Litwinom
Dedykacja Gawęd gminnych
O bracia moi znad Wilii, znad Niemna!
Gdy wam swojacka gawędka przyjemna,
Zasiądźcie w kółko — a ja wam pogwarzę;
Stukniemy w czarki, rozweselim twarze,
A może prawda wynurzy się na dnie,
Albo się chwilka smutkowi wykradnie.
Ja czasem wierszyk skleciwszy naprędce,
Lubię się wylać w niewinnéj gawędce,
A wy niekiedy serdecznie i czule
Dajecie ucho sielskiemu gadule;
Będziem wzajemnie radzi — tak mi właśnie!
Niechże kto teraz drzwi na klucz zatrzaśnie,
Aby snadź jaki panek, czy półpanek,
Nie przyszedł wyśmiać naszych pogadanek.
U nas, wiadomo, domowa czeladka,
Wiersz od siekiery, robota niegładka,
A słuchacz patrząc w serce gospodarza,
Wdzięczen z przyjęcia czém Pan Bóg obdarza.
Łatwiéj to z wami wywinąć się księdze,
Bracia w kapocie i bracia w siermiędze!
Gmin nieuczony łatwiéj się pozwoli
Podkraść, wysłuchać: czy mu serce boli,
Czy własna wina, czy Boża niełaska,
Czy błoga radość po sercu pogłaska;
Oblicze gminu blednie, to się płoni,
Pierś przeźroczysta — widno jak na dłoni;
Na sercu grają uczucia otwarte!
Łatwoż je schwycić i przenieść na kartę: —
A potém w kółku tych samych słuchaczy,
Któż niedołężnéj piosnce nie przebaczy?
Kto zechce śpiewek nicować dziadowski,
Z myśli do myśli, ze zgłoski do zgłoski?
Z jaśnemi pany nie tak idzie składnie;
Któż ich oblicza, ich serca odgadnie?
Jak dla nich śpiewać? kiedy mają narów,Że za swój pieniądz chcą dobrych towarów;
Dla nich się książki w pozłocistych szatach,
Robią w Paryżu w najpiérwszych warstatachGdzież nam dościgać? nierówna gonitwa,
Co insza Paryż, a co insza Litwa, —
Kogo zamorskie pachnidło przynęci,
Cóż mu aromat naszych sianożęci?
Po śpiewie oper jak nudną są rzeczą
Ranne skowronki, co na Litwie skrzeczą!
Nie żal mi serca i nie żal mi głowy,
Dla ciebie śpiewam gminu szaraczkowy!
— O tobie śpiewam i z tobą zespolę
Nadzieje, radość i smutki, i bole;
Twojém powietrzem orzeźwię oblicze,
Od twoich ptasząt wyrazu pożyczę;
Niech się myśl moja spod serca wygwarzy,
Nutą żniwiarską, w takt brzęku kosarzy, —
Gdzie chata słomą lub dranią pokryta,
Serdeczny Litwin niech piosnkę przeczyta,
A gdy swojaka dopatrzy się we mnie,
Zgrzeszyłbym mówiąc, żem śpiewał daremnie.
Pocztylion
— Tu piją i gwarzą, ty jeden w téj wrzawie,
Wyglądasz jak jeniec w niewoli; —
Weź czarkę, weź lulkę, siądź tutaj na ławie,
I powiedz, co tobie tak boli?
Ni dzwonek, ni trąbka, ni kraśne dziewczęta,
Nie mogą rozerwać twéj nudy;
Dwa lata tu żyjesz, a nikt nie pamięta
Ażebyś był wesół jak wprzódy.
— O! bo też mi gorzko, bo smutno mi wszędzie,
Nie miło na świecie, nie miło;
Daj czarkę! przy czarce odważniéj mi będzie, —
Posłuchaj co mi się zdarzyło:
Gdym przystał na pocztę, zbyt jeszczem był młody,
Lecz dusza dość miała swéj mocy;
Nie znało się wprawdzie wygody, swobody,
Nie było ni święta, ni nocy.
Od ranka do zmroku, od zmroku do ranka,
Woziłem pakiety i pany, —
Dostałem złotówkę; o! wtedy hulanka,
Wesoły i syt, i pijany!
Zwodziłem dziewczęta, skarbiłem przyjaciół,
Z pisarzem jak z równym i kwita;
I konie mię znały, jak gwizdnął, jak zaciął, —
Rwą moje siwaki z kopyta.
Wesoło wieźć pocztę! zatrąbię na moście:
Tu kogoś się spędzi, tam spotka,
Tu wiozę panicza, tu młode imoście,
O! wtedy pewniutka dwuzłótka!
Lecz serce me jednéj oddałem dziewczynie, —
Mieszkała w wioseczce o milę.
Bywało wracając nigdy się nie minie,
Choć krótką przepędzę z nią chwilę.
Raz woła mię pisarz, w północnéj cóś porze,
Budzę się natychmiast, przychodzę, —
A była to zima, mróz tęgi na dworze,
Zawieja, sumioty na drodze.
«Powieziesz sztafetę!» — «Oj licho przywiodło!» —
Tak sobie odchodząc mruczałem.
Za pakiet, za trąbkę, za konia, za siodło,
I w moment puściłem się czwałem. —
A tutaj wiatr świszcze, śnieg kręci i ciemno,
A przytém okrutne bezdroże;
Dwa słupy wiorstowe mignęły przede mną,
Podjeżdżam pod trzeci — o Boże!
Wśród wichru poświstów, głos z płaczem zmieszany,
W bok drogi gdzieś woła pomocy;
Myśl piérwsza — pomogę! któś pewno zbłąkany,
Brnie w śniegu i zginie wśród nocy.
Zwróciłem już konia — wtém jakby mi zda się
Któś szepnął: «a tobież co po tém?
Ej lepiéj godzinkę zyskawszy na czasie,
Odwiedzić twą dziéwę z powrótem».
Strach serce ogarnął, zaledwiem mógł dyszeć,
Pot zamarzł kroplami nad czołem;
Jam w trąbkę uderzył, by jęków nie słyszeć,
I daléj siwego zaciąłem.
Wracałem o świcie — trzy wiorsty od domu,
Strach znowu ogarnął mię skryty;
Duch zamarł, a serce szepcąc po kryjomu,
Stukało jak dzwonek rozbity.
Przy słupie koń czmychnął — zjeżyła się grzywa
Na drodze, pod płachtą powiewną,
Pod warstwą sumiotu — kobiéta nieżywa,
Skostniała, bezwładna jak drewno.
Strząsnąłem płat śniegu na białéj jéj szacie,
I trupa wywlokłem na drogę;
Otarłem śnieg z lica — to była... ach! bracie
Daj czarkę, dokończyć nie mogę —
Trzy gwiazdki
I
— Obdarzcie dziada, co pod waszą chatą!
Dajcie mi chleba, o więcéj nie pytam;
Bóg was nagrodzi, a ja biedny za to
Z mojéj książeczki rozdział wam przeczytam.
— O! toś uczony, gdy nosisz księgi,
Znaczno, żeś szlachcic, a więc nie dziwy;
Znaczno po twarzy, żeś zuch był tęgi,
Znaczno po oczach, żeś nieszczęśliwy. —
— At! litościwy człeku, kiedyś to inaczéj
Było ze mną — i szczęście, i postawa hoża;
Dziś za młodość, za szczęście — ot ten kij żebraczy!
Cóż robić? chodzę z kijem, dziej się wola boża!
Myślisz, widzę, że noszę książeczki światowe?
Nie, to Ewangeliczka, słowa Chrystusowe!
W niéj rozdział po rozdziale przebiegam koleją —
Są mędrcy! co światowe księgi rozumieją;
Widziałem ja tych mędrców własnemi oczyma,
Świecą — jak zimny kamień, przysypany żarstwą,
Ich księgi... mocny Boże!... ach czegóż tam nié ma? —
Cha, cha, cha, tylko prawdy ani na lekarstwo!
Nad niemi mędrcy łamią swe uczone głowy,
Nie wierząc w innych ludzi doświadczenie stare;
A chcąc wszystko wyłożyć przez rozum książkowy,
Tylko serca swe suszą, tylko tracą wiarę.
Ejże! źle im bez serca, ich oschła nauka
Sama im wykazuje swą lichotę biedną;
Czuje mędrzec ból w sercu i w głowę swą puka, —
Ej panie! głowa... serce... to nie wszystko jedno!
II
Ot ja powiem o sobie — służyłem mospanie —
W zacnym domu — tak sobie, służyłem z nałogu,
Choć była własna chatka, a w niéj dzięki Bogu,
Na szlacheckie starcowi wyżywienie stanie. —
Miałem wtedy trzech synów i sam byłem krzepki,
Bywało my we cztérech choć czarta podążym,
Najmłódszy z nich, chłopczyka już miał u kolebki,
Najstarszy — był zaścianku naszego chorążym.
Przyszła wojna ze Szwedem... krótka szlachcie rada,
Już nie siedzieć za piecem, nie pilnować pola,
Przyszła wić od hetmana — wola czy niewola,
Siadaj na koń kto szlachcic i kto szablą włada.
«Ot jedźcie synki» — rzekłem, wywiodłem za wrota
I pobłogosławiłem, — padli na kolana,
Potem siedli na konie i ruszyli kłusa,
Zapłakałem ukradkiem, żem stary sierota,
Zmówiłem pięć pacierzy do Pana Jezusa,
I poszedłem na służbę do dawnego pana. —
III
Mój pan, młódszy ode mnie, ciągle czytał księgi,
I miał głowę nabitą mądrością niemiecką,
Ale umiał szanować stare niedołęgi;
Ja mu bywało bajam, on słucha jak dziecko,
Słucha, lecz czasem mówi: «ja temu nie wierzę —
Bo w księgach nie tak stoi». — Ot dziwak uczony!
Pomawiali go ludzie, że trzymał z masony,
Lecz to fałsz, sam widziałem jak mówił pacierze. —
Dobrze mi było, dość chleba i czasu,
Niekiedy panu stare rzeczy plotę,
Czasem kuflową podzielam ochotę,
Najczęściéj idę ze strzelbą do lasu.
Bywało sobie w wieczornéj godzinie,
Mówiąc koronkę usiadam na dworze;
Liczę Zdrowaśki, patrzając na zorze, —
Ni stąd ni zowąd i łza mi popłynie!
A była u mnie ta przywyczka marna
Żem trzy gwiazdeczki polubił z zapałem;
Malutkie gwiazdki, jak... makowe ziarna,
Ja tylko jeden znaleźć je umiałem,
Jam je odróżniał z innych gwiazdek grona,
Drżałem, gdy która nie dość jasno świeci.
Ponadawałem im synów imiona,
Wierząc, że one to gwiazdki mych dzieci.
Tak się to w serce wrosło, wkorzeniło;
Że gdy pochmurna albo mglista pora
I moich gwiazdek nie ujrzę z wieczora, —
Cóś mi na duszy tęskno i niemiło.
IV
Pan był tęgi myśliwy; raz — było to w maju,
Gdzie przed świtem, — z strzelbami poszliśmy do gaju
Bić cietrzewie na tokach: przybyliśmy wcześnie,
Siedliśmy w naszych budach, — wszystko było we śnie.
Czasem chruściel chrapliwy ozwał się gdzie z błota,
Czasem wietrzyk zawieje, słowik zaszczebiota. —
Tak cicho! ani szaśnie — tak pięknie w téj dobie,
Żem niewolnie znak krzyża położył na sobie
I począł mówić pacierz strzelisty, głęboki,
Spuściłem kurek strzelby na piérwszym odwodzie
I czekając cietrzewi, patrzałem w obłoki,
Jak zawsze na trzy gwiazdki — te były na wschodzie.
Igrały ze mną starym, błysną, to przygasną,
To zapłyną obłokiem, to zaświecą jasno,
Czysto dziatki swawolne...
Ot razem coś mignie,
Coś jak sznurek ognisty na niebie przeleci,
Spojrzałem... dreszcz mię przeszedł... i krew w żyłach stygnie —
Spadły trzy gwiazdki moje... gwiazdki moich dzieci!!...
Począłem płakać głośno, sam nie wiedząc za czym,
Począłem Anioł Pański — aż Pan krzyknął w gniewie:
«Czego tam Janie chlipiesz? popłoszysz cietrzewie,
Z twojéj łaski zwierzyny w oczy nie obaczym!»
«Ej Panie — powiedziałem — mnie nie do zwierzyny,
Ot się trzy małe gwiazdy stoczyły z niebiosów»; —
— «To i cóż?» — «Ach te gwiazdy! to były me syny!
To gwiazdy moich synów, światełka ich losów!» —
— «Skądże to wziąłeś?» — «Hola! wszakże mówią ludzie,
Że każdy człek na niebie ma swą gwiazdkę własną;
Że jéj bystra zrzeniczka pogląda z daleka,
I strzela promykami tak ciemno lub jasno,
Jak jasna albo ciemna dola jéj człowieka. —
Że gwiazdy tych, co idą szczęśliwą koleją,
Piękną iskrą na siném niebie płomienieją,
Ot jak ta co pan widzisz!... co się w lewo żarzy...
A te gwiazdy drobniutkie — to gwiazdy nędzarzy,
Tleją... at! jak dogarek lampy na pogrzebie. —
I mówią: że gdy człowiek snem śmiertelnym zaśnie,
Wtenczas i gwiazda jego stoczy się po niebie.
Błyśnie wężykiem... i zgaśnie.
Oj dożyłem na starość! — Widziałem w téj chwili
Jak gwiazdy moich dzieci zgasły na błękicie,
Ejże biedne me syny! — już mi nie wrócicie...
Gdzieś was na cudzéj ziemi wrogowie zabili!!»
V
Pan począł śmiać się ze mnie: — «Ech! jesteś dziwakiem,
Wstydź się wierzyć w te duby, co plecie prostota!
Człek swoim, gwiazda swoim postępuje szlakiem,
I losami ludzkiemi nic się nie kłopota. —
Każda gwiazda na niebie, co ją wzrok doścignie,
To planeta lub słońce, przysłonione mgiełką,
A to co widzisz czasem — jak przeleci, mignie,
To po prostu meteor — lub błędne światełko. —
To fosfor albo gazy — próżno głupcy bredzą,
Gwiazdy o twoich synach... nic a nic nie wiedzą». —
I począł daléj mówić, tłumaczyć na nowo,
Po mądremu, z łacińska, fizykę książkową,
Chciałem wierzyć i umysł pocieszyć stroskany,
Lecz gdzie tam! łza jak na złość po oczach się kręci,
Mądre słowa, to prawda — lecz jak groch do ściany,
Nie przylgnęły do serca, ani do pamięci.
Smutnie kiwnąłem głową i westchnąłem z cicha,
Wtém szast!! cietrzew przyleciał — tak blisko aż miło...
Złożyłem się — palnąłem — ej pudło u licha!
Oko łzami zabiegło i cel prześlepiło!... —
VI
Upłynął miesiąc — drugi — aż oto —
(Czyż mi téj chwili dożyć potrzeba?)
Wyszło na prawdę, co ludzie plotą
O upadaniu gwiazd z nieba!...
Do pana przyszły listy z obozu,
I on o synach wieść mi udziela,
Że raz na czatach wszyscy trzéj razem
Wpadli w zasadzkę nieprzyjaciela
I poginęli kulą, żelazem, —
A poginęli jak raz w téj porze,
Kiedyśmy z rana byli na tokach,
Gdym widział gwiazdy zgasłe w obłokach,
A pan rozprawiał o meteorze!!...
VII
Ot zapłakałem, potrząsłem czołem,
Oddałem chatę moją rodzinie,
Ewangeliczkę i torbę wziąłem,
I ruszam sobie po żebraninie. —
Z wioski do wioski, z dwora do dwora,
Wędruję sobie w słotę i śpiekę,
A gdy uczuję, że umrzeć pora,
W rodzinne strony znów się powlekę.
VIII
Lecz już was nudzi, co stary gada,
Więc Ewangelię czytać wam będę;
A wy czém łaska obdarzcie dziada
I za czytanie, i za gawędę, —
Grosz na tabakę, suchar dziadowski,
Dość tego na mój zapas podróżny. —
Starzec przeczytał, dostał jałmużny,
I poszedł z Bogiem do drugiej wioski.
31 marca 1846
Dyferencja
I
Starzy szlachta tam pod miedzą
Na naradzie ważnéj siedzą,
A wokoło młodzież wrząca,
Tysiąc gniewnych słów wytrąca, —
Lud się na dwie strony dzieli,
Błyszczą ostrza karabeli.
Pan komornik z sznurem stawa;
Woźny wznosi papier w górę,
Słowem jakaś tu rozprawa,
I de hajda — i de jure.
At, mospanie, któż i kiedy
Przywileje szlachty zaćmi?
To jest zatarg między braćmi
Przy podziale swojéj schedy.
A u szlachty takie chucie:Że gdzie sprawa, tam i wrzawa,
A gdzie wrzawa, tam i bitwa,
Potém kończą na statucie,
Potém kielich i modlitwa. —
Szlachcic poczciw — bo ma duszę,
A wrzaskliwy — bo szlachetny,
Urodzony — nie sławetny,
I nie straszne mu ratusze!
Process w sądzie — to nie boli,
A zabawka niezła wcale; —
Więc brat z bratem przy podziale
Zabijacko się warcholi. —
Ich się ojcu niegdyś szczęści,
Dość zostawił dla nich mienia,
Co dziś dzielą na dwie części,
Wedle Boga i sumienia. —
Dzielą słusznie jak wystarczy,
I grosiwo, i śpiżarnię,
I oborę, i owczarnię,
I nabytek gospodarczy. —
Potém z obu stron namowy,
Pan komornik przez zagony
Ciągnie sznurem na dwie stronyI wydziela dwie połowy. —
Zabił wiechę strojną w liście,
Wsunął cérkiel za popręgęI zawołał zamaszyście:
— «No, skończyliśmy mitręgę!
Waść sądowy jenerale,
Mości strony i starszyzna!
Niech mi teraz każdy przyzna,
Żem wydzielił doskonale. —
Ot jak z boru do sosenki
Idzie ścianką ta drożyna,
Stefanowe z prawéj ręki,
A co z lewéj — to Marcina,
A zaś młynek i zatoka
Służą obu jednostajnie. —
Równe schedy jak dwa oka,
Nawet pręta nikt nie stracił,
Mierzę słusznie, nieprzedajnie,
Bo mię żaden nie zapłacił,
Nie skaptował, nie przyodział, —
Ot i sprawa, i rozprawa!
Pytam trzykroć wedle prawa:
Czyli zgoda na mój podział?»
Stefan krzyknął: «Nie masz zgody!
Bo mi krzywda w oczy kole, —
U mnie piasek — a tu pole,Że choć zaraz siéj ogrody!
Mórg pod lasem... tak daleko...
Co ja zrobię z tym kawałkiem?
Wezmę raczéj mórg nad rzeką,
I zatoka do mnie całkiem!...»
— «O!! zatoka za głęboka! —
Krzyknął Marcin — Panie bracie!
Wcześnie siatkę zapuszczacie,
Nie dam ryby ani oka!
Mórg mój, Mości Dobrodzieje,
Co nad rzeczką, tam pod drogą.
Nie pytając u nikogo
Sam zaorzę i zasieję.
Bo pomiarem...»
— «Co mi pomiar?
Kto się krzywdzić mię ośmieli,
W klindze mojej karabeli,
Słusznej kary znajdzie domiar». —
— «Panie woźny!...»
— «Woźny płazem!
A mierniczy — w łeb żelazem!
Nié ma pana dla Stefana —
Zaraz wszystkich stąd wypłoszę!» —
— «Morg nad rzeką i toń rybna,
Moje!...»
— «Moje, rzecz niechybna!...»
— «Ja zasieję.»
— «A ja skoszę!» —
— «No bratuniu to za śmiało!
A czy znasz ty moją rękę?»
— «A czy znasz ty świszczypało
Moją szablę damascenkę?»
— «Za mną szlachta!»
— «Bij kto sprzyja!!...»
Szlachta w dwie się strony ściska,
Walka w zabój... aż krew tryska...
Pan komornik wiechą zwija,
Woźny pozwem broni duszę,
Papier, wiecha, w zawierusze
Popękały się od kija. —
Aż skrwawiona, zapocona,
Porąbana, zadyszana,
Ta i owa padła strona,
Wypoczywać na murawie;
Jeszcze w jęku i we wrzawie
Słychać głosy: — «To Stefana...»
— «To Marcina... mórg przy drodze...»
— «Mórg nad rzeką i zatoką...»
— «I okopię, i ogrodzę...»
— «Nie doczekasz! nie pozwolę,
Będę bronić moje pole,
Jak źrzenicę mego oka!»
— «Nie o pole, nie o szkodę,
Lecz tu idzie o bezprawie».
— «A ja mówię i dowiodę,
Że na swojem rzecz postawię».
— «Ciężko skarżę upór bratni...»
