drukowana A5
17.97
Janko Cmentarnik

Bezpłatny fragment - Janko Cmentarnik


Objętość:
51 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0962-8

W naszéj wiosce za mych latek,

 Inszy bywał ruch:

I wesele, i dostatek,

Każde dziéwczę gdyby kwiatek,

 Każdy chłopiec zuch!

Dziś na rozum ludzie biorą,

Ale idzie cóś niesporo

 Insze czasy masz!

Szarém kwieciem łąka kwitnie,

Pokarlały kłosy żytnie,

 Zbladła ludziom twarz!

Czy w jesieni, czy to w wiośnie,

 Były piękne dni;

Czy pracujem — serce rośnie,

Czy się bawim — to rozgłośnie,

 Aż gospoda drży!

Dzisiaj ludzie już nie tacy

I do czarki, i do pracy —

 Wiém ich siłę, wiém!

A ojcowie dzielni, starzy,

Spoczywają u cmentarzy

 Wiekuistym snem!...

Pójdę do nich: na mogile

 Będę płakać rad;

Do nich miodu dzban wychylę,

I pogwarzę słodko, mile,

 Z ludźmi dawnych lat.

Janko Cmentarnik

I

Jak ponad grobem wśród nocnéj pory

Błądzą ogniki i meteory,

Tak dni ubiegłe, dawne dni nasze,

Zawsze uroczy promień opasze.

Choć one były zwykłemi dniami,

Ludzie ci sami i tacy sami,

I świat, i człowiek jedną miał dolę:

Chmury na niebie, troski na czole;

Niekiedy jutrzni promień szeroki

Rozjaśnił serce, przebił obłoki,

I znów się ukrył za gęste mgliska;

Z niebios deszcz pada, z oczu łza tryska,

I tak się ciągle miesza na ziemi:

Chwilka pogody z dniami tęsknemi; —

A jednak promień przeszłości złoty

Każe zapomnieć chmur i tęsknoty:

Gdy w tamtą stronę myśli pobiegą,

Rzewniéj na sercu — Bóg wié dlaczego!

Rok dawno zbiegły dziwne ma wdzięki!

Bo to rówieśnik naszej jutrzeńki;

A tamci ludzie dlatego mili,Że w naszém życiu świadkami byli

Piérwszéj pielgrzymki — kiedyśmy śmieli

Ku niewidomym celom lecieli,

Za motylami, to za kwiatkami,

Za wszystkiém piękném, co oko mami,

Za wszystkiém miłem, co serce pieści, —

Nie tak jak dzisiaj — gdy syn boleści,

Zaznawszy świata, głowę schyliwszy,

Co chwila mędrszy i nieszczęśliwszy,

Obarczon ciężką sakwą podróży,

Gdy mu dawniejsza siła nie służy,

Krwawiąc się cierniem i ostrém zielem,

Idzie do celu — a grób tym celem.

II

Święta jutrzeńko mojego rana!

Tyś była chmurna i opłakana,

Ot taka sama i w każdym względzie

Jak dzień dzisiejszy, jak jutro będzie.

A jednak nie wiem i skąd? i po co?

Nad twém wspomnieniem światła migocą;

A przy tych światłach gdy się rozmarzę,

Lubię oglądać dawniejsze twarze,

Miejsca, gdzie moje zbiegło zaranie,

Gdzie dzisiaj noga już nie postanie.

I patrzę czasem, i tęsknię rzewno

Za ową barwą mglistą, niepewną;

Za temi dachy, gdzie życie biegło,

Za tamtych świątyń znajomą cegłą,

Za tamtym wiatrem, łąki przekosem,

Za tamtych ludzi wzrokiem i głosem,

Z którymi niegdyś żyło się ściśléj,

Łamiąc chléb bratni, mieniając myśli...

Gdy spracowane ramię zaboli,

Gdy pulsa życia tętnią powoli,

Człek ciężko westchnie: «Boże mój Boże!

Tam świeżość dawną zyskałbym może,

Widok stron tamtych i tamtych twarzy

Zastygłe serce pewnie rozżarzy...»

Śmieszne rojenia! puste gawędy!

Wszak czas i życie szły i tamtędy;

A tamte miłe dachy ze słomy

Pokrył mech siwy, mnie nieznajomy;

Drzewka, com niegdyś kochał jak braci,Musiały wzrosnąć w nowéj postaci —

A cóż mi po nich? myśl ma pochmurna

Chciała w nich widziéć dawne konturna,

A one wzrosły jak wszystkie drzewa;

A wiatr tam dzisiaj inny powiewa;

Inaczéj huczą kościelne dzwony,

Jeden rozbity, drugi zmieniony...

A twarze ludzkie?? jak karta biała:

Tam każda chwila cóś zapisała.

Nowe kolébki ściele niewiasta;

Co było dzieckiem — w męża urasta,

Co było mężem --- dzisiaj skroń siwa,

Co było starcem — w grobie spoczywa.

To jacyś obcy... nie chcę tych ludzi:

Ich widok tylko boleść mi wzbudzi!

Cóś znajomego, cóś mi się roi;

Lecz to nie tamci, lecz to nie moi!

Na twarzach zmarszczek głębokie żłoby,

Ślad wieku, smutków albo choroby;Już głos dziewiczy, co ucho pieści,

Ostro dziś płynie z piersi niewieściéj,

Głos męża silny, pełen słodyczy,

Dziś w starczych ustach szepleni, syczy, —

Człek przypomina, wsłucha się, wsłucha:

To obce dźwięki dla mego ucha!...

A sercaż ludzkie! jaka tam zmiana!

Widziałeś piękny zapał młodziana —

Dzisiaj tę duszę czyż poznać można?

Tak samolubna, taka ostrożna!

Widziałeś w niebo wzniesione oko,

Czytałeś w sercu wiarę głęboką,

A jakąż miłość kryło to łono,

Niewyczerpaną, niewyziębioną!

Lecz czego lodem zakuć nie w stanie

Grzech, doświadczenie, odczarowanie?

I już w tych piersiach i już w tej głowie

Chłodna niewiara, straszne pustkowie!

Posłuchaj tylko: szydzi bluźnierca

Z dawniejszéj wiary, z własnego serca...

Precz mi z tym człekiem! ja go nie znałem!

A jam chciał wskrzesnąć jego zapałem!

A jego postać, ileż to razy,

Gdym w myślach kréślił przeszłe obrazy,

Tak promieniście i tak różowo

Przelatywała nad moją głową!...

