Część pierwsza
I
Przypominam sobie jeszcze czasy, kiedy toPaweł Bernheim zapowiadał się na geniusza.
Był wnukiem handlarza koni, który zaoszczędził sobie mały majątek, i synem bankiera, któryjuż nie umiał oszczędzać, lecz któremu sprzyjałoszczęście. Ojciec Pawła, pan Feliks Bernheim,szedł przez życie z beztroskim i pyszałkowatymobliczem i miał wielu wrogów, chociaż normalnystopień głupoty powinien był zapewnić mu szacunek współobywateli. Jego niezwykłe szczęściepobudzało ich zazdrość. Jak gdyby uwziąwszy się,by ich do ostatniej doprowadzić rozpaczy, losobdarzył go pewnego dnia główną wygraną.
Ludzie główną wygraną przeważnie zachowują w tajemnicy, jak plamę na honorze rodziny.Pan Bernheim jednakowoż podwoił swoje ostentacyjne lekceważenie dla otoczenia; zredukowałi tak już skąpą liczbę ukłonów, którą zwykł byłcodziennie rozdawać i zaczął ludziom, którzy musię kłaniali, odpowiadać z obraźliwym i obojętnymroztargnieniem, jak gdyby w obawie, że jegoszczęście nie zostanie przyjęte do wiadomościz dostateczną złośliwością. I nie dość na tym. On,który dotąd wyzywał jedynie ludzi, jął wyzywaćprzyrodę. Mieszkał w obszernym domu ojca, niedaleko miasta, przy wielkim gościńcu prowadzącym do jodłowego lasu. Pośrodku starego ogrodustał dom, pomiędzy drzewami owocowymi, dębami i lipami. Był na żółto pomalowany, miał czerwony, stromy dach i otoczony był szarym murem wysokości człowieka. Drzewa stojące na skrajuogrodu sterczały ponad murem i sklepieniem koron sięgały do środka gościńca. Od dawnych czasów opierały się o mur dwie szerokie, zieloneławki. Znużeni mogli tam spocząć. Jaskółkignieździły się w domu, w letnie wieczory w listowiu drzew rozbrzmiewał świegot — a długimur, drzewa i ławki były dobrym i chłodnym pocieszeniem, wśród gorącego kurzu letniej drogi.A wśród gorzkich dni zimowych obiecywałyprzynajmniej sąsiedztwo ludzi.
Pewnego dnia, w lecie, ławki znikły. Wzdłużi powyżej muru wznosiło się nagie, drewnianerusztowanie. Stare drzewa w ogrodzie zostałyścięte. Można było słyszeć trzask i łomot i ostatniposzum koron, które po raz pierwszy dotykałyziemi. Mur upadł. Przez dziury i szczeliny drewnianego rusztowania widzieli ludzie ogołoconyz drzew ogród Bernheimów, żółty dom oddany napastwę gnuśnego opustoszenia, i niechęć ich ogarniała, jak gdyby to był ich dom i ich drzewa, i ichmur.
W parę miesięcy później stał na miejscu żółtego domu ze szpiczastym dachem, nowy, biały,lśniący, z kamiennym balkonem opartym na wapiennych barkach Atlasa, z płaskim dachem, mającym przypominać Południe, z modną sztukaterią między oknami, z główkami aniołów i maszkarami czartów pod dachem na przemian, orazz pompatyczną wprost rampą, która byłaby godnym zajazdem dla sądu apelacyjnego, parlamentulub wyższej uczelni. Zamiast kamiennego murustanęła gęsta siatka z szarego drutu z ostrymikolcami, przeciw niebu, ptakom i złodziejom.W ogrodzie można było zobaczyć okrągłe grządkilub grządki w formie serca, sztuczne trawnikiz gęstą, krótką i prawie że niebieską trawą, wątłekrzaczki róży podparte deszczułkami. Na środkukażdej grządki stał karzeł z pomalowanej glinki.Karły miały czerwone kapuzy, uśmiechnięte twarze, białe brody, a w drobnych rączkach trzymałyłopaty, rydle, młoty i polewaczki. Cały baśniowyludek z fabryki Grutzer i S-ka. Kunsztowniesplecione ścieżki wiły się jak węże pomiędzygrządkami, które były usłane żwirem, skrzypiącym już przy oglądaniu. Jak daleko okiem sięgnąć nie było ławki. I chociaż przecież stało sięna dworze, odczuwało się w nogach zmęczenie nawidok tej niespokojnej wspaniałości; jakby pokilkugodzinnej przechadzce po niej. Karły uśmiechały się nadaremnie. Cienkie krzaczki różydrżały, bratki wyglądały jak malowana porcelana. Nawet gdy długi wąż ogrodnika rozpylał kryształową wodę, nie odczuwało się chłodu, a raczejprzypominał się delikatny, odurzający płyn, którym bileter kinowy skrapia odkryte głowy widzów. Nad balkonem polecił pan Bernheim umieścić słowa: Sans souci. Były to złote, zębate, trudno czytelne litery.
Często można było widzieć pana Bernheimaspacerującego pomiędzy grządkami i gwałcącegowspólnie z ogrodnikiem przyrodę. Słyszało sięwówczas syczący trzask nożyc i suche trzeszczenie małych żywopłotów, które świeżo co zasadzone, ledwie zaczęły rosnąć, a już musiały zapoznaćsię ze swoim regulaminem służbowym. Okna domu nigdy nie były otwarte. Story przeważniebyły zapuszczone. Zdarzały się wieczory, kiedypoprzez żółte, gęste firanki można było widziećprzechadzające się lub siedzące cienie osób, kontury i świetlne węzły pająka. Wtedy domyślanosię, że w domu pana Bernheima odbywa się uczta.
Przebieg uczt miewał u państwa Bemheimówjakąś chłodną godność. Wino, które w ich domupodawano, nie wywoływało odpowiedniego efektu, mimo że było znakomitego pochodzenia. Gośćpił wino i stawał się trzeźwy. Pan Bernheim zapraszał z zamiłowaniem kilku właścicieli dóbrz sąsiedztwa, kilku wojskowych, zawsze ludzio wielkopańskich ambicjach, oraz wybrane jednostki przemysłu i finansjery. Respekt przed swoimi gośćmi i obawa przed naruszeniem powagi,nie pozwalały mu być wesołym. Goście wyczuwali nieśmiałość gospodarza i zachowywali sięprzez cały wieczór jak na wstępie, mianowiciepoprawnie. Pani Bernheim nie rozumiała dowcipów sytuacyjnych, a w anegdotach nie znajdowała niczego zabawnego. Była zresztą żydowskiego pochodzenia — a ponieważ anegdoty, które kursowały pomiędzy gośćmi, przeważnie zaczynałysię od słów: „Pewnego razu Żyd siedział w pociągu...”, czuła się pani Bernheim dotkniętą i gdytylko ktoś czynił przygotowania do opowiadaniamałej historii, popadała w mętne i zakłopotanemilczenie. Obawiała się, że rozmowa zejdzie naŻydów. Pan Bernheim nie uważał za stosownerozmawiać z gośćmi o swoich interesach. Oniznów uważali, że nie ma sensu donosić mu o gospodarce, o wojsku, o koniach. Niekiedy Berta, jedyna córka domu i dobra partia, grywała nafortepianie Chopina ze zwykłą wirtuozerią lepiej wychowanych panien. Niekiedy tańczonou państwa Bernheimów. W godzinę po północygoście rozchodzili się. Za oknami gasły światła.Wszystko spało. Jedynie stróż, pies i karływ ogrodzie czuwały.
Paweł Bernheim udawał się o dziewiątej godzinie na spoczynek, jak to przyjęte jest u dobrze wychowanych ludzi. Mieszkał w jednym pokoju z młodszym bratem Teodorem. Paweł czuwał dłużej i zasypiał dopiero, gdy w całym domupanowała już cisza. Był wrażliwym chłopcem.Nazwano go „nerwowym dzieckiem” i wywodzono z jego wrażliwości specjalne uzdolnienia.
W młodszych latach usiłował zdolności te wykazać. Gdy Bernheimom przypadła główna wygrana, dwunastoletni Paweł wyposażony był rozumem osiemnastoletniego młodzieńca. Nagłaprzemiana mieszczańskiego domu w dom bogatyz wielkopańskimi aspiracjami spotęgowała jegoprzyrodzoną ambicję. Wiedział o tym, że bogactwoi towarzyska pozycja ojca mogą zdobyć dla synapotężne „stanowisko”. Naśladował zarozumiałośćojca. Prowokował kolegów i nauczycieli. Miałmiękkie biodra, wolne ruchy, pełne, czerwone,na wpół otwarte usta i białe, drobne zęby, skóręo zielonawym połysku, jasne i próżne oczy ocienione długimi i bardzo ciemnymi rzęsami, orazdługie, podniecająco łagodne włosy. W ławce siedział niedbale, roztargniony, uśmiechnięty. Jegopostawa zdradzała nieustannie żywą myśl: mójojciec może kupić całą szkołę. Inni byli bezsilnii mali, oddani na pastwę przemocy szkoły. Jedynie on mógł szkole przeciwstawić potęgę ojca,jego anglosaskie śniadanie, jego ham-and-eggs z sokiem pomarańczowym, instruktora domowego, którego lekcje konsumował codzienniepo południu wraz z czekoladą i keksami, piwnicęz winami, powóz, ogród i karły.
Czuć go było mlekiem, ciepłem, mydłem, kąpielą, gimnastyką pokojową, lekarzem domowymi pokojówkami. Zdawało się, że szkoła i zajęciaszkolne stanowiły jedynie nieważną część jegodnia. Jedną nogą stał już w świecie. Mając w uchuecho jego głosów, siedział w klasie jak gość. Utrzymywał ograniczone relacje z kolegami. Czasami przychodził poniego ojciec. Przyjeżdżał powozem na godzinęprzed zakończeniem nauki. Następnego dnia przynosił Paweł świadectwo od lekarza domowego.
Wszelako niekiedy wyglądało, jak gdyby tęsknił za przyjacielem. Ale nie znajdował drogi.Zawsze pomiędzy nim a tamtymi stało jego bogactwo. Mówił czasami: „Przyjdź dziś po południu domnie — mój instruktor zrobi nam obu naszewypracowania”. Lecz tylko rzadko któryś przychodził. Wymawiał bowiem z naciskiem „mójinstruktor”.
Uczył się łatwo i wielu rzeczy domyśliwał się. Czytywał pilnie. Ojciec urządził mu bibliotekę.Mówił niekiedy, gdy to było niepotrzebne: „Biblioteka mojego syna!”. Albo do służącej: „Annapójdzie do biblioteki mojego syna” — mimo że innej w domu nie było. Pewnego dnia próbowałPaweł zrobić portret ojca na podstawie fotografii.,,Mój syn ma frapujący talent” — orzekł staryBernheim — i począł kupować szkicowniki, kolorowe ołówki, płótna, farby olejne, pędzle. Przyjąłnauczyciela do rysunków i przebudował częśćpoddasza na atelier.
Dwa razy w tygodniu, przed wieczorem, odpiątej do siódmej godziny, ćwiczył Paweł ze swoją siostrą na fortepianie. Gdy się przechodziłoobok ich domu, słyszało się, jak grali na czteryręce, wiecznie Czajkowskiego. Czasami któryś z kolegów mówił: „Słyszałem, jak wczoraj grałeś na cztery ręce”. — „Tak jest, z moją siostrą!Ona gra jeszcze o wiele lepiej ode mnie”. I wszyscybyli źli z powodu tego małego słówka „jeszcze”.
Rodzice zabierali go ze sobą na koncerty. Nucił wtedy melodie, wyliczał dzieła kompozytorów, sale koncertowe i kapelmistrzów, których chętnie naśladował. Na letnie ferie wyjeżdżałw daleki świat — z guwernerem, ażeby niczegonie zapomniał z tego, czego się nauczył. Wyjeżdżałw góry, nad morze, na dzikie i obce wybrzeża.Wracał milczący i dumny, ograniczał się do wyniosłych uwag, jak gdyby w przekonaniu, że ci, do których się zwraca, posiadają znajomośćświata. Był doświadczony. Widział już wszystko,o czym słyszał i o czym czytał. Jego chyży mózgstwarzał pożyteczne asocjacje. Ze „swojej biblioteki” czerpał zbędne szczegóły, którymi mógłbłyszczeć. Jego kartka z „lekturą prywatną” byłanajobszerniejsza. Przebaczano mu jego niedbałość. Nie rzucała cienia na jego „obyczaje”. Przyjmowano, że taki dom, jak Bernheimów, daje dostateczną gwarancję dobrego zachowania się. Opornych nauczycieli poskramiał ojciec Pawła, zapraszając ich na „skromną kolację”. Wracali do swoich mieszkań onieśmieleni widokiem parkietowejpodłogi, obrazów, służby i pięknej córki.
Dziewczęta żadnym sposobem nie mogłyPawła Bernheima onieśmielić. Stał się z czasemświetnym danserem, przyjemnym gawędziarzem,dobrze przysposobionym sportowcem. Z biegiemmiesięcy i lat zmieniały się jego zamiłowaniai talenty. Pół roku jego namiętność należała domuzyki, miesiąc oddawał się szermierce, jedenrok rysunkom, rok literaturze i wreszcie młodejżonie okręgowego sędziego, której zapotrzebowanie na młodzieńców nie mogło zostać pokrytew miasteczku średniej tylko wielkości. W miłoścido niej skupił wszystkie swoje zdolności i namiętności. Dla niej malował landszafty i białe krowy,dla niej fechtował się, komponował, układał pieśni o przyrodzie. W końcu obdarzyła swoimi względami pewnego chorążego, a on zanurzył się w historii sztuki „celem zapomnieniajej”. Historii sztuki postanowił obecnie poświęcićżycie. Niebawem nie mógł widzieć człowieka, aniulicy, ani kawałka pola, ażeby nie zacytowaćsławnego malarza lub znanego obrazu. Brakiemzdolności do bezpośredniego przeżycia i prostegookreślenia czegokolwiek prześcignął już w młodych latach wszystkich historyków sztuki o głośnym nazwisku.
Ale i ta namiętność zgasła. Ustąpiła miejscaambicji towarzyskiej. Była może tylko pomostemdo niej... Była pomocniczą nauką potrzebną dla kariery towarzyskiej. Pewne błogo-naiwne, miłei pytające spojrzenie podpatrzył może u pewnychmalarzy świętych obrazów. Było to spojrzenie,które na wpół trafiało człowieka a na wpół muskało niebo. Oczy Pawła zdawały się filtrować światłoniebieskie przez swoje długie rzęsy.