— «Wara leźć mi w moją grzędę!...»
— «Krwią słuszności bronić będę,
Do kropelki, do ostatniéj!»
II
— «Cyt mi szersznie! — tfu do kata! —
Huknął stary pan Ambroży. —
Taki rankor brat na brata!
Mospanowie, to gniew Boży!
Bić się z bratem jakby z wrogiem!
Jakiém okiem, jakiem czołem,
Staniesz jutro przed kościołem,
A po jutrze i przed Bogiem?
Uściśnijcie mi się szczerze,
I wypijmy pojednanie, —
Jutro spowiedź!...»
— «O mospanie!
A zatokę kto zabierze?»
— «Nie chcę morga, co pod lasem!»
— «Nie dam morga, co przy drodze!»
— «No uciszcie się z hałasem,
Ja wam całą rzecz pogodzę».
— «A to jaki śmiałek groźny,
Medyjację swoją wnosi!?»
— «Sza panowie! — krzyknął woźny —
Pan Ambroży o głos prosi!»
Więc Ambroży siadł na miedzy,
Brzęknał czarą po butelce:
— «Bracia szlachta i koledzy,
Mościwi wielce a wielce!
Za zatokę i za pole,
Będzie zawsze wrzawa sroga,
Będą skargi i zatargi,
I processa, i swawole,
I obraza Pana Boga;
Bracia zniszczą się ze szczętem,
Przez rankory i rozpusty;
Będą dzieciom testamentem
Przekazywać process pusty;
Na braterskich karkach — szpetnie
Czynić próbę szabel hartu,
Mazać herb swój nieszlachetnie,
I oddawać duszę czartu! —
By więc zetrzeć plamę z czoła.
Zmazać karę nieochybną,
Radzę oddać do kościoła
Oba morgi i toń rybną.
Za tę skruchę Pan Bóg — jużci
Grzech dzisiejszy wam odpuści,
I ofiarę przyjmie wdzięcznie
Za zgładzenie tych bezprawi, —
A ksiądz proboszcz — comiesięcznie
Za was świętą mszą odprawi. —
Bóg okryje swém ramieniem
Tarczę herbu starożytną,
Wasze domy z pokoleniem,
Pomyślnością wam zakwitną. —
No! czy zgoda?»
— «Mądra rada —
Już inaczéj nie wypada;
Oba morgi niepodzielne,
I zatoka koło młyna,
Ni Stefana, ni Marcina,
Ale odtąd już — kościelne.
Niech pan woźny tu posiedzi,
I dokument spisze żywo —
Jutro idziem do spowiedzi
Z tą pobożną donatywą». —
— «A salaria?»
— «To nie minie,
To proboszcza rzecz nie nasza, —
A za cięcia od pałasza,
Damyć żyta po ośminie».
— «Zgoda! — krzyknął woźny żwawie —
Teraz kielich do roboty!»Dictum, factum, i po sprawie,
Wykonano co do joty. —
III
Oto sto lat już się zaczną,
Jak braterskie kości społem
Gniją w ziemi pod kościołem,
A mogiły ani znaczno. —
Ale ród ich gęsty w Litwie,
I poczciwy, i zamożny;
Bo co miesiąc głos pobożny
W mszalnej wzmienia ich modlitwie.
A na morgach w pszennym plonie,
Pleban piękne żął owoce,
Stawił kopy na zagonie,
Łowił rybkę na zatoce...
Teraz słyszę, inne dzieje, —
Ktoś już inny morgi trzyma,
I pszeniczkę inny sieje,
I za zmarłych mszy już nié ma.
Słyszał nawet dzwonnik głuchy
Spod grobowca u parkana,
Jakieś krzyki i rozruchy —
Spór Marcina i Stefana.
5 października 1846
O moim starym domku
Ich sehe des Dorfes Weiden,Des Wiesenbaches Rand,Wo ich die ersten FreudenDen ersten Schmerz empfand.
Matisson.
I
Ej za górą, za wysoką,
Stare dęby z lewéj strony —
Za dębami bawi oko,
Nadniemeński brzeg zielony. —
Z prawéj strony bagno szlakiem, —
Na bagnisku wierzba wzrasta —
A na piasku, nad chrustniakiem
Szumi sośnina kolczasta.
W parkanową wjedź ulicę —
Stary domek w ziemię gnie się —
Krzywe ściany, a na strzesie
Mchem zakwitły już dranice,
Widać niebo z drugiéj strony
Szczerbinami między dranic —
To mój domek pochylony,
Lecz nie oddałbym go za nic.
Tu ostrokoł tuż przy ganku,
Do ogródka mego wnijście —
A w ogródku, gdyby w wianku,
Bzy niewielkie, gęstoliście. —
Pod oknami mych rozwalin
Pstrzeją ziółka i kwiatuszki,
A od kwiatów idą dróżki
Do agrestu i do malin. —
Przez ostrokół widzisz pole,
Lub jak z dala Niemen płynie,
A przy gęstym ostrokole
Ul pochyły na darninie. —
To mój ogród — wszystko moje —
Choć ubogo w nim i dziko,
Sam w nim chodzę, piszę, roję,
Kopię rydlem i motyką, —
Domek — ogród — wszystko u mnie,
Jakże rzewnie, jak wesoło!
Jak uroczo, i jak dumnie
Stąd poglądam naokoło,
Czy to patrzę po płaszczyźnie,
Czy na łąki, na ostrowy,
Czy się chciwe oko wśliźnie
Między ciemny bór sosnowy; —
Czy to puścić wzrok po Niemnie
Jak rybaka z jego łódką,
Jak stąd pięknie, jak przyjemnie,
Bujać okiem wokolutko!
Mój horyzont — to jak sala —
A te lasy, to ustronie,
Te rybackie chaty z dala,
To jak sprzęty w mym salonie.
A tam w górze po lazurze
Pływa sobie chmur ułomek —
O! gdy zbierze się na burzę,
Nie wytrzyma stary domek!
Już gdy burza, zawierucha,
Mało służy dach ochrończy;
Już przez pułap deszcz mi plucha,
A przez ściany wiatr się sączy.
II
Stuka, puka topor w lesie,
Echo wstrząsa cisz gajową;
I mnie wieść żałośną niesie,
Że mieć będę chatę nową.
Dach nad dawną moją chatą
Ręka cieśli w próchno zwali,
I że wkrótce, w przyszłe lato,
Będę mieszkać okazaléj. —
Ach! gdy runą z tą starzyzną
Każda izba, każdy kątek,
Gdzież podzieną się — wyślizną
Tyle wspomnień i pamiątek?
Czy bywało serce bije
Uniesieniem, smutkiem, strachem,
Mnie najlepiéj, gdy się skryję,
Pod zakwitłym moim dachem.
Czy bywało radość wchodzi —
Ściany echem się odezwą,
Czy to boleść — znieść ją słodziéj,
Tu i płakać było rzeźwo. —
Oto przyzba, oto ganek —
Stąd słuchamy, gdy z pobliska
Nadniemeński wychowanek,
Słowik świętą piosnkę tryska;
Czasem tęskną myśl mi poda,
Czasem rzewność tak głęboka,
Ani ujrzysz, gdy ci z oka
Łzy poleją się jak woda.
Raz... pamiętam... zachwycenie
Z rzewnym smutkiem serce burzy...
O! jak błogie i westchnienie,
Gdy je druga pierś powtórzy!
Ot mój pokój, mój różowy,
Malowany w kolor cegły, —
Och! wokoło biednéj głowy
Jakież myśli tu przebiegły!
Ot na ścianie wieniec żyta
Pamięć żniwa i dożynek. —
Oto sofa pyłem kryta —
Mój po pracy wypoczynek —
Ot mój stolik, tron potęgi,
Tam szpargałów leżą roje —
A to szafa — a w niéj księgi —
Zguba moja, szczęście moje!
A nad stołem, tam, wysoko —
Buja nitka pajęczyny.
W nią wlepiałem moje oko,
W lube dumań mych godziny.
W nią patrzałem, gdyby w tęczę,
Gdy na czole ciężar czułem
Lub gdy myśli pasmo snułem,
Wątłe, słabe jak pajęcze.
Oto komin — druh wesoły,
Tu wchodziły cygar dymy,
Tum fajczane trząsł popioły,
Tu paliłem moje rymy. —
A ot druga izba w parze:
Lubo nié ma w niej przestworu,
Tu bywało co wieczoru,
Chodzę sobie i cóś gwarzę.
Tu bywało, gdym znużony,
Słodkie wczasu mam godziny,
W uściśnieniu lubéj żony,
Lub w pieszczotach méj dzieciny.
Tu kobierzec w kraśne kwiaty,
Po kanapie rozpostarte,
Tutaj stolik do herbaty,
A na ścianach — Bonaparte.
O lubiłem w téj izdebce,
W gwarze gości tchnąć weselem,
A najbardziéj gdy się szepce
Z ukochanym przyjacielem. —
Oto pokój mój do wczasu!
Łoże twardsze niżli cegły —
Stąd daleko od hałasu,
Tędy moje sny przebiegły.
Czasem w lubych mar osnowie,
Czasem mara myśl przelękła,
Ot węzgłowie — w to węzgłowie,
Ej nie jedna łza zasiękła!
III
Chatko! ściany twoje stoją,
Lecz cię wkrótce proch zagrzebie
Jaż przyrosłem tak do ciebie,
Ty tak wzrosłaś — w duszę moją!
Wkrótce wnijdę w nowy kątek,
Obcy sercu i pamięci —
Nic z mych wrażeń, nic z pamiątek,
Nowej strzechy nie uświęci. —
Tam przeniosę me cygaro,
I mój stolik, i węzgłowie;
Łacno wznowić chatkę starą,
Lecz już duszy nie odnowię.
Szukać wrażeń już nie sposób
Zardzawiałemi oczyma;
A w tym świecie, wśród tych osób,
Już pamiątek dla mnie nié ma. —
Już widoki z okien nowe:
Niemna okiem nie pogonię,
Lasów k'sobie nie przyzowę,
Bo te będą w innej stronie.
I mój ogród... precz te żale!
Już minęła młodość mglista. —
Cóż po sercu? po zapale?
Trzeba żyć już jak statysta...
Było... przeszło... cóż rozpacze?
Daj waletę życiu temu!...
Chwilka... chwilka... niech zapłaczę,
Niechaj westchnę po staremu!
15 lutego 1847
Kradzione
— W ręce aspana, Panie Jakubie,
Mówisz: kradzione lepsze i chcesz tego dowieść;
Ja sobie rozmaite przypowieści lubię,
Powiem aspanu przypowieść:
W samym końcu zaścianku, pilnując swéj niwy,
Żył sobie szlachcic poczciwy, —
A miał syna wyrostka z wąsem wyżéj nosa,
Chłopiec dobre miał serce, ale w głowie za to
Okropnie było pstrokato,
Zwyczajnie jak u młokosa.
A tutże mój mospanie, obok ich stodoły
Ciągnął się wygon sąsiada,
Na którym pasły się stada,
Konie, owieczki i woły.
— Czy wiecie co, tatulu (tak mówił raz młody),
Fraszki to — praca i cnota,
U nas panie poczciwość, trudy, niewygody,
A w domu wieczna hołota;
Czy to Pan Bóg uważa, że ludziska giną,
Poczciwym nie da talarka,
Dla jednego pomyślność odmierza ośminą,
Drugiemu liczy na ziarnka.
Na przykład choćby u nas: — ot idą zapusty,
A w domu ni to, ni owo,
Hola, jakby to dobrze, by na Czwartek Tłusty
Utuszyć pieczeń wołową!
— A skądże weźmiesz wołu?
— Czy to wielka sztuka,
Niby to dostać nie możem,
Chodzą woły sąsiada — po gardlisku nożem,
Niech potém sąsiad poszuka. —
— Cóż to! — zawołał ojciec — to kradzież wyraźnie,
To jakaś sztuka zbójecka;
A siódme przykazanie? a sumienie? — błaźnie,
A nasza wiara szlachecka?...
— At myśleć, co się godzi, a co się nie godzi,
Za cóż my biedni i głodni?
Nas jeden wół przeżywi przez kilka tygodni,
Czy to po ludziach nie chodzi? —
Na takie argumentum ojciec mruknął z cicha:
— Cóż robić? szatan cię uczy,
Ukradniem jutro wołu — lecz pomnij do licha,
Nigdy kradzione nie tuczy!
Wieczorem stary ojciec poszedł do sąsiada,
Cichaczem kupił wołu, napił się borysza;
Nazajutrz bierze syna, niby się podkrada,
I z wołem... het! do zacisza.
Zaraz nożem po gardle, nieszczęsnego byka
Rozćwiartowali w stodole,
I jak słowo powiedzieć, już u czynszownika
Wołowa pieczeń na stole.
— Wiesz co teraz, mój synku? — odmierzym się w pasie,
Zjadając mięsko tak cudnie,
Będziem wiedzieć Mospanie, po niejakim czasie,
Kto z nas utyje? kto schudnie? —
Zmierzyli się; — i każdy na swojej poprędze
Zaznaczył kreskę czerwoną.
— Co to gadać tatulu, schudzeni przez nędzę,
Teraz utuczym się pono! —
Przez całe trzy tygodnie gody u szlachcica,
Co dzień przysmaczek od wołu:
Dzisiaj rura do barszczu, jutro polędwica,
Po jutrze pieczeń u stołu.
A tu rozruch w zaścianku, sąsiad niby jęczy,
Niby to szuka wołu, niby ludzi zowie,
Syn dręczy się obawą jak duch potępieńczy,
Już mu i jadło nie w głowie;
Czy kto skrzypnie we wrotach — on w nocy i we dnie
Marzy o przyjściu sąsiada;
W obiedzie... strach, zgryzota, co chwila poblednie,
A ojciec smaczno zajada.
Syn był młody i zdrowy, jak dębina krzepka;
Ojca wiek zniszczył i znoje;
Lecz kiedy zjedli wołu — syn wysechł jak szczepka,
A ojciec utył we dwoje.
— A co błaźnie! (rzekł stary) pamiętaj przysłowie:
Że maleparta do czarta,
Ja zakupiłem wołu, — toć mi szło na zdrowie,
Ty kradnąc schudłeś na charta. —
— A cóż panie Jakubie, jak przypowieść zda się?
— Moralna! sens na wierzchu jakby gwiazda świeci.
— Ja umiem jeszcze lepsze — a w swobodnym czasie
Więcej opowiem waszeci. —
12 marca 1849
Bywało!
Gawęda z samym sobą. Urywek
Ej oddałbym, oddał i duszę, i ciało,
Gdyby się tak raźno jak dawniéj hulało!
Ej dawniéj lubiłem, gdy bratnio i szczérze,
Zimowym wieczorkiem gromadka się zbierze,
I na niej uradzą z chychotem i krzykiem,
Daleko... daleko pojechać kulikiem —
Rząd sanek po drodze jak wicher ucieka
I słychać gwar dzwonków z daleka, z daleka...
A rumak, co leci nie znając zawodu,
Gdy stuknie podkową... aż skra tryśnie z lodu,
A droga po śniegu utarta i gładka,
A księżyc zza chmurki patrzając z ukradkaNa nasze zabawy, na nasze tu życie, —
Puszcza się kuligiem po ciemnym błękicie.
Ja wiozę, bywało, i strzegę, i tulę
Milutką istotę, com kochał tak czule,
Ej słodkoż to jechać, gdy szczęście me przy mnie,
Jest kogo utulić na wietrze, na zimnie,
I gwarzyć, i marzyć, i prosić u Boga,
Ażeby najdłużej przewlekła się droga.
Wiatr ciepły nas kąpie, a zorza choć blednie,
Od gwiazdek, od śniegu widniutko jak we dnie,
My lecim i lecim, po górach, po błoni,
Nasz kulig szeleszcze, tępoce i dzwoni.
A tam gdzieś w pomroce za milę, czy daléj,
Czy w chatach wieczorne łuczywo się pali?
Czy gwiazdka błyszcząca? czy wilk okiem mruży?
Czy światło gościnne, cel naszej podróży?
Malutka iskierka, to błyśnie, to znika,
Hej prosto na ogień skierować kulika!
O coraz ognistsze zwiększają się kréski,
To blaski od okien, to dworek litewski.
Gospodarz nim zaśnie, nim światło zagaśnie,
Hej żywo przed ganek zajedziem hałaśnie!
Drużyna drużynę serdecznie spotyka,
A gwaruż tam gwaru! bo radzi z kulika,
A śmiechuż tam śmiechu! a szeptów do ucha!...
Kominek przyjaźnem ogniskiem wybucha,
Wieczerza na stole, od końca do końca —
Złocieją rzędami kielichy jak słońca...
Wypiwszy, spożywszy z bożego cóś daru,
Na nowo ochota do śmiechów, do gwaru,
Pustota i figle krzyżują się wkoło,
Po prostu, niewinnie, serdecznie, wesoło,
U starców od ruchu orzeźwi się łono,
Dziewicom jagody różami zapłoną,
Ich oczki strzelają niewinnie, lecz śmiało,
A młodzież, och młodzież! — już serce stopniało.
Ej słodkoż to słodko, oblawszy się potem,
Na wiązce murogu zasypiać pokotem!
Zasypiać dumając o przeszłej zabawie,
I marzyć toż samo, co było na jawie...
Lubiłem to niegdyś — o Boże mój, Boże!
Dlaczegóż, gdy rękę na sercu położę,
Tak bije mi tętno, tak łzy z oczu biegą?...
O gdyby choć dzionek wesela dawnego,
Ej hulałbym hulał! daremna podnieto!
Już nie to u ludzi, i w sercu już nie to!
Już kulig na Litwie nudoty nie zgłuszy,
Już sanki i dzwonki nie starczą dla duszy!
1847
Chodyka
I
Zagrano w trąby i naród ciekawie
Na zamek słucki ciśnie się jak woda —
Oto zasiada na sędziowskiéj ławie,
Dziedzic na Słucku, książę wojewoda,
I wedle mocy swoich przywilei,
Zbrojny prawami i łaski, i miecza,
Kmieci i szlachtę sądząc po kolei,
Gromi, uwalnia, karze, zabezpiecza.
Książę daleko od natłoku gości,
Siedzi za stołem, oddzielony kratą,
Tam krzyż i statut oprawny bogato,
Opodal pisarz i pan podstarości —
A w izbie gwarno. —
Wtem wpośród hałasu,
Pomimo ciżby i oporu warty,
Wszedł jakiś starzec, znędzniały, odarty,
Z kijem sękatym — jak rozbojnik z lasu.
Strach było patrzeć — pod wielkiemi brwiami
Oczy się dziko iskrzyły dziadowi,
Włosy jak mléko, splątane kudłami,
Rysy kościste, ramiona garbate,
Starzec jak błędny wcisnął się za kratę,
Padł... ciężko dycha... ale nic nie mówi.
Książę się cofnął... Pisarz się przestrasza...
Krzyknął i rozsiał strach w całéj drużynie —
Pan podstarości jął się do pałasza,
I szepce jakiś pacierz po łacinie:
A starzec leży skulony na ziemi,
Głucho cóś jęczy i szepce grobowo,
Dycha — jak gdyby pierśmi chrzypiącemi,
Chciał nabrać siły, by wyrzec choć słowo,
Odetchnął wreście — spoczął bez przeszkody,
Nabiéra głosu, sili się widocznie,
Pełznie do kolan księcia wojewody,
I płacząc tak mówić pocznie:
II
«Nie bój się! Jaśnie Oświecone Książę,
Ja z twojej wioski, ja tu z niedaleka,
Ja zbójca jestem, ja zabiłem człeka,
Znam, że mą głowę miecz katowski czeka,
Niech się przynajmniej sumienie rozwiąże!!
O, bo to ciężko... tak ciężko... nie wiecie —
Nosić na rękach krew darem rozlaną,
O! tak to dręczy, tak pali, tak gniecie,
Jak gdyby w piersi żaru nasypano —
Zdaje się dawno — przed trzydziestu laty,
Ale sumienia, — nie przedawnić marnie, —
Zdejmijcie tylko z méj duszy męczarnię,
A głowę sobie oddajcie na katy,
Może toporem odbita od szyje,
Przestanie płonąć od gorących myśli,
Może krew moja krew niewinną zmyje;
Każcie mię skować, uwięzić najściślej,
Tylko z sumienia rozwiążcie mi pęta —
Bo jak to ciężko, nie daj Panie Boże!» —
«Któż ty snadź jesteś?» —
«Zwali mię Chodyką,
Rodem z Polesia — w mojej wiosce może
Który ze starych dotąd mię pamięta;
Choć to już dawno na bezludnym borze,
Żyję jak źwierzę ze źwierzyną dziką,
Lecz długo żyje pamiątka zbrodniarzy!!
Może dawniejsze wspominając lata,
Któryś mój sąsiad i dziś jeszcze gwarzy,
O tym Chodyce, co zgładził ze świata
Niewinną duszę!...»
— «Kiedy? jak to było?
