drukowana A5
11.91
Toast

Bezpłatny fragment - Toast


Objętość:
8 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0914-7

Było ich około pięćdziesięciu. Mieli jechać na nocny podjazd, ale tymczasem siedzieli przy ognisku i spożywszy kilka baranów, których smakowityzapach czuć było w powietrzu, popijali gorzałką. A zdarzyło się tak dziwnie,że choć była ich garść nieznaczna, zebrali się ludzie z różnych stron Rzeczypospolitej, jako to: wolentarze spod pana Muraszki i spod pana Zboińskiegoz Mazowsza, i spod pana Prokszy, któren kresowym ochotnikom przewodził.Komenderowano po kilkunastu z chorągwi dlatego, że każdy pułkownikchciał mieć w podjeździe swoich ludzi.

Rej przy ognisku wodził, jak zwykle, pan Zagłoba, ale nie był w dobrymhumorze, albowiem lubił się wywczasować, a tu tymczasem trzeba byłoczekać komendy, a potem siadać na koń i ciągnąć pod nieprzyjaciela. Pieczony udziec barani i dwie lub trzy kwaterki gorzałki pokrzepiły wprawdzienieco ducha w starym wojowniku, jednakże nie przestał ludziom dogryzać, coomal nie stało się przyczyną ciężkiej niezgody i wielce ostrych pojedynków.Bo gdy tak siedzieli popijając, trafiło się, że nad przygasłym ogniskiemoberwała się na nocnym niebie gwiazda i ciągnąc za sobą świetlistą strugęzgasła gdzieś w ciemnościach blisko ziemi.Co widząc pan Pluta, Mazur, stary żołnierz spod Zboińskiego, przeżegnałsię i rzekł:

— Może to gwiazda którego z nas.

Lecz Zagłoba dmuchnął przed siebie po wypiciu nowej kwaterki, odsapnąłi rzekł:

— Nie waścina.

— A czemu to?

— Bo Mazurowie ciemną gwiazdę mają, a ta była jasna.

— Niejednemu już, co tej gwieździe przymawiał, świeczki stanęły woczach.

— Świeczki tym potrzeba, którzy się ślepo rodzą.

— Nie daj, panie Pluta, przymawiać Mazurom — zawołał pan Skulski, którylubo łęczyczanin służył z nimi od dawnych lat.

Więc pan Pluta — cięta szabla, ale jeszcze ciętszy język, wraz odparł:

— Mazur ślepo się rodzi, ale za to jak przewidzi, to kpa i przez deskęrozezna.

Myśleli tedy wszyscy, że pan Zagłoba raz przecie nie znajdzie odpowiedzi,ale on począł tylko przytakiwać głową i rzekł:

— Słusznie! Słusznie! Ma się rozumieć! Swój swego i przez deskę rozezna.

Na to śmiech wielki powstał koło ogniska, a najgłośniej śmiał się panSipajło spod Oszmiany.

— Boże ty mój — mówił. — Ot, zapomniał języka w gębie. A ja by się nie dałtak skonfundować nawet i panu Zagłobie. Nie wiedzieć co! Niechby tylko!...

Tu pan Zagłoba, czując się poniekąd wyzwanym, spojrzał na niego niezbytżyczliwie, a pan Pluta, rad, że może na kogoś złość wywrzeć, huknął:

— Milczałbyś, boćwino! Nie tobie, któryś prochu nie wąchał, zabierać głosmiędzy starymi żołnierzami.

— Nie wąchał albo i wąchał — odpowiedział z flegmą Sipajło. — Lepiej ja sięmoże i częściej od waszmości potykał.

— Prawdę mówi! — zawołał Zagłoba. — Przecież to oszmiański szlachcic, co wjednym bucie, a w jednym łapciu chodzi. W takowym stroju, zwłaszcza wzimie na grudzie, musiał się często nie tylko potykać, ale i zgoła przewracać.

Tu znów roześmieli się wszyscy, a pan Sipajło, więcej wrażliwy niż wymowny, trzasnął z cicha szablą i rzekł:

— Kto mnie poprosi, temu nie odmówię.

Lecz witebszczanin, pan Portanty, począł go mitygować:

— Nie gniewaj się waść i nie ujmuj za głupią modą.

— Lepiej konserwować taką modę, niż mieć czarne podniebienie jakowitebszczanie — odpowiedział Sipajło.

— Lepsze czarne podniebienie niż głupia głowa!

— Co, u dytka! — zawołał pan Tretiak spod Humania — dość mi tych swarówprzed wyprawą!

— Czego się waść wtrącasz? — zapytał part Skulski, łęczyczanin.

— Bo mi się podoba!

— A mnie się nie podoba. Patrzcie go! Humańczuk... Potrafią i waściprzymówić.

— To przymów.

— A dobrze! Bre! Bre! Humański dureń, co z cudzego woza bere, na swójkłade.

— Stulże gębę, piskorku! Siedem razy kaczka cię połknęła i siedemeś razy sięwyśliznął.

— Ty się zaś nic wyśliźniesz... Parol!

— Dobrze! Parol! Jutro!

— To i ja kogo poproszę! — rzekł Pluta.

— Lepiej moich wnuków — odparł pan Zagłoba.

— A jaż to ostatni? — zapytał pan Sipajło.

— Kogo waść prosisz?

— At! co wybierać... wszystkich, i kwita!

— Baczność! — zawołał Zagłoba.

Jakoż do ognia zbliżył się oficer spod chorągwi pana Radrożewskiego, ajednocześnie ozwało się ciche trąbienie przez musztuk.