Szatan nie człowiek!... za jakież winy

Skalał mój obraz, obraz jedyny

Młodéj przeszłości, szczęśliwszej chwili,

Źrzódła, com sądził, że mię posili,

Że zwątpiałemu wróci nadzieje,

Że mię dawniejszym ogniem zagrzeje?!...

Och! jak boleśnie, och! jak boleśnie,

Że dzień wczorajszy nigdy nie wskrześnie!

Wczorajsi ludzie już dziś umarli,

A wiek się zmienia, przyszłość się karli...

Chcesz zdłużyć chwilę, która ucieka??

Rozważaj przeszłość, ale z daleka.

III

Jeśli ochota, słuchacze mili,

Dajcie mi ucho choć na pół chwili:

Starym zwyczajem, w kółku słuchaczy,

Powiém powiastkę, przygodę raczéj,

Którąm zasłyszał z ludzkiéj pogłoski,

Prostą i rzewną — wiadomo z wioski.

Czyńcie co wola — śmiejcie się, płaczcie,

Dobre przyjmijcie, a złe przebaczcie.

IV

Przed pięćdziesięciu czy więcéj laty,

Żył w jednéj wiosce młodzian bogaty,

Młody, wesoły — jeden z tych ludzi,

Którego serca nic nie wystudzi,

Co go nie stworzył Bóg na pieszczocha,

Co kiedy kocha, to szczerze kocha,

Co to do pracy rwie się ochotnie,

Co to przy pługu z rozkoszą potnie,

A kiedy hula, to z całéj duszy,

Którego serce wszystko poruszy,

Co gotów stawić we dnie i w nocy

Pierś do uścisku, dłoń do pomocy.

Więc wszyscy brata widzieli w Janku;

A on zajęty był bez ustanku,

Temu, owemu, czy to, czy owo,

Jakąś gromadzką sprawą wioskową.

Kochał swą wioskę, chlubił się wioską,

Kochał rodziców duszą synowską,

Kochał swe pola i sianożęci,

Kochał rzeczułkę, co tam się kręci,

Kochał swe lasy i dymy chatnie,

Dla parobczaków miał serce bratnie,

Kochał na zabój dziewczęta młode,

Kochał kaplicę, cmentarz, gospodę.

I z tą miłością rodzonéj ziemi,

Dobrze mu było między swojemi:

Bo jakoś zawżdy na sercu gracko,

Dolę, niedolę dzieląc gromadzką;

Żyć ze wszystkimi, czuć bratnią spójnię,

To jakoś serce bije podwójnie.

Bywało, we wsi śmierć kogoś bierze —

Janek jak dziecko spłacze się szczerze,

W obcym człowieku, co zszedł ze świata,

Jakby utracił ojca czy brata;

On dół wykopie, trumnę wyciosa,

Żałobną pieśnią grzmi pod niebiosa,

A jeśli krewni nie dość bogaci,

Jeszcze, bywało, za pogrzeb płaci.

Za to gdy we wsi jakaś hulanka,

Za siódmą górą posłyszysz Janka:

To hucznie śpiewa, to w taniec ruszy,

Gromadzka radość tak mu do duszy.

On na weselach za drużbę stanie,

On piérwszy oracz na dworskim łanie,

Przodowy kosarz na sianożęci,

Nigdy mu nie brak siły i chęci.

No! a na świecie różnie się plecie:

Czasem do bitwy przychodzi w lecie,

Zwłaszcza — że wioska ustronna, mała,

Na spornych gruntach jakoś leżała.

Więc cudzopaniec, w dogodnéj porze,

Łąkę przekosi, grunta przeorze,

Wpuści dobytek w niwę wioskową:

Groźba za groźbę, słowo za słowo,

Krzywda widoczna, a sprawa prędka,

To się i pobić przychodzi chętka.

No! różnie bywa — któréj niedzieli,

Ten się podchmieli, drugi podchmieli,

Słówko za słówko, krew' silniéj bije,

Jakoś przychodzi grzmotnia na kije;

A drugi siedząc, niedługo duma,

Żal mu sąsiada, żal pana kuma,

Więc do pomocy! i z drugiéj strony

Znowu się zjawi gość nieproszony,

I dwie gromadki starym zwyczajem

Gdzieś przy gospodzie grzmocą się wzajem.

Na taką grzmotnię, w lichéj godzinie,

Niech no się tylko Janek nawinie

I rzutem oka niech no wybada,

Że tam chcą skrzywdzić jego sąsiada:

To własne życie już mu nie w cenie,

Choć na dziesięciu wpada szalenie,

A słabej stronie dając pomoce,

Potężną ręką jak cepem grzmoce,

I póty grzmoce daléj a daléj,

Aż przeciwników z nóg nie obali:

Piersi do piersi, a ramię w ramię,

Aż nim ich kije w trzaski połamie.

Słowem, czy w zgodzie, czy to we zwadzie,

Janek był pierwszy w całéj gromadzie.

V

Takie pierwszeństwo nie idzie z rodu,

Ani go zjednać za kufel miodu;

Lecz trzeba kochać a sercem całém,

Trzeba być silnym duszą i ciałem, —

A czy to w wiosce, czy w wielkiem mieście,

Taką przewagę uznają wreszcie.

Przewaga serca w imię przyjaźni,

Najdumniejszego dumy nie draźni,

Wszyscy się chylą przed taką władzą,

Ochocze serca zawżdy poddadzą;

A gdy już pierwsza przebyta proba,

Prowadź gromadkę gdzie się podoba.

VI

I świetną była dola Jankowa,

Póki się we wsi rodzinnéj chowa.

Lecz inszą dolę dały mu nieba:

Panu hajduka było potrzeba,

Spodobał Janka — zabrał go z chaty

W obce wojwództwo aż pod Karpaty.

Żal rodzinnego było mu płota,

I wioska po nim będzie sierota:

Ojciec przeżegnał dobrego syna,

Gorzko płakała matka jedyna,

Chłopaki ucztę dali mu w domu,

Dziewczętom zucha żal po kryjomu,

Jedna, jak widać, smutniejsza nieco,

U drugiéj łezki na oczach świecą.

Wszyscy żałują — on głowę traci:

Dumny tym żalem swoich współbraci.