Wyposażony takimi powabami, ze smakiemwyszkolonym na sztuce i jej komentarzach, rzuciłsię w wir towarzyskiego miastowego życia, któregłównie polegało na usiłowaniach matki oddaniaza mąż dorastającej córki. We wszystkich domach,w których były dziewczęta, Paweł był mile widziany. Umiał uderzyć w każdy ton, który przypadkowo był pożądany. Podobny był do muzykanta, który opanowuje wszystkie instrumentyorkiestry i który potrafi na nich z wdziękiem źlezagrać. Był w stanie mówić mądre rzeczy (zmyślone i przeczytane) przez całą godzinę. W godzinę później okazywał ciepły i roześmiany zapał dopogawędki, opowiadał po raz dziesiąty płytkąanegdotę, ozdabiając ją ciągle nowymi rysami,pieścił językiem banalny aforyzm, trzymał gojeszcze chwilę między zębami, smakował go wargami. Bez skrupułów raczył dowcipami, które innym się udały albo też wyszydzał bezwstydnienieobecnych rówieśników. A dziewczęta chichotały — był to nagi chichot. Pokazywały tylko zęby, lecz tak jak gdyby odkrywały swoje młodepiersi. Klaskały rękami, lecz tak jak gdyby rozstawiały nogi. Pokazywały mu książki, obrazyi nuty, lecz tak jak gdyby ofiarowały mu swojełóżka. Poprawiały sobie włosy, lecz tak jak gdybyje rozpuszczały. W owym czasie Paweł zacząłchodzić do burdelu, dwa razy na tydzień, z regularnością starzejącego się urzędnika. Opowiadałnastępnie o cudownościach zmyślonych kobiecychciał, które naturalnie porównywał ze słynnymiobrazami. Opowiadał tajemnice o tej i owej córcei opisywał piersi, które rzekomo widział i których pono dotykał.
Wciąż jeszcze malował, rysował, komponował i pisał wiersze. Gdy siostra się zaręczyła —z rotmistrzem zresztą — ułożył dłuższy okolicznościowy wiersz, skomponował do niego sam muzykę, sam go zagrał i śpiewał. Później — jego szwagier bowiem interesował się maszynami — zacząłi Paweł zajmować się techniką i rozebrał własnoręcznie motor swego auta, jednego z najlepszychw mieście. W końcu uczył się jeździć konno, żebytowarzyszyć szwagrowi w alei lasku jodłowego.Obywatele miasta zaczęli na pana Bernheima patrzeć pobłażliwie, gdyż udało mu się obdarzyćmiasto rodzinne geniuszem. Niejeden z wrogówBernheima, który przez dłuższy czas czuł się dotknięty, zaczął znowu kłaniać się uniżenie Feliksowi Bernheimowi, gdyż w jego rodzinie podrastała córka na wydaniu.
W owym czasie rozeszła się wieść, że panaBernheima czeka jakieś wielkie odznaczenie. Niektórzy mówili o nadaniu mu szlachectwa. Pouczające było zaobserwować, jak te widoki na tytułszlachecki Bernheima uspokoiły złośliwość jegowrogów. Przyszłe szlachectwo Bernheima zdawało się dostatecznym wyjaśnieniem zarozumiałościmieszczanina. Poznano obecnie naukowe podstawy jego dumy i uważano ją za uzasadnioną. Zdaniem miasta bowiem, arogancja była ozdobąszlachcica, jak też mieszczanina, któremu szlachectwo nadano lub nawet niebawem nadać miano.
Nie jest wiadomym, jakie były rzeczywistepodstawy owej pogłoski. Może byłby pan Bernheim został tylko tajnym radcą komercjalnym.Gdy wtem wydarzyło się coś nieoczekiwanego,coś nieprawdopodobnego. Tak banalna historia,że byłby nawet wstyd opowiedzieć ją, na przykład w powieści.
Pewnego dnia zjechał do miasta cyrk wędrowny. Podczas dziesiątego czy jedenastegoprzedstawienia zaszedł nieszczęśliwy wypadek:młoda akrobatka spadła z trapezu do loży, w której siedział pan Feliks Bernheim.
(Był sam, gdyż jego rodzina uważała przedstawienia cyrkowe za coś wulgarnego). Opowiadanopotem, że pan Bernheim „z przytomnością umysłu” chwycił artystkę w swoje ramiona. Ale tegonie można było stwierdzić. Nie można było również sprawdzić owej pogłoski, która utrzymywała, że pan Bernheim od pierwszego dnia zainteresował się dziewczyną i że jej posyłał kwiaty.Pewne jest, że ją odwiózł do szpitala, że ją odwiedzał i nie pozwolił jej już odjechać z cyrkiem. Wynajął dla niej mieszkanie i miał odwagęzakochać się w niej. On, chluba mieszczaństwa,kandydat na szlachcica, teść rotmistrza, zakochałsię w akrobatce. Pani Bernheim oświadczyła swojemu mężowi: „Możesz swoją metresę sprowadzićdo domu, wyjeżdżam do siostry”. Pojechała dosiostry. Rotmistrz postarał się o przeniesienie doinnego garnizonu. Dom Bernheimów zamieszkiwali jeszcze tylko dwaj synowie i służba. Żółte firanki miesiącami wisiały nad oknami. Co prawdastary Bernheim nie zmienił swej postawy. Zostałzarozumiały, stawiał światu czoło, kochał dziewczynę. O jego odznaczeniu nie mówiono więcej.
Był to jedyny śmiały czyn, na który FeliksBernheim zdobył się w swoim życiu. Później,gdy jego syn Paweł mógłby był zdobyć się na podobny czyn, myślałem o ojcu i ponownie przekonałem się na tym przykładzie, jak odwaga z biegiem pokoleń się wyczerpuje i o ile synowie sąsłabsi od swoich ojców.
Obca dziewczyna żyła tylko parę miesięcyw mieście. Jak gdyby spadła z nieba jedyniew tym celu, żeby zagrzać Feliksa Bernheimaw ostatnich latach jego żywota do śmiałego postępku, darować mu jeszcze przemijające lśnieniepiękna i uskutecznić prawdziwe nadanie naturalnego szlachectwa. Pewnego dnia dziewczyna znikła. Może — gdyby ktoś wolał powieściowe zakończenie tej romansowej historii — cyrk znowuprzybył w te okolice i dziewczyna stęskniła sięza swoim trapezem.
Akrobatyka bowiem również może być powołaniem.
Pani Bernheim wróciła. Dom umiarkowaniesię ożywił. Paweł, którego przygoda ojca zasmuciła, ponieważ przepadło oczekiwane odznaczeniei ponieważ znikł rotmistrz, rychło się podźwignął,a nawet cieszył go fakt, że „stary jest jeszczechwatem”.
Zresztą czynił przygotowania do wyjazdu.
Miał wkrótce rozpocząć nowe życie.
II
Egzamin dojrzałości zdał z odznaczeniem, jakto było do przewidzenia. Odtąd nosił parę nowych ubrań. Stare uczniowskie ubrania zdawałymu się niezdrowe, jak odzież, którą nosiło siępodczas długiej zakaźnej choroby. Nowe ubraniabyły luźne, jasne, o niewyraźnym deseniu, miękkie i włosiste, lekkie i ciepłe. Materiały przychodziły z Anglii, z kraju, do którego Paweł Bernheim się wybierał.
Żaden z młodych ludzi nie wybierał się do Anglii. Jedyny, który wyraził nieśmiały zamiar nauczenia się w Paryżu mówić „biegle po francusku”, wydawał się reszcie podejrzany. Ale stary Bernheim rzekł pewnego razuw towarzystwie: „Natychmiast po maturze wyślęmego syna w świat!”. A dla pewnych kół lepszegomieszczaństwa światem była Anglia.
Panowie ci od kilku lat już zamawiali swojeubrania w Anglii, byli członkami ligi morskiej,chwalili brytyjską politykę i brytyjską konstytucję, spotykali często i jak gdyby przypadkowokróla Edwarda VII na promenadzie marienbadzkiej, robili interesy z Anglikami, pili whiskyi grog, mimo że lepiej smakowało im piwo pilzneńskie, zakładali kluby, mimo że chętniej byliby się schodzili w kawiarni, udawali milczących,mimo że z natury byli wymowni, zbierali różnenieużyteczne przedmioty, wmawiali sobie bowiem, że dobrze urodzony człowiek musi mieć,,spleena”, uprawiali w rannych godzinach gimnastykę, lato spędzali na wybrzeżach i na morzach,ażeby skóra poczerwieniała od wiatru i słonegopowietrza, opowiadali cudy o londyńskiej mgle,londyńskiej giełdzie i londyńskiej policji. Niektórzy posuwali się tak daleko, że zamiast „tak jest” mówili „well” i abonowali angielskie pisma,które za późno przychodziły, żeby z nich możnabyło dowiedzieć się czegoś nowego. Ale abonencinie przyjmowali na razie do wiadomości wydarzeń, których nie czytali jeszcze po angielsku.,,Zaczekajmy!” — mówili, gdy coś się zdarzyło —,,jutro przyjdzie gazeta”. Ich dzieci uczyły sięmówić po angielsku jak po niemiecku. I przez pewien czas wyglądało, jak gdyby w samym środkumiasta podrastał mały anglosaski szczep, ażebyprzy sposobności dobrowolnie przyłączyć się dobrytyjskiego imperium. Musieli w tym mieście,które miało wybitnie kontynentalny charakter,i w którym nigdy nie było śladu mgły, ubierać sięjak na płukanych morzem wybrzeżach Anglii.
Gdy Paweł przez kilka tygodni nosił swojeangielskie ubrania, oświadczył, że chce w Angliipozostać parę lat. W obawie, że ktoś mógłby nie docenić studiów i życia w Anglii, dodał: „Warunki dostania się na wyższą uczelnię w Anglii wcale nie są tak łatwe, jak się to niektórym wydaje.Cudzoziemiec musi w ogóle mieć polecenia oddwóch reprezentatywnych Anglików, w przeciwnym razie nigdy w życiu się tam nie dostanie!Przede wszystkim trzeba umieć się zachowywaćbez zarzutu, co u nas niestety tak rzadko się spotyka! Pojadę do Oxfordu! W następnym tygodniu wyćwiczę się jeszcze w pływaniu”.
Brzmiało to, jak gdyby miał zamiar dotrzeć doKolegium, pływając.
Na podstawie wyobrażenia, jakie sobie urobiło Anglikach, sądził, że mają praktyczne niejakonastawienie i że u nich mało można będzie wskórać historią sztuki. Postanowił przeto studiowaćnauki społeczne, historię i prawo. O obrazachi malarzach nie było już mowy. Zanim się człowiek oglądnął, wszystkie potrzebne mu naukowedzieła stały w jego bibliotece. Z prospektów wiedział już, jak wszystko w Oxfordzie wygląda.Opowiadał historie z Oxfordu, jak gdyby stamtądwracał, a nie jak gdyby się dopiero tam wybierał.Dziwniejsze jednak niż fakt, że mówił o kolegiach z autorytetem długoletniego znawcy, byłozainteresowanie i łatwowierność ludzi, którzy gowypytywali. I nie tylko on, ale i ojciec opowiadało studiach w Oxfordzie, a wszyscy członkowieklubu, do którego stary Bernheim należał, cytowali w domu rozkład godzin w Oxfordzie. I wszystkie dziewczęta na wydaniu opowiadały sobie:,,Paweł jedzie do Oxfordu!”. Mówiły Paweł, i taknazywała go sfera mieszczaństwa. Był ulubieńcem. Jest to los miłych mężczyzn, że obcy ludzienazywają ich po imieniu.
Pewnego pięknego dnia w czerwcu Paweł wyjechał do Oxfordu. Kilka młodych pań odprowadziło go na dworzec. Rodzice opuścili miasto jużparę tygodni wcześniej. Wyjechali na wywczasyletnie, gdyż matka Pawła oświadczyła: „Nie chcębyć w domu, gdy Paweł odjeżdża na tak długiczas. W podróży zniosę to łatwiej”. Paweł miał nasobie ubranie o niewyraźnym kolorze, w lewymkąciku ust trzymał krótką fajkę i stał przy oknieprzedziału, niczym figura z pisma mód. Podczasgdy pociąg ruszył z hali, rzucił trzem najpiękniejszym pannom, z zadziwiającą zręcznością, pojednej róży. Tylko jedna spadła na ziemię, pannaschyliła się, a gdy znowu podniosła głowę, niemogła już Pawła dosięgnąć wzrokiem. Wyjazdjego był ostateczny i miasto zdawało się to odczuwać w ów letni wieczór. Było smutne.
W pewnych odstępach czasu ten lub ów dostawał od Pawła Bernheima list. Były to wzorowelisty, dżentelmeńskie listy. Na złożonym we trojepapierze listowym, przypominającym pergaminowe dokumenty, maszerowały szerokie, rzymskielitery, nieco rozpieszczone i nieco nadęte, w wielkich odstępach i z szerokim marginesem. Na górnym brzegu, po lewej stronie, błyszczał monogram Pawła na ciemnoniebieskim tle. Na kopercie nigdy nie było nazwiska nadawcy. Mniej więcej na środku koperty wytłoczony był monogramna ciemnoniebieskim laku. Duże P ułożone artystycznie w brzuchu litery B, jak płód w łoniematki. W listach tych panował przeważnie bardzoogólnikowy, konwencjonalny ton. Fachowe terminy z dziedziny sportu, wstrząsająco obce określenia żaglowców i łodzi przeplatały się z wykwintnymi nazwiskami, a krótkie, jednozgłoskowe imiona kolegów, Bob, Tedd i Pitt, były rozsiane potekście jak pękające kapiszony.
Pewnego dnia został przez konsularnego lekarza w Londynie wcielony do armii. Otrzymał kilkuletnie odroczenie. Przydzielono go oczywiście do kawalerii.
O swoim przyjęciu do wojska zawiadomił w następujących słowach:
„A więc, moi kochani; przyszedł na mnieczas! Kawaleria, spodziewam się, dragoni. Staremu momentalnie telegrafowałem. Dwa lata odroczenia, do tego czasu będę uprawiać prawdziwie kowbojską jazdę. Kupiłem tu konia, nazywa sięKentucky, liże mi twarz, ma usposobienie kocura.Lekarz był znakomity. Byłem zresztą najprzystojniejszym młodzieńcem, nic dziwnego, reszta towszystko urzędnicy handlowi, jeden jedyny robotnik. Nędzna rasa. Brali ich jednak. Jak podczas wojny. Potem dwa dni w Londynie, rozbijałem się po ciemnych zaułkach. Znowu kobiety, podługim rygorze klasztornym w Kolegium. Wspominałem katechetę. Był jednak morowym gościem.Czy żyje? A więc, mój stary, jeszcze roczek;a spędzę dwa tygodnie w domu. Muszę pędzić, trzeba potrenować przed przyszłym tygodniem.Okropne! Turniej szermierski połączony z balem.Prawie że zapomniałem, jak się tańczy, muszę nanowo zabrać się do tego. Jak widzisz, moc roboty.Wszystkiego dobrego, bądź zdrów!”
Podobne listy pisywał do domu. Zdaje się, żewłaściwie nie miał o czym zawiadamiać i że jegokorespondencja była nieuniknionym następstwem planu zajęć w Kolegium, w którym pisaniedo ukochanych w domu było takim samym obowiązkiem, jak szermierka i wiosłowanie.
„Chciałbym tylko wiedzieć” — mówił staryBernheim w klubie — „kiedy nicponie mają czasna naukę! O nauce nic nie pisze!”
Fabrykant Lang, którego z Anglią łączyły,,najlepsze stosunki”, nie dopuścił do żadnych powątpiewań pod adresem metody naukowej Kolegium i oświadczył nie bez pewnego oburzenia:
„Już Anglicy będą wiedzieć, co robią! Popatrzcie proszę na angielskich panów, umiejąwięcej od nas. Zdrowy duch w zdrowym ciele,moi panowie, oto zasada”.
Na to czterech albo pięciu panów zawołałorównocześnie i szybko: „mens sana in corporesano”. W tym zamieszaniu tylko jeden z panówmógł cytat dokończyć. Pan Lang żałował, że samnie podał mądrości klasycznej w oryginale, naglerzucił na stół karty i po wielu latach znowu zawołał: „Alea iacta est!”. Tym samym stwierdzone zostało, że wszyscy ci panowie o anglosaskiej orientacji byli skończonymi humanistami.
