie panienka odpocznie, bardzo proszę — mówiłaścierając kurz fartuchem, w duchu zaś dodała: „Smutne jakieś biedactwo, pewnie ją kawaler opuścił i na niego takoczekuje”.
Wzięła się na nowo do swej pończochy, rzucając od czasudo czasu ciekawe na dziewczę spojrzenia. Z początku milczałaprzez delikatność, ale po chwili uczuła tak silne świerzbieniena końcu języka, że nie mogła dłużej wytrzymać.
— A na kogo to panienka czeka? — odważyła się nareszciezapytać, kładąc drut między zęby.
— Na złego dłużnika — odpowiedziała Helenka z prostotą.
„Oho! — rzekła do siebie poczciwa kobieta — zobaczymy,jak ten dłużnik wygląda; pewnie ma dwadzieścia lat i ładnewąsiki”.
W tej chwili przez ulicę kroczył poważnie szpakowaty mężczyzna średniego wzrostu, z rękami zanurzonymi w kieszenie paltota. Helence serce mocno bić zaczęło na jego widok.On zniknął w bramie, a ona wybiegła ze sklepiku, zapomniawszy nawet skinąć głową sklepikarce, która jej tak chętniedała u siebie schronienie — i pośpieszyła za nim do bramy,postępując w odległości kilku kroków.
Tecki minął dziedziniec i zaczął wstępować na piętro poschodach, które były wąskie i ciemne. Helenka szła za nimna palcach, prosząc Boga, żeby jej nie spostrzegł prędzej ażprzestąpi próg swego mieszkania — i tak się też stało. U drzwiprzystanął i ona stanęła. Wyjął klucz od zatrzasku z kieszeni, zakręcił, otworzył i wszedł, a ona za nim. Dopiero terazspostrzegł, że nie jest sam.
W przedpokoju panował zmrok, ale drzwi z niego otwartebyły do salonu.
— Kto tu? — zawołał ostro i prawie z gniewem.
Helenka postąpiła ku drzwiom salonu i ukazała mu sięw pełnym oświetleniu. Tecki cofnął się o krok, a zdumienie,malujące się na twarzy jego, było tak silne, że graniczyłoprawie z przerażeniem.
— Witam pana, panie Tecki — rzekła ze swobodą, której się sama dziwiła, bo aż do tej chwili serce jej biło z obawyi niepewności — zdajesz się pan być zdziwionym moim widokiem, chociaż zapowiedziałam panu w Komnatach, że zobaczymy się wkrótce.
Słowa te oprzytomniły szlachcica.
— Jak się pani tu dostała? — mruknął.
— Weszłam razem z panem.
— Jeżeli pani przybywa w tym samym, co wówczas interesie, to się pani daremnie fatygowała — rzekł podrażnionytą napaścią. — Mówiłem już, że nie mam pieniędzy.
— Wówczas może pan mówił prawdę — odpowiedziała —ale odtąd rzeczy się zmieniły. Z dobrego źródła wiem, że panw dniu wczorajszym otrzymał znaczną sumę pieniędzy.
Tecki aż podskoczył.
— To fałsz! Kto pani to powiedział? Skąd pani to możeszwiedzieć?
— Pozwoli pan, że usiądę — rzekła spokojnie Helenka,gdy Tecki machinalnie podsunął jej krzesło, mówiła dalej:— Pojmuje pan, że spotkanie z panem nie jest dla mnie bynajmniej przyjemne: nie narażałabym się przeto na tak wielkąprzykrość, gdybym nie miała czym poprzeć słów moich.
Wyjęła z kieszeni papier złożony we czworo i zaczęła czytać:
W dniu N. N. między panem Teckim, właścicielemdóbr Komnaty, a siostrą jego panią Łucką, zamieszkałą w mieście H., pod numerem XX, w obecnościnotariusza S. zawiązana została umowa następująca:
— A pani skąd masz ten papier? — zawołał Tecki blednącz gniewu.
— Z sądu. Napisany jest zupełnie formalnie, patrz pan, nastemplu i z podpisem sekretarza hipotecznego. Dowiedziałamsię, że ojciec pański umarł i pan masz po nim dziedziczyć,i przyjechałam tu umyślnie, żeby sprawdzić tę wiadomość.Wczoraj byłam w sądzie i oglądałam księgi hipoteczne, a zrobiwszy z nich wyciąg, szukałam pana tutaj z tym papierem,ale nie zastałam. Powiedziano mi, żeś pan wyjechał na polowanie. Wróciłam tu dzisiaj i nie zastałam pana znowu, aleczekałam cierpliwie na pański powrót z miasta, postanowiwszy sobie jechać do Komnat, gdyby mi się z panem widziećtutaj nie udało.
— Szatan nie kobieta! — mruknął przez zęby. Fakt, żebył śledzony i ścigany, rozgniewał go do najwyższego stopnia.
— Moja pani! — zawołał — dowiedz się, że Tecki nie pozwoli siebie wodzić za nos kobiecie. Źleś pani zrobiła szpiegując moje kroki i polując na mnie jak na lisa w norze! Byłbym zapłacił sam ten dług, żeby was oswobodzić, ale kiedytak, to nie zapłacę. Będziecie za to dłużej czekali, mam inne,pilniejsze długi!
— Bardzo pan jesteś niedobrym człowiekiem, kiedy sięchcesz mścić na ludziach za to, że się bronią od nieszczęścia,w jakie ich wtrącasz swoją niesumiennością. I robak podnosi głowę, kiedy go depczą, a pan chcesz, żeby człowiek dałsię dobrowolnie wepchnąć w nędzę! O, panie Tecki — mówiładalej, przechodząc nagle w ton prośby — pan tego nie możeszżądać... pan nie możesz chcieć, żeby przez pana cierpiał człowiek niewinny, człowiek dobry, którego jedyną winą było to,że nie umiał się oprzeć pańskim prośbom i ratował pana z kłopotów! Nie może być, abyś pan go chciał za to rozmyślnie zgubić... Nie, nie wierzę temu bo choćbyś pan był nawet bardzozłym człowiekiem, człowiekiem jesteś tylko, nie kamieniem,i masz ludzkie serce, które nie mogłoby znieść spokojnie takiej niesprawiedliwości... O! gdybyś pan widział mego ojca,jak się zmienił, schudł i postarzał, jakie głębokie ślady wyryła na nim ciągła troska o byt... gdybyś pan widział, jakten biedny starzec musi sobie odmawiać najniezbędniejszychpotrzeb, wzruszyłbyś się i oszczędził mu tej boleści, jaka go ma spotkać, i upokorzenia! Pan nie wiesz, ile moi rodzice wycierpieli przez pana... Ale przebaczą panu wszystko, wszystko,jeżeli ich pan wyratujesz... przebaczą i zapomną!
Tecki odwrócił się: wzruszony był, a nie chciał tego pokazać. Helenka przeczuła to raczej, niż zobaczyła; nadzieja ożyła na nowo w jej sercu. Pochwyciła go za rękę.
— Błagam pana, ulituj się, jeżeli nie nad moim ojcem, to nade mną. Ja nie mogę patrzeć na jego boleść... i pan pewnie masz dzieci, które pana kochają! Pomyśl pan, co by się działo w ich sercach, gdybyś pan tak cierpiał... Pan tylko chciałeś mnie zastraszyć, prawda, panie? O, powiedz pan, żeś mnie chciał zastraszyć...
Głos jej drżał powstrzymywanymi łzami. Patrzyła mu w oczy z wyrazem tak błagalnym, że nie mógł znieść jej wzroku. Spuścił głowę.
— Chcesz pani wiedzieć prawdę — odezwał się po chwili — nie mam już tych pieniędzy, które odebrałem wczoraj. Spóźniła się pani o cały dzień. Zapłaciłem Towarzystwo i jednego dłużnika, który na mnie w sądzie czekał i nie chciał odstąpić. Mogę panią o tym przekonać.
Wyjął z pugilaresu dwa kwity i pokazał jej. Gdy rzuciłana nie okiem, wszystka krew z twarzy jej uciekła. Zachwiałasię, a spojrzenie, jakie na Teckiego rzuciła, miało wyraz takrozdzierającej boleści, że poruszyło go do głębi. Oczy jej podobne były do oczu sarny, która otrzymała postrzał śmiertelny.
Nastąpiła chwila ciszy.
— Bardzo mi przykro — zaczął Tecki — że okoliczności...
Przerwał mu łoskot otwierających się drzwi i wbiegł czternastoletni może chłopiec.
— Wuju! — zawołał, nie widząc siedzącej w salonie osoby— przyniesiono zamówiony przez wuja kosz szampana i dwie kopy ostryg. Wino kazałem tymczasem wstawić do lodu, ale mama się pyta, jak prędko przyjdą ci panowie.
— Idź do diabła! — krzyknął Tecki głosem piorunującym, a chłopiec przelękły, który teraz dopiero zobaczył gościa, ukłonił się niezgrabniei wycofał szybko.
Helenka podniosła się.
A więc pan masz jednak pieniądze na szampana dla swoich przyjaciół, a nie masz ich na zapłacenie długu — przemówiła z ironią, a głos jej słaby z początku, rósł w siłę i dźwięczność coraz bardziej. — Zajadasz pan ostrygi, wiedząc, że mój ojciec z pańskiej winy nie ma pod dostatkiem chleba... i śpisz pan przy tym spokojnie, i masz odwagę patrzeć ludziom w oczy? O, panie Tecki, jakże pan jesteś nikczemny!
Tecki porwał się jak oparzony.
— Przestań pani, na miłość Boską, bo jestem człowiekiem gwałtownym i mógłbym popełnić coś takiego, czego bym potem żałował całe życie! Jestem winien, wiem o tym... jestem nawet bardzo winien, ale nie mam teraz pieniędzy. Zapłacę jednak, przysięgam, że zapłacę, jak tylko będę mógł...
— Zapłacisz pan, gdy już będzie za późno, a tymczasemzlicytują mego ojca... Nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje.
Tecki chciał podać jej rękę, ale usunęła swoją i szła ku drzwiom.
— Zaczekaj pani! — zawołał — nie mam wprawdzie terazpieniędzy, ale za kilka miesięcy siostra moja wypłaci mi pewną sumę, a wtenczas...
— Wiem o tym, ale to już nie uratuje mego ojca. Niemogę czekać kilku miesięcy, bo po tygodniu już będzie zapóźno. Żegnam pana. Na próżno po dwakroć kołatałam dopańskiego serca. Nie ma go w pańskiej piersi, nie ma!...
Tecki po odejiciu Helenki chodził długi czas zamyślonypo pokoju i gryzł wąsy. Dziewczyna ta rzuciła mu w twarzciężką obelgę, a przecież zmuszony ją był podziwiać. Ile onastarań przedsięwzięła, ile trudów poniosła, żeby uratowaćojca, i wszystko na próżno!... A jak gorąco przemawiała, jakgo błagała! Nie mógł zapomnieć wyrazu boleści, z jaką naniego spojrzała, gdy jej kwity pokazał. Oczy jej były prawiebłędne. Jej młodość, szlachetność i energia wzruszyły go. I onmiał także córki...
Zasiadłszy z gośćmi do stołu, nie tknął ani ostryg, ani upolowanych przez siebie jarząbków i słonek, które tak lubił,tylko szampana pił, wychylając kieliszki jeden po drugim,jakby chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia. Niejednego już zarwał w swoim życiu, ale nikt jeszcze nie zdołał go tak głębokoporuszyć jak ta dziewczyna. Marcin może być dumnym z takiej córki!
