drukowana A5
38.38
Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna

Bezpłatny fragment - Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna


Objętość:
196 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0969-7

Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna, tom I

Do czytelnika

Dając na widok publiczny tę drobną pracę, któréj cząstkę drukowaliśmy niegdyś w felietonie „Gazety Warszawskiéj”, wyznajemy, żeśmy jéj myśl winni jednemu z naszych przyjaciół, który stale interesując się tém wszystkiém, co się naszéj Litwy dotyczy, dobrze świadom wszystkich ważniejszych jéj zakątków, nieraz mówił mi o miejscach godniejszych widzenia, zwracał uwagę na ważność badań macierzystéj ziemi pod wszelkiemi względami, a wielbiąc zasługę tych kilku pracowników, którzy się do obznajomienia z nią przyłożyli, rzucił okiem na niezmierną niwę leżącą jeszcze odłogiem, na ogrom zawsze miłéj, zawsze uwieńczonéj pracy, jaka oczekuje rąk zdolnych i chętnych, które by się chciały przyłożyć do dalszéj uprawy. Zaprawdę, niwa badań miejscowych, jak nasze chlebne niwy, póty najlepiéj rodzi, dopóki jest jeszcze nowiną. Błogosławiony piérwszy, kto się jął do trzebieży leżących odłogiem, niepożytecznych na piérwszy rzut oka obszarów, kto piérwszy zapuściwszy lemiesz lub rydel, poruszy odwieczne karcze na nowinie, bo mnogie i korzystne będą plony jego mozołu. Niwa badań na Litwie szeroka i niewyczerpana jak morze i to nie pod jednym względem. Czy to artysta zechce ją przebywać z ołówkiem i pędzlem, czy geolog, botanik lub rolnik, zechcą eksploatować jéj łono, czy historyk grzebać się po jéj kurhanach, archiwach, ruderach zamków i kościołach, czy badacz obyczajów zapuści oko w masę plemion tu mieszkających, czy poeta zechce się zapomóc pieśnią i podaniem — wszystkich czeka jeszcze u nas plon obfity, któregośmy się zrazu ani domyślali, patrząc na skromne a potulne oblicze naszéj ziemi.

Nie każdy zaiste chce i może czynić specjalne studia; ale nikomu nie wolno, patrząc i słuchając, nie widzieć, nie słyszeć i nie pojmować tego, co ma przed sobą. Wolno nie być głębokim badaczem; ale pod karą haniebnego wstydu nie godzi się nie znać zupełnie ziemi, na któréj mieszkamy, albo co gorsza znać lepiéj kraje obce niż własny.

Nie pomnę, który z francuskich pisarzy, podobno Chateaubriand, powiedział, że gdyby wzniosłe jakieś uczucie nie przywiązywało człowieka do miejsca, gdzie się urodził, najwłaściwszym jego stanem byłaby podróż. Nie wiém, jak dalece to zdanie jest aforyzmem zastosowanym do ruchliwego charakteru Francuzów; to wszakże pewna, że i my Słowianie, jakkolwiek naród przede wszystkiém rolniczy, lubimy wędrówkę i podróż na większą lub mniejszą skalę. Nie mamy turystów z profesji, ale wszyscy radzi kręcimy się po świecie; a lubo się do tego nie przyznajemy nawet przed sobą — podróżujemy raczéj dla przyjemności podróży niż dla spraw, które są niby téj podróży celem. I nie mówiąc już u tych, których cierpienie lub nudota pędzą pod obce niebo, iluż tu spotykamy bywalców, którzy wszystkie prowincje kraju znają jak pięć palców swéj ręki! Zwiedzili kraj, ale zwiedzili go dla siebie; a kto doma pozostał i z książek dowiaduje się o świecie, ten zaprawdę więcéj wié o genewskiém niż o trockiém jeziorze, więcéj o ruinach Palmiry niż o zamczysku w Krewie, więcéj o lasach Ameryki niż o interesujących lasach i błotach Pińszczyzny. A byłoby wcale inaczéj, gdyby ci podróżujący podróżowali z celem, gdyby zdjąwszy z oczu matową powłokę obojętności, pilniéj się dokoła rozpatrywali, a na długich popasach zamiast wzbogacać z nudów szybową i okienną literaturę, notowali swe postrzeżenia o przebieżonych okolicach. Tą drogą inne kraje dochodziły do poznania swych miejscowości, tą drogą dowiedzieliśmy się o rzeczach godnych uwagi w krajach obcych; a teraz, dzięki kilku pielgrzymom tego rodzaju, o własnym kraju dowiadywać się poczynamy.

Pisząc mojego Margiera, a potrzebując rzucić okiem na miejscowość, która była widownią opiewanych wypadków, przebiegłem cząstkę powiatu trockiego latem 1855 roku, a notatkę mych wrażeń składam obecnie na sąd publiczności. Może wypadnie wspomnieć co o drugiéj podróży, oszmiańskim traktem. Nie wstydzę się szczupłości książki, ani szczupłości uzbieranych plonów; nie wstydzę się tego, iż miejscowi mogą tu znaleźć niedokładne wyczerpanie przedmiotów: bo nie mając czasu do obszerniejszych badań, nie mogłem stworzyć, jeno rzecz dorywczą. Cieszę się z tego, co się udało zebrać; żałuję, żem nie zebrał więcéj i jak zawsze, liczę na pobłażliwość czytelnika.

Wł. Syrokomla

I. Troki, Stokliszki, Jeźno, Punie

I

Droga do Trok — Wyjazd z Wilna — Przedmieście Pohulanka — Pomnik św. Jacka — Krajobrazy — Ponary — Wyskok o historii i romansie — Kaplica w Ponarach — Tatarowie nad Waką — Waka — Obrazek popasu pielgrzymów za dawnych czasów — Vicus Galli vulgo wieś Piotuchowo — Widok Trok z oddalenia — Wjazd do miasta

Troki względem Wilna leżą niemal zupełnie na zachód: w tym więc kierunku opuszczamy miasto przez odwieczną ulicę Trocką, nazwaną niegdyś Senatorską, dla wielu pańskich pałaców, które tu były. Mielibyśmy szczerą ochotę powiedzieć choć kilka słów chociażby o kościele franciszkańskim leżącym przy téj ulicy; lecz miasto nasze tyle już miało i ma swoich badaczów, żeśmy raz na zawsze postanowili nic nie pisać o niém i jego przeszłości, chociażby Bogiem a prawdą znalazło się co jeszcze do pisania. Z suchych historycznych wywodów obcy przybysz bardzo mało dowie się o naszych kościołach pod względem sztuki, tak co do ich zewnętrznéj budowy, jako i do dzieł pędzla i rylca zdobiących boże świątynie. Cóś pod tym względem już zrobiono; ale i to cóś, rozpierzchłe w rozlicznych dziełach lub tekach rysunkowych, wymagałoby uporządkowania, skupienia, uzupełnienia — ale powtarzamy, żeto rzecz nie nasza.

Od końca ulicy Trockiéj i jéj przecięcia z Rynkiem Drewnym i ulicą Portową, rozpoczyna się przedmieście Pohulanka, złożone z nielicznych murowanych i drewnianych domów, których liczba w obecnéj chwili poczyna wzrastać. Ulica na prawo zabudowana, na lewo ocieniona dwoma rzędami cienistych lip i klonów, idzie pod górę. Wezbrawszy się na nią po piasku, rzucamy ostatnie spojrzenie w dolinę ku miastu, otoczonemu wielką mgłą swoich dymów i waporów, zza których wyrzynają się dobitnie wieże kościołów: Św. Katarzyny, Św. Jana i majestatyczna facjata kościoła Św. Ducha, któréj piękność niedostrzeżona w mieście ocenia się tylko z odległości gór miastu przyległych. Z niejaką chlubą oddychamy na górze świeżém wiejskiém powietrzem, żałując pozostałych w mieście, że oddychać muszą jakiemiś mglistemi wyziewami; ale oko mimo woli wstecz się zwraca, szuka jakiegoś znajomego przedmiotu w tém ludzkiém mrowisku, a żegnając mury miejskie, żałuje, iż je opuszcza. To już urok tajemniczego talizmanu, jaki Wilno posiada, iż każdy, co w niém choć krótko pomieszkał, musi je polubić i całą duszą doń przyrosnąć. Nie słyszeliśmy, aby inne jakie miasto na świecie posiadało w sobie ten sympatyczny urok co Wilno niesłynące ani świetną regularnością swojéj zewnętrznéj fizjonomii, ani nawet zbyt rozwiniętém życiem towarzyskiém.

Na górze po prawéj naszéj ręce kończy się ulica, otwiera się mały placyk i daje się widzieć cmentarz protestantów helweckiego i augsburskiego wyznania, cmentarz obmurowany, ocieniony drzewami, wystrzelający w górę wieżycami trzech kapliczek, a bez zaprzeczenia najlepiéj utrzymany ze wszystkich cmentarzów Wilna; cmentarz jak ogród poprzerzynany dróżkami, ubrany w kwiaty, wiejący myślą chwilowego tylko rozdziału z tymi, którzy jeszcze kończą ziemską pielgrzymkę. Daléj ulica zamienia się w szpaler cienistych lip i klonów, zza którego pogląda parę eleganckich murowanych domów i kilka nędzarskich chatek wyrobników. Przerwę pomiędzy domami zapełniają bujno wegetujące warzywne ogrody. W piękne letnie niedziele bywa tu ludno bez gwaru: jedni z miasta śpieszą na przechadzkę do Zakretu, drudzy nie daléj jak tutaj przychodzą odetchnąć świeżém powietrzem. Łoskot powozów nie głuszytu rozmowy: bo głęboki piasek zalega drogę, a ekwipażowa publiczność rzadko w tę stronę uczęszcza.

Na samym niemal końcu téj alei, tuż przed rogatkami, wznosi się dosyć ładny pomnik z figurą św. Jacka Dominikana, trzymającego w jednéj ręce posąg Najśw. Panny, w drugiéj monstrancję. Jest to odwieczny zabytek starożytności: podług tradycji uwiecznionéj napisem na samym pomniku, założenie jego sięga 1403 roku. Nie mając pod ręką dowodów utwierdzających to podanie, gotowiśmy napisowi temu przypisać omyłkę, i cofnąć o cały wiek założenie pomnika, tj. odnieść go do przybycia do Wilna dominikanów, którzy po swojém tu osadzeniu w 1501 chcieli pamiątkę tego przybycia uwiecznić posągiem swego patrona. Cóżkolwiek bądź, gdy pierwotny pomnik zagrażał ruiną, dominikanie odnowili go w 1762 po odbytéj swéj misji, podczas sądzącego się w Wilnie trybunału. Pan Kraszewski wypisał szczątki napisu, jaki na nim wtedy położono, opiewające, że się kolumna wznosi na cześć św.św. dominikanów: Wita biskupa lubczańskiego, któremu przypisują chrzest Mendoga, Jacka Odrowąża, Cypriana biskupa metoneńskiego, sufragana wileńskiego i kilku innych. Po osiemdziesięciu latach trwania, gdy wspomniona kolumna znowu groziła ruiną, ks. prałat Herburt i późniejszy wydawca „Wileńskiego Album” p.J. K. Wilczyński, pierwszy odwoławszy się do składek pobożnych, drugi własnym groszem, odnowili pomnik, zdobiąc go nowym posągiem i poprawiając nadwątlone fundamenta kolumny. Obrzęd poświęcenia kolumny św. Jacka, odbyty na dniu 22 sierpnia 1843 roku, upamiętnił się piękną mową ks. Filipa Mokrzeckiego dominikana. Wydał ją ze swym opisem uroczystości p. W. Potocki.

Tyleśmy się rozpisali nad jednym stosem cegieł pamiątkowych Wilna: bo mówiąc o Wilnie, przedmiot pamiątek jest niewyczerpany. Pięć górą wieków porządnego bytu liczące miasto zewsząd nas pamiątkami otacza; mamy je na prawo i na lewo, wznoszą się nad głowami naszémi, stąpamy po nich, — a każda z tych niemych pamiątek ma swoje słowo, którém zrozumiale przemawia do tych, co głos rzeczy zrozumieć umieją.

Od pohulańskiéj rogatki ciągnie się o wiorst parę jednostajna pozycja, natura ziemi piaszczysta; przysady pocztowe krótko się ciągną i wkrótce przerywa się ich szereg: po lewéj naszéj ręce pola jedynie urozmaicone sosnowemi zaroślami i opuszczonym na górze cmentarzem; po prawéj sosnowy las Zakretu, zakrywa przed oczami cudowne w téj stronie widoki, grobowiec feldmarszałka Repnina (pierwszego wileńskiego jenerał-gubernatora), ruiny pojezuickiego kolegium, rzekę Wilię, śliczny na drugiéj stronie dworek Źwierzyniec i malownicze góry, porosłe lasami, które się piętrzą nad urwistém brzegowiskiem Wilii. O wiorstę daléj, pomimo rzadkich sosniaków, z obu stron drogi na piasku porosłych, horyzont się rozwidnia; a jeszcze o wiorstę przed karczmą Polną jesteśmy otoczeni cudną panoramą. Piękna Wilia opasana zielonemi błońmi, wpośród których widnieją dachy wioszczyn, powabnie zwija się i zakręca. Góry Ponarskie pogarbione w wąwozy, porosłe lasem sosnowym, ówdzie poszarpane, ówdzie przybierające kształty regularniejsze, sinieją z daleka, oskrzydlają nas z bliska swojemi wzgórzami. Od karczmy Dolnéj, tak nazwanéj od położenia w nizinie względnie gór przyległych, omijamy dworek Ponary należący do biskupa wileńskiego, przebywamy wpadający do Wilii strumyk, a przejechawszy cienistą wierzbową groblę, jesteśmy u stóp Gór Ponarskich, któremi się przerznąć potrzeba. Na lewo w polu wznosi się jakiś murowany pomnik, którego celu i nastania dowiedzieć nam się nie udało, o którym wszakże krąży, jak nas zapewniano, jakaś tradycja ludowa. Dzisiaj Góra Ponarska skopana i z obu stron drogi rzadkim liściowym i iglastym lasem porosła, przedstawując tylko lekką pochyłość, nie grozi podróżnym inną przykrością krom grubéj warstwy piasku, po którym zmęczony zaprząg wdzierać się musi. Dawniéj stromy jéj wjazd zagrażał podróżnym nie tylko daleko większą przykrością, lecz nawet niebezpieczeństwem dla niemożności powstrzymania rozpędzonych koni i wozów. Opowiadano nam, zdaje się, że z pewną dla efektu przesadą, o niebezpieczeństwach, jakie tutaj się zdarzały, dodając, że dawniéj podjeżdżający pod górę, strzelał dla dania znaku ostrożności tym, którzy się z niéj spuszczali i wzajemnie. Zresztą głośne były na Litwie podania o gnieżdżących się w Górach Ponarskich bandach rabusiów i zbójców. Położenie miejsca dziwnie mogło sprzyjać zbójeckim kryjówkom, o których mówi podanie, a których istnieniu ledwie wiek dzisiejszy i lepszy porządek cywilny położył stanowczy koniec.

Do Gór Ponarskich przywiązane są wspomnienia z czasu trzech wojen, jakie po raz ostatni widziała Litwa. W pamiętnych dniach kwietnia 1794, kiedy w Wilnie wybuchnęły rozruchy, których padł ofiarą hetman Kossakowski — Tuczkow major rosyjski, retyrując się z Pohulanki i ratując artylerię, sztandary i kasę wojskową, zajął Góry Ponarskie. Wśród wąwozów gór pokrytych lasem, po stromych i krętych ścieżkach, z niesłychanym trudem musiano ludźmi ciągnąć armaty na pochyłość góry niemal trzy wiorsty zajmującą. Z Ponar udał się Tuczkow na Wakę i Merecz do Grodna. W Górach Ponarskich dnia 28 czerwca deputacja magistratu wileńskiego, na któréj czele był obywatel Lachnicki, spotykała wchodzącego do Wilna Napoleona. Tędy, w kilka miesięcy późniéj, pieszczone dziecię chwały Napoleon, kiedy go fortunna gwiazda zawiodła, przemykał się na prostych saniach, uchodząc do Kowna; a wkrótce potém niedobitki jego pierzchającéj armii, nie mogąc na kręte i lodem zimowym oblane Góry Ponarskie wciągnąć swych bagażów, ścigani armatnim ogniem jen. Płatowa, zostawili tutaj znaczną część amunicji, artylerię i kasę. W górach na koniec ponarskich miała miejsce w r. 1831 dobrze pamiętna bitwa; przypatrywano się jéj z wież wileńskich — huk dział zatrzęsał mury miasta.

Z pewnego zakrętu drogi, kiedy się wstecz obejrzymy, jeszcze zza mgły, co nad Wilią ulata, widzimy w niepewnych zarysach miasto; dolatuje nas jęk dzwonów, które biją na mszę poranną. Lecz oto jeszcze ostatnie usiłowanie; wjeżdżamy na górę i jesteśmy w Ponarach. Na lewo drogi mała murowana kaplica otoczona cmentarzem, na prawo opuszczona, ale wegetująca karczma bez dachu, — stanowią całą osadę.

Nazwisko Ponar wywodzą etymologowie litewscy od położenia nad rzeką Wilią po litewsku Neris (po Neris). Były to dobra nadane kapitule wileńskiej przez Władysława Jagiełłę w r. 1390. Trzymali je kanonicy iprałaci katedralni na prawach zwyczajnych opcyj, aż do pierwszych lat XVI w., kiedy postanowiono wydzierżawiać je, rozdzielając dochód pomiędzy członków kapituły. Ogromne tutejsze lasy dostarczały drzewa na potrzebę katedry, domów kanonicznych, a za asygnatą kapituły, bez trudności udzielaną, zaopatrywały w budulec i opał inne klasztory, kościoły i ubóstwo z miasta. W pniach sosen, nie tyle co dzisiaj przerzedzonych, pielęgnowano mnogich pszczół barci, z których miód szedł na równy podział pomiędzy członków kapituły.

Niejednemu dziwném wydać się może, iż tutaj na drodze naszéj, poszukując drobnych faktów historycznych, będziemy nastawać z naszą mizerną erudycją przeciw powadze romansu. Pan Bernatowicz w głośnej powieści pt. Pojata, twierdzi, że kaplica ponarska byłapierwszą chrześcijańską świątynią na ziemi litewskiej (naturalnie poza obrębem Wilna), bo ją zbudował jeszcze przed chrztem Jagiełły zakochany rycerz Dowojna. Nié ma żadnych śladów przed XVI wiekiem istnienia jakiéjkolwiek kaplicy w Ponarach. Romansopisarz może z zupełną swobodą tworzyć drobne tego rodzaju fakta; ale w ogóle publiczności, tak mało jak nasz oczytanym, gdzie się wypadki romansu biorą w dobréj wierze za wypadki dziejowe, historia powinna ostrzegać, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Zwolennicy i piękne zwolenniczki romansów, nie mają zresztą czego się gniewać na historię za odzieranie z poetycznego uroku niektórych wypadków, ani mają prawa nazywać naukę dziejów rzeczą suchą i nudną. Historia, tak jak ją dziś pojmujemy, nie jest niczém inném, jak na olbrzymią skalę zasnutą obyczajową powieścią. Są tu jak w powieści (mówię o dobrych) wypadki dramatyczne i studia charakterów, jest węzeł intrygi, jest gra namiętności, a rezultatem obojga jest wyświetlić serce ludzkie i wpływać na jego wykształcenie. Historia tedy, nie mniéj zaprawdę ciekawsza od romansu, tę nad nim ma wyższość, że prowadzi snadniéj do celu, puszczając w grę, zamiast pojedynczych ludzi, całą ludzkość i nie ograniczając się życiem człowieka, lecz wiekowém życiem świata. Trzeba tylko inaczéj ją czytać, niż my czytamy, a podobno i pisać inaczéj. Przykłady Sismondich, Thiersów, Guizotów i naszego Szajnochy, dobrze dowiodły słuszność tego, co mówimy.

Ale z gościńca trockiego nie zapuszczając się w krytyczno-estetyczne manowce, wróćmy do kaplicy ponarskiéj. Zdaje się, że jéj nastaniez niejaką ścisłością można odnieść do końcowych lat XVI i pierwszych XVII wieku. Kiedy Benedykt Wojna, z proboszcza trockiego zostawszy biskupem wileńskim, zawsze pełen pobożności do trockiego obrazu N. Panny, ustanowił w 1606 publiczną do Trok procesję, jezuici wszelkiemi środkami usiłujący pozyskać wpływ u ludu, musieli odbywać ją daleko pierwiéj acz prywatnie, a potrzebując (jak świadczy ich dziejopis Rostowski) pewnych pobożnych wypoczynków i stacyj, poczęli 1597 w Ponarach na gruncie kapitulnym budować pomnik z posągiem Męki Pańskiéj, na rozdrożu gościńców idących do Trok, Grodna i Kowna: dowód, że tu przedtém nie było żadnéj kaplicy. Kapituła rada nierada musiała na koszta téj budowy wyliczyć cztery kopy groszy litewskich na ręce ks. Szymona Wysockiego. Jako dowód związku pomienionego słupa z publiczną do Trok procesją może posłużyć i ta okoliczność, że zawiadowcą budowy był ks. Wysocki, o którym wiemy skądinąd, że był gorliwym procesyj owych promotorem. Słup z Męką Pańską mógł dać początek kaplicy. Tradycja z przeszłego wieku mówi o kaplicy drewnianéj, która stała na miejscu dzisiejszéj, szczupłéj tak dalece, że zaledwie ksiądz ze służbą do mszy pomieścić się w niéj mogą. Lud słucha nabożeństwa z cmentarza. Zapamiętaliśmy tutaj dwa malowane płótna na bocznych ścianach zawieszone, wypłowiałe, stare i prześliczne swoją brzydotą, która do czasów nader dawnych odnieść je każe. W chwili kiedy to piszemy (w 1856) czcigodny biskup wileński odnowił, rozszerzył i przyozdobił ponarską kaplicę. Fundację kaplicy i szpitalu dzisiejszego tradycja przypisuje jakiemuś w dawnych czasach rycerzowi, który wróciwszy z bogatym łupem na niwę swych ojców, a zamieniwszy miecz na sochę, obrócił na chwałę bożą swe krwawe zbiory. Takie przynajmniéj podanie słyszał z ust ludu jeden z naszych przyjaciół, z którego artykułu w „Gazecie Warszawkiéj” je bierzemy. Dzisiaj w każdą niedzielę przyjeżdża tu z Wilna jeden z ojców karmelitów od Wszystkich Św.Św., i istnieje tu szpital, o którego założeniu i uposażeniu naprędce nie mogliśmy się dowiedzieć.

Las, parę wzgórków, parę dolin, ziemia twardsza, roślinność bujniejsza — oto cała fizjonomia okolicy z Ponar do Waki. Z drogi widziana osada tatarska Afindziewicze, daje nam możność powiedzenia słówka o osadach Tatarów w stronie tutejszéj. Pokonani w boju i osadzeni przez Witolda w 1396 r. na Litwie Tatarowie, nie zmieniając wiary swych ojców, wszczepili się dobrze w społeczność, wśród któréj okoliczności żyć ich zmusiły. Mężne zastępy Tamerlana i Eddy-Gireja, osadzone w Wace, Soroktatarach, Niemieży i innych stronach Litwy, trudniąc się uprawą ogrodów, garbowaniem skór i furmanką, a chwaląc Allaha obyczajem swychazjatyckich praojców, odznaczyli się duchem spokoju, umiarkowania i pracy. Zakaz Alkoranu niepijania wina, rozciągnięty przez gorliwszych i do gorzałki, uczynił ich wstrzemięźliwszymi od tubylców. A wierność ich dla kraju równała się niekiedy heroizmowi. Piękną jest prośba, którą Tatarowie-koloniści zanosili do Zygmunta I, a którą z Metryki litewskiéj Czacki przytacza: „Na szable nasze przysięgaliśmy, że kochamy Litwinów, kiedy w wojnie mieli nas za jeńce, a wstępującym na tę ziemiępowiedzieli, że ten piasek, ta woda i te drzewa są nam wspólne. Nasze dzieci wiedzą o tém, a nad słonemi jeziorami wiedzą, że my w kraju waszym nie jesteśmy cudzoziemcami”. W 1508, kiedy hordy tatarskie pustoszyły Litwę, aż nim zwycięstwo Glińskiego pod Kleckiem nie powstrzymało ich zagonów, najezdnicy czynili odezwę do swoich spokojnych braci na Litwie, wzywając ich do łączenia się z sobą. „Ani Bóg, ani Prorok — odpowiedzieli Tatarowie litewscy — nie każą wam rabować, a nam być niewdzięcznymi. Pokonywając was, zabijamy łupieżców, nie zaś braci naszych. Siedźcie nad Wołgą, póki inne hordy was nie wypędzą. My nad Waką będziemy przelewać krew za Litwinów, co nas mają za braci”. Kraj, oceniając to poświęcenie, wywzajemniał się zupełną tolerancją i porównaniem Tatarówze szlachtą, co w Polsce, aż nazbyt ceniącéj dostojność szlachecką, było nieocenionym zaszczytem. Wzajemna życzliwość panowała pomiędzy Litwą a przychodniami; tylko chwilowo zachwiana na początku XVII wieku, kiedy Hassan Alejewicz, Tatar z Waki, snadź kędyś przy czarce w gospodzie, zabił szlachcica Czyżowskiego, a syn jego Piotr, ująwszy mściwe pióro, napisał Alfurkan tatarski, straszliwe na Tatarów czernidło. Na tronie polskim siedział Zygmunt III, nazbyt gorliwy w nawracaniu do chrześcijaństwa. Poczęto ścieśniać prawa i usuwać przywileje Tatarów; utrudniono ich awans w wojsku, zabroniono im posiadać majątki ziemne i władać chrześcijanami jako poddanymi. Ale przeminęła chwila zniechęcenia; Tatarowie nową wiernością i spokojem odzyskali dawne swe prawa, i odtąd w dobrém zostawali porozumieniu z krajowcami. W inném miejscu, mówiąc o Niemieży, dopełnimy naszą wiadomość o Tatarach osiadłych na Litwie.

Jesteśmy nad rzeką Waką, która nam drogę przecina. Nad nią stoją dwa słupy, oznaczające granicę powiatów wileńskiego i trockiego. Za nami lasy porosłe na garbatych pagórkach; przed nami zielone błonie, chłodna i kręta rzeka Waka, opodal wioski i dworki — przy jednym z nich świeżo murujący się kościół. Daléj na zachód horyzont się zamyka stromą górą; a na gościńcu tuż przy moście, stoją dosyć porządny młyn i karczma. Tutaj był główny wypoczynek jezuickiéj procesji. Wiekopomny jezuita Sarbiewski, uczestnicząc w jednej z nich około roku 1630, opisał ją w czterech odach, któreśmy na język polski przełożyli. W przypuszczeniu, że litewski czytelnik nie czytał ani pomienionych pism Sarbiewskiego, ani naszych przekładów, skreślmy prozą według Sarbiewskiego obrazek popasu pielgrzymów w Wace.

Płynie jak hufiec gromada pobożna, śpiewając pieśń do Najświętszej Panny. Nad różnobarwnemi głowami pielgrzymów wieją różnobarwne jedwabne chorągwie, szeleszcząc z pogodnym wiatrem. Słońce coraz bardziej dopieka. Naród znużony, przybywszy nad wybrzeża chłodnéj Waki, wstrzymuje swój uroczysty pochód. Nastaje chwila posiłku. Lud rozsypuje się po pagórkach, zasiadając na trawie, spożyć, co się wzięło na drogę: szlachta zaścieła lniane obrusy; ten z podróżnej sakwy chléb i sól dobywa; inszy posila się wymyślniejszym jadłém; jeden bukową czarką czerpie wodę z Waki, aby się orzeźwić na skwarze; u innych błyszczą staroświeckie srebrne puchary albo wino w krysztale połyska; a skromny jezuita posila się jakimś bahamem z ziela cychoreum, może po prostu kawą. Ale już z pochyłych niebios toczy się chwila wieczorna: czas w dalszą drogę! znak dany, — signifery podnoszą chorągwie, w jedwabne frędzle znowu wiatr zaszeleścił, a orzeźwiony chór pielgrzymów tém dobitniéj rozpoczyna pieśnię: „Bądź pozdrowiona, Maryjo!”.

Nad rzeką Waką kilka jest posiadłości tegoż nazwiska, jako to: Waka Tatarska, Skarbowa i hr. Tyszkiewicza. Przynależytościami téj ostatniéj, tylko pozycją nieco górzystą, jedziemy do wsi Piotuchowo. W karczmie przy drodze, gdzie gospodarzy uczciwy Karaim trocki, spotykamy się po raz pierwszy z tém izraelskiém plemieniem. Prawo, usuwając Żydów od wyszynku gorących napojów i trzymania karczem po wioskach, nie odebrało tego przywileju Karaimom, jako nieposzlakowanym o żadne w téj mierze nadużycia.

Przypominamy sobie, jakeśmy się przed czterema laty, mieszkając o mil 30 od Wilna, namozolili, pracując nad przekładem Sarbiewskiego, znalazłszy w nim pomiędzy Waką a Trokami jakąś posiadłość nazwaną Vicus Galii, któréj nazwy polskiéj wieszcz objaśnić nie raczył. Przetrząsaliśmy niewierną pamięć i niedokładne karty jeograficzne, azali się w tém miejscu nie przypomni lub nie znajdzie jakiéj Kogutówki czy Koguciszek? A iż gallus w języku łacińskim znaczy zarówno koguta i Francuza, gotowi byliśmy do czasów Henryka Walezjusza odnieść założenie téj wioski, — gdy jeden z wileńskich literatów, rodem troczanin, objaśnił nas: że się wioska nazywa Piotuchowo, że za jego młodości należała do marszałka Dąbrowskiego, a dziś należy do hr. Tyszkiewicza; że pamięta jeszcze przy karczmie nad studnią na wysokim drągu umieszczonego blaszanego koguta. Rzecz jasna, że ów blaszany kogut miał swoich protoplastów od czasów Sarbiewskiego aż dotąd przez lat jakich 200 czy 300, że jeden z tych protoplastów nadał nazwisko karczmie i wiosce. Ale zawsze pozostaje pytanie: na co go tutaj umieszczono? czy ma przypominać nazwisko jakiéj rodziny, czy jéj herb, albo może jest jaką mitologiczną starych Litwinów pamiątką? — trudno dzisiaj odgadnąć. Zostawmy te badania głębszym od nas starożytnikom;rzućmy blaszanego koguta na pastwę ich ciekawym domysłom.

Ultimus restat labor, altiores ire per lucos! (Ostatnia pozostaje praca, przebyć wysokie lasy!) woła w Piotuchowie Sarbiewski. Ostatnia ta praca dosyć jest trudną dla podróżnika. Równo z owemi wysokiemi lasy, które się wiorst parę ciągną, poczynają się sypkiewarstwy piasku; a konie znużone trzymilową drogą, naprawdę potrzebują wypoczynku i żłobu. Piękny ów las, złożony z sosen, brzóz i dębów, poczyna się przerzedzać, ustępuje miejsca dwóm czy trzem karczmom i wioszczynom, kończy się wreszcie, a po prawéj naszéj ręce w oddali ukazują się Troki. Tém dotkliwiéj czujemy zwolnienie jazdy, że już kres jéj widać, a do owego kresu nie mniéj jak wiorst osiem. Po lewéj naszéj ręce leży niewidziana z drogi wieś Stare Troki, niegdyś pierwotna Trok osada; radzi byśmy do niéj zboczyć, ale całą naszą uwagę pochłania widok, co się po prawéj naszéj ręce rozwinął. Na nieogarnionéj okiem zielonéj błoni sinieje nieogarnione okiem jezioro. Spoza niego wychyla się miasto rozleglejsze niż jest wielkie i ludne, świecąc białemi mury i wieżycami kościołów farnego i bernardyńskiego, czarnemi dachy kościoła dominikanów i czerwonemi ruinami swych zamków, które się na sinéj wód powierzchni cudnie malują. Powoli, nader powoli ten widok do nas się przybliża. Miasto większeje; jezioro zbliża się aż do drogi, i szerokiém błekitném pasmem płynie aż na krańce horyzontu. Niecierpliwi co prędzéj stanąć u dalekiéj mety, ani zwracamy uwagi na kilka karczem i chatek, które nie bez wdzięku przy lesie albo przy drodze osiadły. Na koniec po godzinie nieskończonéj zda się wędrówki, widzimy miasto nieopodal, możemy się rozpatrzéć w szczegółach architektonicznéj budowy pobernardyńskiego kościoła u samego naszego wjazdu i liczyć cieniste kasztany, które go otaczają. Od wielkiéj karczmy droga się skręca na prawo i wybrzeżem jeziora, mimo mogił Tatarów, którzy tu niegdyś mieszkali, wjeżdżamy do miasta. Pierwszém uczuciem, jakiegośmy doznali tutaj, otoczeni panoramą jedynego w swoim rodzaju widoku, patrząc przez pryzmat chłodnawego i mżącego się ponad wodami powietrza, co jak malownicze jezioro otacza stare malownicze miasto — była myśl rozpaczliwa i bluźniercza: czemu też Troki nie leżą kędy w Anglii, Szkocji, Szwajcarii? Tłumy ludu przychodziłyby co dzień podziwiać tutaj zapoznane ich piękności; tysiące ich opisów figurowałoby w podróżach i romansach; tysiące ołówków już by oddało z różnych stron ich fizjonomię; miliony estampów już by rozniosło po Europie ich sławę; a ta sława na koniec i do Litwy by doszła.

Oskrzydleni z dwóch stron jeziorem — gdyż według podania Troki przed wieki były wyspą, a ta droga jest tylko nasypem, — wjeżdżamy do miasta. Sosnowe chatki zasłaniają cały widok — zapada rogatka — a jakiś człowiek azjatyckich rysów twarzy, z żelaznym prętem do nas się zbliża.

Jest to Karaim, którego obowiązkiem jest czuwać, abyśmy nie wieźli do miasta gorzałki. Ginie cały urok rozmarzenia; ale szczęściem nie na długo.

II

Troki — Położenie jeograficzne — Ludność — Fizjonomia miasteczka — Kościoły: dawny bernardynów, farny dominikanów — Góra Zamkowa i jéj rozkopywanie — Karaimi

Troki o cztery mile na zachód od Wilna położone, znajdują się pod 54 stopniem i 8 minutami szerokości północnéj a 42° i 36' długości wschodniéj. Chłodny orzeźwiający klimat nad wodami uchodzi za nader zdrowy, czegośmy sami na naszych wiecznie zbolałych i latem z trudnością oddychających piersiach doznali. Lekarze wileńscy zalecają pobyt i kąpiele tutaj w chorobach nerwowych i pochodzących z osłabienia, czego kilka dobrych skutków na własne widzieliśmy oczy. Troki, stolica niegdyś obszernego państwa, jest dzisiaj mieściną tak szczupłą i ubogą, iż by się w niéj nawet powiatowego miasta domyśléć trudno. Liczy 6752 mieszkańców płci obojéj, jedną ulicę, jeden plac, jedną cerkiew greko-rosyjską, dwa kościoły, jedną karaimską synagogę i 108 domów, w liczbie których dwa murowane.

Ale te domy są to mieściny stare i liche, z bardzo małym wyjątkiem. — Miejsca sądownicze i rodziny urzędników mieszczą się w szczupłych,sosnowych, na pół obalonych domkach, a biedna ludność karaimska mieszka w chatach tak starych, tak malowniczo powykrzywianych, iż lękać się należy o ich zupełną ruinę. Główny sposób zarobkowania tego poczciwego plemienia Izraelitów stanowi uprawa ogrodów, szczególniéj pielęgnowanie ogórków, które sprzedają do Wilna. Ryby, a mianowicie sławna na całą Litwę sielawa trocka, która się obficie na szerokich jeziorach poławia, nie stanowi ich zarobkowania: jeziora bowiem należą do Skarbu i oddane są w dzierżawę, tak że ludność miejscowa, wędką tylko lub małą siatką kilka jéj sztuk na swoję dzienną potrzebę zdobywać może. Trakt pocztowy łączący tylko Troki z Wilnem, daléj nie idąc, nie ożywia żadnym ruchem miasteczka położonego na ustroniu kraju. Czuł tę potrzebę ożywienia zubożonych Trok jeszcze król Zygmunt August, nakazując, aby kupcy jeżdżący z Kowna do Wilna i na odwrót, nie inaczéj kierowali drogę jak na Troki. Ale przy braku straży, przy bliższéj i lepszéj drodze, wątpimy, czy skutkował ten królewski rozkaz. Powolny, ociężały charakter Karaimów przyczynia się do ich niedostatku. Żydzi talmudyści, którym tutaj pobyt wzbroniony, nie ożywiają miasta swym drobnym handelkiem. Brak wszystkich niemal potrzeb życia z przykrością każe życzyć, aby Żydzi jako złe konieczne uzyskali na nowo prawo mieszkania w Trokach. Na tych spokojnych dzisiaj ulicach przybyłoby wrzasku, brudu i szachrajstwa; ale za to przybyłaby łatwość nabycia i taniość rzeczy najniezbędniejszych. Powolny Karaim, przez ruchliwego współzawodnika pobudzony, sam by się może począł krzątać usilniéj i przemyśliwać o środkach wyjścia z nędzy.

Główną ozdobą wszystkich naszych miast i miasteczek są kościoły. Tylko w cywilizowanych krajach gmachy publiczne i prywatne pałace śmieją podnieść swe głowy nad szczyt kościelnéj wieży. U nas wieże i facjaty kościołów dają fizjonomię miastom; bośmy młodzi w cywilizacji — bośmy dzicz jeszcze! — Przejrzyjmy kościoły w Trokach.

Najpierwszym, który uderzył nasze oczy przy wjeździe, jest skasowany dzisiaj kościół bernardynów z dosyć obszernym klasztorem. Zakon św. Franciszka miał w Litwie swoje zasłużone prawa starszeństwa przed innemi zakonami: więc kościół rzeczony może stać na posadzie jakiéj dawnéj pogańskiéj świątyni. Ale ojcowie tego zakonu tém się w szczególności odznaczyli, że jak najmniéj podali o sobie wiadomości potomnym. Chwaląc Boga, czcząc gwardiana, pijąc piwko, zajadając sztukę-mięsa lub trocką sielawę, przeżyli tutaj dwieście kilkadziesiąt latek, nie zostawiwszy o sobie żadnéj piśmiennéj wzmianki. Skasowano ich tutaj, wilgoć zapleśniła niegdyś wspaniałe mury ich kościoła — klasztor przerobiono na miejsca sądownicze powiatowego miasta — a my o całéj przeszłości tego pięknego kościoła i klasztoru to tylko powiedzieć możemy, cośmy zebrali z ubocznych wzmianek: że te mury fundował w r. 1617 Eustachy Wołłowicz, biskup wileński, że Stanisław Pokrytski w 1688 zapisał na ich klasztor po 50 złotych polskich, corocznieewikcjonując to nadanie na sumie złożonéj w kahale wileńskim, i że tutaj był gwardianem Jerzy Pac, zabity późniéj od Szwedów w Białymstoku.

Po szkaradnym bruku minąwszy rogatkę, parę karczem, lazaret i ostróg miejski, zawsze na prawo — zwraca naszą uwagę kościół farny. O nim więcéj mamy do powiedzenia. Jeszcze niezbyt dawnemi czasy odnawiany pięknie, wzniesiony na zielonym wzgórku, od frontu zasłoniony wysoko murowaną ścianą — nie odznacza się ani wdziękiem architektonicznym, ani tą wonią starożytności, jakiéj po fundacji Witolda mielibyśmy prawo oczekiwać. Podłużny, górą 50 łokci mający długości, o dwóch kondygnacjach z dachem, w wyższéj połowie pokrytym miedzianą i żelazną blachą, z niewysoką w górę wystrzelającą facjatą, z dwiema wieżycami — wtedy właściwie zyskuje na swym wdzięku, gdy go uważamy z oddali, obok sinych wód jeziora, na tle zielonéj trawy — obok drzew, których nie ma pod samym kościołem, a które Bóg wié skąd zbiegają się tutaj dla urozmaicenia pejzażu.

Wnętrze kościoła jest wspaniałe i uroczyste. Długość jego dochodzi 50 kroków. Ołtarze i ambona w stylu bardzo pięknym. Rżnięte z drzewa floresy smakownie zdobią wielki ołtarz, dwa takiéjże roboty posągi mają prawdziwą wartość artystyczną — ambona we floresy takiéjże rzeźby jest cudném cackiem pod względem sztuki. Ale najgłówniejszą ozdobą tego kościoła jest umieszczony w wielkim ołtarzu starożytny obraz N. Panny słynący cudami, malowany w stylu bizantyjskim na miedzianéj blasze, pod którą podłożona jest deska dębowa. Podarował go, jak wieść niesie, Emanuel II, cesarz grecki Witoldowi, który umieścił go w swoich ulubionych Trokach. Odpowiednio temu obrazowi, dawny kościół był zbudowany i ozdobiony w stylu greckim, czego ślady przetrwały do wieku XVII. Obraz umieszczony w niszy i odsłaniany tylko podczas nabożeństwa, znany z wielu obrazków rozsianych pomiędzy ludem. Zdobi go korona z drogich kamieni i wiele wotów, które wdzięczność pobożnego ludu przyniosła w ofierze dla Bogarodzicy.

Inne ołtarze, których jest pięć, mniéj okazałe; mieszczą w sobie obrazy niezłego pędzla. Zwłaszcza Najświętszéj Panny Różańcowej, św. Jana Nepomucena i św. Antoniego. Na obrazie różańcowym jest kilka wotów.

Kościół ten pełen wspomnień — fundował i uposażył Witold w roku 1409, nadając mu jurysdykę w Trokach i włokę gruntu nazwaną czesławską, oraz dwór Świątniki, wsie Ejsmance i Wersoki, zaścianki: Wojniak i Piłaniszki. Z nadania tegoż Witolda należały do plebanii trockiéj Bezdzież, Hołowczyce, Droboły i Czubajowka, wsi leżące w powiecie pińskim. Połowa funduszu szła na proboszcza i szkołę, druga na dwóch kanoników przy tymże kościele umieszczonych. Zygmunt I zamienił tych kanoników na sześciu mansjonarzy. Aleksander Jagiellończyk fundując dominikanów w Wilnie u św. Ducha, nadał im altarię w Trokach u św. Michała, tak jak ją posiadał ks. Korczak. Odnowienie, przerobienie i przyozdobienie na nowo kościoła, odnosi się do pierwszych lat XVII wieku. Dokonał je Eustachy Wołłowicz, z proboszcza trockiego biskup wileński, zdobiąc i strojąc we wszelki porządek ołtarz Najświętszej Panny.

Tu Benedykt Wojna biskup szedł boso 1604 na czele wspaniałéj i licznéj procesji z Wilna; tu jezuici wiedli swą młodzież szkolną „do Trok latem z majestatem”; tu tłumy pielgrzymów z Kowna, Merecza i Polski szły uwielbiać Marię i doznawać jéj cudów. Przez cały wiek XVII nie znamy, co rzec więcéj o tutejszéj świątyni. Proboszczami jéj byli głośni owego wieku ludzie: jak Benedykt Wojna, Eustachy Wołłowicz, Paweł Sapieha, którzy następnie byli biskupami wileńskimi. Do świątyni zbierały się mnogie bogactwa, przybył dzwon ważący sto pudów, który dziś jeszcze zwoływa wiernych na modlitwę, a który na cześć i na chwałę Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętéj Jedynemu dał ulać pan Walenty Telszewski do majątku swojego Sawicz, V. T. r. 1620. Najście Rosjan w r. 1655, kiedy Troki obrócone zostały w perzynę, musiało się dać uczućtutejszemu kościołowi; ale o tém nie znajdujemy innéj wzmianki, oprócz że obraz Najświętszéj Panny wyniesiony do Wilna, był przechowywany u Eustachego Wołłowicza biskupa smoleńskiego.

Pierwszych lat XVIII wieku poczęto się znowu krzątać nad odnowieniem farnéj trockiéj świątyni. Zasobne fundusze nadawców, bogate wota pielgrzymów i ochocze serca tutejszych plebanów szybko ułatwiały piękną i trwałą budowę i odnowę.

W r. 1718 mury kościoła już były gotowe, Konstanty Brzostowski biskup wileński na dniu 4 tegoż września konsekrując ów kościoł, ukoronował obraz dwiema koronami złotemi przywiezionemi przez się z Rzymu od Klemensa XI papieża. Pobożność wiernych przyozdobiła te dwie korony w diamenty, rubiny, szmaragdy i perły, i ulała dwie podobneż korony do obrazu odpowiedniego Pana Jezusa, a Akademia Wileńska jezuicka oktawę dni konsekracji kościoła obchodziła szumnemi kazaniami i dysputami filozoficznemi na cześć Najświętszéj Panny. Szymon Butrymowicz i Adam Minkiewicz na dniu 11 września t. r. bronili w kościele rozmaitych tez filozoficznych wobec całéj Akademii z powszechném słuchaczów zbudowaniem i aplauzem.

Skarbiec kościelny oprócz wspomnionych już koron posiada wiele innych kosztowności, jako to: dwoje dużych złotych zausznic, mających w sobie 169 rubinów, sześć wielkich, a dziesięć pomniejszych srebrnych lichtarzów, czterdzieści dziewięć sztuk rozmaitych kosztowności ze złota, 654 ze srebra, monstrancja i szata do obrazu Panny Marii, sadzone klejnotami,piętnaście sznurów pereł, sześćdziesiąt sznurów korali. Zasługuje tu na wspomnienie buława hetmańska złożona jako votum przez Michała Paca, hetmana wielkiego litewskiego, zmarłego w 1682 roku.

Zasługują tu jeszcze na uwagę tak zwana kaplica Romerowska i groby rodziny Romerów znajdujące się w podziemiu świątyni, o których bliższych szczegółów zebrać się nam nie udało.

W liczbie plebanów, co się w w. XVIII i połowie XIX chlubnie zasłużyli tutejszéj świątyni, wspomnieć należy: Antoniego księcia Giedroycia, prałata katedry wileńskiéj, który zbudował dom dla plebana, dziś stary i pochylony, oraz ks. Czerskiego, który podczas najścia na Troki Francuzów pod naczelnictwem Davousta uratował tutejszy kościół i jego szacowności od rabunku. Oto co o tym czynie piszą Dzieje dobroczynności: „Gdy wojsko różnych narodów pod komendą marszałka francuskiego Dawusta (Davoust) zajęło w miesiącu czerwcu powiat trocki, tłumy maroderów ustawnie snujące się, żadnego kąta bez rabunku nie zostawowały. Nowe Troki przez ciąg długiego czasu, lub pozbawione były wszelkiéj urzędowéj władzy lub miały niedostateczną na utrzymanie publicznego porządku i bezpieczeństwa. Nie ruszając J. Ks. Czerski nic z miejsca swego w kościele, rozkazał tylko mieć drzwi zawarte, a dziadom osadzonym na dzwonnicy zalecił, aby dzwonili na gwałt za wydarzeniem napadu. Jakoż nieskończoną liczbę razy przypuszczali szturm maroderowie, ale zawsze na odgłos dzwonienia na gwałt, skwapliwie uciekali, bojąc się zapewne zbliżenia się ludu z okolic: co lubo w żaden sposób miejsca mieć nie mogło, ponieważ i okolice tameczne nieludne, i w owym czasie niepodobna było kogokolwiek ku obronie od rabunku przywołać; jednakże ten, stosownie do okoliczności wynaleziony i zręcznie użyty, sztuczny środek ocalił kościoł i kosztowne ozdoby obrazu N. M. Panny, których przeto nowym niejako fundatorem stał się J. Ks. Czerski”. — W dacie wyjścia w Dziejach Dobroczynności cytowanego tu artykułu ks. Andrzéj Czerski już od lat trzydziestu był zawiadowcą świątyni trockiéj, — bo urodzony w r. 1765, a w r. 1790 wyświęcony na kapłana, zaraz tutaj zamieszkał.