Z sercem rozdartém i bolejącém,

Z tysiącem wspomnień, z marzeń tysiącem,

Zakończył z braćmi uczty ostatki,

Rzucił się do nóg ojca i matki,

Uściskał chłopców i dziewy młode,

Pożegnał kościół, cmentarz, gospodę;

Wsiadł na konika dworsko a raźnie,

Jeszcze się wszystkim skłonił przyjaźnie,

I ruszył, świszcząc piosnkę kozaczą,

Pewien, że jego łez nie zobaczą,

I snuć marzenia zaczął powoli

O nowém życiu, o inszéj doli.

VII

Dobrze mu było na dworze pana:

Barwa złocista i posrebrzana,

Spięty popręgą, w sutéj bekieszy,

Z kity u czapki wielce się cieszy,

Strzelba przez plecy, konik cisawy, —

O! taka służba jak dla zabawy!

Prędko się zuczył celnego strzału,

I przyjaźń ludzka nie szła pomału:

Pan go od razu polubił wielce,

Kazał policzyć pomiędzy strzelce;

Dworscy przyjęli braterską dłonią,

No, i dziewczęta nie bardzo stronią.

Wesołe życie! jedyna bieda:

Że Bóg przeszłości zapomniéć nie da,

Że w dzień i w nocy tak sercem miota

Ta do rodzinnej skiby tęsknota!

Te ciągłe myśli o swojéj strzesiePtaszek pod skrzydłem chyba je niesie!

Słodkie powietrze ze swego świata

Chyba zdradziecko z wiatrem przylata,

Aby do reszty odurzyć głowę,

Ażeby serce darć na połowę...

Najpierwsze myśli, kiedy się zbudzi,

Posyła naprzód do tamtych ludzi:

Co oni robią? żywi? czy zdrowi?

Ojciec i matka, nasi domowi?

Nasze chłopaki, nasze dziewczęta?...

I kto tam jeszcze o mnie pamięta?

Czy tam wczorajsza doszła ulewa?

Czy wiatr którego nie złamał drzewa?

Tak była wątła, tak pochylona,

Grusza przy chacie starca Szymona...

Co się tam stało z kościelną wieżą?

Kto tam rej wiedzie między młodzieżą?

Czy zawsze psisko u Pawła bramy?

Czy stary dzwonnik jeszcze ten samy?...

Och! cóś mi serce niedobrze tuszy!

Musiał któś umrzéć: bo tęskno w duszy!...

Gdy się w niedzielę świetnie ustroi,

Och! — myśli sobie — gdyby tu moi,

Gdyby widzieli rodzice starzy,

Jak mi strzelecka barwa do twarzy!

Toż by zazdrościł, aż głową kiwa,

Wioskowy strojniś Marcin Pokrzywa!

A dziewkiż nasze! nasze jagódki,

Toż by to uśmiéch zrobiły słodki!

Niby to z cicha, niby to skromnie,

Zawsze by jednak przylgnęły do mnie...

O gdzie tam! gdzie tam!... lepiéj we świcie!

Proste jéj sukno, proste uszycie...

Ja w stroju dworskim pomiędzy chłopcy

W rodzonéj wiosce byłbym jak obcy;

Gdybym zawitał w takim ubiorze,

Pies by domowy rzucił się może...

Nie chcę téj barwy złotéj, zielonéj!

Puśćcie mię, puśćcie w domowe strony!...

VIII

Tak często patrzał w stronę swej ziemi,

Stojąc z rękami załamanemi;

A chcąc zagłuszyć tęskność zdradziecką,

Myśli, bywało: — «Jakież ja dziecko!

Młodemu człeku, ot wielka bieda,Że pan mi doma zagnuśniéć nie da!

Cóż robić? tęskno po swéj rodzinie,

Lecz to przeminie... Ej, nie przeminie,

Biednyś ty, Janku! wioskowéj głuszy

Nie trzeba było wrastać do duszy;

Kiedy raz wrosła, nic nie pomożem,

Już téj miłości nie wyciąć nożem!

Z taką tęsknotą, jak z karą bożą,

Już i do trumny ciebie położą!...»

Są jedne dusze, które umieją

Ciągle żyć światem, ciągle nadzieją,

A których serce wszędzie przyrasta:

Dzisiaj do wioski, jutro do miasta,

Dziś leć w powietrze, jutro płyń wodą,

Gdziekolwiek losy ciebie powiodą,

Wiosna im w maju, wiosna w oktobrze,

Wszędy ojczyzna, gdzie jeno dobrze.

Są insze dusze, niby to święte,

Co burzą życia w obczyznę pchnięte,

Tęsknią za swymi, tęsknią i marzą;

Potem powoli z zimniejszą twarzą

Z gorzkim uśmiéchem już winią nieba:

Cóż mamy począć? tak już potrzeba!

A zresztą, mówiąc prawdą a Bogiem,

Konieczność musi stać się nałogiem,

Nałóg naturą: — radzi nieradzi,

Los jak ogrodnik, gdy nas przesadzi,

W Indyje wschodnie, do Neapolu,

Pomimo cierpień, pomimo bolu,

Musim się zrosnąć z nowym klimatem.

Litwa — Neapol... nie idzie za tém:

Litwę u piersi jak dziécko niańczę;

Lecz w Neapolu są pomarańcze,

Tam cień oliwny osłania głowę,

A w Litwie tylko szyszki borowe.

Człowiek rad nierad, jakoś przywyka

Do pomarańczy od słonecznika;

Nałóg — natura: więc co za dziwa,

Że mi smakuje bardziéj oliwa?

Są insze dusze, głupcy, wariaty,

Co wolą słomę domowéj chaty;

Co wśród palm pragną sosnowych lasów,

Co wśród pomarańcz i ananasów

Gminne ich zdrowie bardziej przywykło

Karmić się szczawiem lub swoją ćwikłą.

Poradź tu z grubą duszą Litwina,

Co swéj dzikości nie zapomina;

Co swe lepianki, swych borów liście

Kocha ogniście, kocha wieczyście:

Który, rwąc z drzewa pomarańcz złoty,

Za szyszką sosen ginie z tęsknoty;

Co otoczony natury blaskiem,

Za dzikim borem, za żółtym piaskiem

Jak za kochanką tęskni kochanek! —

Tak się dziwaczył, tak tęsknił Janek.

Widząc na murach blaszane szczyty,

On wolał domek słomą pokryty;

Nieuleczony, dziwny szaleniec:

On w kraju pszennym śnił żyta wieniec

Szkoda cię, Janku w złoto przybrany,

Że do wioskowéj tęsknisz sukmany,

Że gdy cię szczyci łaska bogacza,

Kiedy cię dworski przepych otacza,

Ku nędzy ojców strzelasz oczyma:

Zgubionyś, Janku! rady już nié ma!