Helenka miała siły podczas całej swej z Teckim rozmowy,ale gdy zamknęła za sobą drzwi, poza którymi zostały jej nadzieje, siły te tak zesłabły, że musiała usiąść w bramie, bonogi się pod nią uginały, a ona sama drżała jak w febrze.Wiedziała już, że licytacja musi się odbyć i że nic jej nieodwoła, ogarnęło ją więc śmiertelne znużenie i zniechęcenie.Świeże powietrze orzeźwiło ją trochę; wyszła na ulicę, a sklepikarka, która wyglądała na nią przez szyby, wybiegła naprzeciw niej i włożyła jej w rękę zapomniany pakiecikz bułkami i obwarzankami. Chciała jej zadać kilka pytań, alespojrzawszy na twarz dziewczęcia dała pokój i, pokiwawszytylko głową, odeszła.
Helenka szła powoli w stronę hotelu, odpoczywając cochwila, bo się bardzo męczyła.
„Nie wolno mi być słabą — powtarzała sobie — bo niemam nikogo, co by mi pomógł lub poradził. Nauczono mnie,że tylko na siebie liczyć mogę... Precz więc z boleścią, któraodurza umysł i sercu odbiera męstwo!”
Ale człowiek może znieść tyle, ile może. Podczas gdy ustadziewczęcia to mówiły, strumień łez wytrysnął z jej oczu.Świeże doświadczenie, którym ją życie dziś obdarzyło, wsączyło w jej serce palący jad goryczy. Wszystkie cierpienia,jakich doznawała dotąd, wszystkie próby nie mogły iść w porównanie z tym, co czuła w tej chwili, bo to było poczuciekrzywdy i niesprawiedliwości. Zapłakała gorzko. Rozbudzonow jej sercu miłość dla społeczeństwa, a oto przekonała sięświeżo, że nie wszyscy są godni tej miłości, że raczej im sięnależy wzgarda. Nie była jeszcze o tyle dojrzałą, żeby sięwznieść do tej wysokości, w której człowiek, patrzący uważniena życie i znający niedoskonałość ludzkiej natury, nie w samym winowajcy szuka źródła winy, ale w warunkach jegowychowania i w społeczeństwie, w jakim żyje; do tej wysokości, w której człowiek staje się surowy dla siebie, ale pobłażliwy dla drugich i powtarza chętnie wzniosłe słowa MarkaAureliusza: „Wszystko zrozumieć, jest to wszystko przebaczyć!”
Na placu, przy którym stał hotel, był skwer zasadzonydrzewami, a pod ich cieniem stało kilkanaście ławek. Tamusiadła i odpoczywała dopóty, dopóki łzy jej nie przestałypłynąć; gdy się jej trochę lżej zrobiło, wielkim wysiłkiemwoli otrząsnęła się z ogarniającego ją coraz bardziej zniechęcenia i usiłowała zebrać myśli, żeby coś postanowić. Licytacja musiała być. Nie dało się jej usunąć, więc trzeba siębyło na nią zgodzić: szło już tylko o to, żeby Niemcowi gruntu nie dać. Ale sprzedaż ruchomości rodziców nie przyniesiewięcej nad tysiąc rubli, a Ofmanowi należało się dwa tysiące!Jeżeli Doński odda pieniądze, które winien, będzie brakowałojeszcze tylko pięciuset. Dla tak małej kwoty Niemiec ma zostać panem domu jej ojca! Ale i grosz jest wielką sumą, gdygo nie ma, a cóż dopiero pięćset rubli...
Zaczęła bardzo myśleć, czyby skąd nie można dostać tychpieniędzy, i błysnęło jej imię stryja Bartłomieja.
„A gdybym pojechała do niego! — rzekła do siebie — onjest dobry, przywiązany do nas”.
Iskierka nadziei wróciła jej siły, a z siłami przyszła myślo potrzebie posiłku. Zjadła bułki i obwarzanki, wsunięte jejw rękę przez sklepikarkę, i obliczyła raz jeszcze swoje pieniądze. Na podróż do stryja było dosyć, a stamtąd wiedziała,że ją odeślą.
XXVIII
Stryj ją przyjął z otwartymi rękami.
— Jak się masz, robaczku — mówił ściskając ją z niekłamaną serdecznością — jak się masz! Toś nam niespodziankę zrobiła! Myślałem, że jesteś w Warszawie, a tyś już tu.Stęskniłaś się do rodziców, co? Cóż tam u was słychać? Kiepsko? hę?
— Tak, stryjaszku, źle bardzo słychać... za kilka dni mająnas zlicytować — odpowiedziała smutnie.
— Do diabła! Patrzaj, co twój ojciec narobił. A mówiłemmu: „Marcinku, nie rób głupstw: po co się ty masz szargaćdla innych, kiedy jak ty będziesz zaszargany, to cię niktz błota nie wyciągnie”. Znasz przysłowie: „Nie pożyczaj, złyobyczaj, nie oddają, jeszcze łają”.
— Stało się, kochany stryju. Mówmy lepiej o tym, czybynie można jeszcze jako ojca ratować. Przyjechałam do kochanego stryja po radę.
Opowiedziała mu wszystko, co w ciągu trzech upłynionychdni zrobiła: swoje starania i daremne atakowanie Teckiego.
Pan Bartłomiej ręce roztworzył.
— Co ja ci poradzę, robaczku, co ja ci mogę poradzić?Sama powiedz! Rzeczy tak stanęły, że zje diabła, kto furtkęznajdzie!
— Wiem, że licytacji nie unikniemy — mówiła — ale licytacja naszych ruchomości mało co więcej przyniesie nad tysiąc rubli, a że dla zapłacenia długu trzeba dwóch tysięcy,więc Ofman nam dom zabierze. On już proponował ojcu, żeweźmie go w długu i dopłaci cztery tysiące rubli gotówką,ale ojciec nie chce oddać Niemcowi domu, i ma słuszność.Brakuje nam tysiąca rubli: pięćset ojciec ma u Dońskiegoi pewnie je dzisiaj odebrał, ale potrzeba jeszcze pięćset.
— Hm, to się niby ma znaczyć, żebym ja wam dał tepięćset rubli?
— Nie, stryju — zawołała z żywością Helenka — nie idzietu o żadną darowiznę; ale jeżeli dom już nie może zostać przynas, to niech się przynajmniej Ofmanowi nie dostanie. Niechgo stryj kupi! Taki duży, piękny kawałek gruntu... prawiewłóka.
— Ot, zachciałaś, a co ja bym robił z waszym domem? Mamdosyć kłopotów ze swoim gospodarstwem i z sądem gminnym,bo pewno wiesz, że jestem sędzią.
Machnął ręką.
— Ale co to tobie gadać. Kobiety takich rzeczy nie rozumieją. Powiem ci tylko tyle, że choć mam tego póty, niezrzucam się, bo nie będę ja, to będzie inny, i człowiek przestanie być swobodny u siebie. Zresztą są pewne obowiązki...ale co tobie o tym gadać! I chcesz, żebym jeszcze dom kupował i trapił się z lokatorami, i opędzał komisji kwaterniczej,jak zając sforze chartów! Nie, niegłupim; niech go kupujekto inny. Kto ma dom, musi go pilnować, bo znasz polskieprzysłowie: „Pańskie oko konia tuczy”. Ja mego gospodarstwa dla waszego domu nie rzucę, a twego ojca administratorem nie zrobię, bo jest człowiekiem dobrym, ale, z przeproszeniem, papierowym.
Helenka westchnęła.
— Moje dziecko — rzekł po chwili pan Bartłomiej, któremu żal było dziewczęcia — domu waszego nie kupię, jednakdałbym wam pięćset rubli, gdybym je miał, ale nie mam.Pszenicę w tym roku sprzedałem za psie pieniądze i jeszczez nią miałem ambaras, a gotowki mi taki brak, że kto wie,czy nie będę musiał zadać się z Żydami... Ale wystarałbym siędla was o te pieniądze, gdyby wam nie było tak pilno. Postarajcie się odwlec licytację na kilka tygodni, a może się cośzrobi.
— Dziękuję stryjowi za jego dobre chęci — rzekła całującgo w rękę — ale wątpię, czy się to da zrobić. Teraz już muszęjechać. Gdzie jest stryjenka? Chciałam się z nią przywitaći pożegnać!
— Co, pożegnać? Ależ zostań się dziś u nas, robaczku,i przenocuj; jutro odjedziesz.
— Nie mogę, stryju, muszę się śpieszyć do rodziców, onitam sami i bardzo, bardzo znękani.
— No, to chociaż zjedz z nami obiad. Ale co ty wyrabiasz,dziewczyno! Dostałaś się podobno za pannę sklepową u jakiegoś kupca, prawda to? Strasznie się emancypujesz?
— Prawda, mój stryju. Nie chciałam dłużej znieść próżniaczego życia w domu i wzięłam się do pracy.
— I cóż tam sprzedajesz? pieprz?
— Nie, mój stryju, ja nic nie sprzedaję, tylko piszę rachunki, a także ważę i pakuję nasiona.
— To wszystko jedno. Dałabyś temu spokój, to nie szlachecka rzecz. Wiesz, co ci powiem? Jesteś ładna dziewczyna i możesz iść dobrze za mąż. Nie jedź już do Warszawy, a dajęsłowo honoru, że cię wkrótce wyswatam... i skończą się wszystkie wasze kłopoty.
— Nie jestem towarem do sprzedania, mój stryju — odrzekła z mocnym rumieńcem Helenka.
Pan Bartłomiej wpatrzył się bystro w siostrzenicę.
— Hm, hm, niemiła księdzu ofiara... Co się z tą dziewczynązrobiło, co się z nią zrobiło! — powtórzył kilkakrotnie.
Przyszła stryjenka i siostry, chciały Helenkę koniecznie zatrzymać, ale nie dała się uprosić. Kazano więc zaprząc dopowozu i odesłano ją.
— Co się z tą dziewczyną zrobiło! — powtórzył raz jeszczepan Bartłomiej, patrząc za nią przez okno. — Ale podoba misię, ma charakter, o ma!
Pierwszym przedmiotem, jaki Helenkę powracającą do domu uderzył, była stojąca na dziedzińcu bryczka, zaprzężonapocztowymi końmi. Pomyślała sobie, że pewnie ojciec powrócił od Dońskiego, ale mimo to ogarnęło ją jakieś niedobreprzeczucie. W sypialnym pokoju zastała oboje rodziców. Ojciec nie rozebrany z płaszcza podróżnego siedział na krześle,z twarzą znękaną, a matka stała przy nim zapłakana.
— Wystaw sobie, Helciu — rzekła do córki po przywitaniu— że ojciec jeździł do Dońskiego upominać się o te pięćsetrubli, co to wiesz. Doński miał gości u siebie, siedzieli przystolikach i grali w karty. Otóż gdy ojciec przyjechał i powiedział mu po co, ten wziął ojca na bok i z najlepszą miną powiada: ,,Zminęliśmy się widać z sobą w drodze, kochany panieMarcinie; ja właśnie jeździłem do miasta, żeby panu oddaćte pieniądze, ale, nie zastawszy pana w domu, oddałem jeżonie pańskiej. Siedziała właśnie w ogrodzie i siała jakieśkwiatki”. Tak ojciec się go pyta: „A jakże się panu ogródpodobał, ładny?” „A ładny, bardzo ładny”. Ojciec przyjeżdżai mówi mi to, a ja ani Dońskiego, ani żadnych pieniędzy niewidziałam, ani nawet w ogrodzie dziś nie byłam. Jezus Maria, myślę sobie, może on się widział z kim innym i komu innemu zamiast mnie oddał, chociaż to nie powinno się byłozdarzyć, bo mnie zna przecież dobrze. Więc mówię do ojca:,,Na miłość Boską, Marcinie, wracaj natychmiast do Dońskiego i dowiedz się, co się stało z pieniędzmi!” Ojciec też takzrobił, pojechał i zastał jeszcze tych samych gości przy kartach. Doński, jak tylko ojca powracającego zobaczył, tak wstałzaraz i wyszedł naprzeciw niego do sieni. Ale opowiadaj tysam, Marcinie!
