drukowana A5
16.28
Pójdźmy za nim!

Bezpłatny fragment - Pójdźmy za nim!


Objętość:
39 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0902-4

I

Kajus Septimus Cinna był patrycjuszem rzymskim. Młodość spędził wlegionach i twardym obozowym życiu. Później wrócił do Rzymu, by używaćsławy, rozkoszy i wielkiego, lubo już nieco zachwianego majątku. Użył teżwówczas i nadużył wszystkiego, co dać mogło olbrzymie miasto. Noce spędzał na ucztach we wspaniałych podmiejskich willach; dni schodziły mu naszermierkach u lanistów, na rozmowach z retorami w tepidariach, gdzieprowadzono dysputy, a przy tym opowiadano plotki z miasta i świata — wcyrkach, na wyścigach lub zapasach gladiatorów — wśród lutnistów greckich,wśród wróżek trackich i cudnych tancerek, sprowadzanych z wysp Archipelagu. Krewny przez matkę sławnego niegdy Lukulla odziedziczył po nimzamiłowanie do wytwornego jadła. Na stołach jego podawano greckie wina,ostrygi z Neapolis, koszatki z Numidii i tłuste szarańcze, duszone na miodzie z Pontu. Wszystko, co posiadał Rzym, musiał posiadać i Cinna, począwszy od ryb z Morza Czerwonego aż do białych pardw znad brzegów Borystenu. Używał on jednak nie tylko jak żołnierz, który szaleje, ale jak patrycjusz, który przebiera. Wmówił w siebie, a może i wzbudził zamiłowanie dorzeczy pięknych: do posążków, wydobywanych ze zgliszcz Koryntu, doepilychniów z Attyki, do waz etruskich lub sprowadzanych z mglistegoSericum, do mozaik rzymskich, do tkanin znad Eufratu, do arabskich wonności i tych wszystkich osobliwych drobiazgów, które wypełniałyczczość patrycjuszowskiego życia. Umiał też o nich rozmawiać, jak znawca imiłośnik, z bezzębnymi starcami, którzy przyozdabiali do stołu łysiny wwieńce z róż, a po ucztach żuli kwiat heliotropu, by oddech płuc uczynićwonnym. Odczuwał również piękność Cyceronowskiego okresu, wierszHoracego lub Owidiusza. Wychowany przez retora Ateńczyka, mówił biegle po grecku, umiał na pamięć całe ustępy z Iliady i w czasie uczt mógł śpiewać tak długo pieśni Anakreonta, dopóki się nie spił lub nie ochrypł. Przez swego mistrza i innych retorów otarł się o filozofię i zapoznał się z nią otyle, że rozumiał architekturę różnych umysłowych gmachów, powznoszonych w Helladzie i Osadach; rozumiał i to również, że wszystkie leżały wgruzach. Znał osobiście wielu stoików, do których żywił niechęć, uważał ichbowiem raczej za partię polityczną, a prócz tego za tetryków, przeciwnychwesołemu życiu. Sceptycy zasiadali często przy jego stole, obalając międzypotrawami całe systemy i głosząc, przy kraterach napełnionych winem, żerozkosz jest marnością, prawda czymś niedoścignionym i że celem mędrcamoże być jedynie martwy spokój.

Wszystko to obijało się o jego uszy, nie wnikając do głębi. Nie wyznawał onżadnych zasad i nie chciał ich mieć. W postaci Katona widział skojarzeniesię wielkiego charakteru z wielką głupotą. Życie uważał za morze, na którymwieją wiatry, dokąd chcą — a mądrością była dla niego sztuka nadstawiania imżagla tak, by łódź popychały. Prócz tego cenił szerokie ramiona, któreposiadał, zdrowy żołądek, który posiadał, i piękną rzymską głowę, o orlimprofilu i potężnych szczękach, którą posiadał. Był też pewny, że z tym możnajakoś przejść przez życie.

Nie należąc do szkoły sceptyków, był życiowym sceptykiem, ale zarazemhedonikiem, chociaż wiedział, że rozkosz nie jest szczęściem. Prawdziwejnauki Epikura nie znał, skutkiem czego sam poczytywał się za epikurejczyka. W ogóle na filozofię patrzał jak na umysłową szermierkę, równiedobrą jak ta, której uczyli laniści. Gdy go rozprawy znudziły, szedł do cyrkupatrzeć na krew.

W bogów nie wierzył, tak samo jak w cnotę, prawdę i szczęście. Wierzyłtylko we wróżby i miał swoje przesądy, a oprócz tego tajemnice wiaryWschodu budziły jego ciekawość. Dla niewolników byl dobrym panem, o ilechwilowa nuda nie przywodziła go do okrucieństwa. Mniemał, że życie jestwielką amforą, którą im lepszy gatunek wina wypełnia, tym jest cenniejszą,więc starał się swoją wypełnić jak najlepszym. Nie kochał nikogo, ale lubiłwiele rzeczy, między innymi zaś własną orlą głowę o czaszce wspaniałej — iswoją kształtną patrycjuszowską nogę.

W pierwszych latach hulaszczej epoki lubił także zadziwiać Rzym i udałomu się to kilkakrotnie. Później zobojętniał i na to.

II

W końcu zrujnował się. Majątek rozdrapali wierzyciele. Cinnie natomiastpozostało znużenie jakby po wielkim trudzie, przesyt i jeszcze jedna, bardzoniespodziana rzecz, mianowicie jakiś głęboki niepokój. Użył przecie bogactwa, użył miłości, tak jak ją świat ówczesny rozumiał, użył rozkoszy, użyłsławy wojennej, użył niebezpieczeństw; poznał mniej więcej zakres myśliludzkiej, zetknął się z poezją i sztuką, więc mógł sądzić, że wziął z życiawszystko, co ono dać mogło. Tymczasem teraz miał takie uczucie, jakbyczegoś zaniechał — i to czegoś najważniejszego. Nie wiedział jednak, co to jest,i próżno łamał sobie nad tym głowę. Nieraz próbował się z tych rozmyślań i ztego niepokoju otrząsnąć, próbował w siebie wmówić, że w życiu nic więcejnie ma i być nie może, ale wówczas niepokój jego, zamiast się zmniejszać,wzrastał natychmiast do tego stopnia, iż mu się zdawało, że się niepokoi nietylko za siebie, ale za cały Rzym. Jednocześnie zazdrościł sceptykom i zarazem miał ich za głupców, ponieważ twierdzili, że próżnię można doskonalewypełnić niczym. Było w nim teraz jakby dwóch ludzi, z których jedenzdumiewał się własnym niepokojem, drugi uznawał go mimo woli za zupełnie słuszny.

Wkrótce po utracie majątku, dzięki możnym rodzinnym wpływom,wysłano Cinnę na urzędowanie do Aleksandrii, trochę w tym celu, by wbogatym kraju odbudował na nowo majątek. Niepokój siadł z nim na okręt wBrundisium i towarzyszył mu przez morze. W Aleksandrii myślał Cinna, żesprawy urzędu, nowi ludzie, inny świat, nowe wrażenia uwolnią go odnatrętnego towarzysza — i omylił się. Upłynął miesiąc, dwa — i równie jakziarno Demetry, przywiezione z Italii, wschodziło jeszcze bujniej na żyznym gruncie Delty, tak i ów niepokój z bujnego krzewu zmienił się jakby wcedr rozłożysty i począł rzucać coraz większy cień na duszę Cinny.

Z początku próbował Cinna zagłuszyć się takim życiem, jakie dawniejprowadził w Rzymie. Aleksandria była rozkosznym miastem, pełnym Greczynek o płowych włosach i jasnej cerze, którą egipskie słońce powłóczyłobursztynowym przezroczym połyskiem. W ich to ramionach szukał ukojenia.

Lecz gdy i to okazało się próżnym, począł myśleć o samobójstwie. Wielujego towarzyszów zbyło się trosk życia właśnie w taki sposób i z powodówjeszcze błahszych niż powód Cinny, często z nudy tylko, z czczości lub zbraku ochoty do dalszego używania. Gdy niewolnik trzymał miecz zręcznie idość silnie, jedna chwila kończyła wszystko. Cinna chwycił się tej myśli, leczgdy już prawie postanowił pójść za nią, powstrzymał go dziwny sen. Otozdawało mu się, że gdy przewożono go przez rzekę, spostrzegł na drugimbrzegu swój niepokój, w postaci wynędzniałego niewolnika, który skłoniwszymu się rzekł: „Uprzedziłem cię, by cię przyjąć”. — Cinna zląkł się po razpierwszy w życiu, zrozumiał bowiem, że skoro o pogrobowym istnieniu niemoże myśleć bez niepokoju, to pójdą tam we dwóch.