— Na koń! — skomenderował oficer.

Po czym do pana Zagłoby:

— Siła na tym podjeździe zależy, więc staraj się waść dostać konieczniejęzyka, choćbyś też sam miał polec z połową ludzi.

— Dobrze — odpowiedział stary rycerz — lubo muszę waści rzec, że takiepolecenie łatwiej komuś dać, niż samemu spełnić!

Oficer ruszył ramionami i zawrócił, a oni pojechali. Noc była gwiaździsta,ale bez księżyca. Za majdanem pół mili borku, dalej niezmierne łąki, na nich,jako zwykle latem, biały, nisko leżący tuman, niby morze bez końca. Wąska,pachnąca torfem droga biegła przez owe łęgi, aż hen ku dalszym borom,między którymi stał nieprzyjaciel.

Gdy wjechali w tuman, ledwie człek człeka mógł dojrzeć, a o kilka krokównie było widać nic.

— Choć w pysk daj! — mruknął Zagłoba.

Ujechali milę i drugą. W tumanie i mroku nie było słychać nic próczparskania koni.

Aż tu naraz trzej ludzie, którzy jechali w przedniej straży, wrócili w cwał,krzycząc:

— Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel!

Tuż za nimi słychać było tętent nadbiegającej jazdy. Pan Zagłoba zdarłbachmata i krzyknął:

— Bij!

I po chwili zwarli się tak, iż mogli się rękami za piersi chwytać. We mglerozległ się szczęk szabel, a czasem huk samopału, czasem kwik koński iokrzyki walczących. Pan Zagłoba rykiem żubrowym przerażał ludzi w ciemnościach, ale i miotał się okrutnie, gdyż straszny to był żołnierz, gdy gozanadto do muru przyparto.

Pan Skulski ciął jadowicie, po łęczycku, tuż koło pana Tretiaka. PanaPortantego chlaśnięto przez policzek i byłby zginął, gdyby nie pan Sipajło,który odbiwszy drugi cios, sztychem nieprzyjaciela w gardło ugodził. PanPluta, stary i cięty żołnierz, wił się wśród skrzętu jak wąż w mrowisku — i bił wcałe kupy, jak jastrząb w stado dzikich kaczek.

I wzajem jeden ratował życie drugiemu, a wtem wstał powiew. Tumanzrzedł trochę. Mogli się lepiej widzieć.

Więc przyrosło im serca i poczęli pokrzykiwać, aby tym lepiej każdy mógłrozpoznać, co się z towarzyszem dzieje i kogo ma przy sobie. Pierwszy panSipajło, który Plucie żywot zawdzięczał, krzyknął z głębi serca w tumanie:

— Górą Mazury!

— Żywie Oszmiana! — odgłosił Pluta.

A inni, nie chcąc się dać wyprzedzić, nuż wołać:

— Sława Łęczycy!

— Chwała witebszczanom!

— Górą Humań!

— Wiwat Rzeczpospolita!

Ale tymczasem natarto na nich z boków — ba — i z tyłu, tak że wpadli jakowilkowi w gardziel. Że jednak byli z różnych stron, przeto wstydzili się siebiewzajem, więc żaden nie prosił pardonu, i bili się do upadłego — bez nadziei, alena śmierć.

Byliby też wszyscy polegli, gdyby nie to, że pan Zboiński wiedząc, iż wmałej liczbie i w nocy nietrudno o przygodę, pociągnął za nimi w trzystaMazurów, chłopów dobrych. Ów odegnał nieprzyjaciela, złamał, rozbił,część wyścinał, część zagarnął i uwolnił podjazd sprzed przemocy.Lecz nie mógł powstrzymać zdziwienia widząc ich robotę — gdyż istotnie,po desperacku się bijąc, naszatkowali ludzi jak kapusty.

— Już chyba i aniołowie nie potykaliby się grzeczniej — rzekł.

Za czym wrócili radośnie do obozu.

Ale choć świt uczynił się, nim dojechali, nie poszli spać, a to od wielkiejuciechy i dlatego, że poczęto ich zaraz częstować. Oni zaś jedli i pili wysławiając jeden drugiego i słuchając pana Zagłoby, który coś skromnie o Termopilach wspominał.

Aż gdy już dobrze podpili, pan Portanty przyłożył nagle palec do ust irzekł:

— Ba, a nasz parol? Jakoż z nim będzie?

— Parol? Zjadł go nieprzyjaciel.

— I trochę mu niezdrowo — dodał Zagłoba.

A wtem pan Pluta, który się pokrzepił lepiej od innych, począł uderzać siędłońmi po piersiach, aż rozległo się w izbie — i wołać żałosnym głosem:

— Ja na stare lata miałbym Kainem zostać i rozlewać niewinną krew Abla?na stare lata? ja? Pluta?

I zawył wielkim płaczem, co usłyszawszy inni, kiedy bo nie rykną — ażludzie spod innych chorągwi zaczęli ich otaczać, ciekawi, co im się mogłowydarzyć.

Tymczasem powstał pan Zagłoba i podniósłszy z niezmierną powagą garniec miodu rzekł:

— Komilitoni moi, dzieci eiusdem matris! Dwa jeno słowa powiem, alekiep, kto mi nie przywtórzy: Kochajmy się!

— Kochajmy się! — powtórzyły wszystkie usta.

A w tejże chwili na rogach majdanu poczęto trąbić — nie przez musztuk, alerozgłośnie, jak czyniono zwykle przed wielką bitwą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.