— Wyszedł naprzeciw mnie trochę zmieszany, zaczął mnieściskać za ręce i przepraszać mówiąc: „Wybacz, kochany panie Marcinie! Nie miałem pieniędzy, a nie wiedziałem już, jaksię panu wytłumaczyć, więc tak tylko powiedziałem... Wybaczmi, pan, wybacz! Nie przypuszczałem, że się będziesz drugiraz fatygował! ”
Helenka słuchała tego opowiadania z zaciśniętymi ustami:pierś jej wrzała gniewem i oburzeniem.
— Zakpił sobie z ojca — mówiła z uniesieniem pani Orecka— nie tylko że nie oddał pieniędzy, ale ośmieszył go i jeszczemiał czoło prosić ojca, żeby został u niego na kolacji. A łotr!
Pan Marcin siedział zgnębiony i przybity; biedna jego siwagłowa pochylona była nisko na piersi. Helenka objęła po macierzyńsku tę skołataną głowę, która tak bolesne zniosła upokorzenie, i ucałowała gorąco.
— Czy daleko do Maciejowa? — spytała po chwili.
— Będzie z półtorej mili.
XXIX
Dobrze się bawiono we dworze pana Dońskiego. Przy kolacjirozmowa była bardzo ożywiona: anegdoty, myśliwskie opowiadania i dowcipy krzyżowały się ponad stołem, przerywanetoastami. Czasem tylko jak ostry dysonans w tym chórze dawały się słyszeć narzekania na spadające ciągle ceny zboża,na brak gotówki i trudność w uzyskaniu kredytu. Gościeskładali się z samych mężczyzn różnego wieku; byli tamstarzy i młodzi, a wszyscy amatorzy gry. Na pierwszym miejscu siedział pan sędzia Milewicz, człowiek zacny, rozumny,dobry obywatel i mający wielki mir u ludzi. Jeżeli gdziebyły jakie spory, on je zawsze rozstrzygał; jeżeli chodziłoo radę, on ją dawał; jeżeli o pomoc pieniężną, on jej nie skąpił. Jego nawet pan naczelnik Sokołow, pomiatający wszystkimi, cenił i poważał, chociaż sędzia Milewicz nie wahał sięnigdy wypowiedzieć mu swego zdania, ilekroć uważał to zapotrzebne. Kochano go, szanowano, bano się nawet trochęi chętnie przebywano z nim w towarzystwie, bo towarzyskibył bardzo, a w preferansa grywał chętnie, w braku innejrozrywki. On to najwięcej wywoływał dysonansów przy stole swymi uwagami o położeniu kraju i potrzebie dokonaniazupełnego przewrotu w gospodarstwie wiejskim.
Po kolacji panowie przeszli do salonu, gdzie były rozstawione stoliki, i na nowo do kart zasiedli, a zamiast gwarnejrozmowy słychać już tylko było lakoniczne, ale pełne dlagrających znaczenia wyrazy:
— Pas.
— Ręka.
— Siedm bez atu.
Lokaj roznosił herbatę, gospodarz częstował cygarami; wszyscy palili i wkrótce zrobiło się prawie ciemno od dymu. Pansędzia grywał tylko w preferansa i nie inaczej, jak po dziesięć punktów za grosz, ale przy innych stolikach grano w wista, diabełka i inne ryzykowniejsze gry. Do tych ostatnichnależał gospodarz, ale karta mu nie szła i już był przegranyna sto rubli — ale posiadał dużo zimnej krwi i nie straciłprzez to nic na humorze. Grał z niedbałością człowieka dobrzewychowanego i pana, choć panem nie był wcale.
— Doński znów przegrał — odezwał się radca — nie maszdziś szczęścia, Jacku; widzę, że wszyscy, jak tu jesteśmy, wejdziemy ci na hipotekę.
— O, nie! — odparł swobodnie gospodarz — nie dopuszczędo tego; długi honorowe płaci się natychmiast.
— Doński jest w miłości szczęśliwy — szepnął ktoś — panna prezesówna zagięła na niego parol, chociaż jest wdowcemi ma dorosłą córkę.
Wszyscy się roześmieli, panna prezesówna bowiem miałalat przeszło pięćdziesiąt.
Wszyscy tak byli grą zajęci, że nikt nie słyszał bryczki zajeżdżającej na dziedziniec i nikt nie spostrzegł, że drobna,wątła postać dziewczęca stała w progu. Gdy śmiech obecnychucichł, zabrzmiał w salonie głos czysty, dźwięczny i pełenjakiejś uroczystej powagi.
— Który z panów jest gospodarzem tego domu?
Goście zwrócili oczy ku drzwiom, gdzie stała panna Oreckaw swej skromnej, ciemnej sukience, a niespodziane jejzjawienie się, jej szlachetna i pełna godności postawa wprawiła ich w zdziwienie. Wszyscy powstali.
— Który z panów jest gospodarzem? — spytała powtórnie,spoglądając kolejno po obecnych.
Wtem zadrżała i serce jej uderzyło szaloną radością; zobaczyła Stefana! Nie była już sama teraz, miała obrońcę, któryniezawodnie stanie przy niej i poprze jej sprawę. Spojrzeniaich skrzyżowały się, ale Helenka nie znalazła w oczach młodzieńca tego, czego szukała: wyrażały zdziwienie i zakłopotanie wobec tego niespodziewanego spotkania i nic więcej...Stefan nie biegł jej witać, nie pytał, po co tu przyszła samajedna... Na ustach dziewczęcia osiadł pogardliwy uśmiech.Wiedziała już, że nie może na niego rachować, a ból, jakiegodoznała, zamiast odebrać jej siły, dodał ich tylko jeszcze.Chciała mu pokazać, że się potrafi obejść bez niego.
— Chcę mówić z panem Dońskim — powtórzyła raz jeszcze.
Gospodarz postąpił ku niej i złożył jej ukłon głęboki.
— To pan? — spytała mierząc go od stóp do głów.
Doński skłonił się powtórnie.
— Jestem Doński, do usług. Czy mogę zapytać, z kim mamprzyjemność, czym mogę pani służyć?
— Jestem córką Marcina Oreckiego — powiedziała nie spuszczając zeń wzroku.
Doński się zmieszał.
— Niech pani raczy przejść do mego gabinetu — rzekłgłosem zniżonym i wskazał jej drzwi boczne — tam będziemożna porozmawiać swobodnie. Tu tyle osób i... i dymu.
— To, co mamy z sobą do mówienia, nie potrzebuje byćżadną tajemnicą — odrzekła zimno Helenka — przeciwnie,pragnę, żeby rozmowa nasza miała jak najwięcej świadków.
Doński okazał jeszcze większe pomieszanie; chciał coś przemówić, ale Helenka uprzedziła go:
— Wyrządziłeś pan ciężką zniewagę memu ojcu!...
— Co się stało? o co idzie? — pytano spoglądając po sobie.
— Panowie nie wiedzą, co się stało? Oto ten pan pożyczyłprzed dwoma laty od mego ojca pięćset rubli na słowo i ilekroćżądano od niego zwrotu, nigdy nie miał pieniędzy przy sobie, ale obiecywał oddać wkrótce pod słowem honoru.
Ostatnie dwa słowa wymówiła z przyciskiem.
— Przed kilku godzinami ojciec mój, znaglony gwałtownąpotrzebą, przybył tu, żądając stanowczo zwrotu i otrzymał odpowiedź, że pan Doński tylko co wrócił z miasta i że wręczyłpieniądze mojej matce. Gdy ojciec powrócił do domu, okazałosię, że nic podobnego nie było; więc gnany najwyższym niepokojem przyjechał powtórnie tutaj, pytając, co się stało z pieniędzmi, bo matka ich wcale nie widziała. Wówczas ten pan— dodała wskazując ręką — przyznał się, że tylko żartował...bo nic innego naprędce wymyślić nie mógł, a dla złagodzenia przykrości prosił ojca, żeby został u niego na kolacji.
Szmer oburzenia rozszedł się między obecnymi.
Wszyscy widzieli dwukrotnie przybywającego pana Oreckiego i rozmawiającego z gospodarzem na stronie, choć niewiedzieli, o co idzie. Nie mogli więc wątpić, że córka jegomówi prawdę.
— Mój ojciec jest chory i ma lat sześćdziesiąt — mówiładalej Helenka, a głos jej brzmiał coraz silniej — pan Dońskinie umiał uszanować jego wieku; nie wstydził się dla swejfantazji narażać znękanego starca na powtórną podróż i dladopełnienia zniewagi dodał jeszcze szyderstwo... Jak zdaniempanów powinien być nazwanym żart taki?
— Niegodnym! — odezwało się kilka głosów.
— Przybyłam właśnie, żeby mu to powiedzieć... Pan Dońskiprzegraną w karty płaci zaraz i nazywa to długiem honorowym, ale gdy trzeba oddać pieniądze pożyczone od ubogiegoczłowieka, honor jego jest nieobecny!
Szlachetna odwaga dziewczęcia, oburzenie i boleść, dźwięczące w jej glosie, ujęły serca słuchaczy. Wszyscy wzięli gorąco stronę jej ojca.
— Panie Doński — przemówił surowo sędzia — splamiłeśstan szlachecki, żaden też szlachcic nie poda ci ręki dopókinie naprawisz złego, któreś wyrządził. Postępek twój ubliżanam wszystkim, którzy żyjemy z tobą i przyjmujemy cięw naszych domach; toteż nie ustąpimy, dopóki nie złożyszkwoty, którąś winien, na ręce panny Oreckiej. Prawda, panowie?
— Tak jest — powtórzyli wszyscy — niech Doński złożyte pieniądze. Musi je złożyć!
Doński stał czerwony z gniewu, zawstydzony i zły.
— Jak mi Bóg miły! — wykrztusił kładąc rękę na piersi— tak nie mam pięciuset rubli w domu.
— A więc my zapłacimy za ciebie, a ty będziesz naszymdłużnikiem i wystawisz nam rewers. Panowie, musimy złożyćte pieniądze. Co kto ma, niech składa w moje ręce.
W jednej chwili zrobił się ścisk dokoła sędziego. Pieniądzesię posypały i zebrała się ich spora suma, większa nawet, niżbyło potrzeba. Sędziwy inicjator tej myśli przeliczył je, odsunął resztę i wziąwszy pięćset rubli, chciał je wręczyć Helence.
— Nie — rzekła usuwając rękę. — Pan Doński daremniefatygował mego ojca, niech się teraz pofatyguje do niegoi przeprosi go za żart niestosowny. Żądam tego!
— Masz, pani, słuszność — rzekł sędzia spoglądając na niąz podziwem. — Panie Doński, każ pan zaprzęgać, musisz przeprosić pana Oreckiego. Jedziemy wszyscy z panem.
Projekt ten przyjęty został z ogólnym uznaniem, a Helenkaw gorących słowach dziękowała sędziemu.
— Nie dziękuj pani — powiedział wzruszony — swojej toszlachetnej odwadze zawdzięczasz to, co się stało. Niech przytej sposobności wolno mi będzie prosić o zaszczyt przedstawienia się kobiecie, która tak dzielnie broni honoru i prawswego ojca. Jestem Milewicz z Pokorzyna.
I zacny starzec pochylił nisko przed dziewczęciem swojąsiwą głowę.
Za przykładem sędziego wszyscy przedstawiali się Helence,a ona swobodnie i z prostotą przyjmowała te objawy hołdu.Wiedziała, że uczyniła dobrze, więc nie dziwiło jej wrażeniewywołane tym postępkiem. Niegdyś na owym pamiętnym baluhołdowano jej piękności, dzisiaj uczczono w niej obowiązekwypływający z przywiązania dla ojca. O ileż milszy jej byłten hołd dzisiejszy!
