drukowana A5
12.88
We mgle

Bezpłatny fragment - We mgle


Objętość:
15 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0916-1

Podczas burzliwego roku w Warszawie naprzód przyszedł do Zawady list,tak ogromnie smutny i stroskany, jak smutne i pełne troski jest ubogie,wdowie życie. Brzmiał on, jak następuje:

„Kochany Marianie! Piszę do Mariana z wielką i nieśmiałą prośbą, czy bynie był tak dobry, zamiast tych stu pięćdziesięciu rubli, które mi Marian wypłaca od kapitału, wziąć moich chłopców na jakiś czas do Zawady. Bóg widzi, że robiłam, co mogłam, ale już mi ręce opadają. Strajk ciągle trwa w szkołach rządowych, a o prywatnych, które są drogie, nie mogę myśleć dla jednego nawet, a cóż dopiero dla obu. Marian wie, z jakim ja wysiłkiem wiązałam od śmierci męża koniec z końcem, ale wszystko ma swoją granicę. Gdybym nie potrzebowała myśleć o chłopakach chociaż do lata, to za te czterysta rubli emerytury, które mi po mężu wypłaca prokuratoria, jeszcze bym jakoś z Julką wyżyła, ale we czworo — ani sposób! Tu co chwila robią się rozmaite nowe strajki, a z tego drożyzna, jakiej jeszcze nigdy nie bywało. Po wyjeździe chłopców najęłabym w tym samym domu jeden pokoik z kuchenką, to by zaraz pół kosztu na mieszkanie odpadło. Mówią niektórzy, że od lata i szkoły rządowe będą polskie, a i ja myślę, że może Bóg zmiłuje się nad nami. Gabriel jest bardzo zdolny, a Felicjan miał już tylko rok do skończenia. Obaj zarabiali trochę lekcjami, ale teraz to się stanowczo urwało. Wiem, co Marian pomyśli: że chłopcy rozpróżniaczą się na wsi. Ale oni wezmą ze sobą książki, a zresztą czyż nie gorzej rozpróżniaczą się w Warszawie? Jeśli szkoły rządowe będą od lata polskie, to łatwiej będzie o uwolnienie od wpisów i o stypendia, bo przecież swój swego prędzej zrozumie i wspomoże. Adwokat Krasucki, którego Marian zna, mówił parę dni temu, że wkrótce wszystko się zmieni. Dajże to, Boże miłosierny, gdyż naprawdę już oddychać trudno. Chłopcy tymczasem mogliby w Zawadzie pomagać czy to w rachunkach, czy przy dozorze ludzi. Może i w okolicy znalazłoby się dla nich jakie zajęcie, a jeśli nie, to w każdym razie będzie im w Zawadzie zdrowiej niż tu — i bezpieczniej.Młodym potrzebne jest powietrze, obfity posiłek i sen, i spokój — zwłaszcza Gabrielowi, który jest bardzo delikatny i nerwowy, a w mieście tego wszystkiego mu brak, gdyż na lepszą kuchnię mnie nie stać, a co do spokoju i spoczynku, to jeszcze gorzej. Oni obaj ciągle chodzą na jakieś narady z kolegami, z których często wracają ogromnie późno. W Zawadzie będą się mogli przynajmniej dobrze wysypiać, bo co do tego, co mi ktoś mówił, że w domu u Mariana zaczęło straszyć, to chłopcy z tego się śmieją; Feliś także nie bardzo jest silny, ale szczególniej na Gabriela trzeba uważać. Przepraszam kochanego Mariana, że nie wiedząc jeszcze, czy moja prośba na co się przyda, już z góry tak wszystko wypisuję, ale ośmiela mnie do tego ufność w poczciwe serce Mariana i jego dla nas życzliwość. Co do procentu, to stanowczo nie trzeba mi go przysyłać, bo ja przecie rozumiem, że w Zawadzie złota się nie kopie. Niech tylko Marian chłopców teraz przygarnie, a będę mu wdzięczna do śmierci.