Gadaj mi starcze!» —
«Oj, ty jasny książę!
Niemiło przeszłość wspominać, niemiło,
Kiedy się zbrodnia do wspomnień uwiąże.
Odkąd poszedłem na bezludną puszczę,
Nie wyjawiłem méj zbrodni przed nikim;
Lecz dziś jak w cerkwi, jak przed spowiednikiem,
Wszystko spod serca, a wszystko wyłuszczę;
Chciejcie posłuchać, co wyznam otwarcie,
A potem zróbcie, co trzeba, sędziowie,
Dekret śmiertelny napiszcie na karcie,
I dajcie spełnić na zbrodniczéj głowie». —
III
«Ja byłem osocznikiem, miałem chatę w lesie —
Chatka nad Żyd Jeziorem, stara i pochyła...
Boże mój! jak to chatkę obaczyć mi chce się,
Czy jeszcze dotąd stoi, czy może już zgniła,
Czy kto inny w niéj mieszka — ja grzeszny zabójca!
Nie śmiém do niéj się zbliżyć, bo ktokolwiek zoczy.
Tam miałem młodą żonę i starego ojca,
Bóg ich wie, kto im piasku nasypał na oczy!?
Gdzie na mogiłach leżą — pewno już ich nié ma!
Lat trzydzieści... dla życia starca i kobiéty!?
Ot, zdaje się, jak żywo widzę przed oczyma
To jezioro, te mszary, ten las nieprzebyty —
Gdzie niegdyś jasnych panów na obławę wiedziem,
Gdzie ludzie i źwierzęta znali mię po głosie,
Gdzie się nie raz zdarzało borukać z niedźwiedziem,
Wbijać na sztych odyńce lub wytrapiać łosie —
Byłem silny jak niedźwiedź, a prędki jak dziecko,
A ochoczy do łowów! — ani dnia, ni nocy.
Ej, drogoż przypłaciłem ochotę łowiecką!
Czemuż mi nie dał Pan Bóg przeleżeć w niemocy
Raczéj, niż iść na łowy!?...»
IV
«Raz, było to w zimie —
Pan łowczy mię przywołał, swoim obyczajem,
(A był to człowiek drobny, lecz ramię olbrzymie,
Dobrze władał oszczepem, a lepiéj nahajem).
Otoż woła i mówi: »Niech cię Pan Bóg strzeże,
Abyś miał niesprawnością popsuć polowanie —
Dajem tutaj obławę wielkiemu Sapieże,
Jest to hetman litewski — nie żarty mospanie!
Czy masz w twoim obchodzie cóś z bujniejszych zwierzy?« —
— »Są panie dwa kudłacze, przepyszne niedźwiadki« —
»Otoż na przyszłą środę spraw się jak należy
Wziąć obławę, osoczyć, urządzić połatki,
Bo pan hetman przybędzie, — staraj się a żwawo,
Aby mu się źwierzyna pod strzał nawinęła;
Ja przybędę mospanie kierować obławą,
A tymczasem ty będziesz naczelnikiem dzieła.
Masz tymfa na gorzałkę — i spraw mi się gracko!
Bo inaczej, Chodyko, ty znasz moją rękę!
Ja nie umiem żartować z plecionką kozacką,
Dwieście! choćby sam szatan brał cię na porękę.
Marsz! i spraw się!« (Pan łowczy sam nie bywał w lesie,
Bo miał młodą małżonkę i bał się niedźwiedzi).
Wyszedłem — mając tymfa, ej, pohulać chce się!
Ot powiem szczérą prawdę jakby na spowiedzi:
Trzy dni piłem gorzałkę --- przyszedł dzień wskazany,
At, myślę, wszak zwierzyna jakoś się osoczy,
Ale niedźwiedź zrozumiał, że osocznik pijany,
Szedł cichaczem z ostępu, uciekł w żywe oczy. —
Ja milczę — aż we środę — mój Boże jedyny!
Zebrała się obława, zjechały się pany,
I pan hetman litewski, ze swojemi syny;
Strojno, dworno, hałaśnie. Mój domek drewniany
Przemienił się na pałac — oświecono wrota.
Jaki dwór! jaka służba zebrała się wcześnie!
Jaka psiarnia doborna! — co srébra, co złota!
To w bajce nie wygadać, ani przyśnić we śnie.
Ruszyli do ostępu — ja wiem, co się święci —
Ale nie zdradzam siebie mężnemi oczyma,
Obława strzela, huka, trąbi bez pamięci,
Pany ziębną w połatkach, a niedźwiedzia nié ma.
Ot i słonko już zaszło — już się zmierzchać bierze,
Hetman się zniecierpliwił, jakby Bóg wié o co,
Złajał pana łowczego, a zjadłszy wieczerzę,
Kazał zwinąć swój obóz i ruszył przed nocą.
Tutaj dopiéro łowczy, korzystając z pory,
Rozkazał mię pochwycić, przywiązać do drzewa, —
Bito mię harapami, żelaznemi swory. —
Próżno człowiek krwią spłynął, daremnie omdléwa,
Daremnie stary ojciec po ziemi się tarza,
Daremnie żona płacze... ach ten jęk przewlekły
Ponure, leśne echo słyszy i powtarza,
Ale łowczy nie słyszał — tak był gniewem wściekły».
V
«Ot na koniec oprawcy zbitego puścili...
Wyrwałem się... tu szatan szepnął mi nad uchem.
Miałem topor za pasem, więc nie tracąc chwili,
Ciąłem w głowę łowczego zamasznym obuchem,
A potém w piersi ostrzem.....
Padł... krew mu lunęła...
Trysnęła w moje oczy, zalała sukmanę;
Ot jeszcze na odzieży pamięć mego dzieła!
Czy widzisz mości książę plamy niezmazane?
Zbutwiała mi siermięga, choć się raz w rok bierze,
Straciła swoją barwę od czasu i słoty, —
A ślady krwi niewinnéj... patrzcie, jakby świeże,
Nie starły się aż dotąd jak pieczęć sromoty!...
— »Uciekaj!« — któś mi szepnął, ujrzałem, że zginę,
Bo strzelcy obces do mnie — ja z toporem w dłoni
Poleciałem do lasu, skryłem się w gęstwinę,
Ho! w lesie osocznika nie każdy dogoni!
Ukryłem się przed ludźmi, zginąłem bez wieści,
Żaden mię nie dośledził całe lat trzydzieści,
Aż dzisiaj dobrowolnie z kryjówki wychodzę.
Bo fraszka sądy ludzkie — tam w piersiach głęboko
Gorszy sąd... gdzie sumienie władzę rozpostarło!
Ząb za ząb trzeba oddać, a oko za oko,
Skowajcie mię w łańcuchy, osądźcie na gardło,
Lecz póki kat nadejdzie — poważni sędziowie,
Raczcie jeszcze posłuchać, radzi czy nieradzi! —
Jam człowiek nieuczony, roił czasem w głowie,
Że pokuta i praca moją winę zgładzi.
Otoż, jam pokutował jak duch tajemniczy,
Co jęczy w suchej wierzbie i wzdycha do nieba;
Pracowałem ze łzami, jadłem chleb goryczy,
Gdzie tam chleb?! co ja dałbym za kawałek chleba!
Bo co to kawał chleba w rodzinnym zakątku...
Co to chata! spokojność! i chleb na wieczerzę?!
Bez chleba człek zapomniał, że jeszcze nie źwierzę,
Lecz słuchajcie mię pany, słuchajcie z początku».
VI
«Darłem się przez gęstwinę, zmykając pogoni:
Czy wiatr w zlodowaciałe gałęzie zadzwoni,
Czy śnieg skrzypnie pod nogą, czy zawadzę o co,
Czy puszczyki na dębach w skrzydła załopocą,
Mnie się widzi tuż pogoń — pod piersią zdrętwiałą
Sam w sobie niosłem pogoń, bo sumienie gnało.
Gnała jakaś obawa, jakaś myśl źwierzęca,
A tutaj wiatr ze śniegiem w gęstwinach się skręca,
Zawiewa moje ślady — choć odzieża ciepła,
Cały skrzepłem od chłodu, tylko myśl nie skrzepła.
Wreście choć w głowie szumi, choć pod sercem boli,
Zimny wiatr krew gorącą ostudził powoli —
Spójrzałem wkoło siebie, wspomniałem o strzesie,
Nie pierwszyna strzelcowi zanocować w lesie!
Patrzę... rozpierzchłe myśli zbieram pomaleńku,
Jest hubka i krzesiwo, jest siekiera w ręku,
Jest strzelba za plecami i mieszek borsuczy.
No, myślę — przez dni kilka nędza nie dokuczy,
Przetułam się dni kilka! a potem?... o Boże!
Śmierć z głodu albo z chłodu, na bezludnym borze!..
Ot tutaj ciemna jodła z kudły rzęsistemi
Opuściła gałęzie aż do saméj ziemi,
Tu będzie na noc chata! to i cóż że chata?
Nie zasnę, bo mi serce okropnie kołata, —
Ale trochę wypocznę. — Podsuwam się blisko...
Wtém ogromne wypada spod nóg niedźwiedzisko,Ryknął i pobiegł w puszczę — śledząc go oczyma,
Ej, szkoda, myślę sobie, że hetmana nié ma,
Ej, szkoda, że pan łowczy nie wiedział łożyska!...
Krew mu z rozbitych piersi czarnym sznurem tryska,
A młoda jego żona... nieszczęsna kobiéta!
Jęczy teraz w rozpaczy i zębami zgrzyta!
I tuli się do męża, całuje go w usta....
A mąż... zimny jak kamień i blady jak chusta...
Krew mu obryzgła piersi — o szczęśliwy człecze!
Krew zaskrzepła od zimna, w serce ci nie piecze;
A u mnie w sercu pożar nad wszystkie pożary!
A mojaż biedna żona!... a mój ojciec stary!...
I tak całą noc bożę zlewałem się potem,
Myśli szumiały w głowie i biły z łoskotem,
Nazajutrz weszła jutrznia i słonko jak złoto,
Nie rozpędziło myśli sczerniałych zgryzotą!
Wstałem i biegłem daléj, gdzie doniesie oko,
Zabiłem się w gęstwinę i puszczę głęboką —
Tu bezpieczno od ludzi na głębokiéj puszczy:
Ale cóż, gdy sumienie czarną myśl poduszczy?
Nigdzie nié ma schronienia! —
Po gęstwinach sosny
Błąkałem się jak mara aż do ciepłej wiosny,
Kiedy zimno dokuczy: zaczajony w borze
Wykrzeszę sobie ogień i płomień rozłożę,
Gdy głodno: — nabój prochu i kawał ołowiu,
Tutaj ptak się nadarzy, tu zwierz w pogotowiu,
Gdy wyszedł proch i kule: jadłem drewna korę,
Czasem z zębów wilków zająca odbiorę,
Czasem puchacz wyparty z wypróchniałéj chwoiAlbo skoczna wiewiórka głód mój zaspokoi,
A czasem... głód dni kilka. —
Gdy nic nie znachodzę.
»Ej, Chodyko — czart szeptał! — siądź tylko przy drodze,
A tam bitym gościńcem idą karawany,
Jeżdżą pieniężne kupcy i wielmożne pany,
Wyskoczysz na przesmyku... i zdobycz bogata;
Wszak twój topor stalowy niezawodnie płata,
Zdobędziesz kawał chleba, jak doma we żniwie,
Toż rozkosz chleb pieczony pożérać łapczywie!
A nie chcesz? zamiast cierpieć, zamiast znosić nędzę,
Czy widzisz sznur rzemienny na twojéj poprędze?
Zrób stryczek i odważ się, — skończysz w samą porę...
A ja ci co najlepszą osinę wybiorę«. —
Tak mi szeptał kusiciel — daremne staranie —
— »Krzyż na ciebie Chrystowy! — odczep się szatanie!
Idź kusić suche wierzby albo dzikie skały!«
Czart uciekł — a głód został i myśli zostały.
I tak do saméj wiosny, pod niebem otwartém,
Walczyłem z głodem, chłodem, sumieniem i czartem».
VII
«Ot zawiośniało, pocieplało w lesie,
Woda z pagórków sparła się w dolinie;
Szumno i huczno lód i śniegi niesie,
Po mokrych mszarach jakby morze płynie. —
Nie lepsze życie miałem i na wiosnę,
Rozpacz rozrywa, głód człowieka suszy,
Lecz czasem myśli nadpłyną radosne
Rzewniéj na sercu i nadziejniéj w duszy. —
Czasem się ocknę przy jakiéj zatoce,
Gdzie woda huczy i ptastwo strzekoce;
A tam straciwszy i zmysły, i wiedzę,
W głuchych dumaniach całe dni przesiedzę;
Czasem w bagnistej oczeretniéj trawie,
Wierzbowy więcierz na ryby postawię,
I słucham świętą upojony ciszą,
Pluskanie rybek albo fali dźwięki,
Lub nie zważając, że ludzie posłyszą,
Tnę bezprzytomny rodzinne piosenki.
Dotąd bywało, gdy wieczór się zbliża
Nie mogłem biédny odważyć się dosyć,
Zmówić paciérza lub położyć krzyża,
Albo spojrzenia do niebios podnosić. —
A wiosną, panie, samemu i w lesie,
Ot, nie wytrzymasz bez modlitwy bożéj!
Tak ci zapłakać i pomodlić chce się,
Że krzyż na piersiach nie chcąc się położy.
O! wam nie pojąć: jak się zbrodniarz modli
Kiedy mu w sercu odeźwie się skrucha!
Choć szatan szepce: że się człek upodli,
Wzywając Ojca i Syna, i Ducha,
Że trzeba hardo postawić się Bogu,
Gdy już nadziei w miłosierdziu nié ma, —
Poczniesz modlitwę — jak gdyby z nałogu,
A skończysz płaczem, aż serce się wzdyma.
Tak było ze mną —
Tymczasem od słonka
Wiosenne listki puściły na drzewie,
Począłem słyszeć śpiéwanie skowronka,
Już po zaroślach tokują cietrzewie:
— Zaśpiéwał słowik — już częściéj się spotka
Borowy kwiatek lub grzyb i jagódka;
Lecz zły to pokarm, choć zebrać tak blisko,
Człek jako źwierzę pragnie krwi i mięsa,
Nieraz bywało, jak głodne wilczysko
Człek się za mięsną zdobyczą wałęsa...
Lecz trudno zdobyć! — nie służą dla człeka
Ni orle skrzydła, ani rysie szpony;
Nieraz zwietrzywszy źwierzynę z daleka
Trzeba fortelić jak kot zaczajony.
Czasem się ptaszki usidlą jak więźnie,
Czasem mój topor w łeb wilczy zagrzęźnie, —
O! wtenczas uczta! przy takiéj biesiadzie,
Ze stosu łomów ogień się nakładzie —
A tam śpiéwając i ćwiertując zwierzę,
Nabiéram myśli weselsze i żwawsze;
Lecz rzadkie, rzadkie zbytkowne wieczerze,
Głód co najczęściéj, a złe myśli — zawsze».
VIII
«Przyszło lato — spalone od słońca powietrze,
Ledwie daje odetchnąć osłabionéj sile;
Był to pewnie sianokos, czas po świętym Pietrze,
Bo leśny bąk i owad dokuczał nie tyle.
Błąkałem się w gęstwinach — snadź blisko, gdzie błoto,
Bo obecność szatana czuła się jak plaga;
Złe myśli tak mi czoło, tak mi serce gniotą —
Chciałem je spędzić krzyżem, i krzyż nie pomaga.
Nuda, głód, czarna rozpacz i zwątpienie ducha,
Nawet topor wypadał z osłabionej ręki
— »A widzisz — szeptał szatan — jak źle, kto nie słucha!
Już dzisiaj stary głupcze nie znosiłbyś męki!
Wszak tobie trzeba wisieć, bo któż tego nie wié?
Zbrodnia się prędzéj, późniéj, wyjawi przed rzeszą,
Lepiéj na szubienicy wisieć jak na drzewie?
Kiedy lepiéj — to czekaj, aż ciebie powieszą!«
— »Nie --- rzekłem — czekać nie chcę, bo życie tak dręczy!
Ot, poszukam gałęzi, co się nie obłamie«.
Podniosłem w górę oczy — cóś huczy, — cóś brzęczy,
Aż tu pszczółka lecąca ukłuła mię w ramię —
Patrzę, a tu na drzewo rój spuścił się pszczelny,
Piękny rój... krew poleska wzięła swoją władzę...
Czekajcie... nim pomyślę o drodze śmiertelnéj,
Piérwéj rój ten obiorę i w ulu osadzę;
Bo wy państwo nie znacie poleskiego rodu:
U nas pszczoła to rozkosz, to bogactwo człeka,
I mój dziad, i mój ojciec, i ja sam za młodu
Znałem się na pszczelnictwie — Ot będzie pasieka!
Skoczyłem do roboty żwawo i radośnie,
Zebrałem rój do czapki — jak powiedzieć słowo,
I wydrążywszy kłodę w niedalékiej sośnie,
Wpuściłem moje pszczółki na sadzibę nową.
To mi zabrało czasu cały dzień wesoły,
Wieczorem już do śmierci ochota nie bierze, —
Chce się jutro obaczyć, czy przyjmą się pszczoły, —
Więc przeżegnałem pszczoły, zmówiłem pacierze.
I począłem rozmyślać: kiedy Bóg pozwoli,
Może się więcéj rojów nadybać gdzie zdarzy,
Zaprowadzę pasiekę i w mójéj niedoli
Będę leśny gospodarz, cudo gospodarzy!
Nie dla siebie — bo gdzież mi? nie przedawać w mieście
Miodu z mojéj pasieki; to ciekawość wzbudzi, —
Lecz dla pracy, pożytku... ot tak sobie wreszcie...
Praca dla Pana Boga, pożytek dla ludzi.
Teraz człowiek bez pracy wałęsać się musi,
I karmić brzydkie myśli, ażby serce zgniło...
Nad błotem krzyż postawię, to czart nie spokusi,
A pod krzyżem niekiedy pomodlić się miło,
A jak głód mię pokona albo zmrozi zima,
Któś znajdzie moje kości i zapłacze może —
Zapłacze, ani wątpić, bo w spadku otrzyma
Całą pszelną pasiekę — dopomagaj Boże!»
IX
«A nasze lasy to jak koniec świata,
Ciemna, wysoka i rozległa puszcza,
Tam nie objechać przez całe trzy lata,
A tam zabłądzić, niech Bóg nie dopuszcza!
Nie zhukasz ludzi, nie trafisz do domu,
Echo zamiera, choć puka i stuka,
Tam całe życie przesiedzisz kryjomu,
A nikt i z psiarnią ciebie nie odszuka,
Szérokie mszary i mokre bagniska,
Jak okiem rzucić ścielą się z daleka,
Gęstą olszyną ocieniona rzeka,
Pomiędzy karczów jak loch się przeciska...
Nikt cię nie znajdzie, chyba czasem w lecie
Syknie gadzina w mokrym oczerecie,
Chyba przy zdroju, u mokrych wybrzeży
Niedźwiedź zamruczy albo lis przebieży,
A zresztą cicho — sam jeno bór stary
Szumi odwiecznie i chwieje konary.
O! w takich borach urodzaj bogaty
Na wonne zioła i miodowe kwiaty!
W spróchniałych drzewach, bez ludzkiéj opieki,
Pszczół co niemiara lęgnie się i roi;
Więc by je zebrać do przyszłéj pasieki,
Chodzę uważnie od chwoi do chwoi —
I tuż przy piérwszym dalsze ule żłobię,
I tam osadzam me jeńce skrzydlate,
I sam jak pszczoła na zimę już sobie,
W ogromnym dębie wydrążyłem chatę.
Przy niéj zrąbawszy jodłowe polana,
Krzyż postawiłem — tarczę od szatana.
Ej, wierzcie pany! gdzie modły i praca,
Ze złemi myślmi szatan nie powraca,
Ot, nic, bywało, nie przyjdzie do głowy
Kiedy pracuję cały dzionek boży,
Tępą siekierą rąbię pień sosnowy
Lub się wieczorne ognisko nałoży,
I tam się modlę, — żal mi tylko szczérze,
Że mało modłów umiałem z pamięci,
Jeden Ojczenasz, ot, całe pacierze,
Ten wciąż powtarzam, a tu łza się kręci,
Serce klekoce i w rozlicznych głosach,
Szepce »Ojcze nasz, któryś jest w niebiosach!«
Nadeszła zima, mój leśny zakątek
W pośrodku mszarów zakwitnął jak wianek —
Zliczyłem ule, było ich dziesiątek,
Tu nowa praca: jak przyjdzie poranek,
Tam się oczyszcza, ówdzie brzęku bada,
Czy silne pszczółki? czy karmu nie mało?
Czy się gdzie żołna lub szczur nie zakrada?
Czy się utulić od zimna udało?