Gdy z kolei Stefan zbliżył się do niej, zabolało ją serce.Nie stanął przy niej, gdy weszła tu strapiona, trwożna i niepewna, i teraz dopiero, gdy widział ten tryumf, podążył zainnymi... Zrozumiała całą nicość moralną człowieka, któregoobraz tak długo nosiła w sercu i ubierała we wszystkie przymioty męskiego ideału. I ona mogła porównywać go z Andrzejem? Cóż za przepaść niezmierna pomiędzy tymi ludźmi!Serce ją bolało nie dlatego, że go utraciła, bo już zrozumiała,jak małą wartość miało to utracone, ale ono płakało za rozwianymi złudzeniami. Nie dotknęła ręki, którą jej podawałStefan, i rzekła zimno:
— Pan niepotrzebnie się trudzi, znamy się bowiem dobrze.
Powozy i bryczki zaczęły zajeżdżać przed ganek i dwór maciejowski opustoszał w jednej chwili. Wszyscy skierowali sięku miastu, tylko Stefana nie było z nimi.
Sędzia ofiarował Helence swój powóz i prosił, żeby goprzyjęła za towarzysza, a gdy ruszyli w drogę, zabawiał ją,jak mógł, rozmową. Był to człowiek wielkiej zacności i choćostro powstawał na Dońskiego w jego domu, usiłował terazu Helenki wyjednać przebaczenie.
— To nie jest zły człowiek — mówił — niech mi pani wierzy; robi dużo dobrego dla swej uboższej rodziny i nie cofasię, gdy idzie o rzecz publiczną, tylko lekkomyślny. Ta nieszczęśliwa lekkomyślność jest naszą narodową wadą; mówisię i robi wiele rzeczy bez zastanowienia, których nie czaspotem żałować. Że nie miał pięciuset rubli w domu, w to wierzę, bo wydał w ostatnich czasach sporo pieniędzy na wyprawę dla córki, którą wydaje za mąż.
— Za kogo? — spytała machinalnie.
— Za pana Stefana. Małej to wartości człowiek i idzie mupewnie o posag tylko, bo panna brzydka i dosyć ograniczona,ale cóż, kiedy się zakochała na zabój.
„A więc to jest łowca posagów — pomyślała Helenka —dzięki Bogu, że nie jestem już panną posażną, bo byłabym popełniła straszną omyłkę!”
Państwo Oreccy, przepędzający wieczór w smutku i samotności, zostali niepomiernie zdziwieni przyjazdem tylu gości —a gdy się dowiedzieli, co było przyczyną tego zjazdu, smutekzamienił się w radość. Wszyscy znali pana Marcina, lubili goi starali się teraz mu to okazać.
Przeproszenie odbyło się najformalniej, a sędzia, żegnającsię z panem Oreckim, powiedział:
— Panie Marcinie, nie dał ci Pan Bóg syna, ale nie potrzebujesz mieć do Niego o to pretensji, bo masz dziewczynę,która syna w zupełności zastąpi.
XXX
Wiadomość o tym zdarzeniu z błyskawiczną szybkością rozeszła się po okolicy i wielu z tych, którzy dawniej znali pana Marcina, a potem o nim zapomnieli, przypomniało go sobieteraz. Ten i ów nawiedził osamotniony domek, a znaleźli siętacy, co ofiarowali mu się z pożyczką na zapłacenie Ofmana,byle go od smutnej konieczności licytacji ochronić. Pani Orecka nie była od tego, ale pan Marcin, zwykle ulegający żoniez bezprzykładną powolnością, teraz stanowczo odrzucił wszystkie propozycje.
— Dziękuję panom serdecznie za wasze serca — mówił —ale nie mogę przyjąć waszej pomocy. Oddać nie miałbymz czego. Co się ma stać, niech się stanie. Kupcie lepiej odemnie dom i grunt, żeby się Niemcowi nie dostały.
Ale na kupno domu jakoś nie znaleźli się kandydaci. Jużi to było dobre, że kieszonkowe długi w mieście zostały popłacone i że było pięćset rubli gotówki. Tonący brzytwy sięchwyta — mówi przysłowie, więc choć ogłoszenia o sprzedażyruchomości państwa Oreckich były od kilku dni porozlepianena rogach ulic — oni sami mieli nadzieję do ostatniej chwili,że Ofman nie doprowadzi rzeczy do ostateczności, zaspokoiwszy się tymczasem pięciuset rublami, że zaczeka kilkamiesięcy, aż Tecki odbierze resztę kapitału od siostry.
Ale żadna z tych nadziei nie ziściła się, chociaż próbowanozawiązać z nim układy.
Taki był stan rzeczy, gdy nadszedł fatalny dzień licytacji.Pani Orecka przepędziła noc na łzach i bezsenności i żadnekrople nie mogły jej uspokoić. Pan Marcin przewracał sięz boku na bok i wzdychał ciężko, a Helenka nawet na chwilęnie zmrużyła oka.
Śniadania nikt nie tknął, nawet pies powąchał tylko swójkawałek chleba i ze spuszczonym ogonem chodził od pana dopani, od pani do panienki i z powrotem, patrząc każdemuw oczy, jakby chciał się dowiedzieć, dlaczego są tacy pomartwieni. Poczciwy wyżeł przeczuwał, że się coś dzieje nie tak,jak powinno... Wszyscy troje uspokajali się nawzajem głosemcichym, który zdawał się samych mówiących przestraszać, taknienaturalne miał dźwięki — ale unikali przy tym swegowzroku, żeby nie wybuchnąć żalem gwałtem powstrzymywanym. Pani Orecka, dostająca tak często ataków nerwowych,wstrzymywała się dziś wielkim wysiłkiem woli i nie czyniłanawet mężowi wyrzutów, czym pan Marcin jeszcze więcej byłprzygnębiony. Bębnił on swojego marsza z taką nieśmiałością,jak to jeszcze nigdy nie bywało.
Okropni ludzie w mundurach nie przyszli po meble, bozgodnie z przepisami ustaw sądowych dłużnik obowiązanybył dostawić je na miejsce licytacji. Ludzie, wynajęci do tejczynności, ociągali się i brali do niej niechętnie, ze smutkiemwidocznym, bo pan Marcin był kochanym i cenionym przezwszystkich — i ci nawet, którzy go kradli, żałowali go terazi uczuwali wyrzuty sumienia. Przed domem od ulicy i nadziedzińcu stały gromadki ludzi, rozmawiające po cichu, spoglądające z ciekawością i współczuciem na drzwi i okna. Zdawało się, że tu ktoś umarł, a zebrani na pogrzeb szanują ciszę śmierci. Zeszła się garstka przyjaciół, ale ci stali w salonie nie wiedząc, jak pocieszyć, i nie śmiejąc przestąpićdrzwi oddzielających ich od dalszych pokoi. Szanowano boleśći zostawiono ją w spokoju.
Zegar wybił pół do dziesiątej i jednocześnie z tym uderzeniem zaczęło się wynoszenie mebli. Pani Orecka nie mogłajuż dłużej zapanować nad sobą; wyszła do drugiego pokojui zaczęła gwałtownie szlochać, a pan Marcin ukląkł przedobrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, gdzie dniem i nocąpaliła się lampka, wisząca w brązowej oprawie, i zaczął głośno odmawiać koronkę do Przemienienia Pańskiego. Pani Orecka niewiele przywiązywała wagi do starych mebli i może nawet wolałaby je zastąpić nowymi i modnymi, gdyby jej na topozwalały środki, tylko o skandal jej chodziło --- ale panMarcin, który od rana spoglądał na nie z tkliwym rozrzewnieniem, nie miał odwagi teraz żegnać się z nimi i odwracającoczy od tego, co się koło niego działo, w modlitwie szukałucieczki, a po twarzy jego spływały wielkie, grube łzy.
Helenka stała w środkowym pokoju między tym, w którymznajdowała się matka, i tym, w którym modlił się ojciec;twarz jej spokojna na pozór, była blada bardzo, a usta boleśnie zaciśnięte. Czyniła z sobą obrachunek i pytała się swego sumienia, czy uczyniła wszystko, co mogła i co była powinna, dla uratowania rodziców.
Coś ciepłego dotknęło jej ręki: był to łeb poczciwego wyżła,który z wielkim zdumieniem patrzał, jak obcy ludzie wynosili z domu sprzęty jego państwa, a jemu nawet szczekać nanich nie było wolno. Myślał sobie widać, że świat idzie naopak, a że mu się to nie podobało, więc trącił swoją młodapanią, jakby prosząc, żeby mu to wytłumaczyła. Helenka przesunęła pieszczotliwie rękę po jego miękkim grzbiecie.
— Widzisz, stary przyjacielu, widzisz, czegośmy się doczekali — przemówiła smutnie — bardzo jesteśmy biedni, bardzo.
Pies szczeknął żałośnie, jak gdyby ją rozumiał, i jednocześnie nadstawił bystro uszu, bo słychać było głos trąbki pocztowej, i jakaś bryczka zajechała na dziedziniec.
„Kto to może być? Pewnie ktoś ze znajomych przyjechał” —rzekła do siebie Helenka, ale nie wyszła na powitanie. Takbyła strapiona, że nie miała siły przymuszać się do obowiązków gościnności.
Drzwi się otworzyły i wszedł Andrzej, Helenka wydałaokrzyk zadziwienia.
— Pan tutaj! — zawołała — tu, w naszym domu? Cóż sięstało? Czy wypadł panu interes w tych stronach?
— Tak, pani — odpowiedział — interes mi wypadł ważny.Naradziwszy się z ojcem, osądziliśmy, że po obliczeniu pieniędzy osiągniętych z licytacji ruchomości, pani sama możeszsumę brakującą zapłacić.
— Ja?
— Nie inaczej. Nasz zakład otwiera pani kredyt do wysokości pięciuset rubli, które pani następnie pensją swojąspłacisz. Ojciec twierdzi, że charakter pani daje dostatecznągwarancję bezpieczeństwa tej sumy, i ja jestem tego samegozdania, dała się już bowiem pani poznać z pracy nieleniweji wytrwałej. List pani, opisujący wszystkie starania i wysilenia, otrzymaliśmy dopiero wczoraj. Wkrótce po jego odebraniu wyjechałem z domu.
Dziewczyna stała jak wryta.
— Czyż to może być prawdą? — wyszeptała blednąc jeszcze bardziej ze wzruszenia. Niespodziana pomoc w chwili, gdy już była bliska rozpaczy, obezwładniła ją prawie. Nieśmiała wierzyć, że to rzeczywistość, nie sen, i że dom zostaniew rękach rodziców.
— To jest prawdą, panno Heleno — odpowiedział patrzącze współczuciem w twarz dziewczęcia, na której tydzień przebyty zostawił swoje ślady.
Helenka jeszcze stała nieruchoma. Ileż szlachetności byłow tej propozycji, jaka delikatność w ofiarowaniu pożyczki.Jej samej zostawiono ratowanie rodziców, nie chcąc przyznawać sobie ani odrobiny zasługi... I na to zdobyli się ludzie,którzy wszystko robili po kupiecku, ludzie, których niegdyśposądzała, że w sercu zamiast uczucia mają cyfry!... Bądź cobądź jednak robili jej łaskę, a łaska zawsze upokarza...
Andrzej musiał te myśli wyczytać w jej twarzy, bo powiedział:
— Nie wyświadczamy pani żadnej łaski, ale robimy prostyinteres, tak dobry, jak każdy inny. Sumy, którą przywiozłem,nie damy pani bez procentu. Zapłaci nam pani po cztery odsta na rok.
Helence łzy w oczach stanęły. Nawet tę drażliwość przewidziano, uszanowano i usunięto. Ci szorstcy ludzie znali najsubtelniejsze odcienie uczuć.
— Ach! — szepnęła — jacyż wy dobrzy jesteście! Zaledwiewierzyć mogę, że pan, dla którego czas jest bardzo drogi,zwłaszcza teraz, w porze najważniejszej dla czynności handlowych i ogrodniczych, chciałeś to zrobić dla mnie... dla rodziców moich — dodała poprawiając się.