W ostateczności postanowił zbliżyć się do mędrców, od których roiło sięSerapeum, sądząc, że może u nich znajdzie rozwiązanie zagadki. Ci wprawdzie nie potrafili nic mu rozwiązać, ale za to mianowali go „tu museju”, któryto tytuł przyznawali zwykle Rzymianom wysokiego rodu i znaczenia. Narazie mała to była pociecha i stempel mędrca dany człowiekowi, który nieumiał sobie odpowiedzieć na to, co go obchodziło najżywiej, mógł wydawaćsię Cinnie ironią — przypuszczał jednak, że Serapeum może nie od razuodsłania całą swą mądrość — i nie tracił zupełnie nadziei.

Najczynniejszym między mędrcami w Aleksandrii był szlachetny TymonAteńczyk, człowiek możny i obywatel rzymski. Mieszkał on od kilkunastu latw Aleksandrii, dokąd przybył dla zgłębienia tajemniczej nauki egipskiej.Mówiono o nim, że nie było ani jednego pergaminu lub papirusu w Bibliotece, którego by nie przeczytał — i że posiadł całą mądrość ludzką. Był przytym człowiekiem słodkim i wyrozumiałym. Wśród mnóstwa pedantów ikomentatorów o skrzepłych mózgach Cinna wyróżnił go od razu i wkrótcezawarł z nim znajomość, która po pewnym czasie zmieniła się w bliższązażyłość, a nawet przyjaźń. Młody Rzymianin podziwiał jego biegłość wdialektyce, wymowę i rozwagę, z jaką starzec mówi o rzeczach wzniosłych,dotyczących przeznaczeń człowieka i świata. Uderzało w nim szczególnie to,że owa rozwaga była połączona jakby z pewnym smutkiem. Później, gdyzbliżyli się z sobą, niejednokrotnie brała Cinnę ochota zapytać staregomędrca o powód tego smutku, a zarazem otworzyć przed nim własne serce.Jakoż w końcu do tego przyszło.

III

Pewnego wieczoru, gdy po gwarnych rozprawach o wędrówce dusz zostalisam na sam na tarasie, z którego widok był na morze, Cinna, wziąwszy rękęTymona, wyznał otwarcie, co mu było największym udręczeniem życia i dlajakich powodów starał się zbliżyć do uczonych i filozofów z Serapeum.

— Tyle przynajmniej zyskałem — rzekł w końcu — żem poznał ciebie,Tymonie, i teraz wiem, że jeśli ty nie rozwiążesz zagadki mego życia, niktinny tego uczynić nie zdoła.

Tymon wpatrywał się czas jakiś w wygładzoną toń morską, w której odbijałsię nów księżyca, po czym rzekł:

— Widziałeś. Cinno, owe stada ptaków, które tu nadlatują w zimie z mroków północy? Czy wiesz, czego one szukają w Egipcie?

— Wiem. Ciepła i światła.

— Dusze ludzkie także szukają ciepła, które jest miłością, i światła, któreoznacza prawdę. Ale ptaki wiedzą, dokąd lecieć po swe dobro, dusze zaślatają po bezdrożach, w zabłąkaniu, smutku i niepokoju.

— Czemu, szlachetny Tymonie, nie mogą znaleźć drogi?

— Dawniej spoczynek był w bogach, dziś wiara w bogi wypaliła się jakbyoliwa w lampie. Potem sądzono, że filozofia będzie dla dusz słońcem prawdy— dziś, jak sam wiesz najlepiej, na jej gruzach i w Rzymie, i w Akademii wAtenach, i tu siedzą sceptycy, którym zdawało się, że wnoszą spokój, a wnieśliniepokój. Bo wyrzec się światła i ciepła jest to zostawić duszę w ciemności,która jest niepokojem. Więc wyciągnąwszy ręce przed siebie szukamy poomacku wyjścia.

— Zali i ty go nie znalazłeś?

— Szukałem i nie znalazłem. Tyś szukał go w rozkoszy, ja w myśleniu — i obunas jednaka mgła otacza; wiedz przeto, że nie sam jeden się dręczysz i że wtobie dręczy się dusza świata. Wszakże od dawna już nie wierzysz wbogów?

— W Rzymie czczą ich jeszcze publicznie i sprowadzają nawet nowych zAzji i Egiptu, ale wierzą w nich szczerze chyba tylko przekupnie jarzyn,którzy z rana przyjeżdżają ze wsi do miasta.

— I ci są jedynie spokojni.

— Równie jak ci, którzy tu biją pokłony kotom i cebuli.

— Równie jak ci, którzy, jak syte zwierzęta, nie pragną niczego więcej, tylkosnu po jadle.

— Lecz czyli wobec tego warto żyć?

— Zali wiemy, co nam przyniesie śmierć?

— Więc jakaż jest różnica między tobą a sceptykami?

— Sceptycy godzą się na ciemność lub udają, że się godzą, ja zaś męczę się wniej.

— I ty nie widzisz wybawienia?

Tymon umilkł na chwilę, po czym odrzekł z wolna, jakby z pewnymwahaniem:

— Czekam go.

— Skąd?

— Nie wiem.

Po czym wsparł głowę na dłoni i jakby pod wpływem ciszy, która zalegałatarasy, począł mówić również przyciszonym głosem:

— Bo dziwna rzecz, ale czasem mi się wydaje, że gdyby świat nie mieścił wsobie nic więcej nad to, co wiemy, i gdybyśmy niczym więcej być nie moglinad to, czym jesteśmy, to by nie było w nas niepokoju... Tak więc w chorobieczerpię nadzieję zdrowia... Wiara w Olimp i filozofia zmarły, ale zdrowiemmoże być jakaś nowa prawda, której nie znam.

Nadspodziewanie rozmowa ta przyniosła Cinnie wielką ulgę. Usłyszawszy,że nie tylko on jest chory, ale cały świat chory, doznał takiego uczucia, jakbyktoś zdjął z niego ogromny ciężar i rozłożył go na tysiące ramion.

IV

Od owego czasu przyjaźń łącząca Cinnę ze starym Grekiem stała się jeszcze ściślejsza. Odwiedzali się teraz często i dzielili się tak myślami, jak chlebem wczasie uczt. Cinna zresztą, mimo swych doświadczeń i znużenia, które idzieza użyciem, był zbyt młodym, by życie nie miało jeszcze chować dla niegoponęt nieznanych — i taką właśnie ponętę znalazł w jedynej córce Tymona,Antei.

Sława jej nie była mniejszą w Aleksandrii od sławy ojca. Wielbili ją dostojniRzymianie, bywający w domu Tymona; wielbili Grecy, wielbili filozofowie zSerapeum i wielbił lud. Tymon nie zamykał jej w ginaeceum, jak byłyzamykane inne kobiety, i starał się przelać w nią wszystko, co sam wiedział.Gdy wyszła z lat dziecinnych, czytywał z nią księgi greckie, a nawet rzymskie ihebrajskie, gdyż obdarzona nadzwyczajną pamięcią a wychowana w różnojęzycznej Aleksandrii wyuczyła się biegle tych języków. Była mu ona towarzyszem w myślach, często brała udział w rozprawach, jakie podczas sympozjonów prowadzono w domu Tymona, często w labiryncie trudnychzagadnień umiała, jak Ariadna, nie zabłąkać się sama i drugich za sobąwyprowadzić. Ojciec miał dla niej podziw i cześć. Otaczał ją prócz tego uroktajemnicy i niemal świętości, albowiem miewała sny wróżebne, w którychwidywała rzeczy niewidzialne dla zwykłych oczu śmiertelnych. Stary mędrzec kochał ją jak duszę własną jeszcze i dlatego, że obawiał się ją stracić,częstokroć bowiem mówiła, że w snach zjawiają się jej jakieś istoty, dla niejzłowrogie — i jakieś dziwne światło, o którym nie wie, czy będzie źródłemżycia, czy śmierci.

Tymczasem jednak otaczała ją tylko miłość. Egipcjanie, którzy bywali wdomu Tymona, zwali ją Lotusem, może dlatego, że kwiat ten odbierał boskącześć na wybrzeżach Nilu, a może dlatego, że kto ją raz ujrzał, mógł zapomnieć o całym świecie.

Piękność jej bowiem dorównywała mądrości. Egipskie słońce nie przyćmiło jej twarzy, w której różowe promienie świtu zdawały się być zamkniętew przezroczu muszli perłowej. Oczy jej miały błękit Nilu, a spojrzenie płynęło z równie nieznanych oddaleń, jak wody tej tajemniczej rzeki. Gdy Cinnaujrzał i usłyszał ją po raz pierwszy, wróciwszy do siebie miał ochotę watrium swego domu wznieść na jej cześć ołtarz i ofiarować na nim białegołębie. Spotykał on w życiu tysiące kobiet, począwszy od dziewcząt z głębokiej Północy, o białych rzęsach i włosach barwy dojrzałych zbóż, aż doczarnych jak lawa Numidek — ale nie spotkał dotychczas ni takiej postaci, nitakiej duszy. I im częściej ją widywał, im lepiej poznawał, im częściej zdarzałomu się słuchać jej słów, tym bardziej rosło jego zdumienie. Chwilami on,który nie wierzył w bogi, przypuszczał, że Antea nie może być córką Tymona, tylko jakiegoś boga, więc na wpół tylko jest kobietą, na wpół zaś nieśmiertelną.