Czasem zapłaczę — widząc, jak przy matce
Tulą się pszczółki w wesołéj gromadce —
Bo moja chata w pamięci mi stoi,
Mój ojciec, żona, sąsiedzi wioskowi,
Jakbym ich witał: »o serdeczni moi!
Jak się miewacie? czy żywi? czy zdrowi?!« —
O! z jakiém szczęściem, o, z jaką pociechą
Gwarzyłbym, gwarzył, gdzie ludzi gromada!
A tutaj gwarzysz, to zamruczy echo,
Hukniesz, odhuknie — samo nie zagada. —
Czy jęczysz we łzach, czy pracujesz w pocie,
Mógłbyś tu przebyć od wieku do wieku,
Echo nie przyjdzie osłodzić w robocie,
Nie powie tobie: »Pomagaj Bóg człeku!«...
Lecz po co żądać, co stać się nie może,
Płakałem długo, w końcu... mniejsza o to,
Człek się odziczył borową głuchotą,
Jakby się w wilczéj wyhodował norze».
X
«Tak przeżyłem na puszczy całe lat trzydzieści:
Prędko w myśli podumać, wygwarzyć w powieści,
Ale przeżyć nieprędko! mocna dusza człeka,
Z wyniszczałego cielska niełatwo ucieka!
Na pracy i pokucie, na głodzie i zimnie,
Kiedy wszystko starzało, umiérało przy mnie.
Gdy dęby, które pomnę z zieleniuchném czołem,
Poschły i poginęły — a ja nie zginąłem.
Nieraz sosnę, co była świadkiem mojéj pracy,
Wypróchniła zgnilizna, podgryźli robacy,
A mój robak, co trupa wietrzył już z daleka,
Dotąd się spragnionego żéru nie doczeka.
Już oniemiały język przyschnął mi do gardła,
Mój się topor wyszczerbił, siermięga podarła,
Cóż począć — myślę sobie — zgon idzie powoli,
Lecz trzeba żyć dla pracy, dla pokuty gwoli,
Nie rzucę cię sam przez się, mój dobry pszczelniku,
Siekiera się jakkolwiek zostrzy na kamyku,
A zakrwawiony łachman niech już w kącie leży,
Bo mi kudłacz zabity dostarczy odzieży.
Nie trzeba było szukać, bo nieraz otwarcie
Przychodził straszny niedźwiedź wydzierać mi barcie,
I cóż państwo powiécie — ot, zajdę mu drogę,
I kijem lub toporem na śmierć go przemogę!
Nie nosiłem na piersiach jak ty, książę, zbroi,
Nieraz mię okaleczył... lecz to się zagoi,
Nieraz w szponach niedźwiedzich jak przyczaję ducha,
Ów mię łapą potrąci, obwącha, posłucha,
A sądząc, żem nieżywy już zemsty nie szuka.
Och, człowiek odziczały, to przemyślna sztuka...
Co to wam opowiadać? bo któż mi uwierzy?
Jakem ja się przyczajał do ptastwa i źwierzy,
Jakem dostrzegł z daleka, jak nacierał z bliska —
Ściągnąć orła z obłoków, źwierza z legowiska,
Zdławić łosia w objęciach — na co tu narzędzie?
Głód rozumu nauczy i siły dobędzie!
Co rok gdy śnieg wypadnie w jednostajnéj porze,
Kréskę na moim dębie wyciosam na korze —
I tak znaczyłem lata — ej, niemałe dzieło
Nim się dwadzieścia karbów na korze wycięło!
Czas płynie — a ja ufny w Najwyższéj opiece,
Modlę się, zbiéram roje albo barci klecę —
Moje pszczółki kochane znały moję władzę,
Wyjdzie rój — ot, i czeka, nim go nie osadzę —
Wiedziały, że wsadzone rękami mojemi,
Czy wysoko na drzewie, czy nisko na ziemi,
Znajdą dobrą sadzibę — czy karmu niewiele,
Od starych miód podetnę, a młodszym udzielę, —
I tak co rok, a co rok.
Od ziarnka do ziarnka
Mnożyła się i ręką szła mi gospodarka —
W lat dwadzieścia i kilka — w szérokim zakresie,
Trzy kopy moich barci naliczyłem w lesie».
XI
«Ależ trzeba nieszczęścia! wszak mówiłem o tém,
Żem niegdyś krzyż drewniany postawił nad błotem,
Jak tarczę od szatana — ot niszczał leciuchno,
Podgnił, upadł na ziemię, rozbił się na próchno,
I już trawa zarosła na ubitéj drodze,
Gdzie, bywało, wieczorem pomodlić się chodzę.
Więc znowu Boże odpuść! byłem w sidłach diabła —
Mój topor się potrzaskał — i ręka osłabła,
Nie miałem sił na nowo odbudować krzyża,
A już czułem jak starość, jak śmierć się przybliża,
I zapragnąłem śmierci — nie sposób żyć dłużéj —
Kiedy już drżąca ręka do pracy nie służy,
Kiedy nie mam siekiery — ej, nie przeżyć wcale!
Czém ja kłodę rozrąbię? czém źwierza powalę?
Wszak już i głód dokucza — już niedźwiedź kudłaty,
Co mi służył na odzież, podarł się na szmaty,
Cóż począć? śmierć nadchodzi — ot, szepcąc pacierze
W mojéj dębowéj klatce do śmierci przeleżę —
Więc powlokłem kościska w wypróchniałą jamę;
Lecz tu poczęły dręczyć okropności same,
Tutaj czarna tęsknota do świata i ludzi,
Tu pragnienie rozpali, tu się głód obudzi,
Szatan po zgniciu krzyża ufny swéj potędze,
Przeszkadzał mi modlitew i wyśmiewał nędzę,
W oczy mi się naigrawał — to wychodzi z błota,
To huczy w oczerecie, to dziko chychota,
To wejdzie mi do serca i tam ślad swój znaczy
Ponuremi myślami grzechu i rozpaczy, —
Gdy ja myślą o Bogu chcę pokrzepić ducha,
On mi ogień sumienia pod sercem rozdmucha,
I krew mi przypomina albo ryczy wściekle:
»Żegnaj się, czy nie żegnaj, obaczym się w piekle!«
Och! wtenczas, jaśne pany, ucierpiałem dosyć.
»Nie! — rzekłem — niepodobna takich mąk przenosić,
Czyż zniosłem tyle pokus i prac nadaremno,
Aby w końcu duch czarny wziął górę nade mną?
Nie zdołam mu się oprzeć, ratuj Matko święta!
Bo w téj puszczy przed śmiercią szatan mię opęta
I weźmie duszę moją. — Wyjdę z tej gęstwini,
Niech się już sądom ludzkim zadosyć uczyni.
Może kiedy mię spotka zasłużona plaga,
Szatan się ułagodzi albo Bóg przebłaga«; —
I wziąłem moją zgniłą, podartą sukmanę,
Pożegnałem pasiekę i pszczółki kochane,
I płacząc po mym lesie, i klnąc moją dolę,
Poszedłem, by jakkolwiek wybłąkać się w pole». —
XII
«Błądziłem długo... aż jednego ranka,
Las się przerzadził nad széroką rzeką,
I zawidniała piasczysta polanka,
A daléj wzgórek i wieś niedaleko.
Wszedłem na wzgórek, las zniknął w oddali,
Było mi straszno, gdy wyszedłem w pole...
Drżałem z obawy, że mię wiatr obali,
Że zbytnia jasność oczy mi wykole...
Powiodłem okiem po błokitném niebie,
Potém spojrzałem na ustroń wieśniaczą,
Mży się w źrzenicach, widzę wkoło siebie
Dęby i sosny na powietrzu skaczą —
Wszedłem do wioski, strach ogarnął piersi,
Lecz razem w piersiach tak słodko, tak rzewnie,
Ludzie! — mój Boże — to bracia najszczersi!
Ja wszystkich ludzi uściskałbym pewnie!
Lecz wszyscy ludzie, na całéj ulicy,
Z krzykiem, ze strachem, uciekli ode mnie,
Dzieci i starsi, wszyscy bez różnicy —
Wołam ich, płaczę, wszystko nadaremnie. —
Czy to twarz moja zniszczona przez nędzę?
Czy leśna postać straszyła z daleka?
Czy krew błyszcząca na zgniłéj siermiędze?
Czy ślady w oczach, że zabiłem człeka?
Gorzko mi było, że ludzkie postacie
Stronią ode mnie jakby od zarazy —
Każdy mię z dala żegna po trzy razy,
I bieży z krzykiem zamykać się w chacie.
Piérwszy z ulicy stał domek schylony,
Puknąłem w okno, zakrzyczano z chaty.
Ja się oparłszy na mój kij sękaty,
Rzekłem: — »Niech będzie Chrystus pochwalony!«
Nikt się nie ozwał, ale drżące dziecko
Kawałek chleba rzuciło mi w ręce —
Oj pany! pany! nigdy tak zbójecko,
Wilk nie poglądał na zwłoki jagnięce —
Ani połykał tak żarłoczném gardłem,
Krwawéj zdobyczy na wioskowej niwie —
Jak ja na chléb ten patrzałem łapczywie
I jak go żarłem...
Z wioski do wioski błąkam się mizerny,
Ludzie się lękli jak dzikiego gadu,
Na koniec człowiek jakiś miłosierny
Spytał się u mnie: »Kto ty jesteś, dziadu?«
I wezwał na noc, i dał ciepłéj strawy,
Starą sukmanę dał mi na przykrycie,
I gwarzył ze mną — o Boże łaskawy,
Szczęść temu człeku całe jego życie!
(Najlepszy datek — o wierzcie mi, wierzcie
Kto swojém sercem biedaka obdarzy).
On mi powiedział: że w tutejszém mieście
Zasiadłeś książę, by sądzić zbrodniarzy,
Więc tu przyszedłem.
Jak zbrodniarze warci,
Każ mię ukarać przykładnie a srodze,
A ja ci za to sowicie nagrodzę,
Weź moje pszczoły, — te trzy kopy barci!
Jam je hodował na bezludnym borze,
Strzegłem, czy letnia, czy zimowa pora;
Dziś tego miejsca nie znalazłbym może,
Lecz każ wyszukać, gdzieś koło jeziora.
Las jakby wyspa — bagna idą w kółko,
Przy jedném bagnie jest krzyża ułomek,
A w środku wyspy nad samą rzeczułką,
W spróchniałym dębie wydrążony domek. —
Nie gardź podarkiem miłościwy książę!
A mnie na gardle skaraj jak mordercę,
Może się śmiercią sumienie rozwiąże,
Może ciężaru pozbędzie się serce!!»
XIII
Chodyka zamilkł, — a ciżba milcząca
Patrzy na dziada okiem zadumania, —
Książę z powagą wysłuchał do końca,
Westchnął ukradkiem i oczy zasłania —
Cóż to? czy książę myślami się troska,
Że zakrył oczy i poruszył głową? —
Łza mu kapnęła — O! łza RadźwiłłowskaŁacno złagodzi srogość statutową. —
Radziwiłł dumał — Powstał na ostatek,
Uderzył w dzwonek, szmer rozległ się w tłumie.
— «Mości panowie! — krzykł woźny u kratek —Solvitur sessja na jutro po sumie!»
XIV
Nie wiém końca powieści — we dwa lata blisko
Umarł jakiś pokutnik w słuckim monastérze,
A dzwonnik rozpowiadał, dzwoniąc na pacierze:
Że podobno Chodyka było mu naźwisko. —Że strach bywało patrzéć, jak pokutę czyni,
Jak o chlebie i wodzie stare kości suszy;
Że podobno cóś zgrzeszył, że był na pustyni,
A zresztą Bóg go tam wié — pokój jego duszy!
A w lesie między mszarem jest wysepka dzika,
Na niéj ogromny pszczelnik — pasieka nie lada —
A naród o téj wyśpie dziwy rozpowiada,
A ten pszczelnik od wieków nazwano Chodyka.
17 września 1847
Błogosławiony Sadoch
I
Polską słońce poranne płynie —
Nie nad żyznémi pola rozłogi,
Bo same pustki, trupy, pożogi,
W błogosławionéj Piastów krainie, —
Bo plenne niwy, zamożne wioski,
Bogate miasta kwitnącej Polski,
Nawiedził srogi miecz kary boskiéj
Wróg chrześcijaństwa, zbójca mongolski.
Kędy przeleci Tatarzyn dziki,
Szlak swój naznacza krwi polskiéj falą,
Co noc to szérzej łuny się palą,
Co dzień straszliwsze rozpaczy krzyki;
Już na popiołach zielsko zarasta,
Już kości trupów w polach bieleją,
A jeszcze nowe wioski i miasta,
Kąpią się we krwi i popieleją. —
Wróg swe zagony daléj zapuszcza,
Morduje, więzi, łupi, bezcześci,
A jak donoszą codzienne wieści,
Że już w Lublinie pogańska tłuszcza. —
Niepłonne wieści popłoch rozszérza —
Zwiastuny nieszczęść lecą przed wrogi,
I można szlachta, i kmieć ubogi,
Tłumem się sparli do Sandomiérza;
Bo w Sandomiérzu pewniejsze wsparcie,
Zamek kamienny, wysokie wieże,
Gruby ostrokół warownię strzeże,
A zbrojny zastęp stoi na warcie. —
Dzielnych łuczników skaliste łona,
Zniosły miecz Niemca, Litwina topor,
Oni Tatarom postawią opor,
W nich cała ufność, cała obrona.
II
Nad Sandomierzém poranek płynie —
Ale tak cicho, tak głucho wszędzie,
Że w całém mieście, w całej krainie,
Z żadnéj się piersi głos nie dobędzie —
Tak głucho w mieście w porannéj chwili,
Że ci co bramy zamkowéj strzegą
Mogliby słyszeć szelest motyli
I liczyć bicie serca własnego. —
Jeden głos tylko, jeden ślad ludzi, —
Dzwonek kościelny milczenie budzi. —
Rój Domiénika zakonnych braciNiedawno jeszcze w tych stronach gości,
A już sercami narodu włada;
Już lud cudowne rzeczy powiada:
O białych szatach, świętéj postaci,
Nauce, cnotach i pobożności.
I teraz nawet Pańscy kapłani,
Gardząc odważnie postrach powszedni,
Co się wokoło rozchodził wszędy,
W bezludném mieście zostali jedni
I w swoich celach modłom oddani,
Sprawują śmiało święte obrzędy. —
Dzwonią na jutrznię — i całą rzeszą
Na ranne modły do chóru śpieszą —
Każdy z różańcem, z księgą, schylony,
Z okiem pobożnie utkwioném w ziemi,
Młodsi po przedzie, starsi za niemi,
A daléj, starzec, ich przełożony. —
Imię mu Sadoch — i lat już wiele,
Jak nosi szatę swego zakonu,
Jak niesie modły do niebios tronu,
I ostrą włosień nosi na ciele. —
Z młodu wiódł żywot nie mniéj surowy,
Bo dzieląc Jacka z Czesławem trudy,
Przebiegał boso pogańskie ludy,
I szczepił u nich krzyż Chrystusowy. —
A choć mu teraz prace i lata
Zbieliły brodę, zorały czoło,
Gotów by jeszcze pobiec wesoło,
Ogłaszać wiarę na krańce świata. —
Ale starszyzna wolą niepłonnąDała mu w rządy karność zakonną. —
Czterdzieści dziewięć zakonnych celi,
Tyleż w nich braci — w ustawach ściśli,
Może ni jednéj światowéj myśli,
Może jednego grzechu nie mieli —
Bo pod świętego starca rozkazem,
Zajęci pracą swojego stanu,
W postach, modlitwie, ostréj pokucie,
Tłumili każde ziemskie uczucie,
A duch każdego był świętym w Panu.
III
I otoż wszyscy z świętym wyrazem
Zasiedli w chóru ciemném sklepieniu, —
Wszystkie się oczy wzniosły do nieba
I wszystkie usta zabrzmiały razem:
«Boże! pośpiesz się ku wspomożeniu,
Panie, ratunku Twego nam trzeba!»
I daléj modły wyznawców Pańskich
W jedno donośne spłynęły brzmienie,
Czterdzieści dziewięć głosów kapłańskich,
Jak gdyby jednéj piersi westchnienie,
Bo ich uczucia w jedno się zlały,
Jedna w nich żądza — niebieskiéj chwały.
Zmilkła na chwilę cała gromada
I wedle ustaw, najmłodszy z grona
Czyta tych świętych Pańskich imiona,
Których pamiątka dzisiaj przypada:
Miał już zakończyć — cóż to? błąd oka?
Zdjęła go trwoga, przytomność traci,
Widzi w swym ręku cud oczewisty,
W księdze, gdzie czytał, napis ognisty:
«Dziś w Sandomiérzu męka Sadoka,
A z nim czterdziestu dziewięciu braci».
Przeczytał słowa — «Cóż to on gada?» —
Woła z podziwem cała gromada:
I wszyscy śpieszą oglądać głoski,
I wszyscy widzą wielki cud boski:
Wtém znikły z karty wyrazy wieszcze,
Jak sługi Boże poniknąć miały —
I znowu w chórze modły zabrzmiały
Jeszcze gorętsze i szczérsze jeszcze —
Po modłach Sadoch z twarzą radośną
Do najmłódszego przyszedł kapłana,
I pełen skruchy padł na kolana,
I świętą spowiedź odprawił głośno.
Potém każdemu bratu koleją,
Rozwiązał grzechy, udzielił rady,
Pokrzepił wiarą, wzmocnił nadzieją,
I świętym chlebem Pańskiéj biesiady —
I znów przed Zbawcy klękli obrazem,
Jak niegdyś Chrystus za dusze zbójcze,
Święci wyznawcy wołają razem:
«Nawróć ich Ojcze! przepuść im Ojcze!»
IV
I otoż wieczór, już po nieszporze,
Sadoch ze swemi w środku kościoła
Klęczy na ziemi, do Marii woła,
I pieśń Maryi nuci w pokorze:
Pieśń
Zawitaj Królowo, o Matko i Pani!
Zawitaj o nasza nadziejo!
Do Ciebie Adama synowie wygnani,
Z ziemskiego padołu, ze łzawéj otchłani,
Wzdychają i gorzkie łzy leją. —
Nam serce obsiadły i kolce, i ciernie,
I burze szaleją, i gromy w nas biją,
Zwróć ku nam Twe oczy! o zwróć miłosiernie!
Pośpiesz nam ku wsparciu Maryjo!
........................................
V
Wtém z trzaskiem wróta kościelne pękły,
Tatar, co wyszedł zwycięzcą z bitwy,
Wyrznąwszy w zamku naród przelękły,
Wpadł z dzikim wrzaskiem na dom modlitwy;
Jedni już łupią ołtarze Boże,
Drugich zbójecka wściekłość rozżarza,
I utłuszczone krwią Polską noże,
Wpychają w piersi sługom ołtarza.
Tryskają z piersi krwawe fontanny,
I białe szaty szkarłatem broczą,
Święci pod noże idą ochoczo,
I kończą pieśnią Maryi Panny:
........................................
A owo po ziemskiém wygnaniu tułaczem,
Gdy pójdziem na wieczność służebną gromadką,
Niech Jezus nad naszym zlituje się płaczem,
Niech Jego najświętsze oblicze obaczym,
Ukaż nam Twe Dziécię o Matko! —
Na łonie Jezusa, światłością odziani
Odetchną strapieni, umarli ożyją,
Lecz módl się za nami o Matko, o Pani!
O słodka Dziewico Maryjo!...
12 września 1845
Grabarz
W kościele trumna — słychać organy —
I śpiew szpitalnych nędzarzy;
A przy kościele grabarz wpół-pjany
Wsparł się na rydlu i gwarzy:
«Poczciwy rydel!... służy mi godnie,
Kopie tu żwirek i kopie;
Raz... dwa... trzy... cztery... przez dwa tygodnie
Dwie jamy pańskie, dwie chłopie.
I teraz umarł ktoś od waszeci,
Tak mu sądzono — i basta!
Zostawił żonę, zostawił dzieci,
O biédna... biédna niewiasta!...
Co tam niewiasta? póki odwyknie,
Płacze i mówi pacierze,
Potém... filozof!... jak człowiek łyknie,
To zdrowiéj te rzeczy bierze.
Na przykład... któś tam schodzi ze świata —
Grabarz mu jamę otworzy;
Mniéj jednym człekiem... zdaje się strata,
A może zresztą niezgorzéj!?
Człowiek stworzenie boskie rozumne,
Już go nie pogrześć jak bydło;
Szpital za dzwony, stolarz za trumnę,
Za lampy, świéce, kadzidło,
Ksiądz za msze święte, psalmy pokutne,
Grabarz, że kopiąc się trudzi, —
Każdy grosz weźmie... śmierć — prawo smutne,
A z niéj pożytek dla ludzi!?
Jeden cóś traci.... to drugi zyska;
Bo wszyscy — boża drużyna,
A tam pod ziemią... trupie kościska
Gniją — zwyczajnie jak glina.