— Ale pani nie jesteś dobrą, panno Heleno, bo od kilkuminut, jak tu jestem, nie przywitałaś się jeszcze ze mną.
Helenka podała mu obie ręce, nie mówiąc ani słowa, alew oczach jej Andrzej musiał wyczytać, co mu powiedziećchciała, bo schylił się i obie ręce, te ręce, które znały już,co jest trud, i zarobiły sobie na cześć jego, do ust przycisnął.
Lekki rumieniec oblał twarz dziewczęcia i ogarnęło ją dziwne wzruszenie, podobne do uczucia nagłego a wielkiego szczęścia. On ją szanował, on ją cenił... Czuła, że posiadała jegoprzyjaźń, wiarę i zaufanie.
— Bądź pan łaskaw usiąść — przemówiła — dopóki jestjeszcze na czym siedzieć, a ja pójdę zawiadomić rodzicówo przybyciu pana.
Pani Orecka obtarła natychmiast oczy, przejrzała się w lustrze i poprawiwszy czepeczka, poszła przyjąć gościa, ale panMarcin, choć musiał słyszeć, co w drugim pokoju mówiono,zachował się tak, jakby nic nie słyszał. Nie odwrócił ani nachwilę oczu od obrazu i odmawiał dalej koronkę do Przemienienia Pańskiego, tylko w źrenicach zamigotały mu jakieśblaski.
Ludzie tymczasem wynosili ciągle rzeczy na rynek i pokoje opróżniły się zupełnie. Zostały tylko łóżka, pościel, paręlichych krzeseł, trochę bielizny i po dwie sztuki wierzchniejgarderoby. Ofman, który przyszedł sam sprawdzić, czy wszystkie wartościowe przedmioty zostały zabrane, chciał kazać zabierać pościel i łóżka, ale Helenka pokazała mu książkę z ustawami sądowymi, kupioną przez siebie w H. u antykwariusza,a w niej ustęp orzekający, że te przedmioty, jak równieżi obrazy, do nabożeństwa służące, są nietykalne. Gdy Ofmanwyszedł, Helenka zbliżyła się do Andrzeja i rzekła tonemprośby gorącej:
— Zrób pan to dla mnie i odkup w moim imieniu fotelmego ojca i kanapkę matki. Oni się tak do tych sprzętówprzyzwyczaili, że nie umieliby się bez nich obejść.
— Dobrze — odrzekł Andrzej i wyszedł zaraz.
Gdy przybył na rynek, licytacja rozpoczynała się właśnie.Przy stole, na którym leżały papiery, pióra i stał kałamarz,zasiadł komisarz sądowy, dawniej komornik, we fraku, zesrebrnym łańcuchem na szyi ozdobionym dużym medalem.Obok niego stało dwóch policjantów, a woźny magistratu trzymał papier zawierający spis przedmiotów z oznaczonymi przynich cenami. Ofman stał przy komisarzu i coś z nim rozmawiał półgłosem. Grupę tę otaczał liczny tłum osób płci obojej,złożony przeważnie z Żydów. Przypatrywali się oni rozstawionym sprzętom państwa Oreckich, dotykali rękami aksamitów,kiwali głowami, cmokali językami i szeptali między sobą,a robotnicy patrzący z daleka na te oględziny mówili:
— Patrzcie, jak Żydy ostrzą sobie zęby na te graty. Oniwszystko zakupią!
Najczynniejsza i najruchliwsza była stara Mośkowa, ta sama,którą niegdyś pan Marcin przyjął pod swój dach po spaleniu.Handlowała ona zawsze zapałkami, ale od kilku dni bardzozaniedbała swoich kundmanów, zajęta jakimiś ważnymi sprawami. Biegała ona teraz między swymi współwyznawcami, odjednego do drugiego, szwargotała, machała rękami i była takczynną, jak jej jeszcze nikt nigdy nie pamiętał: w peruceprzekrzywionej na bakier, czerwona, zadyszana ocierała rękawami pot z czoła.
— Ta Żydowica musi mieć pieniądze i tylko udawała biedną — mówili dawni robotnicy pana Oreckiego. — Zobaczycie,że sama kupi połowę. Oczy jej aż się świecą z chciwości.
Zegar ratuszowy wydzwonił godzinę dziesiątą, a dźwiękjego poważny i niemal uroczysty dał hasło rozpoczęcia licytacji. Woźny włożył okulary, rozwinął dużą kolorową chustkę,wytarł nos głośno, odchrząknął i zaczął wywoływać głosemdonośnym:
— Toaleta orzechowa rzeźbiona, z lustrem, mało zniszczona,rubli srebrem pięć.
W tłumie dał się słyszeć lekki szum — rzekłbyś, że falawzburzona zakołysała się i ucichła.
— Rubli srebrem pięć — powtórzył głośniej woźny, zdziwiony nieco tym zachowaniem się licytantów. — Kto da więcej?
Milczenie.
— Rubli srebrem pięć! Wcale nie zniszczona, z blatem marmurowym! — wołał spoglądając po zgromadzonych.
Nikt się nie odezwał.
— Bierz pan co innego! — krzyknął Ofman — toaletę możnapóźniej licytować. Weź pan kredens.
Powtórzyła się ta sama formalność. Tłum zaszumiał, poruszył się na prawo i na lewo niby fala, która chce coś pochłonąć i cofa się nagle w biegu — i zamilkł. Namiętności były, alemusiały się powstrzymać.
Stała się rzecz dziwna, niesłychana, rzecz, jakiej podobnejnie pamiętano, odkąd miasteczko było miasteczkiem... nikt niechciał kupować rzeczy pana Oreckiego. Jeden tylko młodyŻydziak, któremu na widok szafy staroświeckiej, ozdobionejbrązami, zaiskrzyły się oczy, odezwał się półgłosem i nieśmiało, ale Mośkowa uderzyła go najprzód w kark z całej siły,a potem w plecy, wołając:
— Ty łajdak, ty gałgan, zamknij gębę! Czyś ty już zapomniał, kto cię schował w swoim domu przed pijanymi chłopami,co ci powybijali szyby w sklepie, wtenczas, kiedy to pierzelatało w powietrzu jak śnieg, a ulice i dachy były od niegobiałe? Kto ci jeść dawał przez tydzień i twoim dzieciom, co?Ty gałgan!
I przyłożyła mu jeszcze na plecy parę tak wymownych argumentów, że zamilkł i nie odezwał się więcej.
Licytacja okazała się niemożliwą wobec takiego usposobienia publiczności. Ofman biegał wściekły, pienił się ze złości,krzyczał, ale był bezsilny. Pozostawało mu tylko otaksowanierzeczy przez biegłych i zabranie ich do siebie — ale na to niemiał nawet dostatecznego pomieszczenia i musiał je tymczasem odstawić swoim kosztem na powrót tam, skąd zostały zabrane.
Gdy Andrzej zawiadomił o tym rodzinę Oreckich, pan Marcin odmawiał jeszcze swoją koronkę i nie ruszył się z miejsca,tylko mu na twarz schorzałą wystąpiły rumieńce, a głos nabrał jeszcze większej siły i uroczystości, gdy mówił:
— Jezu Nazareński, Królu Żydowski, jakeś się przemieniłprzy chwalebnym zmartwychwstaniu świętego Ciała Twego,gdy pogrążoną w boleściach i smutku Matkę Twoją Przenajświętszą pocieszyłeś, tak przemień wszystkie boleści i utrapienia moje.
Zaturkotało znowu przed domem, a Helenka spojrzawszyw okno zawołała:
— Ojcze, ojcze! pan Tecki przyjechał...
Pan Marcin kończył teraz swoją koronkę. Pochylił głowędo samej ziemi i chwilę pozostał w tej postawie, potem wstał,wyprostował się, a twarz jego promieniała.
— Marcinie — przemówił Tecki wchodząc i wyciągając doniego ręce — Marcinie, przebacz i zapomnij! Przyjechałem zapłacić. Pożyczyłem pieniędzy, żeby ci wynagrodzić krzywdę,którą ci wyrządziłem. Twoja córka powiedziała mi, że jestemzbrodniarzem, i nie mogłem tego znieść, bo poruszyła we mniewszystkie głosy sumienia. Marcinie, gdyby było więcej takichdzielnych kobiet jak ona, byłoby mniej takich mężczyzn jakja!
Pan Marcin mocno dłoń Teckiego uścisnął i rzekł zwracającsię do żony:
— Czy nie mówiłem imości, że Pan Bóg nas nie opuści?
Na progu nowego życia
XXXI
Andrzej odjechał tego samego dnia, bo nie mógł bawić dłużej, ale Helenka została jeszcze cały tydzień u rodziców, a gdyten minął, powrót jej do Warszawy nie był w niczym podobnydo owego niefortunnego przyjazdu w zimie. Teraz wszyscyją witali życzliwie i serdecznie, nie wyjmując nawet Franciszka i Kunegundy. Energia, jaką rozwinęła dla ratowaniaojca, i wysiłki, na jakie się zdobywała, zaskarbiły jej do resztyserca tej twardej rodziny. Pan Radlicz powiedział jej, że teraz chętnie nazwałby ją swoją córką, panny nie szczędziły jejobjawów życzliwości, pani Radliczowa powiedziała głośno, żepanna Orecka stanie się kiedyś dzielną kobietą — a ta pochwała w jej ustach, tak skąpo udzielających pochwał, miaławielkie znaczenie.
W lecie ruch w handlu nasionami ustał i osoby zajmujące się ekspedycją musiały sobie aż do jesieni znaleźć gdzieindziej robotę, ale Helenka, zajmująca się oprócz ekspedycjirachunkami, miała ciągle zajęcie. Spisywała inwentarz pozostałych nasion, odliczała po kilkadziesiąt ziarn każdego gatunku do wysiewu próbnego, który miał wykazywać ich siłę kiełkowania i zdecydować, czy mają pójść jeszcze w handel, a więcżyć, czy też zostaną wyrzucone — więc na zagładę skazane.Przygotowywała też nowy katalog i wyręczała w niektórychłatwiejszych czynnościach biurowych i korespondencji panówRadliczów, ojca i syna, z których pierwszy, jako zamożny przemysłowiec i obywatel dobrze rozumiejący potrzeby i interesaswego społeczeństwa brał czynny udział w wielu instytucjachpublicznych, a drugi trudnił się ogrodnictwem. Powierzywszydozór nad cieplarniami swemu pomocnikowi, Andrzej spędzałwiększą część czasu na wsi u dziadka, gdzie na wielką skalęprowadzono hodowlę nasion. Helenka wiele godzin przepędzała sama jedna w kantorze, ale co niedziela i co święto jeździłaz całą rodziną na wieś. Zboża i jarzyn gospodarczych uprawiano tam tylko tyle, ile było potrzeba na użytek miejscowy, a całe pola obrócono pod hodowlę nasion. Piękny był widok tychkwitnących pól, wyglądających jak olbrzymie kobierce utkanez tysiącznych kwiatów — barw o tyle różnych i bogatych, o ilestać na to przyrodę, szczodrą rozdawczynię tych przepychów.Kobierzec ten ulegał czarownym przemianom, bo jak za potrząśnieniem kalejdoskopu, nowe, nie widziane przedtem ukazują się kombinacje, tak tam każdy miesiąc, każdy tydzień nową zmianę przynosił. Przekwitły jedne kwiaty, na ich miejscewystąpiły inne; przemiana odbywała się bez przygotowań żadnych. Rzekłbyś, że wieszczka jakaś dobra potrząsnęła swymniewyczerpanym nigdy rogiem obfitości i nowe z niego posypały się barwy, nowe kosztowności, nowe kwiaty. Helenkaz rozkoszą chodziła między grzędami, roznoszącymi dokoła wońupajającą; była to prawdziwa biesiada dla jej wrażliwej, nawskroś poetycznej natury. Tu wabią grzędy astrów różnobarwnych, ubranych w tęcze, tam migocą jak klejnoty Golkondy świetne zagony mieczyków, wdzięczny a figlarny tłumstroiczek, bratków, polegnatek, stokrotek, lnianek i setek innych kwiateczków, jak fale opalów, migocących w południowym słońcu.