I wkrótce pokochał ją miłością niespodziewaną, ogromną i nieprzepartą,tak różną od uczuć, jakich doznawał dotychczas, jak Antea była różną odinnych kobiet. Chciał ją posiadać tylko po to, aby ją czcić. Gotów zaś byłoddać krew, by ją posiadać. Czuł, że wolałby być żebrakiem z nią niż cezarembez niej. I jak wir morski porywa z niepohamowaną potęgą wszystko, coznajdzie się w jego okręgu, tak miłość Cinny porwała jego duszę, serce, myśli,jego dni, noce i wszystko, z czego składa się życie.

Aż wreszcie porwała i Anteę.

Tu felix, Cinna! — powtarzali mu przyjaciele. — Tu felix, Cinna! — powtarzał sam sobie, i gdy ją wreszcie zaślubił, gdy jej boskie usta wyrzekłysakramentalne słowa: „Gdzie ty, Kajus, tam i ja, Kaja” — wówczas zdawałomu się, że szczęście jego będzie jak morze — nieprzebrane i bez granic.

V

Rok przeszedł i ta młoda żona odbierała zawsze przy ognisku domowymcześć niemal boską; była mężowi źrenicą oka, miłością, mądrością, światłem.Ale Cinna, porównywając swe szczęście z morzem, zapomniał, że morzemiewa odpływy. Po roku Antea zapadła na okrutną, nieznaną chorobę. Snyjej zmieniły się w straszne widzenia, które wyczerpywały jej życie. Na jejtwarzy zgasły promienie świtu, została tylko przezroczystość muszli perłowej; ręce jej poczęły przeświecać, oczy zapadły głęboko pod czoło — i różowylotus stawał się coraz bardziej białym lotusem, tak białym jak twarze umarłych. Zauważono, że jastrzębie poczęły krążyć nad domem Cinny, co wEgipcie było wróżbą śmierci. Widzenia stawały się coraz straszliwsze. Gdy wpołudniowych godzinach słońce zalewało świat białym blaskiem, a miastopogrążało się w milczenie, zdawało się Antei, że słyszy wokół siebie szybkiekroki jakichś niewidzialnych istot, a w głębinach powietrza widzi suchą,żółtawą twarz trupią, spoglądającą na nią czarnymi oczyma. Oczy te wpatrywały się w nią uporczywie, jakby wzywając ją, by gdzieś szła, w jakiś mrok,pełen tajemnic i lęku. Wówczas ciało Antei poczynało drżeć jak w febrze,czoło jej pokrywało się bladością, kroplami zimnego potu, i ta czczonakapłanka domowego ogniska zmieniała się w bezbronne i przerażone dziecko, które chroniąc się na piersi męża, powtarzało zbielałymi ustami: „Ratujmnie, Kajusie! broń mnie!”

I Kajus byłby się rzucił na wszelkie widmo, jakie z podziemia mogławypuścić Persefona, ale próżno wpijał wzrok w przestrzeń. Naokół, jakzwykle w godzinach południowych, bywała pustka. Biały blask zalewał miasto; morze zdawało się płonąć w słońcu, a w ciszy słychać było tylko kwileniejastrzębi krążących nad domem.

Widzenia stawały się coraz częstsze — potem codzienne. Prześladowały oneAnteę zarówno na zewnątrz domu, jak w atrium i w izbach. Cinna za poradąlekarzy sprowadzał sambuciny egipskie i Beduinów grywających na glinianych piszczałkach, którzy gwarną muzyką mieli zagłuszać ów szum niewidzialnych istot. Ale okazało się to próżnym. Antea słyszała go wśród największego gwaru, a gdy słońce stanęło tak wysoko, że cień leżał około nógczłowieka jak obsunięta z ramion szata, wówczas w drgającym z żaru powietrzu zjawiała się trupia twarz i patrząc szklanymi oczyma na Anteę, cofała sięz wolna, jakby chcąc jej powiedzieć: „Chodź za mną!”.

Czasem wydawało się Antei, że usta trupa poruszają się z wolna, czasem, żewylatują z nich czarne, szkaradne żuki i lecą ku niej przez powietrze. Na samąmyśl o widzeniu oczy jej napełniały się przerażeniem, a w końcu życie stałosię dla niej męką tak straszną, że prosiła Cinny, aby jej nadstawił miecz lubpozwolił wypić truciznę.

A on wiedział, że tego uczynić nie zdoła. Tym samym mieczem powyparałby sobie dla niej żyły, ale zabić jej nie mógł. Gdy sobie wyobrażał tę drogągłowę martwą, z zamkniętymi powiekami, pełną mroźnego spokoju, i tę pierśrozdartą jego mieczem, wówczas czuł, że chcąc to uczynić musiałby pierwejoszaleć.

Pewien lekarz grecki powiedział mu, że to Hekate pojawia się Antei, aowe niewidzialne istoty, których szelest przeraża chorą, należą do orszakuzłowrogiego bóstwa. Według niego, nie było dla Antei ratunku, kto bowiemujrzał Hekatę, musiał umrzeć.

Wówczas Cinna, który przed niedawnym jeszcze czasem byłby się śmiał zwiary w Hekatę, ofiarował jej hekatombę. Ale ofiara nie pomogła i następnego dnia posępne oczy spoglądały znów o południu na Anteę.

Próbowano zasłaniać jej głowę, lecz ona widziała trupią twarz nawet przeznajgrubsze zasłony. Gdy była zamknięta w ciemnej izbie, twarz spoglądała nanią ze ścian, rozświecając ciemność swym bladym, trupim blaskiem.

Wieczorami bywało chorej lepiej. Wówczas zapadała w taki sen, że iCinnie, i Tymonowi wydawało się nieraz, iż się z niego nie obudzi więcej.Wkrótce zasłabła tak, iż nie mogła chodzić o własnej mocy. Noszono ją wlektyce.

Dawny niepokój Cinny wrócił ze stokroć większą mocą i ogarnął go całkowicie. Był w nim strach o życie Antei, ale było zarazem dziwne poczucie, żechoroba jej stoi w jakimś tajemniczym związku z tym wszystkim, o czymmówił Cinna w pierwszej szczerej rozmowie z Tymonem. Być może, że starymędrzec myślał to samo, ale Cinna nie chciał i bał się go o to zapytać.Tymczasem chora więdła jak kwiat, w którego kielichu zagnieździ się pająkjadowity.

Cinna jednak, wbrew nadziei, ratował ją rozpaczliwie. Naprzód wywiózł jąna pustynie w pobliżu Memfis, lecz gdy pobyt w ciszy piramid nie uwolnił jejod strasznych widzeń, wrócił do Aleksandrii i otoczył ją wróżbitami, czarownikami zamawiającymi chorobę i wszelkiego rodzaju bezczelną zgrają,która wyzyskiwała za pomocą cudownych leków ludzką łatwowierność. Aleon już nie miał wyboru i chwytał się wszelkich środków.

W tym czasie przyjechał z Cezarei do Aleksandrii sławny lekarz Żyd,Józef syn Khuzy. Cinna sprowadził go natychmiast do żony — i przez chwilęnadzieja wróciła do jego serca. Józef, który nie wierzył w greckie i rzymskiebogi, odrzucił z pogardą mniemanie o Hekacie. Przypuszczał, że to raczejdemony opętały chorą i radził opuścić Egipt, gdzie oprócz demonów także iwyziewy błotnistej Delty mogły szkodzić jej zdrowiu. Radził też, może dlatego, że sam był Żydem, udać się do Jerozolimy, jako do miasta, do któregodemony nie mają przystępu i w którym powietrze jest suche i zdrowe.

Cinna tym chętniej poszedł za jego radą, że naprzód nie było już innej, a powtóre, że Jerozolimą rządził znajomy mu prokurator, którego przodkowiebyli niegdyś klientami domu Cinnów.

Jakoż, gdy przybyli, prokurator Pontius przyjął ich z otwartymi rękoma ioddał im na mieszkanie własny dom letni, leżący w pobliżu murów. Alenadzieja Cinny rozchwiała się jeszcze przed przybyciem. Trupia twarzpatrzała na Anteę nawet na pokładzie galery — po przyjeździe zaś na miejscechora oczekiwała południowej godziny z taką samą śmiertelną trwogą, jakniegdyś w Aleksandrii.