Na trupie dziécka wąż się obwije,
Mędrcom — szczur wlézie do ucha,
I gniazdo złoży, i mózg mu wyje,
W piersiach dziewicy — ropucha.
E! łzy się kręcą... lecz nié ma rady,
Nie tylko człeka, co z duszą,
Lecz Pan Bóg stworzył płazy i gady.
I oneż przecię jeść muszą.
A potém z trupa korzysta bliźni,
Bo zgnije trumna i koście,
A od zgnilizny grunt się użyźni,
I bujniéj trawa poroście.
Czyż tylko trawa? — na złego grobie
Rosną pokrzywy i chwasty,
A dobry człowiek wyda po sobie
Jagódkę, kwiatek krzewiasty.
Lub piękne drzewko wyskoczy hożo, —
Więc idzie korzyść koleją,
Czasem tak bywa... cmentarz zaorzą,
A na nim żyto posieją.
I kupa kłosów urośnie z ziarka,
Och! jak to słodko i ładnie!
Na piersiach ojca, córka żniwiarka
Mendel zbożowy nakładnie.
To cóż, że cielsko zjedzą robaki?
Kiedy grób chleba przymnaża,
Boże mój, Boże! gdyby zgon taki
Na przykład... dla mnie nędzarza!
Na chwałę Twoją niech idzie Panie!
Com ja wycierpiał za młodu,
Teraz na starość w zdartéj sukmanie,
Ginę od głodu i chłodu.
Wczora tak słodko, tak miłosiernie,
Cieszył mię pleban dobrodziéj:
Że za łzy moje, za moje ciernie
Pan Bóg mię niebem nagrodzi.
Chcesz mię nagrodzić Ojcze światłości?
Będę zapłacon obfito: —
Niech z moich kości, dla potomności
Wyrośnie kwiatek lub żyto».
13 stycznia 1849
O chwale bożej i chwale królewskiej
I
W kruchcie jednéj niedzieli, wynędzniali, nieśmieli,
Dwaj żebracy siedzieli.
A że wcześnie dość było, a gawędzić tak miło,
Więc się sobie gwarzyło.
Gwarzą różnie a różnie, satyrycznie, ostróżnie,
O panach, o jałmużnie,
O kalectwie i latach, o szatach i o łatach,
O dziadowskich intratach.
O żebrackim swym stanie, o dzwonach, o organie,
I o księdzu plebanie.
I rzekł Szczudło koledze: «Wiész, że doma nie siedzę.
Czasem wioski odwiedzę.
Czasem sobie zachodzę pod figurę przy drodze,
I tam piosnki wywodzę.
Jest przychód jaki taki, na dzień ze dwa szostaki,
Na kupienie tabaki.
Ale najlepsza rada, iść, gdzie odpust wypada,
Gdzie narodu gromada;
Mówić święte pacierze i śpiéwać piosnki szczerze, —
A pewno się grosz zbierze.
Ale jedna przestroga, módl się tylko do Boga,
Nie patrz, czy kwota mnoga.
Bierz jak podarek Boży, kto ci do ręki włoży,
A Pan Bóg ci przymnoży.
I twych modłów nie straci, za jałmużnę współbraci,
Dobrodziejom zapłaci!»
Słuchał Kostél téj mowy — «Rozum — rzecze — wart głowy,
Koncept wielce jałowy.
Iść pod krzyżyk... a może!... zbierzesz skarby nieboże,
Pan Bóg ci dopomoże.
A ja idę we dwory, choć żebrackie ubiory
Psy szarpają ze sfory.
Mam jałmużny do syta, król mię żywi — i kwita.
Pełna moja kaléta.
Człek się wesprze na kuli, idzie pod zamek króli,
Do muru się przytuli.
Tam zjeżdżają się pany, wojewody, hetmany,
Każdy w złoto przybrany.
Spojrzy który k'tej stronie, ja się nisko pokłonię,
I wyciągam me dłonie;
Z panami trudna rada, czasem jaśna gromada
Ani spojrzy na dziada.
Czasem bywa człek w biédzie, gdy się wymknie po przedzie,
Bo ktoś koniem najedzie.
Albo gorzéj się zdarzy, kiedy żołdak ze straży
Halabardą nędzarzy!
Czasem — dworskie swawole — rzuci kamień pacholę,
Wlepi siniec na czole.
— Lecz często, zamiast psoty, ze szczególnej szczodroty,
Rzuci czerwony złoty.
Albo pan jaki raczy dać do ręki żebraczéj
Sto złotych, nie inaczéj.
Ha! każdy ma swe gusty, ja wolę kąsek tłusty,
A ty — sielskie odpusty.
Bóg dobry! tak kolego, lecz król... to co innego,
Król to żywi biédnego!
Nie Król, to dwór, co hula, ciebie Pan Bóg rozczula,
Co do mnie, wolę króla.
Wejdź pod królewskie znamię, siądź przy zamkowéj bramie,
Obaczysz, czy ja kłamię?»
Szczudło głową coś kiwa, wtém organ głos przerywa,
Wyszła święta wotywa.
Boga, ten króla chwali, a król, stojąc w oddali,
Podsłuchał, co gadali.
II
W tydzień — znów dziady społem; król z senatorskiém kołem,
Wysiada przed kościołem.
Idzie, gdzie dwaj żebracy, za nim niosą dworacy
Dwa bocheny na tacy.
Król z uśmiéchem na twarzy obu biédnych nędzarzy
Własnoręcznie obdarzy.
Szczudło, co chwalił Boga, dostał bochen piéroga, —
Bułka cienka i droga.
Kostél z królewskiej chwały wziął chléb czarny i mały,
Ciężki jakby ze skały.
Szczudło w rogu cmentarza tylko pacierz powtarza,
Na podarek nie zważa.
Oparł ręce u kija, wzrokiem niebo przebija,
Mówi Zdrowaś Maryja!
Kostél, chwalca królowy, nie raz z bułki razowéj,
Szedł po rozum do głowy:
Skradł się cicho i zaczém, Szczudło modli się z płaczem,
Zmienił bułkę cichaczem.
Szczudło w rogu cmentarza ciągle pacierz powtarza,
Zamiany nie uważa.
Po mszy świętéj, po sumie, modląc się, jak kto umie,
Ludzie wychodzą w tłumie.
Mniej już ludu co chwila, każdy gdzieś się posila,
Rzekł Szczudło do Kostyla:
«Czas nam użyć swobody, weźmiem chleba i wody,
Siądziem wedle gospody.
Zjemy obiad żebraczy, niech Bóg nagrodzić raczy,
Naszych dobrych wspieraczy!»
Dobył chléb zza pazuchy, czarny, ciężki i suchy,
Aż się sypią okruchy.
«No, syć się Bożą chwałą (rzekł mu Kostél zuchwało),
Patrz, co mi się dostało!
Ja za królewskie zdrowie, mam bułkę co się zowie,
Jadam jako panowie».
Szczudło spójrzał przez ramię, chléb swój suchy rozłamie:
«Boże! czy wzrok mój kłamie?!
Cóż to? skąd się to wzięło? Opatrznościż to dzieło?»
Z chleba złoto sypnęło!
Bo król hojny w potrzebie, wdzięczen pochwał dla siebie,
Zapiekł złoto we chlebie!
Ze dwie garści niemałe, by okazać swą chwałę.
Że ma serce wspaniałe.
I Kostéla nędzarza, co na Boga nie zważa,
Własnoręcznie obdarza.
Lecz Pan Bóg przeinacza, On podarek bogacza
Swemu chwalcy przeznacza.
Więc się Szczudło rozczula, choć chromieje i kula,
Szedł dziękować do króla.
Król krzyknął: «Precz beznogu! do kościelnego progu,
Dziękuj tam Panu Bogu!»
Bo wstyd się w oczach zdradza, że nie królewska władza,
Lecz Pan Bóg wynagradza.
III
Szczudło za swe dukaty wyniósł kościół bogaty,
Dał złote apparaty.
Zbudował dwa szpitale i sam przy Bożéj chwale,
Żył pobożnie, wspaniale.
Aż syt Pańskiej opieki, poszedł na kraj daleki,
Królować z Nim na wieki.
28 maja 1849
Zalotnicy
Onego czasu młodziuchna, słodka,
Żyła dziewica, niebios pieszczotka,
Piękna jak gwiazda na niebie;
Cóż więc dziwnego, że serca żarzy —
Że wszyscy młodzi, że wszyscy starzy,
Skarbią jéj względy dla siebie?
Młodzi poeci, starzy statyści,
Ludzie rycerscy i biuraliści
Króla Popiela czy Piasta,
Na jéj spójrzenie biegli zawodem,
Jak gdyby muchy do czary z miodem,
Wołali: «cudo niewiasta!»
Wołali chórem: «O kraśna dziewo!
Spójrzyj na prawo, spójrzyj na lewo,
My wszyscy twoi poddani!
Dla twoich wdzięków, dla twych przymiotów,
Każdy choć w ogień polecieć gotów,
Daj dobre słówko o Pani!
Który z nas godzien (choć wszyscy życzą)
Posiadać twoję miłość dziewiczą,
Wybierz, po dobrym rozmyśle:
A gdy jednego z grona wybiorą,
Reszta nieszczęsnych, pójdzie z pokorą
Pójdzie — utopić się w Wiśle!»
Jęczą, wzdychają, czysto wariaci —
Biédna dziewica przytomność traci,
Spuściła oczki i słucha,
Nie wié jak pozbyć czułą gromadę,
Więc prosi w myślach o dobrą radę
Ojca i Syna, i Ducha.
Duch Święty radą wspomógł dziewicę,
Przez jéj urocze, lecz blade lice
Przebiegły kraśne kolory,
Skinęła rączką drobną i białą,
I wznosząc rączki rzekła nieśmiało:
— «Moje wy czułe amory!
Jak was nie kochać, powiedźcie sami,
Każdy o miłość prosi ze łzami,
Każdy jak z wosku odlany;
A taki kształtny, hoży, stateczny,
A taki dobry, a taki grzeczny,
Choćby przyłożyć do rany.
Lecz jak was kochać moi panowie,
Dziś wiecie sami, że Tatarowie
Nabiegli kraj nasz w drużynie —
Mieczem i ogniem grożą ojczyźnie,
We krwi niewinnéj i w spaleniźnie,
Biédna ojczyzna zaginie.
Dziś, kiedy pora wesprzeć brat brata,
A wy? mężczyźni, obrońcy świata,
Wznosicie jeno toasty!
A zamiast śpieszyć ojczyźnie gwoli,
Ubrani w hatłas i puch soboli,
Klęczycie u stóp niewiasty.
Chcecie miłości? któż was pokocha?
Chyba kobiéta wietrzna i płocha
Takim zachwyci się mężem;
Dać komu rękę — cóż gdy się zdarzy,
Że domowisko najdą Tatarzy, —
A mąż nie włada orężem?
Kto chce miłości, wnet mu uwierzę,
Zrzućcie złotogłów, włóżcie pancerze,
Na koń i przeciw Tatara!
Wszak wasza liczba dosyć jest mnoga,
Moich kochanków pułk przeciw wroga,
Niech się odznaczyć postara.
Kto więcéj szczerbów na swém żelezie,
Kto więcéj znaków i ran przywiezie,
Choćby zrąbany, kaleki, —
Niech jeno weźmie tryumf nad wrogiem,
Ja go, przysięgam przed Panem Bogiem,
Kochać na wieki, na wieki!»
Tupnęła nóżką — ogień uroczy,
Ogień zapału wstąpił w jéj oczy,
I padł na ciżbę w iskierce;
I zapłomienił ciżbę zdumioną —
Duch bohatérski wstąpił w ich łono,
Jak proch buchnęło ich serce.
I wzniósł się okrzyk w prawo i w lewo:
«Cześć bohatérko! cześć tobie dziéwo!
Spełnią się twoje zamiary!»
Rzekli, wybiegli, chwycili bronie,
Wdzieli pancerze, siedli na konie,
I czwałem walczyć z Tatary!
Pomimo siły, mimo przemocy,
Walczyli z wrogiem trzy dni, trzy nocy,
Zbili zastępów trzydzieści;
Lecz sława przyszła drogim okupem,
Bo w końcu wszyscy polegli trupem,
Na polu walki i cześci.
Tylko pozostał jeden z ich grona,
Przez niego bratnia klęska pomszczona,
Przez niego Tatarzyn ginie.
Jednych rozdzielił z życiem lub bronią,
Drugich przepędził dzielną pogonią,
Gdzieś na dalekie pustynie.
Jeńcem tatarskim zmurował mury,
Ustroił ściany w łup armatury,
Wzięty własnemi rękoma;
A wystroiwszy zamek po pańsku,
Dwie beczki wina zakupił w Gdańsku,
Dwie beczki miodu miał doma.
I z dziewosłęby szedł do niebogi,
«Nagrodź zwycięzcę, pobite wrogi,
Ja wszędzie byłem na czele!»
Dziewica oczkiem przyjaźném błyska,
Rękę rycerza w swych rączkach ściska. —
I wkrótce było wesele.
Wesele huczne — i ja tam byłem,
I miodek słodki, i wino piłem,
Lecz mi nie wiedzie się wszędzie:
Bo smakowity miodek i wino
Po brodzie ciekną, do ust nie płyną.
Ot i po całéj gawędzie.
październik 1849
Gawęda o bocianie
I
Wiatr chłodno westchnął i mgłami kręci,
Zima już blisko, ej blisko!
Bocian poważny stróż sianożęci,
Rozpuszcza skrzydła, tumany męci,
I z wolna płynie na rżysko —
Siadł, zaklekotał, zwiesił dziób duży
I zamknął poważnie oko.
Snadź syn litewski marzy głęboko
O swéj zamorskiéj podróży.
II
«Miłoż to lecieć w auzońską stronę,
Miło cóś widzieć i wiédzieć,
A rozważając trudy minione,
Plądrować Nilu brzegi zielone,
Na piramidzie posiedzieć. —
— Lecz ach! wiadomo jednemu Bogu,
Czy ujdę śmierci lub klęski?
— Czy wrócę jeszcze w kraj nadniemeński,
Siędęż na kupie murogu?»
III
«O błonie Litwy! cudneż to błonie!
Tu wszystko szczęściem rozmarzy,
Słonko ciepluchne, sianożęć wionie,
Dziatwa klekoce, a tam na stronie
Słychać brząkanie kosarzy.
Słodkoż tu było — Bóg wié co daléj,
Czy wracać będzie już po co?
Może dąb z gniazdem zamieć obali,
Lub kry wiosenne zgruchocą?!»
IV
«Lepiej by swemi czuwać oczyma,
W miejscu, gdzie szczęścia tak wiele,
Lecz piersi czują, że idzie zima,
Na żółtéj łące już żeru nié ma,
Za chwilę śnieg ją zaściele!»
I ptak — opiekun błoni ojczystéj
Wyprężył dziób swój czerwony,
Podbiegł — rozwinął lot zamaszysty...
Uleciał w auzońskie strony.
Żebrak-fundator
I
Z torbą na plecach, w wypłowiałéj kurcie,
Dziad siwobrody, schylony przez lata,
Stanął pokornie przy klasztornej furcie,
I drżącą ręką we dzwonek kołata.
Stary kapelusz cienił starą głowę,
Na czarnym sznurku, wisiały u szyi
Krzyż Chrystusowy i medal Maryi,
A u popręgi paciorki bukowe.Żebrak, czy pielgrzym? — a któż jego zbada?
I kto by zresztą troszczył się o dziada.
Starzec we dzwonek furciany kołata,
Była to furta bernardyńskiej braci —
Snadź musi pomniéć staroświeckie lata,
Snadź i ojcowie tutaj niebogaci;
Klasztor i kościoł budowane z drzewa —
Czasy Witolda pamiętają pono —Ściany się trzęsą, kiedy wiatr powiéwa,
Dachy słomiane zakwitły zielono,
Przy starych ścianach rozrosły się chwasty,
Szorstka pokrzywa i oset kolczasty.
Starzec za sznurek pociągnął po trzecie,
Rozbity dzwonek gdzieś głucho kołata —
Wreszcie ktoś idzie: — otwarła się krata —
Odźwierny spytał: «A czego tam chcecie?»
Dziad się pokłonił, aż brzękły u szyi,
Krzyż Chrystusowy i medal Maryi.
II
I rzekł: «Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony!
Oto do miejsc cudownych wybrałem się w drogę,
Ślubem po żebraninie obchodzę te strony,
Ale głodny, schorzały, daléj iść nie mogę.
Mam moje święte wota, chcę czynić im zadość,
Ale cóż? Stare nogi nie służą mi sporno,
Stare kościska bolą... ej! starość nie radość,
Ojcowie! chcę gościny za furtą klasztorną
A za dzionek, za drugi, orzeźwiwszy duszę,
Powiém szczérze: Bóg zapłać, i daléj wyruszę.
A może tutaj umrę, no! to zawsze lepiéj
Umrzeć w świętym klasztorze niż na drodze pono,
Przecię kapłańska ręka powieki zasklepi,
I trupa choćby wodą pokropi święconą.
Ojcze! powiedz starszemu, że tu dziad w podróży
Prosi o miskę strawy i schronienie skromne,A za to, czyli umrę, czy żyć będę dłużéj,
Nigdy w moich modlitwach ojców nie przepomnę.
Uczynność niestracona — wszak wiész ksiądz dobrodziéj,
Kiedy żebrak przychodzi, sam Chrystus przychodzi,
Kropla wody, co podasz ze szczérego łona,
Na Sądzie Ostatecznym będzie policzona!»
III
Dziad się pokłonił, aż brzękły u szyi,
Krzyż Chrystusowy i medal Maryi. —
Odźwierny fuknął: «A toż co się znaczy?
Niedobrześ trafił, morałów twych szkoda;
Tu klasztor księży, nie szpital żebraczy,
Ani zajezdna żydowska gospoda.
Tu nie masz chléba i kątka dla ciebie,
U nas ciasnota i ubóstwo wszędzie,
My sami żyjem o żebranym chlebie;
Ruszaj stąd dziadu! nic z tego nie będzie!
A zresztą... zostań, odpocznij za bramą,
A ja się dowiem do starszyńskiéj celi,
Możeć jałmużnę gwardyjan udzieli —
Lecz pewien jestem, że powié to samo». —
I tak odźwierny, z niechęcią na twarzy,
Odszedł i zniknął w głębi korytarzy.
Wkrótce powrócił — «Mówiłem zapewno,
Że się nie wnęcisz pod klasztorne szczyty;
Ksiądz przełożony ofuknął mię gniewno:
Czy my bogacze? Czy my jezuity?
Czy widzą u nas pałace w klasztorze?
Że się włóczęgi chcą wnęcać bez pracy,
Na nas poddaństwo nie sieje, nie orze,
Sami jesteśmy w Chrystusie żebracy!
Dziad, mówisz, chory — umrze gdzie pod progiem,
To nowy kłopot, chować go potrzeba,
Dajcie mu piwa i krajankę chléba,
I niech co prędzéj wynosi się z Bogiem». —
Tak rzekł odźwierny i z sobą cóś radzi,
W środek klasztoru żebraka przyzywa,
I dał mu w izbie klasztornéj czeladzi
Krajankę chléba i szklanicę piwa.
Dziad się orzeźwił — i z Bożego domu,
Wyszedł pokornie cieniem korytarzy,
I siwym wąsem mrugnął po kryjomu, —
Czy to był uśmiéch czy boleść na twarzy?
Potrząsnął głową, aż brzękły u szyi,
Krzyż Chrystusowy i medal Maryi.
IV
Pokulał w miasto — o kroków niewiele,
Stała kaplica drewniana i niska,
Z cmentarza brzydkie oczyszczono ziele,
Na dachu krzyżyk jak gwiazda połyska;
Kapliczka nowa, skromna i chędoga,
Że gwałtem pragniesz modlić się do Boga.
Tuż przy kaplicy stoi domek cichy,
Na dachu krzyżyk, a u okien kraty,
Snadź, że i tutaj zamieszkały mnichy,
Snadź, że i tutaj zakon niebogaty. —
Nad furtą obraz, wielkiemi rozmiary,
Skréśleni więźnie, księża i Tatary. —
Starzec uklęknął i uchylił głowę,
Snadź do modlitwy zapalony szczerze,
Odpiął od pasa paciorki bukowe,
Bije się w piersi i liczy pacierze;
I słońce zaszło, i ciemno na dworze,
A starzec jeszcze z Bogiem w rozhoworze.
V
Wtém ktoś mu rękę na ramię położy,
Dziad się obejrzał, oto kapłan przy nim —
Ubrany biało jako anioł boży,
Krzyż ma na piersi purpurowy z sinim,
— «Wybacz mi dziadu, żeć przerywam modły,
Znać, że odbywasz pielgrzymkę pobożną,
Lecz kiedy ciebie losy tu przywiodły,
Wiedz, że przed nocą odejść stąd nie możno.