Na rękopiśmiennéj Kronice kościoła, którą mamy pod ręką, z dnia 15 grudnia 1849, jeszcze widzimy podpis jego szanownéj ręki, drżącéj wprawdzie, snadź spracowanéj, zgrzybiałéj. — Jeszcze zwał się Administratorem Kościoła lubo od r. 1825 był trockim dziekanem. Lecz gdy skutkiem ukazu z dnia 4 kwietnia 1803 roku probostwo trockie należało do kolatorstwa Uniwersytetu Wileńskiego, aż do jego ustania, z tytułem sufraganii, a sufraganem trockim był zasłużony w kraju i Kościele ks. Jan Cywiński, biskup delkoneński rządzący diecezją wileńską, — Czerski przeto nosił tytuł administratora, aż do zgonu biskupa, który przypadł w r. 1849. Po czem sufraganię przemianowano w probostwo, a ksiądz Czerski został rzeczywistym swéj owczarni plebanem. Roku spełna nie dożył na nowéj godności: gdyż umarł w d. 7 maja 1850, przebywszy lat sześćdziesiąt stróżem jednéj i téjże Pańskiéj świątyni. Po nim dekanat objął ks. Wawrzyniec Wojszwiłło, a probostwo zasłużony kanonik Ignacy Borowski. — Po śmierci tego ostatniego proboszczem trockim jest zaszczytnie znany w łonie duchowieństwa ks. Ludwik Zdanowicz. Do parafii należy z górą 5000 dusz płci obojéj.

W dniach 4 lipca i 15 sierpnia jako Wniebowzięcia i Nawiedzenia Panny Marii niezliczone tłumy pielgrzymów napełniają kościół. Mieliśmy możność ocenić ogrom tego napływu ludności, wracając w wigilię uroczystości 15 sierpnia z Trok do Wilna. Przestrzeń czteromilowéj drogi cała zajęła była najrozmaitszemi grupami pielgrzymów, i wspaniałe ekwipaże, i proste szlacheckie, i włościańskie wózki wymijały nieustannie pieszych wędrowców, także rozmaitego stanu i wieku. Wilno masami wyrusza na tę pobożną wycieczkę, — grupy wiejskiego ludu, idąc wieczornym chłodkiem, śpiewają za obranym przez się umiejącym czytać przewodnikiem, który im intonuje litanie i kantyczkowe pieśni. Insze grupy wrą wesołym śmiechem, insze poważną rozmową, insze cichą modlitwą; ówdzie wypoczynek, ówdzie skromny posiłek, a wszędzie niewinna i wesoła swoboda. Nie masz jezuitów i publicznych procesyj; jest jednak w Trokach w owe uprzywilejowane dni niepomierny napływ ludności: bo Litwa pobożna ku Bogu, bo Litwa ceni przykłady i podania swych ojców, a od ich obyczajów niełacno jéj odstępować.

Dopieroż jutro, gdy się masa głów wciśnie pod jeden dach świątyni — co tu złożą ofiar, co zaniosą modłów, co wyspowiadają win i bied swéj prostéj duszy! A przed kościołem, co życia, co szeptów, pacierzy, co za stugłośny rozgwar pieśni, które wywodzi długim rzędem siedzące żebractwo po polsku i po litewsku, co wrzawy przy zaimprowizowanych kramikach, gdzie przybyli z Wilna przekupnie sprzedają szkaplerze, obrazki, paciórki i nabożne książeczki!

Poranek piękny, dzionek chłodnawy, słońce się uśmiécha zza chmurki — cóś chce się wierzyć całém sercem, że Matka Boska błogosławi z niebiosów tak tłumnie na Jéj cześć zebranym dzieciom prostéj a szczeréj Litwy.

Zawsze idąc jedną ulicą, w znacznéj odległości od farnego kościoła, wchodzimy na mały placyk targowy, w środku którego stoi wysoka kolumna św. Jana Nepomucena. Polski napis na niéj, widocznie daty późniejszéj, opiewa, że miasto Troki założone zostało w r. 1348 — data, jak zobaczymy późniéj, niezgodna z podaniami kronikarzy.

Na lewo czerwienią się zwaliska lądowego zamku trockiego, wpośród których bieleje klasztor i wznosi się facjatka kościoła dominikanów. Widać poza drewnianemi domami bramę z krzyżykiem, świadczącym, że się tędy idzie do świątyni Pańskiéj. Téj świątyni i wejścia do niéj szukać należy. Wymija się starą czworoboczną niepobielaną basztę z kratowanemioknami i daje się widzieć zwalisko czerwonego muru. Mur ten i baszta, pamiętają czasy Gedymina; baszta, o któréj mówimy, służyła późniéj za więzienie sądowe. Stopy jéj podmywają fale jeziora; widok się otwiera. Z jeziora i zwalisk wieje duch starożytności, nalatują wspomnienia, łza się kręci na oczach. Ale na ten raz pozbądźmy się tych wrażeń, aby wrócić do nich na ruinach drugiego zamku na wyspie. Obejrzyjmy świątynię dominikanów.

Ubogi to szczupluchny kościołek o trzech ołtarzach, bez filarów, z małą drewnianą amboną, z chórem kapłańskim umieszczonym za balaskami i z piskliwym organem. W wielkim ołtarzu ukrzyżowany Chrystus — licha posągowa robota; — w bocznych zaś św. Wincenty z Ferrary i Najświętsza Panna Różańcowa w srebrnéj szacie. Po ścianach rozwieszone są obrazy: Wniebowzięcie N. P. Marii, św.św. Tomasz z Akwinu, Katarzyna Seneńska, Jacek Odrowąż i Franciszek z Dominikiem w braterskim uścisku z godłem: stemus simul (stajemy razem). Pierwszy z tych obrazów jest lepszego pędzla, inne mierne, ostatni brzydka mazanina.

Dominikanie w Trokach mieli swój klasztor od dawna. Fundował ich, jak twierdzi Eustachy hr. Tyszkiewicz, jeszcze Kazimiérz Jagiellończyk, oddając mury zamku na wyspie, z których już rezydencja wielkoksiążęca została wyniesioną. Uczony M. Baliński domyśla się, że mogli być fundowani za Zygmunta III. Cóżkolwiek bądź, ubogie zgromadzenie, nie mogąc podtrzymać upadającego w ruderę gmachu, musiało z niego ustąpić. Dochodzili swéj fundacji; ale napady wojenne znowu ich z Trok wygnały. Aż w r. 1678 stanęła konstytucja sejmowa, mocą któréj oddano im zamek lądowy, ale rzecz poszła w przewłokę, pomimo iż Marcjan Ogiński wojewoda trocki zaopatrzył ich w fundusze i dopomógł do erekcji murów w zwaliskach. Mogły zachodzić przeszkody ze strony szlachty: bo w ocalałych od zniszczenia komnatach zamkowych były izby sejmikowe,archiwum województwa i więzienie sądowe. Na początku XVIII wieku szlachta zezwoliła na koniec na erekcję kościoła na sejmiku w d. 20 sierpnia 1720 roku, warując, iżby dominikanie wznieśli swoim kosztem izbę do sejmikowania, zastrzegłszy sobie najwyraźniéj na piśmie, prawo hałasowania podczas sejmików, w czem ojcowie dominikanie nie mieli prawa im przeszkadzać. Wyborny to w swoim rodzaju rys swobody szlacheckiéj. Nieprędko dokonane zostały budowy, tak że ledwie w czerwcu 1761 dominikanie spokojnie tu osiedli, jak świadczy reskrypt Augusta III do wojewody trockiego datowany 18 tego miesiąca.

Góra zamkowa leżąca obok dzisiejszego klasztoru nad jeziorem Galwa, zwróciła niedawno uwagę starożytników tutejszych. W czerwcu 1854 roku miejscowe władze dały wiedzieć, że się w niektórych na niéj miejscach osypała ziemia bez widocznych powodów. Zbadanie tego wypadku przyjął na się Eustachy hr. Tyszkiewicz i oto rezultat jego poszukiwań:

„Za przybyciem mojém do miasta obejrzałem pierwiastkowo wszystkie te miejsca, które dozwalały domyślać się istnienia lochu w dawnym zamku i na mocy ich postrzeżeń rozkopałem w siedmiu miejscach górę. Na jéj wierzchołku nie znalazłem żadnych śladów budowli lub ruin, po przekopaniu zaś linii poprzecznéj na sążeń głębokiéj, przekonałem się, że to wzgórek sypany, wewnątrz którego żadnych lochów być nie mogło; a chociaż w czterech miejscach znaleziono sklepienia, lecz czysty piasek nasypowy pod niemi znaleziony, dowodnie mnie przekonał, że te sklepienia mogły służyć jedynie ku wzmocnieniu usypanéj góry, na której by bez niebezpieczeństwa można było wznieść gmach jaki.

Cegła i budowa sklepień przeświadczają nas o głębokiéj ich starożytności, a bardzo jest możliwem, że góra usypaną została jeszczeprzed założeniem trockich zamków. Przy odkopywaniu znaleziona została łyżka żelazna niewiadomego użycia, na dwa łokcie pod powierzchnią ziemi.

Przeznaczenie téj góry jak mnie się zdaje nie mogło być inne tylko mythologiczne, ku spełnianiu obrzędów Litwy pogańskiéj poświęcone”.

Następują dowody na poparcie tego twierdzenia, całkowicie trafiające do przekonania, których tu przytaczać nie widzimy potrzeby. Oprócz wspomnionéj żelaznéj dziurkowanéj łyżki, któréj użytek przy ofiarach bogom dałby się wytłumaczyć, szanowny hrabia znalazł ślady pieców, ułamki cegieł itp.; ale przypisując to jakiéjś późniejszéj budowli — objawia zdanie, że za dawnych czasów nie było tu żadnéj budowli, gdyż poganie litewscy pod otwartém niebem cześć bogom oddawali.

Opuszczając tę górę i klasztor dominikanów, wychodzimy na ulicę, która ciągnąc się ku mostowi nazwanemu Żelaznym przybiera nazwę Karaimszczyzny: bo tu jest dom modlitwy tego plemienia izraelskiego, tu w ubogich domkach żyją oni sami. Dwa jeziora otacza wąską ulicę — po obu jéj stronach rudery domków sosnowych — bruk odwieczny (kto wié, może pogański) służy raczéj do łamania powozów, niż do zabezpieczania od błota, którego tu pełno.

W jednym z tych szczupłych pochyłych domków na Karaimszczyźnie nad brzegiem jeziora, po prawéj ręce, w dacie mojéj wycieczki mieszkał szanowny starzec Karaim Abraham Firkowicz, znany w uczonym świecie archeolog, członek towarzystw uczonych, dziś nasz kolega w wileńskiéj archeologicznéj komisji, który jako młodszy hazzan Eupatoryjskiéj Synagogi bawił w Trokach dla spraw swojego wyznania. Jako członek st. petersburskiego i odeskiego uczonych towarzystw, zaopatrzony w rządowe pomoce, p. Firkowicz w r. 1840 zbadał pod względem starożytności, tyczących się sadziby tam Izraelitów, Krym, Kaukaz i Małą Azję. Opisywał stare grobowce, zbierał stare rękopiśmienne księgi i przywiózł niewątpliwe świadectwa o niezmiernie dawném osiedleniu się w Krymie Izraelitów, tak rabinistów jako i kaitów. Powiedzmy słówko o pamiątkachprzezeń odszukanych.

Lapidarne napisy szanowny badacz zbierał po izraelskich cmentarzach w rozmaitych miejscach Krymu, a mianowicie w starym Krymie i Czufut-Kale, przedmieściu Bakczysaraju. Najważniejszym z tych pomników jest nagrobekIzaaka Sangari zmarłego w roku od stworzenia świata 4727, co na naszą erę wypada na rok 767. Niepewne podania przypisywało temu Izaakowi Sangari nawrócenie na judaizm całego plemienia Chazarów. P. Firkowicz swém odkryciem stwierdził i przywrócił historii tak sam fakt, jako i postać Izaaka.

Rękopisma złożone prawie wszystkie z rozmaitych odpisów Biblii, już to całkowitych, już częściowych, zdobył w imię nauki niezmordowany badacz w Karasu-Bazarze przy synagodze rabinistów, gdzie się kryły zamurowane izamknięte pieczęcią przeklęstwa. Kodeksa te i zwitki biblijne, najstarsze z w. IX po Chrystusie, najnowsze z w. XVI, posłużyć mogą doporównania rozmaitych wariantów tekstu pisma św. Starego Zakonu. Dwa okazałe olbrzymie kodeksa z w. XIII zawierają, obok hebrajskiego odpisu pięcioksięgu Mojżeszowego, jego tłumaczenie chaldejskie. Inny kodeks ostatnich proroków pisany w Persji w r. 918, skąd się dostał do Krymu, odznacza się szczególnym sposobem znamienowania głosek i punktuacji periodów. Słowem nabytki p. Firkowicza są niesłychanie cenne, pod względem krytyki pisma świętego, filologii i historii. Wiadomości o tych odkryciach umieszczone są po rosyjsku w pamiętnikach Towarzystw Starożytniczych sanktpetersburskiego i odeskiego; — obecnie szanowny badacz ma je drukować w Wilnie w osobném dziele po hebrajsku i rosyjsku,uzupełniwszy rzecz późniéjszemi swojemi odkryciami.

Tutaj jest miejsce rzec słówko o Karaimach. Nie zamierzamy krytycznie i stanowczo wyrokować o początku nastania téj sekty (jeśli ją nazwać sektą) za czasów biblijnych, ani powtarzać sprzecznych, a jak się z ostatnich poszukiwań p. Firkowicza okazuje, nieopartych na prawdzie zdań uczonych w téj mierze. Odsyłając czytelnika do prac Czackiego i Keppena, a naprędce do świeżo wydanéj przez młodego ziomka naszego p. Antoniego Nowosielskiego podróży po Krymie, ograniczymy się tém, cośmy słyszeli z ust p. Firkowicza i poczerpnęli z poszukiwań w kronikach armeńskich, które na prośbę tegoż p. Firkowicza dopełnił patriarcha armeński Narses.

List patriarchy do p. Firkowicza w języku rosyjskim mieliśmy udzielony do przeczytania. Pięknie brzmią następne wyrazy, poważania, jakiemi przemawia głowa kościoła armeńskiego do pełnego zasług Izraelity: „Listy wasze (pisze Narses pod d. 17 czerwca 1847) otrzymałem we właściwym czasie; lecz nie mogłem dotąd na nie odpowiedzieć, najbardziéj dla tego, że pierwszy doszedł mię, kiedym się powinien był poświęcić całkowicie uporządkowaniu spraw stolicy, na którą niedawno wstąpiłem. Tobie szlachetny Izraelito, bardziéj niż komu innemu mogą byćwiadome okoliczności, które mię zatrudniały, na początku mych rządów. Jako głowa Kościoła winienem czuwać we dnie i w nocy nad przywróceniem praw świętych, winienem zakładać i tworzyć, budować i bojować. Przypomnij Jeruzalem powstającą z popiołów i tych którzy pracowali nad jéj przywróceniem. Winienem w niejedném mieście, w niejednym kościele ustanawiać i odnawiać służbę Bożą. Tyflis lub w nim mieszkający i świątynie Pańskie, zarówno mię zajmują jak własna moja stolica, jak dom mojéj hierarchii, jako matka wszech ormiańskich kościołów. To było powodem mojego milczenia; lecz nie milczało we mnie uczucie poważania, tak ku Wam, jako i ku całemu zgromadzeniu Karaimów. Dwakroć widziałem Cię osobiście i przekonałem się, że razem z imieniem dziedziczysz cnotyAbrahama Ojca wszystkich wiernych. Dwukrotna Wasza do mnie odezwa, służy mi za rękojmią, żem się nie omylił szczególniéj Was pokochawszy. Mógłbym zaprawdę krótkiemi słowy odpowiadając na Wasze pisma zaspokoić Waszą ciekawość, ale postanowiłem obszerném pismem uczcić Was jako głowę szanownego waszego zgromadzenia, uczcić oraz samo zgromadzenie Wasze, jako potomków narodu, który się niegdyś nazywał ludem Bożym,dziedzictwem Pańskiém, owczarnią i własnością Jehowy” itd.

Plemię nazwane dzisiaj Karaimami jest narodem izraelskim, który daleko przed narodzeniem Chrystusa oddzielił się od macierzystego szczepu w liczbie dziesięciu pokoleń za panowania króla izraelskiego Ozjasza. Pismo św. w czwartych Księgach Królewskich wzmiankuje o tym wypadku: „Przyciągnął Salmanazar król asyryjski i stał się Ozee niewolnikiemjego. I zjeździł król asyryjski wszystkie ziemie jego i przyjechawszy do Samarii oblegał przez trzy lata. A dziewiątego roku (panowania) Ozee, wziął król asyryjski Samarię i przeniósł Izraela do Asyryjczyków i posadził je w Bala i w Habor nad rzeką Gozan w mieściech medskich”. Przeszli następnie rzekę Eufrat (po hebrajsku Szabasz) i rozsypali się w stronie Arsarat, niknąc z widowni dziejów. Późniejsze dopiero śledzenia okazały ślad ich wędrówki do Chin, Armenii, Persji i Medii, skąd się dostali do Taurydy, dzisiejszego Krymu — jak wnioskuje p. Firkowicz, za czasów Kambizesa syna Grusa. Tu około r. 750 naszéj ery, nawróciwszy na judaizm całe plemię Chazarów kwitli w znaczeniu, potędzei nauce. Lewita Jehuda napisał tam księgę pod tytułem Sereph Chozri, (którą wydano w Londynie 1660 roku) głoszącą pochwały monarchy Chazarów swojego współwyznawcy. W w. XIII czyli w epoce najścia Tatarów na Krym, nie znajdujemy już śladu żydowskiego państwa Chazarów. Zagrzani powodzeniem propagandy u Chazarów, Izraelici Krymscy około 980 próbowali, azali się nie uda nawrócić na wyznanie mojżeszowe Włodzimiérza w. księcia kijowskiego, o którym głośno było, że chce porzucić bałwochwalską wiarę; lecz to im się nie powiodło. Nestor, stary ruski latopisiec, podał nam rozmowę misjonarzów Izraela z Włodzimierzem Wielkim.

„— Gdzież wasza ojczyzna? — zapytał Włodzimiérz, wysłuchawszy ich namowy.

— W Jerozolimie! — odpowiedzieli — ale Bóg w swym gniewie rozsypał nas po obliczu ziemi.

— I wy — rzekł kniaź kijowski — odrzuceni od Boga, chcecie dawać innym nauki? My nie chcemy utracić jak wy naszéj ojczyzny”.

W Armenii emigranci izraelscy spotkali inny, już przenarodowiony szczep swojego pokolenia; byli to Żydzi za czasów Machabeuszów, którzy służyli w wojennych szeregach Demetriusza króla syryjskiego, sprzymierzeńca Izraelitów, zabrani w niewolę przez Arsaka króla persów. Znajdujemy w Biblii wzmiankę o porażce Demetriusza przez Arsaka. „Roku setnego siedmdziesiąt wtórego król Demetriusz zebrał wojsko swe i jechał do Medii nabywać sobie ratunku, aby zwojować Tryphona. A usłyszał Arsaces król perski, że Demetriusz wjechał w granicę jego i posłał jednego z książąt swoich, aby go żywo pojmał i przywiódł do siebie. I jechał, i poradził wojsko Demetriuszowe, i pojmał go, i przywiódł do Arsaka, i dał do więzienia”. Póty Biblia o losie Demetriusza; lecz Mojżesz Chorejski, starożytny historyk Armenii twierdzi, że Żydzi pojmani w niewolę z Demetriuszem, osadzeni zostali w Azji i innych perskich prowincjach. Od wodza swojego Manue zwani od Persów Manuenami, weszli do Armenii w r. od stworzenia świata 3843, co na naszą erę wypada około r. 83 po narodzeniu Chrystusa i tu już niewyznający prawa Mojżesza, znani pod imieniem Amatuti, składali osobną satrapię. Z tegoplemienia głośny satrapa Oti był polubieńcem króla armeńskiego Chozrewa I, a potém brata jego Tyrodata, — ten ostatni uczynił go ministrem swojego dworu. Oti żył około roku 300 po narodzeniu Chrystusa, zginął zabity zdradziecko przez swego teścia, jednego z armeńskich satrapów.Plemię Amatuti, przyjąwszy wiarę i obyczaje armeńskie, trwa w Armenii aż dotąd, chlubne swém odwieczném pochodzeniem.

Ale Izraelici wyprowadzeni ze swéj ojczyzny przez Salmanazara, czyli dzisiéjsi Karaimi, wierni zakonowi swych ojców, nic nie mają wspólnego z plemieniem Amatuti, oprócz przedwiekowéj wspólności pochodzenia. Unosząc z sobą pięcioksiąg Mojżesza i proroków przechowali na sobie nieskalane piętno ludu bożego. Nie cięży na nich, jak na Żydach talmudystach, śmierć Sprawiedliwego, bo podczas męki Chrystusa już nie byli w Jerozolimie; nie skalali się błędami Talmudu, bo nie byli przy jego ułożeniu: tak więc prawo mają uważać siebie za lud najstarszy i wybrany.

Sprzeczne są mniemania uczonych o pochodzeniu i wyznaniu Karaimów. Jedni twierdzą że w r. 754 po Chrystusie odłączyli się od Żydów, i odrzuciwszy błędniki rabinistów, pod imieniem Karaimów, czyli badaczów pisma, rozeszli się po Azji; drudzy (i to najpowszechniejsze mniemanie) wywodzą ich zasady wiary od saduceuszów. Oba te mniemania są błędne: plemię Karaimów krymskich wyszło (jakeśmy to okazali wyżéj) daleko pierwiéj, a przyjęło nazwę Karaimów daleko późniéj. Nie podzielali oniani fanatycznego zagorzalstwa faryzeuszów, ani sofizmatów saduceuszów, którzy swojemi sporami gorszyli wiernych w Izraelu za czasów Chrystusa: bo jakeśmy rzekli, w czasach rozwoju tych dwóch sekt nie było już ich od dawna w Jerozolimie. Że nic nie mieli wspólnego z dogmatami saduceuszów dowodzi najsilniéj ta okoliczność, iż saduceusze, jak wiadomo, odrzucali wiarę w nieśmiertelność duszy — na najstarszych zaś nagrobkach karaimskich, jakie widział p. Firkowicz w Krymie i w Azji, znajdują się modlitwy za umarłych i polecenia duszy zmarłego pamięci żyjących.

Skąd powstało mniemanie, że czysta mojżeszowa wiara, jaką wyznają Karaimi, ma za podstawę swoję dogmata saducejskie? P. Firkowicz, któremu dobrze znane są Księgi Święte i cała przeszłość Izraela, raczył nas objaśnić, że to pochodzi z mylnego wyczytania kronik i podań żydowskich. Przed Chrystusem, za czasów Chrystusa i po nim, była w Jerozolimie skromna garstka ludzi wiary prostéj i szczeréj, niedostępna filozoficznym nowościom faryzeuszów i saduceuszów; zwali siebie, prostymi Izraelitami (Bene Israel peszutim) — a inni zwali ich Sprawiedliwymi, Czaddikim צךיקים. Saduceusze zaś, którzy wzięli nazwę swéj sekty od imienia swojego koryfeusza Sadoka, pisali Czudekim צךוקיםBrak samogłoski O w języku hebrajskim, opuszczenia punktuacji na oznaczenie podwojnéj litery D wpłynęły na pomieszanie tych dwóch wyrazów i na wzięcie ich za jedno. Istotnie zaś przed wiekiem X po Chrystusie misjonarze owych czaddikinów, czyli sprawiedliwych, byli w Krymie, plemię osiadłych tu Karaimów utwierdzali w czystéj wierze Mojżesza i przypominali im niektóre obrzędy starego zakonu, których przez tylowieczne wędrówki i oddzielenie się od ojczyzny, mogli po części zapomnieć. Ale ci reformatorowie Karaimów krymskich, nic nie mieli wspólnego z nauką saduceuszów.

Podczas swéj ciekawéj emigracji Karaimi w obrzędach religijnych zachowawszy biblijny hebrajski język (który posiadają lepiéj od rabinistów), w potocznéj mowie przyjęli język tatarski, już w późniejszych czasach przeszedłszy Kaukaz i dostawszy się w Europie do krajów podległych najazdom i wpływom Mongołów. Na osobnych elementach rozwijając swój religijno-narodowy charakter, — jeszcze może z Persji przenieśli to nieprzyjazne usposobienie do Żydów rabinistów, które dotąd jest ich cechą. Gorliwi w zachowaniu Biblii, widząc ją skażoną u rabinistów przez Talmud i komentarze — mieli zupełne prawo uważać ich za odstępców, — a pod względem moralnym nie mogli nie widzieć swéj nad nimi wyższości. Prosta ich szczerota wzdrygnęła się na widok matactw, które słusznie przypisali przenaturzeniu Zakonu Bożego przez Talmud. Zresztą nie mając jak Żydzi w dogmatach swéj wiary nienawistnéj nietolerancji ku innym plemionom, pomimo różnicy wyznania przyjmowani uprzejmie w krajach, kędy ich los zaniósł, chętnie przypuszczani byli do praw obywatelstwa; owszem musieli dojść pewnych przewag oświaty i oręża, kiedy, jakeśmy rzekli wyżéj, Izaak Sangari jeden z ich plemienia nawrócił na judaizm całe plemię Chazarów.

Do Litwy weszli za Witolda, osadzeni tu razem z Tatarami w liczbie kilkuset rodzin, w Łucku, Trokach i innych miasteczkach. Po co ich tu Witold sprowadził? trudne do odgadnienia pytanie. Bardzo być może, iż walcząc w szeregach chanów jako lud orężny, byli pojmani w boju. Przywileju osadniczego Karaimów i Tatarów dotąd się nikomu nie udało odszukać; głośny zaś przywiléj Witolda, wydany w Łucku 1388, w oktawę św. Jana Chrzciciela, powtórzony z nadań Bolesława książęcia i Kazimierza Wielkiego, a który Czacki krytycznie rozbiera, ustanawiający stosunki żydów z chrześcijanami — twierdzi p. Firkowicz — iż był nadany pierwiastkowo Karaimom i że się Żydzi Talmudyści tylko doń przypytali.

Tegoż 1388 roku, ale ośmiu dniami wprzód, to jest w sam dzień św. Jana Chrzciciela i tamże w Łucku, Witold zastosował tenże przywilej w szczególności do Trok, rozszerzając i objaśniając dawniejsze nadania, o których wyraźnie wspomina; mamy go przed sobą w ekstrakcie. „Wiadomo czynimy --- powiada — tak niniejszym i przyszłym do których dojdzie to pismo, że Żydom naszym w trockiém mieście naszém, ich postanowienia i przywileje, które od nas otrzymali, od słowa do słowa, cośmy pozwolili im i daliśmy, jako w Lemburgu mają się od Żydów, jako się i w tym naśladującym zawiera zaraz rozkazaliśmy objaśnić i napisać”. Następują znane z Czackiego artykuła ustawy, z których celniejsze zasługują na przytoczenie.

Dopuszczono np. żydów do oczyszczenia się przysięgą zarówno z chrześcijanami i w sprawach, gdzie chrześcijanin jest powodową stroną: — ustawa sprawiedliwa i wyższa nad wiek swój, w którym któż nie wié, na jakie prześladowanie wystawieni byli Żydzi w zachodniéj Europie, i jak trudno im było uzyskać swe prawa stanu? Dozwolono im przyjmować odchrześcijan wszelkiego rodzaju zastawy, oprócz krwawych chust, mokrych szat i naczyń kościelnych, jako rzeczy mających na sobie ślad kryminału. Kto zranił lub zabił Żyda, zostawał ze swém życiem i całém mieniem na łasce panującego. Dozwolono najogólniéj handlu, uwolniono od myt i rewizyj celników ciała zmarłe (,,które Żydzi według zwyczaju swegoalbo z miasta do miasta, albo z państwa do państwa, albo z jednej ziemi do drugiéj prowadzili”). Na tych, którzy by upornie nachodzili synagogę żydowską ustanowiono za karę opłatę dwóch talentów. W sprawach pieniężnych o 50 grzywien lub więcéj, pozwolono Izraelitę pozywać do przysięgi na Pięcioksiąg Mojżesza; w sprawach mniejszych, wskazano miejsce przysięgi przed bożnicą. Zakazano pomawiać Żydów o to, że do swych obrzędów potrzebują krwi chrześcijańskiéj; „ale jeżeliby który żyd o zabicie jakiego dziecięcia chrześcijańskiego, przez chrześcijanina był obwiniony, trzema chrześcijanami i tak wielą żydów ma być pokonany; a gdyby go pokonano, tedy ten Żyd winę tylko za występek popełniony będzie cierpiał”. To znaczy, że kara za zbrodnię ma tylko sięgać do samego zbrodniarza, nie dotykając żadném pomówiskiem jego współwyznawców. Zapobiegając kradzieży koni, nie dozwolono Żydom przyjmować ich w wstaw inaczej, tylko w dzień i przy świadkach. Wyjęto ich spod sądów zwyczajnych sędziów miejskich i oddano pod władzę sądowniczą samego monarchy lub jego starosty.

Te były zasadnicze prawa cywilnego bytu Karaimów trockich, na których tle za następnych panowań rozwinęły się dalsze ich swobody.

Kazimierz Jagiellończyk, któremu miasta litewskie zawdzięczają swe uprzywilejowanie, pierwszy nadał stalszą zasadniczą organizację Karaimom trockim w przywileju z 1441 roku (w poniedziałek po niedzieli Laetare), nadając im prawo magdeburskie i dozwalając wybierać wójta spomiędzy siebie, który by w sprawach Karaimów pomiędzy sobą, do których nie wchodzi chrześcijanin wydawał stanowczy wyrok, od którego apelacja do wojewody trockiego dozwolona. Król Aleksander zatwierdził to nadanie, a Zygmunt Stary w r. 1507 (we wtorek przed św. Marcinem) rozszerzył je, umacniając prawo o wójcie, ustanawiając czynsze na równi z chrześcijanami (Litwą i Rusią) oraz z osiadłymi w Trokach Tatarami, dozwalając w mieście wagi, kapnicy, woskobojni, postrzygalni i pastwisk, — warując wolność osobistą, prawo handlu i wolność podróżowania lądem i morzem, uwalniając na koniec od pełnienia straży w zamku i uprawy pól królewskich w folwarku starych Trokach.

Pełnienie straży przy boku wojewody, kiedy już wielcy książęta litewscy rzadko do Trok zaglądali, stało się już ubliżającém dla Karaimów, którzy służbę przy boku monarchy pełnić przywykli. Opowiadał nam p. Firkowicz o tradycji, będącéj dotąd pomiędzy Karaimami, jak zbrojne karaimskie rycerstwo każdego poranka, po odprawieniu w synagodze krótkiéj modlitwy, szumnie harcowało po moście wiodącym przez jezioro Galwa na wyspę do zamku, kędy ich służba do boku pana Litwy powoływała. Tradycja ta odnosić się musi do czasów Witolda lub Kazimiérza Jagiellończyka: późniejsi bowiem władcy Litwy rzadko, jakeśmy rzekli, do Trok uczęszczali.

W dalszym rozwoju swobód, jakiemi rząd polski obdarzał Karaimów, Zygmunt August nadał im w Trokach 20 włok ziemi, kazał morgować place, porównał Troki przywilejami z Kownem, dozwolił gminie karać swych winowajców klątwą lub wygnaniem z miasta, i ten wyrok miał zostać prawomocnym; a na dniu 29 grudnia 1551 zmniejszył ich podatek wynoszący tysiąc ówczesnych czerwonych złotych, do jednego czerwonego złotego od rodziny, nie wyjmując od téj opłaty ludzi nieżonatych, którzy żyją własnemi domostwy. Stefan Batory w czerwcu 1582 uwolnił od kwaterunku tak wojska, jako i magnatów, którzy przybywając do Trok zwykli byli samowolnie się w téj mierze rozporządzać. Stefan Zbarawski wojewoda trocki w r. 1577 dozwolił Karaimom wywozić swe towary na jarmarki, (znaleźliśmy ślad, że się trudnili na wielką skalę handlem, wozili swe towary do Kowna i przez komorę celnę augustowską przewozili bezpłatnie sukna); tenże Zbarawski w 1576 dozwolił im zbudować dom dla nauki dzieci na ich placu. Synagogę mieli daleko pierwiéj: bo wiémy z ich notat, że po spaleniu się wespół z Trokami synagogi karaimskiéj, w r. 1533 zbudowali nową. Zresztą prawo budowania synagogi zwykle udzielał za pewną opłatą biskup wileński, pod warunkami, że się synagoga znajdować będzie opodal od kościoła, aby okrzyki izraelskiéj modlitwy nie przeszkadzały służbie bożéj w kościele, że ma być prostéj struktury i swym dachem nie przewyższać wieżyc kościelnych, że na koniec Karaimi mają grześć swoich umarłych nie inaczéj jak po zachodzie słońca, bez żadnéj wystawy. Wolno im było utrzymywać czeladź chrześcijańską i posiadać majątki ziemne z poddanymi — swoboda, która się żydom talmudystom w Polsce pod najsurowszą karą nie dozwalała. Wszyscy na koniec panujący od Zygmunta I aż do Stanisława Agusta włącznie, potwierdzali przywileje Karaimów trockich, każdy zapewniając najkardynalniejszy warunek ich swobód — wolny ubiór spośrodka siebie wójta miasta, który by sądził ich sprawy.

Świadectwo Graccianiego, który w 1515 objeździł Polskę ze sławnym kardynałem Commendonim, — a podróż po Wołyniu odbywał w towarzystwie Wojciecha Łaskiego — twierdzi: że tu nie wszyscy Żydzi zajmują się handlem, lecz że wielu z nich posiada własną ziemię i trudni się medycyną i astrologią. Świadectwo to, mówimy, zdaje się stosować do Karaimów, których wioski podróżnik mógł widzieć na Podolu.

Ważne to było religijno-cywilne stanowisko pana wójta karaimskiego w Trokach i wymagało nie lada głowy. Musiał być biegłym w prawie krajowém, w polszczyźnie i łacinie, aby ucierać się z całemi palestry sądownictw trockich, z pretensjami magnatów przywykłych do lekceważenia Żydów, od których niewiele oddzielano Karaimów, z władzą wojewodzińskągotową zawsze do pogwałcenia przywilejów, z doktorami biegłymi w piśmie, których powaga religijna przeciwważyła świeckiéj pana wójta powadze, z radą kahalnéj starszyzny, na koniec i biedną turbą współwyznawców. Metropolię trocką sądowniczéj władzy wójta uległą stanowiły kahały karaimskie: trocki, nowomiejski, birżański, podwolski, sałantski, świętojeziorski i kroński. Tu należało rozsądzać sprawy, rozkładać i wybierać podatki, karać i upominać winnych, stać w interesie współwyznawców przed obliczem praw i sądownictw krajowych, — co wpłynęło na moralność plemienia: bo sądownictwo własne troszczyło się, aby winowojca nie splamił ich rodu.

Z władzą duchowną swego wyznania, jako doktorów pisma, rabinów, szkolników, łatwiéj było pogodzić się panu wójtowi; owszem z papierów, jakie mamy pod ręką, widzimy, że nieraz te dwie potencje podawszy sobie rękę albo zespolone w jednéj osobie czyniły taryfy podatków i rozsądzały sprawy Karaimów, grożąc naprawdę karą cywilną i religijną klątwą. Trudniéj było patrycjuszom poradzić z gminem, który spod ich prawnéj i teokratycznéj powagi niekiedy wyłamywać się miał ochotę. W takich razach należało się udawać do wojewody z prośbą o poskromienie zuchwałych i kłaść mu przed oczy te same przywileje, któremi się od jego przywłaszczeń zasłaniano. Mamy przed oczami kilka z różnych epok mandatów wojewody, nakazujących Karaimom uległość przez nichże wybranemu wójtowi. Takie zatargi z gminem najzacięciéj staczała rodzina Łabanosów, któréj członkowie kolejno po sobie piastowali przez cały wiek dostojność wójtów. Samuel Abramowicz Łabanos doświadczył téj nieuległości współwierców w r. 1722 za województwa Kazimierza Ogińskiego. Doznał tego losu w lat 20 późniéj obrany wójtem około r. 1740 właśnie po trwającéj w Trokach straszliwéj zarazie, która wyludniła połowę karaimskiéj ludności. Gmina rozswawolona niedolą (bo i niedola ma swoje bachanalija) wyłamywała się spod władzy pana wójta, darła jego taryfy podatkowe, może nie całkiem zgodne ze sprawiedliwością. Na próżno w groźnym mandacie (z d. 16 maja 1742) po polsku wydanym „do całego zboru w tém państwie pozostałego”, którego był najwyższą głową, wespół z przychylnym sobie starszym i doktorem spraw duchownych Salomonem Maskiewiczem, na próżno mówimy, pan wójt zagrażał klątwą i karą pięćdziesięciu kop groszy litewskich, gmina trwała w swym nieposłusznym uporze. Inny wójt Łabanos Abraham (może synpoprzedzającego) zanosił do wojewody trockiego Aleksandra Pocieja skargę na nieuległość gminy w r. 1755. Inny jeszcze Samuel Łabanos(może wnuk) skarżył się o toż samo w latach 1779 i 1784 wojewodom Andrzejowi i Tadeuszowi Ogińskim. Jednostajne brzmienie listów upominalnych, świadczy, że zatargi wójta z gminą musiały być częstemi, kiedy kancelaria wojewodzińska ułożyła formułę przypominającą Karaimom ich względem wójta obowiązki. Jednostajność nazwisk w kolei wojewodów iw kolei wójtów trockich, jaką tu widzimy, — wymownie świadczy o arystokracji rodowéj, jaka przemożnie garnęła pod siebie i poważne wojewodzińskie krzesło, i skromny kahalny stołek w ubogiéj mieścinie; — a polska chlubiła się, że jest Rzecząpospolitą, a Karaimi troccy, że dobrowolnie obierają wójta! Zaprawdę! trudno zrozumieć tamte czasy, chyba uwierzyć współczesnym panegirykom jezuickim o sukcesyjności cnót i zasług.

Tak w cichém pełnieniu praw Mojżesza nieskalanych talmudowemi błędami i duchem nietolerancji, trudniąc się handlem, rybołówstwem na bezbrzeżném jeziorze Galwie i uprawą ogrodów na bujnéj tutejszéj niwie, ani razu nieobwinieni o żadne przestępstwo kryminalne, Karaimi troccy żyli obwarowani swojemi przywilejami i używając zupełnéj praw opieki i osłony. Pojedynczy jakiś eksces pana wojewody albo swawola rozhukanéj szlachty, jako nadużycie, nie mogą żadną miarą być liczonemi na karb złego usposobienia ku nim miejscowéj ludności. W przeciągu trzech wieków, z których mamy przed sobą prawa, przywileje i rozmaitego rodzaju sprawy Karaimów, znaleźliśmy tylko jeden wypadek, w którym Karaimi padli ofiarą szlacheckiéj swawoli. Było to w roku 1773 na dniu 9 lutego, po sejmiku gospodarczym gromnicznym. Bóg raczy wiedzieć, czémKaraimi obrazili sejmikującą szlachtę, a raczéj jedno jéj stronnictwo, którego był marszałkiem pan Ignacy Skinder — dość że szlachta po wiolencji dokonanéj w miasteczku, zbrojna w szable, siekiery i drągi, napadła na synagogę karaimską, łamiąc drzwi, odbijając zamki, rąbiąc stół, na którym się kładnie przykazanie boże i zabierając bożnicze pieniądze, argenterie i dalsze kosztowności, jako to: rękę srebrną dowskazywania czytanych dziesięciorga przykazań, tablice srebrne, adamaszkowe futerały do uwijania przykazań, nakrycia atłasowe służące doprzykrycia mensy, puchary, ubiory do nabożeństwa zwane tales itd. Zabierano i darto księgi stare z wieku XVI i XV, odpisy pięcioksięgu na pergaminowych zwojach, które pracowita pobożność całych pokoleń w ofierze domowi bożemu składała; rąbano ławki, oddzierano od ścian tarcice, bijąc broniących domu bożego Karaimów. Śmiały wójt Abraham Łabanos spisawszy woźnieńską obdukcję, zapozwał przed gród trocki, panów szlachtę: Skindera, Żetwę, Szyckiego, Pacewicza, Łukaszewicza, Mańkowskiego i innych. Nie mamy przed oczami procederu saméj sprawy, ale pewni jesteśmy, że nienapróżne było odwołanie się pokrzywdzonych do sprawiedliwości krajowéj. Bo już w owych czasach i sprawiedliwość więcéj poczynała brać przewagi nad wyuzdaną swawolą, — a Karaimi, na których nie ciążyło jak na Żydach piętno odrzucenia, bez obrazy szlacheckiego majestatu mogli ich pozywać do sądu; bo sami ipso jure byli jakby wpółszlachtą, a przynajmniéj uważali się w ścisłém znaczeniu obywatelami kraju, nie zaś plemieniem obcém jak Żydzi talmudyści.

Mieli przed sobą otwarty zawód wojenny. Mówiliśmy już o gwardii Karaimów przy boku królewskim i o tém, że ich uwolniono od pełnienia straży przy boku wojewody. Za Zygmunta III wyjednali przywiléj królewski, który ich czynił wolnymi od przymuszonego zaciągu do wojska, tłumacząc się tém, że zajęci rolnictwem i rybołówstwem niezdolni są dooręża. Ale znajdujemy mnóstwo pojedynczych wiadomości o Karaimach, którzy orężno służyli. Ustne przez p. Firkowicza opowiadane nam podanie, wspomina Karaima Natona, który w wieku XVII służąc rycersko, przysłany był przez któregoś z królów polskich w legacji do chana Tatarów, a w powrocie napadnięty przez błędne zbójeckie hordy, po waleczném starciu się, uciąwszy ucho ich wodzowi, pozyskał jego szacunek i hojnie udarowany puścił się w dalszą drogę. Nisan Józefowicz Karaim, należąc do układu w r. 1669 taryfy podatkowéj jako jeden z kahalnéj starszyzny, podpisał się chorążym J. K. M. Wielkiego Księstwa Litewskiego. To jego chorążstwo może jest dowodem istniejącéj jeszcze karaimskiéj chorągwi, tém bardziéj że Jan Kazimierz przywilejem swym danym w Dołhinowie dnia 26 listopada 1665, dozwalając w Trokach zbudować karaimską synagogę i szkołę, oświadcza, że to czyni w nagrodę służb żołnierskich wielu Karaimów zostających przy jego boku.

W zawodzie nauk matematyka i medycyna, rzeczy dostępne niechrześcijanom wśród katolickiéj opanowanéj przez jezuitów polski, były polem, na którém się nieraz Karaimi odznaczyli. Niektórzy z ich młodzieży odbywali nauki w Akademii Wileńskiéj, inni podróżowali za granicą,a pisane przez Karaimów, papiery prawnicze, które mamy pod ręką, dowodzą w nich tyle znajomości polszczyzny, łaciny i prawa krajowego, o ile tego wszystkiego posiadał dalszy ogół szlachty. Spodziewamy się uczynić przysługę historii nauk w Polsce, wypisaniem kilku imion głośnych w swoje czasy uczonych, których gmina trocka karaimska wydała, a które wydobyliśmy z hebrajskich notat i raptularzy. Jako matematyk, lekarz i filozof odznaczył się Jozjasz syn Jehude, urodzony w 1593,zmarły w 1663 roku. Syn Jozjasza Abraham, lekarz jednego z panów polskich, zmarły kędyś we dworze Surdaku, napisał wyborną, jak świadczy notatka, księgę po hebrajsku pt. Massa H'aam (Trudność rządzenia narodem). Rozgniewany na Karaimów za jakowąś krzywdę ojcu jego wyrządzoną, nie oddał im swojéj księgi; lecz, jak świadczy piśmienna tradycja, przełożywszy na język łaciński, przedał ją jezuitom. Dzieło jego, które i w oryginale, i w tłumaczeniu, niewydane drukiem, zaginęło, dzieliło się na siedem części, których tytuły mamy wypisane, a mianowicie: 1) Stróż prawa; 2) Niszczyciel fałszywych znaków; 3) Ofiara Boża; 4) Żmija nad chorągwiami; 5) Obrządek Izraelitów; 6) Serce znękanego; 7) Syn nadziei. Dotąd pamiętny ze swéj nauki i sławy u Karaimów był Jezza Nizanowicz doktor Pisma Bożego, lekarz nadworny Radziwiłłów, urodzony w roku 1595, zmarły w 1666, który podróżując za granicą i trudniąc się sztuką lekarską na dworze magnatów, umarł w rodzinném swém mieście Trokach. Mamy pod ręką jego medyczne raptularze i lekarskie postrzeżenia pisane dobrą łaciną. W téjże książce, obok lekarskich znajdują się po hebrajsku inne notaty tak historyczne, jako i osobiste, które dla nas wytłumaczył p. Firkowicz. Notuje tu, to datę założenia Trok, to pożarów, to najść nieprzyjacielskich, to okoliczności swojego życia. W jednéj z nich użala się, że podczas najścia Rosjan na Troki 1655, gdy mu spalono dom, stracił najważniejszą cześć swéj biblioteki, i że dla braku ksiąg nie może postępować w nauce i pisać dzieł, jakie obmyślił. Oprócz medycyny, zajmował się teologią i filozofią. Współczesny Jezzy Zorach Natanowicz głośny był w swoje czasy jako matematyk; korespondowałz Józefem Salomonem Dalmadygus, Izraelitą rodem z Kandii, lekarzem Radziwiłłów. Ta korespondencja została w hebrajskiéj księdze drukowanéj w Amsterdamie roku 1721 pt. Elim.Dosłowny tytuł jest: Dwanaście źródeł i siedmdziesiąt strumyków, czyli 12 i 70 ogółem 82 zapytań i odpowiedzi w przedmiotach naukowych, matematycznych i przyrodzonych nauk.Są tu zagadnienia z geometrii, trygonometrii, mechaniki, fizyki i astronomii (gdzie się zastanawia nad układem Kopernika); traktuje daléjo medycynie, radzi lekarzom pilnie się przykładać do nauk przyrodzonych. Trudno się gniewać na to, że ktoś nie jest wyższym odswojego wieku, ani się dziwić, że tu znajdujemy rozprawy o talizmanach, czarach i sposobie ich niweczenia, poważne zgłębianie kwestyj astrologicznych i alchemicznych; ale zawsze dwaj ci Izraelici polscy, dysputujący z sobą w żywotnych kwestiach nauki, stawią budujący przykład obok uczonych jezuitów układających rozumne panegiryki na cześć herbów szlacheckich albo piszących pobożne dialogi. Księga Elim, która po bibliotekach uczonych żydowskich wcale nie jest rzadkością, zasługuje, aby ją nasi uczeni pilnie zbadali. Salomon syn Aarona Karaim z Poswala, w księdze pt. Arpyryon, wyłożył dla króla szwedzkiego Karola XI treść swojego wyznania i tenże, podobno dla Karola XII, opisywał Polskę.

W zbiorze przywilejów przechowuje się list Michała Serwacego Wiśniowieckiego hetmana litewskiego upominający żołnierstwo w burzliwe dla Litwy czasy (r. 1706), aby szanowało w Poswalu mieszkanie Abrahama Maskiewicza Karaima, dobrze jako lekarz zasłużonego w kraju i w domu Wiśniowieckich.

Tyle dało się nam dowiedzieć o uczonych Karaimach litewskich w czasach dawnych. Wzgląd należny żyjącym nie dozwala mi o nich mówić obszernie. Imię p. Abrahama Firkowicza uświetni szereg uczonych poczciwego plemienia Karaimów w Polsce. Prace jego starożytnicze, które w téj chwili zabiera się ogłosić drukiem, dadzą mu znakomite imię w rzędzie europejskich uczonych. Bezprzykładne poświęcenie się nauce archeologii, jakie siedmdziesięcioletni starzec (urodzony w Łucku) podczas swych podróży ukazał, pilność i ustawiczność pisarska, jaką w nim widzieliśmy i widzimy, zarumienić powinna niejednego z nas młodych Lewitów nauki, którzy cóś albo wcale nic dla niéj nie uczyniwszy, szafując sobie szumnym tytułem literatów, sądzimy, że mamy prawo usnąć snem Chińczyka na naszych wątłych wawrzynach. Wracając do Karaimów, wielu z ich młodzieży bierze pierwsze wychowanie w gimnazjum wileńskiém, dalsze w liceum Richelieu'wskiém w Odessie, a kilku z nich, których znamy, odznacza się zarówno wykształceniem rozumu i serca. Wielu z Karaimów trockich, którzy nie odebrali wyższego wychowania, posiadają piśmiennie język polski i rosyjski, inni odznaczają się znajomością w prawie krajowem — a wszyscy serdeczną poczciwością jednają dla się współczucie.