I rozpoczęto partię taroka.
Przy tej sposobności będzie może na miejscudodać, że owa miłosna przygoda pana Bernheima,zaledwie na kilka tygodni po zniknięciu artystki,wywietrzała z pamięci ludzi bez śladu. Jeżelisię weźmie pod uwagę wcale jeszcze pokaźnąliczbę wrogów i zazdrośników Feliksa Bernheima,był to nie lada wyczyn w dziedzinie zapominania.Z tego można by prawie wnosić, że ludzie nie lubią, gdy kompromituje się nawet ktoś z nielubianych przez nich autorytetów. Istotnie historiata nie miała żadnych trwałych następstw, pozaprzeniesieniem zięcia i wyjazdem córki. PaniBernheim od dawna znowu rezydowała w swoim,prawnie do niej należącym domu. Może być, żew sercu ukrywała jeszcze żal do swego męża. Alezachowywała się wzorowo, jak o niej wtedy mówiono, i niczego nie zdradzała. Miała ograniczony,lecz w obrębie wąskich granic dobrze funkcjonujący rozum. Co prawda skłonna była go częstoprzeceniać. Zdarzało się, że wypowiadała swojezdanie o jakimś ministrze, poecie, o renesansie lubreligii — a o wszystkim w ten sam lekceważącysposób, w jakim zwykła była mówić o służbie domowej. Zdarzało się, że rozpieszczonym głosemwypowiadała głupstwa, które uważano by za sympatyczne lub nawet urocze, gdyby byłao trzydzieści lat młodsza. Ba, zdawało się: jejpiękne i pełne usta niegdyś cały świat tak długow zachwyt wprawiały głupstwami, że właścicielka tych ust w końcu uwierzyła, iż jest czarująca,gdy miesza się do wszystkiego, na czym się niezna. Zapomniała, że się postarzała. Zapominała otym tak dalece, że, mimo siwiejących włosów,które z lekka zaczęła farbować, w chwilach, gdywypowiadała głupie zdanie, w jej startych rysachpojawiał się dawny, dziewczęcy błysk. Przez jedno mgnienie oka po twarzy jej przebiegał uroczy cień jej młodości. Ale cień bardzo szybko znikał, a dźwięk głupstwa długo w pokoju się unosił.Zakłopotanie słuchaczy trwało i wzmagało sięjeszcze, gdy pan Bernheim robił daremne próbyratowania sytuacji niesmacznym dowcipem.
Od wielu lat powtarzała się ciągle ta przykrasytuacja! Jedynie on między wszystkimi obecnymi wiedział, jaka przerażająca różnica była pomiędzy naiwnym słowem, które spływało ongiśz kwitnących warg jego żony, a tym samym naiwnym słowem wypowiedzianym obecnie przez pobladłe wargi. Przestraszony, wyrywał się z dowcipem, jak ktoś, kto w strachu wydaje okrzyk.Pani Bernheim atoli w takich wypadkach była,,obruszona”. Dąsała się, jak to z pewnością w młodości praktykowała z wielkim powodzeniem, i wskutek tego wyglądała o dziesięć lat starsza.Sądziła zresztą, że ma uzasadnione prawo do mądrych poglądów. Była przekonana, że „wykształcenie” — o którym miała wysokie wyobrażenie —jest nie tylko przywilejem lepszych sfer, ale również jej dziedzictwem, i że wystarczy mieć bogatego męża oraz syna posiadającego „bibliotekę”,ażeby móc rozprawiać na kulturalne tematy.
Była kiedyś piękna i rozpieszczono ją. Na jejszerokiej, nieskazitelnie ukształtowanej twarzy — miała podobne włosy i podobny kolor skóry, jak jej synPaweł — leżał niezmącony spokój, zimny, niedostępny spokój, przypominający zamkniętą bramę,a nie wolną, samotną przestrzeń. Jej twarz nieznała zmarszczek spowodowanych zgryzotą,a zmarszczki starości odczuwała jako obrazę i jakoobcych, nieproszonych gości. Jej lśniące, szare, kokieteryjne oczy patrzyły zalotnie i wrogo zarazem.Jej spojrzenie można było uważać za królewskie— a za takie ona sama je uważała — gdyby nieto, że wyraźnie zdradzało, na czym się ćwiczyło:na firankach, sukniach, pierścionkach i koliach,na tzw. „interieurs” i na sprzętach gospodarstwadomowego. Tak jest, na sprzętach gospodarstwadomowego. Pani Bernheim miała bowiem obokambicji, żeby mieszkać „po książęcemu” i prezentować się „po królewsku”, tę jeszcze ambicję, żeby uchodzić za „skromną kobietę”. Gdy przedwielkanocnymi świętami do zbędnych kap przypinała niepotrzebne hafty, żeby komuś zrobić „niespodziankę”, była przeświadczona o tym, iż składała ofiarę potwierdzającą cnotę oszczędności.Sprawiało jej to słodki, przyjemny ból, któryprzynosił taką bez mała ulgę, jak płacz. „Popatrz,Feliksie — mawiała — pani Lang z pewnością tego sama nie robi”.
— Przecież ty także nie potrzebujesz tego robić — odpowiadał Feliks.
— A któż to ma zrobić? Czy chciałbyś na towydać majątek?
— Ja w ogóle mogę z tego zrezygnować.
— Naturalnie, a gdyby tego nie było, krzywiłbyś się!
— Zwróć lepiej uwagę na guziki przy moimpalcie — dziś urwał mi się jeden!
— Daj mi go! — rzekła pani Bernheim uradowana. — Na Lizę i tak zdać się nie można! Wszystko, wszystko muszę sama robić!
Z wesołym westchnieniem, dzięki któremu praca wydaje się trudniejsza i bardziej cenna, a które uspokaja sumienie pracującego, zabrała się pani Bernheim do przyszywania guzika.
— Paweł pisze mi — rzekła nagle — że mu zamało posyłasz!
— Wiem, co robię!
— Tak jest, ale nie znasz Oxfordu!
— A ty go nie znasz lepiej.
— Tak?! A mój kuzyn Fryc, czy nie studiował na Sorbonie?
— To jest coś zupełnie innego, i w ogóle to nicnie jest!
— Ależ Feliksie, proszę cię, nie bądź ordynarny!
Feliks zastanawiał się, czy może był ordynarny. Milczał. W końcu pani Bernheim wszystko zapominała.
— Tak, teraz guzik będzie się trzymać wiecznie! — rzekła z radością dziecka.
I udali się na spoczynek.
O Teodorze, młodszym synu, mówili rzadko.Nie uchodził w domu za genialnego człowieka,jak jego brat, gdyż był więcej podobny do ojcaniż do matki. Tak przynajmniej utrzymywała pani Bernheim. Pani Bernheim uważała swego mężaza szczęśliwca, urodzonego w czepku. Nie przypisywała mu żadnej wiedzy, ani też zdolnościnabycia jakichkolwiek umiejętności. Do interesów i kupców odnosiła się z lekceważeniem, jakieniektóre córki z mieszczańskich domów w dziewięćdziesiątych latach dziedziczyły razem z wykształceniem, wyprawą, grą na fortepianie i beletrystyką. Według poglądów pani Bernheim,urzędnik państwowy przewyższał rangą bankiera, a finansista nie był zdolny do nabrania „kultury”.Ponieważ jej kuzyn był adwokatem, małżeństwojej na wieki w jej oczach pozostawało mezaliansem. Gdy była młodsza, myślała niekiedy o tym, ażeby zdradzić męża z akademikiem albo oficerem. Cudzołóstwo z człowiekiem o wyższej godności towarzyskiej byłoby rehabilitacją za pożycie ze zwykłym bankierem. Gdy się słyszało, jakpani Bernheim, która naturalnie także miała swoje „nerwy”, wypowiadała słowa „Ależ Feliksie!”;albo jak unosiła się i narzekała na ten „głośnydom”, gdy wiatr z trzaskiem zamykał drzwi lubokna, albo jak mówiła: „Zachowuj się ostrożniej!”,gdy jej mąż przypadkiem przewracał krzesło —można było po tych zwrotach poznać niezmiernąkrzywdę, jaką los wyrządził pani Bernheim.
A jednak umiała często udzielić mężowi zdumiewająco dobrych rad. Przewidywała niebezpieczeństwa w interesach. Przeczuwała złe zamiarypewnych osób. Do służby, rachunków i dostawcówodnosiła się z nieufnością graniczącą z jasnowidztwem. Umiała utrzymywać w domu porządek, organizować letnie podróże i zaskarbić sobie szacunek u konduktorów, oficerów marynarki i służbyhotelowej. Posiadała zwierzęcy instynkt domowyi familijny. Był on źródłem jej ostrożności, mądrości i dobroci, która co prawda sięgała jedynie dosiatki drucianej ogrodu.
Za siatką zaczynała się twardość jej serca, jejnieustępliwość, jej ślepota i jej głuchota. Rozróżniała pomiędzy biednymi, którzy w jakiś sposóbzdobyli dostęp do jej domu, a żebrakami na ulicach. A swoją dobroczynność potrafiłatak zorganizować, że jej serce mogło funkcjonować wyłącznie w pewnych godzinach, w pewnychdniach. Odczuwała potrzebę w ten sposób i w regularnych odstępach czynić dobrze. Gdy opowiadano jej jednak o nieszczęściu, które spotkało pewną obcą rodzinę, interesowały ją okoliczności,w jakich owo nieszczęście miało miejsce, na przykład, czy to było w środę czy we czwartek, w nocy czy w dzień, na ulicy czy w mieszkaniu. Mimociekawości dla szczegółów, nie byłaby się za żadnącenę udała w pobliże nieszczęścia. Omijała bowiem niedolę i choroby, cmentarze i obowiązkikondolencyjne. Przeczuwała wszędzie możliwośćzarażenia się. Gdy ją mąż czasami zawiadamiał:,,pan Lang jest chory, czy pan Steuffer; czy paniWagram” — odpowiadała regularnie: „Nie chodźtylko tam, Feliksie!”. Każdy fanatyzm jest okrutny. Fanatyzm powodzenia również...
Tęskniła za synem Pawłem. Czytała po kilkarazy jego dziarskie listy, nie wiedziała nigdy, cozawierają, i usiłowała między wierszami poznać,czy „jej dziecko” jest zdrowe, czy też ukrywa jakąś chorobę. Uważała go bowiem za „szlachetnegochłopaka”, który zamilkł w bólu. Pisała do niegodwa razy w tygodniu. Nie były to odpowiedzi aniwiadomości, lecz słowa, litery zastępujące całusyi pieszczoty, utrzymujące cielesny kontakt. Pawełczytał te listy pobieżnie i palił je. Nie był z matkizadowolony. Byłby sobie życzył matki, która byłaby „prawdziwą lady”. Taką ją przedstawiał,gdy się składało, że miał o niej opowiadać obcym.Niekiedy śnił o tym, ażeby ją jeszcze raz wychować. Wyobrażał sobie, że mieszkałby z nią w angielskim dworku. Musiałaby mieć białe włosy,czytać Hardy'ego i cieszyć się szacunkiem szlachty. W jego opisach przybierała formy, kontury,charakter i znaczenie, jakie ona sama chętnie sobie przypisywała. Gdy mówił o ojcu, karykaturował go z lekka według tendencji matki. Wszelakorzadko mówił o ojczyźnie i o swoim domu, boprawdy opowiadać nie mógł, a w kłamaniu nie byłpewny.
Miał jeszcze pozostać w Anglii co najmniejpółtora roku. Ale pewnego dnia otrzymał depeszę wzywającą go natychmiast do domu.
Stary Bernheim udał się przed tygodniemw daleką podróż. Miał pojechać do Egiptu zewzględu na swoją podagrę. Ale zmarł, kiedy wsiadł na statek w Marsylii. Znajdował się w towarzystwie młodej damy, którą przedstawiał jakoswoją córkę, a która — któż to może wiedzieć —była może pośrednią przyczyną jego nagłejśmierci. Gdy zabierano jego zwłoki, nie znalezionoprzy nim pieniędzy. Niektórzy ludzie utrzymywali, że młoda osoba była ową akrobatką. Ale ludzie skłonni są doszukiwać się romantyzmu w najprostszych wydarzeniach. Prawdopodobne jest,iż pociąg starzejącego się pana do młodych dziewcząt w ogólności był wielki, a jego wierność dlaokreślonej osoby, niełatwej zresztą do wyśledzenia, była wymysłem. W każdym razie śmierć jegona pokładzie okrętu, na progu morza i w objęciachpięknego prawdopodobnie dziecka, była godniejsza i większy miała rozmach niż lwia część jegożycia lub co najmniej część jego życia znana ogółowi. Jest bowiem możliwe, że pan Feliks Bernheim nigdy nie wiódł jednoznacznego trybu życia.Jest możliwe, że istotnie był „chwatem”, jak wyrażał się jego syn Paweł. Zamaszystym, zdrowym, szczęśliwym i lekkomyślnym chwatem.
Zięć jego, rotmistrz, przybył po zwłoki. Pawełprzyjechał na pogrzeb.
Pani Bernheim płakała nad grobem, może po raz pierwszy w życiu. Stała w otoczeniu swoichdzieci. Jej piękne, zimne oczy były czerwone.Przypominały zakrwawione, błyszczące grudkilodu. Ciało pana Bernheima pochowane zostałow marmurowym grobowcu. Na szerokiej płyciew niebieskie żyłki wszystkie jego zasługi wyryte były prostymi czarnymi literami, które miały więcej godności niż napis „Sans souci” nad jego willą.
Lecz zasmucony anioł pochylony nad krzyżem jest bratem małych aniołków zdobiących górne okna domu Bernheimów.
III
Paweł stopniowo odzyskał kontynentalneusposobienie. Zdawało się ono harmonizować z ciemnymi i statecznymi ubraniami, które nosił w żałobie po ojcu. O powrocie do Anglii na razie myśleć nie mógł. Na interesach znał się mało. Nie wiedział, czy ma zostać w banku, czy dalej studiować. Nie wiedział również, co miał studiować. Ojciec pozostawił trzy testamenty, ale wszystkietrzy napisane były dość dawno. Dorozumiewanosię jakichś tajemnic w domu Bernheima i w banku.Z pogłosek można było wnosić, że majątek Bernheimów był o wiele mniejszy niż przypuszczano.
Paweł nie wypowiadał niczego pewnegoo swoich planach na najbliższą przyszłość. Ciąglejeszcze mówił o Kolegium, opowiadał jednako nim, teraz zapoznawszy się z nim, to samo, codawniej, gdy znał je jedynie z prospektów. Przesiadywał całymi godzinami w biurze ojca, znudzony zaglądał do ksiąg, mówił z sekretarzamii starymi urzędnikami i obawiał się wciąż, że goktoś przychwyci na nieznajomości rzeczy i wyzyska ją. U Pawła wyszło obecnie na jaw coś z nieufności matki i jej ograniczonej surowości. Nigdyna przykład nie byłby przyznał starszemu urzędnikowi, że czegoś nie rozumie. Ostatecznie musiałjeszcze walczyć z radami matki i jednego z jejbraci, którzy z Bernheimem wiecznie wiedli spory, a obecnie pojawiali się powoli na planie.