Nie tobie ziębnąć na wieczornym chłodzie,
Nie jesteś młodzik, krew ci się nie żarzy,
Nie szukać kąta w żydowskiéj gospodzie,
Gdy masz pod bokiem klasztor trynitarzy.
Z łaski Najwyższéj, choć dostatków nié ma,
Lecz nie jesteśmy ubodzy i głodni,
Znajdzie się szklanka wina dla pielgrzyma,
Znajdzie się kątek na noc dla przychodni.
Chodź za mną stary! dam ci w szczupłéj celi,
Misę pokarmu i siennik pościeli».
Dziad się pokłonił i szepnął nieśmiało:
«Ej! Chciałbym spocząć we schronieniu świętém!
Miałem już dzwonić, lecz męstwa nie stało,
Człowiek w łachmanach nie chce być natrętem.
Wasz klasztor szczupły, jako z wierzchu baczę,
Och dobry księże! nieśmiałość mię bierze,
Gdzie by tam miejsce na szmaty żebracze?
Gdzie by tam waszę objadać wieczerzę?» —
Ksiądz się ofuknął i podnosząc ręce
«Boże! — zawołał — co ten człowiek plecie?
Myż trynitarze, wykupując jeńce,
I wzdłuż, i w poprzek, włóczym się po świecie,
Toć w Tureczyźnie, i w tatarskim Krymie,
Kiedy obaczą, żeś pielgrzym z daleka,
Proś o gospodę w Chrystusowe Imię,
Dadzą ci miskę kobylego mléka,
A tuż mój bracie przecię nie Tatary,
Lecz klasztor polski, co w Chrystusa wierzy,
Nié ma co gadać, chodź ze mną mój stary,
Resztę modlitew skończysz po wieczerzy». —
Dziad się pokłonił, aż brzękły u szyi
Krzyż Chrystusowy i medal Maryi.
VI
Nocował z bracią, a nazajutrz rano
Nie poszedł w drogę, — dni za dniami biega,
Dziad nie odchodzi, bo i nié ma czego,
Gdy mu tak dobrze za kratą furcianą.
Pod bokiem kościoł, korzystając z pory,
Starzec się modli od samego ranka,
Daléj obiadek, a daléj nieszpory,
I przyjacielska z ojcy pogadanka;
Ma czysty siennik i wygodną celę,
Ma w refektarzu swój stolik, gdzie jada,
Nawet w drewnianym i szczupłym kościele
Jest wedle kruchty ławeczka dla dziada.
Tydzień i drugi dziad bawi z rozkoszą,
Lecz być natrętnym nie wypada dłużéj,
Już by i poszedł, lecz go księża proszą:
«Pozostań starcze! wypocznij z podróży!»
I tak do siebie przywykli nawzajem,
Że kiedy przyszło pożegnanie rzewne,
Dziad się nie kłaniał żebrackim zwyczajem,
Lecz ściskał ojców jakby swe pokrewne —
Przełożonemu oddał ze swéj szyi,
Krzyż Chrystusowy i medal Maryi.
VII
Dziad powędrował — i wieść przepada,
I zapomniano starego dziada;
Aż oto... minął miesiąc, nie daléj,
Pańska karoca po bruku pali,
A za nią wozów ładownych w zboże,
Wąska ulica objąć nie może.
Strojny w bogate z futrém czamary,
W karocy siedzi pan jakiś stary;
On skinął ręką — i wozy staną
Przed trynitarską furtą drewnianą;
Pan wysiadł z wozu i przed kościołem,
Zdjąwszy swój kołpak, uderzył czołem,
A jako dobrze świadom téj strony,
Poszedł do celi, gdzie przełożony.
Widząc, że postać tak znakomita,
Ksiądz przełożony u progu wita,
Prosi do celi, jeżeli łaska;
Pan się uśmiécha i brodę głaska:
«Ej dobry księże! czyż w nowéj szacie
Starych znajomych już nie poznacie?
Patrzaj — jaż przecię żebrak ten samy,
Coś sprzed kościelnéj przywiódł mię bramy,
Coście tak długo ojcowie mili,
Chlebem karmili, winem poili;
Dziś znów przychodzę do was gościną,
Lecz niosę z sobą mój chléb i wino,
I was zapraszam do mego stołu;
Co Bóg udzielił, jedzmy pospołu,
A co zostanie, użyjem godnie,
Zjedzą ubodzy albo przychodnie!» —
Ksiądz przełożony patrzy ciekawie,
Nie wie, czy we śnie, czy to na jawie,
Nie śmie zadawać pytań starcowi.
Ten się uśmiechnął i daléj mówi:
VIII
«Nazwisko moje: Paweł Majkowski,
Bóg mię na długie błogosławił lecie,
Mam piękny dworzec, przy nim cztéry wioski,
Miłość u ludzi i urząd w powiecie.
Byłem szczęśliwy wpośród dziatwy grona,
Lecz sądów bożych nikt nie zna, nikt nie wié.
Umarła dziatwa, umarła mi żona,Zostałem jeden jako liść na drzéwie:
Gdy drodzy sercu, gdy zmarli jedyni,
Tęskno mi było w mym złoconym gmachu;
Jęczałem smutnie jak ptak na pustyni,
Jako kruk nocny, co czuwa na dachu,
I rzekłem w duchu: dopomoż mi Panie!
Dolę, niedolę złożyć w Twoje ręce,
Niech dusza moja spokojną zostanie,
Na chwałę Twoją me włości poświęcę!
Bóg mię wysłuchał w utrapieniu mojém
I duszę świętym nawiedził spokojem.
A więc skwapliwy ze śluby mojemi,
Przed Sakramentem przysiągłem w kościele,
Grosz mego skarbca i majątek ziemi,
Oddać na dobre dla ludzkości cele;
Na jakiś zakon, co w świętéj pokorze,
Z otwartém sercém jako zbawca stoi,
Pełni nad bliźnim miłosierdzie boże,
Łaknących karmi, pragnących napoi,
Co garnie ludzi jako Chrystus dzieci,Słabych umocni, a ciemnych oświeci.
Jest pełno mnichów, wszystko niebogaci,
Wszyscy gorliwi i święci być mogą;
Jak zrobić wybór między tylu braci?
I kogo wesprzeć moją zapomogą?
Więc jąłem czytać zakonnicze prawa,
I patryjarchów klasztornych statuta,
Widzę, że wszędzie zbawienna ustawa,
Jeśli występkiem ludzkim nie popsuta.
Jakiż tu wybór? I różnica jaka?
Duch Święty środek poszepnął mi na to:
Przywdzieję szmaty prostego żebraka,
Sam się przekonam za klasztorną kratą,
Gdzie ludzie bardziéj w zakonie zupełni?
Kto piękniéj cnotę miłosierdzia pełni?»
IX
«Więc z kijem w ręku, w żebraczéj odzieży,
Szedłem do miasta w pokornéj postaci;
Zliczyłem krzyże od kościelnych wieży,
I zapukałem do najpiérwszych braci.
Ojcze, szanując ich sukienkę świętą,
Tego klasztoru głośno nie nazowę —
Dość, że mię stamtąd zelżywie wypchnięto,
Gdym prosił chleba w Imię Chrystusowe.
Poszedłem daléj — przed memi oczyma,
Stanął klasztorek świętego Bernarda,
I tam do zbytku uprzejmości nié ma,
I tam mię gorzka spotkała pogarda,
Tylko mi dała ręka litościwa,
Krajankę chleba i szklanicę piwa.
Tak mię to zimne przyjęcie odstrasza,
Że w waszą furtę nie pukałem zgoła —
Tylko ukląkłem, a uprzejmość wasza,
Sama żebraka wzięła spod kościoła,
Wyście mi dali ojcowską gościną
Chléb i gospodę, i serce, i wino.
Ślub mój spełniony — niech w waszym klasztorze
Zostanie moja posiadłość ojczysta;
Tu się wypełnia miłosierdzie boże,
Tu z moich darów społeczność skorzysta;
Skorzysta więzień, co wykupu czeka,
Stary przechodzień i żebrak kaleka.
X
«Oto mój ojcze, przyznany w urzędzie
Akt fundacyjny księży trynitarzy,
Ze czterech wiosek dostatecznie będzie
Przyjąć żebraka, kiedy się nadarzy,
I dźwignąć z muru kościelną budowę,
I monastéru korytarze nowe:
Ja wszystek grosz mój składam w twoje ręce,
To będzie dla mnie starego na kaszę —
Bo ja się do was na gościnność wnęcę.
Dawny znajomy, wiém porządki wasze,
Dacie mi ciepłą, choć malutką celę,
I w refektarzu stolik, gdzie się jada,
Nawet pamiętam, że w waszym kościele
Jest wedle kruchty ławeczka dla dziada.
Potém mię pogrześć będziecie łaskawi,
Bo już przeczuwam mój kres niedaleki;
Niech się co roku kilka mszy odprawi,
Za mego życia i w potomne wieki.
A gdy z mych wiosek będziecie bogaci,
Spełnić wam jeden warunek potrzeba:
Złóżcie corocznie bernardyńskiéj braci,
Beczułkę piwa i bochenek chleba,
Bo oni w kuchni swego refektarza,
Chlebem i piwem przyjęli nędzarza».
XI
Obok zamku, co stare przypomina dzieje,
Murem obwiedzion kościoł i klasztor bieleje.
Tak tu święcie, tak cicho, że westchniesz z rozkoszą:
W kruchcie siedzą żebracy i jałmużny proszą.
Zapytaj ich przechodniu, a każdy ci powié,
Kto dał piérwszy początek ceglanéj budowie:
Że bogaty fundator w żebraczym ubiorze,
Próbując gościnności był w każdym klasztorze,
Że zewsząd odepchnięty, choć kłaniał się nisko,
Tu jeno chrześcijańskie znalazł przytulisko. —
Że przezeń trynitarze zostali bogaci,
Że włożył obowiązek na zakonnych braci:
By ojcom bernardynom, jako rok upływa,
Składali bochén chleba i beczułkę piwa;
Że ten stary obyczaj aż dotąd się trzyma,
Że dziś ojce gościnnie przyjmują pielgrzyma,
By snadź bogaty żebrak, jeżeli się zdarzy,
Nie powędrował daléj szukać trynitarzy
7 grudnia 1850
O skarbcu zaklętym
I
Ma swe powieści prostota wioskowa —
A tak im wierzy, że przysiąc gotowa!
Kłamią starcowie, dokłamują młodzi,
I tak się gminne podanie urodzi;
Z ojca na syna, a z syna na wnuka,
Idzie, na przykład, taka banialuka:
Stał sobie zamek przed dawnemi laty,
Żył sobie w zamku kasztelan bogaty;
Znany po całym Wschodzie i Zachodzie,
Rąbał Tatarów jak zielsko w ogrodzie,
Zmurował kościoł z miedzianemi szczyty,
Przy nim osadził ojce jezuity,
Sprawiał dla królów biesiady i łowy,
Wypędzał z gruntów sieroty i wdowy,
Z wielkiemi pany żył za-panie-bracie,
Szlachciców chłostał na perskiéj makacie;
Tysiąc mu chłopów uprawiało zboże,
I wielkie skarby zgromadził w komorze.
On żył — zwyczajnie jak książę udzielny,
Umarł — zwyczajnie jak człowiek śmiertelny;
Śladem za dziadem i ród jego ginie,
I groźny zamek stanął w rozwalinie.
Marmur i cegła z wieżycy wyniosłéj,
Opadły gruzem i chwastem zarosły;
Po bastyjonach, skąd grzmiała potęga,
Szczur się zagnieżdża i żmija wylęga.
Bóg jeno tutaj przytułek naznacza
Na noc dla zbójcy, na dzień dla puchacza,
Słowem pustkowie!...
Nie całkiem pustkowie —
Spytaj u ludzi, a każdy ci powie:
Że pod gruzami, trzy sążnie od ziemi,
Jest loch zakuty sztaby żelaznemi;
A w lochu skrzynia zakowana młotem,
A w skrzyni skarbiec ze srébrem i złotem,
A na powietrzu, nad gruzami, nisko,
Sinie i błędne pali się ognisko.
II
Mówią o skarbcu i starzy, i młodzi,
Po całym kraju powieść się rozchodzi;
Zwiedzał to miejsce niejeden ochoczy
I widział skarbiec na własne swe oczy,
Lecz brać nie można, bo w głębi pieczary
Jęczy duch jakiś czy pokutnik stary.
Twarz jego sucha, jakby trupia głowa,
W sobolą szubę i w kołpak się chowa;
Ma siwe kudły na brwiach i na brodzie,
Oczami strzela aż duszę przebodzie;
Iskrzą brylanty u jego kaftana,
Na piersiach zbroja srébrem żwirowana —
On jęczy jękiem żywego człowieka,
A przecię, grobem czuć odeń z daleka,
Postać nieznana, krój szaty nieświeży,
Rdza na pancerzu, a pleśń na odzieży.
Brzęcząc w ogniwa rdzawego łańcucha,
Pies z całych piersi groźnym rykiem bucha
Szczeka i warczy, i pilnuje wnijście,
Z oczów mu patrzy krwawo i ogniście.
Niejeden z mieczem i szepcząc pacierze
Był tam w nadziei, że skarby zabiérze,
Lecz byle trafił na jaskinię czarną,
Grobowe jęki strachem go ogarną;
Brytan się rzuca na piersi, na ramię,
Zakrwawi ręce i oręż połamie,
Aż biédny śmiałek, nie mogąc dać rady,
Ucieka z lochu zraniony i blady.
III
Mówią o skarbcu i starzy, i młodzi,
Po całym kraju powieść się rozchodzi —
I mówił prymas do pobożnych księży:
«Niech egzorcyzmem piekło się zwycięży,
Śpiéwajcie psalmy i uderzcie w dzwony,
Snadź że ów piéniądz na kościoł sądzony.Orate fratres, téj duszy cóś boli.
Od mąk czyscowych modlitwa wyzwoli!
Zbrojny w modlitwę i święconę wodę,
Ja sam was bracia do zamku powiodę,
I skarb zabierzem». I oto kapłani
Wychodzą, w szaty świąteczne przybrani,
Choć po ich czołach pot ocieka zimny,
Biją we dzwony i śpiéwają hymny,
Święcą zwaliska i pełni popłochu,
Przy świetle gromnic tłoczą się do lochu.
I widzą postać zbrojnego widziadła —
Postać jęknęła i na twarz upadła,
Lecz kiedy prymas, za którym szło grono,
Sięgnął rękami, kędy skarb złożono,
Widmo powstaje, rękę mu odpycha,
Pies brzęknął w łańcuch i zawarczał z cicha.
Prymas nie wątpi, że strachy odegna,
Żegna upiora, i upior się żegna: —
Święconą wodą kropi go co chwila,
Upior się modli i głowę uchyla.
Więc chrześcijanin... nie lęka się krzyża,
Lecz trąca, kto się do skarbu przybliża.
Próbują księża wszyscy po kolei,
Śpiewają psalmy: «Miserere mei».
I upiór śpiéwa, i uklęka z dala,
Jeno do skarbcu tknąć się nie dozwala.
Jęczy aż echo odzywa się w gmachu;
Kapłani zbladli, umilkli ze strachu,
I przerażeni wybiegli spod ziemi,
A jęk grobowy ozwał się za niemi.
IV
Mówią o skarbcu i starzy, i młodzi,
Po całym kraju powieść się rozchodzi —
I król zawołał: «Skąd ten postrach płonny?
Ej mości panie podskarbi koronny!
Znając odwagę nigdy nieomylną,
Wierności waszéj polecamy pilno:
Ruszaj do zamku! to sprawa ojczysta,
Rzeczpospolita na skarbie skorzysta;
A jakieś widmo co przestrasza księży,
Mego rycerstwa pewno nie zwycięży».
Więc uzbroiwszy i piersi, i głowę,
Lecą pancerni w zwaliska zamkowe,
Lecą w sto koni, na śmierć obojętni:
Wesołe echo po zwaliskach tętni,
Mieczami brzęczą, a tu nuta żwawa,
Bojowa surma serca im dodawa.
Zsiedli z rumaków — i w szykownéj parze,
Tłoczą się w wąskiéj i ciemnéj pieczarze,
Weszli do lochu — cofnęli się w trwodze...
Widmo rycerza klęczy na podłodze.
Wbiega podskarbi (a śmiały był dosyć),
Każe rycerstwu cały skarb wynosić...
Widmo spójrzało strasznemi oczyma,
Wzniosło prawicę, do boku się ima,
I z dzikim zgrzytem, co by wzruszył skały,
Wyciąga z pochwy swój miecz zardzawiały:
Zwarli się bojem — szczękła stal na stali,
Trupie żelazo jakby ogniem pali,
Rąbie pancérze i gruchoce kości; —
A brytan skuty wścieka się ze złości;
Skacze rycerstwu na piersi, na ramię,
Zakrwawia ręce i oręże łamie;
Kto się posunie już na ziemi leży,
Widmo zrąbało secinę rycerzy.
«Nie walczyć z duchem! — wykrzyknęli starzy —
Nas nie przemogli Szwedzi ni Tatarzy,
Przemogło widmo, na jawie czy we śnie...
Trudno dotrzymać, gdy rażą boleśnie!»
Więc bladzi, we krwi, wybiegli spod ziemi,
A jęk grobowy ozwał się za niemi.
V
Mówią o skarbcu i starzy, i młodzi,
Po całym kraju powieść się rozchodzi;
A lud się dziwi, że nie dany zgoła,
Ni dla ojczyzny, ani dla kościoła.
Jesienną nocą, sierota z pobliska,
Przyszła w ruinach szukać przytuliska,
Wicher się wkradał przez okna i szczyty,
Jęczał od gzémsów ceglanych odbity.
Puchacz wychylił ze strzelnicy głowę,
I wydobywał jęki nadgrobowe.
Smutniéj nad wichry, smutniéj nad puchacze,
Młoda sierota narzeka i płacze:
«O ludzie, ludzie! niech Bóg nie pamięta!
Jestże na ziemi sprawiedliwość święta?
Rodzice zmarli, zgorzał dach méj chaty,
Czyha na cnotę złoczyńca bogaty,
Abym służyła za hańby narzędzie,
Zbrojne pachołki ścigają mię wszędzie!...
Muszę uciekać i tułać się z dali,
Kryć się od ludzi, by mię nie wydali —
Straszno mi w nocy! przypadłam bez znaku
Na grobie matki w cmentarnym sośniaku,
Ach! przed zbrodniarza dzikiemi oczyma,
Nawet na grobie przytuliska nié ma;
I tam mię ścigał — biegnę na bezdroże,
Te puste gruzy ocalą mię może,
Lecz przyjdzie jutro — ja wyjść stąd się boję,
Umrę od głodu — o losyż wy moje!!
Za cóż ja, za co, mam cierpieć tak srogo?
Nie mam na świecie nikogo! nikogo!»
«O! znam ja kogoś co mi rękę poda,
U niego dla mnie i życia nie szkoda!
On mię tak kocha, mnie przy nim tak miło,
Jeszcze by szczęście sierocie wróciło!
Lecz biédnym myśleć o szczęściu nie wolno,
On sam na chléb swój pracuje mozolno,
Z pracy rąk jego wyżywienia czeka,
Zgrzybiały ojciec i matka kaleka».
«Och! marnych groszy gdyby choć niewiele,
Wraz byśmy wiarę przysięgli w kościele.
Potém, gdzie oko, gdzie poniesie noga,
Na kraj by świata uciekli od wroga.
W słomianéj chacie, na ubogiéj niwie,
Wiek by nam płynął, oj płynął szczęśliwie!
Bo niczém praca na polu lub w lesie,Byle mieć szczęście, jako sercu chce się.
Mało co sercu?! kiedy dola nie da,
Ot czeka hańba albo gorzka bieda!
Wybierz sieroto dopóki masz porę —
Nie! ja śmierć głodną w tych gruzach wybiorę!»
VI
Wtém zagrzmiał tętent donośny i długi...
To prześladowca ze swojemi sługi...
Sierota drgnęła i pełna popłochu
Tuli się w gruzy... i wpadła do lochu.
I widzi skrzynię okutą w oddali,
Nad nią w powietrzu ognisko się pali,
Klęczy człek w staréj rycerskiéj odzieży,
I pies łańcuchem przykowany leży.
Twarz człeka sucha jakby trupia głowa,
W sobolą szubę i w kołpak się chowa;
Ma siwe włosy, grobem z niego wieje,
Lecz w oczach widać słodycz i nadzieję.
Skinął na skrzynię, potém na dziewoję;
Jak gdyby mówił: «zabieraj, to twoje!»
I wnet ze skrzyni jakby cudu dzieło,
Rozpękły sztaby i wieko runęło.
VII
Sierota w strachu zemdlała, upadła
I słyszy we śnie, jakby głos widziadła:
«Owo te skarby we srébrze i złocie,
Ja przed wiekami wydarłem sierocie,
Lecz za tom srogą ukaran pokutą,
Bo serce moje do skarbu przykuto.