Ubiór Karaimów, oprócz duchowieństwa, niczém się nie różni od ubioru krajowców, ubogi wyrobnik i bogaty kupiec stroją się według stopnia swéj zamożności. Ubiór kobiét także niczém się szczególném nie odznacza. Typ wschodni jeszcze na ich twarzach przechowany świadczy o czystości obyczajów, jaką przez całe wieki przechować zdołali.

Byliśmy przytomni wieczornemu nabożeństwu w ich skromnéj, drewnianéj, na końcu miasta położonéj synagodze. Dom modlitwy ma postać małego katolickiego kościołka. Ołtarz na podniesieniu, ozdobiony kolumnami i napisy z Biblii, w swém cyborium mieści odpisy ksiąg świętych zwinięte na wałkach w kosztownych futerałach srebrnych i aksamitnych. Oglądaliśmy niektóre z tych zwojów sięgające dawnéj starożytności. Ubiór obrzędowy kapłana składają kolorowa jedwabna alba, ornat w kształcie katolickich z wyrażonym na nim herbem Salomona i czarny aksamitny kabłuk w kształcie tych, jakie noszą mnisi greko-rosyjskiego wyznania; kapłani noszą brody. Kapłan intonuje psalm i modlitwę, a mężczyźni stojący w ławkach, będących po obu stronach synagogi, odpowiadają mu śpiewnym chórem, w którym szkoda że nié ma nieco więcéj harmonii. Kobiéty zajmują miejsce na podwyższonym chórze, tam gdziew kościołach katolickich mieszczą się organy. Zakrystia służąca do ubrania się kapłanowi jest w przedsionku synagogi.

Aleśmy się zanadto zagawędzili. Łódź gotowa; najęty Karaim ochoczo gotów nas powieźć na zielone fale jeziora. Malownicze ruiny zamku na wyspie uśmiechają się z daleka. Tam na gruzach opowiemy dzieje przeszłości tego zamku i téj lichéj dzisiaj, a niegdyś pełnéj znaczenia, mieściny.

III

Jezioro — Ruiny zamku — Freski — Marzenia o Kiejstucie i Witoldzie — Założenie Trok — Dalsze wypadki historyczne w związku z Trokami

Patrz, oto pyszna Kiejstutów stolica,

To ich dzierżawy, kędy zajrzysz okiem.

Nad zamkiem wieża — to pogan kaplica;

Tam między gęstym kadzidła obłokiem

Boga piorunu szczerozłote lica

Patrzą się jasném brylantowém okiem.

Widzisz to wielkie błękitu przestworze?

To trocki zamek — a to trockie morze.J. Słowacki, Hugo

Żeglujemy po spienionych, sinych z oddali, a zielonkawych z bliska, owych falach trockiego morza. Miasteczko usuwa się, skupia w panoramę. Dwanaście wysp rzuconych na ruchomą taflę lazuru, dziwnie uroczo urozmaicają swą zielenizną jezioro, bezbrzeżne, głębokie, wiejące chłodnawą atmosferą. Spokój luby od razu opanowywa serce wśród téj ciszy przerywanéj tylko pluskaniem wiosła; człek się rozmarza, i z gotowym nastrojom do religijnego oglądania świętych szczątków przeszłości, podsuwa się pod niezmiernie malownicze ruiny baszt zamkowych i stawia stopę na wyspie, aby je z bliska oglądać.

Już od lat czterechset siedmiudziesiąt bóg piorunów Perkun nie ma tu świątyni; posąg jego o szczerozłotych licach już nie patrzy jasnémbrylantowém okiem na swych czcicieli; od czterech i pół wieków popioły Kiejstuta leżą kędyś w urnie na dolinie Świętoroha: — a jednak duch pogańskiéj litewszczyzny i duch Kiejstuta wieją spomiędzy tych gruzów, spomiędzy szczerbów strzelnic i okien — ulatują ponad jeziorem i nakazują cześć najbardziéj prozaicznemu gościowi. Drąc się przez gruzy i ciernie, jakie na nich wyrosły, człek rad by obiegł w jednéj chwili całe zwaliska, zazdroszcząc lekkości kozom, które wieszając się po urwiskach baszt, ogryzają młode gałązki, na najwyższych ich szczytach porosłe.

Zamczysko zbudowane w kształcie prostokąta, zadziwia swoim ogromem. Strona szersza wynosi 40, węższa 25 sążni. Okrągłe bastiony występują w znacznéj części za krańce ścian narożnych. Jeden z nich tylko sterczy wspanialéj; inne osypały się do połowy. Czworoboczna baszta dumniéj jeszcze podnosi swoję głowę, odartą z przykrycia, poszczerbioną mieczem czasu i świecącą martwemi oczamiswych okien dawno już nieoszklonych. Zamek środkowy dzieli na dwa dziedzińce całą przestrzeń opasaną wałem. Gmach dzielił się na dwa piętra: w pierwszém, jak zwykle, były mieszkania i składy; drugie służyło do obrony. Zewnątrz zamek całkowicie niepobielony, świeci się czerwonemi cegłami i siwemi kamieńmi; wewnątrz dopatrzysz gdzieniegdzie szczątki tynku, a na nim gdzieniegdzie szczątki malowideł. Jeszcze w r. 1822, p. Wincenty Smokowski w jednéj sali naliczył i przerysował dwanaście obrazków znalezionych na murze w sali pierwszego piętra, a raczéj dwanaście nieodgadnionych ułamków malowidła. Dzisiaj tynk poopadał, deszcz opłukał farby, tak że ledwie kilka pojedynczych rysów pędzla gdzieniegdzie można dostrzec. W jednéj framudze jeszcze pozostały ślady figury oznaczonéj u p. Smukowskiego nr 2, przedstawiającéj mężczyznę w profilu siedzącego na tronie, a przed nim niewiastę cóś żywo rozprawiającą. W téjże framudze jeszcze ocalał w górze fresk mężczyzny z twarzą do widzów obróconą, trzymającego w jedném ręku cóś na kształt miecza, w drugiém kartę (u p. Smokowskiego nr 3). Nie śmiejąc nic stanowczego wyrokować ani o dacie malowideł, ani o przeznaczeniu téj sali, zwracamy uwagę na podobieństwo układu téj figury z postacią Zygmunta Kiejstutowicza na majestatycznéj jego pieczęci, którą posiada p. Michał Baliński, a którą dał sztychować w swojéj historii Wilna. Obraz Najśw. Panny, którego nie dostrzegł p. Smokowski, a który w naszych oczach wraz z tynkiem spadł z wysokości trzech sążni i potłukł się na najdrobniejsze okruchy, oraz jedna postać, jak się zdaje w ubiorze franciszkana (apostoła Litwy), naprowadzają na myśl, że tu być mogła kaplica. Inne zarysy wyobrażające książęcia na majestacie, a przed nim lud błagający (u p. Smokowskiegonr 2, 4, 7, 8, 11 i 12) zdają się wskazywać miejsce na sądy lub przyjęcia posłów. Mogła zresztą ta izba zmieniać swe przeznaczenie, a będąc sądową za Witolda lub jego brata Zygmunta, zostać kaplicą za Kazimiérza Jagiellończyka, który tu długo i chętnie przebywał. Wniosek ten tém jest podobniejszy do prawdy, że p. Smokowski dostrzegł na freskach odnawianie, dokonane w lat 150 jakąś mniéj biegłą ręką.

W jednym z ocalałych lepiéj bastionów, wpośród gruzów kamieni, cegieł i wapna, lubiłem siadywać w wydrążeniu okna i dumać po godzin kilka, spoglądając to na pogodne niebo i siny, nieogarniony okiem przestwór jeziora, to na spienione jego fale, które pluchotały o podstawę baszty. Wobec tych gruzów potęgi pogańskiéj Litwy, wobec wód, które były świadkami założenia tego zamku i jego rozlicznych kolei, dumki o przeszłości obwiewały głowę, rozmarzały, upajały i przenosiły ją w daleko upłynione lata, tak żywo, tak obecnie, żem, zda się, słyszał wrzawę walczących, żem widział łodzie najezdników płynące pod mury, a na murach chrobre drużyny litewskie gotowe do dania odporu strzałami i kamieńmi. A ci, co napadają, są koniecznie w zbroi błyszczącéj, w najeżonych piórami hełmach, w białych płaszczach z krzyżami; — a ci, co się bronią, są w kołpakach rysich, w niedźwiedniach, z długiemi dzidami i z kamiennemi topory. A dowódca ich mały, krępy, żwawy staruszek, w sutéj niedźwiedni, w sobolim szłyku, — muskularną dłonią wywija żelazny topór, błyszczy oczami pełnemi zapału, grzmi w trąbkę, i silnym głosem, czystym litewskim akcentem wydaje swoim rozkazy. To Kiejstut, ostatni konserwatysta staréj Litwy! A przy nim młody, urodziwy, długowłosy, piękny jak Apollo, groźny jak Mars — Witold, zdaje się przedstawiać młodą Litwę, niezłomną w swych elementach, ale już dostępną światłu Wiary i Postępu, które jedne tylko zdolne są uratować niepodległość téj ziemi od chciwego krwi i zaborów krzyżowego rycerstwa... Takie mię widma obsiadały w zamku trockim; snuły mi się przed oczami rozmaite chwile i ustępy z przeszłości tego silnego grodu, to skupiając się w porządną całość, to rozlatując się fantastycznie, jako istne mary na jawie.

Z wysokości téj baszty poglądając to na sine jezioro usiane zielonemi wysepkami, to na widnokrąg okolicznego kraju, zakończony górami i lasem, to na obszernie rozsiadłe, ale ciche, małe i biedne miasteczko wystrzelające wieżycami swych kościołów nad skromne drewniane dachy Karaimów, — opowiedzmy pokrótce dzieje tego zamku i tego miasta, dzieje niegdyś głośne i znakomite, dziś zamszałe, jak te kamienie, przepłynione i spędzone z pamięci ludzkiéj, jak te fale jeziora, które pieniąc się i szumiąc, muszą ustąpić pędowi coraz nowéj a nowéj fali.

Nazwisko Trok po raz pierwszy na schyłku XII stulecia wspomniał Snorro-Sturlezon Islandczyk, autor ciekawéj dla północnych dziejów kroniki pt. Historiae regum septentrionalium, Lagman czyli stróż prawa na swéj wyspie — który nie wiadomo szczegółowo kiedyi jaką burzą zawiany w te strony, zostawił wspomnienie o Wilnie i Trokach, zwyczajnie jak Niemiec przekręcając nazwiska miejscowe: Wilno nazwał Velni, Troki Tyrki, Merecz Misiri; nic zresztą godnego uwagi nie wzmiankując o tych okolicach, jeno iż tu zastał osadników normandzkich, z którymi się ich własnym językiem rozmówić zdołał.

A w tymże czasie, czy może jeszcze pierwiéj, miała istnieć gdzie dzisiaj Stare Troki litewska osada zwana Ghurgani, gdzie był gród litewskich książąt, świątynie bogów i mieszkania ludu, które się ciągnąc aż do Wilna, jakby jedno miasto z Wilnem tworzyły. Wiedząc, jak mało była nasiadłą Litwa, nie możemy wcale przypuszczać, że pasmo tych domów nie przerywało się zgoła; owszem, wśród gór wysokich, wśród poplątanych brzóz, dębów i sosen, były to polanki wyrobione na pole uprawiane kamiennemi młotami i drewnianemi patyki, wpośród których wznosiły się wioseczki Litwinów małe kiemelis albo ukis, pojedyńcze ich chaty z pasiekami pszczelnemi, z gajami poświęconemi bogom, ze świętemi wężami, co się tu swobodnie lęgły, chaty, nad któremi unosiła się wiecznie struga dymu świętego znicza. Były to karczowiska, trzebieże wśród lasów, po litewsku trakas, które dały gotową naturalną nazwę osadzie.

Osada Ghurgani skutkiem najść nieprzyjacielskich czy koleją czasu upadła ze swojemi świątyniami bogów i ze swojém nazwiskiem, —nazwa Trakas (trzebież) pozostała w ustach ludu. Tak ją zasłyszał Snorro-Sturlezon; tak ją znalazł we sto lat z górą Gedymin, kiedy w 1321 przybył w te strony na łowy, a upodobawszy miejscowość, tu z Kiernowa przeniósł swoję stolicę.

Niewymyślna to była stolica wielkiego państwa, nieznaczna jak rozwój życia towarzyskiego u Litwy Gedyminowéj; ale mądra zaprawdę była myśl wielkiego bojownika Litwy to przenoszenie swych stolic z miejsca na miejsce. Znaczyło: skupiać rozpierzchłą ludność kraju w pewne wydatniejsze punkta, stawić w tych punktach warownie, które by osłoniły głowę i własność ludu od zaborów nieprzyjaciela, a nieprzyjaciołom stawiły tamę do dalszego plądrowania po kraju. Zbudował tutaj zamek, otoczył go przykopem i wałem, skupił ludność — słowem uczynił co mógł dla dawnego Gurgani, czyli Starych Trok dzisiejszych; a pędzony myślą przeznania kraju i ożywienia go w ten sposób, znowu gdzie indziéj przeniósł swoję stolicę.

Na ten raz niedaleko od dawnéj. Oko barbarzyńcy Gedymina umiało na swéj ziemi dośledzić miejsca, gdzie urocza przyroda połączona z wojenną obronnością, mogła zapewnić mieszkańcom piękne i bezpieczne schronienie. Znalazł takie miejsce nieopodal, nad szerokiém jak morze, nad siném jak niebo jeziorem Galwa. Skinął na lud swój, dał hasło do roboty mnogim brańcom wojennym, nanoszono kamieni, napalono cegieł, i stanęło obronne zamczysko nad samém jeziorem, co dzisiaj zwiesza nad niąswoję kamienną w gruz osypującą się głowę; nazwał to miejsce Nowemi Trokami i tam przeniósł swój pobyt.

Pięćset trzydzieści lat z górą ubiegło, jak te miejsca stały się wiadome na karcie dziejów, jak tu położono pierwszy kamień warowni! a od pięciuset może lat poprzednich mogły nad tém szerokiém jeziorem stać rybackie chaty Herulów czy jakiegoś plemienia, którego i nazwać nie umiemy. Bo jeśli strony Litwy były przed tysiącem lat zamieszkane, trudno przypuścić, aby pierwotny człowiek nie wybrał dla się na mieszkanie tak miłéj, tak spokojnéj, tak obfitéj w lasy i wodę zaciszy!

Gedymin niedługo w Trokach gościł. Znęcony położeniem i pięknością doliny Świętoroha, kędy Wilejka wpada do Wilii, w rok czy we dwa, rzucił tam fundamenta nowego grodu, i w Wilnie już założył swoję trwalszą stolicę.

Troki nie zostały osierocone: — troskliwe oko Gedymina musiało zaglądać, jak się dzieło rąk jego rozwija; a kiedy po zgonie Gedymina w 1341 dwaj jego synowie Olgierd i Kiejstut, wyzuwszy ze zwierzchniéj władzy starszego swojego brata Jawnutę, podzielili się panowaniem nad szerokiemi ojcowskiemi państwy, — Olgierd został jako wielki książę przy Wilnie, Kiejstut otrzymał Żmudź i Troki z okolicami.

I w Trokach, a nie w Wilnie było Sanctumsanctorum Litwy: — tam przy Olgierdzie tłoczyli się i święta Ruś, i święta Łacina, i Lach, i Niemiec, bogom Litwy poczęło być ciasno w dolinie Świętoroha; — tu w Trokach Perkun nie miał współzawodnika; Kunigas Kiejstut był kuty poganin — ach! zaprawdę kuty, jak jego młot kamienny, jak jego topór żelazny!

Nie w sercu Olgierda, przystępném czy nieumiejącém się oprzeć nowościom, było serce Litwy: Kiejstut był wyrazem swojego narodu. Wierny czciciel swoich bogów, sam dochodził apoteozy u dzieci Litwy. I szanowali go bogowie, jak szanowały dzieci Litwy: ani Perkun, ani jego ofiarnicy, ani lud podwładny, nie śmieli mu się sprzeciwić, kiedy raz jeden, tylko raz w życiu targnął się na prawa bogów. Było to 1338, gdy powracający z wojennéj wyprawy poznał i pokochał w Połondze piękną Birutę, córkę bojara Widmunta, ofiarnicę; bogini Priaurimy, a nie zdoławszy ją nakłonić do złamania poślubionéj bogom czystości, uwiózł ją gwałtem do Trok i tam poślubił. Niebiosa chętnie snadź przebaczyły płochości swojego bojownika i obrońcy, miłemi snadź były ich sercu słodkie uczucia, jakie dlań karmiła kraśna Biruta, kiedy owocem tego związku był bohaterski Witold, dzielna chluba i osłona Litwy. Ciche poddanie się Biruty musiało być niepróżne świętéj miłości ku swojemu małżonkowi i panu, kiedy zasłużyła być matką bohatera. W tym oto starym lądowym zamku trockim ujrzał Witołd światło dzienne w r. 1344, u tego oto jeziora igrało przeżegnane przyszłą świetnością chłopię, — z tych okien spoglądała tęskna i łzami zalana jego matka, gdy w 1361 Kiejstut wojujący wciąż z Krzyżakami trzykrotnie dostał się w ich niewolę. W Trokach, gdzie wspomnienie Kiejstuta, Biruty i Witołda snuje się pogruzach zamczysk, pluchoce w jeziorze, szumi w powietrzu, widzimy zda się Birutę, jak z okna jednéj z tych strzelnic poglądając w dal szeroką, wylewa swą tęsknotę w jednéj z tych starych rzewnych litewskich piosenek, których ułomki mamy przed sobą: — „Na górze stoidąb zielony, objęłam go rękami: o dębie! czemu mi się nie zamienisz w lubego? czemu się nie zamienią twe konary w jego objęcia, a szum zielonych twych liści w jego przyjazne słowa?”...

Rok 1348 upamiętnił się w dziejach Trok dwoistém wspomnieniem. W nim, jak się wnioskować godzi, Kiejstut założył drugi zamek na wyspie jeziora Galwy, ten sam zamek, z którego ruin przyglądamy się okolicom i rozpamiętywamy ich przeszłość; dał dźwignąć te same kamienie, na których siedzimy; wykonał te same okna strzelnicy, które jak ramy obejmują przed nami przepyszne obrazy jeziora i dalekich lasów, po których dzisiaj uwijają się zręczne kozy, jedyna zamku trockiego załoga,ogryzając drzewka i chwasty na zgliszczach porosłe. Pięćset z górą lat, jak robotnik układał te cegły na wapiennym cemencie; a jeszcze został ślad jego grubéj spracowanéj ręki wyciśnięty na glinie? Czemu na niéj nie zapisał swego imienia albo imienia budowniczego, według którego planu stanęły na sposób francuski te obronne a majestatyczne i piękne dla oka gotyckie baszty, które się rozsypują co chwila, te łuki zapadłych dzisiaj sklepień, których wdzięk i śmiałość zaledwie z kilku szczątków oceniać możemy? W tymże 1348 r. Kiejstut nad rzeką Strawą o parę mil od Trok starł się nieszczęśliwie z Krzyżakami pod wodzą wielkiego mistrza Henryka Dusemera; a ta bitwa dała poznać Krzyżactwu tutejsze strony i otworzyła drogę ich późniejszym w głąb i serce Litwy napadom.

Jednym z takich ciężkich napadów na Litwę, a podobno najpierwszym na Troki, było za mistrzostwa Winryka z Kniprodu w 1377 wtargnięcie Gotfrieda Lindena marszałka zakonu, który nie zdoławszy zdobyć warownych już wtedy zamków trockich, cofnął się, obróciwszy miasto w perzynę. Rycerski Witołd już był prawicą ojcowską w boju: w 1363 obok ojca gromił Krzyżaków pod Osterodem; w 1370, wespół z bratem swoim stryjecznym i przyjacielem Jagiełłą, dawał pomoc Kiejstutowi, gdy ten puścił z dymem twierdzę Ortelsburg; w 1377 zdobył Insterburg z okolicami, i z bogatym plonem wrócił do ojca. Troki oglądały owocetych zwycięstw. Okrutny komtur krzyżacki Jan Surbach, pojmany pod Insterburgiem i okuty w łańcuchy do Trok przywieziony 1379, uweselił swym widokiem żądne krwi wrogów i słusznie zemstą pałające serca Litwy. Lud wołał, aby go poświęcić na ofiarę bogom; ale pełen ludzkości Kiejstut odmówił ludowi jego żądań, ocalił jeńca, a niezadowolony lud szemrał na swojego książęcia, iż zdawał się pochwalać okrucieństwa Krzyżaków (quod in eo laudavit hujusmodi acta).

W następnym roku po spaleniu Trok przez Krzyżaków, miał tutaj miejsce traktat przymierza, zawarty pomiędzy Litwą a Zakonem. Znużyły się ręce w obustronnym boju, klęski zadawane z obojéj strony przechodziły wszelkąmiarę, miecze nie osychały ze krwi, Litwa i Prusy nie ostygały z pogorzelisk. Kiejstut i Winrych z Kniprodu, dwaj śmiertelni wrogowie, podali sobie w Trokach rękę zgody — jęli spisywać pakta przymierza, stanął traktat w dniu św. Michała 1379 podpisany ze strony Litwy przez Jagiełłę, Kiejstuta, Witołda i Langwejna. Marne umowy! które pisać byna wietrze i na wodzie — bo chwilowa tylko była ich trwałość!

Nastały znane w dziejach Litwy wypadki. Służalec Wojdyłło spokrewnił się z książęcym domem; stąd nieukontentowanie Kiejstuta ku Jagielle, którego Krzyżacy nie omieszkali podżegać. Ale to wszystko działo się wśród uczt, z wesołą twarzą, przy wzajemném zapewnianiu przyjaźni. Krzyżacy ustnie i piśmiennie oświadczali swą przychylność zarówno Jagielle i Kiejstutowi; ale w tych oświadczeniach i umowach były punkta tajemne, o których obaj zajątrzeni na siebie władcy Litwy wiedzieć wzajemnie nie mogli. — W 1381 Krzyżacy wypowiedzieli wojnę Kiejstutowi, spustoszyli jego posiadłości, a nie wydawszy stanowczéj bitwy Litwinom, obchodzili radosne zwycięstwo. Zrozumiał Kiejstut prostym litewskim rozumem, że istnieją tajemne układy miedzy Zakonem a Jagiełłą, gdy późniejszy bohater Litwy Witołd ucztował i polował z Jagiełłą, wmawiając ojcu uległość i przyjaźń stryjecznego brata, którego kochał.

Przy dobywaniu Połocka zanadto jawna pomoc Krzyżaków udzielona Jagielle, otworzyła oczy Kiejstutowi na prawdziwy stan rzeczy.

„— Widzisz, jak mię Jagiełło obraża! — mówił do syna — wydał moję synowicę za chłopa, a teraz się przymierzy z Niemcami, którzy na jego skinienie pomagają Skirgielle odebrać Połock od mojego syna”.

Witołd jeszcze nie wierzył.

Ale cierpliwość Kiejstuta przebrała już miarę. Postanowił ukarać synowca: zdobył Wilno, uwięził Jagiełłę w Krewie i rozpoczął chwilowe rządy nad całą Litwą.

Tymczasem Jagiełło prowadził tajemne układy z Krzyżakami, których Kiejstut postanowił ostatecznie nękać. Uderzył na Jurborg; tu mu się nie powiodło. Krzyżacy znowu wsparli Jagiełłę, który odzyskał Wilno, wyruszył na Troki, zdobył je, oddał Skirgielle, zdradziecko uwięził Kiejstuta w Krewie i zamordował go za tajemnym podszeptem i, jak wieść głosi, z pomocą Krzyżaków.

Równo z jego zgonem skonała stara Litwa, rdza powlekła szczerozłote lica boga piorunów, brylantowe jego oczy gęstym pokryły się matem.

Po tém wszystkiém, co Krzyżacy uczynili dla Jagiełły, zdawałoby się, że przyjaźń tego zakonu dla litewskiego księcia była trwałą i nienaruszoną. A przecież uciśniony przezeń Witołd gdy w 1383 nieśmiało udał się do Krzyżaków, starając się podkopać łączące ich z Jagiełłąprzymierze, na samym wstępie usłyszał wymówkę:

„— Dlaczegóż, książę, kiedyś miał Wilno w ręku i dowiedział się o buncie Jagiełły, nie szukałeś wsparcia i opieki zakonu?”

Bo istotnie nie szło Krzyżakom o wzrost lub upadek téj lub owéj dynastii litewskiéj; ale o całkowite jeśli nie podbicie, to przynajmniéjogarnienie swym wpływem Litwy. Zobojętnienie ich z Jagiełłą doszło do nieprzyjaźni. Wzięli w opiekę Witołda, — i ci sami, którzy pomogli Skirgille usadowić się w Trokach, przyszli go stąd wyzuć, a usadowili Witołda; ale korzystając ze słabości jego położenia, powierzyli dowództwo obu tutejszych fortec rycerzom zakonu Janowi Rabbe i Henrykowi Klee. Niedługo się cieszyli zdobyczą: bo nie daléj jak w sześć tygodni Skirgiełło znowu Troki odzyskał.

Nie tutaj miejsce powtarzać znane dziejowe wypadki: złączenie Litwy z Polską, chrzest Jagiełły, kilkakrotne wtargnienie Krzyżaków do Litwy, trzykrotne zagrożenie Wilnu i ich porażki. Na ten raz działali jako sprzymierzeńcy Witołda. W 1391 jeden ich oddział uderzył na Troki; ale znalazł miasto spaloném przez samego Skirgiełłę, który pod Poporciami centralizował swe siły.

Ale nazbyt ślepo ufał Witołd Krzyżakom. Przypłacił tę ufność śmiercią dwojga dzieci: gdyż zakonnemu rycerstwu szło o to, aby po jego bezpotomném zejściu Litwę zagarnąć. Ocenił swe położenie i w następnym roku, pojednany z królem, został wielkim książęciem litewskim.

O ile okoliczności i czynny jego charakter pozwalały, lubił przebywać w Trokach. Pozostało tu kilka śladów jego opieki nad miastem. Osadził tu, jakeśmy rzekli, Karaimów i Tatarów; fundował i uposażył kościół katolicki; na jednéj z wysp wymurował kaplicę grecką pod tytułem św. Jerzego (w 1418) dla trzeciéj swéj żony Julianny księżniczki holszańskiéj; oraz wzmocnił oba zamki, to jest, leżący na wyspiei lądowy. Tutaj go zastał rycerz zachodni Gilbert de Lannoy. Przytaczamy ciekawe jego świadectwo o stanie Trok owoczesnych w dosłownym przekładzie Lelewela:

„Toż: wyjechawszy z Wilna, abym wrócił do Prus, przebywałem przez królestwo Litwy, drogą jak następuje. Naprzód do jednego bardzo dużego miasta w Litwie, zwanego Troki, licho zabudowanego domami samemi drewnianemi i wcale niezamknięte. A jest tam dwa zamki, z których jeden jest wielce stary, zrobiony całkiem z drzewa i pletwy drzewa okładanéj (darnią). A jest ten stary zamek położony na brzegu jeziora, ale z drugiéj strony stoi na otwartéj ziemi. A inny zamek jest pośrodku innego jeziora, o wystrzał działa ze starego zamku, a ten jest całkiem nowy zrobiony z cegieł na sposób francuski. — Toż: mieszka w rzeczoném mieście Trokach i zewnątrz w kilku wsiach bardzo wielka ilość Tatarów, co tam mieszkają pokoleniami, którzy są prości Saraceni, niemający nic z wiary Jezusa Chrystusa, a mają język osobny zwany tatarski. I mieszkają podobnie w rzeczoném mieście Niemcy, Litwini, Rusini i wielka ilość Żydów, którzy mają każdy język szczególny. A jest rzeczone miasto kniazia Witowda. Więc jest z Wilna aż dotąd siedm leuków. — Toż: zachowuje wspomniony Witowd książę Litwy ten porządek czci w swym kraju, że żaden cudzoziemiec przebywający i przejeżdżający przezeń, nic nie wydatkuje: tam im każe książę dostarczać żywności i prowadzić ich bezpiecznie wszędzie, gdzie chcą się udać, po rzeczonym kraju, bez kosztu i wydatku. A jest wspomniony Witowd wielce potężny książę, iż podbił dwanaście lub trzynaście tak królestw, jak krajów orężem; a ma, mówiąc wszystko, dziesięć tysięcy koni swego siodła, należących do jego osoby. — Toż: w rzeczoném mieście Troki, jest źwierzyniec ogrodzony, w którym są wszelkiego rodzaju źwierza dzikie i źwierzyna, jakie można otrzymać z lasów i pochodzą z onych; a są niejakie, jako byki dzikie, zwano zubry (urus) i innych jest tam, jako, wielkie konie zwane osłowate, i inne zwane łosiami; i jest tam koni dzikich, niedźwiedzi, dzików, jeleni i wszelkiego rodzaju dziczyzna”.

Czyny Witołda należą do historii. Uznała go powszechność; uczcili współcześni monarchowie. Czując swoję przewagę nad Polską i znaczenie dyplomatyczne, jakie wyrobił dla Litwy w Europie, pod koniec życia chciał zostać jéj królem. Państwa ościenne, niechętném okiem patrzące na wzrost Polski, popierały te jego roszczenia; słaby i kochający go Jagiełło już niemal przystawał na udzielenie mu korony, a tém samém na rozbrat państw, które sam skojarzył. Hart ducha, z jakim wystąpili Zbigniew Oleśnicki i Jan Tarnowski, udaremnił jego zabiegi w Łucku w 1329. Ale cesarz niemiecki Zygmunt podżegał roszczenia Witołda. Witołd wrócił do Trok i Wilna, oczekiwał od cesarza koron, naznaczono nawet dzień koronacji; lecz Zbigniew znowu stawił czoło.

Świetny to był zjazd w Trokach, w październiku 1430. Byli tu: kniaziowie z Tweru, Razania i inni, był chan perekopski, wygnany hospodar wołoski Elijasz, posłowie cesarza greckiego, wielki mistrz pruski, marszałek zakonu Krzyżaków inflanckich i wszyscy możni panowieLitwy; przybył na koniec Jagiełło, otoczony wyborem polskiego senatu. Goście, jak świadczą kronikarze, starali się zadziwić gospodarza przepychem swych ubiorów i liczną służbą; gospodarz chciał dać uczuć reprezentantom całéj Europy wielkość swych bogactw i szczodrą gościnność. Ze sklepów książęcych codziennie wydawano 700 beczek miodu, nie licząc wina i innych napojów; na kuchnię szło dziennie 1400 baranów, 100 żubrów, mnóstwo łosi, dzików i innéj źwierzyny. Zjazd ten trwał około siedmiu tygodni, na przemian w Trokach i Wilnie, kipiąc gwarem biesiady, wpośród któréj ledwie by się domyślać można układów dyplomatycznych, po cichu toczonych.

Niepowodzenie układów i stały opór senatu polskiego przyśpieszyły śmierć Witołda. Umarł 27 października 1430 na rękach Jagiełły, w tychTrokach, w których ujrzał światło dzienne. Ciało jego przez dni osiem w jednym z zamków trockich było wystawione na widok publiczny, po czém odwieziono go do grobu w katedrze wileńskiéj.

Mury tutejsze osierocone przez bohatera Litwy, ujrzały wkrótce nowych panów. Po burzliwém władaniu Świdrygiełły, zasiadł na wielkoksiążęcym tronie Litwy i zamieszkał w Trokach okrutny brat Witołda Zygmunt Kiejstutowicz w r. 1432. Podejrzliwy, małomówny, skłonny do gniewu, chciwy dostatków, w każdym widział wroga, a nad kim zdołał, mścił się jako nad wrogiem. Książąt, panów i wyższéj szlachty nie cierpiał i lękał się, skazywał ich na śmierć, łupił ich dobra, oddając je swojéj myśliwskiéj i stajennéj czeladzi. Walcząc z chytrymi Krzyżakami i srogim Świdrygiełłą, zdaje się, że od tych obu nieprzyjaciół przejąłich charakter.

Mieszkał na zamku trockim oblanym wodą, gdzie nikt, oprócz najzaufańszych, nie miał doń przystępu. Stamtąd wydawał swoje krwawe wyroki. Za cień podejrzenia rozkazywał topić, wieszać, ścinać, wrzucać do lochów podziemnych i oddawać na pastwę zwierząt. Zamordował Rumbolda marszałka litewskiego, Monwida wojewodę trockiego, uwięził Jerzego Langwejna w Trokach, a Aleksandra księcia słuckiego w Krewie. A wezwawszy wszystkich znakomitszych panów na święta wielkanocne w 1440 zamierzył ich zamordować. Ale panowie przeniknęli zamiar, a wojewodowie Dowgierd wileński i Lelusz trocki, oraz książęta Jan i Aleksander Czartoryjscy, uknuli spisek na życie Zygmunta.

Zamek trocki był sceną morderstwa. W niedzielę kwietną z rana trzysta fur siana należącego wielkiemu księciu z dóbr magnackich wjechało da zamku. Po dwóch ludzi zbrojnych ukryto w każdéj furze; człowiek wóz prowadzący miał broń pod odzieżą: tak więc wprowadzono do zamku 900 żołnierzy. Aleksander Czartoryjski z niejakimś Skobejką weszli na pokoje. Zygmunt słuchał mszy w zamkowéj kaplicy. Wywołano go, udając drapanie ulubionéj przezeń niedźwiedzicy. Czartoryjski rzucił się na niego; Zygmunt chciał się cofać; ale Skobejko ująwszy widły żelazne uderzył go tak silnie, że książę padł na miejscu. Wierny giermek Sławko chciał bronić pana; lecz zginął wyrzucony oknem z wysokiéj baszty.

A w kaplicy odbywała się msza, dzwoniono na podniesienie.

Żołnierze spiskowych zajęli zamek i rozpędzili załogę. Nikt im nie stawił oporu: chrześcijanie byli w kościołach; Karaimi na hasło trwogi zbiegli się do zamku, lecz znaleźli bramy zamknięte. Ciało Zygmunta utopiono w przerębli lodu w jeziorze. A kiedy jedni ze spiskowychdokonywali swój zamiar w Trokach, drudzy działali w Wilnie, — i w tejże chwili obie stolice litewskie zostały zajęte na rzecz Świdrygiełły.

Pełne okrucieństwa i awantur rządy tego nowego władcy nie zostawiły jednak w Trokach swojego śladu. Rzecz jasna, że przechodząc z rąk do rąk tyranów miasto nie mogło się zapomagać w bogactwa, a wciąż palone pochodnią wojny ani się rozbudować. Dopiero Kazimierz Jagiellończyk będący jeszcze wielkim księciem litewskim, stale polubił, ozdabiał i swoim pobytem zbogacał Troki. Nawet po wstąpieniu na tron polski, połowę czasu siedząc na Litwie, najczęściéj przemieszkiwał w Trokach.Tu przyjmował Kontaryniego posła weneckiego, który wracając z Persji zajechał do króla. Kontaryni w relacji swojéj tak opisuje świetne przyjęcie jakie go spotkało:

„Jego Królewska Mość dowiedziawszy się o mojém przybyciu, wysłał ku mnie dwóch swoich dworzan, dla powinszowania mi szczęśliwego powrotu i zaproszenia na dzień następny na obiad. Nazajutrz 15 lutego (1477)przysłał mi Król Imć suknię adamaszkową koloru szkarłatnego podszytą sobolami i żądał, abym na dwór przyjechał w jego saniach zaprzężonych sześcią pięknemi rumakami, w towarzystwie czterech baronów, którzy stali zewnątrz przy saniach, i wielu innych znakomitych osób. Tak przybyliśmy do pałacu JKMości. Tam Król zaprowadził mię do swéj komnaty, zasiadł na wspaniałém siedzeniu, a przy nim dwaj królewicze w szatach karmazynowych, młodzi i piękni jak gdyby dwaj aniołkowie (byli to Aleksander i Zygmunt synowie Kazimiérza). W téj komnacie było także wielu baronów, dworzan i innych panów. W pośrodku i naprzeciw Króla Imci postawiono ławkę dla mnie. Król Imć obchodził się ze mną z niewypowiedzianą łaskawością; chciał, abym uściskał rękę królewiczów; słowem, przyjął mię tak, że syna własnego nie mógłby przyjąć lepiéj. Zabierając głos chciałem uklęknąć; lecz Król Imć nie dopuścił mi tego, i nie pozwolił mi mówić, aż gdym usiadł. Usiadłszy więc, opowiadałem z pilnością wszelkie przygody podróży mojéj; opisywałem kraje, którem przebywał, i obyczaje ich mieszkańców, mówiłem o potędze Uzum-Kassana, i o tém, com u niego sprawił; czego wszystkiego Król Imć chciwie słuchał. Dotknąłem także o zwyczajach i o sile narodu tatarskiego. W ciągu mojéj mowy, która około pół godziny trwała, Król Imć z taką uwagą mię słuchał, że nikt przez cały ten czas nie śmiał ust otworzyć. Po czém złożyłem dzięki JKMci w imieniu Rzeczypospolitéj, za cześć i dobrodziejstwa, któremi mię obdarzył. Odpowiedział mi przez swego tłumacza, iż się wielce raduje z powrotu mojego, tém bardziej, iż nie miał nadziei, abym kiedy z tak dalekiej podróży miał wrócić; że miło mu było słuchać, com mówił o Uzum-Kassanie i o Tatarach; że w mojémopowiadaniu znalazł potwierdzenie skądinąd powziętych wiadomości. Na koniec kazał mi wejść do innéj sali, gdzie były nakryte stoły i gdzie zastałem znakomite towarzystwo. Wkrótce tam i Król Imć przyszedł z królewiczami, poprzedzony od wielu trębaczów. Kiedy zasiadł do stołu, po prawéj ręce jego usiedli królewicze, po lewéj pierwszy biskup państwa, po biskupie ja, w pewnéj odległości baronowie, a znaczna liczba osób, może około 40, przy innych stołach. Potrawy były przynoszone na wielkich tacach, a zawsze przodem szli trębacze. Siedzieliśmy u stołu około dwóch godzin. W ciągu obiadu Król Imćzadawał mi jedne po drugich pytania o mojéj podróży, na które odpowiadałem. Po obiedzie, wstawszy od stołu, stojąc prosiłem Króla Imcio odprawę, i pytałem, czy mi jakie rozkazy dać raczy? Kazał odpowiedzieć mi, abym upewnił senat naszéj prześwietnéj Rzeczypospolitéj, jako najmocniéj pragnie pozostać z nią w przyjaźni i w ciągłych związkach; chciał też, aby i królewicze toż samo mi poruczyli”.

Za następnych Jagiellonów Troki przestały być mieszkaniem książęcém, a poczęły służyć za rodzaj politycznego więzienia dla osób znakomitszych. Tutaj za króla Aleksandra miał sobie wyznaczone mieszkanie szach Achmet chan kapczackiéj hordy, który, utraciwszy swe państwo, szukał w Polsce pomocy. Tu w chwilach nieporozumienia między królem polskim a jegoteściem Iwanem Wasilewiczem III wielkim kniaziem Moskiewskim, w r. 1503 uwięzieni zostali posłowie moskiewscy: bojaryn i okolniczy PiotrPleszczejew, dworecki Konstantyn Zabołockoj, okolniczy Jaropkin oraz diak Nikita Mokłokow. Tu Zygmunt I kazał uwięzić w 1508 dwóch Gasztołdów podskarbiego i koniuszego, których podejrzéwał o sprzyjanie zdradom Glińskiego. Tu Mikołaj Radziwiłł i Hrehory Ostyk, po śmierci Aleksandra, podejrzewając o zamiar ucieczki wdowę po nim Helenę, zesłali ją na honorowe wygnanie.

O stanie Trok za Jagiellonów mamy świadectwo u Herbersteina, który będąc posłem od cesarza Maksymiliana do Moskwy, wracał na Litwę w 1517. Cytujemy tu jego słowa:

„Przybywszy do Wilna, oczekiwałem po wyjeździe króla (Zygmunta I) do Polski, przez niejakiś czas na sługi moje, co mi konie z Nowogrodu przez Inflanty odprowadzali. Za ich więc powrotem udałem się w drogę, zboczywszy z niéj o cztery mile do Trok. Tam widziałem w pewnym ogrodzie zamkniętych i utrzymywanych żubrów, których inni turami,Niemcy zaś auerochs zowią. Wojewoda (trocki) chociaż mojém nagłém i niespodzianém przybyciem zdawał się być nieco obrażonym, zaprosił mię jednak na obiad, na którym był także Szachmet król zawołżańskich Tatarów (Scheachmet, rex Savolensis Tartarus). Ten w mieście Trokach, w dwóch murowanych zamkach między jeziorami położonych, uczciwie był chowany, jakby pod wolną strażą. Król przy stole o różnych rzeczach przez tłumacza ze mną rozmawiał; cesarza zawsze bratem swym nazywał, wszystkich monarchów i królów uważając między sobą za braci”.

I już odtąd przestały Troki być miastem pierwszorzędném: bo pozbawione ważności położenia jeograficznego, usunięte od dróg łączących inne miasta, którym z kolei Opatrzność dała odegrywać historyczne role — już tylko mają do zanotowania kilka administracyjnych lub sądowniczych rozporządzeń królewskich, jako to: ustawę dwóch jarmarków przez Zygmunta I w 1516; uwolnienie mieszczan od dawania podwód pod gońców królewskich w 1552 przez Zygmunta Augusta; opiekę króla Stefana nad tutejszymi kupcami; potwierdzenia przez różnych królów przywilejównadanych Karaimom itp.

W r. 1655 najście Rosjan ostatecznie zubożyło miasto. Runął zamek, a miejscowy mieszkaniec nie umié nawet opowiedzieć ani historii tych ruder, ani historii bytu swych przodków.

Runął zamek, śpią jego bohatérowie, minęły wieki bohatérów — przeszłość świeci martwym szkieletem. Tylko jedna i ta sama fala, zawsze żywa, zawsze ruchoma, od kilkuset lat podmywa jeden i ten samy kamień — nieraz przed wieki oblany krwią swoich i wrogów.

IV

Wyjazd z Trok — Gdzie jest Zazdrość? —Jezioro Margi — Fizjonomia okolicy — Jezioro Nawy — Miasteczko Wysoki-Dwór

Rankiem 29 czerwca, przy pięknéj pogodzie opuściliśmy Troki, przejeżdżając na powrót rogatką wileńską i skręcając się od niéj drogą na prawo, wybrzeżem jeziora, które nas na pożegnanie obryzgnęło swą pianą. Przed nami piękne wzgórze promieniejące płowém i gęstém zbożem,które już nie daléj jak za tydzień sierpa się żniwiarskiego doczeka; za nami panorama Trok, wybitniejąca wieżycami swych kościołów i z oddaliczerwoną ruiną zamku. Miasto, to się ukryje, gdy wjeżdżamy w dolinę, to się znów wynurzy jak na dłoni, gdy koń orzeźwiony nocnym wypoczynkiem żwawo się wzbierze na wierzchołek piaszczystego pagórka. O pół mili Troki ukazały się nam po raz ostatni. Na prawo widnieje dwór jakiś, na lewo, tuż przy drodze stoi schludna karczemka buchająca porannym dymem z komina. Dwie drogi rozchodziły się na prawo i na lewo.

Widok dymu obudził chętkę zapalić cygaro: — w tym celu i dla dowiedzenia się, która droga do Puń prowadzi, wszedłem do karczmy. Siwobrody poczciwéj fizjonomii arendarz téj gospody, Karaim, zdał się być nie od tego, aby pogwarzyć z podróżnym; od niego się dowiedziałem, że karczma nazywa się Zazdrość, że ją pobudował i nazwał tak pięknie sąsiedni obywatel, wygrawszy tę ziemię procesem na kapitule wileńskiéj. Czy miała obudzać zazdrość tych, co przegrali proces, czy miasta Trok z powodu bliskiego swojego położenia, a więc podrywu z tańszego przedawania gorzałki? Bóg to raczy wiedzieć. Mnie się wydał wybornym pomysł uwiecznienia pięknéj namiętności w nazwisku karczmy. Przeminą wieki, zapomną ludzie o zatargach obywatela z kapitułą, a nazwisko gospody przejdzie w potomność jak zagadka. Jakiś bujnéj wyobraźni poeta dwudziestego stulecia z samego nazwiska karczmy utworzy dramat, gdzie figurować będzie nie już zazdrość o kawał ziemi, lecz bez wątpienia miłość zazdrosna, niechęć współzawodników, tryumf jednego z nich, może krew i śmierć: bo któż zgadnie, co się tam wyroi w głowie rozmarzonego wieszcza? A ciekawi ludzie przyjdą zwiedzać miejsce tragicznego wypadku, tak jak ja się dzisiaj wlokę dla widzenia miejsca, co było świadkiem heroicznego zgonu Margiera.

Z taką myślą w głowie i cygarem w ustach uciekaliśmy od Zazdrości: bo niech nas Bóg uchowa od téj dzikiéj pasji, która figurując w liczbie grzechów śmiertelnych, u starożytnych klasyków nosi przymiotnik wyżółkłéj.

Droga piaszczysta, górzysta, wciąż rozmaicona górami. O milę od Trok po lewéj naszej ręce, pomiędzy pasmami dwóch wzgórzy, zasiniało długie jezioro; poczyna się od wsi Pięknienie a ciągnie się dłużéj wiorsty do karczmy i wioski Markuciszki. Była to także posiadłość kapituły wileńskiéj, dziś należąca do skarbu monarszego. Jezioro zowie się Margi (po litewsku dziewicze, piękne); zaprawdę daje piękny widok na zieloném tle łąk i sośniaków, wysuwając się zza pagórków.

Od Markuciszek do wsi Strawki, parę wiorst lasu sosnowego. W tych gdzieś miejscach Henryk Düsemer wielki mistrz Krzyżaków otrzymał w r. 1348 walną nad Litwinami wygranę, która na potém otworzyła Krzyżactwu drogę w głąb Litwy. Za Strawką las sosnowy pomieszany z iglastym, ciągnie się około pół mili; daléj się przerzedza. Nastają piękne wzgórza odziane dębem, jodłą i sosną; obszerne jeziora po obu stronach drogi, wśród zielonych sianożęci ścielące się błękitem, — uroczo urozmaicają widok. Na pierwszym jego planie kołyszą się łany żyta bujnego pomimo piaszczystéj natury gruntu i prawie już dojrzałego, właśnie z powodu piasków, na których proces roślinny prędzéj się niż na gleju lub czarnoziemie odbywa. Komisja geologiczna w r. 1827 mianowana od rządu, złożona z pp. Ulmana, Lachnickiego, Wąsowicza i Küna, zwiedzając Litwę, odkryła w okolicach tutejszych, pomiędzy Wysokim Dworem a Trokielami i daléj aż pod Ginejszyszki, tuf wapienny pomieszany z gliną i pokrywający ułamki skał piaskowcowych, otaczające brzegi jezior, które leżą nad sobą coraz wyżéj. Następnie okolica przybiera fizjonomię równą i więcéj polistą. Ciągniesię czysty sosnowy bór piękną równiną. Ale niedługo trwa taki charakter widoku: las się przerzadza, zielenieją pagórki — błękitnieją jeziora po dolinach — wydatnieją rozrzucone wiosczyzny malowniczo odbijające się na ciemnych górach sosnowych lub na wesołém tle brzóz i dębów. Pagórki przyciśnięte jedne do drugich, nie dając spadu wody, tworzą tu mnogie, piękne i długiemi pasmy ciągnące się jeziora.

Największém z takich jezior, rozgałęzioném na kilka odnóg i ciągnącém się około trzech wiorst (o ile oko te skręty przemierzyć zdoła) jest jezioro Nawy, wijące się pomiędzy błonią i sosnowemi bory. O wiorstę przed miasteczkiem Wysoki Dwór, przytykając się do drogi nęci wędrowca do ugaszenia pragnienia i kąpieli. Błogosławiłem piękny dzień czerwcowy i jasną pogodę, co mi dały ocenić tyle pięknych, lubo może nieco za monotonnychwidoków.