W tym nieprzyjemnym położeniu znajdowałsię Paweł, gdy mu wojna przyszła z pomocą. Odpierwszej chwili poświęcił swój zachwyt ojczyźnie, koniom, dragonom. Pani Bernheim znowumiała okazję być dumną ze swego syna; tym bardziej, że według jej przekonania śmierć trafia tylko biednych piechurów. Gdy po raz pierwszy stanął przed nią w mundurze, płakała (szedł bowiem się zaciągnąć od razu w wojskowym stroju, mimo że nigdy wcześniej nie był żołnierzem) po pierwsze: z radości z powodumęskiej urody Pawła, po drugie: ponieważ mążnie mógł go zobaczyć; po trzecie: ponieważ widokmunduru zawsze ją wzruszał. (Był to powrót dodziewczęcych lat).
Wierny tradycjom dragońskim pułku — które zresztą rozluźniły się z biegiem lat i z powoduwojny — zapuścił sobie mały, do szczoteczki podobny wąsik. Wyglądał bardziej aktywnie niżinni jednoroczniacy — ochotnicy. Jego jazda konna, jego postawa, jego zapatrywania i jego mundur mogłyby u obcego wywołać wrażenie, jakobypochodził ze starej kawaleryjskiej rodziny. Swojemieszczańskie pochodzenie kompensował, wśródtak licznej szlachty, dzielną postawą. A nazwiskoswoje podpisywał odtąd tak niewyraźnie, że mogłorównie dobrze znaczyć „von Bernheim” jak,,Bernheim”.
Mimo to musiał na podstawie zarządzenia, które go tak przeraziło, jak innych powołanie, opuścić kawalerię. Państwo straciło dzięki swoimprzesądom świetnego oficera, może nawet bohatera. Nie ulega bowiem wątpliwości, że u PawłaBernheima próżność byłaby źródłem patriotycznego heroizmu. Na podstawie owego zarządzeniajednakowoż musiał zostać oficerem prowiantowym.
Ilu ludzi byłoby chętnie z nim się zamieniło!On jednak został, w chwili opuszczenia dragonów,zaciętym wrogiem wojny. Zdawała się otwieraćprzed nim inna droga do znaczenia. Zaczął obcować z pacyfistami, pisywać do małych, zakazanych i rewoltujących pisemek, przemawiać nazgromadzeniach przeciwników wojny. I chociażnie był dobrym dziennikarzem ani mówcą, wywierał wrażenie wśród przeciętnych ludzi, zwykłychżołnierzy, dezerterów, rewolucjonistów, a to dzięki swej randze oficera, dobrej prezentacji i — cobyło widoczne — pochodzeniu z dobrego domu.Ludzi fascynował blask jego dystynkcji, brzękostróg — jako oficer prowiantowy bowiem również należał do konnego oddziału — śniada delikatność jego cery, miękkie ruchy jego ramioni bioder. A że wrogom wojny ofiarował porcję bohaterstwa, którą przeznaczył ojczyźnie, zaskarbiłsobie wdzięczność prześladowanych. Patrzyli naniego z dumą. A duma ta wypływała z tych samych źródeł, z których wywodziła się nienawiśćdo innych członków czołowej klasy społecznej.Przecenia się wszystkich renegatów. Temu prawuzawdzięczał Paweł Bernheim swoje znaczeniew rewolucyjnych kołach.
Pouczające było obserwowanie faktu, że rewolucyjne zapatrywania Pawła w niczym nie mogły zmienić blasku jego powierzchowności. Przywłaszczył sobie kokieterię heroizmu wraz z rewolucyjnymi przekonaniami. Parę odznak na czapce,sznury przy pasowanej litewce, krótki sztylecikzamiast szabli na czerwonych skórzanych pasach,miękkie, żółte buty i rajtuzy o niezwykłej szerokości: tak kroczył, niczym bóg prowiantowy. Jegosłużba polegała na zakupywaniu oraz rekwirowaniu bydła i zboża, a pełnił ją na tyłach, w etapiei na terenie okupacji. Jeździł przez miasta i kraje, jadał i sypiał u właścicieli dóbr, którym miłośćojczyzny nie przeszkadzała w tym, że starali sięosiągnąć u Pawła wygórowane ceny i łagodne stosowanie rekwizycji. Uprzejmości jego ofiar niewywierały na nim wrażenia. Państwo straciło bohatera a zyskało niesprzedajnego oficera prowiantowego. Paweł rekwirował bowiem i obniżał cenyz fanatyzmem rewolucjonisty. Jego obowiązeksłużbowy popierał jego przekonania, a strach,z jakim przyjmowały go jego ofiary, schlebiał muw równej mierze, jak szacunek, jakim darzyli goprzeciwnicy wojny. Zresztą ceniono również jegosłużbową sumienność. Strzegła go przed wszelkimpodejrzeniem. I tak udało mu się — jak rzadkokomu — połączenie cnót żołnierskich z antymilitarystycznymi przekonaniami. Tak jak umiał dawniej czytać mądre książki, prowadzić mądre rozmowy, a następnie opowiadać w towarzystwie dziewcząt tanie dowcipy, tak samo mógł teraz gawędzić w kasynach oficerskich i w „dworach”, grać przeboje operetkowe na fortepianie, tańczyći równocześnie przygotować swój następny artykuł, zastanawiać się nad możliwościami demonstracji, układać przemówienie. W sercach i mózgach ludzkich przekonania i namiętności są powikłane, a psychologiczna konsekwencja nie istnieje.
Pewnego dnia zawarł Paweł znajomość z dzierżawcą dóbr Nikitą Bezborodko. Działo się to parę mil na południe od Kijowa. Bezborodko szczycił się pochodzeniem z rodziny kozackiej. Silny, nieustraszony, chytry i zuchwały Nikita odparł jużkilkakrotnie rekwizycję, oszukał wojskowych,czyniących zakupy dla wojska na pokaźne sumy, lekceważył rozkazy, fałszywie wykonywał dostawy, dostarczając armii chorych i ślepych koni zamiast asenterowanych zdrowych.
Po raz pierwszy natrafił na opór u Pawła Bernheima. Paweł wniósł na Kozaka doniesienie. Ale nie doszło do rozprawy. Pewnego razu Paweł spotkał Ukraińca na stacji w Żmierzynce.
— Dzień dobry, panie poruczniku! — rzekł Kozak.
— Pan nie jest zamknięty?
— Jak pan widzi, panie poruczniku! Mam swoje stosuneczki.
Wypili parę kieliszków. Siedzieli w zaimprowizowanym szynku, w ciemnym i ponurym baraku z desek. Przez małe, otwarte okienka wiałwiatr i latały ptaki. Nagle odezwał się Kozak:
— Mam tu parę ulotek dla pana, panie poruczniku!
— Każę pana aresztować — odrzekł Bernheimi wstał.
Kozak stał przy drzwiach, których strzegł, natwarzy miał szeroki uśmiech, w prawicy nóż. „Ręce do góry” zawołał, ze śmiechem w głosie.
Bernheim nie wiedział, czy Ukrainiec byłszpiclem i w służbie tajnej policji wojskowej, czybył rewolucjonistą, czy ulotkę dostał do rąk przypadkowo, czy też był pijany. Wieczór zapadł,wiatr wył, Paweł Bernheim postanowił na wszelkiwypadek zażądać wydania ulotek. Mógł potempowiedzieć, że musiał użyć podstępu.
Kozak lewą ręką rzucił mu pakunek: stał ciągle przy drzwiach i w ręku trzymał do ciosu przygotowany nóż. W mroku wydawał się wyższy. Z jego żółtego jak piasek płaszcza, jego jasnoszarej czapki, z żółtych butów z niewyprawnej skóryi szarych oczu, szedł srebrzysty migot. Sięgał dopowały baraku. Bernheim w tej mierze wydawałsię kurczyć, w jakiej ten drugi rósł. Lęk, wyłaniający się z dawno przebrzmiałych lat dziecięcych,wspomnienia koszmarnych snów, grozą przejmujących zwidów w ciemnych pokojach, sięgały poniego tysiącem ramion. Wódka, która mu nigdyprzedtem nie szkodziła, przyprawiła go dziś o zawrót głowy, ponieważ od pół dnia niczego nie jadł. „Po co tu poszedłem z tym facetem?” — to byłajedyna jasna i cała myśl, którą w stanie był pomyśleć. Poza tym mknęły przez jego mózg częścizdań, i zwrot „ostatnia godzina” wracał bezustannie, jak ból, który na chwilę mija, którego się jednak niecierpliwie oczekuje, gdyż męka czekaniajest jeszcze większa.
Nagle jeszcze jedno słowo wpadło Bernheimowi na myśl. Słowo, którego głupota w innej godzinie nie byłaby wpłynęła na postanowienie Pawła.Było to jedno z tych pustych słów, które jak odłamki tradycyjnych nauk, formułek pedagogicznych, przepisanych książek, bohaterskich podańdla dzieci, przez całe życie gnieżdżą się w naszychmózgach. Jak długo czuwamy, są one bez ruchujak nietoperze i czekają tylko na pierwszyzmierzch naszej świadomości, ażeby znowu w naskrążyć. Takie słowo wpadło Bernheimowi na myśl,mianowicie „marny koniec”. Jest to wyobrażenie,które, chociaż może śmieszne, nawet mądrzejszegomężczyznę może spowodować do zmobilizowaniatego, co się nazywa męskością. W Pawle Bernheimie żyły jeszcze wyobrażenia, do których jakoprzeciwnik wojny i rewolucjonista nie chciał sięprzyznać, jak na przykład wyobrażenie o „godnejśmierci”. Gdyż chociażby najkrótsza służba przydragonach nie pozostaje bez wpływów. Ledwiew jego przyćmionym mózgu wylęgło się owo słowo, a uczynił, co w jego sytuacji mógł najgłupszego uczynić: sięgnął po swój rewolwer, jak bohater. W tym momencie nóż Bezborodki utkwił w jegoprawym ramieniu. Paweł mógł tylko jeszcze widzieć, jak bardzo szybko otworzyły się drzwi baraku i jak ostatnie zielonkawe światło zmierzchającego nieba wpadło do wnętrza, pogrążonegoobecnie w zupełnej ciemności. Potem drewnianedrzwi z trzaskiem się zamknęły — Paweł słyszałtrzask — i tylko ciemność została. Bezborodkoznikł.
Paweł nie próbował już noża wyciągać z ramienia. Otaczająca go ciemność zdawała się wytwarzać w jego wnętrzu jeszcze gęstszą ciemność,która jak gdyby z nerwu wzrokowego wpływałado oka, tak jak ciemność zewnętrzna przez siatkówkę. Ciemność wewnątrz i zewnątrz. Nie wiedział, czy oczy ma otwarte, czy je zamknął. Bólw jego ramieniu zdawał się dzwonić, jak gdybykrew wydawała metalowy dźwięk, uderzająco stal.
Zbudził się po kilku godzinach, z zabandażowanym ramieniem, na sofie, w pokoju żydowskiego szynkarza, i po chwili znowu zasnął.
Po kilku dniach opuścił Zmierzynkę. Ulotkiznikły. Wszystko wydawało mu się obecnie nierzeczywiste, jak sen; zaczął nawet powątpiewać,czy Bezborodko rzeczywiście go zranił. Ten również znikł. W każdym razie to wydarzenie podważyło pewność, w której żył dotąd. Wojna trwałajuż trzeci rok. Kto może powiedzieć, czy to byłstrach, czy sumienie, co spowodowało Pawła Bernheima do zrezygnowania z przyjemnej służbyi zgłoszenia się dobrowolnie na front? Jak gdybyśmierć, która musnęła go w ów wieczór w baraku,obdarzyła go przeczuciem swojej czerwoneji czarnej i strasznej słodyczy, budząc tęsknotę zanią. Jego przyjaciele, ich gazety, ich mowy, nic gojuż nie obchodziły. Zdezerterował z ich obozu,jak niegdyś zdezerterował do nich.
Tak niepojęty i złożony jest człowiek.
IV
W ten sposób poszedł Paweł Bernheim na front.Był ponury, chłodny dzień listopadowy — deszczpadający z nieba mieszał się z mgłą unoszącą sięz ziemi — gdy Bernheim samotnie wyruszył na teren walki.
Był obecnie podporucznikiem X-tego pułkupiechoty, który od kilku tygodni zajął stanowiskaw południowej części wschodniego frontu. „Alemasz szczęście” — mówili koledzy w kadrze — „właśnie idziemy na najspokojniejszy front. Kilkatygodni temu byłbyś nas musiał szukać w Alpach,w piekle”. Paweł byłby wolał szukać pułku w Alpach, gdzie śmierć była bardziej zadomowiona,niż na wschodzie. Front wschodni nazywano obecnie „idyllicznym”, a to rozluźniało stanowczość,z jaką zgłosił się do piechoty, chcąc swoje dotychczasowe życie bezwzględnie odgraniczyć od przyszłego. W tym stanie, w jakim się obecnie znajdował, życzył sobie najsilniejszych przeżyć, największych niebezpieczeństw, najtwardszychprzeciwieństw. Chodziło o to, jak sobie powiedział, ażeby gruntownie wykorzystać szczęśliwyi rzadki stan stanowczości i zamienić go w końcuw stan trwały. Obawiał się, że stan ten mógłbyprzeminąć, nie przyniósłszy spodziewanego zysku.Było to zresztą jego dawne usposobienie, którepchnęło go do historii sztuki, do Anglii, do kawalerii i do pacyfizmu. Tak jak usiłował dawniejzostać stuprocentowym Anglikiem, tak samo próbował teraz zostać doskonałym piechurem.
Ale o tych utajonych popędach sam mało wiedział. Nad nimi leżała posępna i mglista obojętność, ociężała i zgęszczona, jak ten dzień listopadowy. Od kilku godzin siedział już sam w zimnymprzedziale drugiej klasy. Drugi pasażer, któryprzez dwie godziny dzielił z nim przedział, dawnowysiadł. W półmroku popołudnia mrugała już zatłuszczona lampa, mimo że nie było jeszcze wieczora. Żółta i oliwą błyszcząca lampa przypominała Pawłowi światła na grobach w dzień zaduszny. Czasami ścierał rękami mgłę z szyby, żebyprzekonać się, czy pociąg rzeczywiście się porusza.Widział wówczas szarą zasłonę listopadowegodeszczu. Zbliżał się etap. Za zasłoną deszczu widział małe wsie, rozsiane i opuszczone gospodarstwa, kobiety okrywające głowy spódnicami,czarnych Żydów w chałatach, żółte ścierniskai żółte, kręte uliczki, pokryte czarnym błotembłyszczącym w deszczu, wyprostowane i przewrócone słupy telegraficzne, samotne i w błocie sterczące kuchnie polowe, maszerujących saperów,ciemne baraki, szyny i małe stacyjki, na którychmusiał się zatrzymywać pociąg. Stawał zresztączęsto w polu. Jak gdyby pociąg sam miał zastrzeżenia wobec frontu i wykorzystywał każdą sposobność, ażeby zatrzymać się i czekać na zawieszenie broni.