W czasie sprzętu cała rodzina robiła sobie dwutygodniowewakacje, do których włączono i Helenkę; pomagano na półżartem, pół serio zbierać nasiona, łuskać je, suszyć. Co sięprzy tym najeżdżono wozami, ile podwieczorków zjedzono naświeżym powietrzu, a jaki wszyscy mieli dobry apetyt, trudnowypowiedzieć! Jedna tylko Wanda pracowała naprawdę. Dlaniej była to prawdziwa kampania, bo ogień pod kotłami,w których gotowały się soki lub owoce w syropie na konfekty, prawie nie ustawał. Była tak czynna, że literalnie niemiała chwili czasu na wypoczynek.
Życie na wsi bardzo dobrze oddziałało na organizm pannyOreckiej: cera się poprawiła, kształty wypełniły, humor byłzawsze dobry, a umysł swobodny i wesoły. Zawód, doznanyz powodu Stefana, nie zostawił wielkiego śladu w jej sercu:ból był chwilowy, rana niegłęboka, więc też zagoiła się prędko. Przekonała się Helenka, że kochała raczej głową niż sercem człowieka, którego wartości wewnętrznej nie znała, a który ją olśnił powierzchownymi tylko przymiotami — bo nawetdopóki wierzyła, że ją kochał, miłość ta nigdy nie napełniałają taką dumą i zadowoleniem, jak teraz przyjaźń Andrzeja.Jego wyższość nad sobą czuła na każdym kroku; jego rozum,energię i siłę woli ciągle zmuszona była podziwiać. Tylko douczuć tkliwszych, do uczucia miłości, na przykład, ten człowiek nie zdawał się być zdolnym — i Helenka mówiła sobie,że serce jego pewnie nigdy nie uderzy dla kobiety. Zajętyciągle swoją pracą i myślący o wielkich celach nie znajdzieczasu ani miejsca na takie uczucie.
Swobodne to i prawie szczęśliwe życie zakłóciła rzecz drobna na pozór: Helenka dowiedziała się od Wojciecha, że robotnik, wydalony przez Andrzeja za próżniactwo, zjawił sięznowu we wsi — a chociaż nie przychodził już dopominać sięjałmużny, sam fakt, że tu był znowu, poruszył ją do głębi.Przypomniała sobie jego groźbę, jego wzrok tchnący nienawiścią i ogarnęła ją trwoga. Od dnia, gdy się o tym dowiedziała, nie miała ani chwili spokoju, a każda dłuższa nieobecność Andrzeja nasuwała jej przypuszczenie, że mu się staćmusiało coś złego. Serce jej biło z obawy i nie uspokajało siędopóty, dopóki znane kroki nie dały się słyszeć w sieni.
„Jest zacny, szlachetny — mówiła do siebie, tłumacząc sięprzed sobą z tego dziwnego usposobienia — więc szkoda bygo było, gdyby miał ulec jakiemu wypadkowi z ręki złegoczłowieka”.
Nie opowiadała jednak o swoich obawach nikomu; coś zamykało jej usta.
„Powiedzą, że jestem dziecinna” — myślała.
Jednego wieczora robotnicy od dawna już zeszli z pól, ciszazaległa na plantacjach, a Andrzej nie wracał; podano wieczerzę, a Andrzeja nie było. Helenkę w tym dniu gorsze dręczyły przeczucia niż kiedykolwiek: wymówiła się bólem głowy i wyszła do ogrodu, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Bezwiednie niemal skierowała się w stronę, skąd możnabyło widzieć powracającego. Idąc, zrywała rosnące nad brzegiem rabat bratki, kwiaty, które on lubił najwięcej i którychwiązkę ofiarował jej niedawno, jako symbol łączącego ichoboje braterstwa. Słońce już zaszło, tylko ostatnie jego blaskipaliły się jeszcze na widnokręgu: w krzakach i gąszczachdrzew zaczynało już być mroczno. Powietrze po dniu upalnymprzyjemne było i orzeźwiające; lekki wiatr chłodził gorąceczoło dziewczęcia i poruszał gałęziami drzew, które wydawałyczasami szmer cichy, podobny do głębokiego, przeciągłegowestchnienia.
Stary Wojciech kręcił się jeszcze po ogrodzie ze swoją koneweczką i gderał pod nosem na teraźniejszych ogrodników,którym się zdaje, że są mądrzy dlatego, że książki czytają —a nie wiedzieliby, jak co zrobić, gdyby on im tego nie powiedział — a gderanie to przerywał sobie pośpiewywaniemswoich starych, ulubionych piosneczek. Chwilami staruszekrzucał figlarnym okiem na pannę Orecką z taką miną, jakbychciał mówić:
„Wiem coś, ale nie powiem”.
Idąc koło parkanu Helenka usłyszała szmer ostrożny, jakby się kłoś skradał, i zadrżała. Przyłożyła oko do szparyw parkanie i zobaczyła twarz widzianą raz tylko, ale niezapomnianą, twarz chudą, bladą, ze złowrogo błyszczącymioczyma. A więc nie myliły ją przeczucia, człowiek ten miałzłe zamiary, bo dlaczego tu przyszedł, kiedy wiedział, że jestścigany przez policję? Dlaczego narażał się na schwytanie?Czemu się skradał tak cicho pod parkanem? Być może, że przyszedł tylko odwiedzić swoją żonę, wyrobnicę, mieszkającą niedaleko, ale któż mógł zaręczyć, że nie po co innego przyszedł?Wyobraźnia przedstawiła jej oczom Andrzeja leżącego wekrwi i bez życia, a widok ten obudził w jej sercu taką boleść,taką rozpacz niemal, że zdumiona tym zjawiskiem, z trwogązadała sobie pytanie, co to znaczy i dlaczego ten człowiektak bardzo ją obchodzi? Nie znalazła odpowiedzi ani w milczących niebiosach, ani w cichym szumie drzew, tylko sercejej rzucało się w piersiach gwałtownie. Krwawy rumieniecoblał jej czoło, twarz i szyję. Po boleści poznała, że go kocha,a odkrycie to uczyniło ją bardzo nieszczęśliwą — bo on jejnie kochał. Był jej przyjacielem i bratem, ale nigdy nie okazywał jej nic więcej prócz przyjaźni; był dla niej dobry, toprawda, znalazł się przy niej w chwili najcięższej dla nieji gdy ją wszyscy opuścili, ale to było przez przyjaźń także.Nie kocha jej i nie pokocha nigdy, bo czyż kilka miesięcytemu nie mówił do swojej siostry, że nie takiej jak ona potrzeba mu towarzyszki. Wyrzucała sobie, że, wiedząc o tym,pokochała go jednak. Gdzie była wtedy jej duma, gdy pozwoliła wkraść się do swego serca tej nieszczęsnej miłości, i dlaczego pokochała właśnie tego człowieka, który był tak dalekiod ideału, jaki sobie niegdyś wytworzyła — bo ani piękny,ani salonowy, ani gładki?... Dłuższe pozostawanie w tym domuwobec takiego stanu rzeczy było niemożliwe; po co miała narażać się na codzienne tortury widywania go i na uczucieupokorzenia przed sobą? Raczej oddalić się stąd co prędzeji nie widzieć go więcej, zapomnieć o nim! Czuła, że tamtouczucie dla Stefana było niczym wobec tego, że teraz dopierokocha całą potęgą duszy.
Ale jakże oddalić się teraz, gdy mu grozi takie niebezpieczeństwo! Czyż nie lepiej poczekać jeszcze kilka dni? Opuszczenie tego domu, w którym nauczyła się myśleć porządnie,rozumieć cel życia i obowiązki swoje, było dla niej bardzoprzykre — ale czyż mogła uczynić inaczej?
Usłyszała na ścieżce kroki dobrze sobie znane i chciałaodejść. Teraz właśnie, gdy nie odzyskała jeszcze zwykłegospokoju, wolała go nie widzieć: ale on się zbliżał tak szybko,że mógłby dostrzec uciekającą, a to byłoby jeszcze gorzej.Przycisnęła obiema rękami serce, rzucające się w piersiachgwałtownie, i kazała mu być cicho, ale serce nie było posłuszne, wyrywało się ku temu, który nadchodził.
Andrzej szedł oglądając się na wszystkie strony, a ujrzawszy Helenkę z daleka, przyśpieszył kroku.
— Szukam pani po całym ogrodzie — rzekł uchyliwszy słomianego kapelusza. — Elżunia powiedziała mi, że pani jestcierpiącą. Czy to prawda?
W głosie jego była troskliwość i serdeczność. Helenka wsłuchiwała się uważnie w te dźwięki.
„Nie — myślała — nie kocha mnie, to jasne. Obchodzi sięze mną jak brat lub ojciec. Jakiż on dobry, że nie kochająctroszczy się jednak o mnie!” — Istotnie — głowa mnie boli— odpowiedziała — ale to nic nie szkodzi, a nawet — dodałaprzymuszając się do wesołości — wedle teorii pańskiej, bólten, jak każdy inny, zahartuje mnie.
— Porzuć pani te żarty — dodał porywczo trochę — maszpani dosyć hartu, dowiodłaś już tego. Nie trap pani dłużejswego przyjaciela i powiedz, co ci jest. Wyglądasz tak, jakbynie tylko fizycznie, ale i moralnie ci coś dolegało.
Helenka uczuła, że nogi pod nią drżą, i usiadła na ławcestojącej opodal. Andrzej usiadł przy niej.
„Precz z tą słabością — rzekła do siebie — skończmy lepiejod razu”. — Zgadłeś pan, jest coś, co mi dolega i w czymwłaśnie pragnę zasięgnąć pańskiej rady i pomocy. Nie odmówisz jej pan wszakże, prawda?
— Czy pani potrzebujesz pytać się o to? — zapytał z lekkimwyrzutem — mów pani!
— Czy pan uważasz mnie za dość już biegłą w pisaniu rachunków?
— Tak jest. Skorzystałaś pani bardzo wiele i mogłabyś jużsama książki prowadzić.
— Czy pan przypuszcza, że z tą moją znajomością mogłabym dostać miejsce gdzie indziej?
— Tak sądzę — odrzekł dziwiąc się temu, co słyszał — aledlaczego pani o to pyta?
— A więc zrób pan to dla mnie i zarekomenduj mnie Domowi Handlowemu w H., z którym ciągłe macie stosunki.Muszę opuścić dom państwa...
— Co to znaczy! — zawołał głosem lekko zmienionym —chcesz nas pani opuścić tak nagle, gdy wczoraj jeszcze mowyo tym nie było? Co się takiego stało? Czy panią kto obraził?
— Nie, panie Andrzeju, wszyscy są dla mnie dobrzy. I mniebędzie bardzo przykro rozstawać się z państwem, ale... alemuszę. Chcę być bliżej rodziców.
Andrzej patrzył się w twarz dziewczęcia swoim bystrym,przenikliwym wzrokiem i patrzył tak długo, jakby ją chciałna wskroś przeniknąć. Ona wytrzymała spokojnie to badanie, tylko trochę więcej pobladła — i była między nimi chwilamilczenia, podczas której nie było słychać nic prócz szmerugałęzi, poruszanych wiatrem.