Wzbieramy się na wzgórze, przebyliśmy lasek — i oto w dosyć intrygujący sposób ukazuje się oczom miasteczko Wysoki Dwór, należące do p. Malewskiego, niegdyś posiadłość Lackich, nadana przez Zygmunta I Iwanowi Lackiemu, emigrantowi z Rosji. Leży nad jeziorem wśród pól i sosnowych borów; świecą z dala wieżyce podominikańskiego kościoła, otoczone wiankiem lip cienistych. Tuż przy drodze ukazuje się w lasku cmentarz ze starą kaplicą, niegdyś także do dominikanów należącą. Zsiadłszy z wozu i zmówiwszy pacierz za wieczny odpoczynek ludzi pogrzebionych na cmentarzu, przebiegliśmy ich mogiły. Wśród prostych wieśniaczych przykładów i krzyżów oznaczających grobowce panów szlachty, zwraca uwagę ładny, z lanego żelaza nagrobek Barbary z Kozakiewiczów Malewskiéj, urodzonéj 1796 zmarłéj 1835 roku.

Wjazd do miasteczka Wysokiego Dworu odczarowywa całą intrygę: jest to mieścina licha, złożona z kilkunastu rozrzuconych po wzgórzach chat i dwóch karczem żydowskich. Zapewniano nas, że się ta mieścina nie ma ubogo: posiada młyn, folusz, papiernię dzierżawioną przez Żyda, który swój wyrób do Wilna i Kowna dostarcza — ma zresztą do roku trzy jarmarki — a urozmaica się malowniczym widokiem dworu położonego w oddali.

Dach żydowskiéj karczmy w Wysokim Dworze osłonił nas na popas taki, jakich dobrze jest świadom każdy z litewskich czytelników. Na szczęście piękny dzionek pozwolił użyć przechadzki, tém bardziéj zajmującéj, że się oko pasło co chwila nowym widokiem. Zwiedziłem zarosły odwiecznemi lipami cmentarz dominikańskiego niegdyś kościoła — przebiegłem kilka czytelnych jeszcze na nim nagrobów katolickich i wysłuchałem relacji miejscowego starca o dawnych hucznych tutaj jarmarkach, gdzie w osobnym drewnianym domu, którego ukazywał mi zwaliska, odbywały się tańce ludu przy muzyce na osobnym chórze umieszczonéj. Sklep pod tymże domem służył do przechowywania napojów, potrzebnych do rozgrzania lub ochłodzenia jarmarkowéj publiczności. Mutantur tempora — i dzisiaj są tu jarmarki, i dzisiaj lud się upija, tylko już nie pląsa pod takt rzęsistéj kapeli.

Kościół dominikański w Wysokim Dworze (obecnie cerkiew) założyli w r. 1629 Jan Alfons Lacki starosta żmudzki i żona jego Joanna z Talwojszów, uposażając konwent na osób dwanaście. Ten Lacki odznaczył się męstwem pod Smoleńskiem, Chocimiem i na innych miejscach w Inflantach i Prusach, a mianowicie mężnym odporem Szwedów spod Dynaburga, którego był starostą. W kościele tutejszym był stary obraz N. P. Marii Rożańcowéj, malowany na blasze i pogięty od kul rusznicznych, któremi doń strzelano podczas rozruchów wojennych w r. 1656 Dominikanie utrzymywali tu parafię, dziś rozdzieloną i przyłączoną do parafij sąsiednich. Parafię teraźniejszéj cerkwi składają koloniści wielkorosyjscy, którzy Bóg wié kiedy, może za Stefana Batorego, wyszedłszy z kraju, osiedli w niektórych powiatach Litwy.

V

Jeszcze krajobrazy — Słówko o wieśniakach — Kurhan za wsią Lelańcami — Miasteczko Stokliszki — Kościół w niém — Wyjazd do wód stokliskich

Wypocząwszy nieco w Wysokim Dworze i drogo zapłaciwszy za rybę (która chciałem wiedzieć, jak tutaj smakuje), bo aż 25 kopiejek za porcję — przy zachodzącém słonku wyruszyliśmy daléj na Stokliszki. Minąwszy miasteczko zwróciłem się raz jeszcze, aby obaczyć ogólny efekt Wysokiego Dworu z jego innéj strony. Stąd się jeszcze piękniéj niż od trockiéj strony wdzięczy panorama miasteczka. Niewielki murowany dworek uśmiechająco się jakoś wygląda zza owocowych drzew swojego ogrodu; dawniejszy kościół majestatycznie wychyla dwie swoje wieżyce sponad wierzchołków starych lip, co go dokoła otaczają; nawet chaty wiejskie, dzięki promieniom zachodzącego słońca, wyglądały jak wieśniak powracający z kiermaszu, w staréj sukmanie, w różowym humorze, chwiejący się na nogach.

Góra zakryła ten widok; wionął nam w oczy chłodek wieczorny, i w rzewném jakiémś usposobieniu ducha wjechaliśmy do lasu po największéj części liściowego, pełnego uroczych wzgórzy i dolin zarosłych, ówdzie dębem, ówdzie wesołą brzózką, ówdzie smętną jedliną. Ciągnąc się dobre pół mili, przerzadził się na koniec i odkrył szeroki widok na pole, zawsze górzyste, na jesienną siejbę zorane. Pomimo, iż te wzgórza z tamtéj strony Wysokiego Dworu dostatecznie zda się nasyciły oko, tutaj nie można było obwinić ich o monotonność; bo każdy taki garb ziemi umiał zawsze inaczéj, zawsze miléj uśmiéchnąć się do przechodnia. Tam grunta czerniejące świeżą skibą, tam pole okryte zbożem, przez które, literatnie mówiąc, ani wąż się nie przeciśnie; tam dolina wdzięczy się zieloną łąką albo wioszczyzną czy dworkiem niespodzianie wychylającym się zza wzgórza. O! czémże jest to pióro, niedołężne do oddania ludzkichmyśli i uczuć narządzie? jak może malować przyrodę, kiedy na tysiące jéj wdzięków ma ledwie kilka wyrazów, które ustawicznie powtarzać musi? Las... wzgórze... łąka... łatwo powiedzieć; ale jak oddać ten wyraz, co odróżnia las od lasu, wzgórze od wzgórza? jak schwycić odcień myśli bożéj na każdym jednorodnym przedmiocie, coraz piękniéj, coraz rozmaiciéj wypiętnowany? jak określić ten duch boży, co niewidzialnie dla oka, ale obecnie dla duszy unosi się nad każdym krajobrazem, i w tchnieniu wiatru, i w promieniu słońca, w samym niedostrzeżenie lekkim ruchu powietrza? Daremna mozoła! Pełna pierś wrażeń, pełna imaginacja obrazów; lecz gdy się przychodzi do ich sumiennego wyspowiadania na papier — jakże kopia niższa od pierwowzoru! jakżeś niedołężny, człowieku, ze swém piórem, choćbyś to pióro napawał we krwi własnéj!

Zatopionemu w rozważaniu piękności przyrody, przykro mi było, że postacie ludzkie nie przychodzą urozmaicać tylu cudnych widoków. Chciałem rozpytywać się, gwarzyć, dzielić się wrażeniami; a tu droga tak pusta, że zaledwie w ciągu dnia udało się napotkać dwóch czy trzech pieszych wędrowców i wśród tylu pięknych dzieł Stwórcy zamienić z bliźnim chrześcijańskie: „Niech będzie pochwalony!”. Wioski uciekły gdzieś od drogi, która fantastycznie podchodzi do nich i znowu w inną stronę odbiega. Na dwóch milach zaledwie przejechaliśmy parę czy trzy niewielkie wioski. Zapamiętałem jedną, że się nazywa Krunciki, u spodu góry, która się rozdzierając na dwoje, wysącza ze swego wnętrza mały strumyk i otwiera panoramę rozległéj zielonéj równiny. Inna wioska nieopodal dworu, zowiąca się podobno Lelany, jako w dzień świąteczny wrzała życiem nieco uroczystszém: z gospody słychać było gwar zabawy, a na ulicy biegały dziewczęta i dzieci, szwargocząc językiem litewskim, niestety! niepojętym dla nas, którzy piszemy historyczne litewskie poemata. Wszakże wieśniak litewski cywilizowańszy od nas w téj mierze: bo krom rodowitéj litewszczyzny, dobrze rozumié język polski i nieźle się nim tłumaczy. Ubiór mężczyzn nie różni się od ubioru wieśniaków w okolicach Wilna; dziewczętom zaś dodaje wiele powabu biała płachta, noszona na sposób szalu na wierzch białéj koszuli i kolorowego gorsetu. Typ twarzy płci obojga nie odznacza się wdziękiem i nie różni się wielce od typu podwileńców.

Wnet za wsią Lelanami, w pośród pogórków, królując małéj łące, środkiem któréj strumyk przebiega, wznosi się okazały starożytny kurhan, owalnym kształtem z ziemi usypany, szerszy u podstawy, u wierzchołka węższy i jakby na ukos ucięty. Z zapałem chwyciłem za ołówek chcąc go przerysować; ale gdy mrok wieczorny położył stanowczą przeszkodę zamiarowi, pobiegłem go przynajmniéj obejrzeć i zmierzyć. Nie licząc wzniosłego pagórka, na którym leży, kurhan od swéj nasypowéj podstawy ma wysokości kroków 37, średnicy w górze kroków 27, u podstawy zaś obwodu kroków około 200. Wierzchołek kurhana zaorany pod żyto, snadź już od wieków karmi chlebem okolicznego wieśniaka. Ale jak się wdarł ze sprzężajem na tak stromą wysokość? co to jest za nasyp? i jakie o nim podanie? nikogo nie było na samotném polu, kto by mię objaśnił, kto by opowiedział przywiązaną doń legendę: bo nie podobna, aby nie było w wiosce jakiéj o tym kurhanie legendy prawdziwéj albo improwizowanéj. Tylko późniéj i to gdzie indziéj dowiedziałem się o tutejszym i jeszczeinszym kurhanie, że je oba przed niepamiętnemi wieki usypało, czapkami nosząc ziemię, jakieś wojsko, na znak zwycięstwa. Mamy więc choć krótką, ale i poetyczną, i pół historyczną, i co najważniejsza ściśle barwą ludową nacechowaną legendę. Radzi byśmy, aby panowie badacze eks professo, którzy kiedyś ten kurhan otworzą, raczyli ją przyjąć bez dalszych śledzeń: bo jak poczną badać datę bitwy i imiona walczących — to prawdy nie dośledzą, a legendę popsują. Biedny jaki miejscowy starzec, któremu uczenie zadadzą kłamstwo, nie odważy się już prostym jak on wędrowcom opowiadać o nasypach ziemi czapkami, — a o ścisłych rezultatach poszukiwań naukowych możemy się albo nie dowiedzieć, albo im nie uwierzyć.

Noc zapadła, — księżyc ukazał się zza lasu; błysnął w oddali planeta Jowisz, gwiazdka, co zwykła podzielać moje wieczorne dumania. Naprawo wzgórza; na lewo ciągnie się błoń niezmierzona okiem i zakończona u krańców horyzontu czarnym lasem, a przed nami w oddali błysnęły wieżyce kościoła w Stokliszkach. Szczegóły krajobrazu nikły w cieniu wieczornym; mogliśmy jeno dostrzec, że powierzchnia gruntu nieco równiejsza, a natura jego bardziéj jeszcze poczyna być gliniastą. Znużony całodzienném drapaniem się po górach, koń nasz okazywał niezmyśloną potrzebę żłobu i wypoczynku. Wjechaliśmy do miasteczka Stokliszek przesunąwszy się mimo pięknego kościoła, nie mogąc rozpatrzéć szczegółów jego budowy, — a zawiadomieni, że w miasteczku uchodzi za najlepszą oberża starozakonnego Mordehela, zapukaliśmy do wrót i serca zacnego Izraelity.

I niedaremne było pukanie: otwarły się na nasze przyjęcie wrota oberży i uprzejme serce gospodarza. Wieczór z piórem w ręku zakończył mi dzionek, który do nader miłych w życiu policzam.

Nazajutrz rankiem wybiegliśmy rzucić okiem na okolicę, gdzie jesteśmy po raz pierwszy w życiu. Fizjonomia okolicy jest zachwycająca. Miasteczko mieści się na lekko pochyłéj ku południowi płaszczyźnie; — na górach grunta żyzne kłos z niebem gada; na nizinach łąki zielone, kwieciste, wonne, bujne, skropione pięciu strumykami, które wpadają do rzeki Wierzchniéj. Samo miasteczko Stokliszki jest małą, około stadymów żydowskich i chrześcijańskich liczącą osadą, którą ozdabia tylko dwór ocieniony dzisiaj gęsto zarosłym owocowym ogrodem. Stokliszki znane od czasów Zygmunta Augusta, składały oprawę jego żony Barbary Radziwiłłówny, — następnie stanowiły starostwo, płacąc 1361 zł. polskich, — za nowych czasów zostawszy własnością skarbu, oddane były jenerałowi Murawiewowi na pewien przeciąg lat, które gdy się skończyły, wróciły znowu do wiedzy dóbr państwa. Lud miejscowy dosyć zamożny, mówi po litewsku; nawet kapotowa okoliczna szlachta staréj swéj mowy chętnie używa. Kościół tutejszy fundował Zygmunt III w r. 1593, a przyczynił doń fundusz Jan Alfons Lacki starosta żmudzki, ten sam, który fundował dominikanów w Wysokim Dworze. Po upadku starego drewnianego kościoła, ówczesny starosta stokliski Józef Bouffa herbu Kościesza, w r. 1776 wymurował nowy. Tego to niewątpliwie fundatora i jego żony widzimy na facjacie kościelnéj i nad każdym z ołtarzów herby Kościesza i Mąż nagi przepasanydębowym liściem — i do nich stosuje się napis nad cymborium: „Memento animarum Constantiae et Joseph”.

Zewnętrze kościoła przedstawia piękny gotyk w kształcie krzyża z dwoma czteropiętrowemi wieżami; opasany murem, z murowaną bramą i czterema narożnemi kaplicami do procesji podczas Bożego Ciała, i ocieniony klonem, który się majestatycznie rozrastając, opasuje zielonym wiankiem białe kościelne mury. Zdobią cmentarz te klony, ale z oddali zasłaniają widok na budowę kościoła. Wnętrze świątyni odpowiada jego zewnętrznéj okazałości: we wdzięcznym stylu murowane ołtarze, ambona w gotyckim kształcie, zwracają uwagę; organ nowy i dźwięczny. Kościół ma sześć ołtarzy: św. Trójcy, św. Antoniego, św. Michała, Niepokalanego poczęcia, Ecce homo obwieszany srebrnemi wotami i św. Jana Chrzciciela dziś zaniedbany i mający zamiast obrazu posąg odlewany, dosyć grubéj roboty. Malowidła ołtarzowych obrazów i chorągwi są mierne, dobrze już poczerniałe: może więc pozostały z dawnego drewnianego kościoła.

Wyszła msza; — o! nie każdy zaiste godzien, aby mu modlitwa orzeźwiła serce złamane wśród tortur świata; ale rankiem, na wsi, wśród samotności i ciszy, ofiara Pańska wywoła łzę rzewną na oczy, — a po takiéj łzie już oczom przez resztę dnia jaśniéj na świat i życie poglądać.

Źródła wód mineralnych leżą o trzy wiorsty od miasteczka: śpieszmy je obejrzeć.

VI

Droga do wód w Stokliszkach — Moralna konieczność zła — Krótkie dzieje wód stokliskich — Ich skład chemiczny — Słówko o wodach w Biersztanach i Niemonajciach — Rodzaje cierpień, w jakowych wody stokliskie zbawiennie usługują — Słówko o życiu towarzyskiém

Około trzechwiorstowa na południo-zachód droga z miasteczka do wód Stokliszek, równa, szeroka, sprostowana, o ile być może, i okopana rowem, jest dowodem troskliwości miejscowéj o ulgę w podróży chorym jadącym się leczyć oraz ułatwieniem stosunków wód z miasteczkiem, skąd pacjenci sprowadzać sobie muszą rzeczy potrzebne do codziennego użycia. Droga ta sprostowana i urządzona w r. 1851 jest pamiątką starań odstawnego porucznika Rykaczewa, zarządcy dóbr jen. Murawiewa, któremu,jak się wyżéj rzekło, Stokliszki na pewien przeciąg lat były oddane ze swojemi dochodami.

Od połowy drogi, przebywszy po dobrym moście rzekę Wierzchnią, słup niegdyś elegancki, dzisiaj od deszczów wypłowiały wskazuje drogę do wód. W mgle nadwodnéj na dalekim planie, na tle przyćmionych lasów widnieje po prawéj naszéj ręce kilka drewnianych budowli: — są to kąpiele stokliskie. Skręcamy się od słupa na prawo i jadąc rodzajem grobli stajemy u samych wód. Piaszczysto-gliniasta, gdzieniegdzie szarawa barwa ziemi, nie zdaje się zwiastować jéj urodzajności, a jednak wegetacja, jaka dokoła nas otacza, wydając rośliny, których gdzie indziéj nie masz, dowodzi bogactwo jéj w rozlicznego rodzaju pierwiastki chemiczne, z których organiczne istoty biorą życie, wzrost i zdrowie. Owe pierwiastki soli i gazów, dawszy życie tylu dębom, tylu bujnym trawom i kwieciom, nie dziw, że będąc w nadmiarze od codziennychpotrzeb otaczających istot, nasyciły sobą pobliskie źródła wody na korzyść bolejącéj ludzkości.

Filozofia już się dawno zgodziła na niezbędność zła w moralnym porządku rzeczy. Choroba jako stan anormalny, a więc na oko porządkowi przyrodzonemu przeciwny, w widokach Opatrzności gra swą ważną i nieraz dla człowieka zbawienną rolę. W niéj przestroga albo nagroda ulubieńcom Pańskim, których Bóg swym krzyżem nawiedza; w niéj kara występnym, w niéj zapobieżenie od występku; w niéj przypomnienie, że człowiek wyniesiony nad anioły a przybliżony do bóstwa, jest tylko prochem, który w proch się obróci. Z drugiéj strony, prawo Boga nakazujące czuwać nad swém życiem i instynkt zachowawczy, jaki wlał Przedwieczny w każdą żywotną istotę, dały początek doświadczeniom i naukom lekarskim;a Ten, co cierpieniami ród ludzki dotyka, umieszcza tuż pod ręką zaradcze przeciw nim środki, oblewa nas zbawczém powietrzem, nasyca uzdrawiającą siłą rośliny i kamienie, wtryska ją do wód źródlanych. Bluźnierczo wyrokował Wolter, że na tutejsze choroby aż w Ameryce lekarstwa szukać potrzeba: bo umiejętna ręka lekarza zawsze znajdzie w przyrodzie tuż około siebie zaradczy środek na cierpienie, jeśli jeszcze nie wybiła godzina, w któréj Pan pacjenta przed sąd swój ma powołać. Z tém większym przeto interesem uważamy wody mineralne stokliskie, iż są nasze, że ubogim cierpiącym ułatwiając środek leczenia się, nie odejmują bogatszym możności szukania pod obcém niebem zdrowia tutaj nadwerężonego.

Przebieżmy historię Stokliszek: bo i ta mała mieścina ma już swoję historię.

Tutejsze wody od dawna zwracały na siebie uwagę, nie już dla swéj leczebnéj własności, lecz w nadziei wydobycia z nich kuchennéj soli, któréj bytność w źródłach tutejszych zauważano. Ubogi kmiotek nie mogąc, a nieraz nie mając za co sprowadzać soli z miasteczek, używał wód i tutejszych źródeł dla ugotowania swéj strawy. Są na miejscu ślady i podania, że w wieku XVII Ludwik Pociéj hetman litewski, będąc starostą stokliskim, urządzał tu warzelnię soli, która nie przyniósłszy oczekiwanych korzyści, wkrótce upadła. Podanie, jak zapewniono nas, zapisało w starościńskim stokliskim archiwum, że sprowadzony przez Pocieja zagraniczny technik, kopiąc i oczyszczając źródła natrafił na tak obfitą żyłę wody, iż ta buchnąwszy z otworów czeluści, zalała błoń i już poczynione urządzenia, tak, iż przedsiębiorczy Niemiec uciekać, a Pociéj zamiaru wywarzania soli w Stokliszkach, wyrzec się musiał. Za Stanisława Augusta, kiedy wyższe przynajmiéj głowy poczęły zwracać uwagę na kraj własny i jego produkcje, kiedy komisje skarbowe koronna i litewska wysyłały w różne strony kraju uczonych dla badania źródeł solnych i rezultatów, które z wywarzania ich wyciągnąć można — Stokliszki zwróciły znowu uwagę rządu. Profesorowie Akademii Wileńskiéj Sartoriusz i ksiądz Józef Mickiewicz, przysłani z polecenia Joachima Chreptowicza podkanclerza litewskiego, znalazłszy w tutéjszéj wodzie zaledwie pół procentu soli kuchennéj, dali swe zdanie, że wywarzanie jéj byłoby bezkorzystném. Uczony botanik i naturalista ks. S. B. Jundził, znów tutaj w 1791 delegowany, znalazł wpół błotną dolinę nazwaną Zupką, więcéj morga mającą powierzchni, po któréj zwija się rzeka Obełka a na niéj kilka studni z wodą czystą, mającą lekki zapach siarki i dwie inne z wodą mętną, żółtawą i przykréj woni, — a wpadłszy na myśl wymrażania wody zamiast wygotowywania, z 20 jéj garncy otrzymał 1garniec gęstego solnego rosołu, z którego po wyparowaniu i krystalizacji, wydobyto 9 łutów i 27 gran białéj soli kucharskiéj, — rezultat mało co większy od poprzedzających. Profesor wrócił do Wilna i wydał broszurę o własności źródeł solnych stokliskich, ofiarował ją królowi, który udarował go złotym medalem merentibus; a źródła solne znowu zaniedbano. Ceglane fundamenta dawnéj warzelni i ślady ocembrowania jednego ze źródeł, zostały całém wspomnieniem kilkakrotnego usiłowania skorzystać z dostrzeżonych w tutejszéj wodzie pierwiastków solnych.

W r. 1827 p. von Ulman, o którym rzekliśmy wyżéj, iż w celu geognostycznym podróżował po Litwie, zanotował Stokliszki, jako miejsce zasługujące na badanie pod względem swych źródeł. Słony smak wody dał mu wnioskować, iż mogą się tu znajdować pokłady soli kopalnéj: w tym celu świdrował ziemię na 10½ sążni, — pod warstwą gliny piaszczystej znalazł glinę czerwonawą i niebieskoszarą; lecz dla rozrzuconych po glinie ułamków skał twardych, nie mogąc świdrować daléj, zostawił otwór niezasypany dla przyszłych badaczów.

Ale się badacze nie zjawili i stan opuszczenia Stokliszek trwał przez lat 50. Traf zwrócił uwagę na leczebną własność stokliskich źródeł. Wiosną 1841 r. jakaś zaraza, któréj symptomatem były liszaje, dotknęła trzody okolicznych mieszkańców. Owoczesny zarządca Stokliszek Sągajło wpadł na myśl kąpania dotkniętego chorobą bydła w siarczaném źródle. Skutek przeszedł oczekiwanie, gdyż całe stada po użyciu kilkakrotnéj kąpieli zostały całkowicie wyleczone. Ten wypadek, spowodował po raz pierwszy badanie źródeł stokliskich, pod względem lekarskim. Wezwaniod rządu doktor Zielonka i aptekarz Ancypa, po miejscowych postrzeżeniach i chemicznym rozbiorze wody w trzech źródłach, daliswe zdanie, że pomienione źródła zbawienne mogą służyć na pewne choroby odpowiednie pewnym wód własnościom. Nigdy nie zabraknie cierpiących, dla których wieści tego rodzaju są pożądane. Artykuł w „Kurierze Wileńskim” zwiastujący, że w Stokliszkach można się pozbyć reumatyzmu, wysypki, żółtaczki, robaków, był dla wielu hasłem do wędrówki tańszéj niż do innych wód krajowych a tém bardziéj zagranicznych. Liczba odwiedzających wody stokliskie, zrazu nieznaczna, poczęła się zwiększać. Jenerał Murawiew owoczesny dzierżawca Stokliszek, położył pierwszy fundamenta stałéj kąpielnéj osady, zbudowawszy drewniany dom, stajnię, łazienkę dla kąpieli i rezerwuarami na zimną wodę i drewnianemi naczyńmi z miedzianemi trąby do ogrzewania wody zimnéj i sprowadzania do łazienki już ogrzanéj. Dom z sześcią oddzielnemi mieszkaniami wkrótce się okazał za ciasnym do pomieszczenia pacjentów. Cierpiący mieścili się jak mogli, błogosławiącskutkom wód, a złorzecząc w duchu brakowi miejsca i wygód. W 1851 były administrator Stokliszek, opuszczając swoję posadę, przyprawił o rozpacz chorych, zabierając to wszystko, co własnym nakładem zbudował tak w samych kąpielach, jako i w mieszkaniu. Bez aparatu do ogrzewania wody, bez wanien w kąpieli, bez niezbędnych sprzętów w lokalach — zdawało się, że wody stokliskie znowu zostaną zarzucone, gdy w maju tegoż roku pełnomocnik jen. Murawiewa, p. Włodzimirz Rykaczew przybył zaradzić koniecznym miejscowym potrzebom, a pojąwszy całą ważność osady, postanowił rozwinąć na większą skalę ów przytułek dla ludzkości ubogiéj i prawdziwie cierpiącéj. Bo rzecz jasna, że do wód tutejszychnie mogli jeszcze przybywać pacjenci zdrowi i bogaci w celu rozrywek lub zabawy. W przeciągu pięciu tygodni stanęły cuda: przywrócono porządek w zdezelowanych kąpielach i mieszkaniach, stajnie i wozownie zamieniono w czyste i dosyć wygodne mieszkania; otoczono je krużgankami dla przechadzki w porze słotnéj; zbudowano piec i miedziany parowy aparat do ogrzewania wody; przeprowadzono do każdéj wanny miedziane trąby z wodą zimną i gorącą; oczyszczono i obwarowano od deszczu główne źródła i wzniesiono jeszcze jeden nowy lokal, tak że liczba numerów oddzielnych mieszkań wzrosła do 23. Niedogodném było przejście od domów mieszkalnych do łazienek przez wąską a błotnistą drożynę — p. Rykaczew usunął i tę przykrość pacjentom; a pomimo zajęcia się budowlami w kąpieli, znalazł czas i możność wyprowadzenia w téjże chwili nowéj, najkrótszéj i wygodnéj drogi z miasteczka. Zamierzał jeszcze zbudować dwa obszerne domy, powiększyć łazienki, zaopatrzyć je w nowy ogrzewający wodę aparat i urządzić posługę, gdy tegoż 1851 roku, na skutek nowego urządzenia dóbr skarbowych, skończyła się dzierżawa jen. Murawiewa, a p. Rykaczew opuścił Stokliszki, dla których w tak krótkim czasie tyle godnych wspomnienia zostawił pamiątek. Tegoż 1851 r. wileński aptekarz p. Kuszewicz czynił rozbiór chemiczny wód mineralnych stokliskich i ogłosił rezultata jego w lekarskim „Warszawskim Pamiętniku”.

W czerwcu tegoż 1851 r. Stokliszki miały 60 osób, które je odwiedzili; w następnym liczba ich się podwoiła; we dwóch ostatnich latach wzrosła do dwóchset. Publiczność co miesiąc, co kilka tygodni zmienia się i luzuje; napływ ludności coraz większy dobrze wróży zakładowi na przyszłość. Od 1853, na skutek rozporządzenia ministra dóbr państwa, wody mineralne stokliskie oddano w 24 letnią dzierżawę obywatelowi Sacewiczowi i chlubnie znanemu w Wilnie lekarzowi p. Benedyktowi Bilińskiemu, z warunkiem wybudowania podług danego planu domu, w którym się pomieszczą wanny do ogrzewania wody, galerii, oraz urządzenia przechadzek, ku czemu sąsiedni z zachodniéj strony las dębowy wyborną podaje możność. Wypuszczając lekarzowi dzierżawę zakładu, zaradziło się najgłówniejszéj miejscowéj potrzebie stale mieszkającego u wód medyka.

Trzy są główne źródła w Stokliszkach. Pierwsze tak zwane Siarczyste, przy saméj łazience. Źródło to jest nader obfite, tak że około 120 wanien, na które się czerpie woda, nie czynią wcale jéj opadania. Woda ta jest przezroczysta i prawie bezbarwna; zielonkawy odcień jéj koloru zaledwie się daje dostrzegać. Nazwa tego źródła wynikła stąd, że doktor Rynk, który badał je w 1846 roku, znalazł w niém mocną woń siarki, która się zwiększała przy rozprowadzaniu wody gorącéj z zimną. Woń ta gdy dzisiaj wodę źródlaną opuściła, godzi się domyślać, że była jedynie skutkiem rozkładu gnijących w źródle roślin. Temperatura téj wody w ciepły dzień letni trzyma +10 do 12° R.; a wedle rozbioru chemicznego dokonanego w Wilnie przez aptekarza p. Woelka, woda ta zawiera następne składowe części: 1) siarczan wodorodu, 2) kwas węglany, 3) siarczan natru, 4) solan natru, 5) węglan wapna, 6) solan i siarczan magnezji, 7) niedokwas żelaza roztworzony w kwasie węglowym. Przy rozbiorze dokonanym przez p. Zielonkę ze 100 uncji wody z tego źródła, otrzymano 285 gran wywaru złożonego z następujących części stałych: 1) saletranu potażu gran 2, 2) saletranu sody 125, 3) siarczan wapna 35, 4) krzemionki 10, 5) podwęglanu wapna 35, 6) straty 98, — razem gran 285.

O trzydzieści kroków na wschód południe od źródła siarczanego, leży drugie nazwane Solném, z którego przed wannami, chorzy biorą wodę do napoju. Ta woda jest przezroczystéj barwy i bez zapachu; temperatura jéj dochodzi do +12° R, a składowe jéj części są te same co pierwszego, tylko w mniejszéj ilości z dodaniemnieco siarczanu wapna. Po wyparowaniu 16 uncyj, otrzymano trzy grana gipsu i 26 gran soli rozpuszczalnych.

Trzecie źródło opodal leżące, zowie się Żelazném, zawiera wodę nieco cierpkiego smaku, bez barwy i woni; na jéj powierzchni daje się widzieć plewka czerwono-fioletowa, taka, jaką zwykle na błotnistych miejscach widzimy. Rozbiór chemiczny tego źródła jeszcze nie nastąpił. Krom tych, odkrywają się jeszcze inne pomniejsze źródła, téjże saméj własności cotrzy pierwsze.

Nie mogliśmy zwiedzić dwóch innych miejscowości nieopodal Stokliszek, leżących nad Niemnem, nad samą granicą Królestwa Polskiego, gdzie są wody mineralne podobne stokliskim, które dzisiaj nabrały już rozgłosu i niejednego uzdrowiły, a w r. 1854, kiedyśmy byli w owych stronach, jeszcze oczekiwały badaczów.

Pierwszém z tych miejsc, jest miasteczkoBirsztany, o trzy mile na zachód od Stokliszek, gdzie jest źródło wody solnéj, bardziéj goryczkowatéj niż w Stokliszkach. Jest to mieścina niewielka, tém tylko w dziejach pamiętna, iż tu był zamek myśliwski wielkich książąt litewskich, i że tu w zimie 1475 przebywał Kazimiérz Jagiellończyk wespół ze swymi synami, Janem Albrechtem i Kazimiérzem (świętym). Posiadają Birsztany kościół fundowany przez Władysława IV w r. 1643 z nadaniem pól, łąk, i lasów, tak w obrębach samego miasteczka, jak oraz w pewnych schedach, przyległych wsi, Żydejkan, Szkiewian i Łangwiniszek. Teraźniejszy kościół drewniany założył Kazimierz Sapieha starosta preński, a uposażył go ostatecznie pierwszych lat bieżącego wieku ks. Ignacy Miłgowdź proboszcz tutejszy. Przedostatniemi czasy, kolatorstwo tego kościoła należało do biskupów wileńskich; ma trzy dzwony zakupione przez rzeczonego plebana Miłgowdzia, a ulane w Wilnie przez Wahnera w latach 1808 i 1809. Nie posiada obrazów i innych sprzętów, które by się odznaczały pod względem starożytności lub sztuki. Liczy w swéj parafii 369 dusz płci męskiéj i 342 żeńskiéj; włościanie mówią językiem litewskim, okolice Birsztan są po większéj części górzyste; pięknie je urozmaica Niemen płynący w malowniczych zakrętach z południa ku zachodowi. Naprzeciw samego kościoła wznosi sięgóra, tradycją i nazwiskiem swem Pilis (sypana) świadcząca, że jest dziełem ręki ludzkiéj. Po drugiéj stronie Niemna widnieją wioski Królestwa Polskiego i miasteczko Preny, którychkościół Birsztański był w dawnych czasach filią.

Na własność leczebną wód birsztańskich bardzo niedawno zwrócono uwagę; własności ich są niemal te same, co wód stokliskich. Odkrył je, rzec można, trafem rzeczony już doktor Benedykt Biliński w 1846 i posłał tam pierwszą chorą, któréj wody druskiennickie i stokliskie nie uleczyły a birsztańskie pomogły. W latach 1848 i 1849, jak świadczy kronika kościelna, tylko niektóre osoby doznawały ich dobrych skutków; ale gdy ci, co się nie mogli pomieścić w Stokliszkach, gromadniéj tutaj przybywali, w r. 1852 przybyli tutaj z polecenia rządu, prof. b. Uniwersytetu Wileńskiego dr M. Abicht, inspektor zarządu lekarskiego dr. Powstański oraz aptekarz Kuszewicz, którzy po rozbiorze chemicznym znaleźli, że źródła tych wód bardziéj są od innych nasycone pierwiastkiem solnym i skutecznie w wielu cierpieniach dopomagać mogą. W następnym roku już 60 rodzin szukało tu zdrowia. W r. 1855 poczęto w Birsztanach budować domy i urządzać wanny dla chorych.

Oto jest stan Birsztan taki, jakim był w czerwcu b. r.; kreślimy go według notatki, nam udzielonéj przez jedną z powracających pacjentek.

Przybywający na kurację mieszczą się w siedmiu domach, umyślnie na ten cel zbudowanych, w każdym od sześciu do dwunastu numerów mieszkalnych. Ale iż ta liczba nie wystarcza dla przybywających, reszta, zwłaszcza bezżenni, mieszczą się w chatach mieszczan i należących do nich świronkach. Liczba rodzin przybyłych do wód w ciągu zeszłego czerwcaprzechodziła secinę. Wanien jest 28 w połowie męskich i żeńskich. Mieszkanie dla rodziny wynosi od 100 do 150 zł. polskich miesięcznie, skromny lokal kawalerski w chacie włościańskiéj lub świronku opłacić trzeba kwotą od 50 do 70 zł. polskich. Każdorazowa opłata za wannę wynosi dwa złote. Środki do życia niezupełnie jeszcze są ułatwione, chociaż z pobliskich miast Pren (wiorst 5 w Królestwie Polskiém), Butrymańców (mil 2) i Niemajun dowożą w miarę potrzeb konieczne produkta. Litwa nasza tak mało jest zabiegliwą, że dotąd nie zjawił się żaden przedsiębiorca, który by z dobrym zyskiem przyszedł zaradzić najżywotniéjszej potrzebie birsztańskich pacjentów. W imieniu cierpiącéj ludzkości, dziś wzywamy litewskich restauratorów, aby zwrócili uwagę na kąpiele stokliskie i birsztańskie; zysk chybić nie może — a jutro, a za rok, zjawi się tu jaki Niemiec, który przewąchawszy gratkę, poczciwy zarobek tubylcowi odbierze. Pojedźcie za Niemen, do Królestwa i spytajcie u ludzi, jak tam pod rozmaitemi postaciami wciska się plemię germańskie i Polskę Kongresową, na mapie podobną do szynki, poczyna toczyć, — istny robak! O utinam sim falsus vates! ale następcy Krzyżaków, w formie stosownéj do ducha wieku, nie ze strzelbą i różańcem, ale z kredką i główką przekroczą Niemen.

O Niemnie, wkrótce runą do twych brodów

Zgubne dla Słowian Teutońców szeregi,

Zaarendują twoje piękne brzegi,

Dęby i sosny obetną z ich wianków,

Pociągną zyski z gorzałek i z miodów,

Co warto szeląg, przedadzą za złoty,

Wszystko zagarną; — poróżnią kochanków

Z kijem i z torbą puszczą Wajdeloty,

Groszem, Postępem lub wymową zdradną

Jak Kopernika — wszystko nam ukr...

Gwałtu! zaledwie nam spod ostrożnego pióra, nie wymknął się niebaczny wyraz. Gdzieżeśmy to stanęli? — Aha! w Birsztanach.

Życie towarzyskie u wód tamecznych, ma te same cechy, o jakich się późniéj powié w Stokliszkach. Publiczność używa przechadzki w miasteczku albo się wymyka na góry, które je ze trzech stron otaczają, pogląda na piękny Niemen, z góry Pilis przygląda się lasom, które za Niemnem wdzięczą się z Królestwa, a nawet pod chwilę dobrego humoru, słucha miejscowéj muzyki i tańcuje na składkowych wieczorach, jakie w obecnym roku w umyślnie do tego urządzonéj sali, mogącéj pomieścić sto osób tańcujących miały już miejsce. W dalszym rozwoju wód tutejszych, p. Biliński projektuje urządzić spacery, dalsze lokale oraz szpital dla ubóstwa, które by tu mogło bezpłatnie się leczyć.

Trzeciém miejscem, gdzie są wody mineralne w tych okolicach, jest miasteczko Niemonajcie; wody tam ze źródeł Niemnowych mają słabszą własność niż w Stokliszkach i Birsztanach. Nie mamy o tamecznych wodach szczegółowéj wiadomości; wiémy, że już tam przed kilku laty, wybudowano chruścianą mieścinę, w rodzaju kąpieli, gdzie się mieści sześć oddziałów kwater i wspólny korytarz, — w każdym znajduje się wanna, do któréj płynie woda, zwyczajném gospodarskiém korytem; — ogrzewa ją murowany piec z kotłem. O kilkadziesiąt kroków od kąpieli są mieszkalne domy dla pacjentów. W téj chwili wody niemonajckie są zaniechane i podobno tak pozostaną.

W miasteczku Niemonajciach zasługuje na uwagę kościół przez Mikołaja i Kazimiérza Sapiehów za Zygmunta III w r. 1623 fundowany, przez Krystynę z Rahozów Razanowskę 1786 nadany, a ostatecznie odnowiony po spaleniu od piorunu w 1831 przez Wincentego Żylińskiego; nic nie posiada godnego uwagi krom dzwonów, z których jeden wylany został w Królewcu przez J. E. Kopina w 1759, drugi zaś mniejszy przez Kindera w 1724. — Parafia z części parafii puńskiéj złożona, liczy około 1800 dusz płci obojéj.

Miano tu czcić niejakiegoś Nemona cudzoziemca, który przybył na Litwę i w téj stronie zamieszkał. W stronie tutejszéj są nader stare kurhany, czekające jeszcze na badanie archeologów.

Wszystkie te wody w Stokliszkach, Niemonajciach i Birsztanach, którym w przyszłości można rokować rozgłos i powodzenie, stanowiąjedno pasmo i posiadają też same własności, co źródła druskiennickie. A wieleż to jeszcze pozostaje ich do odkrycia u wybrzeży staregoNiemna, który poi, użyźnia, bogaci i uzdrawia swą macierzystą Litwę, po którego obu brzegach tyle rozsiano cudnych widoków, tyle z dawnych i nowych czasów historycznych wspomnień i pamiątek, a którego wcale nie znamy wtedy, gdy każdy z nas zna zagraniczne estampy brzegów Renu i genewskiego jeziora?

Wracając do leczebnéj własności wód Stokliskich i Birsztańskich, — naliczają przeszło 12 cierpień, na które w nich skuteczną ulgę znajdują pacjenci: reumatyzmy, żółtaczki, wysypki, słabościnerwowe, sparaliżowanie członków po apopleksji,robaki, i szereg innych cierpień, któremi Bógludzkość dotyka, w ciągu jednego lub dwóchkursów bywają zwalczone.

Drugą stroną wszystkich wód, gdzie się ludzie dla ulgi w cierpieniach gromadzą, jest życie towarzyskie. To życie w Stokliszkach mniéj jest rozwinięte, dla naturalnéj przyczyny, że tu mniejszy napływ ludności, że tu zanadto ciasno, aby zdrowi mogli tłumami przybywać wespół z chorymi. Uboga i nierozgłośna jeszcze mieścina, zaledwie przytulić może tylko chorych, którym nie idzie o zabawy, a połowę kąpielnéj ludności składają Żydzi z okolicznych miast i miasteczek dla leczenia się przybyli, zanadto realni, aby im szło o uprzyjemnienie chwil cierpienia. Nie krążą po Stokliszkach świetne ekwipaże: bo tutaj, gdzie wszystko skupione w jedném miejscu, ekwipażów nie potrzeba, a ci, co niemi jeżdżą, lekceważąc skromną w powiecie trockim mieścinę, jadą używać zabaw i leków przynajmniéj do Druskiennik, jeśli nie za granicę. Klika szlacheckich rodzin, które się tu po kilkodniowém zabawieniu luzują, nie mogą podtrzymać ani teatru, ani księgarni jak to w Druskiennikach miewa miejsce. Ale jeśli z dwudniowego naszego pobytu mamy sądzić o życiu towarzyskiém, wyznajemy, że takiém swobodném, harmonijném i bez trosk życiem, jakiém tu odetchnęliśmy przez chwilę, chciałoby się przeżyć wiek cały. Szczupłość lokalów, trudność dostania produktów jadalnych, nadaje życiu tutejszemu jakąś biwakową, popasową, nieprzymuszoną fizjonomię. Kilka rodzin po chwili wspólnego pobytu poczyna składać jakby jedną rodzinę. Od godziny 10 porannéj do takiejże wieczorem, cała ludność dla użycia powietrza i przechadzek, wychodzi na balkony; jedni spotykając się co chwila z drugimi, pod karą zupełnego zobojętnienia, muszą się harmonizować z ogółem. Drobne względy nierówności majątkowéj, muszą tu koniecznie zniknąć. Kto ma najwięcéj przymiotów towarzyskich, lepszą starkę (nb. dla zdrowych i mężczyzn) lub smaczniejszą jakąś przekąskę, ten góruje w tém małém kółku. Przechadzki w sąsiednim dębowym lesie jednoczą nieraz całe towarzystwo lub pojedyncze jego kółka. Godzina obiadowa rozdziela na chwilę towarzystwo, lubo i tutaj litewska gościnność lub towarzyska zażyłość, jednoczą nieraz rodzinę z rodziną.

Piękne letnie wieczory gromadzą płeć piękną na krużganku, mężczyzn na wspólnym dziedzińcu, — toczy się rozmowa, jest gwar i życie, o ile takowe w gronie kilkudziesięciu osób kipieć może. Słyszeliśmy o dwóch-trzech do roku składkowych zabawach; jeżeli ciasnota salonu nie dała na nich rozwinąć się wytwornéj elegancji, za to pewni jesteśmy, że się bawiono od serca; bo tu potrzeba zabawy musiała się dać uczuć wszystkim jednocześnie i jednostajnie. Nie ręczymy, czy i w tém szczupłém kółku, nie miewają czasem miejsca drobne namiętnostki, tajemniczki, zawistki; ale te głębiéj tu kryć się muszą, niż w święcie na obszerniejszą skalę. Nie ręczymy znowu, aby przybycie do cichéj ustroni dwóch lub trzechświetnych rodzin arystokratycznych, nie popsuło téj lubéj towarzyskiéj harmonii, wprowadzając wielki ton i obudzając w szlachcie ducha naśladownictwa i służebności, jaka (uderzmy się w piersi) jest naszym pierworodnym, z ojców wziętym grzechem. Ale są to tylko z naszéj strony niepoczciwe przypuszczenia: bo dotąd, pomimo że tu się zjeżdżają goście spod Wilna, Kowna, Grodna, a nawet z Królestwa Polskiego, nie słyszeliśmy o podobném sparaliżowaniu towarzyskiéj harmonii w Stokliszkach.

Nasz chwilowy tam pobyt oznaczamy nader miłém wspomnieniem. Zastawszy kilka osób znajomych z Wilna, a między innymi zacną rodzinę naszego pejzażysty W. Dmochowskiego, mieliśmy możność w ciągu dwóch niespełna godzin, wkupić się całkiem w towarzystwo, żyć jego życiem gwarném, swobodném, nieprzymuszoném. W to graj zbolałemu sercu, gdy na drodze życia znajdzie chwilową niespodzianą rozrywkę. Odnowiwszy parę dawnych, zawarłszy parę nowych miłych znajomości, z obopólnym żalem rozstawaliśmy się z dobrymi pacjentami Stokliszek, a chcę wierzyć całém sercem, że ten żal z ich strony był szczery.

Gdyby nie skrupuł sumienia, aby nie zabierać chorym szczupłego i dosyć drogo opłacanego tu miejsca, radzilibyśmy wszystkim wynudzonym samotnością albo znużonym gwarem wielkiego świata, przez chwilę letnią zamieszkać w tym ustronnym małym światku. Szczupłe towarzyskie kółko i wokoło piękna natura wpłynęłyby niepomału na odrodzenie martwego lub zużytego ducha.

Późna jesień rozpędza pacjentów do domu; ale jakeśmy słyszeli, szczególna w swoim rodzaju przykrość, spotyka ich na odjezdném. Dojrzewające żołędzie wielkich sąsiednich lasów, znęcają tu stada zwierząt, które w cywilizowanym polskim języku, zgodzono się nazywać nierogacizną. Wieśniacy z okolicznych wsi, spędzając ich stada, puszczają je samopas na żołędną paszę. Niepoliczone trzody przybyszów oblegają domki pacjentów; gruchotaniem napełniają powietrze, tak że się nie sposób rozmówić; ryją drogi przechadzek; pełno ich na dziedzińcu i sąsiedniéj błoni nad piękną rzeką Wierzchnią.

Zima wszystko przykrywa śniegiem; Stokliszki zostają pustkowiem, a o Gromnicach wyją i wałęsają się wilcy leśni, w miejscu, gdzie latem kipiał ruch ludzkiego życia.

Życzymy i wróżymy wodom stokliskim, niemonajckim, birsztańskim, rozwinąć się na większą skalę; radzimy tym, do których to należy, szczerze pomyśleć nad zaopatrzeniem we wszelką wygodę przybyłych: a wody wnet nabiorą rozgłosu i nie zabraknie chorych, którzy tu przyjadą po ulgę, i zdrowych chcących korzystać z możności miłego przepędzenia lata.

VII

Droga do Jezna — Dęby — Rzeka Wierzchnia — Wieś Piekielany zupełnie litewska — Wieśniak litewski — Żyd poliglota — Jezno — Dawny pałac Paców — Kościół

Od stokliskich kąpieli do Jezna liczą jedną milę. Droga wiedzie przez cudny las dębowy do rzeki Wierzchniéj, którą się po raz drugi przebywa. Dąb słusznie nazwany królem lasów; nie dziwimy się, że syn lasu, starożytny Litwin oddawał dębom rodzaj ubóstwienia, a na konarach jego chętnie swe bogi umieszczał. Dąb to symbol siły, siły męskiéj, nieobcéj czułości i piękna, siły majestatycznéj, rycerskiéj, jaką dawny bojak miał za swój wzór i modłę. Dąb urąga się piorunom, żartuje z ciosów siekiery, trwałością swoją równa się żelazu, długowiecznością kilka pokoleń ludzkich przeżywa; ma z czego być dumnym, a jednak chętnie udziela swych opiekuńczych konarów na gniazdo drobnego ptaszka, nie lękając się, że go to upokorzy; w słotę rozwiesza swe opony nad podróżnym, a kiedy biją pioruny, nadstawia czoło na ich ciosy, aby te w niego raczéj uderzały, niż mają się pastwić nad pomniejszemi krzewy: to prawdziwie po męsku.