Gdy raz gangrena wpadnie do łona,

To już choroba nieuleczona;

Znane lekarzom takie zjawisko,

Nawet łacińskie nosi nazwisko.

Jedyną na to leczebną siłą

Oddech z powietrza, gdzie się rodziło,

Szklanica wody z domowéj rzeki,

Albo ze szczęściem rozbrat na wieki.

IX

Rozbrat ze szczęściem! — taka twa dola:

Nieprędko wrócisz na twoje pola.

Mocuj się duchem, póki duch służy:

Bo długa koléj twojéj podróży. —

W rok cóś niespełna, po wszystkich stronach

Poczęto gadać o legijonach,

Coraz to głośniéj, coraz to szerzéj;

Poczęła szlachta zbierać żołnierzy,

I kto sam jeden, i kto gromadką

Marsz zagranicę umykać gładko!

I pan Jankowy, żywéj natury,

Kazał swym strzelcom uszyć mundury:

Dał nowe konie, szable i lance,

I powiódł zastęp w dalekie krańce.

Janek wesoły poszedł w żołnierze;

A chociaż chętka zapłakać bierze,

Lecz myśli sobie: niech płaczą dzieci!

Łza żołnierzowi mundur oszpeci!

Skoczyłby teraz do swojej wioski,

Wziąć pożegnanie z ręki ojcowskiéj,

Przyjąć od matki medal święcony,

Pożegnać braci i swoje strony,

Uścisnąć szczerze dziewczęta z sioła;

Ale już czasu nie było zgoła:

Zagrano w trąbkę — pan już na przedzie,

I pal z kopyta, gdzie oko wiedzie.

X

Krwawo, ruchawo, jakby w zachwycie,

Płynęło wtedy żołnierskie życie.

Dyktator Gallów grzmiącemi słowy

Zagrał poemat wielki, dziejowy:

Z mnogich zastępów tworzył wyrazy,

Z hufców układał ogniste frazy,

Takt jego piersi bije armata,

Za kartę użył połowę świata.

A każda fraza i każda głoska

Wrzała tak silnie jak myśl mistrzowska,

Kipiała ogniem piersi człowieczéj, —

Nie dziw, że wielkie popisał rzeczy:

Krwawym zygzakiem przekreślił Romę,

Przytoczył Alpów urwiska strome,

Trącił o stare piramid głazy,

Ziemię germańską przeszedł dwa razy,

Przerznął skalisty grzbiet Pirenei!

A ludzkość pełna nowych nadziei,

Patrząc na krwawy zygzak, co pała,

Charakter boży na nim czytała!

To była tylko zwyczajna droga,

Którędy tytan szedł na półboga:

Wielki poemat krwi, ognia, czynu,

Myślą nie wyszedł za obręb gminu,

Tylko że większy dał rozmiar pysze —

A pycha boskich dzieł nie napisze:

Czy biorąc słowa kolory bledsze,

Albo kartaczem ryjąc powietrze.

XI

Ludzkość w półboga swego wierzyła:

Zbrojnych milionów olbrzymia siła

Stawała przy nim w jednéj godzinie;

Leciała pędem, gdzie jeno skinie,

Porywa wirem, gdzie się zaczepi,

Co chwila wzrasta, coraz się krzepi. —

Pod sklepieniami obcego nieba

Janek przy panu walczył jak trzeba:

Wespół z drugimi wstąpił z zaszczytem

Na groźne pasmo skał pod Madrytem;

Wespół z drugimi zasługą czystą

Został mianowan starym gwardzistą;

Gdy jego męstwo wodzowie chwalą,

Dostał wojenny krzyż pod Alhalą;

W ziemi rakuskiéj, gdzie Wagram pole,

Wziął chrzest żołnierski — ranę na czole.

Lecz się wyleczył — w szeregi staje,

I znowu poszedł w hiszpańskie kraje,

Gdzie niebo świetnym promieniem pała,

Gdzie pełno złota, gdzie trud i chwała,

Gdzie do zasługi niwa tak żyzna,

Gdzie najpiękniejszych dziewic ojczyzna.

Lecz tęsknych myśli z chrobrego czołaGwar obozowy wygnać nie zdoła;

W chwilach spoczynku śpią towarzysze,

A ich marzenia bitwa kołysze,

Śni się bój, zdobycz albo hulanka.

Insze marzenia na sercu Janka:

Choć w takt rycerski puls jego grzmoce,

On o swéj wiosce śni całe noce,

W brzękocie bębnów, wśród trąb zgrzytania,

Wiejski się obraz przed nim odsłania:

Słyszy kościelny dzwonek cichutki,

Słyszy skowronka piosnkę pobudki;

Słyszy, jak rybka pluska się w wodzie,

Słyszy strojenie skrzypiec w gospodzie;

Śpi na biwaku, na cudzéj ziemi,

A dusza jego hula ze swemi!

Powiecie może: to rzecz wiadoma,

Janek zostawił kochankę doma.

Nie! jeszcze serce biło swobodą:

Opuścił wioskę zanadto młodo;

A w cudzych wioskach — pożal się, Boże,

Czyż piękne dziéwczę zrodzić się może?

On lubił na wsi orszak dziewczęcy,

Ale nie kochał żadnéj goręcéj.

Kochanka jego — to wcale inna,

Ona się zowie: wioska rodzinna,

Ze swém powietrzem, ze swoją wodą,

Z ludźmi, z kaplicą, z lasem, z gospodą,

Z wieczornicami i z doświtkami,

Ze swojém niebem, swemi chmurami.

XII

Przez pięć lat służąc w gwarnéj żołnierce,

Janek zachował dawniejsze serce,

Zawsze w niém pieścił obraz swéj wioski,

Zawsze śnił stary domek ojcowski:

Czy go zobaczy? i w jakiéj doli?

Ot może Pan Bóg kiedyś pozwoli,

Miłe dla serca zaświta rano:

Wojskom w te strony ruszyć kazano,

Bo właśnie zapał najwyżéj wzrastał,

Rok osimsetny dwunasty nastał.

Cezarów orzeł skrzydła rozpina

Nad sztandarami Korsykanina;

Skinął na północ i na wschód słońca —

Dwadzieści plemion, jak lawa wrząca,

Płonąc i sycząc, i zionąc parę,

Szło zburzyć Kremlu wieżyce stare.