— Panno Heleno — rzekł poważnie, biorąc jej rękę zimnąjak lód — pani nie mówisz prawdy swojemu przyjacielowi.Tu jest jakaś inna przyczyna, którą pani widocznie ukrywaszprzede mną. Czy sądzisz, że nam tak łatwo przyjdzie obejśćsię bez pani? Porzuć, pani, proszę, ten zamiar. Będę się starałwyjednać u ojca częstsze urlopy dla pani, a zostań z nami.Wzięłaś mnie, pani, sobie za brata i chcesz się mnie teraz pozbyć?
Gdy to mówił, stary Wojciech poszedł koło nich z grabiamiw jednej ręce, a koneweczką w drugiej, śpiewając:
Z wysokich parnasów
niezbyt dawnych czasów,
pompatyczne nasze intenta —
którym serce płonie
ku twojej personie,
najszczęśliwsze dla mnie momenta.
Wasindźkaś okrutna,
srodze bałamutna;
prędzej by się skały
ubłagać mi dały.
A pfe, mościa panno, być taką!
Helenka wysunęła łagodnie rękę z jego dłoni.
— Chodźmy stąd — rzekła wstając — bo czuję chłód.
Andrzej wstał także.
— Nie odpowiedziałaś mi, pani — szepnął.
— Panie Andrzeju — rzekła zatrzymując się — nie pytajmnie pan o nic, ale chciej wierzyć, że czynię to tylko, co powinnam. Ja ufałam panu zawsze... zaufaj mi pan choć raz.Za brata pana uważać nie przestanę, jak również nie zapomnęnigdy, ile panu jestem winna. Pan rozbudziłeś moją duszę,pan wskazałeś mi prawdziwe cele życia, pan na koniec wpłynąłeś na to, że stałam się tym, czym jestem...
— I nie chcesz pani, żebym się dłużej cieszył widokiemmego dzieła, żebym dalej patrzył na rozwój pięknej duszy?O, panno Heleno, twój przyjaciel musi ci być bardzo obojętny,kiedy go tak zasmucasz!
Helenka milczała.
— Ale pani tego nie zrobisz, nie puścimy pani! Ja sambędę się temu opierał wszelkimi siłami.
Helenkę ogarnął przestrach.
— Jeżeli pan jesteś moim prawdziwym przyjacielem, jeżelidrogi jest panu mój spokój, nie będziesz się temu sprzeciwiał...
— Więc postanowienie pani jest nieodwołalne? — zapytał.
— Nieodwołalne — rzekła głucho.
— A zatem — przemówił po chwili milczenia — pozostajemi tylko schylić głowę przed wolą pani i dopomóc do wykonania zamiaru, o ile to będzie w mej mocy. Czy pani nie zechce oprzeć się na moim ramieniu?
Chciała dać odpowiedź odmowną, ale obawiała się, aby tounikanie bliższego z nim zetknięcia nie wprowadziło go najakie domysły, więc przyjęła ramię w milczeniu. Czas jakiśszli, rozmawiając o rzeczach obojętnych, ale rozmowa urywała się co chwila. Słychać było tylko śpiew Wojciecha:
Nawet i cyprysy
mają swe kaprysy,
że się przed zefirem nie ugną.
Lecz przyjdą te chwile,
że się ugną mile
i wzajem na siebie mrugną.
Wasindźkaś okrutna,
srodze bałamutna;
z wierzchu kondemnaty,
w sercu alternaty.
A pfe, mościa panno, być taką!
Helenka posłyszała szelest za parkanem i niepokój, o którym była zapomniała na chwilę, ogarnął ją na nowo. Niewiedziała, jak postąpić — bo jeżeli mu powie o swych obawach, to on zamiast stąd odejść, zostanie właśnie i narazi sięna niebezpieczeństwo. Odpowiadała na jego słowa z roztargnieniem, nareszcie nie mogąc dłużej znieść tej męczarni,rzekła:
— Panie Andrzeju, ten człowiek, któregoś pan wypędził,ten robotnik, może tu przyjść jeszcze kiedy. Widziano go podobno we wsi... Zdaje mi się, że on ma złe zamiary względempana. Otóż... chciałam pana o tym ostrzec i prosić... żeby panna jakiś czas przynajmniej zaniechał swoich samotnych wycieczek i nie wychodził z domu bez broni. Czy dobrze?
Mówiąc to nie patrzyła na niego. Andrzej przystanął. Nadzieja, którą już utracił, ożyła w nim na nowo. Powziął postanowienie zatrzymania dziewczęcia bądź co bądź.
— Czyż życie moje ma jakąkolwiek dla pani wartość, żeżądasz tego ode mnie? — zapytał z cicha.
— Ależ naturalnie — odparła z przymuszoną swobodą —czy pan nie jesteś moim przyjacielem, moim dobrym bratem?
— Nie! — zawołał ze zwykłą sobie gwałtowną szorstkością— nie jestem bratem pani i nie chcę nim być. Mam już trzysiostry i nie pragnę czwartej! Bądź pani towarzyszką mojegożycia, bądź moją żoną albo mnie odepchnij! Jestem nieprzyjacielem półśrodków. Wszystko albo nic!
Ale ona go nie odepchnęła, choć, ująwszy jej ręce, gorącoje do ust przyciskał, tylko wyraz zdziwienia przemknął po jejbladej twarzy. Byłaż to rzeczywistość czy złudzenie?
Czyż podobna, żeby on ją kochał, on, który jej tego nigdyniczym nie dał poznać?
Podniosła ku niemu oczy.
— Ale ja jestem tylko „słabym, wątłym dzieckiem” — szepnęła — panu potrzeba innej towarzyszki... sam pan to powiedziałeś...
— Nie karz mnie, pani, za słowa nieopatrznie wypowiedziane i które odnosiły się do pani ówczesnej — mówił ze wzruszeniem — dzisiejsza, widzę to jasno, będzie mi towarzyszką,o jakiej zawsze marzyłem...
— Daj mi pan czas umocnić się w tym wszystkim, czegościemnie nauczyli — odparła z uśmiechem. — Jeżeli mam byćtowarzyszką pańskiego życia, panie Andrzeju, to chcę byćtowarzyszką dzielną, abyś nie żałował nigdy kroku, któryczynisz. Trzeba mi jeszcze zmężnieć duchem...
Obok nich przesunął się znowu Wojciech pchający przedsobą wózek i śpiewając:
Po wierzchu marmury,
a w sercu turtury,
a w sercu tur-tur-tur-tur-tur-tury.
Daj mi, pani, rączką,
daj, proszę, obrączkę,
niech tych tur-tur-tur nie znoszę.
Wasindźkaś okrutna,
srodze bałamutna;
nawet i turkawki
mają swe zabawki.
A pfe, mościa panno, być taką!
Andrzej właśnie o czymś przekonywał Helenkę, coś jej mówił po cichu, o coś prosił, gdy stanęła przed nimi pani Radliczowa.
— Nareszcie cię znajduje, moje dziecię — rzekła zwracając się do panny Oreckiej z serdeczną w głosie troskliwością. — Od godziny szukamy cię wszyscy i niepokoimy sięo ciebie! Nie piłaś herbaty, skarżyłaś się na ból głowy, wyszłaś do ogrodu na chwilę tylko, a nie wracałaś do nas długo... Wysłaliśmy po ciebie Andrzeja, ale ten niedobry chłopaki zguby nie znalazł, i sam przepadł, i jeszcze trzyma cię tuna rozmowie wśród chłodu i wilgoci. O nierozważny chłopcze, czyż nie wiesz, że to jest organizm wątły i delikatny,i że co tobie nie szkodzi, ją może o chorobę przyprawić?
Helenka słuchała jej z radosnym wzruszeniem. Musiałajednak mieć dla niej trochę serca ta kobieta nie lubiąca próżnych słów i używająca ich nadzwyczaj oszczędnie, prawieskąpo, skoro się tak o nią troszczyła... Ale jak też ona przyjmie wiadomość o postanowieniu syna?
— Mateczko — rzekł uniewinniając się Andrzej — prawda,że wysłałaś mnie po pannę Helenę dawno, ale gdy się idzieszukać żony, nie wraca się tak prędko jak z pierwszą lepszązgubą... Przedstawiam mamie moją narzeczoną.
Sędziwa kobieta stanęła zdumiona.
— Jak to, mój synu — przemówiła spoglądając kolejno naoboje — i tyż to, ty, pokochałeś tę... księżniczkę?
— Księżniczka dawno już zdjęła z głowy koronę i umiepracować jak prosta robotnica. Pokochaj ją, mateczko!
— Nie potrzebujesz mnie o to prosić, mój chłopcze. Dawnojuż ona zyskała moje serce... Chciałam wprawdzie dla ciebieinnej żony, nie tak delikatnej, ale skoro ją pokochałeś, toszczęść wam Boże! Twoja księżniczka jest warta miłości. Helenko — dodała głosem, w którym czuć było wzruszenie —przebacz mi wszystkie ostre wyrazy, którymi cię nieraz zraniłam; czyniłam to tylko dla twego dobra, wierz mi... Uściskajmnie, moja córko!
Wyciągnęła do niej ramiona i dwie kobiety, które z początku patrzyły na siebie tak niechętnie, złączyły się w długim, serdecznym uścisku.
Gdy wrócili do pokoju i Andrzej oświadczył siostrom, żebędą miały bratową, nastąpiła ogólna radość. Jednocześnieprawie dało się słyszeć w sieni ciężkie, niepewne stąpanie,stuk kija, macanie rękami po ścianie i około klamki.
— Dziadek idzie — rzekła Wanda i pośpieszyła drzwi otworzyć.
— Czekam, czekam — mówił starzec wchodząc — i niktmi nie przychodzi powiedzieć, czy już wróciło to dziecko. Zapomnieliście o starym! No, jakże, czy jeszcze ją głowa boli?Gdzie ona jest, ta mała?
— Już wyzdrowiała — odrzekła Wanda wesoło. — Zbliż siędo dziadka, Helenko, żeby się mógł przekonać, żeś zdrowai cała. Ale nasz Andrzej zachorował na serce, kochany dziadku: żeni się.
— Z nią? Wojciech to już dawno przepowiedział. Niechwam Bóg błogosławi, moje dzieci. Nie mówię: bądźcie szczęśliwi, bo szczęście wasze od was samych zależy, ale wam życzę, żebyście nie zapominali ani na chwilę, że jest dokoła waspełno takich, którzy cierpią... Żebyście zakładając rodzinępamiętali, że ona jest tylko cząstką większej rodziny, którejsprawy mają wam być droższe niż wasze własne — i abyście,kiedyś, jak ja, zstępowali w grób z wiarą w swoje ideały.
Młodzież słuchała tych słów ze czcią i wzruszeniem, a pojego odejściu spędziła jeszcze kilka godzin na rozmowie, której przedmiotem było układanie planów na przyszłość. Wszyscy byli ożywieni; jedna tylko Wanda, tak pogodna zawsze,zamyślała się częściej i wyglądała na bardzo znużoną.
— Czy ona nie chora? — spytała Helenka Andrzeja, zwróciwszy na to jego uwagę.
— Nie — rzekł potrząsając głową — tylko jutro przypadarocznica śmierci jej narzeczonego. My zapomnieliśmy o tym,ale ona pamięta...
Helence łzy w oczach stanęły. Dzień jej szczęścia był dniembolesnych wspomnień dla Wandy. Wyrzucała sobie prawie, żesię czuła szczęśliwą.
Gdy wszyscy powiedzieli sobie dobranoc i rozeszli się naspoczynek, Helenka, która już pacierz zmówiła i zaczęła sięrozbierać, przypomniała sobie, że zostawiła w jadalnym pokoju swoje bratki, zapomniawszy je w wodę włożyć. Chcąctam się jednak dostać, trzeba było przechodzić przez pokójWandy. Zarzuciła na siebie okrycie i poszła do niej, wiedząc,że jeszcze nie śpi, bo nie miała zwyczaju kłaść się bardzowcześnie; czytywała co dzień do późna. Przed drzwiami pokoju jednak Helenka zatrzymała się. Usłyszała gwałtownełkanie, a wśród tych łkań wymawiane imię Jerzego z rozpaczą,namiętną tęsknotą.