Wreszcie powiem już szczerze, że choćbyśmy mieli za co żyć, to i takwolałabym, żeby chłopcy wyjechali teraz z Warszawy. Tu jakieś dziwnewiatry wieją — Bóg wie, czego nawiewają, zwłaszcza do młodych głów.Wahałam się, czy wszystko otwarcie napisać, żeby Mariana nie zrazić, aletrzeba powiedzieć prawdę. Chłopcy są poczciwi i mają złote serca, ale zwielkim bólem wyznaję, że oni jakoś inaczej już myślą, a pozornie to nawet inaczej czują niż my. Ja się na nich nie skarżę, niech mnie Bóg broni, tylko powiadam, jak jest i jakie jest to dzisiejsze pokolenie, które musiało chodzić do rządowych szkół. Oni opierają się wpływom szkoły z całej duszy, a jednak coś w nich wsiąkło jakby obcego — a jak potem przyszły jeszcze te wypadki i te wszystkie pojęcia i przekonania, naniesione Bóg wie skąd i przez kogo, to się dzieciom całkiem głowiny pozawracały. Wiem, że inteligentniejsi otrząsną się z tego prędzej-później, zwłaszcza tak zdolne chłopcy jak moje, ale tymczasem niech się Marian nie gniewa, jeżeli mu się czasem wyda, że im nie chodzi już tak o to, o co nam chodziło i za co wylało się tyle krwi i łez. Jak przyjdzie między nami do takiej rozmowy, to i ja przekonywam, ile potrafię, a potem w nocy modlę się za nich i popłaczę trochę do poduszki. Ale Marian — to co innego. Marian był w Czechach na praktyce, widział świat i ludzi, więc potrafi w niejednym ich przekonać i w niejednym im zaimponować — byle cierpliwie, byle łagodnie, bo to dzieci. Oj, co za okropne czasy przyszły, mój Marianie, co za bieda! I przedtem było źle, ale dawniej, jeśli się nieszczęście z dziećmi zdarzyło, to przynajmniej dla Ojczyzny, a teraz można je stracić dla byle czego — i wtedy żadnej już nie ma pociechy. Więc ja także i z tej przyczyny proszę, żeby Marian Felisia i Gabriela na ten najgorszy czas przygarnął — i po ojcowsku ich w tym co potrzeba oświecił. Dobrocią można ich do wszystkiego doprowadzić, a ja się będę modliła, aby Bóg dał Marianowi jak najlepsze zdrowie. Mała Julka ręce stryjaszka całuje, a ja proszę jeszcze, w razie gdyby były mrozy, o przysłanie jakich ciepłych rzeczy, bo chłopcy mają tylko szynele. Dziękuję Marianowi z góry za wszystko i pozostaję z wdzięcznością.

Przywiązana

Zofia Nowicka.

PS. Niech Gabriel przeczyta w Zawadzie Marianowi swoje wiersze. Ja, jakomatka, nie mogę o nich wydawać sądu, ale Krasucki także powiada, żechłopiec ma ogromny talent”.

Marian Nowicki, właściciel Zawady, był to starzejący się kawaler, zasiedziały na wsi, zapracowany na małym i mało intratnym kawałku, trochęegoista, a zresztą człowiek niezły i niegłupi. Dla bratowej, o której mawiał:,,Zacna, ale egzaltowana kobieta” — żywił w głębi duszy nadzwyczajny, lubotrochę bezwiedny szacunek, a o jej ciężkim życiu i o niej samej myślał zawszez pewnym rozczuleniem. Byłby się może z nią po śmierci brata nawet ożenił,gdyby nie to, że już był zbyt ociężał i bał się ciężaru nad siły, zmiany życia, anawet i tych zabiegów, które są konieczne przed małżeństwem. Rzadko teżbywał w Warszawie, trochę z powodu kosztów, a trochę z obawy, aby mupostać bratowej, mająca jeszcze mimo siwiejących włosów jakiś panieńskiurok, nie napędzała ,,niepraktycznych” myśli do głowy. Kochał jednakżeszczerze małą Julkę. Dla chłopców, których zwał basałykami, był dość obojętny.