Jakkolwiek ta myśl była absurdalna, a obawaPawła, że mógłby spóźnić się na wojnę, dziwna, tojednak przez mózg jego przemykało tu i ówdzieurojenie, że gdzieś tam przygotowują pokój i żeznajdzie się w tym okropnym położeniu, zmuszony powrócić do pokojowego życia, tak jakstał, niezmieniony, obciążony wspomnieniemo ostatnim, hańbiącym przeżyciu z Kozakiem. Jego chwilowym potrzebom odpowiadała wojna,która by trwała jeszcze co najmniej pięć lat. Takimbezradnym widział siebie w obliczu pokoju, domu, matki, banku, służby i urzędników. Gdy sobieprzypominał, że niedawno stosunkowo pisał płomienne protesty przeciwko wojnie, nie mógł zrozumieć minionych miesięcy i lat. Leżały niepojęteza strasznym przeżyciem z Nikitą, za tym zagadkowym przeżyciem. Człowiek groził mu, zranił go,odniósł nad nim zwycięstwo i znikł. Nic ponadto.Tak, ale ten człowiek może więcej wie o mnie,może wie wszystko o mnie i więcej, niż ja sam wiemo sobie. Trzyma moje życie w ręku, może mniezniszczyć — a ja nie widzę go, znikł na zawsze.Ale teraz trzymam moje życie sam, mam je w moim ręku — pocieszał się — jak długo jestem nafroncie. Każdej chwili mogę umrzeć. Gdyby zresztą Ukrainiec coś wiedział, wyprę się wszystkiego.Będę dzielny, uwierzą mi. Może zdradził mnie tenlub ów z moich przyjaciół lub towarzyszy. Zaprzeczę. Nie mają dowodów. Nie mają nawet artykułów z moim ręcznym pismem. Były bowiem pisane na maszynie — pod obcym nazwiskiem.A zresztą to jest obojętne.
Ile razy pociąg stawał, uspakajała go monotonna melodia deszczu, który z równą wytrwałością i z tą samą łagodną dobitnością rozciągał się setkami mil, znosząc jakby wszystkie odległości oraz różnorakość obszarów i krajobrazów.Świat nie składał się już z gór, dolin i miast, ale jedynie jeszcze z listopada. I w tej ołowianej obojętności tonęły na razie zmartwienia Pawła. Czułswoją wspólnotę z bezbronnymi przedmiotami napolu, oddanymi na pastwę deszczu, ze znikomymi,martwymi istotami, ze źdźbłem słomy na przykład,które leżało bez woli, oczekując swego kresu, pełneszczęśliwości właściwie, gdyby w ogóle było w możności odczuwać szczęście. Strumień mógł je zabrać i unieść ze sobą, but mógł je rozdeptać.
W ten sposób odczuwał Paweł wojnę po razpierwszy, i jak miliony zmobilizowanych mężczyzn, odczuł wzniosły spokój umysłu ludzi poddającychsię bezwolnie ślepemu przeznaczeniu. Prawdopodobnie zginę, myślał, słodko się pocieszając. A gdywieczór zapadł, a za oknami podniosła się czarnaściana ciemności, gdy przyćmione światło w przedziale świeciło mocniej, zdawało mu się przezdłuższą chwilę, że jest nieboszczykiem, nieboszczykiem w oświetlonym grobowcu. Daleko za nimleżały jego troski i radości, obawy i nadzieje życia! Wszystko to zostawił i uciekł. Dla takiegouciekiniera jak on nie było spokojniejszego celu,pewniejszego schroniska, jak front i śmierć.
Przypomniał sobie testament, który ułożył nakrótko przed wyjazdem. Na wypadek śmierci zostawiał wszystko matce, a tylko małą część bratu, którego ojciec również w testamencie pominął. Paweł przepędził szybko myśl o Teodorze. Niechętnie o nim myślał. Chociaż dobrowolnie, a nawet chętnie szedł ku śmierci, bezustannie ogarniała gomała, zwinna zazdrość, że młodszy brat bezpiecznie kroczy pod opieką swojej młodości. Zabezpieczony przed wojną i niezagrożony czeka kresuwojny i lepszych czasów. Nie zasługuje na to! —pomyślał Paweł. I znowu oddał się błogim przeczuciom śmierci.
W tym nastroju przeceniał bogactwo, liczbęi wartość minionych lat. Nawet i tę przesadę podyktowało mu dumne poczucie własnej godności.Byłem bogaty — mówił sobie — młody, piękny;silny. Posiadłem kobiety, poznałem miłość, widziałem świat. Mogę spokojnie umrzeć. Nagle opanowało go wspomnienie o Nikicie. Powinienem byłwcześniej pójść na front — pomyślał. Nie powinienem był zostać przeciwnikiem wojny. Nie idęteraz dobrowolnie w śmierć, coś mnie gna. Zasłużyłem na to.
Im dalej noc postępowała, tym więcej przynosiła zimna. Paweł próbował zgasić lampę. Chciałleżeć spokojnie w ciemności, żeby wyobrażeniegrobu było zupełne. Chciał leżeć w grobie na kołach i potoczyć się na tamten świat. Nie mógł zgasić lampy, była wiecznym światłem, paliła się jużza spokój jego duszy. Nie mógł zasnąć. Usiłowałprzemarzniętymi palcami zapisać coś do notesu.Napisanie myśli wyjaśnia je! — pomyślał sobie.Nie był w stanie zanotować jednego zdania i jąłkreślić bezsensowne ornamenty na białych stronicach, jak niegdyś na lekcji religii. Przypomniałsobie kolegów z czasów szkolnych. Udało mu sięnarysować niektóre twarze, zrekonstruował całąklasę, ławkę, nauczycieli.
Tak przeszła noc.
Następnego dnia deszcz zamienił się w drobnygrad i szklany śnieg. Krople uderzały o okna delikatnym, metalowym dźwiękiem.
Pociąg zbliżał się do ostatniej stacji. Był tokoniec świata. Stąd szła wąskotorowa, konna kolejka. Prowadziła bezpośrednio do komendypułku.
Paweł siedział w towarzystwie kilku żołnierzy, w otwartym, niskim wozie. Jakby poprzezgruby mur słyszał ich śpiew, któremu wtórowałz daleka huraganowy ogień. Ledwie czuł wiatri kłujący, zlodowaciały deszcz. Widział pierwszychrannych, którzy mieli białe bandaże i utykaliprzez całą drogę oparci o ramię sanitariuszy. Widział ślady krwi na czarnej, wilgotnej ziemi i namiękkiej, gęstej, żółtej glinie. Bernheim stał w kącie z podniesionym do góry kołnierzem, rękomaw kieszeni, z nieruchomym wzrokiem skierowanym na grupy wracających, na lśniącą biel, nasoczystą czerwień krwi, na zesztywniałą szarośćmundurów, na czarne błoto ulic. Strzały stawałysię wyraźniejsze, żołnierze przestali śpiewać, drugi dzień zapadał się w mrok.
Gdy nadeszła noc, ruszył do okopów i miał niespodziane szczęście. Szczęście takie, jak on jewówczas pojmował, i jeszcze w innym znaczeniu.Tej nocy oczekiwano ataku. Wszyscy towarzyszepisali do domu pocztówki polowe. Nie z potrzeby,lecz ażeby nie zwrócić na siebie uwagi — Pawełrównież napisał do matki. Będzie może płakała pomnie — pomyślał, i przypomniał sobie pogrzeb ojca i łzy w lśniących, szklanych oczach matki. Dlabrata Teodora nie dopisał ukłonów.
Lecz Paweł Bernheim nie umarł! Bagnet przekłuł mu prawy policzek. Następnego dnia dostałsię do szpitala polowego. Operowali mu szczękę.Podczas gdy jego rana się goiła, zapadł na tyfusi został przetransportowany do szpitala zakaźnegow etapie. Zdawało się, że stary Feliks Bernheim,który prawdopodobnie także i w niebie dumny byłze swego syna, opiekował się nim po ojcowsku.Że szczęście, które przynosiło staremu dobre interesy i główną wygraną, chroniło młodego przedśmiercią. Teraz dopiero bowiem, w gorączce, gdyz czterema innymi leżał na oddziale baraku oficerskiego, teraz dopiero obudził się w Pawle strachprzed śmiercią i ochota do życia, co mu na parędni tak zobojętniało. Z całą siłą wierzył, że zostanie przy życiu. Szczęśliwą ranę, otrzymaną podczas utarczki, uważał za przyrzeczenie losu darowania mu życia. I chociaż codziennie któryś z towarzyszy stawał się siny, nieruchomy i straszny,Bernheim podczas największej jeszcze i mącącejprzytomność gorączki wiedział, że nie umrze.
Stan jego się polepszył. Opuścił szpital, przeziębił się, dostał zapalenia płuc i wrócił do innegoszpitala.
Nowa choroba zdawała się również być następstwem jego życzenia, żeby nie wrócić już na front.Dawno już wyparł z pamięci owo wydarzeniez Nikitą. Stał się znowu starym Pawłem Bernheimem. Leżał w łóżku stojącym pod ścianą w pobliżu okna, ze świadomością, że zwyciężył i że byłmądrzejszy od wszystkich. Jego pycha pojawiłasię przy jego łóżku, jak dobry i wierny przyjaciel.Niebieskawe, nocne światełko płonęło nad drzwiami. Niespokojny, szybki i jakby piłujący powietrze oddech chorego towarzysza przypominał nieludzkie głosy; jakby głosy obcych, nieznanychzwierząt. W niebieskim blasku lampy podobnej doświatła zimowego księżyca, widział Paweł ostatniąprzeszkodę, którą należało pokonać. Protestowałprzeciw niewinnej lampie. Lampa ta uniemożliwiała takiemu mężowi, jak Paweł Bernheim, któryprzecież niewątpliwie inne jeszcze miał potrzebyniż zwykli chorzy, zapalenie świecy, żeby mógłczytać, pisać czy rysować. Nie dość na tym, żedniem i nocą musiał wdychiwać zapach karbolui jodyny, nie mógł czytać, kiedy mu się podobało.O, piękne, obszerne pokoje w domu rodzinnym!Paweł przypominał sobie dokładnie wzory tapet,ciepłe, miękkie uderzenie gongu, wołającego naśniadanie, melodie Czajkowskiego, które grywałz siostrą na cztery ręce. Różnica pomiędzy cisząpanującą w tym szpitalu, ostrym i mocnym zapachem tych sal, ofiarną bielą lekarskich płaszczy,chorobą, westchnieniami i zmęczeniem towarzyszy,wiecznym szumem skrzydeł śmierci — a czuwającą, ciepłą a pyszałkowatą tęsknotą Pawła za życiem, była tak wielka, jak różnica pomiędzy chorobą a zdrowiem. Paweł Bernheim dumny byłz postępów, jakie poczyniło jego zdrowie, jak gdyby to była jego zasługa. Gardził chorymi, jak gdyby byli podłymi istotami. Nisko cenił lekarzy, bokarbol śmierdział. Przyzwyczaił się do tego, byuważać każdego lekarza przystępującego do jegołóżka za technika dentystycznego, który tylkopodczas wojny wykonywał funkcje lekarza. Zdaniem Bernheima bowiem, technik dentystycznyznaczył mniej niż internista, podobnie jak jegomatka urzędnika państwowego stawiała wyżej nadbankiera. W każdej pielęgniarce widział służącą,mszcząc się w ten sposób za rozporządzenia szpitalne, które nie brały dostatecznie pod uwagę jego specjalnych życzeń. Zdawało się, że owe godziny, w których wyrzekł się życia i nie był swojąosobą tak zachwycony, jak przez całe życie; zdawało się, że te godziny wytwarzały obecnie podwójną zarozumiałość. Zdawało się, że natura PawłaBernheima nie znosiła nawet przemijającej skromności i że postanowił to naprawić. Nie jest bowiemprawdą, że cierpienia, niebezpieczeństwa i pobliżeśmierci, człowieka zmieniają. Na Pawła Bernheima wcale nie wpłynęły.
Jego rekonwalescencja istotnie tak długo trwała, że nie potrzebował więcej obawiać się wojny.Gdy opuścił szpital, otrzymał urlop wypoczynkowy, a zanim mógł wrócić, wybuchła rewolucja.
Nie należy pominąć szczegółu, że Bernheimw owym czasie ośmielał się wychodzić na ulicęw swoim mundurze oficerskim i że wzbraniał sięwłożyć na siebie cywilne ubranie. Rangi swojejjuż nie cenił, gdyż należał do zwyciężonej armii.A on, który wiele rzeczy nienawidził, niczego takbardzo nie nienawidził, jak pokonanych. Przeciwnie, był zadowolony, teraz bowiem jego antywojenny epizod nie mógł mu już zaszkodzić. Z cichą,głęboko utajoną dumą myślał o tym, że Anglia,jego Anglia zwyciężyła. Zdawało się, jakoby historia świata przyznała rację anglomanii Bernheima. Gdy mówiono o wojnie, przybierał minę ludzi, którzy chętnie myślą: „Ja to przecież mówiłem”. A mimo to nie mógł zdecydować się na złożenie dystynkcji jedynie dlatego, że jakiś tam żołnierz tego się domagał. Rewolucjonizującym narodem pogardzał tak samo, jak pokonaną ojczyzną.
Tak więc zdarzyło się, że pewnego dnia pobityzostał przez kilku żołnierzy do krwi. Figurowałwówczas w kilku prawicowych pismach jako wzórheroicznej, patriotycznej wierności. Po raz pierwszy nazwisko jego było drukowane. I jak gdybynigdy nie był przeciwnikiem wojny, jak gdyby nigdy nie cenił życia ponad śmierć w polu, a Anglię ponad swoją ojczyznę, zaczął myśleć konserwatywnie i patriotycznie. Widział siebie już posłem i ministrem.
Rozumie się, ministrem.
V
Paweł Bernheim byłby chętnie zapowiedziałswój powrót telefonicznie. Lecz z panią Bernheimniełatwo było rozmawiać przez telefon. Nie mogła niczego pojąć, gdy nie patrzyła na mówiącego. Co najmniejmusiała go sobie wyobrazić. Dopiero gdy sobieuzmysłowiła osobę, z którą mówiła, mogła pojąćsens pytania. Zdawało się, że słowa, że mowa ludzka w świecie pani Bernheim przedstawiała jedynie niedostateczny środek porozumiewawczy i służyła tylko do podkreślania ruchów i spojrzeń.Stąd może wywodziła się owa lekkomyślność, z jaką używała pewnych ważkich wyrazów w nieodpowiednich sytuacjach.
Paweł zatelegrafował więc. Depesze równieżwytrącały panią Bernheim z równowagi. Jej zdaniem telegraf w tym celu wyłącznie został wynaleziony, aby szybko i pewnie mógł donosić o nagłych nieszczęściach. Od kiedy została wdową,a szczególnie od wybuchu wojny, zaczęła paniBernheim stopniowo „ograniczać się” — jak sięchętnie wyrażała — i przy każdej depeszy, którąPaweł wysyłał, obliczała jej koszta. Jej radośćz powodu przyjazdu Pawła odpowiadała w przybliżeniu lękowi, który ogarniał ją, gdy otrzymaładepeszę i jej bólowi z powodu roztrwonionych pieniędzy. I stosunkowo długo trwało, zanim pojęłasens wieści w całym jej radosnym znaczeniu, wolną od lęku i przeczuć.