«Pędem piorunu potok się leje».

(Tak o téj chwili pisały dzieje.)

«Żołw' nas prześcignie w takim pochodzie!»

Powiadał Janek — ostrogą bodzie

I tręzlą swego wierzchowca spina:«Ot już i Niemen, ot i rodzina,

Ot i powietrze stamtąd powiało,

Ot i zobaczę mą wioskę całą!

Toż mię otoczą roje gromadne!

Toż ojcu, matce do nóg upadnę!

Powiem im, powiem z całym zapałem,

A gdzie ja byłem, a co widziałem —

Otoż się każdy ze mnie nadziwi!

Bógże wie tylko, czy oni żywi?

Czy oni zawsze zdrowi, weseli?

Czy może o mnie już zapomnieli?!»

XIII

Niemen przebyli — przyszli do Kowna.

Już miota Jankiem radość gwałtowna

Zdaje się serce w piersiach nie mieści:

«Już mi do domu mil ze dwadzieści...

Dwadzieści tylko, och! jak to mało!

Toż mię tysiące mil przedzielało

Od moich miłych... gdybyż być w przodzie!»

I znowu konia ostrogą bodzie;

Ale hamuje chętkę swawolną,

Bo się z szeregu wymknąć nie wolno:

Wezmą za zbiega, wystrzelą może...

«Umrzeć w tej chwili!... Boże mój, BożeKiedy już czuję rodzinną ścianę!

O nie! w szeregu lepiéj zostanę:

Tak każe dola, poddam się doli...

Tylko że oni idą powoli,

Noga za nogę za przednią strażą...

Czemu im prędzéj ruszyć nie każą?...»

XIV

Nareszcie wojsko weszło do Wilna.

Nad głową Janka tęskność mogilna

Chmurno powisła — szepce kryjomu:

«Tylko mil osim do mego domu...

Lecz cóż tam na myśl przyjdzie monarsze?

Kędy obróci wojenne marsze?

W prawo? czy w lewo?... ależ broń Boże!

Pułk naszéj wioski minąć nie może:

Wioska na lewo — tamtędy droga...»

Ale myśl władców, to jak myśl BogaNieodgadniona, nieprzeniknięta,

Słowo ich prawem, wola ich święta.

Więc drżący Janek ileż to razy

Pytał u pana: «jakie rozkazy

Z głównéj kwatery?» — lecz pan nie zgadnie,

Którędy pułkom ruszyć wypadnie.

Przyszła na koniec karta złowroga:

«Dla konnych pułków na prawo droga;

Za dwie godziny wojsko wyruszy».

Co się tam działo w Jankowéj duszy,

Trudno wysłowić...

Od swojéj niwy

Znów los odpycha nielitościwy!

Onaż tak blisko być się zdawała,

I znowu lata lub wieczność cała

Przedzieli może nieszczęśliwego

Od miejsc, do których wciąż dumki biegą!...

Chciał już uciekać — lecz honor drogi,

Wojskowa karność ma swe nałogi;

Kto tych przekonań raz pójdzie drogą,

Już go pokusy zachwiać nie mogą;

Pęknie mu serce, w oczach się ściemni,

Lecz nie postąpi jako nikczemni.

Janko niezdolny postąpić podle,

Spuścił jak martwy ręce na siodle,

Spojrzał na lewo, gdzie jego niwa, —

Myśl pożegnalna, myśl rozpaczliwa

Pobiegła z wiatrem aż ku domowi:

«Zostańcie żywi! bywajcie zdrowi!»

XV

Niech ci powiedzą dziejowe karty,

Niech powié starzec na kiju wsparty,

Te straszne hufce jaką szły drogą,

Budząc po kraju nadzieję z trwogą?

Gdzie ich zwycięstwo, gdzie była klęska?

Spytaj Możajska, spytaj Smoleńska,

Spytaj u ognia, śniegu i wody,

Gdzie się podziały owe narody?

Na bojowiskach spytaj się kości,

Spytaj u Chwały, co w niebie gości.

Z tęsknotą w sercu, z raną na czole,

Janek podzielał z panem niedole;

Chrobrze, cnotliwie i nieszczęśliwie

Wiodło się obu na własnéj niwie.

Panu pod Moskwą, gdy bitwa pała,

Kula armatnia ręce urwała;

Uniósł go Janek z pobojowiska,

Czuwał, dopóki życie odzyska.

A potém niosąc służby ochocze,

Czuwał w szpitalu całe półrocze.

Gdy nieco zdrowia dano kalece,

Janek w troskliwéj miał go opiece:

Na lichym wózku, w chłopskiéj odzieży,

I pan, i sługa nędzarze szczerzy,

Jeden i drugi jak grób ponury

Jechali kryć się w karpackie góry;

A silna pogoń gnała ich w tyle...

Od wsi Jankowéj tylko dwie mile;

Ale zmykając co bliższą drogą,

Ani na chwilę zboczyć nie mogą.

Tylko gdzieś w karczmie na pół spalonéj

Spotkali człeka z tamtejszej strony;

Ten opowiedział wiernie Jankowi:

Że wszyscy żywi, że wszyscy zdrowi,

Tylko że ojciec jego już w grobie,

Tylko że matka jęczy w chorobie,

Tylko że w wiosce, niedawnéj chwili

Wrogowie kilka domów spalili,

Tylko się jakaś pobrała para,

Tylko runęła dzwonnica stara;

A co do reszty — łaskawe nieba:

W Jankowéj wiosce wszystko jak trzeba.

Janko na wojnie miał widok mnogi

Codziennych śmierci albo pożogi;

A serce jego, które niemało

Ciężkich zawodów w życiu doznało,

Stało się twarde, płakać nie może;

Tylko zawołał: «Boże mój, Boże,

Bądź wola Twoja zawsze i wszędzie!

A ja mówiłem, że już tak będzie!

Ojciec nie żyje, a matka kona —

Już wioska dla mnie jakby stracona!...

Och! gdyby do niéj choć na godzinę,

Błogosławieństwo przyjąć matczyne,

Widziéć grób ojca, znajome lice,

I rumowisko staréj dzwonnice!

Lecz nié ma czasu!» — Ruszyli daléj;

Pan słabnie w drodze; już pogoń wali.

Bohaterowie z Wagram, z Madrytu,

Dzisiaj strąceni ze sławy szczytu,

Zranieni w ciele, zwątpiali duszą,

Z dworku do dworku tułać się muszą,

Gdzie tyle ofiar boleśnych ginie,

Wędrować muszą po żebraninie.