I po mym zgonie zostawszy upiorem,
Musiałem jęczeć i czuwać nad zbiorem,
Póki sierota cnotliwa, a biédna,
Zabrawszy złoto, zbawienie mi zjedna.
Zabierz i módl się — bo jest wyrok boży,
Że twa modlitwa niebiosa otworzy!»
Dziéwczę się budzi — i patrzy, i słucha;
Zniknął już upiór, zniknął pies z łańcucha,
Jeno we skrzyni migocą się staréj
Czerwone złote i białe talary.
Sierota klękła i łzami zalana,
Zaduszne psalmy mówiła do rana,
Porankiem wyszła strwożona i blada,
Z płaczem, ze śmiechem swój cud opowiada.
VIII
Zbiegli się ludzie poczciwi a prości —
Patrzą na złoto, lecz nikt nie zazdrości,
Szeptają owszem i młodzi i starzy:
«Dawny kasztelan ukrzywdzał nędzarzy,
Zgromadził wiele i srébra, i złota —
To łzy sieroce — niech bierze sierota!»
IX
W niedzielę idą przed ołtarza progi,
Biédna sierota i młodzian ubogi,
I świętych ślubów zaprzysięgli słowa,
I była huczna biesiada godowa. —
Zabrali skarbiec i świętym zwyczajem
Dzielą się z Bogiem, bliźniemi i krajem.
Sypią jałmużny ku biédnych potrzebie,
Murują kościoł, że aż widno w niebie;
W kościele zasię modlą się co rana,
Za wieczny pokój duszy kasztelana.
Rzeczpospolitéj dali na usługi,
Hufiec pancerny, i jeden, i drugi,
A co zostało, to jakoś się sporzy;
Żyli w miłości i w bojaźni bożéj.
X
Mówią o skarbcu i starzy, i młodzi,
W całym się kraju przypowieść rozchodzi, —
A gdy ją każdy powtarzał jak zdoła,
Doszła na koniec do naszego sioła.
By zaś w późniejszéj nie zginęła dobie,
Ja wziąłem przed się utrwalić ją sobie,
I wedle ludzi statecznych rozmowy
Spisałem wszystko rzetelnemi słowy.
25 lutego 1851
Lalka
Niech lalka będzie grzeczna, nie płacze, nie beczy,
Ładnie mi się ukłoni i uszko nachyli,
A ja lalce opowiém wiele pięknych rzeczy,
Jak mi rodzice mówili.
W święto... mama mię w nową sukienkę ubierze,
I różową przepaskę zawiążę u czoła;
Ja wtedy będę umieć francuskie pacierze,
I pojedziem do kościoła.
Toż to będzie się dziwić prostaków gromada!
Bo nie przy nich pisane zagraniczne słowa,
Mnie się głośno po polsku modlić nie wypada,
Czy to ja chłopka wioskowa?
Lecz cichutko... po polsku... poproszę w kościele:
Niech mi Bozia da rosnąć i wyładnieć prędzej,
A dla mamy i papy niech da wiele... wiele...
Żółtych i białych pieniędzy!..
Oni tak lubią grosze, tak modlą się szczerze,
Dają na mszę dwa złote, całują obrazy,
A Pan Bóg taki dobry — że co dasz w ofierze,
To, słyszę, odda w sto razy.
Więc oni coraz hojniéj Panu Bogu służą,
A Pan Bóg więcéj płaci za ich chęć pobożną;
To zbierze się pieniędzy tak dużo... tak dużo...
Że i przeliczyć nie można.
Lalko! jaka ty śmieszna... nie rozumiész zgoła:
Pytasz, czy to Bóg przyjdzie we własnéj postaci,
Albo przyszle z pieniędzmi swojego anioła,
Co za pobożność zapłaci?
Gdzie tam! — jak mówi mama — z Opatrzności Boskiéj,
Przyjedzie Żyd brodaty, da groszów i dosyć...
Za pieniądze kupimy chłopów cztéry wioski.
Co będą nam żąć i kosić.
Ty tylko tego nie wiész — że my — to panowie,
A jeszcze jest lud inszy, chłopami nazwany,
Którym Pan Bóg z niebiosów przykazał surowie,
By pracowali na pany.
Brudne, brzydkie i pijane — czysto jak nędzarze
W poszarpanych siermięgach ledwie włóczą ducha,
Lecz sami sobie winni, to Bozia ich karze,
Że chłopstwo papy nie słucha.
Papa kocha swe konie, mama swego szpica,
A chłopów każdy łaje, każdy kijem kropi,
Doprawdy, że aż szkoda... skąd taka różnica?
Niegrzeczni muszą być chłopi!...
Ot i wczora... gdy papa zasnął po obiedzie,
Pytam się — czy to pięknie i co za potrzeba,
Weszli — zbrudzili pokój, krzyczą jak niedźwiedzie:
«Chleba panoczek! daj chleba!...»
Więc kazano ich obić... i słusznie obici;
Już ja kiedy wyrosnę i będę mieć zboże,
Póki się cała wioska chlebem nie nasyci,
Nigdy się spać nie położę.
Bo proszę, jak to zasnąć, kiedy naród blady
I do drzwi, i do okien ciśnie się z pokorą:
Nie nakarmić ich chlebem... to przyśnią się dziady,
Jeszcze do torby zabiorą.
Lub co gorsza — w obrazku Pan Jezus się dowie,
Co dla zgłodniałéj rzeszy chleb i rybę łamie:
Lalko! zmówmy pacierze o chleb i o zdrowie,
Chłopom, i papie, i mamie.
4 września 1851
Zaścianek Podkowa
PODRÓŻNY
Boże, co za spiekota; pot czoło opływa,
Prędkoż mię do gospody zawiedzie ta ścieżka?
Ziemio rodzinna moja! szczęsny, kto tu mieszka,
Biédny, kto podróż odbywa!
Hop mój koniu! choć pianą i potem okryty,
Choć pan twój ledwie żyje ze skwaru, z niewczasu,
Tam za górą, na łące widać jakieś szczyty!
To może strzecha popasu.
Mylę się... to są gruzy starego kościoła,
Tynk opadł, okna puste, wyszczerbione mury,
Na dachu szkielet krokwi nienakrytych zgoła,
A w klonie dzwon sygnatury.
Co za rozkoszne miejsce, a pustkami stoi;
Odłogiem leży pasmo pól i sianożęci,
Jak tu pięknie w olszniaku ów strumień się kręci,
On nas spragnionych napoi!
Puszczę konia na trawę, a sam wodą czystą
Orzeźwię się, umyję i ręce, i skronie.
A ległszy na murawie, olszyną cienistą
Spaloną głowę osłonię.
ŻEBRAK
Dzień dobry mój paniczu! Niech cię Pan Bóg broni,
Niech chowa w swojéj opiece,
Wiedz, że tutaj na łące nie wolno paść koni,
Nie wolno poić w téj rzece.
PODRÓŻNY
Jak to? Mówisz nie wolno, a czyjaż to łąka?
Czy jesteś stróżem najętym?
ŻEBRAK
Tak panie, jestem stróżem jak pies, co się błąka,
Czując nad skarbem zaklętym.
Stróżem jestem, ten kościół, te spalone krzyże,
Cmentarz, skąd panisko dyba,
Te łąki, te poletki i te wody chyże,
To moich przodków sadziba.
Czy widzisz za kaplicą gruz pieców ceglasty?
Widzisz ten komin wyniosły?
Czy widzisz stosy węgla, pokrzywy i chwasty,
Co na popiele wyrosły?
Czy widzisz tę w zagonach ziemię nieuprawną?
Nie zawsze była jałową!
Przed trzydziestu latami... niezbyt jeszcze dawno
Tu stał zaścianek Podkowa, —
Tak narzeczon od herbu, co rodu zaszczyty
Głosił z niepamiętnéj pory,
Bo my choć biédni, mamy klejnot rodowity,
Co dał nam Stefan Batory.
Bo to za owych czasów nasz przodek Konstanty,
Nabył swój klejnot dostojnie,
Kiedy Stefan Batory zdobywał Inflanty,
Zyskał szlachectwo na wojnie.
Od niego to pochodzi parentela nasza,
Drzewo wspaniałéj postaci,
Syn Konstantyna Krzysztof zrodził Tobijasza,
Tobijasz zrodził trzech braci;
Najstarszy był Mikołaj, jego gałęź trzyma
W rodzie pierwszeństwo ojczyste,
Mikołaj zrodził Pawła, Paweł Joachima,
Joachim Jana Baptistę:
Jan mosanie Baptista, zbaw mu Boże duszę,
To był mój ojciec rodzony;
Ach! co by on powiedział, że ja spędzać muszę
Gościa, co przybył w te strony!
Pan myślisz, że ja bronię łąkę i pastwisko
Z jakiéjś nieludzkiéj rachuby?
Nieprawda, jak Bóg żywy, nieprawda panisko!
Ja tylko nie chcę twéj zguby.
Ho! ho! gdybyś zawitał do tego ustronia,
Gdy tu mieszkałem za młodu,
Miałbyś suto murogu i owsa dla konia,
Miałbyś i piwa, i miodu.
Bo tu była zamożność i wiosną, i zimą,
Wiész, jaka była tu cnota?
Każdy kto tu przyjechał lub zabłądził mimo
Nie wyszedł trzeźwy za wrota.
A teraz gdy zaścianek przyszedł ku zagubie,
Wiész, jak przeklęty okropnie!
Biada bydłu, co trawę z téj łąki uskubie!
Biada kto wody téj żłopnie!
A nawet kto tutejszy, mija to bezdroże,
Bo wié, że ziemia zaklęta,
To lub koło się złamie, lub koń zaniemoże,
Albo go niemoc opęta. —
Mnie pan hrabia tutejszy trzyma za zapłatą,
Bym stał jak wiecha przydrożna,
I ostrzegał podróżnych i zima, i lato:
Że tędy jechać nie można.
Bywało — zorzą drogę — to jedzie, kto nie wie,
I klęskę sobie napyta;
W przeszłym roku żebraka, ot tu przy tém drzewie,
Roztrzaskał piorun i kwita —
Czy mało? Co rok prawie cóś się komuś stanie,
Kto w to zabłądzi bezdroże.
PODRÓŻNY
Cóż to jest? Czary jakieś?
ŻEBRAK
Nie czary mój panie,
Lecz pomsta musi być boża.
PODRÓŻNY
Za co?
ŻEBRAK
Ha! Długo gadać, koń trędzlami dzwoni
Na długie gawędy nasze —
Wiész pan co? Przebrnij rzekę i na tamtéj błoni
Puść swego konia na paszę. —
Tam już grunt niezaklęty i dobre pastwisko;
Widzisz tę kłodę dębową?
Siądźmy, ja ci rozpowiém, skąd to uroczysko
Zaklętem i Pomstą zową.
II
Tandem więc, jak mówiłem i jak widzisz ślady,
Tu był zaścianek Podkowa,
Tu żyły moje dziady i moje pradziady,
Poczciwa szlachta czynszowa;
A tam daléj za lasem, stał dwór murowany,
Z zamkiem, wałami i fosą,
Tu jeńcowie tatarscy budowali ściany,
Jak dawne powieści niosą.
Pan dzisiejszy zmurował pałac znakomity,
Ślad zamku zarosły chwasty,
Ale jeszcze jest brama, a na niéj wyryty,
Rok tysiąc sześćset szesnasty.
Jeszcze pamiętam zamek i pana starostę,
Kiedy to jedzie na sejmy,
Przysyła tu hajduka i szlachcice proste
Sprasza na obiad uprzejmy. —
Było w naszym zaścianku domów ze dwanaście
Płacących czynsze za ziemię,
Dziedzic jak grunt wydzielił ojcu protoplaście,
Z wiekiem... rozrosło się plemię.
A czynsz mospanie lekki, opłacać aż miło,
Lub służyć w bandzie ochoczéj —
Najczęściéj się do zamku rycersko służyło —
Koń i pachołek z półwłoczy.
Ale co to za służba? to i znaleźć rzadko,
Wojna czy sprawa domowa,
Każą jednemu jechać, to całą gromadką
Wali zaścianek Podkowa.
Dziedzic bywało krzyknie: «Pomożcie mi chłopcy!»
My lecim z ciałem i duszą,
Czy gdzie karczmę zapalić, czy rozrzucić kopcy,
Wszyscy z zaścianku wyruszą.
Czasem się aż starszyzna rozgniewała nasza,
Kiedy w sianokos lub żniwa
Jaśnie wielmożny dziedzic na sejmik zaprasza,
Lub na obławę przyzywa —
Któż pogardzi sejmikiem albo polowaniem?
Więc krzyczy młodzież wesoła:
«Murem mospanie! Murem naszych piersi staniem
Gdzie pan starosta powoła!»
Mój ojciec (wieczny pokój!) czasem podziwaczy:
«Ej! młodzi! Żnijcie i koście!»
Ale sam się uśmiécha, bo wié, co to znaczy
Wskarbić się w łaskę staroście.
Tylko wolę starosty miéj za rozkaz święty,
A wszystko uzyskać możno:
Łąka ci nieskoszona albo morg niezżęty,
Dworscy włościanie go pożną.
Jedno słowo: «wy bracia, wy sąsiedzi moi»
Było na ustach paniska;
Bywało, zbierze szlachtę, nakarmi, napoi,
Jeszcze do piersi przyciska.
Czasem, gdy stary szlachcic w uroczystym czasie
Zanadto spełnia wiwaty,
I upadnie pod ławę — to w pańskiéj kolasie
Odwiozą starca do chaty.
III
Tak wiek z wieków, od czasów któregoś Zygmunta
Szlachta osiadła te grunta;
A ten strumień, co płynie pomiędzy parowy
W kształcie herbowéj Podkowy,
Pamięta, choć wokoło ślady się zatarły,
Jak dziady i wnuki marły,
Jak prawnuki wzrastały, on powiedzieć może
Wszystkie dopuszczenia boże,
Wszystkie lata wesołe, wszystkie czarne biedy,
Jak szły Tatary i Szwedy,
W którym roku był pomor, w którym znak niebieski,
Sejm, czy trybunał litewski?
Bo nieraz tu starcowie o wieczornéj chwili
Swoje przygody gwarzyli:
Strumień pewno pamięta... dowiedziéć się muszę,
Kto to zaszczepił te grusze,
Które ot tam usechłszy na zaklętéj ziemi,
Stérczą szkiélety nagiémi?
A smaczny miały owoc! — aż dotąd mi w duszy
Smak tych jabłoni i gruszy,
Com je kiedyś obijał z téj gałęzi dużéj,
Co krukom za gniazdo służy —
Strumień mi kiedyś powie, z jakiéj to ofiary
Wzniesiono kościołek stary,
Który tam właśnie stérczał sosnowémi ściany,
Gdzie dzisiaj ten gruz ceglany;
Pamiętam tę kapliczkę drewnianą, nadgniłą,
Gdzie to się do mszy służyło,
Gdziem spod saméj wieżyczki, dla marnéj uciechy,
Wykręcał wróble spod strzechy;
Gdzie z chórów, jakby z tronu poglądałem dumnie,
Gdziem ojca zokopał w trumnie,
Gdzie brałem ślub, gdzie dla mnie i starzy, i mali
Veni creator śpiéwali.
Jasny był dzień! ej jasny! Lecz w oczach mi ciemno...
Panie zlituj się nade mną!
Stare oczy a głupie — wspomnisz dawne dzieje,
To z nich się i łza poleje. —
Fraszka łza i wspominek! — Tylko duch rozżarzy,
Wypala zmarszczki na twarzy;
A jeszcze cudzy człowiek, widząc, że my płaczem,
Gotów się zaśmiać cichaczem.
IV
Po starych dobrych czasach — ot przyszedł wiek nowy,
Nastały czarne lata na szlachtę z Podkowy,
Przeminął czas sejmików, jak mija sen marny,
Zahardział pan starosta niegdyś popularny,
Zostaliśmy magnatom niezdatni i biedni,
Minęła łaska pańska, minął chleb powszedni:
Tam grad pola wybije, ówdzie chata spłonie,
Trudno już było wyżyć na naszym zagonie,
Gdzie się nowe kłopoty zjawiały co chwilę,
Gdzie czynszmi obłożono we dwójnasób tyle, —
Gdzie nie bacząc na starca lub niewiastę chorą,
W dzień świętego Marcina okna ci wybiorą. —
Ej te nieszczęsne czynsze! Jakby kość do gardła,
Przez nie to w rok po ślubie żona mi umarła,
A gdyśmy wieźli trupa, to pachołek pjany
Konia mi spod śmiertelnéj wyprzągł karawany.
Znosili twardą biedę Podkowianie starzy,
Gniéw trząsł się na ich wąsach i zmarszczkach na twarzy,
Nieraz pobiec do zamku i rąbać się chcieli,
Do boku! Och! Na teraz szkoda karabeli!
Szkoda poczciwéj broni! — Choć cię w sztuki potną,
Cierp szlachto podkowiańska zelżywość sromotną.
Pan starosta, co naszéj urągał się biédzie,
Rozumiał, że na niego śmierć nigdy nie przyjdzie,
Śmierć przyszła swoją drogą — pan leży w kościele.
On wiele uszczęśliwił i ukrzywdził wiele,
Niech mu Bóg dobrotliwy jego win nie baczy,
Niech mu jedno nagrodzi, a drugie przebaczy.
Źle nam było pod koniec — lecz gniéw nastał boski,
Gdy syn jego, pan hrabia odziedziczył wioski:
Sam z człekiem i nie gadał, a dworskie kozaki
Krwawo i łzawo szlachcie dali się we znaki —
Szlachta lubi polować, a tuż las graniczy,
Biada, jeśli ze strzelbą spotkał cię leśniczy,
Biada, jeśli dziewczęta niebaczne, bo młode,
Zerwą kwiatek na łące lub w lesie jagodę,
Biada, jeżeli trzoda za rzeczkę choć wbieży,
Nie unikniesz pogróżek, gwałtów i grabieży, —
Kiedyśmy szli do hrabi skarżyć się na zgraję,
Psami szczwały nas z zamku francuskie lokaje;
A pan, jeśli do niego docisnąć się zdarzy,
Obelgą cię nakarmi lub czynem znieważy.
Myślisz — hrabia co bronił swe lasy i pasze,
Wzajemnie kiedyś miedze uszanował nasze?
Gdzie tam! — konno, ze psami, z harapem u pasa,
Co dzień po naszych łąkach i pastwiskach hasa,
Nasze zboże tratuje, poniewiéra marnie,
Lub na naszych owieczkach zaprawia swe psiarnie.
A jeśli się pożalisz, to cię sfuka o to:
«A milczéć mi! zuchwała, niewdzięczna hołoto!
Jeżeli wam niedobrze na tutejszéj stronie,
Precz mi z mojego gruntu! Ja odejść nie bronię!»
Próżno się człowiek modli i litości czeka —
Wciąż jedna sprawiedliwość i jedna opieka.
V
Wtém dziwne wieści krążą po powiecie,
Trąby francuskie poza Niemnem dzwonią,
Dwa groźne wojska stanęły pod bronią,
I hrabia wspomniał, żeśmy ludzie przecie.
Czy to z nadziei, czy z jakiegoś strachu,
Wnet powziął ku nam najżyczliwsze chęci,
Ot! jak chorągiew na zamkowym dachu,Tak serce hrabi za wiatrem się kreci.
Grzecznie się kłaniał, aż jednéj niedzieli
Odwiedził wszystkich czynszowych swéj ziemi,
Uściskał młodzież, szeptał ze starszémi,
Klękł przed kaplicą, i wszyscy klęknęli...
Modlą się, gwarzą — już i noc zapada,
A jeszcze trwają modły i narada.
Nazajutrz ledwie poranek zabłyska
Znikła z zaścianku młodzież od wyboru,
Zniknęły konie z naszego pastwiska,
Zniknął pan hrabia ze swojego dworu;
W sadzibach naszych jeno pozostali
Drżący starcowie albo chłopcy mali,
Kobiéty słabe lub kto mimo chęci
Pozostał doma z wiarą i otuchą;
W zaścianku naszym jak w grobowcu głucho,
Nie słychać brzęku kos na sianożęci, —
Nie zarżą konie na wieczornéj paszy,
Trwożna niewiasta co godzina blednie,
Bo wyją wilki, których nikt nie straszy;
I puchacz pucha czarne przepowiednie,
I smutno jakoś w chmurach się rozbija:
Echo od dzwonka na Zdrowaś Maryja.
VI
Robocze lato wyzwało nas z domu,
Po ukraińsku rozrosło się żyto;
Kłos z niebem gada i chleba obfito,
Tylko pracować i jeść nié ma komu; —
Kilku staruszków, ot cała drużyna.
Dziad chce pracować, lecz mu ręka mdleje,
Tylko by śpiéwał godzinki za syna
Lub przypominał starodawne dzieje; —
Kilku młodzieńców, co niby to skoro
Rwą się do pracy, by rozerwać serce,
Ale na polu do kółka się zbiorą,
Gwarzą o bitwach, mundurach, żołnierce,
A pora schodzi — przeminął czas suszy.