Wiedziała o długiej chorobie Pawła i o jego ranie. Ponieważ jednak nigdy nie zawiadomił jejo swym przeniesieniu do piechoty, zaufanie, jakim obdarzała zawsze kawalerię, zostało od początku do końca nienaruszone. I nawet gdy dowiedziała się o tym, że Paweł został ranny, nie przyszło jej ani na chwilę na myśl, że mógłby umrzeć.Zostać rannym przy kawalerii znaczyło dla niejtyle, co zaciąć sobie scyzorykiem palec. Równieżtyfus nie zagrażał, jej zdaniem, życiu kawalerzysty. Paweł jest oficerem — myślała — z pewnością troskliwie nim się opiekują. Podczas całejwojny ani przez godzinę nie troszczyła się o syna,lecz dniem i nocą myślała o pieniądzach. Obawiała się ubóstwa. Widziała, że przez cały czas notowano duże rozchody a małe dochody. Pan Merwig,starszy współpracownik jej męża, przychodził razna miesiąc i zdawał sprawę ze stanu interesów.Była tak bardzo zajęta zakończeniem wojny, rewolucją, inwalidami na ulicy i wielką liczbą żebraków, którzy — według jej słów — „nachodzilidom”; że przyjazd Pawła sprawił jej tylko paręchwil radosnego podniecenia. Gdy Teodor wieczorem przyszedł do domu, pokazała mu depeszę.Złożył ją skrupulatnie, rzucił na stół i zabrał siędo czytania gazety. Pani Bernheim sięgnęła polorgnon wiszące zawsze przy jej boku jak broń.Lorgnon z trzaskiem prztyknęło. Przyłożyła je dooczu i przypatrywała się synowi, jak gdyby patrzyła na scenę. Chętnie posługiwała się szkłami, gdybyła oburzona. Zauważyła, że służbaboi się szkieł. Teodor słyszał trzask i jeszcze głębiej pogrążył głowę w gazecie. Pani Bernheimznowu opuściła lorgnon. Po kilku sekundach rzekła: „Masz tyle serca, ile miał twój ojciec. Ale onbył przynajmniej mądry. Miał genialny kupieckizmysł. Ty jednak jesteś jeszcze do tego nicponiem. Niczego nie nauczyłeś się w ciągu lat. Gdyby nie te znakomite wojenne egzaminy, do dziś siedziałbyś w ławie szkolnej albo byłbyś został szewcem. Przypominasz mi bardzo zmarłego kuzynaArnolda. Robił długi i umarł w domu dla obłąkanych. Ale i to kosztowało pieniądze, bo w przeciwnym razie bylibyśmy mieli tę przyjemność widziećgo w więzieniu”.
Czekała parę minut. Gdy Teodor ciągle czytałgazetę, uniosła się nagle: „Nie mamy więcej pieniędzy. Teodorze, słyszysz? Nie mamy pieniędzy,żeby nicponiów ratować przed kryminałem! Zakują cię w kajdany, słyszysz?”.
Teodor zatkał sobie uszy rękoma i dalej czytał gazetę.
— Odłóż natychmiast gazetę, gdy matka do ciebie mówi — ciągnęła dalej, ale spokojniej.
Niekiedy udawało mu się tak długo milczeć,dopóki nie opuszczała pokoju z głośnym westchnieniem. Ale zdawało się, że dziś nie ustąpi. Zabrałasię znowu do kazania. Zaczęła mówić głosem drażniącym monotonią i odwijała zdania powoli i równomiernie, jak nici ze szpulki. Przy każdym zdaniumiał Teodor uczucie, że nić nie urwie się nigdy.Jak gdyby pani Bernheim wiedziała o tym, że tensposób mówienia zrobił na synu wrażenie, podkreślała dobitność swoich słów równomiernymi, gładzącymi ruchami rąk po obrusie. Podczas gdy mówiła, jej płasko ułożone ręce bezustannie i w wolnym tempie tarły brzegi stołu od lewej ku prawejstronie. I chociaż pogrążył się w gazecie, białe ręce matki, porysowane niebieskimi żyłkami, docierały do jego wzroku i stopniowo ogarnął gostrach przed tymi słabymi rękami starzejącej siękobiety, jak przed rękami mordercy. Nie ruszyłsię. Przestał czytać. Kolumny gazety rozpłynęłysię przed jego oczami. Lecz nie dał tego po sobiepoznać i na dowód, że jest zajęty lekturą, przewracał pomału kartki gazety, w tym samym tempie,w jakim płynęły słowa matki i jakby pod działaniem ich rytmu.
— Gdy brat z wojny wraca do domu — mówiła pani Bernheim — porządny człowiek powiniensię cieszyć. Ale ty żałujesz, że Paweł nie zginął.Czy nie wierzysz, że matka wszystko wie o swoichdzieciach? Bóg jest moim świadkiem, i nasz świętej pamięci ojciec też o tym wiedział, chociaż nigdy mi wierzyć nie chciał, a ja powtarzałam mu tociągle, że jesteś złym dzieckiem, złośliwym jak pająk, fałszywym jak kot, i głupim jak osioł. Jesteścałym podręcznikiem zoologii, całe wychowaniebyło na nic, nie można dzieci wychować, mówiłamzawsze do Feliksa, jeżeli nie urodziły się z duszą,ty, zdaje mi się, nie masz duszy. Gdybyś się niebał, biłbyś swoją starą matkę, chciałbyś już widzieć mego trupa, straszne, mego trupa. Ale ja nieumrę spokojnie, dopóki nie będę wiedziała, że jesteś porządnym człowiekiem. Nie możesz nim jednak zostać. Co robisz całymi dniami? Wałęsasz sięze swoimi kochanymi przyjaciółmi, którzy mi sięwszyscy nie podobają. Paweł w twoim wiekuumiał już tańczyć, był doskonałym danserem,miał powodzenie u młodych panien i wylegiwał sięcałymi dniami w lesie i nie bawił się strzelaniem jak ty, boję się twoich morderczych noży i pistoletów, Anna nie chce już sprzątać w twoimpokoju; czy może mam to sama robić?
Ciemna, prawie że niebieska czerwień pokryłatwarz Teodora. Szybkim ruchem rzucił na ziemięgazetę. Wstał, nogą przewrócił w tył krzesło; jegomałe, ruchliwe oczy zdawały się pod ciemnymibrzegami okularów szukać jakiegoś przedmiotu nadługimi i szerokim stole, którym mógłby cisnąćw matkę. Ponieważ nie znalazł niczego, począłdwadzieścia razy z rzędu krzyczeć bez sensu:
— Schowaj gazetę, schowaj ją, schowaj ją,schowaj ją, matko, schowaj gazetę, matko, matko!
Momentalnie znowu zbladł.
Jego płaska, żółta, chuda twarz podobna byłado niekwaszonego, zapadniętego chleba w piecu.Była wklęsła. Nos sterczący delikatnym, bezkrwistym, tępym końcem do góry, zdawał się należeć jeszcze do policzków. Wargi były cienkiei nie przylegały całkiem do długich zębów. Brodawysunięta była naprzód, jak u ludzi, którzy wysoko podnoszą głowę. Uszy były żółte, duże, przeźroczyste, jak z pergaminu i bez brzegów, jak gdybynie starczyło już substancji dla brzegów. Nad niskim chłopięcym czołem, które jednak jak u starego człowieka przecięte było czterema czy pięcioma podłużnymi zmarszczkami i dwiema grubymipionowymi kreskami ponad nasadą nosa, leżałycienkie jasnoblond włosy, uczesane zamaszyście dogóry. Wodniste oczy za błyszczącymi się szkłamimiały straszny wyraz. Miały wyraz człowieka patrzącego na pożar, który wybuchł nagle. Głos byłjasny i płaczliwy. Można było przypuszczać, żeTeodor woła matkę na pomoc, podczas gdy wołał,ażeby podniosła gazetę. Drżał cały. Zacisnął zęby,by nie dzwoniły. I tak z językiem przyciśniętymdo zębów wyrzucał syczące, trudno zrozumiałeokrzyki:
— Podnieś gazety, podnieśśś je, podnieśś!
Pani Bernheim, która nie bez radości przyjmowała tego rodzaju wybuchy Teodora, podniosłaznowu lorgnon. Ceniła te chwile. Były jedyne,w których czuć się mogła górą — i w których budziła się jej logika, jak gdyby pobudzona zupełnąbezmyślnością partnera. Mimo że ani trochę ustnie skrzywiła, w zimnych jej oczach był już blaskuśmiechu. Spokojnym głosem wypełniła przerwę,w której Teodor stał niemy i bez tchu:
— Nie potrzebowałeś wcale rzucać gazety napodłogę. A nawet gdyby to było konieczne, matkanie powinna ci jej podnosić. Schyl się, to ci dobrzezrobi. To jest co najmniej tak zdrowe, jak rozbijanie się po lasach. Schyl się, mój synu, schyl się!
Wypowiedziała te zdania łagodnym, matczynym głosem, którym opakowana była złośliwość,jak instrument z cienkiego metalu w miękką watę.
Teodor wyszedł z pokoju. Pani Bernheim patrzyła jeszcze przez chwilę na drzwi, które za sobązamknął. Czekała, aż przeminie echo trzasku.
Następnie schyliła się, podniosła gazetę i zaczęła czytać.
Teodor wyszedł na korytarz.
Uśmiechał się. Starał się stąpać po cichu. Jegokrótki wzrok uczynił go ostrożnym. Wyciągnąłgłowę. Obracał ją na wszystkie strony. Podszedłdo szerokiej, ściennej szafy naprzeciw garderoby.Na drugiej półce, po lewej stronie stała blaszanapuszka, skarbonka. Pani Bernheim przyniosła jąpewnego razu z towarzystwa dobroczynnego. Razna tydzień ją wypróżniano. Ale pani Bernheimchciała własnymi oczyma widzieć, gdzie jej pieniądze się podziewały. Pokwitowania nie podobałysię jej. Przechowywała przeto w puszce drobnepieniądze dla regularnie przychodzących żebraków. Zgłaszali się raz na tydzień, w określonymdniu.
Skarbonka miała małą kłódeczkę. Teodor kilkakrotnie próbował ją otworzyć jednym z wielukluczy, które posiadał. Wiedział, że pani Bernheimnie można przysporzyć większego zmartwienia,jak kradzieżą pieniędzy, których i tak dość żałowała, gdy je musiała rozdać.
Zabrał puszkę do swego pokoju. Zamknąłdrzwi na klucz, próbował jeden klucz za drugim,głowił się, chwycił nóż i jął ostrożnie rozchylaćszparę. Serce biło mu ze strachu i radości. Postawiłpuszkę na parę minut i usiłował wyobrazić sobiezdenerwowanie matki. Usta jego rzekły nagle głośno: „Kanalio!”. Nadsłuchiwał. Nie słyszał żadnego szmeru, zabrał się więc znowu do puszki. Dzwoniła głośniej, niż się spodziewał. Otworzył drzwi,żeby przekonać się, czy nikogo na korytarzu niebyło. Następnie zaczął z niezwykłą ostrożnościąwyciągać jedną monetę po drugiej. Niektóre wysuwały się przez szparę gładko i posłusznie. Innestawiały opór i zostawały wewnątrz. Zmęczył się,usiadł, opanowała go namiętność myśliwego. Pracował do późnej nocy. Pozostało w puszce wszystkiego kilka postukujących monet. Ostrożnie z powrotem ścisnął razem rozchylone brzegi puszki,wykradł się i postawił ją na swoje miejsce.
Przeliczył pieniądze. Suma wystarczyła naskładkę miesięczną na stowarzyszenie „Bóg i Żelazo”, do którego od dwóch lat należał.
Stowarzyszenie założył młody człowiek nazwiskiem Lehnhardt. Prócz niego, założyciela, którybył jedynym mieszczaninem, miano przyjmowaćwyłącznie szlachciców. Ale znalazło się ich podwóch miesiącach zaledwie czterech. Zmienionozatem statut w ten sposób, że przyjęci być mogliwyłącznie „blondyni z aryjskich rodzin”. Przybliższym zbadaniu okazało się jednakowoż, że włosy założyciela raczej były brunatne niż jasne.W każdym razie odrzucono prośbę syna prezesasądu okręgowego, z powodu jego czarnych włosów.Syn poskarżył się ojcu. Twierdził, że Lehnhardti Teodor Bernheim nazwali go Żydem. Bardzooburzony prezes sądu okręgowego zawezwał obui nakłonił ich do przyjęcia syna. Statut ograniczyłsię w końcu do nieprzyjmowania Żydów.
Wspomagali się wzajemnie pieniędzmi, książkami i bronią. Po zdaniu egzaminu wojennegoprzysięgali pozostać zawsze w stowarzyszeniu. Na razie zgłaszali się dobrowolnie do oddziału sanitarnego. Pełnili „służbę”, szli do transportu rannych, ciągnęli nosze, siedzieli obok szoferów w autach sanitarnych, gwizdali na ulicy przeraźliwymigwizdawkami, żeby zatrzymać inne wozy. Codziennie budzili się w oczekiwaniu ogłoszenia mobilizacji ich rocznika. Gdy jednak przyszedł pokój, przysięgli republice zemstę, szukali i znaleźlidostęp do tajnych organizacji i maszerowali dwarazy w tygodniu za miasto na ćwiczenia.
Przy tych ćwiczeniach Teodor nie wybijał się.Nie był zdolny do wysiłku cielesnego. Bladość jegoskóry, jego szybkie, krótkie kroki, jego wymowa:bezbarwna często, podniecenie, z jakim opowiadałobojętne rzeczy, gwałtowność jego ruchów,wszystko to wywoływało wrażenie, że słyszy sięjego nerwowy puls. W jego piersi zdawało się bićmałe, nerwowe, skaczące serce ptaka. Mógł przystąpić do kogoś z wyrazem człowieka, który przedchwilą dowiedział się czegoś rewelacyjnie nowego,żeby donieść mu tak prostą rzecz, jak następującą:
„Wie pan już? Czy panu już mówiłem? —Otrzymałem wczoraj list od Gustawa”.
Najbardziej nieznacznym wydarzeniom nadawał niebezpiecznej i tajemniczej ważności, takjest, przede wszystkim tajemniczej. Miał tę ambicję, żeby wiedzieć o czymś przed innymi i opowiedzieć to komu innemu w najgłębszej tajemnicy.W ten sposób podsycał ciągle wiarę w jego znaczenie. Ale też ciągle o nie drżał.
Miał zmysł dla spraw publicznych i dla wielkich słów: cześć, wolność, naród, Niemcy. Zawszelką cenę chciał mieć jakieś znaczenie. Niecierpliwiła go obawa przed chorobą. Anginą, zapaleniem płuc, czy zapaleniem opłucnej. Nie byłw stanie przeczytać książki do końca. Ale wystarczyło mu przeczytać dziesięć stron, aby być bezgranicznie zachwyconym lub też nazwać książkę,,świństwem”. Lubował się bowiem w dosadnychwyrazach — a to była może jedyna wyraźna oznaka jego młodości.
Uważał się za niezwykle arystokratycznego.Czasami marzył o napisaniu historii swojej rodziny, o zbadaniu drzewa genealogicznego Bernheimów i przeprowadzeniu dowodów na to, że to jeststara, szlachecka rasa. Przeszkadzało mu w tymżydowskie pochodzenie matki. Choroby nawet niebał się tak bardzo, jak tego, żeby nie musiał kiedyś przed kolegami zdawać sprawy o rodzinie jegomatki. Postanowił za wszelką cenę kłamać. Postanowienie to było tak silne, a jego obawa tak wielka, że pomału doszedł do przekonania, że nie ma niczego do ukrywania. Wszystkie wymówki, którewynalazł, stały się dla niego z biegiem czasu prawdami. Przekonanie o szlachectwie wyrażało sięw jego dumie, którą koledzy znosili jedynie dlatego, że tu i ówdzie bywał poufały, intymny, a nawetschlebiał im niekiedy. Teodor mógł odezwać się doswego kolegi:
„Między nami, mogę to powiedzieć; pan przecież tu jest jedynym człowiekiem, który wie, czegochce!”. Albo: „To było świetne, znakomite; rzeczywisty czyn!”.
Można przyjąć, że Teodor wierzył w te słowa,kiedy je wypowiadał.