Przywędrowali w karpackie góry:

Świetny dwór pański dzisiaj ponury

Swego dziedzica żałośnie wita:

Droga zarosła, brama rozbita,

A na dziedzińcu głuche milczenie,

W komnatach śmierci wilgotne tchnienie,

A hufiec pański zbrojny i strojny

Legł w różnych stronach dalekiéj wojny.

Pan tylko z Jankiem zostali sami,

Z pogadankami, ze wspomnieniami;

Tylko w ich duszy zostały bole:

Rany na ciele, chwała na czole.

XVI

Janek, jak zawsze, do swéj ustroni

Tęskni kryjomu i łezki roni;

Ale powracać?? pożal się Boże,

Wbijać do serca kolce i noże!

Zresztą i tutaj taka odmiana:

Grzech by odstąpić chorego pana;

I on do Janka przywyknął szczerze,

Z niczyjéj ręki jadła nie bierze,

Jeno z Jankowéj — szkoda go, szkoda!

Któż go nakarmi? kto napój poda?

Kto mu obetrze pot z jego twarzy?

Kto mu o sławnych bitwach pogwarzy? —

Leżąc jak Łazarz w łożu boleści,

Pan długo konał — bo lat trzydzieści.

Przez lat trzydzieści, aż do ostatka,

Jako piastunka, jak własna matka,

Janek pilnował łoża choroby

I przemyśliwał ulgi sposoby;

Karmił jak dziécię, bawił jak dziécię,

I już pokochał nad wszystko w świecie,

Nad własne życie, a nawet ponoNad swoję wioskę — wioskę rodzoną!

Bo tam na wiosce nie ma już domu

Tam niepotrzebny na nic, nikomu;

A tu, gdzie cierpiał wódz jego stary,

Przykuł go święty łańcuch ofiary:

Zrazu — z łańcuchem przykro mu było,

Potém przyrosnął, a z taką siłą,

Że się ofiara stała nałogiem,Stała miłości zachceniem drogiém.

Tak się zjednoczył duchem najściśléj,

Że umiał zgadnąć, co pan pomyśli;

Sercem zgadywał, choć bez lekarza,

Czy się ból zmniejsza albo pomnaża,

Czy pan zasypia lub się ocyka.

Och! to nie zwykły hołd niewolnika!

Bo ci niewolnik na twarz upadnie,

Każdy kapryśny grymas odgadnie,

Przezna nałogi w latach niewoli;

Ale nie zgadnie, co tobie boli,

Ani przepowie w długiéj chorobie,

Czy będzie lepiéj, czy gorzéj tobie?

Co ból uśmierzy albo rozdraźni?

Och! dla miłości i dla przyjaźni

Nie korca soli, nie beczki chleba,

Ale cierpienia na próbę trzeba!

Kto bolał z tobą albo nad tobą,

Już byś go krzywdził przyjaźni probą;

Zawierz mu śmiało życie i zdrowie:

On twój na wieki bezwarunkowie!

XVII

Tak Janek przeżył i stał się stary,

Z jedném uczuciem, z duchem ofiary.

Lecz w przeznaczeniach jego żywota:

Samo sieroctwo, sama tęsknota.

Biedny pan jego spoczął w mogile;

Janko, co nad nim czuwał lat tyle,

Co własne życie wlewał mu w łono,

Z których go zda się duchem spojono,

Ciężko zaniemógł; — już się zdawało,

Że duch opuści znękane ciało:

Bo już na pana swego pogrzebie,

Janko pochował połowę siebie,

Połowę myśli i całą wolę,

Jak niedołężne stał się pacholę.

Jak zielsko chmielne, wyciekłe, chore,

Gdy mu odejmą jego podporę,

Chwieje się, pada, blednieje, ginie,

Tak zatęsknione po swéj tyczynie!

Tyka wspierała gałązkę chorą,

Janek dla pana sam był podporą:

Więdnieje dręczon boleścią srogą,

Że nieść ofiary nié ma dla kogo,

Że już nikogo nié ma na świecie

Karmić i niańczyć jak małe dziécię!

Po osłupiałéj Janka postaci,

Można by sądzić, że rozum traci:

Wybladły na kształt nocnego stracha,

Sam z sobą gwarzy, rękami macha,

Udaje bitwę, szykuje roty,

Śpiewa piosenkę dawnéj ochoty,

Niby wystrzela — i marzy Janek

O czarnych oczach młodych Hiszpanek,

O piękném niebie tamtejszej strony —

I znowu inną myślą wiedziony,

Idzie na atak, prowadzi więźnie,

Woła o pomoc, że w śniegach grzęźnie,

Niby to wiezie pana w podróży,

Niby to panu w chorobie służy,

Albo prowadzi orszak grobowy...

Wtedy się skarży na boleść głowy,

Że tam szum jakiś, cóś jęczy, brzęczy...

I już nastawał moment szaleńczy,

Gdzie nić rozumu w prężonym nerwie

Już się na zawsze starga i przerwie.

Ale w tym szumie, jęku i brzęku,

Inszy nerw życia drgnął pomaleńku,

Cóś jakby szelest daleki drzewa,

Cóś jakby piosnka, co słowik śpiewa;

Ale ten szelest, czy piosnki nuta,

To cóś dawniejsza, cóś niepopsuta,

Cóś taka sama, jak to bywało

Echo w powietrzu rodzinném grało.

«Tak... to powietrze rodzinnéj niwy,

A to skowronek, zwiastun życzliwy,

Tam szelest sosny, tam polnej gruszy,

A tam od łąki rożek pastuszy,

A tam ze zbożem skrzypią woziska,

A tam szczekają znajome psiska,

Tam wóz plebana turkoce drogą...Boże mój Boże! jakże mi błogo!

Jakiś Ty dobry, Ojcze i Panie,

Za te rodzinnych dźwięków przysłanie!»

Uklęknął Janek, łzami się zalał, —

Już jego biedny rozum ocalał:

Miłość swéj wioski i swojéj strony

Wróciła wskrzesić duch przygnębiony,

Zagrała w piersiach na dawną nutę,

Pokutnik skończył swoję pokutę.

Już pan nie żyje — któż mu zabroni

Wrócić na starość do swéj ustroni?

Ludzie się dziwią, skąd taka zmiana?

Skąd ta przytomność niespodziewana?