Po przeczytaniu listu naprzód skrzywił się, potem zatroskał, a w końcuwzruszył — i począł chodzić po pokoju namyślając się, czy przystać na przyjazd chłopaków, czy też — po wyszukaniu przyzwoitych pozorów — odmówić.Nie odpowiedział jednak tego samego dnia, gdyż odwołano go do furmanek,którymi wyprawiał drzewo do pobliskiej fabryki giętych mebli. Następnydzień zeszedł mu także na rozważaniu sprawy i namyśle — i dopiero trzeciegoodpisał, co następuje:

„Kochana Bratowo! Niech Feliś i Gabriel przyjeżdżają. W przyszły czwartek konie będą na stacji. Co do procentu, o którym Bratowa pisze, to przecie jatu za mieszkanie nie płacę, więc i wynajmować go nie mogę — a za wiktchłopców także nie wezmę, bo Zawada to nie restauracja. W domu jest dośćmiejsca, a co sam jadam, tym się z nimi podzielę. Nie miałbym też sumienia,gdybym się w taki sposób z Kochaną Bratową liczył. Prawda, że o gotówkętrudno, ale w najgorszym razie to się z wiktuałów coś niecoś przy okazjipodeśle. Miło mi będzie chłopców na najcięższe czasy przygarnąć, a jeszczemilej Kochanej Bratowej wygodzić.

W zimie przy gospodarstwie roboty nie ma prawie żadnej, a w okolicyprzepytam, ale też wątpię, bo teraz już i tu pokazują się jakieś zakazanefigury, które ludzi bałamucą i o strajkach im gadają. Wieczory obecnie długie,więc niech chłopcy wezmą książki i sami się uczą, ażeby jak przyjdzie co doczego, mogli pozdawać egzaminy. Pomyślę i o tym, żeby im oczy na różnerzeczy otworzyć, ale to sobie wymawiam, żeby ani mnie, ani ludziom głowynie zawracali, bo na wsi mamy co innego do roboty. Niech Kochana Bratowabędzie spokojna, że znajdą tu opiekę i serce, a co do zdrowia, to dom jestsuchy i ciepły. O strachach też nieprawda, bo straszy nie w domu, ale jakobyw lesie, a i to tak tylko ludzie bają. Zresztą takie liberały w strachy niepowinny wierzyć. Śniegi u nas duże i sanna dobra, ale że spadły na niezamarzniętą ziemię, jest obawa, aby oziminy nie wyprzały. Daj Boże wczesnąwiosnę, to i Bratową z Juleczką zaproszę do Zawady, tymczasem całuję ręceKochanej Bratowej, a moją małą gospodynię ściskam serdecznie.

Przywiązany

Marian Nowicki”.

Następnego dnia po tej odpowiedzi Felicjan i Gabriel znaleźli się na kolei,którą jechało się do Zawady. Godzina była późna, gdyż pociąg wychodziłniewiele przed północą. Na sali panował jednak duży natłok, a wagon trzeciejklasy, do którego dostali się chłopcy, zapchany był podróżnymi, po największej części Żydami. Obaj Nowiccy wybierali się w drogę z największą niechęcią, która odbijała się wyraźnie w ich zmęczonych twarzach. Wolelibybyli sto razy pozostać w Warszawie, aby w dalszym ciągu naradzać się idziałać. Ale zrozumieli, że była to konieczność, którą stwierdzał w okrutnysposób widok wychudzonej i stroskanej twarzy matki. Przy tym, gdy od kilkudni jakieś dziwne i plugawe figury jęły chodzić za nimi po mieście i przechadzać się pod ich mieszkaniem, matka poczęła tak rozpaczliwie nalegać naten wyjazd, że nie było możności zwlekać dłużej.