I tak im poczęły schodzić dni w pognębieniu, lęku, rozpaczy i oczekiwaniuśmierci.

VI

W atrium, mimo fontanny, cienistego portyku i wczesnej godziny, byłoogromnie gorąco, bo marmur rozpalił się od wiosennego słońca, ale opodalod domu rosła stara i rozłożysta pistacja, zacieniająca dokoła znacznąprzestrzeń. Przewiew, jako w miejscu otwartym, był tam także daleko większy, tam więc Cinna kazał postawić przybraną w hiacynty i kwiat jabłonilektykę, w której spoczywała Antea. Następnie siadłszy przy niej położył dłońna jej bladych jak alabaster rękach i spytał:

— Dobrze ci tu, carissima?

— Dobrze — odpowiedziała zaledwie dosłyszalnym głosem.

I przymknęła oczy, jakby ją ogarniał sen. Nastało milczenie; tylko powiewporuszał z szelestem gałązkami pistacji, a na ziemi wokół lektyki migotałyzłote plamki od promieni, przedzierających się przez liście — szarańcze sykałymiędzy kamieniami.

Chora otworzyła po chwili oczy.

— Kaju — rzekła — czy prawda, że w tej ziemi zjawił się filozof, któryuzdrawia chorych?

— Oni tu takich prorokami zowią — odpowiedział Cinna. — Słyszałem o nim ichciałem go wezwać do ciebie, ale okazało się, iż to był fałszywy cudotwórca.Bluźnił on przy tym przeciw tutejszej świątyni i zakonowi tej ziemi, przetoprokurator wydał go na śmierć i dziś właśnie ma być ukrzyżowany.

Antea spuściła głowę.

— Ciebie wyleczy czas — rzekł Cinna widząc smutek, który odbił się na jejtwarzy.

— Czas jest w usługach śmierci, nie życia — odpowiedziała z wolna.

I znowu nastało milczenie, naokół migotały ciągle złote plamki; szarańczesykały jeszcze głośniej, a ze szpar skalnych powysuwały się na głazy małejaszczurki, szukające miejsc słonecznych.

Cinna spoglądał od czasu do czasu na Anteę i po raz tysiączny przelatywałymu przez głowę rozpaczliwe myśli, że wszystkie środki ratunku wyczerpane,że nie ma ani iskry nadziei i że wkrótce ta kochana postać stanie się tylkocieniem znikomym i garstką prochu w kolumbarium.

Teraz już, leżąc z przymkniętymi oczyma w przybranej kwieciem lektyce,wyglądała jak martwa.

— Pójdę i ja za tobą! — powtarzał sobie w duchu Cinna.

Wtem w oddali dały się słysześ czyjeś kroki. Twarz Antei stała się natychmiast biała jak kreda, wpółotwarte jej usta oddychały pośpiesznie, pierśpoczęła się podnosić szybkim ruchem. Nieszczęsna męczennica była pewna,że to ów orszak niewidzialnych istot, poprzedzający zjawienie się trupa oszklanych oczach, zbliża się już ku niej. Lecz Cinna, chwyciwszy jej ręce,począł ją uspokajać:

— Anteo, nie lękaj się, te kroki słyszę i ja.

A po chwili dodał:

— To Pontius przychodzi do nas.

Rzeczywiście, na zakręcie ścieżki ukazał się prokurator w towarzystwiedwóch niewolników. Był to niemłody człowiek, o twarzy okrągłej, wygolonejstarannie, pełnej sztucznej powagi, a zarazem troski i zmęczenia.

— Pozdrowienie ci, szlachetny Cinno, i tobie, boska Anteo! — rzekł wchodząc pod cień pistacji. — Otóż po zimnej nocy dzień uczynił się znojny: oby byłpomyślny dla was obojga i oby zdrowie Antei zakwitło, jako te hiacynty i tegałązki jabłoni, które zdobią jej lektykę.

— Pokój z tobą i witaj! — odrzekł Cinna.

Prokurator, siadłszy na odłamie skały, popatrzał na Anteę, zmarszczyłnieznacznie brwi — i ozwał się:

— Samotność rodzi smutek i chorobę, a wśród tłumów nie ma miejsca naprzestrach, więc dam wam jedną radę. Na nieszczęście, tu nie Antiochia aniCezarea, nie ma tu igrzysk i wyścigów, a gdyby cyrk stanął, to by go cizapaleńcy zburzyli na drugi dzień. Tu słyszysz tylko słowo: „zakon” — a temu,,zakonowi” wszystko zawadza. Wolałbym być w Scytii niż tu...

— O czym chcesz mówić, Piłacie?

— Istotnie odszedłem od rzeczy. Ale to troski tego powodem. Mówiłem, żewśród tłumów nie ma miejsca na strach. Otóż możecie dziś mieć widowisko.W Jerozolimie trzeba się byle czym zadowalać, przede wszystkim zaś trzeba,żeby w południe Antea była wśród tłumów. Dziś umrze na krzyżu trzechludzi. Lepsze to niż nic. Przy tym z powodu Paschy napłynęła do miastazgraja najdziwaczniejszych drapichrustów z całego tego kraju. Możecie sięprzypatrzyć temu ludowi. Każę wam dać wyborne miejsce w pobliżu krzyżów. Mam nadzieję, że skazani będą umierali odważnie. Jeden z nich dziwnyczłowiek; powiada się być Synem Bożym, jest słodki jak gołąb i naprawdę niepopełnił nic takiego, przez co by zasłużył na śmierć.

— I skazałeś go na krzyż?

— Chciałem się zbyć kłopotu, a zarazem nie poruszać tego gniazda os, którebrzęczą naokół świątyni. Oni i tak ślą na mnie skargi do Rzymu. Zresztą,przecie nie o obywatela rzymskiego chodzi.

— Ów człowiek nie będzie dlatego mniej cierpiał.

Prokurator nie odpowiedział — i po chwili począł mówić jakby do siebie:

— Jedna jest rzecz, której nie znoszę, to przesada. Kto przy mnie wymówiten wyraz, odbiera mi wesołość na cały dzień. Złoty środek! oto czego, wedługmnie, roztropność nakazuje się trzymać. A nie ma kąta na świecie, w którymby tej zasady trzymano się mniej niż tu. Jak mnie to wszystko męczy! jak mniemęczy! W niczym spokoju, w niczym równowagi... ani w ludziach, ani wprzyrodzie... Teraz na przykład wiosna, noce chłodne — a we dnie taki żar, żepo kamieniach stąpać trudno. Do południa jeszcze daleko, a patrzcie — co siędzieje! Co zaś do ludzi, lepiej nie mówić! Jestem tu, bo muszę. Mniejsza o to!Znowu bym odszedł od rzeczy. Idźcie zobaczyć ukrzyżowanie. Jestempewien, że ów Nazarejczyk będzie umierał odważnie. Kazałem go chłostać,myśląc, że tym sposobem ochronię go od śmierci. Nie jestem okrutnikiem.Gdy go bito, cierpliwy był jak jagnię i błogosławił ludziom. Gdy spłynąłkrwią, wzniósł oczy do góry i modlił się. To najdziwniejszy człowiek, jakiegow życiu widziałem. Żona nie dała mi z jego powodu ni chwili spokoju. „Niedopuść do śmierci niewinnego!” — oto, co od świtu kładła mi w uszy. Chciałem. Dwukrotnie wstępowałem na bimę i przemawiałem do tych zaciekłychkapłanów i do tej parszywej tłuszczy. Odpowiadali mi jednym głosem, przewracając w tył głowy i rozdzierając szczęki aż do uszu: „Ukrzyżuj!”

— Ty zaś ustąpiłeś? — rzekł Cinna.

— Bo w mieście byłyby rozruchy, a jam tu od tego, by utrzymać spokój.Muszę spełniać mój obowiązek. Nie lubię przesady, i przy tym jestem zmęczony śmiertelnie, ale gdy się raz czegoś podejmę, nie zawaham się poświęcićdla ogólnego dobra życia jednego człowieka, zwłaszcza jeśli to jest człowieknieznany, o którego nikt się nie upomni. Tym gorzej dla niego, że nie jestRzymianinem.

— Słońce nie tylko nad Rzymem świeci — szepnęła Antea.

— Boska Anteo — odparł prokurator — mógłbym ci odpowiedzieć, że nacałym okręgu ziemi przyświeca ono rzymskiej władzy, zatem dla jej dobrawszystko należy poświęcić, a rozruchy podkopują naszą powagę. Ale przedewszystkim błagam cię: nie żądaj ode mnie, bym zmienił wyrok. Cinna także cipowie, że to nie może być i że gdy wyrok raz wydany, chyba sam cezar mógłbygo zmienić. Ja, choćbym chciał — nie mogę. Nieprawda, Kaju?