Tak poetyzując do pięknych dębów za Stokliszkami, w obawie, aby nie zbłądzić, pytaliśmy o drogę spotykanych wieśniaków. Litwini zaledwie mogli zrozumieć zapytanie, a jeszcze trudniéj im przyszło wyartykułować nazwisko rzeki Wierzchniéj, z powodu brzmienia ch, którego Litwin nie mając w swéj mowie zastępuje literą k, ilekroć mówi w jedném z narzeczy słowiańskich, po polsku lub po rusińsku.

Skręciwszy się równiną około jakiegoś opuszczonego folwarku, przebyliśmy po raz trzeci rzekę Wierzchnią i znowuśmy wjechali w lasdębów i młodych zarośli. Fizjonomia okolicy jest dosyć niska, wzgórków niewiele; po prawéj naszéj ręce ciągną się łąki i pola, po lewéj las i zarośle — wciąż aż do wsi Piekielany.

Tutaj po raz pierwszy miałem zręczność obaczyć fizjonomię wioski czysto litewskiéj. Chaty wiejskie takie same jak pod Wilnem, jak u Czarnorusinów w okolicach Mińska, mają wszakże powierzchowność daleko porządniejszą. Odszczególnia je sposób krycia dachów słomianych, takiż na każdém załamaniu dachu a czasem i na całéj jego powierzchni, kule słomy ułożone są w pewien rodzaj ząbkowania. Czy to obyczaj kraju, czy wynik jakiéj potrzeby, nie miałem czasu zgłębić lub się wypytać. Zwabiony gwarem dolatującym z karczmy w Piekielanach, wszedłem do niéj, dla rozpytania się o drogę. Tam siedziało kilku Litwinów, z czarką i lulką, tocząc huczny, niestety, niezrozumiały dla mnie rozhowor. Lud postaci dorodnéj i trzymający się prosto, rysów twarzy dosyć regularnych, w białych świtach, grzecznie przywitał przychodnia; lecz mało się nim troszcząc, ciągnął daléj swoję rozmowę. Mowa litewska w ciągłéj konwersacji dosyć jest dźwięczna. Po polsku mówią z trudnością, z omyłkami i ze szczególnym akcentem.

Za to Żyd w tutejszej stronie jest istnym poliglotą; zważcie tylko, ile on umie języków: w gronie swém rodzinném mówi zepsutą niemczyzną; modli się po hebrajsku, nieco rozumiejąc język swoich praojców; z panem po polsku, z kmiotkiem rozmawia biegle po litewsku; z żołnierzem lub urzędnikiem potrafi prowadzić wielkorosyjski rozhowor. Wszak to ni mniéj ni więcéj jak sześć języków ma w codzienném użyciu i nie przechwala się swą znajomością — jak gdyby wiedział zdanie Kopczyńskiego, że języki są tylko kluczem do nauk, lecz same naukami nie są.

Zapamiętałem ciekawą w swoim rodzaju, suchą, ale majestatyczną polną gruszę, niedaleko od wsi Piekielan, któréj konary przybrały zupełny kształt dębu. Natura tutaj tak ulubiła kształty wielkiego króla puszczy, że i na innych drzewach typ jego odbija. Gdzie jest ten typ tajemniczy, w ziemi czy w powietrzu? na jakiego olbrzyma lasów zapatrzyłaś się rosnąc, skromna córka litewskiego pola? musiałaś widzieć w nim twój ideał doskonałości i wedle jego kształtów rozwijać twoje miększe i kruchsze konary. Jego ścięła siekiera rolnika — tyś pozostała i uschła; ale pozostały na tobie twój szlachetny wyraz wywoła zawsze rodzaj uszanowania dla twych ostatków.

Wiorstę jaką od wsi Piekielan ciągną się pola gliniaste; zboża piękniejsze niż gdzie indziéj; ale pod Jeznem lekkie dodanie piaskuznowu jawnie postrzegać się daje.

Jezno, małe miasteczko niepospolicie od razu imponuje swym widokiem: wieżyce kościoła i ogród dawnego Paców pałacu, gęstemi niebotycznemi drzewami zarosły, każą daleko czegoś więcéj oczekiwać od mieściny, niż jest w istocie. Cmentarz położony przed miasteczkiem, zwraca naprzód uwagę dwoma kaplicami i kilku pięknemi nagrobki. W liczbie innych zasługuje na uwagę krzyż oczepiony mnóstwem świecidełek, blaszek, obrazków i posążków, jako „Pamiątka wistawiona za dusza Adama Wołatki”, jak opiewa napis na blasze do krzyża przybitéj. Czy budowę podobnego krzyża należy przypisać po prostu fantazji artysty, czy miejscowemu obyczajowi, nie miałem czasu w téj chwili wybadać. Spotykałem wszakże w innych miejscowościach trockiego powiatu podobne krzyże, oczepione w obrazki, posążki, szkiełka i różnokolorowe blaszki. Takie same krzyże mają się licznie znajdować przy drogach na Żmudzi.

Stajemy w Jeźnie — nad jeziorem tegoż nazwiska. Okolone kilkudziesięciu drewnianemi chatami, słomą krytemi, na obszernym placu, zieloną trawą porosłym, który może się rynkiem miasta Jezna nazywa (nie wiémy, ale nie chcielibyśmy ubliżać miejscowéj etykiecie), wznoszą głowy trzy murowane budowle: kościół, karczma i ruiny pałacu Paców, niegdyś posiadaczów kilku wsi w téj okolicy.

Dwupiętrowa, dosyć wygodna, murowana karczma, swym frontem ku kościołowi i ruinom pałacu zwrócona, dała mi możność z górnych swych okien zdjąć widok tych obojga. Na téj pracy przesiedziawszy chwilę i pokrzepiwszy się skromną podróżną przekąską, poszedłem zwiedzić zwaliska Pacowskiego pałacu, który koleją czasu był własnością Pęczkowskich, a po ich eksdywizji (w 1834) został własnością dwóch czy trzech dziedziców.

„Wart Pac pałaca, a pałac Paca!” głośne jest przysłowie na Litwie, które nie wiemy do jakiego pałacu mogło się stosować. P. Wejnert, badacz starożytności warszawskich, twierdzi, że do gmachu będącego w dawnéj stolicy Polski — insi, że do budowy będącéj w Wilnie — nam się wydaje, że najstosowniéj do Jezna. I zaprawdę majestatyczny to był pomnik dawnego możnowładztwa. Pałac zbudowany we trzy skrzydła, z rodzajem fosy i bramy, dzisiaj nieistniejącéj — uczynił mi dalekie przypomnienie zamku nieświeżskiego. Zawierał, jak wieść niesie, tyle sal, ile miesięcy, tyle pokojów, ile tygodni, tyle okien, ile dni w roku. (Wiadomo, jakeśmy polubili symbolikę, dzięki jezuitom, w drugiéj połowie XVII w.) Lewe skrzydło owego murowanego kalendarza, dotąd zamieszkałe przez jednego z kolokatorów, zawiera cały labirynt korytarzy i kilka pokojów; jeszcze w niektórych z nich dają się widziećfreski alegoryczne. Prawe skrzydło przed kilku laty od piorunu zgruchotane, posłużyło na ściany do obory.

Frontowa wystawa cała w ruinie świeci się jeszcze szczątkami gipsowych herbów, wpośród których zaledwo rozeznać można rodowitą Paców Gozdawę. Sufita i sklepienia w środkowéj części gmachu opadły; tylko drzwi i ramy okien z ciężkich brył marmuru misternie wyciosane, okazują się w całéj swéj dawnéj postaci. Na ścianach ruin wypłowiałe freski, trudne do rozpoznania, dają gdzieniegdzie domyślać drzew i ludzkich postaci. Na drugiém piętrze gipsowe, malowane, na pół opadłe wyobrażenia świętych Dominika i Franciszka oraz ukrzyżowanie Pańskie, wskazują miejsce kaplicy. Podziemne lochy i piwnice zapadły. W komnatach pańskich, w górném piętrze, na gruzach młode brzozy porosły, a na frontonie pałacu i lewym jego bastionie, bociany uwiły gniazda.

Tylko lipy, topole i klony pańskiego ogrodu, pamiętające stare czasy, olbrzymio się rozrosły: bo też natura nie przeżywa swojego czasu, jakwszelka ludzka idea.

Ze ściśnioném sercem poszliśmy obejrzeć kościół; ale przybywszy w porze dnia, kiedy był zamknięty, i nie wiedząc, jak dalece na miejscową uprzejmość liczyć można, obeszliśmy go tylko dokoła i przepisaliśmy napis na tablicy kamiennéj wmurowany. Nie mogąc się tedy z czytelnikiem podzielić owocem własnych poszukiwań, musimy na niewidziane opisać ów kościół według kronik, o których się rzekło.

Świątynia w Jeźnie założona przez Stefana i Krzysztofa braci Paców w 1654, (a raczéj ze zboru helweckiego przerobiona, konsekrowaną była w sierpniu 1670 przez Kazimiérza Paca biskupa żmudzkiego, pod wezwanie św.św. Michała Archanioła i Jana Chrzciciela. Hojnie, jak przystało na rękę możnowładców, uposażona, posiadała majątek ze wsią Sabowo i wieś Andruszce, a w kapitałach na swe roczne potrzeby, licząc na dzisiejszą monetę rubli srebrnych 1348 na wino, organistę i szpital. Zdobią kościół piękne, dziś ręką czasu nadpsute malowidła alfresko na sklepieniu i arkadach wyobrażające św.św. Apostołów i Ojców Kościoła.Zresztą zwracają tu uwagę: ambona pięknéj rzeźby i wyzłacana, marmurowe stągwie i posadzka z fals marmuru. W sklepieniach pod kościołem jest sześć trumien rodziny Paców, których tu były rodzinne groby; ale dziś zwierzchność kościelna nie umié z pewnością oznaczyć, czyje ciała z rozkazu władzy zostały pogrzebione, a czyje kości tu spoczywają, oprócz Teresy z Radziwiłłów Pacowéj pisarzowéj litewskiéj zmarłéj w 1780 roku, któréj napis na trumnie szczęśliwym trafem ocalał.

Oto jest wszystko, co kronika miejscowa zanotowała o tutejszym kościele, a co my w stanie jesteśmy podać naszym czytelnikom.

Dzwonnica posiada trzy wielkie dzwony i czwartą sygnaturkę; największy z nich noszący nazwę Krzysztofa a ważący 40 pudów, ozdobiony rozmaitemi skrętami kwiatów, zasługuje na szczegółowe opisanie ze względu na piękność swojego kształtu jako i z powodu legend wokoło niego popisanych. Najwyżéj umieszczony napis jest apostrofą do samego dzwonu: „Laude Deum, plebem voca, congrega clerum, defunctos plora” (Chwal Pana, zwoływaj lud, zgromadzaj duchowieństwo, opłakuj umarłych). Kolejno idzie mały obrazek Najświętszej Panny, z taką do niéj modlitwą:

«O Maria, flos virginum,Velut rosa, vel lilium,Funda praeces ad FiliumPro salute fidelium».

(O Maryjo, kwiecie dziewic, jako róża lub lilija, zanieś prośbę do Syna o zbawienie wiernych). Następuje obrazek św. Krzysztofa i podpis fundatora dzwonu: „Ab Illus. Dno Christophoro Pac Cancler. M. D. L. Anno Dni MDCLXXVI” (Przez oświeconego pana Krzysztofa Paca kanclerza Wielkiego Księstwa Litewskiego, roku Pańskiego 1676).

Żegnaj mi, liche miasteczko, smutna pamiątko zgasłéj wielkości ludzkiéj! Żegnam cię łzą, od jakiéj miłośnik starych pamiątek na widokich opuszczenia wstrzymać się nie może, lubo zresztą nie żałuję owych zgasłych potęg rodowych u nas. Użyły one i nadużyły i życia, i swobody, w kraju, co się niebacznie dał im u siebie rozwinąć. Zamarły dla bardzo prostéj przyczyny, bo już zużyły swój element życia.

VIII

Droga do Puń — Punie — Wspomnienie o Margierze — Skutek zapaleństwa — Stare zamczysko — Słówko o miasteczku — Kościół — Ks.Ks. Falkowski, Huszcza i Downar, znakomici plebani puńscy

Nie dostawało deszczu do wrażeń naszéj podróży: na drodze pomiędzy Jeznem a Puniami skropił nas rzęsiście. O drodze téj niewiele do powiedzenia. Powierzchnia ziemi równiejsza, mniéj piaszczysta, bardziéj wpadająca w glejowaty czarnoziem; las, pole, rzeka Wierzchnia, którą po raz czwarty przebyć było potrzeba, piękny parów pomiędzy górami nazwany po litewsku Imiłoj, — i oto ubiegło się okołodwunastu wiorst drogi, a Punie stanęły przed okiem, upragnioném ich widoku. Od razu najfatalniéj zawiodła moję rozmarzoną wyobraźnię mieścina błotnista, niemalownicza, złożona z kupy starych sosnowych słomą pokrytych domków. Punie, które podług mnie powinny były tchnąć jakimś wzniosłym historycznym starych czasów urokiem, wyglądają powszednio jak prosta wioska, pomimo pretensji nazywania się miasteczkiem, do czego kościół, 50 dymów ludności chrześcijańskiéj i z połowę tego żydowskiéj, dają jéj niezaprzeczone prawo.

Stara to jak świat mieścina. Drewniany walący się dziś kościółek, fundowany był jeszcze za króla Aleksandra. Paweł Holszański i JanZabrzeziński byli tych miejsc posiadaczami. Mieszkał tu, jak świadczy Stryjkowski, jakiś zwyciężony chan krymskich Tatarów. Ale te wszystkie szczegóły podrzędną tylko grały rolę w mojéj wyobraźni, zajętéj jednym wypadkiem, jednym człowiekiem. Tym człowiekiem był Margier, Litwin, wyższy hartem ducha od rzymskich Brutusów, Kolatynów i Katonów, bohater Litwy, którego w zamku puńskim gdy w r. 1336 Krzyżacy oblegli, a pokilkudniowym szturmie, nie mogąc siłą, gdy zdradą doń weszli — Margier widząc po liczbie i siłach, że Litwa nie potrafi dłużéj stawić im oporu, własną ręką jął mordować Litwinów, zabił własne dzieci i sam poległszy na ich trupach i popielisku — zgliszcze tylko zostawił nieprzyjacielowi.

Wielki ten w dziejach Litwy wypadek, pogrzebany w kronikach, których dziś nikt nie czyta — wykopany z niepamięci przez p. Balińskiego w Starożytnéj Polsce — wołał o swe upamiętnienie pośrednictwem poezji. Przedmiot wielki, wzniosły, trudny... ale gdzież granica zuchwałości ludzkiéj? Od kilku miesięcyjużem pracował nad utworzeniem poematu na temat historyczny, o którym mowa, a najgłówniejszym, niemal jedynym powodem naszéj w te strony wycieczki, było zwiedzanie miejscowości Puń, widzenie zamczyska, napojenie się tameczném powietrzem, kiedy już z powodu nieznajomości litewskiéj wymowy, ducha litewskiego schwycić mi było niepodobna.

Wprawdzie niektórzy z historyków naszych naznaczają krzyżackie Pullen, gdzie indziéj nie zaś w Puniach; ale miałem tysiąc moralnych i jedno historyczne przekonanie, że wypadek miał miejsce tu, a nie gdzie indziéj.

Tu znaleźć postanowiłem Margiera; nigdzie się nie zatrzymując, śpieszyłem do zamczyska.

Nie każdy z przechodzących mieszczan i Żydów umiał mi odpowiedzieć, gdzie leży owe zamczysko? należało go szukać!

Dopytałem nareszcie: — wskazano mi w południowéj stronie miasteczka mały wzgórek, obrosły leszczyną i oznaczony krzyżem postawionym na jakąś pamiątkę... Wbiegłem nań jednym susem, jednym tchem... i załamałemręce z rozpaczy. Widoczna mistyfikacja całe podanie kronikarskie! bo ów mały pagórek jeszcze rozdwojony parowem, nie ma zgoła miejsca nie tylko na zbudowanie zamku, lecz nawet porządnego domu. Począłem krzyczeć rozpaczliwie, wołając o wytłumaczenie zagadki, złorzeczyć mojemu towarzyszowi podróży, jak gdyby on co tu był winien, narzekać na fatalność moich losów, — gdy starzec wywołany naszym hałasem z pobliskiéj chaty, wyprowadził mię z błędu, ukazując obok zarosłego leszczyną inne obszerne, zbożem zasiane wzgórze, na które w pierwszéj chwili uniesienia nie zwróciłem uwagi, naznaczając to właściwe miejscestarego zamczyska, i twierdząc, że dotychczas znajdują tu cegły i kafle; że z rzeczki Puniały, która wpada od wschodu do Niemna, wśródurwisk i wąwozów dawał się jeszcze widzieć loch przypadkiem otworzony: słowem, że na téj górze stał zamek królowéj Bony i zapadł w ziemię, co te szczątki drzewa i lochy poświadczają. Wiedząc, że wszystkie stare zwaliska u ludu naszego są zamkami królowéj Bony, nie gniewałem się na Litwina, może potomka Margierowego plemienia, urodzonego i postarzałego w Puniach, że nie wiedział nic o bohaterskim swym przodku.

Znalazłem go przecie! znalazłem jego zamek!... Uspokojony więc usiadłem na zwilgotnionéj od deszczu trawie, badając panoramę widoku. Zamczysko leży nad wysokim stromym brzegiem Niemna, który tak się skromnie przyczaił, że stąd zaledwie dojrzeć go można, jak płynie u stóp zamczyska płowym nurtem, wąskiém korytem. Na przeciwnym jego brzegu rozesłane pasmo sosnowych i dębowych lasów, daléj brzegi wyniosłe i sina niezmierzona okiem głąb horyzontu, dają widok prawdziwie uroczy. To mię najbardziéj zdziwiło i uradowało, że w poemacie moim kréśląc instynktem topografię zamku Pullen, przeczułem fizjonomię jego okolic i z bardzo małą różnicą takim go sobie wyobrażałem. Byłem pewny, że z tamtego brzegu Niemna wzgórza zamkowe piękniéj i uroczyściéj się wydają; chciałem się kazać przewieźć na drugą stronę rzeki, lecz słońce już bliskie zachodu ostrzegało, że czas upływa, że droga daleka, a powrót do domu pilny. Westchnieniem pożegnawszy tak dawno niewidziany Niemen i zamczysko, naprędce odszkicowałem to ostatnie ołówkiem do méj pamiątkowéj książki, i wziąwszy na pamiątkę kawał gruzu, opuściłem znakomite ruiny.

Miasteczko Punie, nasiadłe Żydami i chrześcianami, należy dziś do skarbu monarszego, na ogólnych prawach dóbr skarbowych. W wieku XVI były własnością znakomitego Pawła Holszańskiego; późniéj Pociejowie, Sapiehowie, Brzostowscy byli tych miejsc posiadaczami; zostały kolejno starostwem, a w przedostatnich czasach wolą cesarza Pawła I dostał je na lat 25 jenerał Kochowski. Syn jego pułkownik od wiecznéj pamięci cesarza Aleksandra dostał prolongatę tego nadania jeszcze na lat 5, po upływie których Punie z przynależytościami przeszły pod zarząd skarbu.

Świątynię, któréj dla późnéj pory i pośpiechu zwiedzić nie mieliśmy czasu, opisujemy tu czytelnikowi na wiarę wybornie skreślonéj kroniki kościelnéj przez ks. Wincentego Jezierskiego, puńskiego plebana (rękopism 1849).

Założenie kościoła sięga czasów zupełnie niepamiętnych: bo Aleksander król polski w r. 1503, ponawiając i rozszerzając nadanie, powiada, żedawniejsze przywileje przez niepilność rządców kościelnych zaginęły. Ustne podanie twierdzi, że dawniejszy kościół stał na opuszczonym dziścmentarzu św. Jerzego za miasteczkiem; dzisiejsza zaś świątynia już stara i pochyła, wybudowaną została przez powracającą z wyprawy jakąś chorągiew wojenną. Uposażyli ją groszem i funduszami ziemnemi królowie, Aleksander 1503, Zygmunt I 1533, mieszczanie puńscy 1534 i niektórzy z plebanów. Kościół nie ma posiadać nic znakomitego pod względem sztuki lub dawności historycznéj. O dzwonnicy mamy obszerniejszą wiadomość: że jeden z jéj dzwonów, fundowany przez ks. Jana Falkowskiego plebana puńskiego w 1699 roku, waży pudów 15; że drugi pomniejszy kazał odlać Wincenty Korwin Gąsiewski hetman polny i podskarbi litewski, starosta puński w r. 1666; że trzeci, dzisiaj pęknięty, kosztem miejscowego plebana ks. Wincentego Łabańskiego odlewał w Wilnie 1797 giser J. S. Wechler.

Ciekawą rubryką kroniczki kościelnéj, którą przytaczamy, jest wspomnienie o trzech znakomitszych plebanach puńskich; zapiszmy je natych kartach.

Pierwszym jest ksiądz Jan Falkowski, kanonik smoleński i dziekan trocki, żyjący na końcu XVII wieku, nadawca kościołowi trzech włok gruntu, jednéj włoki łąki i dziesięciu placów. Zapis ten uzyskał potwierdzenie Konstantego Brzostowskiego, biskupa wileńskiego w 1699.

Drugim, żyjącym jeszcze w pamięci starców jako człek uczony i pobożny, jest ks. Jerzy Huszcza, doktor obojga praw i sztuk wyzwolonych, kanonik wileński, pleban puński. Ten, jak zwykle mędrzec, gdy o bogate a wygodneprobostwa zabiegać nie umiał czy nie chciał, dano mu w r. 1747 Punie, kędy kościół i plebanialne mieszkanie było w stanie najokropniejszego opuszczenia i upadku. Niezrażony ks. Huszcza mężnie wziął się do dzieła erekcji; pracował do r. 1776 i w ciągu lat około 30 swojego zarządzania puńską parafią dźwignął walący się kościół i podmurował go cegłą na łokieć od ziemi; wzniósł wewnątrz trzy ołtarze, chrzcielnicę i ambonę, zdobiąc je rzeźbą; zbudował chór, fundował nowy organ, wymurował pod kościołem dwa ceglane sklepy; wzniósł na nowo plebanię i dalsze jéj gospodarcze zabudowania, — słowem, stworzył, rzec można, kościół i probostwo w Puniach. Po śmierci pogrzebiony w sklepie kościelnym pod wielkim ołtarzem, aż dotąd bardzo mało uszkodzony pozostał. Można być pewnym, że lud, świadek prac i pożytecznych pamiątek, jakie ksiądz Huszcza na miejscu zostawił, to nieuszkodzenie w grobie ciała i szat kapłana bierze za dowód jego świętości: bo zaprawdę świętemi są w oczach Boga i ludzkości praca i pożyteczne dla dobra ogólnego jéj owoce.

O trzecim ze znakomitych tutejszych plebanów księdzu Ignacym Downarze, kanoniku smoleńskim, to tylko podanie zachowało, że był deputatem na sejm grodzieński i tęgim agronomem. Spoczywa obok księdza Huszczy; lecz,pomimo że umarł po nim w lat 20, spopielał dotąd w swéj trumnie, jak każdy śmiertelnik.

Noc zapada, czas nagli: żegnaj mi, grodzie Margiera! Żegnaj mi, czytelniku aż do przyszłéj wycieczki, któréj acz szczupłym owocempodzielić się z Tobą nie zaniedbam.

Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna, tom II

II. Oszmiana, Kiernów, Kowno

IX. Droga z Wilna do Oszmiany (Niemież, Rukojnie, Miedniki, Oszmiana)

Ostatni rzut oka na Wilno od ostrobramskiej rogatki — Jędrzejówka — Trakty się rozchodzą — Trakt miński — Wspomnienia historyczne o Niemieży — Studia nad tutejszymi Tatarami — Pomnik pułkownika Dejewa — Karczmy i z tego powodu słówko o ludu — Borejkowszczyzna — Miasteczko Rukojnie — Wspomnienia o znakomitszych tutaj plebanach: ks.ks. Połubiński, Dłuski, Cywiński, Brzostowski, Mikucki

Krzyżówka — Miedniki — Obraz Olgierda wielkiego księcia litewskiego — Krzyżacy pod Miednikami — Długosz i dzieci Kazimierza Jagiellończyka — Święty Kazimierz — Kamienny Łoh — Wspomnienie księdza Skargi — Ogólna panorama Oszmiany

Żegnaj na chwilę, miła Gedyminowa stolico! ruszajmy objeżdżać filie twojego olbrzymiego niegdyś państwa.

Mińsk na ten raz będzie celem naszéj wycieczki.

Piękna, ukochana stolico Litwy, przeżegnaj nas krzyżami z wież twoich kościołów i dobrém słówkiem z serc twoich mieszkańców.

Przyjaciele! nie nazbyt tęsknijcie; dobrzy ludzie! nie nazbyt obmawiajcie, nim wrócimy. Za to wam przywiozę w téj pustéj dziś tece malutki plon z mojéj podróży, — nie osobistych wrażeń, bo cóż wam do nich? — ale rzeczy, które mogą rozjaśnić trochę przeszłość naszéj krainy.

Bracia i przyjaciele pożegnali, konie gotowe, strzemienne wypite, cygaro zapalone; — w torbie jest pocztowa karta podróżna i kilkagroszy. Bywajcie zdrowi! Ruszaj, woźnico, za Ostrą Bramę...

Koła powozu przestały tętnić po bruku, a zatopiwszy się w miękki piasek, toczą się powoli. Wiejskie powietrze nas ogarnia. Spojrzenie trochę załzawione, trochę znużone monotonnym widokiem murów miejskich, wesoło leci na swobodę. Cudne wileńskie okolice otwierają szerokie pole jego motylim przelotom.

Wymijamy rogatkę ostrobramską; Wilno pozostało za nami, skryło się w dole, zasłoniło malowniczemi falami wzgórków, — tak, iż rzuciwszy wstecz pożegnalne spojrzenie, rzekłbyś, że znikło czarodziejskim sposobem; — i gdyby nie ruch ludności, gdyby nie gęsta mgła wiecznie unosząca się nad naszém miastem, ani byś się domyślił jego istnienia, będąc od niego o kilka kroków. Mamy tu bliziutko na lewo przedmieście Rosę i spory kawał pięknego pejzażu miasta; ale to wszystko zasłania całkowicie niewielki wzgórek i zarośl sośniaku.

Mamy na prawo obwiedziony murem cmentarz greko-rosyjski, z piękną żelazną bramą i wspaniałą zieloną banią cmentarnéj kaplicy. Jest to ostatni widok murów miasta.

Na lewo góry i wzgórki wznoszą się w najfantastyczniéjszych kształtach; poza niemi przeglądają z wąwozów śliczne lasy i zielone wybrzeża Wileńki. Obrazek po obrazku przesuwa się jak w dioramie. Na jednym z pooranych wzgórków świadome miejscowości oko odkryje mały kopiec, a na nim kamień ostro zakończony.

Wzgórze to od r. 1838 otrzymało nazwę Jedrzejówki; a ten kopiec usypany został rękami uczniów znakomitego Jędrzeja Śniadeckiego, którzy z niezliczonym tłumem ludu wyprowadzili jego zwłoki d. 4 maja tegoż roku z miasta do dziedzicznego majątku. Szkoda, że okazalszy pomnik nie uwydatnia tego miejsca, że żaden napis nie świadczy o téj rzewnéj pamiątce hołdu złożonéj geniuszowi wielkiego męża! Nim to nastąpi, tymczasem niezgorszym jest pomnikiem kopiec ziemi i napis w pamięci i sercu ziomków:

„Jędrzejowi Śniadeckiemu”.

Tak pomiędzy wzgórkami idzie zawsze pod górę szeroki, piaszczysty trakt pocztowy, — ciągną się po nim wozy podróżne, fury ze zbożem, sianem i drzewem wiezione do Wilna, roje Żydów zabiegające im drogę lub gromady podochoconych rzemieślników, wracające z tańszéj za miastem gorzałki. Żebrak, który mieszka w pobliskim domu, wykopał w boku piaszczystego wzgórka rodzaj pieczary, siedzi w niéj, a położywszy przed sobą na stołku tacę i krucyfiks, dzwoni w mały dzwoneczek, śpiewa z kantyczki i zbiera od przechodzących jałmużnę z chleba i miedzianéj monety. Za każdą rogatką wileńską widzieć można w podobny sposób żebrzących ubogich; są to typy czysto wileńskie.

O wiorstę od rogatki, trakt się rozdziela na dwie gałęzie: na prawo poszedł na Lidę, do Grodna i Nowogródka; na lewo idzie do Mińska, a stamtąd do Moskwy. Kierujmy się na lewo!

Zawsze niepostrzeżenie wzbierając się na górę, niby jesteśmy na równinie, przecież punkt, na którym stoimy, jest według wymiarów wyższym od najwyższych wież wileńskich kościołów, — w tak głębokim dole jest nasze miasto. — Nieopodal od rozgałęzienia traktów, głęboki jar na lewo przerznął dwa wzgórza, a swoim otworem odsłania przecudną panoramę dalekiego widoku, cząstkę miasta, błękitną odległość lasów i majową zieloność wybrzeży. Od karczmy Oszmianki, lichéj zamiejskiéj gospody, która swą facjatą już się uśmiecha z pretensjonalnością mieszczki, a nieróżna niczem od swoich towarzyszek prostych karczem przy drodze, — różni się od nich strukturą i resztkami odwiecznej pobiały; od karczmy Oszmianki, mówimy, położonej o 4 wiorsty od Wilna, warto się obejrzeć wstecz i stanąć nad prześlicznym jarem. Dół jego zarósł gęstemi liściowemi drzewami i krzewy; przez ich wierzchołki widnieją wieże miasta i miniaturowe obrazki okolic; kilka drożyn spuszczających się z góry, wiedzie do Rybiszek, Markuć i innych podmiejskich folwarków. Na wiosnę co tu woni od rozkwitłéj czeremchy, od rozpękłych młodych brzóz i aromatycznych sosen! co gwaru ptastwa!

Od tego miejsca rozstajemy się na niejaki czas z pięknym widokiem i miłemi wrażeniami: bo nastaje droga kamienista, piaszczysta, widok nieurozmaicony, monotonny, roślinność dosyć uboga, nawet brzózki rzadko gdzie rosną przy trakcie pocztowym.

Ale o milę od miasta widok się urozmaica. Spuszczamy się w dół. Aż pięć karczem jedna przy drugiéj wybiegło na gościniec, a wszystkie liche i brudne. Na lewo, za zieloną błonią ciągnie się osada, złożona z kilkunastu dworków, mniéj lub więcej okazałych i porządnych; na prawo, na drugim planie, w gęstwini drzew, widnieją mury pałacu.

Jesteśmy w Niemieży.

Ta przy karczmach osada, wieś, okolica czy zaścianek (nazywajcie jak chcecie), — to Niemież Tatarska; a ten daléj dwór murowany — to dziedzictwo hr. Tyszkiewiczów, należące niegdyś do Sapiehów. W okolicy tatarskiéj, o któréj mówimy, pierwszy dworek usadowił się na wzgórku, którego kształt czworoboczny, widocznie na wał zakrawający, każe się domyślać, iż może tutaj był zamek niemieżański, o którego istnieniu wiadomo z pewnością, a którego ubikacji gdzie indziéj odkryć nam się nie udało.

Zbierzmy garstkę wspomnień i podań historycznych przywiązanych do Niemieży, nie wiedząc z pewnością, czy je odnieść do dzisiejszej osady Tatarów, czy do murowanego dworu hr. Tyszkiewiczów.

Niemież przed wieki należała do wielkich książąt litewskich. Tutaj niekiedy przemieszkiwał Witołd. Tu chorej jego żonie Julianie wielki mistrz krzyżacki posyłał lekarstwa i lekarza w r. 1426, — skarbił względy Witołda, bo wtedy szło zakonowi o młyn na rzece Drwęcy, o jedyną drogę militarną z Polski do Prus, drogę tak ważną, że Witołd ustępował Krzyżakom za ów młyn cały powiat połągowski; Krzyżacy obstawali przy młynie i następnie otrzymali go w drodze układów. Tu może w Niemieży popisywał się przed Witołdem, ów półtora-łokciowy garbaty Hanne, niby przysłany w podarunku błazen, a w rzeczy saméj szpieg krzyżacki, który otrzymawszy za swe zuchwalstwa policzek, dobrodusznie wziął go za obrzęd pasowania siebie na rycerza.

Tu w Niemieży Aleksander Jagiellończyk, wówczas jeszcze tylko wielki książę litewski, w lutym 1496 spotkał jadącą z Moskwy swoję narzeczoną Helenę, córkę Iwana Wasilewicza. Gdy się Aleksander z całym dworem i panami radnymi przybliżył, księżniczka wysiadła z pojazdu na rozesłany złotogłów i czerwone sukno, podała rękę przyszłemu mężowi, a po wymienieniu kilku słów uprzejmych, narzeczeni udali się do miasta; ona jechała w saniach, on konno jéj towarzyszył.

W Niemieży, gdy Wilno z większą częścią Litwy było w ręku Rosjan, Jan Kazimiérz zawierał w 1656 z carem Aleksym Michałowiczem umowę dyplomatyczną, pomimo przeszkód ze strony Szwecji. Mogły tu jeszcze być fortyfikacje, ale gdzież się to wszystko podziało?

Zamek wielkoksiążęcy, jeżeli był w Niemieży, to w pierwszych latach XVI wieka upadł tak dalece, że dziś, jakeśmy rzekli, i śladów jego trudno się doszukać. I dawne ślady bytu Tatarów tutejszych zatarły się zupełnie, przez utratę papierów podczas najścia Rosjan i Szwedów za Jana Kazimiérza, o czém wnet powiemy. Chcąc zbadać początek téj osady, musielibyśmy kompilować Czackiego, Kraszewskiego, Narbutta i innych; musielibyśmy powtarzać te same, które już podaliśmy, mówiąc o Wace mniéj więcéj pewne domysły o Tatarach, pokonanych przez Witołda nad Donem 1397, których osadzał pod Wilnem w Wace, Sorok-Tatarach, Łosośnéj, Niemieży i w innych miejscach Litwy, — albo przypisać te kolonie późniejszym zbiegom lub brańcom wojennym. Oni sami nie umieją rozwiązać wątpliwości o swojém w kraje tutejsze przesiedleniu. Witołdowego przywileju osadniczego, tak Tatarów jako i jednocześnie z nimi przybyłych Karaimów, dotąd się odszukać nie udało; — mógł istnieć, a zaginąć skutkiem rozruchów wojennych i ciemnoty tych, dla których miał posługiwać. I nie wielce się o to troszczyli, prawem dawności ugruntowani na swych siedzibach, a przy Unii Lubelskiéj Litwy z Polską w 1569, porównani ze szlachtą, jeśli tylko rycerską służbą nie zaś rzemiosłem trudnić się będą. Wierni temu powołaniu, Tatarowie tutejsi niejedną kroplę krwi wyleli w obronie swojéj przybranéj ojczyzny; odrzucili wezwanie swoich krymskich współbraci, którzy chcieli od nich pomocy przy plądrowaniu Polski; wdzięcznie pamiętali (jak się wyrażają w swéj prośbie do Zygmunta I podanéj), że Witołd „nie kazał im zapominać proroka, a do swoich świętych miejsc oczy obracając, zalecił powtarzać jego imię jako swoich kalifów. Na szable przysięgli, że będą kochać Litwinów, którzy przybywającym do nich powiedzieli, że ten piasek, ta woda, te drzewa, są nam wspólne. Współbracia ich nad słonemi wodami i w Kipczaku wiedzieli, że oni tutaj nie byli cudzoziemcami”.

Z plik późniejszych miejscowych dokumentów, które mieliśmy w ręku, najdawniejsze datują od Władysława IV, który pewne grunta nadał tutaj Tatarzynowi Fursowi Skinie.

Wszyscy niemal koloniści tutejsi służyli wojskowo w chorągwiach tatarskich, na starość wracając do domu; a dumni, iż na równi ze szlachtą polską posiadają przywileje drogą rycerską wysłużone, wszyscy niemal tytułowali się kniaziami, na mocy prawdziwéj czy mniemanéj genealogii, którą z ojczyzny przynieśli. Spotykamy tytuła kniaziów obok nazwisk Taguzowiczów, Dawidowiczów, Masiukiewiczów, Michałowskich. Liche to były księstwa, na kilku morgach ziemi, które przy ciągłém rozradzaniu się ciągle jeszcze na kilka i kilkanaście sched rozdzielać należało. Rzecz jasna, że pomiędzy nimi kłótniom i procesom, niekiedy nawet kryminalnym, końca nie było. Kniaź złożywszy swój rycerski, poczciwie krwią oblany rynsztunek, brał sochę lub siekierę; kniahinie nie gnuśniały w haremach jak ich krymskie rodaczki, ale rydlem kopały ziemię litewską, uprawiając warzywa albo przędąc kądziele.

Ciężki był kęs chleba! Nędza bardziéj tamowała im nabywanie oświaty niż nieprzyjazne oświacie przepisy Alkoranu, którego już nie umiano rozumieć.

Gorzéj jeszcze było, gdy za czasów Jana Kazimiérza Rosjanie zajęli Litwę w 1656. Tatarowie z Niemieży, z przedmieścia Łukiszek, z Miederan, Równołan, Sorok-Tatarów, Pruździan, Hiemzy, Rudominy, Trok, — ludzie po większej części w wojsku krajowém zasłużeni, ze swemi rodzinami rozpierzchli się po kraju. Największa ich część schroniła się do Korony. Tam Tatar Chadeła-Chalecki, rotmistrz królewski, ze swoją chorągwią konsystował w okolicach Zambrowa. Jedni z Tatarów litewskich udali się pod skrzydła tego swojego naturalnego obrońcy; drudzy tułali się po Mazowszu i Podlasiu. Ale w Koronie plądrowali Szwedzi. Popłoch zwrócił znowu ku Litwie biedne muzułmańskie tabory.

We czwartek po Wielkiejnocy 1656, taki ich tabor, złożony ze 300 wozów, napełnionych niewiastami, dziećmi i ruchomością, ciągnął z Zambrowa ku Litwie; gdy okoliczna szlachta polska, jak zwykle w wojnach rozkiełznana i chciwa zdobyczy, z tłumem swych włościan i czeladzi zastąpiła im drogę. Nic nie pomogły uniwersały Jana Kazimiérza, które pokazywali Tatarowie: bo panowie Wojciech Opacki, podkomorzy wiski, Aleksander Makowiecki, dziedzic wsi Wysokiego, należeli do szwedzkiego stronnictwa. Mieli z sobą 23 innéj szlachty, a każdy ze szlachty prowadził swoich włościan i dobrze uzbrojoną czeladź dworną.

Przyszło do bitwy!

Zbrojnych Tatarów pomordowano; bezbronni uciekli. Stronnicy szwedzcy rzucili się na tabor: pobrali konie, połupili skrzynie, podarli królewskie listy i domowe Tatarów papiery oraz książki tatarskie, o które (jak się skarżono) tak trudno w Litwie i Koronie. Nie przepuszczono czci niewieściéj. Taki samy napad, miał miejsce nazajutrz na tabor Tatarów, który szedł przez Łomżę ku Goniądzowi: Jan Kossakowskistarosta wiski, przewodniczył napastnikom; towarzyszyło mu trzynastu szlachty z czeladzią.

Pan Chadeła-Chalecki, rotmistrz J. K. M. Jana Kazimiérza, który nie zdołał obronić swych ziomków i współwyznawców siłą oręża — w drodze prawnéj dochodził ich krzywdy.

Z jego ramienia, w oktawę Bożego Ciała tegoż roku, oficerowie chorągwi tatarskiej, Bohdan Tokosz porucznik, Samuel brat jego chorąży, Adam Romanowski i Dawid Mustaficz, zanieśli protestację do grodu w Brańsku, skarżąc się na gwałty domierzone Tatarom. Nie wiémy, czy się proces rozwinął i na czém skończył; ale to pewna, że owe dwa napady szlachty stanowczo wpłynęły na los Tatarów litewskich. Okolice przez nich zamieszkałe wyludniły się, — przez lat kilkanaście mało kto albo wcale nikt w nich nie mieszkał. Jedni z Tatarów uszli za granicę; drudzy przyjmowali chrześcijaństwo; inni o chlebie tułaczym nieprędko wrócili do domu, gdzie ich czekały pustkowie i nędza. Sąsiedzi zagarnęli opuszczone grunta i łąki; w drodze prawa i łaski właściciele musieli dochodzić swoich własności. W Niemieży rozwinęły się procesa Tatarów z przygraniczającemi do nich majątkami duchownemi, z dominikanami, franciszkanami i karmelitami wileńskimi. Dochodzenia tém były trudniejsze i oparte bardziéj na sumieniu zaborców niż na śladach piśmiennych, że Tatarowie potracili swe dokumenta, a księgi trybunalskie, grodzkie i ziemskie w Wilnie podczas rozruchów wojennych zostały w znacznéj części spalone. Zgromadzenia zakonne zwróciły wprawdzie Tatarom zabrane grunta i łąki; lecz ileż to zachodów w ich odzyskaniu! ile nędzy, nim się udało odzyskać!

Boleśniejszą jeszcze, bo moralną krzywdę wyrządziła Tatarom litewskim szlachta, co ich napadła pod Brańskiem i Goniądzem. Zniszczenie ksiąg religijnych mahometańskich, o które było tak trudno w Polsce i Litwie, pociągnęło za sobą upadek saméj wiary. Jeżeli dzisiaj jeden egzemplarz Koranu wystarcza na potrzeby całéj okolicy, złożonéj z kilkunastu osad — jeżeli Tatar modli się po arabsku, nie rozumiejąc języka, wywodząc bardzo logicznie, że Bóg, który zna wszystkie języki, lepiéj niż on sam pojmie jego modlitwę — jeżeli społeczność islamców litewskich, nie przyjąwszy innej wiary inie znając własnéj, żyje tylko na wpół zapomnianemi formami wierzenia: to może jeszcze dziś przypisać to należy owemu czwartkowi po Wielkiejnocy 1656, który pozbawił ich ksiąg religijnych. Może nie bliżéj jak o lat dwieście szukać musimy przyczyn zła dzisiejszego.

Popłoch, jaki owocześnie rozpędził Tatarów z Litwy, bardziej był paniczny niż rzeczywisty; przynajmniéj to, co mówimy, stosuje się do Niemieży. Mieścina ta, pomimo swéj bliskości od Wilna, została jeszcze w posiadaniu Polski. Tu, jakeśmy rzekli wyżéj, Jan Kazimiérz tegoż 1656 roku gościł dni kilka; tu, pomimo intryg szwedzkich, porozumiewał się z carem Aleksym Michajłowiczem; tu zawarł z nim na d. 3 listopada pamiętną w dziejach obu narodów umowę.

Pomimo nędznego swojego bytu, Tatarowie, którzy się do swych siedzib litewskich zgromadzać powoli zaczęli, nie przestawali z wiernością służyć Rzeczypospolitéj. Wszyscy mężczyźni hurmem szli na wojnę, nie tylko z obcemi narody, lecz z Tatarami i Turkami, z którymi łączyła ich wspólność pochodzenia i wiary. I tak: na świetnéj wyprawie jazłowieckiéj, za Jana III w 1684, gdzie na dniu 25 sierpnia wygnano Turków z Jazłowca, znajdował się przy boku królewskim cały hufiec litewskich Tatarów. Jeden z nich, Roman Dawidowicz, rodem z Niemieży, ciężko raniony, datował spod Jazłowca swój testament, który, jako próbkę aktów tego rodzaju pomiędzy Tatarami, przytaczamy tu całkowicie z oryginału:

„W imię Pana Boga jedynego, Stworzyciela prawdziwego!

Ja Roman Dawidowicz, ziemianin i Tatarzyn Króla Imci województwa wileńskiego, we wsi Niemieży mieszkający, będąc od Pana Boga Wszechmogącego chorobą nawiedzony, a wiedząc o tém, iż każdy człowiek, zdrowym będąc, choroby, a chory śmierci spodziewać się musi, co każdego na świecie ominąć nie może; przeto ja idąc za wolą Bożą i stosując się do prawa pospolitego, za dobréj mojéj jeszcze pamięci, przy wielu godnych ludzi, ten mój ostatniej woli sporządzam testament; a to w ten sposób:

Ciało moje grzeszne proszę pana brata Bielata Dawidowicza, aby do domu jako mogąc zaprowadził. Masz tedy gotowych pieniędzy złotych trzysta, z których na strawę złotych sto mianuję, tak na samego jego jako czeladźi konie moje. Drugie sto złotych na pochowanie ciała mego i wszystkie należytości, to jest: kurany (śpiewanie z Alkoranu) i inne modlitwy, a na strzeżenie trzech dni, a osobliwie co słuszna tym, którzy mają u grobu mego siedzieć na zjarecie (na straży w nocy u mogiły). Trzecie sto i te którem odjeżdżając zostawił, te małżonce mojéj kniahini Marusi Heliaszewiczównie, Romanowéj Dawidowiczowéj leguję, prosząc, aby mię w modlitwach nie zapominała. Znowu zaś dane półtorasta złotych na Lokuszewszczyznę, we wsi Niemieży leżącą, téjże małżonce méj dożywotnie używanie tak pola jako i ogrodów, i sadu, a po żywocie jéj na meczet niemieżański i wszystkę dżemiat, czasy wiecznemi należeć ma... itd. To też mianuję, że długów żadnych, żebym komu winien był nie poczuwam się i mnie też nikt nic nie winien. Prosząc też wszystkich ichmościów braci, aby mi proszczali, ten mój ostatniéj woli testament kończę, który i stwierdzam, który aby w niczém nie był negowany. Pisan pod Jazłowcem dnia 24 października roku 1684” itd.

W testamencie tym zwróciły uwagę naszą dwie rzeczy mianowicie: — naprzód forma podobna zupełnie do testamentów chrześcijan, a zatém zupełne zatarcie form islamskich; po wtóre, ubóstwo, jakie się okazuje w majątku poczciwego rycerza spod Jazłowca. Ubóstwo to, a może i zatęsknienie do swojéj staréj ojczyzny, bywało niekiedy powodem ucieczki Tatarów do Krymu lub Stambułu, do swoich współbraci. Taką jest w r. 1710 dezercja dwóch braci Michałowskich z Niemieży, którzy długo służąc w wojsku polskiém, uciekli do Turków do Chocima. Ślad tego znaleźliśmy w papierach komisji delegowanéj do wyśledzenia i zabrania na skarb majątku tych dwóch zbiegów. Wkrótce, bo w 1715, miała tu miejsce inna komisja, od króla przysłana, dla wyśledzenia majątków tatarskich; dały do niéj powód działy, rozdrobienia sched, dyferencje, niezgody, pomiędzy niemieżańskiemi Tatarami i tysiące skarg, jakie do tronu dochodziły.

Nędza na roli dawała się czuć powszechnie. Uprawiano ogrody, sprzedając ich plony do Wilna; ale żaden z Tatarów niemieżańskich nie jął się rzemiosła, dobrze wiedząc, że wedle wyobrażeń i praw polskich, mniéj szlachetne zatrudnienie, pozbawiłoby go prerogatyw szlacheckich. Najlżejsze już przypuszczenie, że się ktoś trudni rzemiosłem, wywoływało ich drażliwość. Jako dowód, przytaczamy w całéj naiwności stylu, dokument ugodliwy pomiędzy dwoma Tatarami z Niemieży.