Skąd taki spokój na Janka twarzy?

Czemu sam z sobą teraz nie gwarzy?

W końcu się czując zdrowszy i żwawszy

Zniknął, nikogo nie pożegnawszy;

Myślą, że poszedł po żebraninie,

I pamięć o nim we dworze ginie.

XVIII

A on z tłomokiem, z wyniosłą głową,

Wybrał się w podróż ze stomilową.

Miał zapas grosza; lecz się nie lęka,

Że go obedrze zbójecka ręka, —

Bo w Słowianszczyźnie cześć siwéj brodzie.

Zajdzie gdzie na noc, spocznie w gospodzie,

I, gdzie przed świtém! w porannéj głuszy,

Dalej w pośpieszną podróż wyruszy.

XIX

W miesiąc od wyjścia Janek szczęśliwy

Już był na wzgórku rodzinnéj niwy;

I jako pielgrzym, kiedy postrzeże

Jerozolimskie najświętsze wieże,

Upada na twarz — jakowaś siła

Janka na ziemię jakby rzuciła.

Zaśmiał się, krzyknął, łzy słodkie roni:

«Otoż i wioska! otoż i oni!

Otoż ja przy nich! otom u celu!

O dobry Boże! o Zbawicielu!...»

Podniósł się, spojrzał z twarzą żałośną:

«Gdzież nasza chata? tam drzewa rosną!

Ojciec już umarł, umarła matka...

Ależ brat starszy! ależ gromadka!...

A gdzież kaplica? gdzie chatka stróża?...

Gospoda nowa... a jaka duża! —

Konie się pasą — niedzielna pora,

A gdzież jest biały konik Hrehora?

Musiał go przedać — źle zrobił... szkoda:

Żwawy był konik... a krew' nie woda...

Skąd się tu wzięły te nowe grusze?

Dawniéj nie było — pamiętać muszę:

Tam stała dawniéj ponad mogiłą, —

Cóż się tam zawsze ptastwa gnieździło!...

Biedny ja człowiek!... Boże kochany!

Jakież tu zmiany! jakież tu zmiany!

Gdzie stary olszniak? pod samym wjazdem

Kto zrąbał olchę z bocianiem gniazdem?...

A jakie zboża! patrzéć żałośnie;

Toż to, bywało, w człowieka rośnie!...

Strumień powężał — błoto na drodze...

O nieszczęśliwy! co ja znachodzę!

Gdzie moja wioska, drzewka i strugi?...»

Janek się zachwiał — i po raz drugi

Upadł na ziemię, płacząc boleśnie:

«Och! dusza moja tutaj nie wskrześnie!»

XX

Wszedł do gospody; — tam, jak w niedzielę,

Już się zebrało narodu wiele:

— «Dziewczęta, chłopcy... czy mi się marzy?

Tu ani jednej znajoméj twarzy!...

Dobrzy wy ludzie! (spyta nieśmiało)

Czy wy tutejsi? czy mi się zdało?

Czy jestem we śnie?» —

      — «A waść kto taki?»

Poczęli pytać wiejskie chłopaki.

— «Jam Janko Skiba — czyż mię nie znacie?

Mieszkałem kiedyś w końcowéj chacie...

Gdzież moja chata?»

      — «Tyś pijany chyba:

W téj wiosce żaden nie mieszkał Skiba.»

— «Jak to nie mieszkał? — drugi odpowie —

Słyszę, tu żyli dawniéj Skibowie,

Ale wymarli, — pewnie ich niwa,

Co Skibowszczyzna dziś się nazywa;

Tam pustosz dworna».

      — «Gdzież Szymon Żłoba?»

— «Ten dawno umarł; synowie oba

Żyją przy studni, tam, w nowéj chacie.

Otóż i oni jeżeli znacie».

— «Nie znam tych twarzy!... a Piotr Siekiera?»

— «Ten jeszcze żyje, ale umiera:

Starość nie radość, a śmierć na dziady!»

— «On był najmłodszy z naszéj gromady,

Lubił tańcować!» —

      Tu śmiéch bez miary:

— «Co się wam święci, żołnierzu stary?

Toż on, już pewno dziesięć lat minie,

Chodzi na szczudłach po żebraninie!»

Janek umilknął, — z pochmurném czołem,

Kazał dać kwartę, zasiadł za stołem,

I jak swych braci dobrze pamięta,

Pytał o chłopców i o dziewczęta.

Za każdym razem śmiéch bez ustanku:

Bo tamci ludzie, rówieśni Janku,

Jedni pomarli, drudzy stąd wyszli,

Nowéj gromadzie już ani w myśli,

A z tamtych dziewcząt gromady całéj

Dwie stare babki ledwie zostały.

Janek już nie śmie pytać o więcéj;

Krew w jego piersiach bije goręcéj,

Wychyli czarkę i gorzko duma:

Tu każdy brata, każdy ma kuma,

A on nikogo znaleźć nie może!

«Oj, życie, życie! pożal się Boże

Wtém jeden wieśniak, człek już niemłody,

Przyszedł ku niemu z końca gospody:

— «Panie żołnierzu! tutaj przy kwarcie,

Muszę pomówić z wami otwarcie.

Czy wy doprawdy tę wioskę znacie?

Czy, jak to mówią, drogi pytacie?

Lecz, jak uważam, znana wam strona,

Znacie nazwiska, znacie imiona.

Czy wy ze Skibów który jesteście?

Czy dawno z wioski?»

      — «Już lat czterdzieście».

Tu młodzież znowu śmiéchem wybucha:

— «A w imię Ojca, Syna i Ducha!

Szalony człowiek! jemu się zdało,

Że znajdzie swoję gromadę całą!

Piotr żebrak skacze ze starą Martą!

A dalipanże, popatrzéć warto!

Marta jedyna dzisiaj do pląsa!»

Tu stary Janek pokręcił wąsa,

Pogłaskał brodę, stuknął w stół lichy,

Że aż skoczyły na nim kielichy,

I krzyknął męskim z Austerlitz głosem!

— «Wara mi bluźnić! jam nie młokosem!

Na gorzkie jabłko pogrzmotam plecy

Kto szydzi z Piotra — to wy kalecy!

On (jeśli wierzyć) na nogę chromie;

U was kalectwo znaczno widomie,

Kalectwo w głowach!... Kto zbluźni Marcie,

To go na rękę wyzwę otwarcie!

To było dziéwczę cnotliwe, piękne!