— Tak jest.

Lecz Antei słowa te sprawiły widoczną przykrość, rzekła bowiem, myślącmoże o sobie:

— Tak więc można cierpieć i umrzeć bez winy.

— Nikt nie jest bez winy — odpowiedział Pontius. — Ów Nazarejczyk niepopełnił żadnej zbrodni, więc też jako prokurator umyłem ręce. Ale jakoczłowiek potępiam jego naukę. Rozmawiałem z nim umyślnie dość długo,chcąc go wybadać, i przekonałem się, że głosi rzeczy niesłychane. To trudno!Świat musi stać na rozsądku. Któż przeczy, że cnota jest potrzebną?... Pewnienie ja. Ale nawet stoicy uczą tylko, by przeciwności znosić z pogardą, niewymagają zaś, by się wyrzec wszystkiego, począwszy od majątku aż doobiadu. Powiedz, Cinno — ty jesteś rozsądny człowiek — co byś o mniepomyślał, gdybym ten dom, w którym mieszkacie, oddał ni z tego, ni z owegotym oto obdartusom, którzy tam wygrzewają się na słońcu, przy Jopejskiejbramie? A on właśnie takich rzeczy wymaga. Głosi przy tym, że wszystkichnależy równo kochać; Żydów tak samo jak Rzymian, Rzymian jak Egipcjan,Egipcjan jak Afrów i tak dalej. Przyznam się, że miałem tego dosyć. W chwiligdy idzie o jego życie, zachowuje się jakby szło o kogo innego, naucza — imodli się. Nie mam obowiązku ratować kogoś, co sam o to nie dba. Kto nieumie w niczym miary zachować, nie jest człowiekiem roztropnym. Przy tymon zowie się Synem Bożym i burzy zasady, na których świat się wspiera, azatem szkodzi ludziom. Niech sobie w duszy, co chce, myśli — byle nie burzył.Jako człowiek, protestuję przeciw jego nauce. Jeśli ja nie wierzę, dajmy na to,w bogi, to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religii i publicznie to głoszę,albowiem sądzę, że dla ludzi religia jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone, i dobrze zaprzężone. Zresztą takiemu Nazarejczykowi śmierć niepowinna być straszna, twierdzi bowiem, że zmartwychwstanie.

Cinna i Antea spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.

— Że zmartwychwstanie?

— Ni mniej, ni więcej: po trzech dniach. Tak przynajmniej głoszą jegouczniowie. Samego zapomniałem zapytać. Wreszcie to wszystko jedno, bośmierć uwalnia od obietnic. A gdyby i nie zmartwychwstał, nic na tym niestraci, gdyż wedle jego nauki prawdziwe szczęście, wraz z życiem wiecznym,zaczyna się dopiero po śmierci. Mówi o tym istotnie jak człowiek zupełniepewny. W jego Hadesie widniej niż w podsłonecznym świecie, a im kto więcejtu cierpi, tym pewniej tam wejdzie; powinien tylko kochać, kochać ikochać.

— Dziwna nauka — rzekła Antea.

— A tamci wołali na cię: „Ukrzyżuj!”? — spytał Cinna.

— I nawet się nie dziwię. Duszą tego ludu jest nienawiść, któż zaś, jeśli nienienawiść, ma wołać o krzyż dla miłości.

Antea potarła czoło wychudłą ręką.

— I On jest pewnym, że można żyć i być szczęśliwym — po śmierci?

— Dlatego nie straszy go krzyż ni śmierć.

— Jak by to było dobrze, Cinno!...

Po chwili znów spytała:

— Skąd On wie o tym?

Prokurator machnął ręką:

— Powiada, że to wie od Ojca wszystkich ludzi, który dla Żydów jest tym,czym dla nas Jowisz, z tą różnicą, że według Nazarejczyka jest On jeden,jedyny i miłosierny.

— Jak by to było dobrze, Kaju! — powtórzyła chora.

Cinna otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale umilkł — rozmowaustała. Pontius rozmyślał widocznie w dalszym ciągu nad dziwaczną naukąNazarejczyka, albowiem kręcił głową i wzruszał co chwila ramionami.Wreszcie wstał i począł się żegnać.

Nagle Antea rzekła:

— Kaju, pójdźmy zobaczyć tego Nazarejczyka.

— Śpieszcie się — rzekł odchodząc Piłat — pochód wkrótce wyruszy.

VII

Dzień, od rana znojny i pogodny, począł się około południa zachmurzać,od północo-wschodu napływały obłoki ciemne lub miedziane, niezbyt rozległe, ale zawalne, jakby brzemienne burzą. Między nimi widać było jeszczegłęboki błękit, ale łatwo było przewidzieć, że wkrótce zbiegną się i przesłoniącały niebieski widnokrąg. Tymczasem słońce obrzucało ich zręby ogniem izłotem. Nad samym miastem i przyległymi wzgórzami rozciągał się jeszczeszeroki szmat pogodnego nieba i na dole nie było żadnego wiatru.

Na wysokiej płaszczyźnie, zwanej Golgotą, stały już tu i ówdzie małegromadki ludzi, które uprzedziły pochód, mający wyruszyć z miasta. Słońcerozświecało szerokie kamienne przestrzenie, puste, jałowe i smutne. Jednostajną perłową ich barwę przerywała tylko czarna sieć rozpadlin i załamań,tym czarniejsza, im bardziej sama płaszczyzna była zalana światłem. W daliwidać było wynioślejsze wzgórza, równie puste, przysłonione błękitną mgłąoddalenia.

Niżej, między murami miasta a płaskowzgórzem Golgoty, leżała równina,spiętrzona gdzieniegdzie skałami, mniej pusta. Tam ze szczelin, w którychzebrało się nieco urodzajnej ziemi, wyglądały figi, o liściu rzadkim i ubogim.Tu i ówdzie wznosiły się budowle o płaskich dachach, poprzylepiane nakształt gniazd jaskółczych do kamiennych ścian, lub, świecąc z dala w słońcu,biało malowane groby. Obecnie, z powodu bliskich świąt i napływu mieszkańców prowincji do miasta, powznoszono bliżej murów mnóstwo szałasów i namiotów, które tworzyły całe obozowiska, pełne ludzi i wielbłądów.

Słońce wznosiło się coraz wyżej na nie pokrytej dotąd chmurami przestrzeni nieba. Zbliżały się godziny, w których zazwyczaj panowało na tychwyżynach głuche milczenie, bowiem żywe istoty szukały ochrony w murachlub rozpadlinach. A nawet i obecnie, mimo niezwykłego ożywienia, tkwiłjakiś smutek w tej okolicy, w której olśniewający blask padał nie na zieleń, alena szare rozłogi kamienne. Gwar dalekich głosów, dochodzący od stronymurów, zmienił się jakby w szmer fali i zdawał się być pochłanianym przezciszę.

Pojedyncze gromadki ludzi, wyczekujące od rana na Golgocie, zwracałygłowy ku miastu, skąd pochód miał lada chwila wyruszyć. Lektyka z Anteąnadeszła, poprzedzana przez kilku żołnierzy dodanych przez prokuratora,którzy mieli torować drogę wśród ścisku, a w danym razie powstrzymaćnienawidzące cudzoziemców i fanatyczne tłumy od zniewag. Obok lektykipostępował Cinna w towarzystwie setnika Rufila.

Antea była jakby spokojniejsza i mniej przerażona tym, że zbliżało siępołudnie, a zarazem groźba strasznych widzeń, które wysysały z niej życie.To, co prokurator mówił o młodym Nazarejczyku, porwało jej umysł iodwróciło uwagę od własnej nędzy. Było bowiem dla niej w tym coś dziwnego, czego prawie nie umiała zrozumieć. Świat ówczesny widział wieluludzi, którzy umierali tak spokojnie, jak gaśnie stos pogrzebowy, w którymdrwa się wypalą. Ale był to spokój, płynący z odwagi lub filozoficznej zgodyna nieubłaganą konieczność zamiany światła na ciemność, rzeczywistegożycia na jakiś byt mglisty, nikły i nieokreślony. Nikt nie błogosławił dotądśmierci, nikt nie umierał z niezachwianą pewnością, że dopiero poza stosemlub grobem zaczyna się prawdziwe istnienie i szczęście tak potężne i taknieskończone, jakie tylko istota wszechmocna i nieskończona dać może.