„Ja Samuel Tokosz chorąży J. K. M., wszém wobec i każdemu z osobna, komu by o tém wiedzieć należało, Jaśnie Oświeconym, Jaśnie Wielmożnym, Wielmożnym dygnitarzom, urzędnikom ziemskim i grodzkim, Ichmć Panom rycerstwu, szlachcie i obywatelom W. Ks. Lit., czynię wiadomo tym moim dobrowolnym testymonialnym skryptem, Imść Panu Aleksandrowi Józefowiczowi chorążemu J. K. M. wojsk W. Ks. Lit. danym, na to: iż co czasu ochoty naszéj, w okolicy Niemieży nazwanéj, w województwie wileńskiém sytuowanéj, ja wyż mianowany Tokosz chorąży J. K. M., będąc podweseliwszy się mocno z pomienionym Imć Panem Józefowiczem, przemówiliśmy się, o czém ja i nie pamiętam. Gdy do mnie przysłany nazajutrz od Imci przyjaciel, wziął mnie wymawiać te słowa: że jakobym ja miał Imć Pana Józefowicza laesivis verbis honor uwłaczać, dyzgustować, niby majsterium safijaństwa przypisywać; — o czém ja zdumiony, abym mógł na Imci takowe słowa mówić, mający z dawna znajomość z rodzicami Imci, nie tylko z samym Imcią, to się nigdy nie praktykowało, abym niesłusznie honor uwłaczał, — jako niepamiętny téj cholery, przed przyjacielem zrzekłem się i oraz z Imcią Panem Józefowiczem samym personaliter widząc się, o wszelkie urazy wiecznie pogodziłem się, i Imci rewokując, jeżelibym co miał z prędkości cholery méj niepamiętnie wymówić, rewokowałem publicznie i oto przeprosiłem, wszystkie me słowa umorzyłem, i na wieczne czasy o tém wieczne milczenie ja sam sobie i innym zachowałem, i u każdego sądu, prawa i urzędu o takowe przymówki wyż mianowane, niby przeze mnie słyszane, miał kto Imci Panu Józefowiczowi chorążemu J. K. M. przypisywać i zadawać, oto ja sam u sądu każdego, pod juramentem to wszystko aprobować obowiązany jestem. Na dowód czego dla lepszéj wagi i waloru, wydając takowy mój dobrowolny testymonialny skrypt, przy uproszeniu J. I. M. P. pieczętarzów, trzema krzyżykami podpisem rękimej stwierdzam. Dat w Letańcach roku 1775 miesiąca Junii 30 dnia” itd.

Wojskowość, jak widzimy, była jedyném zadaniem litewskich Tatarów; ale i tutaj nieosobliwie im się wiodło. Służąc po lat kilkadziesiąt, poczciwy mahometanin zaledwie się mógł dosłużyć kupnéj rangi porucznika. Rzewny memoriał jednego z nich, został podany królowi Stanisławowi Augustowi, po nastaniu prawa zabraniającego sprzedaży rang wojskowych. Czterdzieści lat służąc w wojsku, biedny Tatar, straciwszy cały swój majątek na kupienie rangi porucznika, błaga tronu, aby tę rangę mógł ustąpić idącemu po sobie ze starszeństwém oficerowi, — nie iżby otrzymać na starość choć w części zwrot kwoty wyłożonéj na rangę, lecz aby spowodować w pułku ruch awansów i tym sposobem ułatwić drogę służącemu w tymże pułku swojemu synowi, do otrzymania najmłodszego chorąstwa.

Chorągwie tatarskie składały przednią straż wielkiéj buławy. Z etatów czyli ról chorągiewnych, jakich kilka mamy przed oczami, widzimy, że się pułk składał z pięciu chorągwi; a w każdéj i nich był rotmistrz, porucznik, chorąży i nieokreślona liczba towarzyszów. Nigdy zupełna liczba oficerów nie znajdowała się obecną przy chorągwi: jedni za urlopem siedzieli w domu, drudzy byli na powinności hetmańskiéj, tak że czasem przy chorągwi znajdował się jeden tylko oficer. Rotmistrz dostawiał dwóch szeregowych, czyli sowite poczty; porucznicy zaś, chorążowie i towarzysze, po jednemu. Umundurowanie porucznika i towarzyszów składało się w ostatnich czasach Polski z kurtki, czapki, lejbika, rajtuzów, szlif, ostróg, chustki i płaszcza, — do lederwerku należały ładownice, pobojce, pendant, — broń stanowiły proporce, pistolety i pałasze, — rynsztunek koński składał się z kulbaki, czapraka, mantelzaka, olstry, munsztuka, tręzli, napierśnika i dalszych drobiazgów stajennego ekwipażu, — dawano nadto po dwadzieści ładunków ostrych lub ślepych, stosownie do potrzeby.

Konstytucje sejmowe kilka razy potwierdzały nadane Tatarom tutejszym ziemie. Co do praw stanu, liczyli się na równi ze szlachtą, jeśli się nie trudnili rzemiosłem; zaś furmanów, garbarzy i innych z Tatarów wyrobników, uważano jako plebejów, — rolnictwo stanowiło szanowny wyjątek.

Stan dzisiejszy téj osady jest smutny. Rozdzieleni na kilkanaście kolokacyjnych dworków w Niemieży, żyją z roli i ogrodu. Bogatsi trudnią się służbą cywilną lub wojskową; ubożsi pracują na roli. Religię zapamiętali jedynie z form i tradycji; niektórzy umieją przeczytaćKoran, ale nikt nie rozumie go, nie wyjmując mołny. Zbieranie się co piątek do ocienionego drzewami małego meczetu, i mniéj więcéj ścisłe obserwowanie postu ramazanu, stanowi ich całą praktykę religijną. Stosownie do przepisów Alkoranu nie piją wina, bo zresztą mało ktobyłby w stanie je kupować; ale uczyniwszy restrykcję na gorzałkę, o któréj nié ma nic w Alkoranie, posilają się nieskąpą miarką. Oddaćzresztą potrzeba sprawiedliwość wrodzonéj tego ludu cnocie, iż żyjąc w zupełném niemal zapomnieniu religii, dosyć jednak ściśle przestrzegazasad moralności. Obowiązani prawem miejscowém do jednożeństwa, tak dalece wzięli je za zasadę, iż gdy jeden z nich, w wieku XVII,wyszedłszy z Niemieży, pojął drugą żonę na Wołyniu, współwyznawcy instygowali go w grodzie na gardło, jako kryminalistę. Dodajmy jeszcze jeden rys charakteru Tatarów:w braku religii pełni są guseł i przesądów, — jedne z nich mogli przynieść z sobą lub wyczerpnąć ze swéj wiary, drugie bez braku zapożyczyli u miejscowego ludu.

Przebaczą nam czytelnicy, żeśmy tak długo rozszerzyli nad małą mieściną. Chcieliśmy nasze drobne studia nad Tatarami dorzucić do skarbnicy ogólnych o nich wiadomości.

Tymczasem wdarliśmy się na górę. Konie nasze wypoczęły przed murowaną karczmą należącą do murowanego dworu Niemieży. Był tu przed laty, jak wiémy z „Brukowych Wiadomości”, handel czy traktier dosyć uczęszczany przez gości z miasta, gdzie toczyły się pomiędzy przybyłymi poważne dyskusje, jak np. pomiędzy panem sędzią, asesorem i akademikiem z loiki: co to jest rozum?. Dziś wileńscy zwolennicy zamiejskich wycieczek, znajdują ten punkt zanadto oddalonym; przestano uczęszczać i traktier niemieżański zszedł do rzędu zwyczajnych karczem.

Spuszczamy się w dół, mijamy staw i młynek i znowu wjeżdżamy na górę. Z téj góry warto się wstecz obejrzeć, aby ogarnąć wzrokiem cały malowniczy krajobraz Niemieży. Na tle ogrodu ozdobnego w rozrosłe drzewa liściowe i charakterystyczne jodły, bieleją mury pałacu, który wespół z obszernym trawnikiem ogrodu, przerżnięty potoczystą elipsoidalną linią przechadzkowéj ścieżki, odbija się w stawie przyległym, położonym przy saméj pocztowéj drodze. Kuźnia, karczma, młynek, łazaret włościański i wioska, rozrzucona na pięknym wzgórku stanowią pierwszy plan obrazu; na drugim planie przegląda Niemież Tatarska z grupą schludnych dworków, — tam z gęstego wianka drzew wystrzela wieżyca meczetu, której blaszany półksiężyc błyszczy się i pięknie odbija od zieloności; dalekie sine i ciemne lasy uzupełniają głąb widoku.

Daléj o wiorstę, na wzgórku porosłym krzakami, stoi murowany pomnik w kształcie kolumny. Na niéj tynk opada, krzyżyk na gontowym daszku pochylił się na stronę: bo też górą już lat sześćdziesiąt, jak ten pomnik tutaj się wznosi. Historia jego złączona z historią ostatnich chwil Polski.

Po rozruchach wileńskich w kwietniu 1794 r., których ofiarą padł hetman Kossakowski, Szwejkowski i inni, wojska rosyjskie, pod naczelnictwem jenerałów Knorynga i Zubowa, uderzyły na Wilno 7 czerwca tegoż roku. Siły rosyjskie skoncentrowawszy się w Miednikach, usiłowały zdobywać baterie, którymi było miasto bronione, oraz samo miasto, którego bronił Zajączek. Od Miednik do Wilna stały w rozmaitych kierunkach wojska rosyjskie, a pułki moskiewski grenadierski i kazański piechotny właśnie zajmowały te wzgórza pod Niemieżą, o których mówimy. Przy bezskutecznym na ten raz szturmie do Wilna, zginęli obu tych pułków dowódcy, pierwszego Korowajew, drugiego Dejew. Ten ostatni, ciężko raniony przy Bramie Zarzecznéj, został odwieziony do swojego obozu i tu życia dokonał. Żona, jak wieść niesie, wzniosła mu pomnik, około którego jedziemy. Podanie miesza w tém miejscu nazwiska Dejewa i Korowajewa, tak że dziś trudno powiedzieć, nad którym z nich, czy nad obu razem wzniesiono tę grobową pamiątkę.

Następna mila drogi, nieurozmaicona widokami, nuży jadącego po piaszczystym i kamienistym gruncie. Nigdzie niemal nie rzuca cienia brzózka, któremi zwykle wysadzone są nasze trakty. Las i parę zarośli, stanowią cały pejzaż, urozmaicony tylko brudnemi i odartemi karczmami, których na dwumilowéj przestrzeni jest ni mniéj ni więcéj jak 19. Ich nazwy to cały dykcjonarz nomenklatur karczemnych: znajdziesz tu Wiszniówkę, Kotłówkę, Malowankę, Słomiankę, Dębówkę; a liczba tych domówgościnności jest wymowném świadectwem i dobrego bytu, i rozwoju sił umysłowych i moralności ludu. Z żalem i wstydem musimy wyznać, że lud, który spotykamy po drodze wlokący się ze swym produktem na targowicę doWilna, nosi na sobie fizjonomię nędzy i głupoty, która widocznie odbija od rzeźwiejszych i pojętniejszych twarzy, od calszéj i czystszej odzieży włościan jadących ze stron dalszych.

Ale oto mijamy 13 wiorstę i z góry otwiera się przed nami widok uderzającéj piękności. W głębi horyzontu bieleje miasteczko Rukojnie, sinieje las, otwierają się rozłogi pola. Jaki głęboki widok! ile fantazji w tych górach lasami porosłych! ile rozlicznych barw od lazuru do fioletu zużyłby malarz dla oddania rozmaitych tonów téj odległości! ile rozmaitéj gry światła o rozmaitych dnia godzinach, przelewa się w powietrzu!

O niejednéj okolicy naszéj Litwy można wyrzec bolesną prawdę: — Bóg wszystko uczynił, aby ją ozdobić — człowiek wszystko, aby ją oszpecić.

Spuszczamy się w dół pod 19 z kolei karczmę. Z tego punktu, przebaczcie łaskawi czytelnicy, że wam wskażę ocieniony brzozami dach małego dworku. Jest to Borejkowszczyzna, majętność tychże hr. Tyszkiewiczów, atynencjonalna wioszczyzna, gdzie mi upłynęły trzy lata życia, skąd was nudziłem moim Margierem, Spowiedzią Korsaka, Chatką w lesie, Hrabią na Wątorach, Jankiem Cmentarnikiem, Staremi wrotami i innemi drobnemi utwory, które, nim to pismo dojdzie do rąk twoich, dobry czytelniku, już dawno wyjdą z twojéj pamięci. Tę skromną strzechę zaszczycali przy mnie swoją bytnością: A. E. Odyniec, Mikołaj Malinowski, hr. Eust. Tyszkiewicz, nasz zacny cenzor a znany rosyjski poeta Paweł Kukolnik, Stanisław Moniuszko, Antoni Lesznowski, gitarzysta dworu angielskiego St. Szczepanowski, wiolonczelista Samuel Kossowski, nasi znani malarze Jan Moraczyński i Wincenty Dmochowski, Antoni Pietkiewicz (Pług), Teodor Tryplin i wielu innych ludzi dobrze ci znanych z głośnego imienia i zasług, jakie położyli na niwie literatury lub sztuki. Chlubny takimi gośćmi, gospodarz niegdyś Borejkowszczyzny, przebaczcie proszę, że się pochwalę przed wami; a dawszy na kartach téj książki miejsce osobistym uczuciom, złożę rzewną podziękę moim tutejszym sąsiadom i przyjaciołom, za miłe chwile, jakie mi obecnością swoją niekiedy sprawiali.

Stąd o parę wiorst położone małe miasteczko Rukojnie, stanowi pierwszą stację, którąśmy ujechali od Wilna. Mieścina ta nié ma wiele o sobie do powiedzenia. Należąca dawniéj do kapituły wileńskiéj, dzisiaj jest własnością skarbu monarszego. Posiada murowany kościół, murowany ogromny magazyn zbożowy, stację pocztową, szkołę wiejską, karczmę i 28domków włościańskich, ocienionych owocowemi drzewami, a w tych domkach 106 dusz rewizyjnych męskich i 125 żeńskich. Dwór tutejszy, o parę wiorst od miasteczka na lewo widniejący, odznacza się swém piękném położeniem nad wodą i starym gustownie urządzonym ogrodem: bo należąc niegdyś do archidiakonii wileńskiéj, Rukojnie miewały proboszczami ibyły rezydencją bogatych dygnitarzy kościelnych. Kilka imion, jakie tu przytoczymy, należą do osób stanowiących chlubę Kościoła na Litwie.

Tu był plebanem pogrzebiony w dawnym kościele prałat Połubiński, którego podanie nazywa biskupem, czego w téj chwili sprawdzić nie możemy. Po nim około 1814 został plebanem rukojńskim ks. Michał Dłuski archidiakon wileński (urodzony 1784), człek znany z głębokiej nauki i poważnych obyczajów. Za młodu podróżował po Włoszech; w r. 1812 występował niekiedy z artykułami w pismach publicznych. W „Dzienniku Wileńskim” jest jego wystąpienie przeciw E. Lachnickiego, z powodu obrazów Czechowicza.

Był to znawca i miłośnik sztuki malarskiéj, udzielał rad estetycznych i historycznych sławnemu Smuglewiczowi, a zostawił po sobie liczną i doskonałą galerię obrazów, między któremi było wiele prac polskich artystów, zwłaszcza Czechowicza.

Po zgonie księdza Dłuskiego, do r. 1825 administrował dobrami archidiakonatu ks. Jan Cywiński — mąż chlubnie kościołowi za dni naszych zasłużony, który umarł 1846 biskupem delkoneńskim i administratorem diecezji wileńskiej. Od roku zaś 1825, został proboszczem Rukojń referendarz litewski ks. Paweł Ksawery Brzostowski, o którym pamięć żyje dotąd w podaniach miejscowego ludu.

Urodzony w 1739, potomek bogatego i znakomitego rodu, syn Adama kasztelana połockiego, brat wojewody inflanckiego, Brzostowski już w 14 roku życia otrzymał kanonię wileńską, naturalnie, że jeszcze przed wyświęceniem się na kapłana, które odbył za powrotem z Rzymu i już po otrzymaniu pisarstwa W. Ks. L. w r. 1763. Przechodząc szybko rozmaite godności krajowe i kościelne, nabył w r. 1767 dobra Pawłów o 4 mile od Wilna, nad rzeką Mereczem, gdzie rozwinął prawdziwie obywatelską czynność. Oczynszował włościan, założył dla nich szkołę, ufortyfikował samo miejsce, dał ludowi sądy i ratusz; a iż lubił nieco fanfaronady w tém, co czynił, nadał ustawę swojej gminie w języku polskim, francuskim i włoskim, opisał oraz po polsku dzieło swoich usiłowań w osobnej książeczce pt. Pawłów od r. 1767 do r. 1795, od jednego domowego przyjaciela opisany (Wilno u Zawadzkiego, 1811).Przebaczmy temu niewinnemu samochwalstwu! — Obywatele owocześni w Litwie naprawdę potrzebowali wzorów — a Pawłów wybornym był wzorem tego, co może i powinien czynić dla ludu zamożny posiadacz ziemi. Mieszkając następnie to w Dreźnie, to w Rzymie, to na koniec w położonéj nieopodal od Rukojń parafii turgielskiéj, Brzostowski został w r. 1825 archidiakonem wileńskim i objął do tego archidiakonatu przywiązaną parafię rukojńską z jéj dobrami. Tu założył szkołę, upiększył majątek wspaniałym ogrodem, zaszczepił w ludu zamiłowanie do ogrodnictwa i gdyby żył dłużéj, uczyniłby to w Rukojniach, co niegdyś w Pawłowie. Dzisiaj tu jego imię i pamięć obywatelskich usiłowań tylko w tradycji ludu pozostały. Kilku we wsi ludzi piśmiennych i ogródki zasadzone gruszami i wiśnią przed każdą chatą, — jedyne po Brzostowskim tutaj pamiątki. — Nie każdy z dziedziców i plebanów i takie po sobie zostawia! Umarł i pogrzebiony w Rukojniach przy końcu 1827 roku. W wolnych chwilach zajmował się literaturą i w różnych czasach wydał następne pisma: O rolnictwie z Dahameta de Monceau (Wilno 1770), Wiadomość genealogiczna o domu Brzostowskich (1776), toż po francusku (1797), Filozof bez religii, uważany w towarzystwie (Wilno 1786), Kościoły i malowania znaczniejsze w Rzymie itd. (Wilno 1811), Rozmyślania na wsi w Turgielach (tamże tegoż roku).

Po Brzostowskim otrzymał probostwo rukojńskie, prałat archidiakon i doktor św. teologii, ks. Wincenty Mikucki zmarły przed niewielu laty. Był to ostatni z grona kapituły proboszcz tutejszy i zarazem posiadacz miasteczka: bo Rukojnie wespół ze wszystkiemi dobrami duchownemi, przeszły do skarbu monarszego.

Kościół tutejszy, murowany z kamienia, w który okoliczne pola aż nazbyt obfitują, niewiele lat liczący w swojej metryce, nic prawie nié ma zasługującego na uwagę pod względem starożytności lub sztuki. Kilka lichych obrazów, piskliwy organ, ubogi sprzęt zakrystyjny, — oto jest wszystko, co uderza oko i ucho przychodnia. Tylko w kapliczce, gdzie się odbywa rezurekcja, a raczej w małéj framudze oświetlonéj oknem, godzien jest widzenia prześliczny, ale psujący się od wilgoci obraz włoskiéj szkoły, narodzenia Pańskiego — widocznie restaurowany i tą restauracją poszpecony; — wart zaprawdę lepszej konserwy.

Dawny kościół drewniany, zbudowany, jak głosi podanie, przez jakiegoś króla czy królowę, stał w tém miejscu, gdzie jest obecnie starecmentarzysko. Miał posiadać kilka pięknych obrazów. W czerwcu 1812 przechodzący tędy Francuzi znalazłszy w kościele proch i armatki używane do salw podczas nabożeństwa, wystrzelili z jednéj do wielkiego ołtarza: kościół się zapalił i spłonął z całą plebanią i jéj zabudowaniami. Spłonęły wszystkie kościelne akta. Ksiądz Michał Dłuski, o którym rzekło się wyżéj, proboszcz tutejszy dał własny fundusz i rozpoczął budowę nowego kościoła; prowadził ją daléj ks. Cywiński; dokończył i dał wyświęcić ks. Brzostowski w r. 1821. Przez czas od1812 do 1821 nabożeństwo odbywano w małéj kaplicy znajdującéj się w folwarku Rukojniach. — Cmentarz dzisiejszy leży nieopodal miasteczka.

Ale już przeprzągnięto konie; śpieszmy daléj.

— Długoż będziemy jechać (powiedzą czytelnicy), jeśli każda stacja zajmie nam czterdzieści górą stronic opisu!

— Przepraszamy solennie! Trudno było w okolicy bardzo dobrze znajoméj, nie opowiedzieć wam wszystkiego, co się pod oko nawiło. Nie raczcie się zrażać, dobrzy czytelnicy! na przyszłość obiecujemy wam powstrzymać się w zapędach gadaniny.

Zaraz za Rukojniami, na lewo minąwszy piękny sosnowy lasek, zasługuje na spojrzenie zgliszcze spalonéj karczmy zwanej Krzyżówka, w ładnéjmiejscowości nad rzeką Świranką. Była tu pierwsza od Wilna porządniejsza nieco oberża, z kilku pokoikami dla gości: — nie dziw więc, że w każdéj niemal dnia porze znaleźć tam można było zatrzymujących się na wypoczynek, popas lub nocleg podróżnych rozmaitego stanu. Naprzeciw karczmy była tu niegdyś stacja pocztowa, po swojém spaleniu przed kilkunastu laty przeniesiona do Rukojń. Miejsce to pamiętne jest bolesnym wypadkiem, który wam kiedyś może opowiem.

Nastaje droga piaszczysta, — wjeżdżamy w las sosnowy, spoza którego wygląda na prawo dwór Świrany, należący niegdyś do bazylianów wileńskich, dziś do skarbu. Szkoda, że nie mogę wam bliżéj ukazać tak samego dworu umieszczonego w ładnéj miejscowości, nad wodą, wśród olszniaku, — jako i rzędu mogił pobitych tu Francuzów podczas pamiętnego ich odwrotu w roku 1812.

Z lasu, ubiegłszy około wiorst pięciu, wzbieramy się na górę; za nią sterczy z daleka baszta ceglana starożytnego zamku. Wjeżdżamy na górę: dwór, zamek i wioska ukazuje się naszym oczom.

To Miedniki: zamek jeden z najstarożytniejszych w Litwie — którego początku nie przypomina sobie ani tradycja, ani historia. Piękne jego ruiny składają się tylko z obwodowego muru wzniesionego z kamieni i cegły oraz z jednej baszty na wschodnim rogu tegoż muru. Mur okólny starożytnego zamku dzisiaj stanowi ogrodzenie owocowego folwarcznego sadu. Wewnątrz, o ile nam wiadomo, żadne poszukiwania nic nie odkryły. Mówiono o znajdowanych tu kościach olbrzymów, tak wielkich, że się kość goleniowa równała ze wzrostem urodziwego mężczyzny. — Lecz gdzie nie ma podobnych podań, przy starych zamkach? Miedniki zasługują na archeologiczne badania. Nim te czegoś nas więcéj nauczą, jakże rzewne uczucie wędrowca czepia się do tych zamszonych kamieni, do téj wyszczerbionej ściany, do tego stosu czerwonych kruszących się cegieł, ułożonych w fantastyczny stos baszty narożnéj!

Do miejsca tego przywiązanych jest kilka wspomnień historycznych:

Czas założenia zamku w Miednikach sięga niepamiętnéj starożytności. Według podań, któreśmy słyszeli pod Krewem, ma być współczesnym krewskiemu zamkowi. Budowało je jakieś plemię bogów czy olbrzymów, tak silne, że mularze pracujący jednoczasowie w Miednikach i Krewie, pożyczali sobie młotek, przerzucając go powietrzem o mil cztery.

Lubił tu letnią porą przemieszkiwać Olgierd, ojciec Władysława Jagiełły, — jak na mocy starej kroniki krzyżackiéj, świadczy Narbutt. Nieczęsty wszakże musiał tu bywać jego pobyt, bo rzadko którego lata nie wyruszał na wyprawę wojenną.

Wszelka historyczna ruina wieje wspomnieniem, — spoza jéj gzémsów wysuwają się przed oczy duszy postaci znakomitych ludzi, którzy tu mieszkali. Nigdy mi się nie zdarzyło przejeżdżać około miednickiego zamku, aby się wyobraźnia nie rozigrała, przywodząc na pamięć to, co się czytało, co się dopełniło w rozmarzonéj głowie. Wśród tych baszt, gdzie mieszkał, wystawmy postać Olgierda, tak jak ją kreślili w swoich kronikach Krzyżacy.

Mąż urodziwy i wspaniały, twarzy ściągłéj, rumianéj, nosa wydatnego, z długą światło-rusą, nieco posiwiałą brodą, ołysiały i nieco na lewą stronę chromiejący, wsparty na lasce lub na ramieniu giermka. W błękitnych jego oczach świeci rozum i jak błyskawica przemiga sprytna myśl fortelu, stanowiąca cechę owoczesnej dyplomacji. Takim widzimy w gronie dworu, otoczonego dziećmi, protoplastę rodu Jagiellonów, rozrodzonego jak gwiazdy na niebie. Silny przewagami oręża, otwiera przecież pogranicze dwóch epok: bo już promienna jutrznia prawdziwego postępu, widniejąc za nim, ozłaca wierzchołki grodów i baszty zamków Litwy.

Ale nim się łagodne światło téj jutrzenki wybiło na widok całkowicie, długo jeszcze długo tłumiła je krwawa łuna pożarów, które po Litwie szerzyli Krzyżacy. Przez całe następne po Olgierdzie panowanie Jagiełły, nad wszystkiemi niemal grodami Litwy, po wybrzeżach Niemnai Wilii, przeleciała łuna ogniów ręką Krzyżacką wznieconych. Kowno, Grodno, Troki, kolejno już to wpadały w ich ręce, już się odzyskiwały. Daléj jednak na wschód za Wilno, nie odważały się iść niemieckie zagony. Ale gdy małżeństwo Jadwigi z Jagiełłą zapowiedziało połączenie się dwóch silnych krajów, a tém samém osłabienie potęgi Krzyżaków, — ogarnęła ich trwoga. Cesarz niemiecki podobną trwogą powodowany, podał rękę Krzyżakom. Tłumy rycerzy niemieckich szukających przygód zbiegłysię pod Królewiec i w sierpniu 1384 miała miejsce rycerska uczta honorowa, na któréj cała Germania wzniosła piérwszy toast na zagubę zarazem Polski i Litwy. Rozwinięto chorągwie — ruszono, — statki naładowane żywnością i bronią płynęły Niemnem — wojska szły jego wybrzeżem. Przy ujściu Niewiaży zatrzymały się statki, a wojsko krzyżackie, okrążywszy Kowno, przyszło nad Wilię. Litwini wstrzymali przeprawę. Po krwawéj bitwie, odparłszy Litwinów, Niemcy przebyli rzekę i sześciu oddziałami ruszyli plądrować Litwę. Okrążając Wilno, gdzie się lękali odporu, przezrzekę Mereczankę, przez Olkieniki, Soleczniki poszli ku Oszmianie, w zamiarze uderzenia na Krewo. Coś jednak przeszkodziło im do wykonania zamiaru: bo od Oszmiany zwrócili się do Miednik, i tu się zatrzymali może dla skoncentrowania rozpierzchłych sił swoich. Nie wiadomo, czy zdobyli zamek, czy się tylko zatrzymali go oblegać; ale musieli być pewni siebie, gdy pod murami Miednik wielki ich mistrz Konrad Zolner odbywał obrzęd pasowania na rycerzy, sprawiał igrzyska i uczty. A było i czego je sprawiać, narabowawszy w Litwie takie mnóstwo żywiołów, że wołu przedawali za pół talara, a owcę za szyling! Tymczasem Litwini, mając na swém czele Skirgiełłę i Witolda, przecięli im odwrót, tamując przejście przez Niemen i Wilię. Ruszyli tedy spod Miednik, a ścigani i bici po drodze, zaledwie z trudem przebywszy Niemen w Rumszyszkach, z ogromną stratą wrócili do swoich posiadłości. Cała droga, o któréj mówimy, pełna jest bojowych i mogilnych kurhanów, na polach dziś jeszcze znajdują ułomki uzbrojenia i oręża, na którym cechy krzyżackie łatwo rozeznać.

Miedniki za Kazimierza Jagiellończyka były letnim królewskim pobytem. Panujący ten, wedle ówczesnego zwyczaju, zmuszony do ciągłego objazdu kraju, czy bawił w Polsce czy w Litwie, nie narażając swéj dziatwy na stołeczne gwary, starał się mieć je z ich nauczycielem nieopodal siebie, w jakiéj zacisznéj ustroni. Gdy mieszkał w Polsce, dziatwa ta już to na Tyńcu, już w Lublinie bawiła; gdy się przenosił do Litwy, miejscem pobytu ich były Miedniki. Dzieci te były: Jan Albrecht, Aleksander i Zygmunt, późniejsi królowie Polscy, oraz Kazimiérz, który uznany za świętego, dotąd potrzeby naszéj Jagiellońskiéj ziemicy Panu Zastępów przekłada, — a ich nauczycielem był sławny Jan Długosz, pierwszy w ścisłém znaczeniu historyk Polski.

Nie trzeba być wielkim marzycielem, aby tu na miejscu, stąpając po śladach tych trzech ważnych historycznych postaci, widzieć oczami wyobraźni tę śliczną grupę. Najweselszym, najmówniejszym i najbardziej bystrym chłopakiem, musiał być Zygmunt (nazwany późniéj Starym); musiał lubić kwiaty, rwać je z ogrodów i łąk miednickich i przystrajać niemi swe dziecinne czoło, kiedy wiémy z historii, że na starość rad chodził w różanym wieńcu; musiał dowcipkować z braćmi, tak jak późniéj będąc już królem i starcem, dowcipkował z dworzany. Chorowity Aleksander zdaje się mętnym wzrokiem poglądać na nagie wzgórki i dalekie lasy. Ponury Jan Albrecht patrzy w ziemię. Piękny Kazimiérz anielskie oczy zwraca ku niebu, swojéj ojczyźnie; na ustach jego modlitwa, w całéj twarzy niepokalana skromność. A Długosz, jak go znamy z opisów spółczesnych, w czarnéj duchownéj todze, miernego wzrostu, chudej, ale przyjemnej twarzy, z nosem sporym, z oczami żywemi, lecz osadzonemi głęboko — czyta pergaminowy wolumen kroniki Mateusza Cholewy; niekiedy zwraca uwagę na młodych wychowańców i jąkając się (bo taką miał wadę), odpowiada po łacinie na ich dziecinne pytania. Dziatwa mówi biegle językiem Rzymian, ale i mowa Polska nie jest jej obcą: bo wiémy, że w r. 1469 Kazimiérz witał po Polsku ojca wracającego ze Lwowa. Wychowanie królewiców było tak piękne, że Aleksander legat papieski wyznał, iż na żadnym dworze nie widział królewiców tak wyuczonych i zarazem tak przyjemnych.

Kazimiérz święty przebywał lub gościł w Miednikach aż do swéj śmierci, która nastąpiła 1484 r. Wszyscy historycy twierdzą, że umarł w Wilnie; ale Narbutt, na świadectwie kazania księdza Golańskiego, Miedniki naznacza miejscem jego świętego zgonu. Podanie historyczne, nie dosyć zresztą udowodnione, twierdzi, że przed rokiem 1638, tj. nim wzniesiono i wyporządzono dzisiejszą kaplicę św. Kazimiérza przy katedrze wileńskiéj, ciało jego przez lat kilka złożone było w zamku miednickim. Wszakże za Zygmunta I, około 1517 r., zamek miednicki już stał w ruinach. Dopełnił ostatecznej tego miejsca ruiny napad Rosjan w 1519, którzy całą drogę z Mińska do Wilna przeszli z ogniem i mieczem. Był tu jeszcze niedawno kościół odwiecznéj fundacji, w którym się utrzymywali karmelici czy podobno augustiani. Nie możemy w téj chwili sprawdzić, który z tych dwóch zakonów miał tu swój klasztor i kiedy ten przestał istnieć.

Francuzi w odwrocie 1812, spalili wioskę tutejszą oraz dwór przyległy i obozowali pod murami spustoszonego zamku, niecąc ognisko z berwion budowlowych i sprzętów. Tu spłonęła znaczna część raptularza zacnego Ławrynowicza, którego resztki podał nam w wybornym Pamiętniku Kwestarza p. Ignacy Chodźko.

Za Miednikami miejscowość równa, grunt gliniasty i niezmiernie kamienisty, krajobraz niebogaty. Wymijamy karczmy, które liczyć odpada już ochota, i po małym mostku przebywszy rzekę Słomiankę, stajemy przed położoną w dolinie drugą z kolei stacją pocztową zwaną Kamiennym Łohem.

Stacja po jednéj, karczma po drugiéj stronie drogi, góry zamykają ze trzech stron widok. Na jednéj z gór widnieje wioska, — a tuż przy drodze spory kawał łąki, tak gęsto usypany ogromnemi kamieniami, iż kosić jéj niepodobna. Zdaje się, że ta łąka (po rusińsku łuh) dała nazwę miejscu, nie zaś loch kamienny, jak to miejsce nazywa się w dawnych dokumentach: o żadnym bowiem lochu ani śladu, ani podania dopytać się na miejscu niepodobna.

Wioska Kamienny Łoh należała do dóbr nieruchomych stołu biskupiego. Za Waleriana Protassewicza biskupa wileńskiego liczyło się w niéj 10 chat włościańskich. Tenże Protassewicz na dniu 25 sierpnia 1578 nadał tę wieś wespół z Miednikami i innemi licznemi dobrami, jezuitom wileńskim, jako fundusz ich akademii, — co Stefan Batory w dniu 1 kwietnia następnego roku potwierdził. W téj ustronnéj od gwaru miejskiego zaciszy, przemieszkiwali zajęci pracą umysłową poważniejsi ojcowie. Tu za rektorstwa swojego przebywał wiekopomny Piotr Skarga, o którym Niesiecki zapisał podanie, będące w związku z Kamiennym Łohem. „Gdy był w Wilnie rektorem, pokazał mu się brat jeden tegoż zakonu (ten rzemiosłem mularz, rodem Włoch, mając już zaręczoną sobie oblubienicę, wstąpił w Polsce do zakonu Societatis, gdzie tak pilno i usilnie pracował, że od wapna i ciężkiéj owéj pracy ręce mu się krwią oblewały; zachęcał go do takiéj roboty częstokroć ks. Skarga, obiecując mu w niebie nagrodę), tejże godziny, któréj z ciała wyszedł, w Kamiennym Lochu, cztery mile od Wilna (właściwie 5) będącemu Skardze, ukazał się, rękami zbytnie jasnemi, mówiąc do niego:»Otoż, ojcze, wziąłem zapłatę w niebie, którąśmi obiecywał za pracę moję«”.

Po kasacie jezuitów, komisja rozdawnicza dobra Kamienny Łoh, przynoszące 5400 zł. p. rocznego dochodu, oddała Michałowi Karędze, staroście okołowskiemu, przyjmując ewikcję na jego majątku Bułhakowsku, położonym w województwie trockiém.

Dwie mile z niewielką frakcją z Kamiennego Łogu do Oszmiany, stanowi pozycja górzysta i urozmaicona; migają dwory, dworki i bieleją karczmy przy drodze, ale niewierna pamięć nasza niedobrze zanotowała ich fizjonomię, nazwiska lub przywiązane do nich historyczne wspomnienie. Lud, jaki po drodze spotykamy, daje się niekiedy słyszeć z mową litewską, ale ta, już się u młodego pokolenia zapomina i ustępuje miejsca rusińsko-polskiéj. Lud ten jest miernego wzrostu, nosi białe siermięgi, uszate czapki; kobiety noszą od święta granatowe bekiesze z wielką liczbą żółtych metalowych guzików. Wieśniak tutejszy, jak w ogólności wszyscy podwilnianie, nie odznacza się ani rozwiniętą inteligencją, ani trzeźwością.

Ze wzgórka ogarniamy okiem Oszmianę. Murowana wieżyca katolickiego kościoła, zielona bania cerkwi greckiej i parę murów błyszczy z daleka. Czerwona cegła kościoła niegdyś franciszkańskiego, piękne wzgórki, srebrna struga rzeki Oszmianki roztoczona po zieleniźnie, dalekie dworki i lasy stanowią dokoła bogaty i rozległy krajobraz.

Dodatek do tego, co się rzekło o Tatarach litewskich

Królowie Polscy śmiało ufali wierności Tatarów zamieszkałych w Litwie, podczas krwawych najazdów hord ich współbraci; owszem uzbrajali całe ich chorągwie do walki. Z materiałów, które ogłosił uczony profesor Mochliński (,,Teka Wileńska”, t. VI. s. 142 i 143), widzimy, że ZygmuntI posyłał uniwersały we wrześniu 1533 do chorążych i marszałków wojennych, zawiadamiając o otrzymanych wiadomościach, iż Tatarowie perekopscy pod wodzą Sap-gereja wyruszyli z Krymu i są już o 13 mil od zamku Czerkasow, wzywa ich, aby konno i zbrojno stawili się na oznaczony czas i miejsce, „aby się nie stała szkoda państwu naszemu od tych nieprzyjacielskich ludzi z powodu czyjegoś niepośpiechu lub zaniedbania”.

Uzbrajać całe chorągwie na odpór współplemieńców i współwyznawców jednej wiary i być pewnym, że te chorągwie nie zdradzą i nie połączą się z wrogiem — zaprawdę, piękny przykład zaufania, na które Tatarowie litewscy musieli przez swoją poprzednią wierność zasłużyć.

Inny jeszcze w téj chwili widzimy dowód zaufania królewskiego względem Tatarów litewskich.

Wiemy, że Achmet szach zawołżańskich Tatarów, utraciwszy swe państwo, szukał ucieczki w Polsce, gdzie go w Trokach wpół gościem, wpół więźniem trzymano. Usiłował raz uciec, lecz mu się to nie powiodło. Herberstein w 1517 widział go w Trokach, Bielski twierdzi, że był więziony w Kownie, gdzie miał umrzeć. Ale słusznie domyśla się uczony M. Baliński, że go Zygmunt I musiał z więzienia wyswobodzić (Starożytna Polska, t. III, s. 314), bo go wyswobodził rzeczywiście i odesłał aż do granic jego państwa, pod strażą czy honorową eskortą litewskich Tatarów.

Mamy na to dowód w uprzejmie nam udzielonym ekstrakcie pewnych funduszów kościoła radoszkowickiego (pod Mińskiem), którego oryginał ma się znajdować w archiwum kapituły wileńskiej. Tatarowie litewscy (Szczepan, Pietrasz, Adam i Waśko Bultykowiczowie, Andrzéj i Aksak Mackiewiczowie oraz Horam Bohdanowicz) odprowadzający zawołgskiego szacha z ziem litewskich aż za Kijów, nie mając na drogę pieniędzy, sprzedali plebanowi radoszkowickiemu, a raczéj podstawionemu przezeń kościelnemu, Michałowi Puńce, za osiemdziesiąt pięć kop groszy litewskich swoje posiadłości: Biemaszowszczyznę, Austuncowszczyznę, Zankowszczyznę, Ihnatowszczyznę oraz pustosze po swych poddanych w Lewonowszczyźnie, Itaszowszczyznie i Syrokwaszy. Zygmunt August w r. 1554 potwierdził tę wyprzedaż. Wyraźnie wspomina w konfirmacyjnym przywileju, iż chana zawołgskiego wyprowadzili Tatarowie z Polski aż za Kijów, że to uczynili dla posługi królewskiej. Zdaje się z brzmienia przywileju, że jeszcze wtedy Tatarowie nie mieli prawa dowolnie się rozporządzać nadanemi sobie posiadłościami, bo przywiléj Zygmunta Augusta mówi: „Lubo zdawna w Litewskiém państwie naszém nigdy się nie praktykuje aby Tatarowie, nieposiadający żadnych swobod, mieli komu bądź odprzedawać swych ludzi i ziemię, wszakże bacząc, że ci Tatarowie nasi potrzebując pieniędzy w swym niedostatku, zwłaszcza w głodne czasy, jadąc na naszą służbę, za sł. pani. Ojca naszego, Króla J. M. przy Carze Zawołgskim te swoje ziemi sprzedali itd. zatwierdzony (w sposobie wyjątku)” odno z osobliwojej łaski naszojej

Ten przywilej potwierdził Władysław IV dnia 2 stycznia 1644 r.

W późniejszym czasie wyjątki zamieniły się w prawidło. Tatarom wolno było przedawać nadane sobie ziemie, a zubożenie przyprawiło ich o konieczność takowych przedaży. W okolicach Niemieża była z kilku folwarkow złożona posiadłość tatarska Kiena, która niegdyś wystawiała siedmiu żołnierzy. Lecz w r. 1631 jedna główna scheda była już w rękach wileńskiego mieszczanina Korsaka Wołkoroba (dziś Wołkorabiszki), druga w rękach Konstantyna księcia Ostrogskiego, trzecia dostała się Władysławowi Moniwidowi (obacz cytowany artykuł prof. Mochińskiego); dziś tam jest tylko jedna posiadłość tatarska, ze czterema chatami poddanych.

I.

Wyjazd — Przedmieście Snipiszki — Góra Szeszkinia — Karczmy — Wspomnienia pijarów — Suderwa — Dwór i kościół — Słówko o ludu wiejskim — Jeziora — Dukszty — Kościół — Ks. Dębiński i historia założenia i budowy kościoła — Konsekracja — Wieś Ojrany — Glejsiszki — Europa --- Źródło téj nazwy.

Zawsze od Wilna zapuszczając promienie naszych wycieczek, — mamy kolejno zwiedzić jeszcze jedną niegdyś stolicę Litwy, i to najstarszą, bo przedgedyminowy Kiernów, miasto (jeżeli wierzyć kronikarzom) od 800 lat istniejące, gdzie monarchów Litwy podnoszono na ich dostojność, gdzie mieszkała Pojata córka Kiernusa, gdzie za Jagiełły ostatni Krywe Krywejta Litwy, schronił się z ostatnią czcią swych bogów — słowem Kiernów okryty mityczną mgłą litewskiej przeszłości, która dla nas posiada tak wiele niewypowiedzianego uroku.

I to wszystko nie daléj jak o sześć mil od Wilna — tylko o jeden dzień drogi dla pieszego pielgrzyma! Nie zazdroszcząc przeto tylu naszym ziomkom, którzy w téj chwili gonią wiatry po bulwarach Paryża lub górach włoskich, idźmy je gonić na rodzinnych polach. Jeżeli z téj pogoni nie odniesiemy rzeczywistych naukowych korzyści, to przynajmniej nakarmimy do syta chciwą złudnych marzeń wyobraźnię, wylejemy łezkę na cześć przeszłości — a od takiéj łezki zawsze zdrowiej na sercu.

Kiernów leży od Wilna w kierunku zachodnio-północnym, tak jak płynie Wilia, od któréj brzegów droga nasza mało co się oddala, chociaż w ciągu całéj wycieczki tylko w Wilnie i w Kiernowie z nią się spotykamy. Góry i lasy po lewéj ręce podróżnego zasłaniają całkiem „strumieni naszych rodzicę” od naszych oczu; tylko chłodek w powietrzu, tylko sina mgła, czepiająca się niekiedy nad lasami, każą się domyślać, że tu gdzieś w pobliżu większa rzeka przepływać musi.

Mając jechać kawał drogi traktem wiodącym z Wilna do Wiłkomierza, przebywamy Zielony Most w Wilnie, a skręciwszy się na lewo, mimo cudownéj kolumny Pana Jezusa i kościoła św. Rafała (niegdyś pojezuickiego), wyjeżdżamy na przedmieście Snipiszki.

Liche to przedmieście, w jedną ulicę na pół mili rozciągnięte, złożone z drewnianych domków i kramików żydowskich, oraz z mieszkań strycharzy, czyli wypalaczy cegieł i kafli — z początku niczém się nie odznacza. Wnet za rogatką widzimy na lewo świéżo wymurowaną synagogę żydowską, na drugim planie wygląda spomiędzy dachów meczet tatarski — położony nad Wilią w końcu przedmieścia Łukiszek — mignęły wieże kościoła świętego Jakuba będącego na témże przedmieściu, — i znowu zakryły nam widok niepoczesne po większéj części, drewniane mieściny. Ale od połowy Snipiszek spomiędzy lichych domków poczyna na lewo przeglądać jeden z tych widoków, które stanowią prawdziwą ozdobę, bogatego w ozdobne widoki Wilna. Kościół św. Jakuba, zwierciadlana Wilia ze swemi żółtemi i zielonemi brzegami, daléj ciemny las sosnowy sinawą mgłą obleczony, stare, nędzne, ale w malowniczym bezładzie rozrzucone chatki rybaków — dają widok, który się ciągle rozwijając, towarzyszy nam z lewéj strony aż do wyjazdu z miasta, a jeszcze się wzbogaca kilku z daleka widzianemi wieżami, kiedy wezbrawszy się na górę Szeszkinię, rzucamy na gród litewski pożegnalne spojrzenie. Tu jeszcze przybywa nam widok posiadłości w lesie nad Wilią położonéj, zwanéj Zwierzyńcem, będącej rezydencją dzisiejszego wileńskiego jenerał-gubernatora, którą przecudnie ozdobił.

Ale opis okolic Wilna, wchodzi tylko ubocznie w zakres naszéj pracy. Góra zakryła nam miasto, od którego o 4 wiorsty podjeżdżamy pod karczmę Widłówkę, a zostawiwszy trakt pocztowy na prawéj stronie, udajemy się szeroką drogą na lewo. Przy drodze, w dolinie, murowana, zniszczona karczma, opodal zniszczony dworek Lewandowszczyzna (obok którego w brzozowym gaiku spoczywają zwłoki dziedzica tych miejsc), są przypomnieniem jakichś lepszych czasów. Murowane, ale dzisiaj zniszczone słupy parkanowe w ogrodzie, takież słupy strzegące ogrodzenia mogiły dziedzica, świadczą, że tu kiedyś starano się o ozdobę miejscowości. I warto było — bo miejscowość prześliczna: wzgórki to zbożem, to gaikami, to liściową zaroślą pokryte, uśmiechają się każdy inaczéj; spomiędzy nich przegląda jeszcze trochę miasta, świecą się białe wieże monasteru św. Ducha oraz kościołów p.p. wizytek i św. Stefana, najdalsze stąd świątynie, a jednak najbliższe dla oka, bo miasto zapadło w dolinę.

Przejechawszy las sosnowy i po ciągle falujących się wzgórkach, mijamy karczmy Bujwidziszki, Biegankę, Pustołówkę i należące do nich dwory i dworki. Ujechaliśmy blisko półtory mili wciąż górzystym i pięknym krajem; ale tu na odmalowanie każdego wzgórka, każdej włościańskiéj lub szlacheckiéj osady potrzeba by pędzla, a nie pióra, potrzeba by znajomości litewskiéj mowy dla wytłumaczenia wam nazwisk miejsc, tak dziko brzmiących dla ucha tych wszystkich, którzy tej mowy nie rozumieją, potrzeba by na koniec długich miejscowych studiów, których przelotny wędrowiec czynić nie może, przypuściwszy, że te ciche okolice, mają coś w sobie godnego do studiowania.

Podarta karczma, uboga wioska, grusza na polu — wszystko takie same jak wszędzie, z dodatkiem chyba trochę smutnych obłoków, jakie wiszą nad wszystkiemi naszemi krajobrazami. Karczma Bieganka, o którejśmy wspomnieli, należy do niedaleko położonego folwarku Ginejciszek, który wespół z Duksztami należał dawniéj do pijarów wileńskich z zapisu Doroty Dowborowéj. Włościanie pamiętają jeszcze pijarskie czasy; wspominają ze czcią imiona kilku rektorów, imiona, które w historii nauk zajęły znakomite miejsce. Za laskiem liściowym, nieopodal od folwarku Bukiniszek, widnieje z góry majestatyczna rotunda kościoła w Suderwic; a przejechawszy jeszcze parę wzgórków mimo wsi Widowciszek i Grykieni, jesteśmy na koniec w samém miasteczku.

Kilkanaście chat od wjazdu, niczém nieróżnych od zwyczajnéj wioski, kościół na górze, pięknej doryckiéj architektury, ładny pałacyk dziedziców, obszerny cienisty ogród, jezioro poza dworem, wszystko oblane jakąś miłą atmosferą, — oto fizjonomia Suderwy — fizjonomia dobrze nam pamiętna, dla wielu miłych chwil, któreśmy we dworze tutejszym spędzili, gdzieśmy po raz piérwszy w życiu, byli na przedstawieniu naszej Chatki w lesie przez miłe a życzliwe grono amatorów. Ale to wszystko rzeczy dotyczące się naszych osobistych wspomnień, cóż wam do nich, czytelnicy? Życzliwą cześć dla mieszkańców Suderwy zostawmy raczéj we własném sercu niż na kartach drukowanéj książki; trwalsze tam będą niż na druku, który za rok, za drugi, mole potoczą, zapomnienie przykryje.