Ale właśnie ten zbieg biedy domowej z niebezpieczeństwem z zewnątrz iten przymus, któremu trzeba się było biernie poddać, były dla ich hardychdusz czymś jakby upokarzającym. Towarzystwo, w którym jechali, nie raziłoich w teorii bynajmniej, czuli jednakże, że między ich własną wewnętrznąegzaltacją a tym napełniającym wagon ohydnym szwargotem, którego treściąmogły być tylko zyski pieniężne, leży przepaść. Odrapane i brudne wnętrzewagonu, mdłe światło okopconych olejnych lamp i duszna atmosfera napełniały ich na wpół świadomym, ale gnębiącym poczuciem lichoty życia. Ztych wszystkich powodów noc zapowiadała im się męcząca i nieznośna. Wtłoku, hałasie i zaduchu nie mogło być mowy o śnie. Poczęli więc rozmawiaćo tym, co będą przez pół roku robili w Zawadzie, a w rozmowie tej goryczsplatała się z ironią. Stryj oto wymówił sobie, aby nie zawracali głowy anijemu, ani ludziom, a jednak sam nie omieszka na pewno rozwieszać przednimi rozmaitych spłowiałych chorągwi i jałowych ideałów. Na tę myśl rodziłsię w nich bunt niepohamowany i tym dokuczliwszy, że zarazem podobnyjakby do wyrzutów sumienia, albowiem pamiętali, że takie same chorągwierozwieszała ze łzami w oczach przed nimi ich matka. Że zaś kochali jąogromnie, więc zdawało im się, że buntując się słusznie, buntują się jednakżeprzeciw tym łzom. I to była nowa, niewypowiedziana gorycz. A oprócz tegotylko ich mózgi pod wichrem nowych doktryn odjęły się dawnym ideałom,ale gdzieś tam w głębi i na dnie serca była ukryta, jak owad w kokonie,mimowolna dla tych ideałów cześć i jakaś wobec nich utajona trwoga,podobna do trwogi, jakiej ludzie doznają wobec zaświatowych duchów alboświętokradcy nocą w kościele. I od tego nie mogli się uwolnić. Nie czuli się teżwcale szczęśliwi. Zdawało im się, że w głowach ich pali się światło jasne ijedynie prawdziwe, ale że nie promieniuje, nie rozświeca im życia i że chodząjakby w zmierzchu. Widywali wszakże kolegów z takimi samymi latarkami wgłowach, ale były to po części tępaki — prawdziwe gramofony, w które nagadano radykalnych frazesów — a po części charaktery niezmiernie liche.Wprawdzie i w nich obu te stany duszy były tak zamącone i niewyraźne, żenie umieli się nawet wzajem o nich rozmówić — odczuwali wszelako coś jakbywielki niepokój, który nie opuszczał ich ani na chwilę, a obecnie towarzyszyłim w drodze do Zawady.

Noc wlokła się: godzina płynęła za godziną, przynosząc coraz większeutrudzenia. Pogrążone w półmroku, w półświetle postacie ludzkie zaczęły siękiwać. Wrzaskliwy z początku szwargot cichł i ustawał. Zrywał się tylko znówna chwilę wówczas, gdy przez zapocone okna błysnęły latarnie stacyjne i gdyjedni podróżni wychodzili z wagonów, drudzy, poprzedzani falą zimnegopowietrza, wchodzili i zajmowali miejsca. Te fale trzeźwiły chłopców, którzynie mogli wprawdzie spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia ijednostajnego odgłosu maszyny poczęły dębieć. W ten sposób przebyli sporąilość stacyj, większych, pełnych gwaru, i mniejszych, tak cichych, że prócznawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie, i świstawkikonduktora — nic nie przerywało milczenia. Nareszcie jednak okna z czarnych poczęły się robić sine, a potem blade. Na świecie wstawał ociężalezimowy, niewyraźny, posępny dzień. W wagonie wychylały się z cieniamroczne kąty i siedzący w nich z pochylonymi głowami ludzie. Zakopconelampy pogasły.

— Gabriel, widno już! — ozwał się Felicjan.

— I niedaleko — odpowiedział młodszy.