Ów zaś, którego miano ukrzyżować, głosił to jako niewątpliwą prawdę.Anteę nie tylko uderzyła ta nauka, ale wydała się jedynym źródłem otuchy inadziei. Wiedziała, że musi umrzeć — i zdejmował ją żal niezmierny. Czymżebowiem była dla niej śmierć? Oto porzuceniem Cinny, porzuceniem ojca,porzuceniem światła, kochania, pustką, zimnem, na wpół nicością, mrokiem. Więc im lepiej mogło być jej w życiu, tym jej żal musiał być większy.Gdyby śmierć mogła się na coś przydać albo gdyby można wziąć z sobą choćwspomnienie z miłości, choć pamięć szczęścia — prędzej by zdobyła się narezygnację.

Wtem, nie spodziewając się od śmierci niczego, usłyszała nagle, że onamoże jej dać wszystko. I kto to głosił? Jakiś dziwny człowiek, nauczyciel,prorok, filozof, który nakazywał ludziom miłość jako najwyższą cnotę, którybłogosławił im w chwili chłosty i którego miano ukrzyżować. Więc Anteamyślała: „Dlaczego by tak nauczał, skoro krzyż mu jedyną zapłatą? Innipragnęli władzy — On jej nie chciał, inni mienia — On pozostał ubogim; innipałaców, uczt, zbytków, purpurowej odzieży, wykładanych perłowcem ikością słoniową wozów — On żył jak pasterz. Przy tym zalecał miłość, litość,ubóstwo, nie mógł więc być złym i łudzić umyślnie ludzi. Jeżeli zaś mówiłprawdę — w takim razie niech będzie błogosławiona śmierć, jako koniecziemskiej nędzy, jako zmiana gorszego szczęścia na lepsze, jako światło dlagasnących oczu i jako skrzydła, którymi się odlatuje w wieczystą radość!”Teraz Antea zrozumiała, co znaczyła zapowiedź zmartwychwstania.

Umysł i serce biednej chorej przylgnęły całą siłą do tej nauki. Przypomniała sobie też słowa ojca, który niejednokrotnie powtarzał, że tylko jakaśnowa prawda może wydobyć umęczoną duszę ludzką z pomroku i więzów. Aoto była nowa prawda! Zwyciężyła ona śmierć, więc niosła zbawienie. Anteautonęła tak całą swą istotą w tych myślach, że od wielu i wielu dni Cinna poraz pierwszy nie dostrzegł w jej twarzy trwogi przed nadchodzącą południowągodziną.

Pochód wreszcie ruszył z miasta ku Golgocie — i z wyżyny, na której stałaAntea, widać go było doskonale. Tłum był znaczny, ale jednak zdawał sięginąć na tych obszarach kamiennych. Z otwartej bramy miasta wysypywałosię coraz więcej ludzi, a po drodze przyłączali się do nich ci, którzy oczekiwaliza murami. Szli początkowo długim korowodem, który rozlewał się jakwezbrana rzeka, w miarę jak postępowali naprzód. Po bokach uganiały sięroje dzieci. Pochód mienił się i pstrzył od białych opończy, od szkarłatnych ibłękitnych chust kobiecych. W środku połyskiwały zbroje i dzidy żołnierzyrzymskich, na które blask słoneczny rzucał jakby latające promienie. Wrzawa zmieszanych głosów dochodziła z daleka i stawała się coraz wyraźniejszą.

Na koniec zbliżyli się zupełnie — i pierwsze szeregi poczęły występować nawzniesienie. Tłum śpieszył się, by zająć najbliższe miejsca i widzieć jaknajdokładniej mękę, skutkiem czego oddział żołnierzy prowadzący skazanych pozostawał coraz bardziej z tyłu pochodu. Pierwsze przybyły dzieci,przeważnie chłopcy, półnadzy, poprzewiązywani szmatami w biodrach, zwystrzyżonymi głowami, prócz dwóch pęków włosów przy skroniach — smagli, o źrenicach prawie błękitnych i wrzaskliwej mowie. Wśród dzikiejwrzawy poczęli oni wydrapywać ze szczelin zwietrzałe okruchy skalne, którymi chcieli rzucać na ukrzyżowanych. Tuż po nich wzniesienie zaroiło sięod różnorakiej tłuszczy. Twarze były po największej części rozpalone ruchemi nadzieją widowiska. Na żadnej nie było śladu litości. Krzykliwość głosów,niezmierna ilość słów wyrzucanych przez każde usta, nagłość ruchów dziwiłaAnteę, jakkolwiek przywykła w Aleksandrii do gadatliwej żywości greckiej.Ludzie rozmawiali tu z sobą, jakby się chcieli na siebie rzucić; nawoływali się,jakby szło o ich ratunek, spierali się, jakby ich odzierano ze skóry.

Centurion Rufilus, zbliżywszy się do lektyki, dawał wyjaśnienia głosemspokojnym, służbowym, a tymczasem z miasta napływały coraz nowe fale.Ścisk powiększał się z każdą chwilą. W tłumie widać było zamożnych mieszkańców Jerozolimy przybranych w pasiaste opończe, trzymających się zdala od nędznej hołoty z przedmieść. Napłynęli licznie i wieśniacy, którychświęta sprowadziły wraz z rodzinami do miasta; rolnicy poprzepasywaniworkami i pasterze o twarzach dobrotliwych i zdziwionych, przybrani wskóry kozie. Tłumy kobiet ciągnęły razem z mężczyznami, lecz że możniejszemieszczanki nierade wychodziły z domu, były to przeważnie kobiety z ludu,wieśniaczki lub przybrane jaskrawo ulicznice, o farbowanych włosach,brwiach i paznokciach, pachnące z daleka nardem, z olbrzymimi zausznicami i w naszyjnikach z monet.

Nadciągnął wreszcie i Sanhedryn — a wśród niego Hanaan, starzec ztwarzą sępa i z oczyma w krwawych obwódkach, oraz ociężały Kajafa,przybrany w dwurożną czapkę, z pozłocistą tablicą na piersiach. Razem znimi szli różni faryzeusze, jak to: wlokący nogi, którzy umyślniepotrącali stopami o wszystkie przeszkody, faryzeusze o krwawych czołach, również umyślnie rozbijający je o mury, i faryzeusze zgarbieni,niby gotowi do przyjęcia ciężaru grzechów całego miasta na swe ramiona.Posępna powaga i zimna zaciekłość różniła ich od zgiełkliwej zgrai pospolitego ludu.

Cinna przyglądał się tej ciżbie ludzkiej z chłodną i pogardliwą twarzączłowieka należącego do rasy panującej, Antea — ze zdziwieniem i obawą.Wielu Żydów zamieszkiwało Aleksandrię, ale tam byli oni na wpół Hellenami, tu zaś po raz pierwszy widziała ich takimi, jakimi przedstawiał ichprokurator i jakimi byli w swym własnym gnieździe. Jej młoda twarz, naktórej śmierć wycisnęła już swe piętno, jej do cienia podobna postać zwracałypowszechną uwagę. Przypatrywano jej się natrętnie, o ile pozwalali na tootaczający lektykę żołnierze; tak wielką była jednak tu pogarda i nienawiśćdla obcych, że w żadnych oczach nie było widać współczucia, raczej połyskiwała w nich radość, że ofiara nie ujdzie śmierci. Antea teraz dopierozrozumiała dokładnie, dlaczego ci ludzie wołali o krzyż dla proroka, któryopowiadał miłość.

I ów Nazarejczyk wydał się jej nagle kimś tak bliskim, że niemal drogim.On musiał umrzeć — i ona również. Jego, po wydanym wyroku, już nic niemogło ocalić — i na nią wyrok zapadł — więc zdawało się Antei, że ichpołączyło braterstwo niedoli i śmierci. Tylko On szedł na krzyż z wiarą wpośmiertne jutro, ona tej wiary dotąd nie miała i przyszła jej zaczerpnąć wJego widoku.

Tymczasem z dala rozległa się wrzawa, świst, wycie, po czym wszystkoucichło. Dał się słyszeć chrzęst broni i ciężki krok legionistów. Tłumy zakołysały się, rozstąpiły, i oddział prowadzący skazanych począł przesuwać siękoło lektyki. Z przodu, po bokach i z tyłu szli równym i powolnym krokiemżołnierze, w środku widać było trzy przecznice krzyżów, które zdawały sięsame postępować, nieśli je bowiem ludzie zgarbieni pod ciężarem. Łatwobyło odgadnąć, że między tymi trzema nie ma Nazarejczyka, dwaj bowiemmieli bezczelne twarze opryszków, trzecim był niemłody prosty wieśniak,którego widocznie żołnierze zmusili do zastępstwa. Nazarejczyk szedł zakrzyżami, mając blisko za sobą dwóch żołnierzy. Szedł w narzuconym nawierzch odzienia purpurowym płaszczu i w cierniowej koronie, spod którejkolców wydobywały się krople krwi. Jedne ściekały mu z wolna po twarzy,inne skrzepły tuż pod koroną, w kształt jagód dzikiej róży lub koralowychpaciorków. Blady był, posuwał się z wolna chwiejnym, osłabionym krokiem.Szedł wśród urągowiska ciżby, jakby w zaświatowym zamyśleniu pogrążony,jakby oderwany już od ziemi, jakby niebaczny na okrzyki nienawiści lubjakby nad miarę ludzkich przebaczeń przebaczający i nad miarę ludzkiejlitości litościwy, bo już nieskończonością ogarnięty, już nad ludzkie złowyniesiony, cichy bardzo, słodki i tylko ogromem smutku całej ziemi smutny.