Nazwisko Suderwy wywodzą z etymologii litewskiej, od wyrazów su przyimek z, i darwie: trzaska, błonka smolna. Mogła ta nazwa wziąć swój pierwiastek od rybaków ze smolném łuczywem w nocy łowiących rybę albo może od jakiego religijnego dawnych Litwinów obrzędu, odbywanego ze smolną pochodnią lub łuczywem. Cóżkolwiek bądź, nazwa Suderwy spotyka się w kilku innych miejscowościach w okolicach Wilna. Tę samą nazwę nosi rzeczka, — a Zameczek, dwór o milę od Wilna położony, nosił w XVI wieku i później nazwę Suderwy Wirszyłłowskiéj.

Kościół suderwiański, wspaniały, jakich niewiele po wsiach i miasteczkach naszych spotykać można, po utworzeniu tutaj przez biskupa Massalskiego parafii w r. 1782, fundowany został przez Walentego Wołczackiego biskupa tomaseńskiego, który po Łopotach nabywszy Suderwę, był razem tu dziedzicem i pierwszym proboszczem. Wymurowano go, z dołożeniem znacznych pomocy księżnéj Teodory Sapieżynéj, podług planu, który skreślił Wawrzyniec Gucewicz, nasz znany architekt: wzniósł się w stylu doryckim, bez wież, z kopułą, blachą żelazną pokrytą, z frontem ozdobnym w krużgankach w kształcie półkola, o sześciu kolumnach murowanych, które wspierają facjatę, a pomiędzy któremi pomieszczone są nisze na posągi. Plan ten piękny na oko, dobrze przypominający styl Gucewicza, okazał się w skutku niepraktycznym; kościół bowiem na górze, z płaskim dachem, wystawiony jest na szkodliwe działanie słot i deszczów, które coroczną i kosztowną naprawę czynią niezbędną. W niszach stoją kolosalne gipsowe posągi, czterech ewangelistów oraz św. apostołów Piotra i Pawła, wykonane około r. 1820 przez snycerza Pulmana. Wewnątrz posiada ładną galerię około rotundy, parę niezłych obrazów, cztery obrazy ornamentowane gipsaturą i sklepy fundatorów. Cmentarz otaczający dokoła świątynię, łączy się ze starym i cienistym ogrodem pałacowym. Co za cudny, co za daleki widok stąd na okolicę, zwłaszcza przy pogodnym dniu letnim!

Kościół ten rozpoczęto budować w r. 1803; do 1812, za życia jeszcze fundatora wzniesiono ściany; po zgonie zaś biskupa, spadkobierca jego, prezydent Hipolit Wołk-Łaniewski, hojnym nakładem dokończył świątynię, która w 1822 została poświęconą, a w 1834 konsekrowaną praez J. B. Kłągiewicza biskupa chryzopolitańskiego, później wileńskiego. Oprócz Suderwy, biskup wołczacki, a raczéj brat jego kanonik wileński i proboszcz suderwiański odbudował we wsi Szyłanach kościół filialny, do którego niejaki Ancuta przywiązał był pewne fundusze. Kościółek ten, istniejący od połowy XVII w., zostawał pod zarządem kapituły wileńskiéj, należąc do parafii kalwaryjskiéj. Do kościoła suderwiańskiego należała wieś Sanguniszki, a parafia jego składała się z półtrzecia tysiąca mieszkańców, płci obojéj.

Wszyscy kmiotkowie mówią tu jeszcze po polsku; jest to jeszcze czysta Ruś litewska, ale kmiotek podmiastowy, z każdéj wyprawy do miasta więcéj złego niż dobrego przywozi. Obyczaje tutaj są czyste jak w całéj Litwie, lubo nie ręczymy czy niedbalstwo i nałóg pijaństwa, te niby powszednie, a jednak ciężkie grzechy naszego ludu, i tutaj nie mają miejsca. Mężczyźni, już po większéj części nie zatrzymali staroświeckiego kroju sukman i uszatych czapek swych praojców. Noszą się jakoś surdutowo, nieestetycznie, w naiwném przeświadczeniu, że to szlachetniéj wygląda. U niewiast całe ogrody fałszywych kwiatów na głowie, kramne chustki zarzucone przez plecy w jakiś sposób niby dystynkcyjny, kolorowe spódniczki, zajęły miejsce lnianéj odzieży i skromnych polowych kwiatków na głowie, jakie dawne Litwinki nosiły. Tak przynajmniéj widzieliśmy ustrojoną populację wiejską, przejeżdżając témi stronami, w dzień świąteczny. Bolało to nas niezmiernie, że Litwa tak waży sobie lekce swój starodawny ubiór; ale w kilka miesięcy późniéj, przejechawszy znaczną część Królestwa Polskiego, a nawet Krakowskie, gdzie w ubiorze miejscowym tak pięknym i malowniczym, tak już rzadko spotkać włościanina nawet w dzień powszedni przy pracy, — pogodziliśmy się z tym koniecznym wynikiem postępu i powiedzieliśmy sobie:

— To stara historia Wąsów i peruki, tylko powtórzona w kilkadziesiąt lat późniéj i na mniejszą skalę próżności.

Brzydkim być musiał strój starej Polski i starej Litwy, kiedy postęp kazał go odrzucić.

Czy zaś strój postępowy piękniejszy i wygodniejszy od dawnego?

Nie chcemy rozwiązywać zadania, bo nie chcemy wkraczać w prawa filozofów, estetyków i krawców.

Wyjeżdżamy z Suderwy, skręcając się wokoło dworu, mimo rzeczki i pięknego jeziora z wyspą, nazwanego Wilnoje (którego nazwa ma pochodzić z języka litewskiego falowania), a które na prawą naszą rękę, dalekiém, błękitném pasmem rozesłało się pomiędzy lasami. Tutaj równie jak i po drugiej stronie Wilii czyli w powiecie Trockim jest wiele jezior dosyć rybnych. Zapamiętaliśmy nazwę niektórych z prawéj strony Wilii. — I tak: w posiadłościach Suderwy, oprócz jeziora Wilnoje, są jeszcze dwa inne: Kowszelis i Rzesza, w okolicach Kiernowa: Dundulis (od bąblowania), Dełna od dłoni, które w kształcie ręki rozgałęża się, na koniec Pospere pamiętne tém, że wedle tradycji tu zostały utopione z urną popioły książęcia litewskiego Sperasa.

Mój Boże! jak my mało jeszcze umiemy historię naszych ojców. Dlaczego urnę z popiołami Sperasa utopiono w jeziorze Pospere? czy to była jakaś chwilowa konieczność, czy wynik religii albo zwyczaju — nie wiemy. Podanie przecież o tém mówi — a podanie musi mieć słuszność.

Wezbraliśmy się na górę, i około pół mili ujechawszy równiną do wsi Purwiszek, potém znowu około pół mili pięknym liściowym lasem, który po obu stronach drogi to się zwęża, torozszerza, dając miejsce małym dworkom i wioszczynom, stajemy w Duksztach, wiosce przez grzeczność nazwanéj miasteczkiem.

Nim przed obrzydliwą karczmą konie wypoczną po trzymilowej podróży, obejrzyjmy miejscowość.

Pierwszą tu uwagę zwraca piękny gotycki kościół, panujący nad okolicą; ale nim się pod jego święte ściany zbliżymy, rzućmy okiem na topografię i fizjonomię punktu, gdzie jesteśmy.

Dukszty jest to mała mieścina, leżąca pod 22° 37' 3” dług. wsch. a 54° 91' 4” szer. półn. Wyprowadza swą nazwę od rzeczki tegoż nazwiska, które ma pochodzić od litewskiego wyrazu duksta, (wytycha) albo od słowa duksauju (mam żądzę), do czego usadowiła się w dosyć malowniczym położeniu. Wokoło ciągną się góry, poprzerzynane w rozmaitych kierunkach wąwozami. Dębowe i sosnowe gaiki, porozrzucane dokoła, dają widok cudowny. Rzeki Wilia i Dukszta zbiegają się z sobą w stronie zachodniéj o ćwierć mili od miasteczka.

A miasteczko liche, z kilku chat złożone, świeci dranicznemi i słomianemi dachy, na starych berwionach domkow, stodoł i jednéj karczmy. Dwa włościańskie magazyny zbożowe, kancelaria włościańskiego skarbowego zarządu i dwór stary, niegdyś, do ks.ks. pijarów należący — oto cała ubogich Dukszt ozdoba.

To wszystko jakże dziwną stanowi sprzeczność z kościołem majestatycznym, okazałym, pięknym i bogatym.

Skąd się, spytacie, w tej ubogiéj mieścinie wziął ten cudny gotyk, błagalnie wznoszący ku niebu kilka miniaturowych wieżyc, błyszczący kilku krzyżami — gotyk, który mógłby świetnieć w najpierwszej stolicy Europy? kiedy i kto fundował te wspaniałe a jeszcze tak świeże mury?

O! to ciekawa historia! Zmówmy pacierz, wrzućmy kilka groszy do kościelnéj karbony; a ja wam tę historię opowiém.

Nie jeden człowiek, ale cała ludność okoliczna, bogaci i ubodzy, są tego gmachu fundatorami. Tylko starania około budowy położył jeden człowiek; — środkiem jego jedynym, była Wiara.

W połowie siedmnastego wieku, w 1647 r. Dorota Dowborowa, z domu księżniczka Giedroyciówna, fundowała w Duksztach kaplicę z pruskiego muru, jako altarię mającą należeć do Kiernowa. Pijarowie wileńscy, których własnością następnie zostały Dukszty, częścią z pruskiego muru, częścią z drzewa, w r. 1772, za rektorstwa ks. Michała Frąckiewicza, wznieśli tu kościół, który za staraniem i wyrokiem biskupa Massalskiego, zamieniony został na parafialny, z przeniesieniem tu funduszów altarii kiernowskiej, wynoszących 12 000 zł. polskich, opartych naprzód na folwarku Soboliszkach, późniéj na Ginejciszkach. Rektor ks.ks. pijarów wileńskich był proboszczem Dukszt, utrzymując tu substytuta. Tutaj mieli wypoczynek po pracach naukowych zasłużeni mężowie zasłużonego zakonu; tu złożyło głowę kilku znakomitych ludzi.

Biegły lata, zmieniały się okoliczności! kościół duksztański ostatecznie niszczał, lepianka z pruskiego muru rozsypywała się na szczęty, drzewo próchniało, zakon pijarów skasowano w Wilnie; zostali tylko stróżami parafii, ks.ks. Bonawentura Pietkiewicz, były administrator duksztański, dotąd z ramienia rektora zarządzający owczarnią około 2 000 dusz liczącą, oraz jako jego pomocnik, były prowincjał i rektor, zasłużony w zakonie, a znany w literaturze, Joachim Dębiński, tłumacz Filozofii życia przez Szlegla (Wilno 1840) i autor innych pism filozoficzno-chrześcijańskich.

Potrzeba było radzić nad odbudowaniem świątyni, właśnie gdy jak najmniej było ku temu środków. Ksiądz Dębiński podjął się ochoczo pracować w tej mierze; a natchniony godłem, które obrał przyszłemu dziełu, „Ku chwale miłemu Bogu i ku naszemu odrodzeniu się w drogach Pańskich”, śmiało przystąpił do pracy. Począł od wystarania się o wspaniały plan architektoniczny, który bezpłatnie wykonał Szacht budowniczy. Plan ten poprawiony później, przez budowniczego Tomasza Tyszeckiego, mógł się wydawać zuchwałym, zważywszy małe, żadne niemal środki do jego wykonania. Była to piękna zuchwałość wiary.

Dwa lata upłynęło, nim plan pozyskał utwierdzenie władz wyższych w r. 1850, a w tym przeciągu czasu przybyły najmniej spodziewane początkowe fundusze, w sumie... zgadnijcie?... tylko rs. 482. Były to zaległe procenta od kapitałów ks.ks. pijarów wileńskich „Zrozumieliśmy z księdzem proboszczem (pisze ks. Dębiński w swoim rzewnym pamiętniku), że Bóg błogosławić będzie przedsięwziętemu dziełu i do końca je szczęśliwie doprowadzić”. Poczęto się zaopatrywać w materiał, kupiono 120 sążni kubicznych kamieni i stosowną ilość wapna, postawiono cegielnię; a gdy plan uzyskał potwierdzenie, architekt Tomasz Tyszecki ofiarował się nie tylko z bezpłatną dyrekcją budowy, ale przywziąwszy się do niej jak ojciec do dziecka, co mógł, ze swych funduszów dla niejpoświęcał.

Kamień węgielny położono dnia 19 czerwca 1850 roku. Przewodniczący uroczystości prałat wileński, ks. Jan Markiewicz w obszernéj mowie, zachęcał obecnych chrześcijan, aby przychodzili w pomoc wznoszącéj się świątyni. Niepłonne było wezwanie! Fundamenta wyprowadzono przed zimą; ale następny rok, dla rozmaitych przeszkód, upłynął na samem przygotowaniu materiałów. Daléj robota szła bez przerwy, tak że w r. 1854 stanął mur skończony i dach blachą pokryty; a w roku następnym ukończono tynk, zrobiono organ nowy i dokonano w większéj części ważniejsze urządzenia wewnętrzne.

Ale koszta? — pytacie — skąd się tu wzięły pieniądze na budowę? — Dał je Bóg, zjednała wiara, zgromadziła nieustanna troskliwość jednego człowieka. Rząd krajowy przyszedł w pomoc: została wydana z konsystorza księga do zapisywania dobrowolnych ofiar; z tą księgą gorliwy ks. Dębiński objeżdżał domy szlacheckie, wsi, zjazdy obywatelskie, a budząc współczucie dla przedsięwziętego dzieła i cześć dla siebie, zjednywał niemałe kwoty. Wciągu lat sześciu, przeszło 15 000 r.s. zebrano ze składek. Nie tylko katolicy, lecz ludzie innych wyznań, nawet żydzi, z pośpiechem i uprzejmością ofiarowali, co mogli. Mniej zamożni nie dali się wyprzedzić bogatym w niesieniu na ołtarz wdowiego grosza.

Nie widzimy powodu tajenia imion tych, co się, pomimo szczupłych własnych zarobów, znacznie przyłożyli do dobrego dzieła. I tak: nasz ulubiony kompozytor Stanisław Moniuszko, przyczynił swém staraniem blisko 600 rubli srebrem; ksiądz Józafat Woyszwiłło pijar, dał oblig na 1000 rubli srebrem; który najniespodziewaniej został wypłacony i ofiarował corocznie, aż do ukończenia budowy, po 132 rubli srebrem; kanonik Krasiński (dziś biskup wileński) rubli srebrem 170; Hipolit Antuszewicz, niebogaty dzierżawca, rubli 600; inne osoby, które nie chciały, aby ich imiona zapisywano, składały nie mniej znaczne kwoty.

Sąsiedni obywatele dostarczali materiał budowlowy i żywność dla robotników.

A ileż to razy, w chwili najkrytyczniejszéj, kiedy brakło grosza na posuwające się wciąż mury, zaufany w Opatrzności przedsiębiorca, zamiast ustawania w robotach; rozpoczynał je na większą skalę, kiedy mu czyniono uwagę, „że tak ufać jest to kusić Boga”, przybywał najmniej spodziewany zasiłek. Co tu za rzewne sceny w pamiętniku ks. Dębińskiego (z którego czerpiemy naszą relację) jak się każdy cisnął, aby „przyłożyć swój kamyk do budowy duksztańskiego kościoła”! Przytoczmy jeden z tych wypadków według relacji czcigodnego pracownika. „W przeciągu trwania fabryki, bywały różne wstrząsające nas największą niespokojnością zdarzenia. I tak jednéj jesieni, przy zamknięciu fabryki; po rozpłaceniu się z mularzami, kasa została zupełnie wypróżnioną — wtém przybywa strycharz, o którym byliśmy zapomnieli przy powyższéj rozpłatce, powiadając, że mu się należy 75 rs, za sto tysięcy cegły surowéj, tego lata wyrobionej. — Odprawiwszy go, składając nań winę, że z rana nie przyszedł, kiedy wszystkie pieniądze nie były jeszcze oddane mularzom, powstaje płacz i narzekanie ze strony kilkunastu strycharzów, że całe lato pracowali, a teraz w tak drogim roku muszą z żonami i dziećmi z głodu umierać. — Pocieszam ich, jak mogę, i czując ich gwałtowną potrzebę, przyrzekam dnia jutrzejszego udać się do Wilna, gdzie może mię Bóg czem opatrzy — oni wprawdzie uspokojeni odeszli, ale ja za to w największéj niespokojności musiałem długo się pasować i zdobywać na ufność w Bogu, nim się uspokoiłem i mogłem zabrać się do pacierzy. Zaledwie otworzyłem brewiarz, zachodzi pod ganek parokonna bryczka, wchodzi młody człowiek, rekomenduje się, że jest Szelking; że matka jego przysyła 150 rs., a tak dzięki Bogu, w jednéj chwili zostałemwyrwany z największej potrzeby”.

Organ budował i urządził p. Stanisław Dłużewski, organista z Królestwa Polskiego; ołtarze w ślicznym gotyckim stylu, odpowiednim stylowi kościoła, zbudowane i oświetlone kolorowemi oknami, mają wcale niezłe obrazy, malowane nie przez artystów ex professo, lecz przez amatorów, którzy ochoczo nieśli do świątyni płody swojego pędzla. I tak Św. Annę malował hr. Stanisław Kossakowski; św. Bartłomieja panna Jadwiga Kleniewiczówna; św. apostołów Szymona i Judę p. Adamwa z Romerów Chrapowicka; św. Józefa Kalasantego Marian hr. Czapski; św. Józefa hrabina Czapska; Niepokalane poczęcie, p. Skirmuntowa; św. Antoniego panna Wolska; insze obrazy, jako św. Kazimierza Joachima, pędzla p. Steckiewicza, ofiarował Stanisław Moniuszko. W ołtarzu przy ścianie jest obraz Matki Boskiéj przysłany z Paryża, który był własnością wieszcza Litwy Adama Mickiewicza, przed którym on nieraz bez wątpienia wznosił rzewne modły do Dziewicy Marii.

Obok kościoła, zbudowano jeszcze kaplicę na cmentarzu na tymczasowe nabożeństwo i szpital dla ubogich z sześcią pokojami.

Spytajmy raz jeszcze; kto dźwignął na ustroniu niezamożnej Litwy, tę ogromną, bo 200 kub. sążni kamieni i 400000 cegieł mieszczącą, świątynię? Ten, czyim ta budowa jest przybytkiem, Ten, o którym wyrzekł psalmista, że „jeśli nie zbuduję domu, na próżno nad nim pracuje rzemieślnik”. Opatrzność jest autorem tego zdumiewającego dzieła; ale Opatrzność za narzędzie swej woli wyborne w księdzu Dębińskim obrała narzędzie.

Gorliwość o wiarę, skromność, podziwialiśmy w tym kapłanie, widząc go pracującego w swojém piękném posłannictwie wprzód jeszcze, nim mieliśmy zręczność zdumiewać się nad rezultatem jego starań. Świadek i narzędzie cudu, z jakąż prostotą skreśla w małym pamiętniku o Duksztach, swoje olbrzymie prace! z jaką skromnością Bogu wszystko przypisując, dodaje: „Tu potrzeba wyznać, że Bóg wyprowadza chwałę Swojego Imienia, nie z bogactw, nie z potęg lub geniuszów wstrząsających światem; ale jak Dawid powiedział, z ust niemowląt ssących, to jest z niczego, aby człowiek w swej dumie i zarozumiałości nie mógł powiedzieć: to moje jest dzieło, lecz by się upokorzył, oddał cześć Bogu, i Jemu, a nie sobie wszystko przyznał!”.

Z jakże rzewną chlubą przychodzi nam w końcu, ukazać na kościół duksztański jako na pomnik wiary, naszego wieku, naszéj litewskiéjspołeczności, jako na dowód, żeśmy nie zerwali z Niebem, że zatem na Jego miłosierdzie liczyć możemy!

Pięknym być musiał dzień 11 (23) października dla serca naszego arcypasterza ks. Wacława Żylińskiego, owocześnie biskupa wileńskiego, który tylu i tak stanowczémi pomocami przyśpieszył dźwignienie duksztańskiego kościoła; a każdemu z nas, gdyby sądzono dożyć w podobnym dniu urzeczywistnienia modły naszego życia, jak to Niebo dozwoliło ks. Dębińskiemu — dzień ten nazwalibyśmy koroną naszegożycia.

W krótkich słowach opiszemy konsekrację kościoła: bośmy nie będąc wtedy w Litwie, nie zdołali pośpieszyć na tę rzewną uroczystość. Po konsekracyjném nabożeństwie, na którém niezliczone tłumy okolicznych panów, szlachty i ludu zasyłały swe modły do Boga w nowéj świątyni, a na którém autor Życia św. Jadwigi, ks. A. Lipnicki i jeszcze jeden z kapłanów dali się słyszeć z pełnémi namaszczenia wyrazy, — po nabożeństwie, które się ukończyło o godzinie drugiéj po południu, niezmordowany w pełnieniu funkcyj dobrego pasterza, arcybiskup udał się jeszcze do kościoła, gdzie z górą 700 osobom udzielił sakrament bierzmowania.

Dzień ten, powtarzamy, był chlubą dla kościoła naszego, dla prowincji litewskiéj dla diecezji wileńskiéj; lecz „nie nam, Panie,nie nam daj chwałę, ale Imieniu Twojemu”!

Wyjechawszy z miasteczka przebywamy rzekę Duksztę, a nasyciwszy rozmarzone oko widokiem kościoła, którego nowe kopuły i krzyże świecą na niebiosach brylantowémi ogniami — spuściwszy się ze stroméj góry wjeżdżamy w piękny las liściowy, który gdyśmy przebyli, otwiera się przed nami ładna równina. Fizjonomia okolicy znacznie się zmienia.

Rzeka Dukszta jest granicą téj zmiany, nawet rzec można, pod względem moralnym góra utrudnia jeżdżenie do Wilna, stąd mieszkańcy okolic, w które się zapuszczamy, mniéj są narażeni na polor miastowy, mniéj oszukiwani — a tém samém mniéj oszukujący. Obyczaje miejscowe ściśle się zachowują, ubiór krajowy bardziéj jest szanowany.

Wjeżdża się następnie do wsi Ojran, dobrze zabudowanéj i opatrzonéj wygodną gospodą: znać byt dobry u ludu, który tu jeszcze mówi polskimjęzykiem. Ale właśnie przez tę wieś przechodzi granica plemion i mowy Rusinów i Litwy. Zacierające się, ale jeszcze dosyć wyraźne różnice, nie tylko w mowie, ale w ubiorze i obyczajach, dają się widzieć. Skreślmy te różnice, tém bardziéj że mamy pod ręką wyborny materiał, a recenzenci warszawscy nam zarzucają, że w naszych Wycieczkach jest za mało etnograficznych studiów. Zarzut bolesny, bo mający dowodzić,że nie znamy i nie kochamy naszego ludu.

Uważajmy te różnice pod względem budowy ciała, ubioru, pokarmów, zwyczajów, obyczajów i wzajemnego stosunku obuplemion.

Kmiotek pochodzenia litewskiego jest wysoki, z długą szyją, blondyn lub szatyn (nigdy brunet), oczy ma błękitne, płeć białą. Rusin wzrost ma średni, barki szerokie, szyję krótką a grubą, wąsy i zarost brody ciemno lub jasno żółty, płeć śniadą. Litwinki posiadają te rzewne, wrodzone estetyczne piękno, które się nie da określić. W dużych błękitnych oczach tych prostych córek wioski jest tyle wyrazu i (jeśli wam się podoba) dystynkcji, że przypisywalibyście ją dobremu wychowaniu, o które się po siołach naszych nikt jeszcze nie troszczył. Rusinki są rubaszniejsze, brak im wrodzonego szyku, który starają się zastąpić, zwłaszcza w dni świąteczne, strojem.

Strój to rzecz ważna w postrzeżeniach nad ludem. W nim jest tradycja ojców, w nim cecha stateczności lub lekkości ludu, w przywiązaniu do téj świętéj, ojczystéj tradycji.

Litwin nosi długą za kolana kapotę, zwaną siermięgą, takiż kożuch, zawsze powleczony płócienkiem domowego wyrobu lub suknem, zawsze ma chustkę na szyi — niestety! już kolorową, kramną. Kapota Rusina jest krótsza, zowie się tu z rosyjska jarmiakiem, kożucha niczem nie powleka, szyi nie obwiązuje chustką prawie nigdy, błyszcząca spinka w koszuli stanowi tu cechę eleganta. Długi, rusy włos i takiż wąsik, nadaje mężczyźnie wyraz prawdziwego piękna, ale niestety już i tutaj, nożyce miasteczkowego cyrulika nadają głowom kształt niby cywilizowany, bo kmiotek pochodzenia rusińskiego, skłonniejszy jest od Litwina do postępowych innowacyj. Ślicznie Litwinkom w ich splotach kos, ozdobionych wstążkami lub kwiatem, w ich gorsetach bez rękawów i z przodu zasznurowanych, w białych lnianych spódniczkach. Uroczo wygląda na ich szyi medalik, szkaplerz lub sznur bursztynowych paciorek. Strojniej wygląda Rusinka, w swojej czarnej lub granatowej kapocie, fałdowanéj z tyłu i ozdobionej wielką liczbą mosiężnych guzików; ustraja jéj głowę chustka na głowie albo ogromny fałszywémi kwiatami ubrany czepiec; ale w tym stroju jest jakaś niesmaczna przesada, która szkodzi naturalnemu wdziękowi rusokosych krasawic. Rusinki chcą, Litwinki umieją być pięknemi.

Zewnętrze i wnętrze domów jednego i drugiego plemienia nie zdają się pomiędzy sobą różnić, chyba większą trochę oprzątnością u Litwina. Chata sosnowa, słomianym dachem poszyta, izba okopcona, stół, ławy, piec, zapiecek i żarna, konieczne u biedaka jak fortepiano w bawialni szlachcica — oto cały sprzęt naszego kmiotka, bez względu na jego plemienność. Pod względem zbytku oba plemiona równa — niedostatek.

Za to w pokarmach i napojach obu plemion znajdujemy widoczne tradycjonalne różnice; Litwin lubi pokarmy tuczne: wieprzowina na jego stole jest niezbędnym przysmakiem. Zajada wereszczakę, potrawę z mózgów baranich i cielęcych, zwaną kiejpszasza i mniéj pod Wilnem, więcéj na głębszej Litwie znane szupienie, potrawy z grochu, kiełbas i krup jęczmiennych. Rusin chętnie jada potrawy mączne, kaszę, bliny, rodzaj zakwaszonego ciasta z jęczmiennej i owsianej mąki, pija kwas domowy, z mąki żytniej lub z leśnych jabłek ufermentowany i uracza się do zbytku nieszczęsną gorzałką, wtedy gdy Litwin woli miód, piwo domowego wyrobu (ałaus), auracza się krupnikiem, to jest ciepłą gorzałką przegotowaną z ostremi korzeniami i miodem.

Porównajmy teraz dwa plemiona, pod względem rozwoju umysłowego, bo o wykształceniu naukowem jeszcze tu wcale nie ma mowy.

Litwin mniej ma umysłowych zdolności od Rusina; języka obcego z trudnością się naucza i nigdy dobrze nim nie mówi, Rusin przeciwnie, posiada lingwistyczną zdolność, a w stronie, o której mówimy, tłumaczy się po polsku z zupełną czystością. Litwin nie lubi się uczyć nieswojegojęzyka, a jeśli nim mówi, czyni to niechętnie. Rusini zdolniejsi są do rzemiosł, z Litwina lepszy rolnik i strzelec.

Litwin lubi raczéj życie domowe, Rusin publiczne, miasteczkowe, karczemne, rozstrzelone. Piosenki Litwina są tęskne, erotyczne w czystem znaczeniu wyrazu, albo wojenne, które bardzo lubi. Rusin podhulawszy, lubi zaśpiewać dwuznaczną piosnkę, której by skromniejsze usta Litwina nie powtórzyły.

Ponieważ Litwin bardziéj zasklepia się w domu, niż wylewa na zewnątrz, przeto wykształcił w sobie cnoty domowe, w wyższym stopniu od Rusina. Więcéj kocha żonę i dzieci, drzewa owocowe swojego ogrodu i kwiaty, które lubi i z przyjemnością uprawia. Rusin jest hojniejszy,Litwin skąpszy i oględniejszy na jutro; Rusin otwartszy, Litwin skrytszy. Rusin burzliwy, ale wnet zapominający obrazy, Litwin łagodny ale mściwszy, nieprędko przebaczy. Pod względem poszanowania cudzéj własności, Litwin wyżéj stoi od Rusina.

Pożycie małżeńskie lepsze u Litwy niż Rusi; więcej wzajemnego przywiązania małżonków. Prowadzenie się dziewcząt u obu plemion jest bezwyjątkowo nienaganne, ale po wyjściu za mąż, kiedy Litwinka domatorka, religijna do fanatyczności i nieśmiała, oddaje się całkowiciemężowi i dzieciom, śmielsza i zalotniejsza Rusinka, częstokroć zostawszy mężatką (mołodzicą) dozwala sobie niedozwolonych przez katechizm restrykcji. Zacny kapłan, który przez długi czas ze stanowiska swojego był wtajemniczony w obyczaje obodwóch plemion, zapewniał nas, że błędy, którym niekiedy ulegają Litwinki, pochodzą zawsze z uczucia, błędy zaś Rusinek, mają prawie zawsze źródło w zalotności lub materialnej rachubie.

Litwin bezwarunkowo wierzy w księdza, Rusin zabobonniejszy, wierzy w gusła, czary i przeznaczenie.

Ciekawym jest wzajemny stosunek plemion od wieków żyjących w jednéj wiosce i związanych historyczną przeszłością. Litwin ma Rusina za mniej moralnego, Rusin wyśmiewa Litwina, bo ma go za mniéj cywilizowanego. Małżeństwa mieszane są rzadkie; Rusin bierze chętnie za żonę Litwinkę, choćby ubogą, Litwini unikają stadła z Rusinkami, które w ich pojęciu uchodzą za leniwe i rozrzutne. Gdzie matka jest Litwinką, dzieci Rusina wychowywa po litewsku albo te się polonizują, bo polszczyzna gra tu pośredniczą rolę. Często w małżeństwach mieszanych mąż i żona nie rozumiejąc wzajemnie swoich języków, mówią do siebie po polsku; skąd polonizacja młodego pokolenia w miejscach, gdzie się Ruś litewska styka z właściwą Litwą.

Oto są zebrane na miejscu postrzeżenia nad obyczajami ludu. Tyle plemion, tyle plemiennych gałęzi, rozrasta się na naszéj pięknéj ziemicy, że badanie ich, istotnie godném jest uwagi.

Ale wracamy do przedmiotu.

Na prawo za Ojranami widzimy ładny z gotyckim pałacykiem dwór Gieszyszki należący dziś do książąt Giedroyciów, a niegdyś z przyległym dworem Europą czy Ejropą, wchodzącew skład funduszów jezuickich. Piękne jezioro rozdziela te dwa dwory, wypływa z niego mała rzeczka, na któréj jest przy drodze grobelka osadzona wierzbami i młynek. Tu kiedym się chciał wieśniaka o coś rozpytać, nie zrozumiał mię i zbył jedném słowem ne suprantu. Litwin, na ziemi czysto litewskiej, nie mogłem się rozmówić z Litwinem!

Nie umiem wam nawet powiedzieć, skąd pochodzi nazwa tutejszej Europy, bo między dwoma tutaj zacnemi znawcami języka litewskiego, trwa od lat kilku żwawy i dotąd nierozstrzygniony spór o źródle tej nazwéj. Jeden twierdzi, że pochodzi od aure-upe! tam rzeka!, drugi, że od ejrupis, ćwikulec (krzew). Spory filologiczne i tu się już zakradły — do skromnej litewskiej parafii. Znawcy się sprzeczają; zgadnij tu profanie cui fides? Chyba trzymając się metody autora Mównictwa, przeczytać wyraz na wspak, potém nadłamać szyję każdéj literze i tym sposobem przyjść do nowych, zadziwiających lingwistycznych kombinacji.

II.

Droga z Dukszt do Kiernowa — Wrażenie przy wjeździe — Góry Zamkowe — Plebania — Kompas — Rozkopywanie gór — Historia Kiernowa — Kiernus — Pajata — Dalrywradcy — Kiernów ma znaczenie mityczne — Gromadzkie zebrania — Wiece (snejgas). Obieranie i podnoszenie wielkich książąt — Upadek Kiernowa — Kronika kościoła

Od Ejropy czy Europy, tam rzeki, czy ćwikulca, droga sadzona brzozami prowadzi do gęstego liściowego lasu, którego spory kawał mamy do przebycia. Jakże tu pięknie, zielono, jak bogato drzewo liśćmi, a ziemia odziała się kwieciem! jakie bujne zboża kołyszą się po obu stronach drogi. O! nieprędko jeszcze Litwie naszéj zabraknie chleba! Ziemia, co przekarmiła tyle pokoleń praojców, jeszcze i dla wnuków ma w łonie swojém dobry zapas żywotnych soków; bógdajby z temi sokami dała nam wyssać ducha starych Litwinów, a w chlebie ze swego żyta, a w ałausie ze swego jęczmienia nakarmiła, napoiła nas staroświecką dzielnością.

Wjeżdżamy w miejsca górzystsze, widok coraz się piękniej urozmaica, na koniec ze wzgórka, widnieje siara drewniana wieżyczka kiernowskiego kościoła, draniczne i słomiane strzechy przedgedyminowskiéj stolicy Litwy.

Bosy chłopak otwiera nam wrota, liche, zwyczajne wiejskie wrota, strzegące lichej, z 18 chat złożonej wioski, ogrodzonéj nie wałami imurem, ale prostym chruścianym płotem.

To niegdyś stolica Giedymina, to stolica Litwy!

Rozleglejszą i szerszą była ta mieścina przed sześciuset laty! Żużle daleko na polach znajdowane świadczą o wielkim obszarze dawnego grodu Kiernusa i Giedymina. Tu miały być niegdyś kuźnie, a tych większa liczba w miastach litewskich niż dzisiaj być musiała. Nie tylko ostrzono tu lemiesze i sierpy — ukuć niekształtną, ale hartowną zbroję dla wojowniczych Litwinów, ukuć gruby i niepokaźny, ale ciężki na głowę Niemca brzeszczot, wygiąć nagłównik dla konia i hełm dla wojownika — to wszystko musieli umieć miejscowi litewscy kowale i płatnerze, bo tylko najbogatsi mogli sprowadzać z zagranicy wytworniejszą zbroję, tylko najmężniejsi mogli się ubierać w łupy na nieprzyjaciołach zdobyte.

Ale te żużle lub gdzieniegdzie znaleziony kawał cegły, to są jedyni współcześni obywatele dawnego miasta, którzy nam mogą coś powiedzieć o jego przeszłości. Gorzej jak Herkulanum i Pompeja — miasta dawnéj Litwy nie wulkanicznym popiołem, ale popiołem zapomnienia zostały przykryte. Tam szczęśliwy rydel archeologa odkrywa całego mamuta przeszłości, z kośćmi i skórą — tam od świątyni aż do kuchni karta domowego życia narodu najpiękniej się rozwija przed badaczem, — tam do zrozumienia przeszłości dosyć jest mieć dobre okulary, — u nas, archeolog powinien posiadać naukę Cuviera i serce poety, aby z cegiełki, z kształtu ostrogi zgadł, a raczéj odczuł epokę narodowości, stopień towarzyski, niemal serce tego człowieka, przy którego zbutwiałym szkielecie znalazł tę ostrogę. Bo jakież dane mamy w historii? jakie bierzemy z tego, cośmy dotąd odkryli.

Okruchy tylko, biedne okruchy!

Nie spoimy ich żadną miarą bez pracowitych studiów historycznych, bez ognia wyobraźni, bez cementu miłości.

Ale wracamy do Kiernowa.

Marna mozoła szukać posady i szczątków dawnego miasta, pomimo żużli i cegieł, rozsypanych na polach. Zwróćmy się na lewo ku staremu kościołowi — ku górom zamkowym i świętym, ku Wilii, która u stóp tych zamkowych i świętych gór uroczyście przepływa — tam jeszcze jest trochę to zabytków, to podań, tam przypomnisz Kiernów przedwieczny, Kiernów Gedymina, Kiernów ostatnich Krywe Krywejtów Litwy.

Z niecierpliwością oglądania tego, co jeszcze w Kiernowie pozostało, tylko pobożném przyklęknieniem uczciwszy stary kościół, od którego już się odkrywa widok na Wilię — śpieszymy obejrzeć posadę dawnego zamku.

Ten się rozciągał na trzech wzgórkach, z których dwa większe, skrajne, zachowały dotąd nazwę gór zamkowych; trzeci, mniejszy, zasłoniony dwoma drugiemi i starannie rydlem wykształtowany na formę owalną, dziś krzewami porosły, zwie się świętym. Wszystkie trzy wzgórza wąwozami swojemi przymknięte są do Wilii, która tu się majestatycznie zakręca, — odsłaniają się piękne błonia i lasy, za rzeką w powiecie trockim leżące, i przymglone wieże kościołów w Poporciach i Kozakiszkach. Same zaś góry widziane z dołu, od Wilii mają prawdziwie uroczystą postawę.

Piękną jest Wilia, która tu się zakręca, cudną jest zielona równa dolina, gdzie według podania Narymunt w 1279, zebrawszy swych braci: Dowmunta, Holszę, Gedrusa i Trojdena, rozdzielił się z nimi panowaniem nad szeroką Litwą, i gdzie mogły się odbywać religijno-narodowe litewskie wiece. Lud jeszcze łączy tę dolinę z imieniem pięknej Pajaty.

Na jednéj z gór zamkowych zbudowana plebania kiernowska. Szczątki wału i podanie — oto jest wszystko, co wskazuje dawniejszą tego miejsca świetność. W kurniku, oborze i stodole proboszczowskiej domyślamy się bastionów, świątyń, komnat wielkoksiążęcych. Zamek starożytny, według obyczajów dawnéj Litwy, musiał być drewniany, więc nawet ani cegła nie wskazuje ściśle miejsca jego obwodu.

A probostwo jak wszystkie nasze skromne probostwa. Z niską strzechą, niskiemi okny, ganeczkiem z ławkami, trzema czy czterema izdebkami, z zacnym a serdecznym księdzem proboszczem, który was uprzejmie powita, zaprosi na obiadek, a ze staropolską gościnnością i miejscowość pokaże, i co wie z akt i z podań ludzkich, chętnie opowie.

Ale niestety! miejscowość jużeśmy naprędce obejrzeli. Akta kościelne niebogate — proboszcz nie od dawna tu mieszka, a lud litewski, wskutek wojen i moru dawno się z Kiernowa rozpierzchnął. Osiedli ludzie obcy, zachoży, to z Rusi, to z dalszych stron Litwy, to z Mazowsza, to nawet ze Szwecji, jako pozostali z wojen żołnierze. Nie pytaj o potomków Juksczonisów, Mieszkonisów, Mankunisów — któremi Zygmunt pierwszy uposażył plebanią, jak to czytamy w jéj nadaniach.

Tak niewiele zostało w Kiernowie pamiątek i wspomnień, że musisz odmówić chyba do ciemnéj przeszłości tę modlitwę, którąś w domu ułożył, którąś w duszy przywiózł, rojąc, że ją odmówisz wobec przynajmniéj gruzów, dobitniéj mówiących do serca.

Z obejrzenia posady probostwa tyleśmy się tylko dowiedzieli, że dawna plebania stała na tymże wzgórku, lecz daléj ku Wilii, tak że frontjej był nie ku kościołowi, ale na wybrzeże rzeki. Cudowny był widok z okien plebanów na domową rzekę, na zamkowe i święte góry. Dlaczego nie natchnął ich większą ku téj ziemi miłością, większą chęcią wywiedzenia się i zapisania w aktach świeżych jeszcze tradycji ludu miejscowego, którego ojcowie walczyli pod Giedyminem, składali ofiary Krywe Krywejcie.

Pałając żądzą starożytniczych zdobyczy w Kiernowie — z radością ujrzeliśmy na dziedzińcu plebanialnym staroświecki kompas — wprawdzie nie starszy jak z drugiéj połowy przeszłego wieku i skądinąd przez dzisiejszego proboszcza, ks. Skirmunta przewieziony — ale zawsze charakterystyczny zabytek sztuki rytowniczej i panegirycznego konceptu.

Na ołowianéj blasze oznaczone są dwanaście znaków zodiaku, w fantastycznych floresach, obok nich po jednéj stronie w kręgach wyryto systemat Kopernika — po drugiéj w takichże kręgach, zmiany faz księżycowych.

W środku cyferblatu, wypracowano dwa herby, Strzemię i Lis, a cała robota zamyka się w kwadracie, opasanym czterema następnemi dystychami:

NAPIS Z GÓRY

„Wielkie imie Buczyńskich Najwyższy ogłosił,

Na zaszczyt masz to strzemię z nieba, abyś nosił”.

ZE STRONY PRAWEJ

„Z antenatów Mążyńskich, Lis herb tryumfuje.

Dowod jasny, gdy tenże w herbie im hołduje”.

ZE STRONY LEWEJ

„Nie miej Litwo mniéj bronna żadnéj odtąd trwogi,

Na obronę ojczyzny ma ta strzała rogi”.

U DOŁU

„W tym kompasie momenta, kwadranse, godziny,

Niech rotmistrzom skazują sukcessow nowiny”.

Anno Dni 1787. maji 16. d. inven. delin. sculp. J. J. M. K. W. M.

Korzystając z uprzejmości zacnego proboszcza oraz z pomocy, jaką nam udzielili ks. Cezar Giedroyć, dziedzic Giejsiszek, oraz dozorca włościan skarbowych p. Szwedowicz w towarzystwie dwóch młodych ludzi, którzy tu gościli z Wilna, w ciągu dwóch dni czyniliśmy poszukiwania z rydlem na górach kiernowskich. Góra Święta czyli Barszczowa silnie intrygowała naszą wyobraźnię, rozkołysaną wspomnieniem ostatniego Krywe Krywejty, któryw czasie chrztu Litwy schronił się do Kiernowa z ogniem Znicza i ze swojemi bóstwami. Miał tu niewątpliwie świątynię na górze, bo Litwini czy pod sklepionym dachem, czy pod otwartem niebem, lubili się modlić na górach, aby być bliżej bóstwa. Miejsce przez nich na świątynię obierane oznacza to samo poczucie piękna, które już nieraz podziwialiśmy w zakładaniu miast i zamków w pogańskiej Litwie. Rzewnie z tych gór modlitwa musiała płynąć do niebios! — Tak tu dokoła pięknie i uroczyście; tak myśl płynie po otwartym horyzoncie!

Poczęliśmy kopać od wschodniéj strony góry — gdzie była ziemia nasypana nieco wyżej, jakby to miejsce miało służyć za część oddzieloną dla bóstw czy kapłanów — reszta zaś góry dla ludu. — Kopiąc półowalnym obwodem, jak wskazywały okruchy cegieł, natrafiliśmy na ślad fundamentów tego litewskiego Sanctum Sanctorum, w środku którego znajdowane węgle mogły być znakiem palenia ofiar. Ale żadnego wyraźniejszego śladu przeszłości, żadnego nie znalazłszy metalu, nie wsparci choćby przenaturzoną tradycją ludu, bo jakeśmy rzekli, starej miejscowej ludności od dawna nie masz w Kiernowie, — mając do tego nazbyt mało czasu — musieliśmy zaniechać kopania góry świętej, tem bardziéj że na drugiej, czyli zamkowej — jedyny ze starych tutejszych ludzi i to zachoży Mazur — obfitsze obiecywał nam plony.

Pamiętał on na tamtéj górze loch, do którego, będąc dzieckiem, rzucał kamyki. Otwór do niego, zasypany ziemią, miał się oznaczać okrągłą wklęsłością: z pośpiechem pobiegliśmy na górę — a znalazłszy na niéj kilka takich wklęsłości, do każdej oddzieliliśmy po kilku robotników. Stary nasz Cicerone zapomniał miejsca lochu, o którym nam gwarzył. Stare jego nogi od dawna już odwykły od zwiedzania stromych gór — od młodości nie był na górze zamkowej, choć od niej nie dalej jak o kilka kroków ma swą chatę. Usilnie, ale obojętnie pracował z rydlem, nie troszcząc się wcale, że zawiódł nasze oczekiwania — bo cóż go, starego Mazura, miały obchodzić starożytności niepotrzebne litewskie?

Po całodzienném znojném kopaniu, nic nie odkrywszy, prócz w jedném wydrążeniu kilku kostek i to czy ludzkich rzecz wątpliwa — musieliśmy do szczęśliwszéj chwili odłożyć poszukiwania bogów i bohaterów kiernowskich. Nim z grobów wychylić nam raczą swoje oblicza — pokopajmy się w kartach dziejów, aby tam odszukać, choć ciemne i dalekie o nich wspomnienia.

Założenie Kiernowa odnoszą historycy 1040, czy jak twierdzi Narbutt, datuje od 1035. Ni mniéj, ni więcéj, jak ośmset dwadzieścia cztery latek od chwili, w któréj to piszemy. Nazwa jego pochodzi od litewskich wyrazów; kieras-nauies nowy krzew albo nowy karcz mający liczne odrośle. Stąd na nowo rozkrzewił się, stąd dał się poznać światu naród litewski, wierzymy więc chętnie w etymologiczną trafność nomenklatur. To miasto, po zawojowaniu jednych, a zbrataniu się z Litwą pośrednictwem wiary drugich Rusinów, posłużyło Kiernusowi, zakładcy i książęciu Kiernowa, do osnucia potężnego i pełnego świetnéj przyszłości litewsko-ruskiego państwa. Rozparł się na niem szeroko — a marząc o jeszcze większych podbojach, jedną ręką uderzył na północ, drugą pustoszył jeszcze mu się opierającą Litwę. Znacznie zaokrągliwszy swe posiadłości, a resztę wieku spędziwszy spokojnie, gdy umarł w 1097, usypano mu grobowy kurhan nad jeziorem Żoślą po drugiej stronie Wilii, niedaleko Kiernowa, czy jak chce Stryjkowski, niedaleko Dziewałtowa przy Świętéj rzece: „Tamże mu i bałwan postawili na sławę i pamiątkę wieczną, gdzie Litwa i Żmujdź za boga długo chwaliła, aż potem zgnił, ale gdy na tém miejscu gaj urósł, czynili tam ofiary poganie i chwalili owe drzewa za bogi”.

Nie zostawując syna — jedyną swoją córkę imieniem Pojatę, wydał za swojego pokrewnego Zywibunta, pamiętnego zdobyciem Mińska, Pińska i Turowa, oraz przyłączeniem do Litwy księstwa dajnowskiego (w dzisiejszym powiecie lidzkim). Podczas wypraw wojennych męża, Pojata (którą podanie piękną nazywa), mieszkającw Kiernowie, musiała się odznaczyć pięknemi cnotami i miłością ludu, kiedy syn jéj Kukuwojtis wzniósł drewniany posąg nad grobem ojca, tamże w Żoślach — a lud przychodził czcić ją jak boginię, śpiewając na cześć jéj pieśni. Tę samą co o posągu Kiernusa przytaczają kronikarze legendę, że gdy się drewniany posąg Pojaty po upływie lat obalił i zniszczył — na jego miejscu wyrósł gaj lipowy, który Litwini uważając za święty, przychodzili się modlić do bogini Pojaty.

Piękny to i jedyny w mitologii litewskiej przykład podniesienia do apoteozy cnót ziemskich niewiasty — tą niewiastą była Kiernowianka.

Zywibunt umarł w 1162, syn zaś jego Kukuwojtis w 1169, po którym panował na Kiernowie syn Kukuwojtysa Swalktes, człek bogaty i potężny, w 1204 zdradziecko w Inflantach zabity. Odtąd w dziejach Kiernowa i w dziejach Litwy nastaje historyk na pewność, bo to się rzekło o Kiernusie i jego dynastie, jako nie wytrzymujące krytyki dziejowej, do podań wątpliwych policzyć należy. Śmierci Swalktesa miał się mścić we dwa lata później syn jego Utenes — ale pojmany później przez mieczowych rycerzy, odjął sobie życie w więzieniu, w zamku Wenden, w 1212 r.