— Bardzoś zmęczony?

— Dosyć. A ty?

— Ciasno było i niewygodnie.

Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać to na się wzajem, to naswoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami. Obaj mieli twarzezmięte, podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsenniespędzonej nocy. Jednakże gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszałprawie zupełnie. Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek ztwarzą suchotnika, który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnąłsię z odrętwienia i począł z nimi rozmawiać. Po zwykłych początkowychpytaniach i odpowiedziach rozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadkiwarszawskie i krajowe. Stary człowiek potępiał niektóre objawy bardzosurowo, chłopcy zaś poczęli ich bronić, skutkiem czego odsłonił się ichsposób myślenia. Ale nie zaniepokoili się tym, albowiem z zapadniętych,mistycznych oczu suchotnika patrzyła nie zdrada, lecz jakby głęboka melancholia człowieka, który jest u brzegu życia i który w dalszą, nieznaną drogęwybiera się w trosce i niepokoju. Jednakże sam on po pewnym czasie zmieniłprzedmiot rozmowy — a następnie dowiedziawszy się, dokąd chłopcy jadą,oświadczył im, że pana Nowickiego i Zawadę zna od dawna, a jeszcze lepiejzawadzki las, gdzie w sześćdziesiątym trzecim roku odbyła się bitwa, a raczejzagłada powstańców, otoczonych przez siły dzięsięćkroć większe.

Chłopcy w czasach wakacyjnych słyszeli nieraz o tej bitwie, ale niedobrze,gdyż stryj ich nie był wówczas w domu, tylko wraz z rodzicami na emigracji wCzechach, gdzie oddano go na praktykę gospodarską. Teraz dopiero usłyszelio niej dokładnie i z tego powodu szczegóły, które opowiadał podróżny,wydały im się czymś ogromnie żywym. Czuć w nich było jakby zapachprochu i krwi. Mówił, że wskutek wilgotnego dnia strzały karabinowe iarmatnie wówczas zadymiły cały borek, iż stało się w nim ciemno. Powstańcypotracili się z oczu i, błądząc pojedynczo lub niewielkimi kupkami poomacku, z krzyków tylko poznawali, gdzie kogo mordowano. W końcuwybito też prawie wszystkich. Na chłopców dziwne wrażenie robiło to, żepodróżny, który widocznie brał udział w bitwie, choć o tym wyraźnie niewspominał, opowiadał o całej tej tragedii spokojnie, głosem zupełnie beznamiętnym, bez skargi na dowódcę, który pozwolił się otoczyć — i bez żalu, anawet jakby z tęsknotą za rzeczami, które przeszły i zasunęły się w cieńprzeszłości. Zdziwienie ich wzrosło jeszcze bardziej, gdy w końcu oświadczył,że były to jednak czasy od dzisiejszych lepsze, a zwłaszcza szlachetniejsze.

— Dlaczego? — zapytał Felicjan.

— Naprzód dlatego — odpowiedział wolno i z naciskiem podróżny — żedrzewo nie próchniało od środka, po wtóre dlatego, żeś wiedział, kto swój, ktocudzy, a wreszcie, że ludzie wiedzieli, dla jakiej sprawy i z czyich rąkginą.

Chłopcy chcieli rozpocząć spór, ale on wśród nowego napadu kaszlumachnął tylko ręką na znak, że z góry wie, co chcą powiedzieć, a potemodetchnął głęboko, popatrzył na nich jakimś szczególnym wzrokiem i zniżywszy głos zapytał:

— Powiedzcie mi, czy wy się nigdy nie boicie?

— Czego?

— A choćby tych, co leżą po wszystkich polach, lasach i ot tu także, wZawadzie, pod chojarami?

Nastało milczenie. Felicjan i Gabriel spojrzeli po sobie ze zdumieniem, anastępnie oczy ich zwróciły się na towarzysza podróży, ale on widoczniewyczerpał się kaszlem i rozmową, albowiem oparł głowę na worku stojącymw kącie ławki — i przymknął powieki. Wychudzona i zmięta jego twarzpodobna była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakieuczyniły na chłopcach ostatnie jego słowa, rozproszył dopiero świst lokomotywy.

Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzyłoczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Alepokazało się, że stary furman pana Mariana przyjechał z całym rejestremsprawunków, a przy tym musiał pilnować furmanek, które przywiozłydrzewo do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żebypoczekali „z godzinkę, ze dwie” albo żeby, jak to już nieraz robili, sami powieźli się do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami podrzewie. Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnymkołataniu się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznym miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadranspóźniej, napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.

Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące owiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina byławczesna. Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych wchude konie z torbami uwiązanymi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się tu i ówdzie pojedyncze postacie, gdzieniegdzie otwierano dopiero skrzypiące drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze wpadał głos sygnaturki — uporczywy, ale jakby zmartwionynędzą lichych domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałąmieścinę.

W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszczewiększa — i psy poszczekiwały jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znaleźli się nagościńcu wiodącym do Zawady. Śnieg leżał duży na polach i na drodze,ponieważ jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu.Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Z bliska można było widziećdobrze drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła jakby przesłonięta muślinem. Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych, białych polach iwlokły się ku drodze, długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyżnie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znówrzedły odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasute krzaki i polne grusze, śpiącena dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górzestłumione, smutne krakanie wron lecących stadami od lasu ku miasteczku.

Smutek był jednak nie tylko w tych głosach, ale wszędy — w posępnymświetle dnia, w śnieżnych, milczących rozłogach, we mgle i w duszachchłopców. Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadziejązwycięstwa otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia iśmierci, która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlategoów przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki wewnętrzny protest, zjakim wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tymwarunkom, w jakich musieli żyć — i przeciw tej konieczności, która ciągnęłaich jak na powrozie tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej niżkiedykolwiek myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, cosię nazywa dzisiejszym życiem ludzkości i jego światłem przewodnim, nie dasię przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tymzadaniem istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tym rozmawiać, ale im nie szło. Felicjan bowiem powoził z kozła imusiał uważać na drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protestować przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchomiająduszę ludzką u pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomią lotnąłódź w przystani.

Było zaś to targanie się tym cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mglistej przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz śpiących na miedzach i od tego okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców jakby po imieniu, coś ogarniało ich jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabriel, który był wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy, walczył z nim jednak uparcie i męczył się tym więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia poczęły mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mieszać i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu, oddech lokomotywy, szwargot podróżnych Żydów, a w te głosy wplatała się rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraźnie jego kaszel i jego opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymiony od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastuchów — i nikt by się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.

A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co? — czy to niby nie wiedzą, czy dusza ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność tak rozlewną i bezbrzeżną jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare idee niech się nie włóczą jak zmory po świecie. „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe...” Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swymi pytaniami: „Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami?”. Jakie głupstwo! Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza gdy i ktoś drugi na tym cierpi. Każdy miewa też chwile jakiegoś niepokoju — i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim łączą, to także swego rodzaju zmora.

Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.

— Feliś, czemuś stanął? — zapytał.

Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i zdaleka.

A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwymgłosem:

— Nie wiem... konie sta... nęły...

Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapaćgłośno.

Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie ujrzeli nic, co by dać mogło powód do niepokoju, a tym bardziej do strachu, a jednak w mgnieniu oka włosy zjeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły szczękać, a źrenice rozszerzyły się z trwogi.

Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której białawy, wydłużony obłok przesuwał się w poprzek drogi, wzdłuż sosen.Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy.

A wtem z owej mglistej otoczy wychylił się oddział kosynierów.