— Prawdą jesteś — wyszeptała drżącymi ustami Antea.

Orszak przesuwał się teraz tuż koło lektyki. Była nawet chwila, że sięzatrzymał, podczas gdy idący na przedzie żołnierze oczyszczali z ciżby drogę.Antea widziała teraz Nazarejczyka o kilka kroków: widziała, jak powiewporuszał zwoje jego włosów, widziała czerwonawy odblask, padający odpłaszcza Jego na wybladłą i przezroczystą twarz. Tłuszcza, rwąc się kuNiemu, otoczyła teraz ciasnym półkolem żołnierzy tak, że musieli uczynić zwłóczni zaporę, by Go bronić przed jej wściekłością. Wszędy widać byłowyciągnięte ramiona z zaciśniętymi pięściami, oczy wychodzące z powiek,połyskujące zęby, brody rozchwiane od wściekłych ruchów i usta w pianie,wyrzucające chrapliwe okrzyki. On zaś, spojrzawszy naokół, jakby się chciałspytać: „Com wam uczynił?” — podniósł następnie oczy ku niebu i modlił się— i przebaczał.

— Anteo! Anteo! — zawołał w tej chwili Cinna.

Lecz Antea zdawała się nie słyszeć jego wołania. Z oczu płynęły jej wielkiełzy, zapomniała o chorobie, zapomniała, że już od wielu dni nie podnosiła sięz lektyki i powstawszy nagle drżąca, na wpół przytomna z żalu, litości i zoburzenia na ślepe okrzyki ciżby, poczęła chwytać hiacynty i kwiat jabłoni irzucać pod stopy Nazarejczyka.

Na chwilę uczyniło się cicho. Tłum ogarnęło podziwienie na widok tejdostojnej Rzymianki, oddającej cześć skazanemu. On zwrócił oczy na jejbiedną chorą twarz i usta Jego poczęły się poruszać, jakby ją błogosławił.Antea, opadłszy znów na poduszki lektyki, czuła, że spływa na nią morzeświatła, dobroci, miłosierdzia, otuchy, nadziei, szczęścia, i wyszeptała znowu:

— Tyś jest Prawdą.

Potem nowa fala łez napłynęła jej do oczu.

Lecz Jego popchnięto naprzód, na odległe o kilkadziesiąt kroków od lektyki miejsce, na którym stały już wbite w rozpadliny skał słupy krzyżów.Tłum przesłonił Go znowu, lecz że miejsce owo było znacznie wyniesione,Antea ujrzała znów niebawem Jego bladą twarz i cierniową koronę. Legioniści zwrócili się raz jeszcze ku tłuszczy i odegnali ją kijami dość daleko, bynie przeszkadzała egzekucji. Poczęto teraz przywiązywać dwóch opryszkówdo bocznych krzyżów. Trzeci krzyż stał w pośrodku z białą kartą, przybitąćwiekiem na wierzchołku, którą podnosił i szarpał wzmagający się corazwiatr. Gdy żołnierze zbliżywszy się wreszcie do Nazarejczyka, jęli Go rozbierać z odzieży, w tłumie zagrzmiały okrzyki: — Król, król! nie daj się, królu!gdzie twoje zastępy? broń się!

Chwilami wybuchał śmiech, który porywał tłuszczę, tak że nagle całakamienna wyżyna rozbrzmiewała jednym chichotem. Jego tymczasem rozciągnięto na wznak na ziemi, aby Mu ręce przybić do przecznicy krzyża,potem zaś podciągnąć Go wraz z nią na słup główny.

Wtem jakiś człowiek, stojący niedaleko lektyki i przybrany w białą simarę rzucił się nagle na ziemię, zgarnął na głowę pył i okruchy kamienne ipoczął krzyczeć okropnym, pełnym rozpaczy głosem: — Byłem trędowaty — uzdrowił mnie — przecz Go krzyżują!?

Antei twarz zbielała jak chusta.

— On go uzdrowił... słyszysz, Kaju? — rzekła.

— Czy chcesz wrócić? — spytał Cinna.

— Nie! Tu zostanę!

A Cinnę ogarnęła, jak wicher, dzika i bezbrzeżna rozpacz, że nie wezwałNazarejczyka do swego domu, by mu uzdrowił Anteę.

Ale w tej chwili żołnierze, przyłożywszy ćwieki do Jego rąk, poczęli w nieuderzać. Dał się słyszeć tępy szczęk żelaza o żelazo, który wnet zmienił się wdonioślej brzmiący rozgłos, gdy ostrza gwoździ, przeszedłszy przez ciało,zagłębiły się w drzewo. Tłumy uciszyły się znów, prawdopodobnie dlatego,by napawać się krzykami, jakie męczarnia mogła wydrzeć z ust Nazarejczyka.Ale On pozostał cichy i na wyżynie rozległy się tylko złowrogie i straszneuderzenia młotów.

Wreszcie skończono robotę i przecznicę wraz z ciałem podciągnięto kugórze. Pilnujący roboty setnik wymawiał, a raczej śpiewał jednostajnymgłosem słowa komendy, wedle której jeden z żołnierzy począł następnieprzygważdżać nogi.

Tymczasem owe obłoki, które od rana wytaczały się na widnokrąg, przysłoniły słońce. Odległe wzgórza i skały, świecące w blasku, zgasły. Światzmierzchł. Złowrogi, miedziany mrok ogarnął okolicę i, w miarę jak słońcezasuwało się głębiej za zwały chmur, gęstniał coraz bardziej. Rzekłbyś, że ktośz góry przesiewał na ziemię czerwonawą ciemność, gorący wiatr uderzył raz idrugi, potem ścichł. Powietrze stało się parne.

Nagle i owe resztki rudawych blasków sczerniały. Posępne jak noc chmurypoczęły się przewracać i posuwać na kształt olbrzymiego wału ku wyżynie imiastu. Szła burza. Świat napełnił się niepokojem.

— Wracajmy! — rzekł znów Cinna.

— Jeszcze, jeszcze chcę Go widzieć! — odpowiedziała Antea.

Ponieważ mrok przesłonił wiszące ciała, Cinna kazał zanieść lektykę bliżejdo miejsca męki. Przysunęli się tak blisko, że zaledwie kilka kroków dzieliłoich od krzyża. Na ciemnym drzewie widać było ciało Ukrzyżowanego, którew tym powszechnym zaćmieniu wydawało się jakby ze srebrnych promieniksiężyca utkane. Pierś Jego podnosiła się szybkim oddechem. Głowę i oczytrzymał jeszcze zwrócone ku górze.

Wtem w głębiach chmur ozwał się głuchy pomruk. Grzmot zbudził się,wstał, przetoczył się ze straszliwym łoskotem od wschodu na zachód, apotem, jakby zapadał w bezdenne przepaści, odzywał się niżej i niżej, tocichnąc, to wzmagając się, w końcu huknął jak grom, aż ziemia zatrzęsła się wposadach.

Jednocześnie olbrzymia sina błyskawica rozdarła chmury, rozświeciła niebo, ziemię, krzyże, zbroje żołnierzy i zbitą jak stado owiec tłuszczę, niespokojną i trwożną.

Po błyskawicy zapadła jeszcze grubsza ciemność. W pobliżu lektyki ozwałysię łkania jakichś kobiet, które również zbliżyły się do krzyża. Było cośprzerażającego w tym łkaniu wśród ciszy. Ci, którzy pogubili się w tłumie,poczęli się teraz nawoływać. Tu i ówdzie ozwały się przerażone głosy:

— Ojah! oj lanu! zali nie Sprawiedliwego ukrzyżowano!?

— Który dawał świadectwo prawdzie! Ojah!

— Który wskrzeszał zmarłe. Ojah!

A inny głos zawołał:

— Biada ci, Jeruzalem!

Inny znów:

— Ziemia zadrżała!

Druga błyskawica odkryła głębie nieba i ukazała w nich jakby olbrzymieogniste postacie. Głosy ucichły, a raczej zginęły w poświstach wichru, któryzerwał się nagle z olbrzymią siłą, zdarł mnóstwo chust, opończy i począłrzucać nimi po wyżynie.

Głosy poczęły znów wołać:

— Ziemia zadrżała!