Mgłami jesieni powlekło się słońce,
Zboże niezżęte sypie się i kruszy,
Trawy stwardniały i zeschły na łące —
Ledwie gdzieniegdzie wytykają głowę
Kopice siana lub mendle zbożowe; —
Nastała jesień, cały plon się kwasi,
I tak zmarniała całoroczna praca:
A gdzie pan hrabia? Gdzie rycerze nasi?
Nie masz i wieści, gdzie kto się obraca.
Nastała zima o niezwykłéj porze,
Pan Bóg na ziemię zagniéwał się biédną —
Śniegi głębokie wypadły na dworze,
W białéj zawiei i świata nie widno,
A mróz ognisty z jesieni jak chwyci,
To trwa do wiosny ku ludzkiéj zagubie,
Niejeden zginął i w rysiowéj szubie,
A cóż nędzarze łachmanem okryci?
Włóczą się wszędy i o każdéj chwili
Przemarzłe dziady, żołnierze, Żydziska,
I częste wieści od pobojowiska:
Tu zbili jednych, tam drudzy pobili,
Owdzie wygrana, ówdzie straszna klęska,
Owdzie pod tego, tam owego wodzą,
Spod Borysowa, Możajska, Smoleńska,
Wieści po wieściach jak gromy dochodzą, —
Jeden im wierzy, a drugi nie wierzy,
Lecz pełno westchnień, postów i pacierzy,
Co dzień pod kościoł ciśnie się gromada,
Modli się z płaczem i ofiary składa. —
VII
W początkach adwentu o szaréj godzinie,
Do naszéj chałupy zeszła się gromada,
I wkoło zasiadłszy przy ciepłym kominie,
Ten szczepie łuczywo, ten wzdycha, ów gada,
Mój ojciec przy oknie, w płóciennéj opończy,
Sieć wiąże na rybę i pacierz swój kończy,
A był to czas mroźnéj zamieci i słoty —
Wiatr silny — aż ściany łamią się i trzeszczą,
A wicher śniég skręca i składa w sumioty,
I świszcze w kominie piosenkę złowieszczą —
Wtém drzwi się rozpadły: któś zziębły, wąsaty,
Przy szabli i w burce wtoczył się do chaty.
Przeraził nas wszystkich ten napad znienacka,
Wiadomo, jak w wojnie żołnierze zuchwali;
Czy szajka westfalska, czy sotnia kozacka,
Zrabuje, spustoszy; a może i spali. —
«Niech będzie pochwalon!» — zawołał przybyły,
— «Na wieki i amen» — odrzekła gromada. —.
Ot jakoś nieznacznie przybyło nam siły:
«Kto chwali Chrystusa, kto tak do nas gada,
Nie może być rabuś — rzekł ojciec spokojnie —
Ot dzięki Ci Boże, są wieści o wojnie!» —
I zatknął u pasa święcone paciórki —
A żołnierz śniég otrząsł z kaszkieta i burki,
I z lodu ocisnął namarzłe wąsiska,
— To Stefan — to brat mój — z pochmurném obliczem,
Podbieżał do ojca, kolana mu ściska,
I wita się z nami — my bieżym i krzyczym:
Witamy, ściskamy radością wzruszeni,
«No cóż tam? Jak idzie? Jak się wam powodzi?»
Tysiące zapytań jak z procy kamieni
Rzucają z pośpiechem i starzy, i młodzi.
«Źle idzie — rzekł Stefan — skończyła się praca,
Już nasze rojenia minęły, uciekły,
Już Francuz w cieplejsze krainy powraca,
Przemarzły, przelękły, pobity i wściekły,
Bóg z niemi — mój ojcze! Ja u was w gościnie,
Konika popasę i ruszam z kopyta;
Za Wisłą, za Niemnem, na cudzéj krainie,
Być może, że słońce nam jeszcze zaświta;
O wtedy to z hrabią rachunek uczynim —
On stchórzył na polu, gdzie ogień się krzesze,
Porzucił nas wszystkich, co byliśmy przy nim,
Zapragnął Paryża i powiózł depesze.
I żołd nasz zagarnął na domiar swéj zbrodni.
Ej hrabio, nie ujdziesz pałasza lub kija!
My tutaj krew lejem i głodni, i chłodni,
A wasze w Paryżu gdzieś winko popija!
Jedź z Bogiem, pij z Bogiem wesoły i zdrowy,
Nie zginiem bez ciebie, kochany sąsiedzie,
Nas wzięto po pułkach — a szlachcie z Podkowy
Ze strzelbą czy z lancą niezgorzéj się wiedzie,
Bo Pan Bóg nad nami litować się raczy.
Zwyczajnie jak wojna — wszelako się zdarzy.
Piotr został raniony od piki kozaczéj,
Jan krzyżyk otrzymał za wzięcie bagaży,
Franciszek w szpitalu, bo rąbał się szczérze,
(Nie lękaj się ojcze, nie będzie kaleką),
Mikołaj kapralem przy głownéj kwaterze;
O reszcie ja nie wiém, bo pułki daleko.
Dziś idziem do Niemiec, choć pędzą za nami,
Posłyszycie wkrótce nowiny rozgłośne,
A śladem za wieścią my do was, my sami,
Z jaskółką, z bocianem powrócim na wiosnę».
VIII
Ale wiosna nie chybia jak człowiecza dola,
Przyszło cieplejsze słońce, śnieg otopniał z pola,
Strumień otrząsł się z lodu i swobodnie płynie,
I bocian zaklekotał... ot na téj olszynie! —
I przyleciała czarnych jaskółek gromada.
A każda cóś szczebioce, każda rozpowiada.
Któż tam proszę potrafi dowiedzieć się od niéj,
Może pokłon przynosi z krainy zachodniéj?
Ale gdzie tam... dla Boga? — och! ku naszéj strzesie
Czarny kruk chyba z wojny wiadomość przyniesie,
I rozpowié krakaniem żarłocznego gardła:
Matka głos ten pojęła i szatę rozdarła,
I załamała ręce — serce matki zgadnie,
Choć wojna za górami, gdzie kula upadnie —
Sprawdził się przestrach ojców i matek w Podkowie,
Sprawdziło się, co czarni krakali krukowie,
Bo wszystka niemal młodzież, cała nasza siła,
Gdzieś w niemieckiéj krainie głowę położyła —
Kilku jeno wróciło poranionych srodze,
Z krzyżykami u piersi, na drewnianéj nodze,
Lub na szczudłach żebraczych — mała z nich usługa,
Okaleczałe ręce niezdolne do pługa,
Młode jeszcze, lecz kulą zgruchotane barki,
Nie podźwigną ciężaru chatniéj gospodarki.
Stary ojcze i matko! To cóż że wy starzy?Idźcie na chléb pracować dla biédnych nędzarzy, —
Nie każdemu sądzono w jednostajnej mierze
Wypoczywać na starość szeptając pacierze. —
Ojcze bierz się do pługa, matko idź do żniwa,
Pracujcie i na syna, co z ran dogorywa,
I na czynsze dworową zakréślone kartą —
— «Co tam czynsze? Wszak hrabia powrócił już słyszę,
Wspomni na swojéj broni wierne towarzysze —
On kiedyś grosz ich zabrał, dziś w potrzebnéj porze
I młodych pożałuje, i starych wspomoże». —
Tak starcy pocieszając swój frasunek srogi,
Powlekli się do zamku żebrzeć zapomogi.
IX
Zajrzyj do ula ciemnego kąta,
Jak się rój cały przy matce krząta.
Jako tam w roju z życzliwych dzieci,
Jedno drugiego w pracy wyściga,
To niesie matce balsam ze kwieci,
A drugie wody kropelkę dźwiga,
Każde się krząta, ile sił starczy,
A matka wiedzie ład gospodarczy. —
Tak szlachcic czynszem, a kmiotek znojem
Karmią i poją dziedzica ziemi,
Żeby on za to czuwał nad niemi,
Jak matka pszczelna czuwa nad rojem —
Żeby miał litość dla naszéj biédy,
Gdy się o litość poprosić zdarza, —
Żeby przynajmniéj kiedy niekiedy
Choć dobrém słówkiem wspomógł nędzarza.
Lecz czasem pany to taka matka,
Co tylko miody ssie do ostatka!
A kiedy chciwość wstąpi mu w oczy,
Przed zimą wygna swój rój roboczy. —
Więc nasi starcy, poczciwe dusze,
Przyszli do zamku w dobréj otusze,
W dobréj otusze weszli do sali,
I za kolana hrabię ściskali. —
A gdy się z płaczem boleść przekłada,
Gdy proszą wesprzeć ich biédne siły,
Przerwał im mowę ptaszek nie lada,
Pański służebnik z Niemiec przybyły,
Zwał się Agronom, (Bóg wiedzieć raczy,
Czy to nazwisko, czy urząd znaczy).
Rzekł do hrabiego: «O w téj Podkowie
Widziałem jadąc wyborne zboże,
Kiedy nie płacą szlachta panowie,
Wygnawszy szlachtę, folwark założę». —
— «Zgadzam się na to — odpowié hrabia —
Piękna posiadłość z tego się sklei...
Wypędzić szlachtę, wszak grunt urabia
Bez żadnych nadań i przywilei.
Wypędzić szlachtę! Aspan w tym względzie
Trafiłeś całkiem po mojéj chęci,
Przynajmniéj nadal szkody nie będzie
W lasach, na polach i sianożęci. —
Tak! Idźcie z Bogiem panowie moi,
Wasze sąsiedztwo w gardle mi stoi!» —
Szlachta jęknęła: «Za cóż nam, za co
Nie dają spocząć w ojców mogile?
Tu każdy zagon spulchniło pracą,
Oblało potem pokoleń tyle!
Wszak my i w wojnie, wszak my i doma
Biegli na każde pańskie skinienie,
Wierność szlachecka była wiadoma
Od pokolenia na pokolenie:
Niech naszych przodków poświadczą kości,
I te portrety przodków waszmości.
Cofnij się hrabio w swoim zamiarze,
Nie daj się uwieść namową zdradną,
Bo za nieludzkość Pan Bóg pokarze,
Bo ci łzy nasze na głowę spadną!»
Tak uroczyście wznosząc ramiona
Zawołał głośno najstarszy z grona;
Hrabia się gniewno nasrożył za to,
A pan Agronom, co bliżéj stoi,
Znieważył starca trzciną sękatą,
I wygnał za drzwi z pańskich podwoi.
X
I wypchnięto nas z gruntów rękami przemocy —
Zawitał święty Jerzy, w sam dzień Wielkiéjnocy,
Gdyśmy zdrowi i chorzy, i starzy, i mali,
W kaplicy Alleluja radośnie śpiewali, —
Któż z nas nie zna téj chwili obfitéj rozkoszą? —
Gdy z rzewnego wesela aż piersi się wznoszą,
Kiedy dzwony podają uroczyste hasło, —
A jeszcze na cmentarzu ognisko nie zgasło.
Lud się ciśnie z kościoła jak mrowie z mrowiska,
Wszyscy się pozdrawiają, brat brata uściska,
Wszyscy serca z sercami, rękę spletli z ręką,
A skowronek drze piersi radośną piosenką;
Wiatr cię nawet świątecznym uściskiem ogarnie,
Serce ani przeczuwa, że idą męczarnie. —
Rankiem było na niebie i w sercach różowo,
Wieczorem czarne chmury zwisły nad Podkową:
Oto groźni spójrzeniem, a strojem wytworni,
Konno lecą pod kościoł pachołkowie dworni,
Na czele pan Agronom — ten z karty nam czyta,
Że dzisiaj święty Jerzy i z dzierżawy kwita,
Że grunt nasz już zajęty we dworskim obszarze,
A pan hrabia nam dzisiaj precz wyruszyć każe.
Szlachta gwarno zawrzała: «Krzywda i sromota!»
Lecz hałastra precz! krzyczy, i kijmi nas grzmota,
Straszy końmi niewiasty i obala dzieci,
Jęk, płacz jakby w dzień sądu pod niebiosa leci,
Miesza się z echem dzwonu, ściele się po ziemi,
Starzy zaleli oczy łzami gorącemi,
Oczy łzami błysnęły — a stara i śmiała
Krew szlachecka ukropem w sercach zakipiała,
Mój ojciec siwą czapkę nacisnął u czoła:
«Bij kto poczciw!» — grzmotliwie do swoich zawoła —
I wnet tłumią się w ciżbę bliscy i dalecy —
Starcy ujęli kije, a szczudła kalecy,
I zakipiał bój wściekły, ale trudna rada —
Niemiec uciekł i wrócił, z nim chłopów gromada.
Rzucili się na chaty służalcy zuchwali,
Brzękły okna, sprzęt chatni na dworzec się wali,
Wyganiają dobytek, pastwią się siepacze,
Trzoda ryczy, dzwon jęczy, ciżba niewiast płacze,
Trudno pokonać siłę — więc starzy do koła
Zbiérają się i radzą — jeden z nich zawoła:
«Oj! piersiami nie przeprzeć, kędy woda płynie!
Sądzono nam na starość iść po żebraninie,
Idźmy, ładujmy wozy i zabierzmy dzieci,
Nie nad samą Podkową słońce boże świeci —
Na ziemi dobrzy ludzie przygarną nam głowy
Na niebiesiech jest Pan Bóg i grzmot piorunowy —
Oj te odwieczne grunta, te zielone pasze,
Kaplica naszych ojców i te domy nasze!
Tutaj serce przyrosło... ależ w czarnej doli
Na co mają się cieszyć, że nam serce boli?
Na złość sercu, po męsku, ot tak, w jednéj chwili,
Niech i śladu nie będzie, żeśmy tutaj żyli!» —
Starzec otarł swe oczy roziskrzone śmiele,
Wbiegł na cmentarz, gdzie ogień tlał jeszcze w popiele,
Rozdmuchał czarną głównię i silnym zamachem
Rzucił ją na kaplicę ze słomianym dachem —
A ciżba przerażona jedno patrzy z dala,
A starzec wybiegł z ogniem i strzechy zapala,
Wiatr się wzdyma, zahuczał, skręca się nad jarem,
Ogień dymi się, czai i buchnął pożarem —
Trzeszczą belki i krokwie pod słupem ogniska,
Chałupa po chałupie w głownie się rozpryska,
Nikt pożaru nie gasi — bo nasza gromada
Krząta się koło wozów i tłumoki składa,
I ucieka z pożaru — a dworna czereda
Nie troszczy się o pożar, bo mu rady nie da —
I ogień coraz słabszy, coraz niżéj błyska,
Stérczą kominy z cegieł i stos popieliska,
Stérczą zwęglone drewna — i jeno do góry
Wśpina się kolumnami dym czarny i bury,
I jeno czarny obłok, jak chusta grobowa,
Rozciąga się nad miejscem, gdzie stała Podkowa.
XI
A mieszkańcy Podkowy za lasem daleko,
Pan Bóg wié, dokąd się wleką —
Dym rodzinnego zgliszcza rozciąga się torem
Za ich sierocym taborem,
I głowę ściska bólem, i przegryza oczy,
Aż łzę spod serca wytłoczy,
Trzody ryczą, a wozy obarczone srodze
Skrzypią po gleistéj drodze,
Mąż smutnie zwiesił głowę, a niewiasta kwili,
Żeśmy złéj pory dożyli.
Gdzie się biédni przytulim? Oto noc się zbliża,
Chyba pod ramiona krzyża,
Który stoi w równinie i trochę wesela
Biednemu sercu udziela. —
Zatrzymaliśmy wozy i przed krzyżem z drewna
Klękła gromadka niepewna,
I piosnkę Alleluja w cześć Wielkiéj Niedzieli,
Wszyscyśmy sercem huknęli. —
Och! tę samą piosenkę dzisiaj jeszcze rano
W naszéj kaplicy śpiewano!
Któż by wtedy powiedział, że w wieczór zapłaczem
Nad naszém życiem tułaczém?
Że domy i kaplica, i wspomnień tak wiele,
Zginą w pożarnym popiele? — —
Lunął dészczyk wiosenny — jego święta władza
Zbolałe serce ochładza,
I słońce się przedarło zza obłocznéj ściany,
Świat jakby złotem oblany, —
Krzyż zabłysnął: i świętém miłosierdziem płonie
Chrystus w cierniowéj koronie;
A nadzieja na każdej zjawiła się twarzy,
Że Pan Bóg wesprze nędzarzy.
Zmówiliśmy pacierze i siadłszy w oddali,
Chleb wielkonocny łamali,
I spożyli baranka na ucztę ostatnią,
I pożegnali się bratnio. —
Cztéry drogi rozstajne schodzą się przy krzyżu —
Jeden miał krewnych w pobliżu,
Drugi miał nieco groszy, więc ruszył na zwiady
Gdzie indziéj szukać posady —
Trzeci strzelał bez pudła, więc przy jakim dworze
Myśliwcem zrobią go może.
Inny z nabożną książką kędyś przy plebanie
Może dzwonnikiem zostanie —
I będzie uczyć dzieci — tak radząc się w tłumie,
Każdy przypomniał, co umié. —
I poszli w cztéry strony Podkowianie biedni
Pracować na chleb powszedni.
Tylko starzec bezdzietny, co w ciężkiéj chorobie
Oślepnął na oczy obie,
I młodzian w bitwie lipskiéj porąbany srodze,
Siedli pod krzyżem przy drodze,
Czekając dobrych ludzi, którzy idąc drogą
Żebraków chlebem wspomogą. —
XII
Hrabia z dwornemi złączył nasze pole
I gospodarzy jako tylko może,
Czasem i piękne udało się zboże,
Lecz z niego nie miał korzyści w stodole;
Bo jakaś klątwa, czy boża niełaska —
Nie da mu z cudzej pożytkować pracy,
Jednego roku grad kłosy potrzaska,
Drugiego roku podgryzą robacy;
Czasem już żniwo i do stérty zwali,
To grzmotnie piorun i stértę zapali.
I bujno łąki zarastają nasze,
Lecz dészcz ich kosić i zebrać nie dawa,
Hrabia je kazał obrócić na paszę,
Lecz jadowita znalazła się trawa —
Gdzie były chaty, gdzie miejsca cmentarne,
Lęgną się węże i gadziny czarne,
Sumienie przecię skruszyło dziedzica.
Zrozumiał przecię, że to niebios plaga,
Na starém miejscu, gdzie stała kaplica,
Zmurował kościoł — i to nie pomaga —
Przypatrz się jeno tym gruzom kościoła,
Tu grom niebieski powyszczerbiał mury,
Na dachu krokwie niepokryte zgoła,
A tylko w drzewie dzwonek sygnatury —
Kiedy się wicher rozhula po błoni,
Dzwon się kołysze i ponuro dzwoni.
Tak gdy Podkowa przyszła ku zagubie,
Boskie przeklęctwo ściga ją okropnie —
Biada, gdy bydło tu trawy uskubie,
Biada człekowi, co tu wody żłopnie —
Gdy kto nieświadom zbłądzi w te bezdroże,
Musi przypłacić lub życiem, lub zdrowiem,
I hrabia uznał dopuszczenie boże,
Kazał to miejsce zostawić pustkowiem,
Zaorać drogę i posadzić człeka,
By tędy stopa nie przeszła niczyja —
I lud tutejszy trwożliwie ucieka,
Przychodzień miejsce zaklęte omija.
I nasza stara podkowiańska niwa
Dziś uroczyskiem Pomstą się nazywa.
XIII
Póki szlachta z zaścianków święte przodki moje,
Byli panom potrzebni na sejmy i boje,
Głaskali nas, poili w uprzejméj postaci,
I nosiliśmy imię: miłościwych braci —
Minęły stare czasy, a wśród różnéj zmiany,
I braterstwo, i miłość zapomniały pany,
Czytasz z pańskich postępków i na pańskiéj twarzy
Pogardę i szyderstwo z herbownych nędzarzy. —
Staroświeckiego szczęścia nie znaczno ni śladu.
Oj panisko! Złe lata...
PODRÓŻNY
Daj pokój, mój dziadu,
Wy będziecie na świecie potrzebni na nowo,
Nie na sejmik z pałaszem, lecz z piórem, lecz z głową,
Świat — to szérokie pole, pełno na nim chleba —
Tylko uczyć się trzeba i pracować trzeba,
Wydobywać hart duszy, co śpi w poniewierce,
A herbem szlachetności wypiętnować serce —
Bywało nasza szlachta, czy w wojennej chwili,
Czy rozprawia na sejmie, czy puchar wychyli,
Znał ją świat i podziwiał potęgę olbrzyma; —
Dzisiaj, gdy wojen, sejmów i pucharów nié ma,
Niech nasz umysł — u świata na podziw zasłuży.
Bądź zdrów panie Podkowa! —
ŻEBRAK
Szczęśliwéj podróży!
1 grudnia 1850