— Ach — szepnęła — więc ta spokojna, pogodna zawsze kobieta cierpi jednak czasami jak prosta śmiertelniczka! Byłampewna, że czas złagodził jej boleść, a ona nosi ciągle w sercukrwawiącą się ranę i żyje z nią, chodzi, pracuje... Jutro, choćto dzień jeszcze boleśniejszy dla niej, okaże wszystkim twarzspokojną i nikt nie domyśli się nawet, co się z nią działo w tejchwili. Jakaż olbrzymia siła mieszka w jej piersi!
Oddaliła się na palcach i wróciła do siebie, ale zaledwieotworzyła drzwi, ujrzała na ścianie odblask łuny. Spojrzaław okno i zobaczyła, że płomienie wydobywały się z dużegodrewnianego budynku, w którym był skład nasion. Rozległysię okrzyki: Gore, gore! — i w jednej chwili cały dom zerwałsię do ratowania, a po dziedzińcu ludzie zaczęli biegać w tęi ową stronę. Wkrótce znalazły się drabiny, sznury, sikawki,bo wieś była dobrze zaopatrzona pod tym względem, i strumienie wody trysnęły w górę, ale już było za późno. Płomienie, z początku wydobywające się pojedynczo spod dachu, zlały się w jedną wielką pochodnię, bo materiał złożony tamwysuszony był doskonale i palił się jak słoma. Nie było jużnawet mowy o uratowaniu go. Cała energia ratujących podprzewodnictwem Andrzeja zwróciła się teraz na obronę sąsiednich budynków, żeby ognia do nich nie dopuścić. Całytegoroczny zbiór nasion, przedstawiający wartość kilkunastutysięcy rubli, spłonął ze szczętem. Była to znaczna klęska!Nikt nie spał tej nocy.
Pana Radlicza nie było na wsi, przyjechał dopiero nad ranem, gdy już ogień zupełnie ugaszony został. Dowiedziawszysię o wszystkim nie okazał ani zdziwienia, ani gniewu; potrząsnął tylko głową. Pokazano mu też paczkę zapałek i dużyzwitek pakuł, znaleziony nie opodal miejsca pożaru; były todowody, że pożar powstał z podpalenia, nie z przypadku.Kto się tego dopuścił, nietrudno było zgadnąć, bo byli tacy,co go widzieli wieczorem kręcącego się koło budynków, i tacy,co słyszeli, jak się odgrażał w karczmie, że puści z dymemRadliczów.
— Nie tyle mnie boli strata materialna, ile nędza moralnatego człowieka — rzekł posępnie pan Radlicz — ile niedolatych ciemnych, biednych mas... Światła brak, światła! Aleświatła rozpalone w różnych punktach gasi jakby naumyślniewiatr nieprzyjazny i zasypuje popiołem... Nie jest to jednakpowód do opuszczenia rąk, przeciwnie, należy światła nieustannie rozpalać, chociażby ciągle gasnąć miały; nawet owekrótkie błyski między rozpalaniem a zgaśnięciem zdadzą się nacoś. Do ciebie to mówię, Wandziu. Mam i ja dla was niewesołąnowinę. Dom Handlowy S...ling i Spółka, w którym mieliśmyulokowane nasze kapitały, zbankrutował! Jesteśmy prawiezrujnowani!
Wiadomość ta sprawiła silne na wszystkich wrażenie: syn,milcząc, patrzył w ziemię; Andzia i Elżunia zalewały się łzami— jedna tylko Wanda wysłuchała nowiny tak spokojnie, jakgdyby jej nie dotyczyła wcale. Wzięła ze stołu słomiany kapelusz i wyszła.
„Mój Boże — pomyślała sobie Helenka patrząc na paniąRadliczową, której ręce, trzymające jakieś klucze, drgnęłyi zacisnęły się kurczowo — co to za cios dla tej kobiety, takoszczędnej i tak dumnej ze swego bogactwa zdobytego w pocieczoła; ona pewnie teraz wybuchnie namiętną boleścią...”
Ale pani Radliczowa zapanowała nad sobą, patrzyła onana swoje dzieci, a czoło jej pomarszczyło się w ostre fałdy.
— Nie wstydże wam tak upadać na duchu! — przemówiłasurowo. — Strata majątku jest rzeczą przykrą, ale nie jestprzecież nieszczęściem! Zanim doszliśmy do zamożności, byliśmy ubodzy i wiemy, że ubóstwo nie jest niczym strasznym:znamy się z nim dobrze — choćbyśmy nawet wszystko stracili, powitamy je tylko jako dawnego dobrego znajomego.Nie mieliśmy nic i dorobiliśmy się; dorobimy się i teraz.Wówczas mieliśmy tylko dwie głowy i dwie pary rąk, a terazmamy siedem głów i siedem par rąk, dom w Warszawie,grunta na wsi, mamy dobre imię u ludzi i doświadczenie, którego nie mieliśmy wówczas, a które uchroni nas od błędówi omyłek. Wytrzymaliśmy dużo, wytrzymamy i więcej jeszcze. Czyż nie hartowałam was? Czyż nie przyzwyczajałamdo trudów i niewygód? Podnieście głowy, bo pomyślę, żewychowałam umysły tchórzliwe!
Helenka słuchała nie wierząc własnym uszom. I to mówiłata sama kobieta, która cerowała pończochy, zbierała skrzętniesznurki, papiery, kawałki chleba i strofowała służbę o drobneuchybienia? Postać jej niewielka, choć barczysta, zdawała sięrosnąć coraz wyżej, wyżej i wyżej, w miarę, jak mówiła,a twarz zawsze surowa, piękną była wyrazem siły i męstwa.Helenka nie przypuszczała, że w tej oszczędnej gospodyni bijeserce tak bohaterskie, tak dzielne i umiejące dźwigać zesłabłych.
Pan Radlicz wstał i przycisnął żonę do piersi.
— Elżbieto — rzekł — powiedziałaś to samo, co ja chciałem powiedzieć. Dzięki ci. Nosisz męską głowę na barkachkobiety!
— Mateczko, mateczko! — wołały dzieci otaczając ją — mynie lękamy się widma niedostatku. To była tylko chwilowasłabość, chwilowy przystęp żalu, bo ponieść tyle trudówi stracić owoc w jednym dniu to trochę boli... Nie gniewaj sięna nas, mateczko!
— Mateczko — mówił syn obejmując ją tkliwie — ja kocham bardzo moją przyszłą żonę, ale ty, mateczko, jesteś i będziesz zawsze moim ideałem!
— I moim — dodała Helenka całując jej ręce. — Czy waszamatka płakała kiedy? — spytała po chwili półgłosem narzeczonego.
— O, i nieraz — odpowiedział zamyślając się. — Płakała,gdy nasz dziadek, wróciwszy z dalekiego kraju, macał rękamiściany swojego starego domu, którego już nie mógł widzieć,płakała, gdy Jerzy umarł; płakała, gdy bliski jej krewny, człowiek pięćdziesięcioletni, który w jednej parafii przez trzydzieści lat pełnił obowiązki kapłańskie, musiał iść na tułaczkęz żoną i dziećmi; płakała, gdy dwunastoletni synek naszejciotki kołatał do wszystkich z kolei gimnazjów w Warszawie,nie mogąc się dostać do żadnego dla braku miejsca, bo napiętnaście miejsc próżnych bywało pięćdziesięciu i więcej kandydatów — i płakała, gdy garstki pijanych włóczęgów i obałamuconych dzieci rozbijały bezkarnie po ulicach Warszawysklepy żydowskie i niszczyły ich mienie...
Wanda nieobecna przy tej rozmowie weszła teraz do pokoju, prowadząc za rękę dwoje dzieci z konopiastymi włosami.
— Ojcze — rzekła zwracając się do pana Radlicza — to sądzieci tego, który podpalił. Po tym, co dzisiaj zrobił, zostanieniezawodnie schwytany i nie będzie mógł troszczyć się o swojąrodzinę. Jego żona jest chora i nie może pracować; dziecinędzne i wygłodniałe. Zabrałam ich wszystkich tutaj: gdy wyleczę kobietę, dam jej sposób do pracy, a dzieci wychowam naporządnych ludzi. Starczy mi na to czasu. Powiedziałeś, ojcze,że trzeba rozpalać światła; sądzę, że dobrze zrobię dając trochę światła i trochę ciepła tym biedakom...
Chłopczyk mógł mieć najwyżej lat pięć. Ubrany był w duży,podarty spencerek, włożony wprost na koszulę i sięgający muaż do pięt; trzymał się sukni Wandy i chował za nią, rzucającdokoła siebie przestraszone spojrzenia. Dziewczynka dwuletnia nie miała innego ubrania prócz koszulki i kołysała się nakrótkich, chorobą angielską wykrzywionych nóżkach. Trzymając palec w buzi, patrzyła jasnymi jak bławatki oczyma napanią Radliczową, która musiała ją bardzo zaciekawiać. I tatwarda kobieta, która nie uroniła jednej łzy nad stratą swegomajątku, nie mogła teraz znieść niewinnego wzroku dziecizbrodniarza. Cała jej natura kobieca poruszyła się w niej i łzystoczyły się po twarzy.
— Patrz, pani — szepnął Andrzej do Helenki — patrz, matka płacze!
— Dobrze zrobiłaś, moje dziecko — rzekł pan Radlicz doWandy — niech ci Bóg błogosławi.
— Błogosławieństwem twoim, mój ojcze, podzielę się z Jerzym, którego testament wykonywam — odrzekła głosem lekko drżącym.
Zegar wybił godzinę szóstą: była to godzina jego śmiercii pogrzebu.
Wszyscy uklękli.
Rodzina taka, jak rodzina Radliczów, nie mogła długo byćzrujnowaną; wszyscy jej członkowie mieli w sobie takie zasoby sił i takie uznanie ludzi, że otworzono im kredyt i z jego pomocą zaczęli szybko dźwigać się z ruiny. Za kilka lat niezawodnie odzyskają wszystko, co stracili.
Obywatele z okolicy M. mają zamiar założyć między sobąspółkę ziemiańską, wzorem spółek powstałych w różnych okolicach kraju; ale nauczeni smutnym doświadczeniem DomuHandlowo-Komisowego, postanowili wezwać na zarządzającego człowieka fachowego, dobrze obeznanego z handlem — zaproponowali przewodnictwo Andrzejowi, który je przyjął; mabowiem zamiar założyć filię swego zakładu w M. na gruntachpana Marcina. Ten ostatni zostanie kasjerem nowej spółki,ale pieniędzy nie będzie mógł wydawać inaczej, jak za asygnacjami Andrzeja. Od czasu gdy mu o tym powiedziano, panMarcin odmłodniał o lat dziesięć i cieszy się, że znowu będziemógł wpływać na losy kraju. Choć spółka nie została jeszczezawiązaną, nadstawia pilnie uszu w stronę rzeki, bo zdaje musię, że słyszy znowu przybijanie do brzegów statków zarzucających kotwicę w jego przystani.
Dziedziniec inaczej teraz wygląda: w parkanie nie ma otworów wentylacyjnych. Został starannie wyreparowany, a nadeskach jego czerwienią się i złocą porozpinane brzoskwinie,morele i winogrona. Znać, że w tym domu przebywa ogrodnik specjalista, zamiłowany w swoim zawodzie. Przy domu sąprzepyszne klomby krzewów ozdobnych i róż, a wśród nichna małej wygodnej ławeczce, w miejscu osłoniętym od słońca,przesiaduje często z książką pani Marcinowa. Spokój moralny,zadowolenie i widok szczęścia córki przywróciły jej uśmiechi pomogły zdrowiu więcej niż krople i ekstrakty, bez którychdawniej obejść się nie mogła, a których teraz wcale nie używa.