Szli chłopi w sukmanach, z drągami osadzonych sztorcem kos na ramionach. Przechodzili polem, tuż na skraju lasu i niedaleko od sanek. Ale krokiich, lubo strudzone i ciężkie, nie wydawały najmniejszego szelestu. Nie byłosłychać ni brzęku kos, ni gwaru rozmowy. W pierwszym szeregu szedł ksiądzw kapturze na głowie i z krzyżem w ręku. I on, i ci, których wiódł, mieli głowypochylone na piersi i przeciągali nie jak żołnierze w pochodzie, ale raczej tak,jak ludzie idą na procesji lub za pogrzebem. Zdawało się, że wcale nie widząsanek i nie słyszą chrapiących koni, albowiem żaden nie odwrócił ku nimtwarzy. I w tej obojętności, w tych pochylonych postaciach, w tym zaświatowym milczeniu było coś tak martwego, że patrzącym na nich chłopcom anina chwilę nie powstała w zlodowaciałych mózgach myśl, że to mogą byćludzie żywi, nie zaś widma zmarłych, którym jakaś tajemnicza siła kazaławrócić na świat i iść przez śniegi — w pośmiertnym zamyśleniu.

A jednak zjawa miała przeraźliwe pozory rzeczywistości. Tuż po kosynierach przejechał martwich na koniu, widocznie dowódca. Chłopcy widzieli, żebiegł przy nim pies, który zdawał się wietrzyć po śniegu. Po czym począłprzeciągać oddział strzelców z bagnetami na lufach karabinów i z chorągwią,w której zwisłych fałdach zaginał się orzeł biały. Ci szli również powolnie,zatopieni w ciszy i śmiertelnym smutku. Szereg za szeregiem przekraczałdrogę leśną, a z nimi razem przetaczała się cicha, przezrocza mgła, ledwieprzesłaniająca kształty widziadeł. Doszedłszy do krańca borku naprzód kosynierzy, a potem strzelcy zawrócili na rozległe pola i poczęli się oddalać, azarazem stopniowo zacierać. Tuman, gęstszy przy ziemi, jął pokrywać oddołu ich postacie, tak że wkrótce tylko ramiona i głowy widoczne były nadbiaławą topielą; potem ostrza bagnetów i kos zamajaczyły jak ciemniejszekreski w odległym oparze, a wreszcie wzięła ich w siebie dal milcząca — i śnieżna przestrzeń, i pustka polna.

Pęd powietrza rozbudził chłopców jak ze snu. Nie było wcale wiatru, alekonie poniosły i pędziły w szalonym, dzikim biegu do Zawady. Felicjandlatego tylko nie wypuścił lejców, że mu się dłonie zacisnęły konwulsyjnie.Nie zdołał jednak powstrzymać pędu i pochylony na koźle, na wpół przytomny, z oczyma w słup słuchał słów Gabriela, który targając go za ramionapowtarzał zdyszanym, łkającym głosem:

— Feliś!... widziałeś?...

— Feliś! to krew woła!...

I nagle wybuchnął ogromnym płaczem.

Dopiero przed samą Zawadą potrafił Felicjan pohamować rozhukanekonie. Chłopcy przyjechali bladzi, milczący, z gorączką i tajemnicą w oczach.Ale na próżno pan Marian wypytywał się, co im jest i dlaczego konie przyszływ pianie. Usłyszał tylko odpowiedź, że przestraszyły się czegoś w lesie iponiosły. Bracia nie mówili przez kilka dni o zjawisku nawet ze sobą. Felicjan, który miał umysł trzeźwiejszy i bardziej badawczy, chodził czas jakiśgłęboko zamyślony i wreszcie doszedł do przekonania, że to były zapewne ichwłasne wrażenia i uczucia, które jakąś tajemniczą i niezbadaną jeszcze przez naukę drogą wyszły z nich i zmieniły się w widzialne zjawisko zewnętrzne.Ale myślał zarazem, że krew przelana, budząc takie uczucia i złudy, możeistotnie woła, że nie wolno o niej zapominać.

Lecz widzenie zapadło jeszcze głębiej we wrażliwą duszę Gabriela; więcgdy go nieco ukoiła zimowa cisza Zawady, począł pisać wiersz: „Do MatkiBolesnej”, pod nagłówkiem zaś umieścił jako motto następujące słowa Dawida:

„O Jeruzalem! Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana prawica moja...”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.