Niechętnie brał udział we wspólnych wycieczkach i ćwiczeniach. Nie tylko dlatego, że dbało swoje zdrowie, ale i dlatego, że obrażały go niektóre ordynarne słowa, natręctwa czy niesmacznepowiedzenia. Tak sobie zasugerował swój arystokratyzm, że przyswoił sobie nawet elegancką wrażliwość. Maszerowanie, strzelanie, obozowanie podgołym niebem nie sprawiało mu radości. W towarzystwie przyjaciół trzymał go jedynie fakt, że tojest stowarzyszenie tajne, połączone z niebezpieczeństwem, że mógł uchodzić za spiskowca i zdobyć posłuch u towarzyszy. Nie lubił dużych butówi owijaczy. Przywiązanie do przyrody u skautówuważał za ordynarne. O wiele więcej spodziewałsię po technice. „Na przyszłość” — słowo, któreszczególnie cenił. Szczerze byłby chciał zobaczyćNiemcy triumfujące nad światem, ale przy pomocy nowoczesnych środków. Przy pomocy samolotów, bokserów, dobrych i tanich samochodów, chemicznych aparatów, dziwnych maszyn. Ćwiczenia w lesie nazwał w tajemnicy i dla siebie: romantyzmem. Wszelako musiał na razie brać udział w tejromantyce, ażeby tą drogą dojść do realnej potęgi,lub co najmniej do jakiegoś wpływu. Nie przeszkadzało mu to, że na razie kłamał. Należało to do jego zasad.
Tej nocy długo nie mógł usnąć. Z powodu próżnej puszki nie tylko matka na śmierć się zagryzie(— tak jest, na śmierć — bo gdyby jej nie było,miałby o jedną obawę mniej —), ale też zaoszczędzi sobie jeden wydatek z kieszonkowego, któretak rzadko dostawał.
Jedynie myśl o powrocie Pawła mąciła jegoradość. „Widzę już — pomyślał około drugiej godziny nad ranem — znów spędzę bezsenną noc.A w dodatku zaczyna jeszcze padać deszcz”.
Istotnie zaczęło kwilić w rynnie, umieszczonejtuż za oknem Teodora. Zapalił lampę na stolikunocnym, uważał że za mało daje światła, wstał;ażeby zrobić duże światło, włożył okulary, gdyżczuł się niepewny w mroku, i stanął — gdy zrobiłosię jasno — przed lustrem. Zauważył, nie bez zadowolenia, że jego piżama dobrze się prezentuje.Miała jedwabisty połysk, grube taśmy, plecione nawzór kawaleryjskich litewek, a kolor wieczornego, opalowego, letniego nieba. Teodor lubił pyjamy, dobrą bieliznę, jedwabne skarpetki. Uważał toza oznakę wykwintności być w nocy ubranym bezzarzutu. Sprawiało mu przyjemność codziennie rano wiązać dobrze i z fantazją krawat. A jednym,i to nie ostatnim z powodów, dla których był zaprzyjęciem czarnowłosego syna prezesa, był ten,że chłopak abonował czasopismo poświęcone męskiej urodzie, a Teodor czasem je pożyczał.
Aby móc zasnąć, Teodor wziął tabletkę weronalu. Co prawda mogło to „zaszkodzić jego sercu”.Wyobrażał sobie, że aptekarz się pomylił, i dał mutruciznę zamiast lekarstwa. Cierpiał z powodu tegowyobrażenia. Ci głupi aptekarze — pomyślał —trują człowieka, jak szczura. Jeżeli takiemu farmaceucie nie jestem sympatyczny, myśli o mojejśmierci. Należy z tymi „gośćmi” obchodzić sięgrzecznie. Będę wobec niego jutro uprzejmy.Wszystkich mężczyzn nazywał „gośćmi”. Rozróżniał dwa rodzaje gości: takich, których podziwiał,i takich, których nienawidził.
Brat jego Paweł należał do gości, których nienawidził i którym zazdrościł. „A więc jutro tengość wraca do domu! Jest bogaty, młody i zdrowy,i bezczelnie mu się szczęści. Czy da mi choćby jednego grosza? Z pewnością nie. Jest sknerą”. (Należało to do właściwości Teodora, że znienawidzonym gościom, zarówno jak i cenionym, przypisywałskąpstwo). „Jutro wróci i weźmie w posiadanie cały dom. Połączy się teraz z matką przeciwko mnie.Przywitam go bardzo ozięble. Jak ja to potrafię”.
„Jak ja to potrafię” — dodał szeptem. Znowuopanował go lęk. Weronal nie pomógł, spowodował bicie serca, rynna nie przestawała kwilić,wiatr w nieregularnych odstępach uderzał o oknaciężkimi kroplami wody, jak kamykami. Teodorpoczął wertować książkę, którą znalazł w bibliotece Pawła. Była to książka p.t. „RembrandtowiNiemcy”. Natknął się na zdanie, które mu się podobało. Postanowił je sobie zapamiętać i zacytowaćnastępnego dnia podczas rozmowy z Lehnhardtem.To zmęczyło go i uśpiło.
Szary poranek napełnił okno.
VI
Teodor obudził się późno.
Słyszał głos Pawła na korytarzu. Postanowiłmożliwie długo przewlec zobaczenie się z bratemi poleżeć jeszcze dwie godziny. Matka zapukała dodrzwi. Nie odezwał się, chrząknął tylko. Słyszał,jak matka się oddaliła i mówiła coś w jadalni doPawła.
Ubrał się szczególnie starannie i włożył do klapy odznakę stowarzyszenia „Bóg i Żelazo”. Miałuczucie, jak gdyby wybierał się na spotkanie z niebezpiecznym przeciwnikiem, a instynkt jego doradzał mu poczynić odpowiednie przygotowania,wciskając mu jeszcze w końcu do ręki jeden z jegotrzech pistoletów. Obejrzał magazyn i wsunął brońdo kieszeni. Potem podszedł cicho, jak gdyby miałzaskoczyć kogoś, do drzwi jadalni, nadsłuchiwałprzez chwilę i wszedł.
Bracia uścisnęli się pobieżnie, nachylili się machinalnie i ucałowali powietrze.
— Jaką nosisz odznakę? — zapytał Paweł.
— To jest nasze stowarzyszenie — odrzekłTeodor.
— Co tam robicie?
— Różne rzeczy.
Długa przerwa.
Teodor nie znosił ciszy i zaczął spacerować popokoju ze spuszczoną głową. Robił krótkie kroki;kciuk prawej ręki wsunął między kamizelkę a rękaw koszuli. Wyglądało to, jak gdyby sobie coś powtarzał, lub jak gdyby w pośpiechu rozwiązywałzagadkę zadaną mu przez brata.
— Późno dziś wstałeś?
— Tak jest — warknął Teodor.
— Poszedłeś późno spać?
Teodor nastawił uszy. Czyżby brat wiedziałjuż o puszce?
— Tak, wiesz — deszcz nie daje mi spać, a poza tym pracowałem.
— Studiujesz?
— Tak jest, zajmuję się od kilku tygodniMarksem.
Teodor lubował się w oszałamiających kłamstwach. Efekt był ten, że drugi rozmówca z powoduzdumienia nie mógł myśleć o wątpliwości jegosłów i myślał o nich z szacunkiem.
— Jak wpadłeś na Marksa?
— Są prawdziwe rzeczy u tego gościa. Miał dobrego nosa. A poza tym należy wroga wpierw poznać, zanim się go zaczyna zwalczać.
— Chcesz więc przeciw niemu pisać?
— Pisać?! Te czasy minęły! To pozostawiamtobie. Nasze nowe pokolenie zna czyny!
— Co to są czyny?
— Co się wykonywa głową i ręką. Na przykład: zrobić w Niemczech porządek, zmusić rząd do ustąpienia, przepędzić bolszewików i Żydówwszystkich partii, zapalić ogień radości i wypowiedzieć wojnę.
— Czy mówisz w imieniu stowarzyszenia? —zapytał Paweł.
— Zawsze — odparł Teodor. — U nas nie mazwariowanych indywidualistów, jak ty. My nieprzegramy już żadnej wojny.
— Czy robisz mnie zarzut z powodu klęski?
— Oczywiście, tobie i innym Żydom!
— A więc wypowiadasz mi wojnę?
— W każdym razie jestem twoim wrogiem,a jeżeli trzeba będzie, to i wojnę wypowiem!
— Wśród takich warunków — ciągnął Pawełpo chwili bardzo spokojnie i pomału — nie możemy żyć pod jednym dachem. Zapytamy może matki — gdyż dom jest według testamentu ojca jejwłasnością — kto z nas może tu pozostać.
— Gwiżdżę na prawo. Według rzymsko-żydowskiego prawa musiałbym się może wyprowadzić.
— Germańskiego co prawda nie mamy.
— Zobaczymy!
Teodor znowu rozpoczął swoją wędrówkęz prawym kciukiem w kamizelce. Usiłował wprowadzić pewnego rodzaju spokojną, rzeczowąwrogość.
— Czy czytałeś kiedykolwiek Marksa?
— Nie — odrzekł Paweł — tylko przeciętneprace o nim.
Mimo to mniemał Teodor, że obiektywne uznanie zalet Marksa usposobi Pawła przychylniej.Rzekł więc:
— W każdym razie, wielka rzecz, ten Marks!
Nic nie mogło Pawła więcej drażnić, jak zwrot:,,wielka rzecz” i sposób, w jaki brat te słowa wypowiedział. Obecność jego brata sprawiała jegooczom ból, paraliżowała jego ręce, które trzymałw kieszeni, żeby Teodor nie mógł widzieć, że drżą.
— Jesteś analfabetą! — rzekł Paweł nagle. —Powinien byś jeszcze uczyć się podstawowychrzeczy!
— Ty nie jesteś kompetentny, wcale nie jesteśw tej sprawie kompetentny! — Teodor podniósłgłos: — Ciągle te podstawowe rzeczy. To jest wasza cała mądrość! Dzięki tym podstawowym rzeczom przegraliście wojnę. My zapoczątkujemy nową epokę w Niemczech! Wasze podstawowe rzeczy to świństwo! My w ogóle zaczynamy od początku. Nie musi się czytać Herdera i Lessinga,ażeby być człowiekiem i Niemcem! To przeklętazazdrość każe wam tak do nas mówić. Nie chcecie,byśmy się rozwinęli. Nienawidzicie nas! Zazdrościcie nam naszej przyszłości! Razem z waszym klasycznym wykształceniem. Oto jest prawda! Durniem ty jesteś!
Ostatnie zdanie Teodor krzyknął tak głośno,że pani Bernheim przyszła z kuchni. Zanim jeszczezaczęła mówić, przyłożyła do brwi ręce, żeby z uporczywie suchych oczu wycisnąć łzy, którymimiała zamiar za chwilę się posłużyć. Stanęła przydrzwiach i rzekła:
— Powiedz, Pawle, czy brat twój nie jest głupim dzieckiem?
Teodor rzucił na matkę i na brata spojrzenie,jakie się rzuca na zwłoki pobitych wrogów. Wyciągnął chustkę i jął czyścić szkła. Małymi, nagimi oczkami, nad którymi mrugały cienkie powieki, patrzył na przemian to na matkę, to na bratai myślał: „Trzymam ich na uwięzi!” — Następniewłożył okulary.
Paweł wstał nagle. Grożąc, podsunął Teodorowi pod nos dwie pięści. Teodor sięgnął do kieszenipo rewolwer. Przez jeden moment pomyślał Paweło scenie z Nikitą. Szybko wycelował między oczyTeodora. Cichy trzask. Okulary pękły. Równocześnie pani Bernheim krzyknęła.
Przez kilka minut stali wszyscy troje bez ruchu. Przypominali woskowe figury z panoptikum.Na konsoli tykał zegar. Deszcz bębnił w okna. Nakorytarzu szumiał wodociąg.
Potem grupa się rozpadła. Pani Bernheim znikła za drzwiami. Po chwili wyszedł Paweł i udałsię do biblioteki.
Teodor zebrał odłamki szkła, mimo że właściwie chciał je zostawić. Sam jeszcze nie wiedział, doczego mu będą potrzebne. Może je wsypie do garnków, ażeby wszyscy pomarli. Może rzuci je przystole Pawłowi w oczy. Trzymał je w zamkniętejręce. Z wysuniętą naprzód głową, ostrożnie poszedł do swego pokoju. Wziął płaszcz, włożył buty zamiast półbutów. Pomyślał przy tym: nie zrobię im tej przyjemności i nie narażę się na zapalenie płuc. Wyszedłz domu. Udał się do optyka, a następnie do stowarzyszenia „Bóg i Żelazo”.
Paweł stwierdził w bibliotece, że większośćjego książek znikła. Wszedł do pokoju Teodora,zdjął kilka książek z półki i zaniósł je z powrotemdo biblioteki. Następnie wrócił do pokoju brata.Ujrzał trzy wiatrówki, wiszące z bezwładnymi rękawami na wieszadle. Poniżej ramion na każdej z nich wyszyta była swastyka, czarna na białym tle. W kącie stała laska, którejrączka była rękojeścią kastetu ukrytego w drzewcu laski. Dalej znalazł tam flobert, dwa pistoletyw stoliku nocnym i dwa sztylety na biurku, jakonoże do rozcinania listów. Obok kałamarza stałymałe pudełeczka tekturowe w kształcie sześcianów, napełnione nabojami. Teodor byłby w staniestawiać tu opór całej kompanii żołnierzy.
W pokoju było gorąco. Poza kaloryferem stałtu jeszcze mały, żelazny piecyk. Był teraz zimny,lecz nietrudno było poznać, że wczoraj wieczoremw nim palono. Piecyk nadawał pokojowi charakterprowizorycznej izby podoficerskiej. Zamiast pogrzebacza używał Teodor drucianego szkieletu parasola.W pobliżu piecyka wisiały dwie skrzyżowaneszpady, a w środku misiurka, strzeżona kosztowność.
Tylko w pokoju Teodora było ciepło. Od kiedy pani Bernheim zaczęła oszczędzać, dozorcaotrzymał polecenie palić dopiero, gdy słupek rtęci spadał do 5 stopni Celsjusza. Lodowy, stęchły zaduch unosił się nad meblami, dywanami i oknami wszystkich pokojów. Przypominały zimne,jasne, schludne i niesamowicie uporządkowanepokoje w oknach wystawowych magazynów mebli. Wszystko było nowe i nieużywane. Politura błyszczała jak pierwszego dnia. Dywany zdawały się nie wchłaniać kurzu. Parę dywanów kazała zresztą pani Bernheim zwinąć i ustawić w kącie. Stały tam bezpieczne i solidne, a jednakjakby w oczekiwaniu, że ktoś zgłosi się po nie.Na miejscu dywanów leżało miękkie, gładkie, ceglaste linoleum, po którym się stąpało jak po gumie. Ze wszystkich zegarów, które pan FeliksBernheim porozmieszczał w odrestaurowanym domu, chodził tylko jeden na kominku jadalni. (Zażycia pana Bernheima, w każdym pokoju stał albowisiał jeden zegar. Miał bowiem słabość do zegarów i zmysł dla wartości czasu). Pani Bernheim sądziła, że kosztowne mechanizmy zegarów zużywająsię, gdy są w ciągłym ruchu. Mimo to, w każdympokoju umieściła jeden stojący zegar. A z białych,srebrnych, bezcelowych tarcz i wskazówek, któreod lat pokazywały tę samą, skamieniałą godzinę,wiało niesamowite milczenie i snuło się przezmroźną próżnię pokojów.