Kto mi zaprzeczy, nic się nie zlęknę,

Zbiję dziesięciu!»...

      Młodzież pobladła.

— «To jakaś sztuka srodze zajadła!»

Pomruknął jeden — a drugi doda:

— «Uważasz, kumie! to krew' nie woda!

On tak dowodzi — i prawda może,

Że stara Marta to dziéwczę hoże.

Niech i tak będzie, jeśli wypada».

Kiedy tak z cicha szepce gromada,

Janek łzę otarł, co w oczach świeci,

Wychylił czarkę:

      — «Dzieci wy, dzieci!

Nie znam was wcale, bo wy nie moi.

Ta wioska dzisiaj inaczéj stoi.

Z waszemi dziady dobrze się znałem,

Z waszemi ojcy piłem, hulałem —

Ja do nich pójdę... Héj! kto chce złota?

Komu na cmentarz służy ochota,

Niech mi pokaże z odwiecznych śladów,

Gdzie kości waszych ojców i dziadów!

Do nich mi trzeba, do nich i kwita;

Stary znajomy niech ich powita.

Niechaj w ich uszach głos mój zadzwoni —

A Janka Skibę poznają oni!

Do nich mi jeszcze przepić potrzeba.

Hej, gospodarzu! Daj miodu, chleba...

Chleba i soli, tak zwyczaj każe,

Że wszyscy nowych chat gospodarze

Z chleba i soli podarek biorą...

Jam tu do wioski przyszedł dopiero...

A jeśli wszyscy życzliwi ku mnie,

Nowe mieszkania obrali w trumnie,

Pójdę z podarkiem — będą mi radzi...

Hej! Kto na cmentarz mnie zaprowadzi?»

I dwa dukaty z trzosa miota.

Żaden z gromady nie tknął się złota,

Lecz jeden z włości rzekł, chyląc czarę:

— «Ja ci pokażę grobowce stare».

Janek kipiący i odmłodniały,

Wziął kufel miodu, kufel gorzały,

I z przewodnikiem, w znane rozdroże,

Na stary cmentarz spieszy jak może.

Epilog

Nocował na cmentarzu, a kiedy się zbudzi,

Rozpytywał po wiosce u dawniejszych ludzi;

Znalazł chorych dwóch starców, których zapamięta,

I dwie stare niewiasty — dawniejsze dziewczęta.

Przy nich szukał wytchnienia upragnionéj chwili,

Lecz i oni jak wioska — strasznie się zmienili:

Życie wionęło chłodem do ich starej duszy

Jeszcze radzi pogwarzyć — lecz ich nic nie wruszy;

Czas wyciska swe piętno i zarówno plami

Ich serce samolubstwem, jak czoło zmarszczkami;

Janko, co znał ich dusze w dawniejszym rozkwicie,

Co się cieszył z początku, że tleje w nich życie,

Gdy widział, jak ich postać zmienia się i karli,

Pożałował, że jeszcze i ci nie umarli.

I na zawsze zaniechał wdawać się z żywemi:

Jego świat, jego wioska, leżą w głębi ziemi!

Najął chatkę i co dzień ledwie jutrznia świta,

On się zrywa z pościeli, o jadło nie pyta,

Zachodzi do gospody, bierze flaszkę miodu,

Aby z ludźmi, z któremi żyło się za młodu

Przepić na ich grobowcach. — Tak co dzień a co dzień

Zawsze go na cmentarzu spotykał przechodzień;

A płocha kupa dziatwy, co przed starcem znika,

Nadała mu przezwisko Jana Cmentarnika.

Znano jego sukmanę i barki pochyłe,

Co dzień Janek Cmentarnik idzie na mogiłę,

Klęka przed jakim krzyżem i miód z kufla chyli:

«W ręce twoje Hrehory! Pij wesół Wasili!

Czy pamiętasz Hrehory? Tyś był zuch do spółki!

Służąc do mszy, jak wino piliśmy z ampułki?

O! ja ciebie lubiłem, nazywałem swoim:

Nieraz my z tobą bracie całą wioskę poim;

Tyś ostatkiem z bliźniemi podzielić się gotów,

Ale masz jedną wadę: skoryś do zalotów.

A kochać mój Hrehory, powiem rzecz otwartą,

Mężczyznę, czy niewiastę — to nie bardzo warto.

Na dwoje babka wróży — w miłości mój bracie,

Albo zawód dla serca, lub żal po utracie.

Ja przynajmniéj nie myślę pokochać na nowo!»

Tu Janko machnął ręką i pokiwał głową,

Odszedł i do drugiego grobowca się chyli

«Wasili! Czy ty słyszysz? Czy ty śpisz Wasili!?

Ty chciałeś być żołnierzem — zapalonyś nieco;

Ty chciałeś widzieć wojnę, jak to kule lecą!

Wiesz Wasili? Ja byłem w hiszpańskiéj krainie,

Byłem w Niemczech, w Smoleńsku, wszędy gdzie krew płynie!

Czy ty wiesz? To niestraszne! Leci pułk zuchwalczy

Wierząc w Boga i wierząc w to, za co się walczy!

Kule zwyczajnie... lecą... no... może zabiją:

Ale tego kto wrócił z niezłamaną szyją,

Jaką witają cześcią, jakiemi krzyżami!

Szkoda!... Szkoda Wasili, żeś ty nie był z nami!

Przyniosłem miód dla ciebie, — w ręce mój Wasili:

Lecz prawda, tyś umarły — Janek sam wychyli.

Nowe czasy nastały! Gdzie skryć się przed zgrają:

Tutaj mię ludzie Cmentarnikiem nazywają!

Bo cóż poradzisz sercu? Ja tu z wami gwarzę;

Mój dom, kościół, gospoda, to wasze cmentarze,

I u mnie w sercu cmentarz, my pokrewne trupy:

Cóż za dziw, że wolimy schodzić się do kupy,

Niźli rękę żywego ściskać w bratniéj dłoni?

My nie dla nich Wasili — i nie dla nas oni!»

Tak od grobu do grobu pijąc, plotąc baśnie, —

Janek spłacze się — spłacze — i na koniec zaśnie, —

Na noc wraca do chaty — nazajutrz to samo:

Lecz w rok po śmierci pana, pod cmentarną bramą

Znaleźli z kuflem w ręku już nieżywe ciało:

A miodu ani kropli w kuflu nie zostało,

Nic tedy po szaleńcu młody świat nie wskóra:

Ej ten Janek Cmentarnik — pocieszna figura.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.