Książęta kiernowscy, o których mówimy, już nie byli wielkiemi książętami Litwy. Inne książęce dynastie, silniejszą ręką odjęły im sceptr zwierzchniczy — byli jednak panującemi na Kiernowie, Kiernów był stolicą państwa, a zarazem stolicą gminowładnych i teokratycznych rządów całéj Litwy. Dziwna rzecz! jak w Litwie, na pierwszy rzut oka niewolniczo swemu monarsze uległéj, w świętem była poważaniu gromada ludu sejmująca nad swojemi prawami.Ważniejsze prawa podawał arcykapłan w imieniu bogów, — mniej ważne stanowił lud sam dla siebie. Gdy uderzono w mityczny dzwon Warpas, (dzwon wiecowy) na hasło gromadzkiego zebrania (snejgas), szli do Kiernowa rządcy okręgów, szli ojcowie rodzin, szedł arcykapłan i wszyscy, gwarząc o powszechném dobru, uchwalali ustawę usankcjonowaną przez religię; ustawę, którą wszechwładny wielki książę Litwy, poszanować musiał. Na jednej z tych gór kiernowskich albo w okopie nazwanym dotąd Horodyszcze, albo co najpodobniej na dolinie Pojaty, odbywały się gromadzkie obrady z całym charakterem świętości — bo świętą jest zaprawdę wszelka potrzeba ogół obchodząca. Dzicy poganie, nigdy może nie słyszeli, a jednak sercem odczuli wielkie słowa Chrystusa „gdzie jest was dwóch albo trzech w imię moje zgromadzonych, tam i ja jestem”.

Pomimo że prowincje litewskie wzdłuż i wszerz rozpuszczały swe konary, a inne miasta zostawały kolejno już to stolicami całego państwa, już pojedynczych dzielnic — Kiernów nie przestawał być uważany za serce Litwy, jakby za mistyczne centrum jéj jednolitości.

Tu w r. 1252 Mendog, zagrożony to od książęcia Daniela, to od Krzyżaków, to i od własnych litewskich i żmudzkich panów, którzy się zdradnym podszeptom nieprzyjaciół odjąć nie mogli — zwołał sejm ogólny narodu, gdzie do zdrowo myślących głów i czystych serc litewskich przemówił w sposób tak przekonywający, że jednogłośnie przysięgli zdobyć się na wszelką ofiarę, byleby utrzymać nierozdzielność i niepodległość Litwy. Zwrócono uwagę na rycerzy inflanckich, którzy by w obecnej chwili zdołali być dobrymi sprzymierzeńcami dla Litwy — i wyprawiono w poselstwie do ich mistrza Andrzeja Stückland. Skutkiem tych układów było chwilowe nawrócenie Mendoga na wiarę katolicką.

Do Kiernowa w 1257, po śmierci Wojsiełka, zebrali się panowie litewscy i ruscy i obrali swym wielkim księciem Świętoroha 96 letniego starca — który jednak zdołał zaradzić trudnym okolicznościom kraju, udaremnić zamysły, jakie papież, król czeski Ottokar II i Krzyżacy, powzięli względem litewskiej niepodległości. Syn jego Germund, wielki książę litewski, umarł w Kiernowie 1275, a po śmierci Ramunda, wnuka Giermundowego, w 1278, zebrał się znowu do Kiernowa wielki sejm narodowylitewski, na którym uchwalono zasadnicze prawa Litwy, a wielkim księciem umocowano Trabusa. To wszystko są dowody, że Kiernów w starożytnej Litwie uważał się za jakiś gród centralny, religijno-narodowy, gdzie się zbierał naród, ilekroć szła rzecz o uchwalenie czegoś względem doli powszechnéj. Ten jego tradycyjny charakter szanowali nawet książęta Rusi litewskiéj, drugiéj i nieodłącznéj części wspólnego państwa.

W r. 1279 Krzyżacy wespół z królem Erykiem, zamierzyli wyprawę na Kiernów jako na stolicę Litwy. — Zbito ich pod Aszerodem.

Tamże w Kiernowie, starym obyczajem obrany i podniesiony na wielkiego księcia, Narymunt w r. 1280 przeniósł z Nowogródka tutaj, jako w środek państwa, rezydencję wielkich książąt Litwy i po raz drugi uczynił to miasto prawdziwą Litwy stolicą. Następca Narymunda Trojden i pretendent do tronu Litwy, protegowany od Krzyżaków Pelus, tamże zostali wybrani i podniesieni na książąt. Rymund syn Trojdena, a wielki książę litewski, pokonawszy stryja swego Dowmunta, zebrał tu panów i bojar litewskich w 1282 r. i jak mówi Stryjkowski „na polach kiernowskich, uczynił sejm albo rokosz”, gdzie składając władzę, a udając się do klasztoru, radził wybrać na książęcia Witenesa, jednego z przedniejszych Litwinów rodem z niedalekiéj mieściny Ejragoły. Usłuchał go naród i tutaj wybrał i podniósł na księstwo Witenesa.

Godne uwagi, bo malujące duch rządu w Litwie, są wyrazy, które Stryjkowski kładzie w usta Rymunda: „Wolniście ludzie, wolnie i według uznania swojego pana sobie obierajcie, który by jednakże wszystkiej rzeczypospolitej waszej był pożyteczen”. Nie wątpimy, że w duchu rządu Litwinów była pierwiastkowo zasada wolnego obioru panującego, — zawsze jednak wyrazy, któreśmy przytoczyli, zanadto tchną wyobrażeniami polskiemi z czasów Stryjkowskiego, abyśmy je za autentyczne Rymunda, poczytać mieli.

Przez jego długie a burzliwe panowanie nie czytamy w kronikach wzmianki o Kiernowie. Historycy zajęci wojnami tego książęcia, w dalekich stronach toczonemi, nie mieli co notować stolicy ustronnéj, opuszczonéj przez monarchę i wojsko, a tém samém chylącej się do upadku.

Ale Kiernów nie stracił swego narodowego znaczenia: w nim 1316 r. podniesiono z wielką uroczystością na wielkiego księcia sławnego Giedymina. Giedymin początkowe lata swojego panowania przebywał w Kiernowie. Kusili się o to miasto Krzyżacy, znając jego nieobronność.Czuł ją i sam Giedymin, a pilnie szukając miejsca na stolicę, okiem trafném a pełném estetycznego poczucia, znalazł aż trzy miejscowościgodne tego zaszczytu.

W r. 1321 polubił i obwarował miejsce zwane dziś staremi Trokami, później nieopodal od tamtéj osady nie mogły mu nie wzruszyć oka obszerne jeziora w najpiękniejszej miejscowości, gdzie dzisiaj nowe Troki i tam nad jeziorem, kazał zakładać zamek. — Na koniec w roku następnym 1322 stanowczo utwierdziło jego wybór na stolicę Wilno, piękne Wilno, przy zbiegu dwóch rzek, otoczone wiankiem gór falistych, dobre do obrony, do handlu, do łowów, do modlitwy, bo wpośród cudnej natury, podnosiło ducha ku jéj Twórcy. Bogowie przepowiedzieli dobrą wróżbę temu miastu. Świętoroh dawniéj dał mu znaczenie religijne, budując świątynię i tu wskazując miejsce na wieczny spoczynek władców Litwy. Wilno zostało stolicą — biedny Kiernów, osierociały po swych władcach, stanął pustkowiem. „Od tego czasu, pisze Stryjkowski, stolica w Kiernowie ustała, zatém też to miasto, z zamkiem, dawnością czasów zawistnych, jak dziś widzimy, zniszczało”. Nie zniszczało jednak całkowicie, bo dwagrody litewskie podzieliły się swojemi świętościami: przy Wilnie została się rzeczywistość, przy Kiernowie stare i święte wspomnienie.

Przestały już zbierać się do Kiernowa sejmy panów i wiece narodu litewskiego; pośpiech wypadków przy strąceniu z tronu Jawnula nie dozwolił Olgierdowi jeździć do Kiernowa dla odbycia obrzędu podniesienia na wielkiego książęcia Litwy, który się odbył w Wilnie 1345 r.

Przy rozdaniu dzielnic swym synom, Giedymin Kiernów i Słonim oddał Montewidowi, który żył niedługo, uczestniczył jednak ze swoimi słonimiany i kiernowiany w wielkiej wyprawie Olgierda na Krzyżaków w 1330. Następnie Kiernów był w udzielném władaniu Aleksandra Wignuta, syna Olgierda a brata Jagiełły, po którego zgonie w 1391 przeszedł pod panowanie Witolda, stracił swoją udzielność i wkrótce przestawszy być miastem, doszedł do tego nicestwa, w jakiém go widzimy. Jest podanie, że po zgaszeniu świętego Znicza w Wilnie, tu przeniósł się Krywe Krywejta z ostatnią jego iskierką, rozdmuchiwał ją oddechem zbolałych i zgrzybiałych piersi, ale iskra już się nie paliła, stary jéj piastun umarł, a grób jego i szczątki ostatniej czci dawnych bogów na Litwie, może ktoś od nas szczęśliwszy na jednej z gór tutejszych odkryje.

Znicz zgasnął na wieki z litewskich ołtarzy,

 Nie smuć się, narodzie nasz stary!

Bóg Znicza nowego w twej piersi rozżarzy,

 Ognisko Miłości i Wiary.

Twa jutrznia różowa, twa jutrznia promienna,

 Choć ciemnym się mrokiem pokryła,

Nie smuć się narodzie! jest światłość odmienna,

 Co z nieba Duch święty posyła.

Na miejscu Perkuna, co gromem się gniewał,

 Piorunem roztrącał wam głowę,

Masz Boga, co za cię krew swoją wylewał

 I ręce wyciągnął ojcowe.

W ojcowe ramiona — ugiąwszy kolano,

 Litwini rzucajcie się radzi!

W chrześcijan i ludów społeczność wybraną

 On znakiem krzyżowym prowadzi.

Nad miasty waszemi dzwon niechaj uderza,

 Z modlitwą do Pana nad Pany,

Niech w falach rzek waszych, szmer cichy pacierza

 A w wietrze hymn będzie słyszany.

Gdzie żyli bożkowie, co chat waszych strzegli.

 Niech pańscy latają anieli,

Krzyż stawcie na kopcach, gdzie ojce polegli,

 A będzie im w grobach weseléj.

W Kiernowie nie palą dziś krwawéj ofiary,

 Stargano z bogami ogniwa,

Kościółek Chrystusa drewniany i stary

 Pod swoje sklepienia was wzywa.

Pobożnie, na tacy, połóżcie grosz wdowi,

 Zmurujcie tu ściany i wieże,

Niech ręka ochocza podźwignie, odnowi

 Ołtarze ku świętéj ofierze.

Nie krwawéj ofiary, lecz cichej modlitwy

 Chce Ojciec — wysłucha swe dziecię,

Tu dobrzy Litwini o dobry los Litwy,

 Skuteczniéj się modlić możecie.

Zanadto Kiernów był ważnym punktem pod względem religijnym, aby można było przypuścić, że tu zaraz po wprowadzeniu chrześcijaństwa nie zbudowano świątyni Bogu prawdziwemu. Wprawdzie Jagiełło, nie chcący swojego apostolstwa poczynać od prześladowania, dozwolił spokojnie ostatniemu Krywe Krywejcie Litwy, starcowi Lizdejce, ujść do Kiernowa i tam oddawać cześć Bogom, ale po zgonie arcykapłana, na jednej z gór kiernowskich musiało błysnąć znamię krzyża, choć z drewnianego dachu jakiej kaplicy. Ale na to nie mamy dowodów, a pierwszy ślad kościoła w Kiernowie, znajdujemy w nadaniu Zygmunta I w r. 1512 w dziesięć lat później r. 1522, w dzień św. Mikołaja tenże monarcha to nadanie potwierdził, nadając proboszczowi kilku poddanych, których nazwiska są czysto litewskie: Juksczonis, Mieszkonis, Miczonos, Mankunas, Kniboj itd..

Dziedzicem Kiernowa z nadania tegoż Zygmunta I był Siemion Jamontowicz Podbereski. On i inni okoliczni panowie i szlachta, jako to: Białozorowie, Stańczykowie, książęta Giedroyciowie, Ostykowie, potem w ich stopniu książęta Zbarawscy i Dowborowie Muśniccy, hojną ręką przykładali się do fundacji, budowy i ozdoby kiernowskiego kościoła. Najhojniejszym dobroczyńcą był Jan Piotr Dowbor Muśnicki, dziedzic na Muśnikach, Ojranach, Duksztach i innych przyległych dobrach, który umarł tu w swoich posiadłościach, a zwłoki jego spoczywają w Kiernowie. Po jego zgonie, matka jego Dorota z Giedroyciów Dowborowa w r. 1647 fundowała w Kiernowie altarię, pod tytułem Zwiastowania N. P. Marii, zapisując na Duksztach — Ojranach pewną sumę i 17 chat włościan. Fundacja ta późniéj do Dukszt przeniesiona dała osnowę tamecznéj parafii. Widzimy fundacje innych altarii przy kościele kiernowskim, z których altaria św. Mikołaja datuje od 1579 r. Znaleźliśmy ślad w papierach kościoła, że około tego czasu był plebanem kiernowskim sławny i uczony prawoznawca Maurus Rojziusz Hiszpan, ulubieniec Zygmunta Augusta, przyjaciel Jana Kochanowskiego. Około r. 1560 był tu plebanem niejakiś Wojciech Leonardus, kanonik wileński. Kiernów więc musiał być probostwem intratném, kiedy go dawano zasłużonymw kościele kanonikom i prałatom.

Ale za nadejściém reformy religijnéj, kiedy sąsiedni obywatele przyjęli protestantyzm, każdy z nich cofał nadania swoje lub swych przodków, a fundusze obracał na potrzeby zboru swojego wyznania, który tu o wiorstę od Kiernowa się znajdował, a którego ruiny na górze nad Wilią trwają dotąd pod nazwą ariańskiéj kaplicy. Hieronim Nieborowski i Jan Przystanowski, wdzierali się do altarii św. Mikołaja. A choć się potém wyrzekło wiary Lutra i Kalwina, nie przyszło jakoś do zwrotu funduszów kościołowi rzymskiemu. Żyjący w końcu przeszłego wieku ks. Lendzina pleban kiernowski, a pierwiéj jeszcze ks. Michał Oleszkiewiez wytaczali szlachcie procesa za zabory funduszów kościelnych, ale z małym albo żadnym skutkiem.

Kościół kiernowski przestał już nęcić prałatów. Odbudowano go w środku XVII wieku, ale nie było dosyć rąk troskliwych czy zamożnych do jego utrzymania. W r. 1698 dach w świątyni, jeszcze nowej, zaciekał, psuła wilgoć ściany, szpeciła ozdoby, które kiedy niekiedy ręka pobożna składała na ołtarz Pański. Nie brakło jeszcze tych pobożnych ludzi: Hieronim Muśnicki, Hieronim Hordziejowski i kilku innych z uboższéjszlachty nieśli na ołtarz Pański ozdoby, światło. Żony ich i córki szyły aparaty kościelne. Sprawiono do obrazu Matki Boskiéj srebrną, pozłocistą z dwunastu gwiazdami koronę. Ale duchowieństwo nie chciało czy nie mogło trudnić się kościołem. Od połowy do końca siedemnastego wieku nie był nawet konsekrowanym, nie ma nawet śladu, czyobrządek konsekracji odbył się kiedy na dzwonach dotąd będących.

Kościół ów stał blisko wieku, teraźniejszy, na jego miejscu będący, datuje od 1739, niewielkim tylko uległszy erekcjom. Rzecz więc jasna, żejest starym i zbutwiałym. Przykład Dukszt może mieszkańców okolicznych zachęci do dźwignienia okazałej świątyni w Kiernowie: początek jaki uczyniła pewna obywatelska rodzina, opłakując zgon w kwiecie wieku zmarłej córki, może będzie fortunnym węgielnym kamieniem, świetnéj, murowanéj przyszłéj świątyni w Kiernowie. Murowana kaplica z rodzinnemi grobami Römerów, będąca na cmentarzu, dziwną stanowi sprzeczność ze starym, drewnianym kościołem i jego dzwonicą, formy staroświeckiéj, malowniczéj, uświęconéj wiekowém podaniem.

Z miejscowości bliższych Kiernowa zasługują na uwagę, tak pod względem piękności natury, jako i nadziei, jaką archeologowie mieć mogą, co do starożytniczych poszukiwań:

Stary Kiernówek z ruinami, ruiny kaplicy ariańskiej, dolina Pojaty, łąka, a raczéj trzęsawisko, zwane Pragarine (bezdenne) jezioro Dełna (dłoń), z pięciu rozgałęzieniami, a nade wszystko nasyp ziemny i niezliczonych szereg kurhanów zwany ziemnemi wrotami (Zemej wartas), ciągnący się półkoliście od Kiernowa, po miasteczko Mejszagołę, najmniéj wiorst 10.

Na samem odjezdném dowiedzieliśmy się o tém miejscu! Tu byśmy może byli szczęśliwsi w naszych poszukiwaniach z rydlem, niż w samym Kiernowie. Ale nie mając czasu, z żalem zostawiliśmy to przyjaźniejszéj chwili albo szczęśliwszemu poszukiwaczowi.

Droga z Wilna do Kowna

(Urywek z dalszej podróży)

Wyjazd z Wilna — Przystanek w Jewju — Żyżmory — Przygoda pana burmistrza — Rumszyszki — Rapy niemnowe — Opis dawnego Pożajścia — Przybycie do Kowna

Dzisiaj, kiedy po całej Europie odbywają się już tylko przejażdżki i przechadzki, podróż z Wilna do Warszawy jest w całém znaczeniu podróżą. Nieczęste stosunki pomiędzy stolicami Królestwa i Litwy, nie dały uczućpotrzeby ułatwienia komunikacji.

Nim przyjdzie czas, że szybką jak wiatr lokomotywą wkrótce latać poczniemy na wspólny rozhowor jak w Walenrodzie słowiki, teraz peregrynujemy żółwim krokiem w tradycyjnej żydowskiéj budzie, w któréj drzemiąc rozmyślamy, jak to się w Londynie zapala cygaro od prądu elektrycznego przysłanego z Ameryki.

Wyjeżdżając do Warszawy z Wilna, musimy, jak za starych czasów zaopatrzyć się w jadło, mieć trzos pieniędzy i niemal uczynić testament, jak średniowieczni rycerze idący na krucjatę. Jedzie się zwykle na Kowno, albo wprost, albo na Wiłkomierz, w wątpliwéj nadziei znalezienia miejsce w idącym z Petersburga do Warszawy dyliżansie. Ale tam miejsca pospolicie są zajęte. Z Kowna do Warszawy niegdyś wygodne i tanie pięcioosobowe karetki już nie chodzą: najprostszy więc sposób nająć w Wilnie Żyda bałagułę, w jego budzie dojechać do stacji Wejwer, piéwszéj za Kownem w Królestwie Polskiém, a stamtąd pojechać daléj kosztowną ekstra-pocztą, która przynajmniéj zaręcza pośpiech i swobodę jazdy.

Takim sposobem postanowiłem dostać się do Warszawy.

Czwartek, dzień 15 (27) maja 1858, stanowczo oznaczywszy na wyjazd, opuściłem moję wiejską zagrodę i przybyłem do Wilna w zamiarze wyjechania zaraz w dalszą drogę. Ale tu wybory podróżne, pożegnania z przyjaciółmi, wyszukanie furmana; który z właściwą im wszystkim punktualnością o sześć godzin się spóźnił, — to były przyczyny, dla których zaledwie zmrokiem udało mi się wyjechać z Wilna.

Nie będę opisywał drogi z Wilna do Ponar, bom już nudził czytelnika tym opisem, na początku pierwszego tomu tej książki. Od razu stajemy na wysokiéj piasczystej Górze Ponarskiej, a zmówiwszy pacierz przed tutejszym kościółkiem, wymijamy gościniec pocztowy i z trzech dróg, które stąd się rozchodzą, bierzemy się na lewo.

Zawsze piaski i piaski, zarośle, las sosnowy, spoza lasu widnieje jeszcze na prawo kochane Wilno, ze swojemi zamglonemi okolicami. Konie zmęczone, potrzebują wytchnienia, — a oto karczma Tatarka, uprzywilejowana przystań furmanów żydowskich, jadących do Kowna i z Kowna. Wyborna studnia do napojenia koni, kilka żłobów na kozłach w poprzek drogi ustawionych, wskazują przeznaczenie miejsca. Żyd gospodarz, z siwą brodą, z patriarchalną powagą, ważną jest figurą u tutejszych furmanów: u niego znajdują wygodne noclegi i popasy, od niego się dowiadują o rozmaitych wieściach, które inni furmani przywieźli, a które oni w inne strony, innym rozwiozą. Nie wiem, czy choć jeden woźnica żydowski odważył się ominąć Tatarkę, nie zatrzymawszy na dłużej lub krócej, choćby dla napojenia koni, choćby dla zapalenia lulki i zamienienia kilku słów z gospodarzem. Wierny tej zasadzie i mój woźnica wstąpił do karczmy, gdzie odprawiwszy długą konferencją z drugim furmanem, który jechał z Kowna do Wilna, wstąpił na swój wysoki kozieł, klasnął z bicza, zaciął szkapy i buda ciężko ruszyła się z miejsca. Karczma Tatarka przypomina swoją nazwą Tatarów; jesteśmy w okolicach ich posiadłości Waki, spotykamy prześliczną rzekę i dwór tegoż nazwiska należący do hr. Tyszkiewicza, — a po trzech godzinach powolnej jazdy, okolicą bardziej już urozmaiconą, stajemy w miasteczku Jewju.

Jewje, mała licha żydowska mieścina, ma ładny murowany kościół w stylu niby-włoskim, drugą cerkiew niedawno ukończoną; położenie miejsca niczem się nieodznaczające. Jesteśmy nieopodal Trok, które jadącym do Kowna z Wilna zostają na lewo. Na prawo mamy Wilię, dosyć niedaleko stąd Kiernów, pierwotna książąt litewskich stolica, blisko stąd być musi miasteczko Żośle, gdzie był pierwiastkowy mityczny cmentarz tychże wielkich książąt, gdzie spoczywają popioły Kiernusa i jego córki Pojaty, których były drewniane posągi, a na miejscu których porosły lipy miane za święte za czasów Jagiełły. Niedaleko to wszystko od Jewja, ale zbaczać nie było czasu; zaledwieśmy tyle go mieli, aby koniom znużonym dać wypoczynek i nieco zasnąć. Ujechaliśmy mil już cztery po bardzo złéj drodze: ma słuszność woźnica, że odprzęga szkapy; — i nam sen klei powieki.

Nazajutrz równo ze światem znowuśmy w drodze.

Ostatni rzut oka na miasteczko, na jego kościół i cerkiew, przypomniał mi, że Jewje ma u nas swoją wspomnieniową ważność. Około 1600 roku rodzina Ogińskich, wyznająca wtedy protestantyzm, fundowała tu zbór helwecki; były tu później szkoły i zbór socyniański, ale to wszystko do drugiej połowy XVII wieku upaść musiało. Jednocześnie Bogdan kniaź Ogiński, wyznawca obrządku wschodniego, założył tu cerkiew grecką, pod zwierzchnością wileńskiego monasteru św. Ducha, a mnisi utrzymywali tu słowiańską drukarnię, gdzie wyszedł kirylicą Nowy Testament oraz książka także kirylicą pt. Zwierciadło świata(Зеркало мірозрительное), w Jewju wydano jeszcze Gramatykę słowiańską przez M. Smotryckiego i parę druków polskich.

Woń farby drukarskiéj, zmieszana z wonią dziegciu żydowskiéj frachtowéj budy i ze wspomnieniem wileńskich księgarzy, tak mię przykro uderzyła, żem się mimowolnie wychylił z mojej płóciennéj pieczary, aby odetchnąć wonią majowego poranka. Niebo pogodne, słoneczko czyste, brzózki świeżo rozpękłe, zdrowy aromat wlewają do chorych piersi — myśl się orzeźwia, serce zdrowieje. Skowronek zaśpiewał nad samą głową; jakem umiał zawtórowałem mu piosenkę:

Co ci się w piersiach twych cieśni,

Co ci twa główka wymarza,

Skowronku! wydajesz pieśni,

Nie potrzebując drukarza.

A Bóg twą piosnkę przygarnie,

Rozsypie ziarnko po roli,

A na zakąskę po ziarnie,

Muszkę ci złowić pozwoli.

O ptaszku! dola twa błoga!

Śpiewaj do późnej jesieni:

Twe honorarium u Boga,

A nie w żydowskiéj kieszeni.

W parę godzin, ominąwszy murowaną, ale opuszczoną stację Strejpuny (bo tu niegdyś był trakt pocztowy), stanęliśmy w miasteczku Żyżmorach, mało co większém od Jewja. Murowana karczma i kilka drewnianych, kościół w cieniu drzew, rynek i kramy, na koniec wspomnienie prawa magdeburskiego, jakiém się tomiasteczko dawniej rządziło, nadają mu pewną przewagę w liczbie innych okolicznych miasteczek. Tu było za polskich czasów starostwo. Zygmunt I, w początku XVI wieku, fundował w Żyżmorach kościół, w XVII uposażył go któryś z Sokolińskich, w XVIII odnowił Michał Pociej, a teraz nie wiem, kto restaurował. Nieopodal Żyżmor Litwini pod naczelnictwem Kiejstuta i Olgierda stoczyli walną, ale nieszczęśliwą bitwę z Krzyżakami w 1348, gdzie straciwszy swoich do 18 000, a 4 000 Krzyżaków położywszy trupem, odparli ich jednak zwycięsko, a Kiejstut zwróciwszy się na Prusy, spalił tam mnóstwo wsi i wrócił z bogatym łupem... Na próżno usiłowałem przypomnieć jeszcze coś więcej ze starych dziejów przywiązanego do Żyżmor. Nie wiem, czy zawiodła pamięć, czy w istocie nic tu nie zaszło godnego uwagi, dosyć, żem nic nie przypomniał, oprócz artykułu w „Wiadomościach brukowych”, pt. Jak śpiewają w Żyżmorach. Ciekawa to historia łaskawi czytelnicy, godna służyć za przedmiot do poematu, — posłuchajcie.

W roku 1792, kiedy większéj części miast i miasteczek litewskich odjęto ich przywileje, burmistrz żyżmorski udał się do Warszawy i przez usilne starania zdołał dla swojego miasta uzyskać ich potwierdzenie. Wrócił z przywilejem królewskim, nadającym miastu swobody i nową pieczęć wyobrażającą biskupa i klęczącą przed nim niewiastę, z Opatrznością u góry i napisem: „Pieczęć miasta J. K. M. i K. P. miasta Żyżmor”. (Pieczęć tę sztychował p. Baliński w Starożytnej Polsce, t. III, s. 349.). Tryumfalny ten powrót napełnił radością serce magistratu i sławetnych obywateli żyżmorskiego grodu. W kościele śpiewano Te Deum, w mieście bito z moździerzy (w Żyżmorach były moździerze), a w izbie obrad miejskich dano ucztę, na którą oprócz mieszczan zjechało się wiele okolicznej szlachty. W liczbie tej ostatniej przybył zaproszony dyspozytor czy ekonom z pobliskiego miasteczka Strawiennik.

No! gdzie uczta, tam i wrzawa,

A gdzie wrzawa — tam i bitwa.

Więc jak należy i jak niesie obyczaj, przyszło do bitwy między szlachtą a mieszczanami; pierwszymi dowodził ekonom ze Strawiennik, drugimi burmistrz żyżmorski. Szablic nie było, szlachta ich nie wzięła z domu, mieszczanie nosić nie mieli prawa, więc się bito wedle klasycznej tradycji na kije i pięście. W piérwszém natarciu ekonom strawiennicki ugryzł nos burmistrzowi. Nie znam w literaturze nikogo, co by tak dobrze opisywał bitwy, jak w Grecji Homer, w Anglii Walter Skotta, u nas Kaczkowski; ale żaden z nich nie wpadł na myśl ugryzienia nosa któremu ze swoich bohaterów. Ani pod Troją, ani w górach mglistej Kaledonii, ani Sanockiém do niczego podobnego nie przyszło jak w Żyżmorach. Jak się skończyła Monachomachia historia podaniowa milczy: nie wiadomo, czy urodzona szlachta, czy sławetni mieszczanie otrzymali plac boju; to pewna, że burmistrz został bez nosa, a w aktach wileńskich zapisano pod d. 13 marca 1792 manifest, w którym mieszczanie żyżmorscy, żaląc się na wijolencyją, piszą: ,,że odtąd stróżowie nocni w Żyżmorach, zamiast wołania: ostrożnie z ogniem wołają: ostrożnie z nosem!”. Czy teraz są tu stróżowie nocni? czy śpiewają, jak dawniej śpiewano w Żyżmorach? nie mogłem sprawdzić, bom rankiem przejeżdżał przez to miasto; ale gdy koniewytchnęły, gdy furman ruszył po drodze, która stąd do Kowna poczyna być fatalnie grząską, nie patrzyłem na fizjonomię spotykanych ludzi — tylko na ich nosy.

Z miasteczka Żyżmor jedziemy do Rumszyszek... Tu mam się zobaczyć z ukochanym, a tak dawno niewidzianym Niemnem. Serce bije gorączkowo... zda mi się, że pomimo chłodnej jeszcze pory, kiedy się wykąpię w Niemnie, to odmłodnieję, jakem był młody przed lały, że łzy gorzkich doświadczeń kiedy wpuszczę do Niemna, to one mi na zawsze wypłyną z oczu albo zamienią się na łzy radosne. Niemen, powiernik, brat, przyjaciel, ochłodzi mię albo ociepli w miarę potrzeby, stanie się dla mnie Jordanem, chrzestną rzeką odrodzenia.

Od lat sześciu, od czasu jakem się kąpał w Niemnie, wszystko się zmieniło na świecie. Kąpałem się w Niemnie w Rumszyszkach... i cóż powiecie? Niemen się zmienił — Niemen stracił swoję lekarską dla ducha własność...

Pod Rumszyszkami Krzyżacy nieraz staczali walkę z Litwą, bo tu była ich przeprawa przez Niemen do naszej krainy. Zresztą miasteczko małe, na wzgórzach położone, ma kościół odwieczny, którego Zygmunt III w r. 1599 pomnażał fundusze — plebanię na górze za miastem, trzy czy cztery karczmy, a resztę nic, co by zasługiwało na uwagę. Ale minąwszy je, otwiera się na lewo wspomniały widok na Niemen, którego drugi brzeg należy już do Królestwa Polskiego. Tu się rozpoczynają groźne dla żeglarza niemeńskie rapy, czyli kamienie granitowe zawalające koryto rzeki i kupą rozrzucone po obu jéj stronach. Niektóre z nich, zdaje się, że przy małéj wodzie w jesieni, z niewielkim trudem dałyby się wydobyć z rzeki, innych, jeszcze za Stanisława Augusta sprowadzeni z Anglii nurkowie, skruszyć nie mogli.

Oto są nazwiska celniejszych rap pomiędzy Rumszyszkami a Kownem, któreśmy wypisali z rękopiśmiennego pamiętnika, jakiegoś szypra płynącego wiciną w 1824 r: Kozak przy wiosce Pilon; Szołudźko przy folwarku Lewonowo; Wrona z grupą kamieni zwanych Wronięta, nieopodal wsi Kępisko; Księdzowa Soła, tamże; Biczenięta przy wsi Gostełanach; Bicze przy wsi Sołomiance, najgroźniejszaz rap okolicznych; Kania przy Zegrzu; Bojarka, tamże; Dziewięć ostrowów, pod Pożajściem; Czortowa łaźnia, tamże; na koniec Jodź przy miasteczku Królestwa Poniemuniu. Do któréjś z tych rap, podobno do Czortowéj łaźni, przywiązana jest legenda, że szatan zniósł kamień na obalenie jakiegoś kościoła jezuitów czy kamendułów budującego się w Pożajściu; lecz gdy nade dniem kur zapiał, upuścił go do rzeki.

Rapy te, groźne dla żeglugi niemeńskiéj, dla wicin wiozących Niemcom nasze litewskie zboże, już w XVI wieku zwróciły uwagę rządu. Mikołaj Tarło, chorąży przemyski za Zygmunta Augusta, większe i niebezpieczniejsze skały od Grodna aż do granic pruskich wielkim kosztem usunął; resztę téj wielkiéj, prawdziwie obywatelskiéj roboty, zamierzał dokonać król Stanisław August. Komisji skarbowéj poruczono to dzieło, za naleganiem wiekopomnego podskarbiego Tyzenhauza. Jezuita Narwojsz kierował robotą, do której ostatecznego końca nie przyszło. Z głazów wyjętych z rzeki miał być pod Rumszyszkami pomnik, a na nim napis łaciński. Do pomnika podobno nie przyszło; ale Krasicki zachował w swoich pismach ów łaciński projektowany napis. Przyda się kiedyś może, gdy obywatelskie usiłowania usuną z Niemna owe bicze, konie, kozaki i wrony, o których twardą pierś rozbijają się krwawo wypracowane plony naszych pól i złote nadzieje naszego biednego handlu. A my tymczasem przetłumaczmy na polski język owe łacińskie wiersze: może przyszły pogromca rap niemnowych zechce po polsku utrwalić pamięć swojego dzieła.

Illa ego tot saeclis latitans sub flumine rupes”.

Skała przez tyle wieków w głębi wód ukryta,

Wyparta silną ręką, dzienne światło wita.

Com darła piersi statków, łamała je w drodze,

Dziś na ląd wydobyta, nikomu nie szkodzę.

Płyń wiosłem tryumfalném flisie ośmielony,

Bogactwa twego kraju wieź w dalekie strony,

I pomnij: że choć spotka najtwardsza mozoła,

Zawsze miłość ojczyzny zwyciężyć ją zdoła.

Ale jeszcze nie przyszły te błogie czasy: rapy rumszyskie są postrachem litewskiego wicinnika; kilka czeladzi, czyli wicinnych osad żeglarskich, dla przeprowadzenia statku sprzęgają się razem; sternik i odbojnik ustępują swój stér i rudel doświadczeńszym miejscowym wieśniakom, — a mimo to nieraz wiciny nasze padają ofiarą rap rumszyskich.

„A ojciec Niemen, mnogich piastun łodzi,

Gdy rumszyskiego napotka olbrzyma,

Wkoło go mokrém ramieniem obchodzi,

Dnem podkopuje, pierś górą wydyma;

Tém natarczywiéj broniąc się powodzi,

Na twardych barkach gwałt jéj dotąd trzyma:

Ani się wzruszy skała w piasek wryta,

Ani jéj rzeka ustąpi koryta”.

(Mickiewicz — Grażyna).

Dla kontrastu, obok poetycznego opisu rap niemnowych umieśćmy prozaiczny ich opis z pamiętnika prostego szypra, na który jużeśmysię przy wyliczeniu tychże rap powoływali.

„Rapa burzyła się jak woda gorąca w garnku, cała woda z dna wytryskiwała. Łoskot wody o skałę nie jest prostym szumem, ale, jak mię upewniali sternicy, jest szczekaniem suki wodnéj, która dawniéj nazbyt srodze kąsała wiciny. Rozwalono ją prochem, a na brzegu naliczyłem do 80 większych odłamków; było ich więcej, ale zabrano do folwarku na różne potrzeby. Przy rapie jest jakby wodospad i widocznie woda po kamieniach rzuca się w pochodzistość. Szumi w całej szerokości rzeki, a huk rozbijania się wody o kamienie prawie głuszy. Na brzegu (w Biczach) widać dziesięć kamieni z wody wyciągniętych; niektóre o półtora raza wyższe ode mnie”.

Takie kaprysy ma nasz cichy, potulny Niemen. O! bo czasem najcierpliwszemu nie stanie cierpliwości.

Niemen, nasz rodak, gniewa się jak może

 Za naszej ziemi owoce:

Nierad, że Niemcom prowadzimy zboże,

 Nasze wiciny gruchoce.

Tak sobie po prostu sformułowałem potrzebę groźnych rap na cichym Niemnie — bo u Boga nic się nie dzieje bez przyczyny.

Monotonna i mało urozmaicona droga z Wilna do Żyżmor, odtąd aż do Kowna poczyna być prawdziwie malowniczą. Długo po lewéj naszéj ręce mamy Niemen, po prawej lasy liściowe i sosnowe, niegdyś ciągnące się bez przerwy, dziś poprzerzedzane, góry, które przeklina furman, ale które dają przecudne widoki.

Ujechawszy parę mil z Rumszyszek wśród cudnej miejscowości, ujrzeliśmy na lewo wychylające się z lasu wieże kościelne: — to Pożajście, niegdyś najbogatsza w Polsce fundacja, kościół kamedułów, dziś cerkiew greko-rosyjska.

Choćbym miał znudzić czytelników, opiszę dawny stan tego kamedulskiego klasztoru i kościoła. Jedno źródło mamy w Starożytnej Polsce, drugie w rękopiśmiennym pamiętniku szypra wicinnego, na który już się parę razy powoływałem, a który przed 34 laty, zwiedzał ów kościół i klasztor pod przewodnictwem brodatego, w biały habit ubranego mnicha.

Jadąc z Wilna do Kowna zbacza się z drogi na lewo i po kwadransie drogi jadąc sosnowym lasem, jesteśmy już w eremitorium kamedulskiém, Pożajściu, po łacinie Mons Pacis — po polsku Góra Paca albo góra pokoju. Kościół o dwóch zegarowych wieżach uderzał swym majestatem; otaczał go ogród owocowy, a w ogrodzie były osamotnione domki zakonników, Takie jak na Bielanach pod Warszawą i Krakowem. To miejsce zowie się Forestarium, stanowi plac czworoboczny otoczony zabudowaniami. Trzy skrzydła tych zabudowań składały się z pomieszkań przeznaczonych dla tych, którzy tu żądali gościnności; czwarte skrzydło zajmował kościół. Od bramy w prawo była tak zwanasala Pacowska, jednopiętrowa, ozdobiona pięknemi malowidłami. Nade drzwiami portrety fundatorów (Krzysztofa Paca, kanclerza litewskiego i jego żony, Elżbiety Eugenii z hrabiów de Mailli); po rogach widoki kościołówkamedulskich w Polsce, jako to: w Wigrach, na Bielanach pod Warszawą, na Bielanach pod Krakowem (Mons Argentini), — portrety fundatorów tych miejsc były pod każdym widokiem. W tej sali są znakomitego włoskiego pędzla cztery obrazy: pierwszy Nawiedzenie św. Elżbiety; drugiObrzezanie Chrystusa; trzeci Wniebowzięcie z podpisem Ferdinando della Croce 1671; czwarty Rozmowa Chrystusa z doktorami. Piąty obraz św. Romualda otoczonego aniołami, lubo wartością pędzla ustępował poprzednim, zawsze jednak był dziełem, którego by się nie powstydziła żadna galeria obrazów. „W téj sali zachowano ekran,na którym tak doskonale odmalowany był kominek z palącym się ogniem, że Karol XII, przybywszy tu w r. 1706, kiedy wszedł do sali zziębły, chciał się przy nim ogrzać. Lecz poznając złudzenie, zagniewany trącił go nogą, od czego została plama z błota, któréj kameduli dla pamiątki zmywać nie chcieli”.

Sam kościół jest rotundą spartą między przyległemi murami. Wznoszą się nad nim dwie niewielkie wieże, które razem z półowalnym przedsionkiem stanowią jego fronton. Wszystko z ciosowego kamienia. Ogół tego, lubo niewielkiego, kościoła, uderza harmonią i majestatem. Wszystkie ściany są powleczone marmurem czarnym i czerwonym, we fladry. W wielkim ołtarzu jest Nawiedzenie Najświętszej Panny, — takiż sam obraz znajdował się za ołtarzem, w chórze, gdzie się modlili zakonnicy. Oba obrazy miały być ozdobione kamieniami, złotem i argenterią, ale Francuzi w 1812 roku zrabowali te kosztowności. Inne ołtarze są: św. Marii Magdaleny, św. Krzysztofa, św. Kazimierza (1714 przez Kazimierza Ancutę biskupa wileńskiego), św. Benedykta, Romualda i Bonifacego. Kościół łączy się z resztą zabudowań korytarzem, także ozdobionym w obrazy i freski. W zakrystii był obraz Karola V cesarza w płaskorzeźbie i kilka malowideł. Pod kościołem znajdują się sklepy ze zwłokami fundatorów. Ciemna marmurowa tafla na posadzce kościoła złotemi literami wskazuje ich miejsce. Leży tu fundator Krzysztof Pac, jego żona Elżbieta de Mailli, troje ich dzieci, kilku wiernych sług i jakaś Pacowa z domu Potocka. Kościół nie ma organów, których ścisłość reguły kamedulskiéj nie dopuszcza. Malowidła odznaczały się niepospolitym pędzlem, kościół celował smaku pełną, włoską strukturą. Rzadkim w Polsce przykładem, ocalało tu imię architekta kościoła: był nim Ludwik Fredo, Włoch, który późniéj zostawszy braciszkiem kamedulskiego zakonu, tutaj umarł. W refektarzu był jego portret.

Osiem milionów złotych polskich miała kosztować fundacja kościoła i klasztoru w Pożajściu; sam szatan (według podania) miał przeszkadzać téjbudowie. Pobożność i wytrwałość zaradziły kosztom, przemogły przeszkody. Konstytucje sejmowe parę razy utwierdzały tę fundację; kameduli trwali tu od r. 1667 do 1831, to jest: blisko przez lat 200. Nie zostawili żadnego śladu swojego bytu, żadnego dzieła w druku, żadnéj kroniki w rękopiśmie.

Prawda, że Francuzi w r. 1819 zniszczyli Pożajść, ale do przechowania jego pamiątek nie przyczyniali się wcale księża kameduli. Niemcewicz zwiedzający to miejsce w r. 1819 na próżno się dopytywał o treść niektórych z uwiezionych obrazów.

„Zapytywałem prowadzącego mię kleryka, potem i zakonnika, krótką odebrałem odpowiedź: nie wiemy. Przecież kleryk lat już 4, zakonnik 22 tu mieszkali.

Pytałem o bibliotekę; odpowiedziano mi, że od czasów wojny francuskiej, jak była przerzuconą, dotąd w nieporządku zostaje w stosach pod dachem.

— Przecież — rzekłem — przez lat siedem był czas ułożyć ją i spisać.

— My się w tych rzeczach nie kochamy — była cała odpowiedź”.

Za bytności Niemcewicza w Pożajściu było już tylko czterech kapłanów i 5 kleryków. Znaczna część dóbr oderwana została od Pożajścia,jednakże 70 000 zostawało im jeszcze dochodu. Nie mając pod ręką ścisłego wykazu funduszów kamedulskich, bierzemy o nich jaką taką wiadomość z pamiętników szypra. „ZaApnarami leży okolica Zegrz nad Niemnem, tu orano popar komedulski. Ekonom staruszek z tak długim, szerokim i gęstym wąsem, jakiego jakżyję nie widziałem, opowiadał mi, że się zowie Ż., że służył niegdyś w brygadzie kowieńskiej. Objaśnił, że kameduli mieli dawniej więcej niż 200 chat, ale po rozbiorze kraju Prusak zabrał ich majątki za Niemnem i ledwie tu zostało chat 70 do 80, w dwóch folwarkach i dlatego księża tak się odłużyli, że nie mają z czego żyć”. To było w r. 1829, to jest w lat 10 po bytności Niemcewicza. „Pod pozorem szczupłej intraty, — pisze Niemcewicz — zakonnicy wyrobili sobie pozwolenie jedzenia z mięsem. Idąc nazad (z Eremitorium) przechodziłem około potężnej skrzyni pełnej spleśniałej wody. Tam kameduli, gdy jeszcze ściśle trzymali się reguły, chowali i mnożyli żółwie; dziś kurczęta, wołowina i barany zastępują te nędzne płazy”.

Nigdzie może jak w Polsce zakony nie odznaczały się takiém niedbalstwem z jednéj, a taką zasługą krajową z drugiéj strony. Jezuici (mówimy tylko o zasługach i pracy), pijarowie, dominikanie, bazylianie, misjonarze, jakże rażącą stawią sprzeczność z bernardynami, franciszkanami, kamedułami i innemi zakonami strictae observantiae. Nie obchodziły ich rzeczy światowe, a przecież pełne są dawne akta ich spraw ze szlachtą, o kawał gruntu czy łąki, o toń rybną. Ale dajmy pokój uwagom, które dziś już do niczego nie posłużą.

Przejeżdżamy piękny liściowy las, a z góry jak na dłoni ukazuje się Kowno, urocze, historyczne, przepełnione pamiątkami, opiewane przez poetę. Oto nad Niemnem jego dolina, na której dłoń rusałek rozścieła murawę i dzierga ją kraśnym kwiatem, dolina najpiękniejsza w świecie, której lud dał nazwę doliny Mickiewicza. Oto cudne dęby i lipy, pod których cieniem lubił dumać wieszcz Litwy; oto piaszczyste wybrzeża Niemna, — miasto u stóp naszych. Oko przenosi jego wieże i spoczywa na drugiej stronie Niemna, na czarownych górach Aleksoty, już na granicy Królestwa Polskiego. Wilia z drugiéj strony, srebrną taśmą opasuje miasto, rzuca się na chłodną pierś Niemna i płyną razem w głębokości morza. Wymijamy piękny kościół św. Krzyża, pokarmelicki, potém cmentarz prawosławny z rzewnym napisem w języku słowiańskim: Przyjdźcie do mnie ścierpiani na ziemi, a Ja was uspokoję. Oto stacja telegrafu elektrycznego; druty rozpięte na wysokich słupach, pobiegły na północ ku Petersburgowi, na zachód ku Warszawie. Jesteśmy już w cywilizowanej Europie. Kichnij tylko telegrafem, a wnet z Paryża odpowiedzą ci: na zdrowie!

Wjeżdżamy do miasta. Długa ulica od dawna zwana Rochicką i jéj przedłużenie ulica Wielka czyli Dominikańska, dosyć wąska, pełna pięknych domów, sklepów, hotelów, tłumu Żydów, ozdobiona parą starych kościołów, posiadająca nawet parę księgarni i hotel zwany Litewskim, gdzie się zwykł pomieszczać czasowy teatr, wiedzie na czworokątny rynek, który na swym placu szczyci się majestatycznym pomnikiem z lanego żelaza wzniesionym z rozkazu cesarza Mikołaja I, na pamiątkę przejścia i odwrotu Francuzów. Rynek ten, otoczony jest pięknemi kamienicami, a wspaniały, zakrawający na kościół, ratusz miejski, pięknie go ozdabia. W jego czworoboku mieści się mieszkanie gubernatora, poczta wozowa, kościół pojezuicki, poczta konna, parę hotelów, kilka sklepów. Kipi tu zgiełk; uwijają się dorożki. Na lewo od ulicy Dominikańskiéj, jadąc bokiem czworoboku, spuszczamy się ulicą Franciszkańską ku Niemnowi, mając po lewem ręku kościół franciszkański.

Opis Kowna nie wchodzi w zakres naszych wycieczek, któreśmy tylko w niedalekich promieniach od Wilna zakreślili. Miasto to, zasługujące, aby je badali i historyk, i starożytnik, i poeta, ma swoją nieopisaną piękność, nieocenioną ważność handlową, przeszłość bogatą we wspomnienia, przyszłość w nadzieje. W zbiegu trzech rzek, jak serce w zbiegu arteryj, już dzisiaj środkuje w sobie wszystkie produkcje Litwy; cóż dopiéro, gdy kolej Petersbursko-Warszawska, teraz się budująca, jeszcze mu dwa kanały bogactwa otworzy! Rozwielmożni się Kowno, wzbogacieje, zakipi wirem handlowym i materialnie, po europejsku zostanie najbogatszém na Litwie miastem; ale Wilno ze swoją cichą fizjonomią, ze swojemi świętemi pamiątkami i z tą rzewną sympatycznością, jaką w każdym obudza — nie przestanie być serdecznąstolicą Litwy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.