Niektórzy jęli uciekać. Innych trwoga przykuła do miejsca — i ci stali wosłupieniu, bez myśli, z tym mętnym wrażeniem tylko, że stało się cośstraszliwego.

Lecz mrok począł nagle rzednąć. Wicher przewracał chmury, skręcał je iszarpał jak zetlałe szmaty. Jasność wzrastała stopniowo, na koniec ciemnystrop rozdarł się i przez szczelinę lunął potok słonecznego światła: wnetrozwidniła się wyżyna, zalęknione twarze ludzkie i krzyże.

Głowa Nazarejczyka opadła nisko na piersi, blada, jakby woskowa;powieki miał zamknięte i zsiniałe usta.

— Umarł — szepnęła Antea.

— Umarł — powtórzył Cinna.

W tej chwili centurion sięgnął włócznią do boku zmarłego. Dziwna rzecz:powrót światła i widok tej śmierci zdawał się uspokajać tłumy. Przysuwały sięone teraz coraz bliżej, zwłaszcza że żołnierze nie bronili już przystępu. Wśródczerni ozwały się głosy:

— Zejdź z krzyża! Zejdź z krzyża!

Antea raz jeszcze rzuciła oczyma na tę bladą, zwieszoną głowę, po czymozwała się cicho, jakby sama do siebie:

— Zali zmartwychpowstanie?...

Wobec śmierci, kładnącej błękitne piętna na Jego oczy i usta, wobec tychwyciągniętych nad miarę ramion, wobec tego nieruchomego ciała, które jużosunęło się ku dołowi ciężarem rzeczy martwych, głos jej drgał rozpaczliwymzwątpieniem.

Nie mniejsze zmartwienie targało i duszą Cinny. On również nie wierzył, żeNazarejczyk zmartwychpowstanie, ale wierzył, że gdyby żył, On jedenmógłby złą lub dobrą swą mocą uzdrowić Anteę.

A tymczasem coraz liczniejsze głosy wołały naokół:

— Zejdź z krzyża! zejdź z krzyża!

— Zejdź — powtórzył z rozpaczą w duchu Cinna — uzdrów mi ją, a zabierzduszę moją!

Wypogadzało się coraz bardziej. Wzgórza były jeszcze we mgle, ale nadwyżyną i miastem niebo oczyściło się zupełnie. „Turris Antonia” błyszczała w słońcu, jaśniejąc sama na kształt słońca. Powietrze uczyniło się świeżei rojne od jaskółek. Cinna dał rozkaz odwrotu.

Godzina była popołudniowa. W pobliżu domu Antea rzekła nagle:

— Hekate nie przyszła dziś.

Cinna także myślał o tym.

VIII

Widmo nie ukazało się i nazajutrz. Chora była ożywiona niezwykle, albowiem przyjechał z Cezarei Tymon, który, niespokojny o życie córki i przerażony listami Cinny, porzucił przed kilku dniami Aleksandrię, aby razjeszcze zobaczyć przed śmiercią jedyne dziecko. Do serca Cinny poczęłaznów kołatać nadzieja, jakby upominając się, by ją wpuścił. Lecz on nie śmiałodemknąć drzwi temu gościowi, nie śmiał się spodziewać. W widzeniach,które zabijały Anteę, bywały już przecie przerwy, wprawdzie nigdy dwudniowe, ale jednodniowe zdarzały się i w Aleksandrii, i na pustyni. Folgę obecnąprzypisywał Cinna przybyciu Tymona i wrażeniom spod krzyża, które taknapełniły duszę chorej, że nawet z ojcem nie mogła o czym innym rozmawiać. Tymon słuchał też w skupieniu, nie przeczył, rozważał — i tylkowypytywał starannie o naukę Nazarejczyka, o której Antea wiedziała zresztątylko to, co jej powtórzył prokurator.

Czuła się jednak w ogóle zdrowsza i nieco silniejsza, a gdy południeprzyszło i minęło, w oczach jej zabłysła prawdziwa otucha. Kilkakrotnienazywała ów dzień pomyślnym i prosiła męża, by go zapisał.

Dzień zaś był naprawdę smutny i posępny. Deszcz padał od rana, zpoczątku bardzo obfity, potem drobny, siekący, z niskich, jednostajnie rozciągniętych chmur. Dopiero wieczorem niebo przetarło się i wielka ognistakula słoneczna wyjrzawszy z mgieł umalowała purpurą i złotem chmury,szare opoki, biały marmur portyku willi i stoczyła się wśród niezmiernychblasków w stronę Śródziemnego Morza.

Natomiast nazajutrz pogoda uczyniła się cudna. Dzień zapowiadał sięznojny, ale ranek był świeży, niebo bez plamki, a ziemia tak zanurzona wbłękitnej kąpieli, że wszystkie przedmioty wydawały się błękitne. Anteakazała się wynieść pod ulubioną pistację, aby z wyniosłości, na której stałodrzewo, napawać się widokiem wesołej i modrej oddali. Cinna i Tymon nieodstępowali ani krokiem od lektyki, badając pilnie twarz chorej. Był w niejjakiś niepokój oczekiwania, ale nie było tego śmiertelnego przerażenia, jakieogarniało ją poprzednio przed nadejściem południa. Oczy jej rzucały blaskżywszy, a policzki zakwitły słabym rumieńcem. Cinna naprawdę myślał terazchwilami, że Antea może być uzdrowiona, i na tę myśl chciało mu się rzucićna ziemię, szlochać z radości i błogosławić bogów — to znów ogarniała gotrwoga, że to jest może ostatni błysk gasnącej lampy. Chcąc zaczerpnąćskądkolwiek nadziei, spoglądał kiedy niekiedy na Tymona, lecz i temupodobne myśli musiały przechodzić przez głowę, gdyż unikał jego wzroku.Żadne z trojga nie wspomniało słowem, że południe się zbliża. NatomiastCinna, rzucając co chwila oczyma na cienie, uważał z bijącym sercem, żestają się one coraz krótsze.

I siedzieli jakby pogrążeni w zadumie. Może najmniej niespokojna byłasama Antea. Leżąc w otwartej lektyce, z głową wspartą na purpurowejpoduszce, oddychała z lubością czystym powietrzem, które powiew przynosiłz zachodu, od dalekiego morza. Ale przed południem i ów powiew ustał.Upał stawał się większy; przygrzane słońcem cząbry skał i krzaki nardupoczęły ronić woń mocną i upajającą. Nad kępkami anemonów kołysały sięjasne motyle. Ze szpar skalnych małe jaszczurki, które już przywykły do tejlektyki i do tych ludzi, wysuwały się, jak zwykle, jedna za drugą, ufne izarazem na każdy ruch ostrożne. Świat cały koił się w świetlistej ciszy, wcieple, w pogodnej słodyczy i w błękitnym uśpieniu.

Tymon i Cinna zdawali się również zatapiać w tym słonecznym spokoju.Chora przymknęła oczy, jakby ją ogarniał lekki sen — i milczenia nie przerywało nic prócz westchnień, które od czasu do czasu podnosiły jej pierś.

A tymczasem Cinna zauważył, że cień jego stracił wydłużony kształt i leżymu tuż pod nogami.

Było południe.

Nagle Antea otworzyła oczy i ozwała się jakimś dziwnym głosem:

— Cinno, daj mi rękę.

On zerwał się i wszystka krew ścięła mu się lodem w sercu: oto przychodzigodzina strasznych widzeń.

A jej oczy otwierały się coraz szerzej.

— Czy widzisz — mówiła — jak tam światło zbiera się i związuje w powietrzu,jak drga, błyszczy i zbliża się ku mnie?

— Anteo! nie patrz tam! — krzyknął Cinna.

Lecz, o dziwo! na jej obliczu nie było przerażenia. Rozchyliły się usta, oczypatrzały coraz szerzej — i jakaś niezmierna radość poczęła rozjaśniać jejtwarz.

— Słup światła zbliża się ku mnie — mówiła dalej. — Widzę! To On, toNazarejczyk... Uśmiecha się... O słodki!... o miłościwy!... Ręce przebitewyciąga, jak matka, ku mnie. Cinno! On niesie mi zdrowie, zbawienie iwzywa mnie do siebie.

A Cinna pobladł bardzo i rzekł:

— Gdziekolwiek nas wzywa — pójdźmy za Nim!

W chwilę później, z drugiej strony, na kamiennej ścieżce prowadzącej domiasta, pojawił się Pontius Pilatus. Zanim się zbliżył, widać było z jegotwarzy, że niesie jakąś nowinę, którą jako rozsądny człowiek uważa za nowy,dziwaczny wymysł łatwowiernych i ciemnych tłumów. Jakoż z daleka jeszczepoczął wołać ocierając pot z czoła:

— Wyobraźcie sobie, co ci znów rozpowiadają: że zmartwychwstał!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.