Paweł przeszedł się parę razy po mieszkaniu.Zatrzymywał się za każdym razem przed dużym portretem ojca. Wisiał w biurze ponad półką, na której kiedyśpiętrzyły się przypadkowe książki, korespondencja, gazety, a na której dziś stała tylko waga nalisty, samotna, drgając lekko, jakby z zimna;z błyszczącą mosiężną szalką. Spojrzenie ojca zdawało się spoczywać na wadze. Nie miała innegozajęcia, jak wskazywanie, że to spojrzenie niemiało żadnej wagi. Paweł usiłował za tym dośćnieudanym portretem, oddającym jedynie reprezentatywną powierzchnię fizjonomii, znaleźćprawdziwe oblicze ojca. Lecz to mu się już nie udawało. Przypominał sobie jeszcze pewne ruchy ciała i rąk, ich niebieskie żyły oraz czworokątne, bardzo czyste i prawie białe paznokcie. Lecz twarzzginęła, nigdy nie żyła. Nie pomogłoby nawetotwarcie grobowca. Oblicze ojca składało sięobecnie z tysiąca dziur. Zamieniło się w kryjówkęi pokarm robactwa.
Po raz pierwszy był smutny z powodu śmierciojca. Ojciec był jedyną siłą i ciepłem rodziny. Paweł powziął plan wyprowadzenia się z domu. Jakdługo matka żyła, nie można było spodziewać sięzmiany. Nigdy nie pozwoliłaby na przykład, abyTeodor sobie poszedł. Paweł chciał sam wyjechać.
Przechadzał się po ogrodzie. Krzaki róż drżałyopakowane w słomę. Młode krzewy dzikiego winaprzy parkanie były cośkolwiek większe. Żałosnybył widok karłów, z których ściekał deszcz. Straciły swoje pogodne kolory i omszona zieleń wdarła się w wapienną biel ich baśniowych bród. Przybyły tu jako młodzi, rześcy staruszkowie, a terazszły ku zagładzie i straciły uśmiechniętą godnośćswego wieku. W odróżnieniu od ludzi, karły z fabryki Grutzer i Sp. miały białe włosy w młodościi bezbarwne na starość. Wąskich ścieżyn nie posypywano już żwirem, nie skrzypiało pod nogami.Miękka ziemia pochłonęła małe kamyki. Ogród przypominał w ów zimny, dżdżysty dzień jesienny, teren budowlany.
— A czym zajmuje się ogrodnik? — zapytałPaweł matki przy obiedzie.
— Zwolniłam go — rzekła pani Bernheim. —To znaczy, wzięli go do wojska, przed tygodniemwrócił, ale nie przyjęłam go więcej. Portier bardzo dobrze daje sobie radę z ogrodem. Musimy sięograniczać, Pawle! Sprzedałam duży wóz i dwakonie, a część stajen wynajęłam Gerstnerowi.
— Kto to jest?
— Mleczarz, nie przypominasz sobie? Od półroku nie mamy kucharki, tylko pokojówkę, a trochę tego jedzenia sama gotuję.
— A pokojów też już nie opala się?
— Mamy jeszcze węgiel w piwnicy, ale nie starczy go na całą zimę, gdy teraz już zaczniemy.A co zrobisz w styczniu? A te czasy! Żebracy nachodzą nasz dom i są zuchwali teraz. Kiedyś napadną jeszcze na nas. Prawa przecież teraz nie ma!Merwig poradził mi, ażebym kupiła papiery. Cozrobię z papierami gdy przyjdzie wielki krach?
— Pieniądz traci wartość, matko!
— Traci wartość? Pieniądz! — zawołała paniBernheim — a cóż w takim razie ma jeszcze wartość? — Była jak gdyby pod wrażeniem wiadomości, że słońce dziś wzeszło po raz ostatni.
— Lepiej będzie zakupić akcje.
— Nie, na miłość Boga, nie, Pawle! — odparłamatka. — Dla kobiety akcje są niczym. Kobietanie zna się na giełdzie.
— Pozostaw to panu Merwigowi!
— Tego nie mogę zrobić, wiesz. On mi doradzał pożyczkę wojenną. Pójdziesz jutro do biurai z nim pomówisz. Od kilku miesięcy ten człowieknie podoba mi się. Źle mu się powodzi. Synowi amputowano obie nogi, stracił posadę. Co za ludzie!Urzędnicy tylko tak długo są uczciwi, jak długomają na utrzymanie.
Wypowiedziała te słowa ze swoją dawną „królewską wyniosłością”. Był to stan, w którym ciąglejeszcze dobrze się czuła. Zmartwiło to równieżPawła, mimo że nigdy nie obiecywał sobie wielepo „personelu”.
— Ależ matko — pan Merwig pracuje u nasod trzydziestu lat!
— A w trzydziestym pierwszym roku zaczynakraść — dodała pani Bernheim, i tak mocno zacisnęła wargi, że skóra nad szczęką napięła się,a twarz upodobniła się do białego kamienia.
Paweł poszedł do pana Merwiga jeszcze tegowieczora, przed zamknięciem biura. Siedział jakzwykle, za matową szybą, przy swoim wysokimpulpicie. Jego gęsty, siwy wąs był najeżony, jegosurowe, zielone oczy przypominały szklane odłamki stłuczonej flaszki, jego głos był cichym pomrukiem. Należał do owych długoletnich służbistów,którzy nie znają już różnicy pomiędzy bezdusznością a czystością charakteru i których bezwzględna uczciwość przywodzi na myśl niewzruszony głaz.
— Źle jest, panie Pawle! — rzekł Merwig,i mimo że to miało być jedynie skargą, było wyrzutem. — Od śmierci św. pamięci ojca straciliśmy wielu klientów. Większość z nich przeszła do wielkich banków, wszystkim małym źle się powodzi.Inne banki zabierają się do różnych wątpliwychinteresów, ale to nie są transakcje w zrozumieniupańskiego nieżyjącego już ojca.
— Mów pan spokojnie: zmarłego, panie Merwig — przerwał mu Paweł. I żeby starego nie dopuścić więcej do głosu: — Zaczniemy teraz na nowo, panie Merwig. Ja wezmę sprawy w moje ręce.
— Najwyższy czas, panie Pawle...
— Matko — rzekł Paweł wieczorem — ja ręczę za pana Merwiga. Wszystko skontrolowałem.Jest tylko głupi.
— Personel zawsze jest głupi, moje dziecko.Przyniosłeś może gazetę? Teodor nie wrócił dziśdo domu. Zwykle przynosi gazetę.
— Czy nie abonujemy żadnego pisma?
— Już nie, moje dziecko! Przerwałam abonament.
— Dlaczego nie poślesz po gazetę?
— Myślałam, że ty przyniesiesz jedną gazetęi Teodor jedną, bylibyśmy już mieli dwie.
— Pójdę po gazetę.
Gdy Paweł wrócił, na stole leżała depesza:,,Robert przyjeżdża w środę. Całusy. Lina”.
Istniał jeszcze Robert. Paweł zapomniał o nim.Co stanie się teraz z tym rotmistrzem?
— Trzeba będzie przyjąć go do interesu — sądziła pani Bernheim.
— Kiedy on nie zna się na tym.
— Nie szkodzi. Wgryzie się! Taki człowiekjak on!
Pani Bernheim nie przestała oceniać mężczyznna podstawie ich fizycznych walorów. Lubiła swego zięcia.
— Ma doskonałą prezencję. W cywilurównież wygląda jak kawalerzysta.
Paweł, nie bez goryczy, wspominał kawalerię,przy której nie danym mu było pozostać. Kawaleria ponosiła winę za jego spotkanie z Nikitą, za jego długą chorobę. Nie powiedział niczego złego o Robercie. Był nawet bardzo grzeczny, gdy szwagier przyjechał. Był właściwie miłym, poczciwymczłowiekiem. Ale okropnie wyglądał w cywilnymubraniu. Nosił za gruby krawat i za mały, ciemnozielony kapelusz. Paweł postanowił przede wszystkim pójść z Robertem do krawca, po kapelusz i do dobrego fryzjera.
Wykwintnego już rotmistrza wsadził do banku. Był nawet zadowolony, że ten szwagier żył.Człowiek, któremu można było zaufać.
Paweł wziął w swoje ręce tzw. „służbę zewnętrzną”. Pod „służbą zewnętrzną” rozumiałpodróże. W końcu wynajął mieszkanie w Berlinie.Do banku przychodził tylko raz na tydzień.
VII
Pewnego dnia, gdy Paweł wychodził z mieszkania, rzekł do niego portier: „Dzień dobry, panieBernheim! Na drugim piętrze, akurat nad panem,zwolnił się pokój”. Paweł właśnie wstał. Należałodo jego właściwości, że go wszystko szczególnieinteresowało, co opowiadano mu tuż po przebudzeniu się. Znajdował się poniekąd w pewnej zależności od portiera. Mimo że trzy razy w tygodniudostawał od Pawła napiwki w obcej walucie, portier umiał utrzymywać Bernheima w ciągłym poczuciu winy i podsycać wrażenie, jakoby pomiędzyjego usługami a wysokością datków zawsze istniała znaczna różnica. Pawłowi byłoby przykro niewziąć pod uwagę wskazówki portiera. Poza tymraziła go myśl, że nad nim znajduje się próżny pokój, do którego mogłoby się wprowadzić coś hałaśliwego, na przykład klub gry. Nie mógłw końcu uchodzić przed portierem za jednegoz owych lokatorów, którym zależy na paru głupich banknotach. Paweł zapytał zatem, jako bankier, ile pokój kosztuje. „,Dziesięć dolarów miesięcznie” — odrzekł portier, który wobec Bernheima nigdy nie śmiał wymienić innej waluty. „Bioręten pokój” — rzucił Paweł z szybką decyzją,z jaką przy telefonie na przykład mówił: biorę,zrobione!
Istotnie potrzebował pokoju. Im dalej szedłwzdłuż Kurfürstendammu, tym pokój stawał siębardziej potrzebny. Był mglisty dzień lutowy.Żebracy i kalecy na rogach ulic byli z szarej mgły.Przechodniów widziało się dopiero z odległościtrzech metrów; wczesne latarnie płonęły jak gasnące gwiazdy. Paweł wiedział, że byłby bardzosmutny, gdyby w takim okresie nie był wynająłpokoju. Tak miał na dziś małą sensację. W ciągucałego dnia nie otrzymał poczty. W dniach, w których skrzynka z listami była próżna, czuł się podwójnie samotny. W takich dniach był pesymistąi stawał się zabobonny. Wyobrażał sobie, że jakaśwroga potęga powstrzymała ludzi, z którymi korespondował, od pisania, albo listy ich zatrzymywaław skrzynkach pocztowych, albo powodowała gnicie korespondencji w workach i wozach pocztowych. Sam niechętnie pisywał zwyczajnie listy.Telegrafował albo wysyłał polecone listy. A więcwczoraj i przedwczoraj żaden człowiek o mnie niemyślał, mówił do siebie, gdy skrzynka na listybyła próżna. „Mam wielu przyjaciół i jestem sam.Nawet Marga do mnie nie napisała”.
W takich dniach przygotowywał się z cierpliwą radością na korespondencję biurową, któraczekała nań w mieście. (Nie wyrażał się: centrummiasta, lecz „city”.) Zwykle ta korespondencja w ogóle go nie interesowała. Przyjaciel „z fachu” odstąpił mu biuro, w którym siedzieli sekretarzBernheima i stenotypistka. Odbierali rozmowy telefoniczne, zawierali samodzielnie małe umowy,a gdy szło o większe, dzwonili do mieszkaniaPawła. Codziennie po południu, w godzinę podrzemce, udawał się Paweł do biura. Gdy otrzymał listy w domu, jeździł autem. W dniach, w których nie miał prywatnej poczty, szedł pieszo, ażeby gruntownie posmakować swojej samotności.Lecz i dlatego, by w pewnym określonym momencie, w którym ból samotności przechodził w łagodne rozrzewnienie, możliwie długo przewlec nadzieję na niespodzianie ciekawą korespondencjęhandlową. Ostatecznie mógł między pocztę biurową dostać się także prywatny list.
Postanowił obecnie przenieść biuro z „city”i urządzić je na drugim piętrze nad jego mieszkaniem. Zdarzały się godziny pod wieczór, które musiał spędzić w swoim pokoju sam, nie zgłaszał sięwtedy żaden przyjaciel, nie dostawał żadnego listu, nikt nie telefonował. Kobiety, z którymi utrzymywał stosunki, interesowały go tylko, jak długoznajdował się w ich towarzystwie. Jego stała przyjaciółka, Marga, mieszkała w Wiedniu i przyjeżdżała do niego raz na miesiąc. Była młodą aktorką,która za żadne skarby nie chciała porzucić teatru.Nie udało mu się umieścić jej na berlińskiej scenie. Lecz nawet gdyby był miał Margę przy sobie,nie byłby czuł się mniej opuszczony. Potrzebowała go jedynie, bo wymagał tego zwyczaj. Nie kochał jej, lecz i jemu nakazywała tradycja utrzymywać przyjaciółkę. Powiększało to towarzyski,a nawet finansowy kredyt.
Ciężko było żyć samemu. Wszystkie nieprzyjemne myśli przychodziły z samotności, jak pociągi przychodzące z oddali. Gdy był sam, przypominał sobie Nikitę, szpital, straconą Anglię, przerwany Oxford. Zbliżał się do trzydziestki. Trzydziesty rok życia wydawał mu się ostatnim etapem na drodze do wielkości. Kto do tego czasu niebył wybitnym człowiekiem, ten nim już nie zostanie. Życie traciło wtedy swój sens. Gdyż wieśćprzeciętne życie uważał Bernheim za zdradę nawłasnej osobie, na swoich talentach, na swoich genialnych młodzieńczych latach, na swoim zmarłym ojcu. Gdy myślał o swojej przyszłości, mógłwyobrazić sobie jedynie wielkość albo śmierć.A im bardziej promienną malował sobie ową wielkość, tym bardziej obawiał się śmierci. W niektórych godzinach otaczała i wypełniała go już próżnia śmierci.
Ażeby uciec przed nią, otaczał się towarzystwem. Byli to ludzie, którzy z niego żyli, cieniewyłaniające się z mgieł epoki i przez nią ukształtowane. Wszyscy poruszali się na niepewnym, nieograniczonym i zmieniającym ustawicznie swojerozmiary terenie, pomiędzy sztuką a hazardowągrą. Mieli styczność z teatrem, malarstwem, literaturą, lecz nie pisali, nie malowali, nie występowali. Ten zakładał pismo na przeciąg jednego tygodnia. Ów brał zaliczkę za artykuł, którego niemógł nigdy napisać. Trzeci urządzał scenę dla młodych i szedł po pierwszym przedstawieniu do więzienia. Czwarty oddawał swoje mieszkanie na domgry, nie mógł żyć w swoim domu i przegrywałw innych klubach komorne, które mu płacono.Piąty studiował medycynę i zajmował się spędzaniem płodu; mógł jednak, obawiając się niedyskrecji, proceder ten uprawiać jedynie w gronie przyjaciół, nie dostawał więc honorarium. Szósty aranżował seansy spirytystyczne i padał ofiarą denuncjacji własnych mediów. Siódmy równocześnieuprawiał szpiegostwo na rzecz tutejszej policjii na rzecz obcych poselstw, oszukiwał jednychi drugich, i obawiał się zemsty wszystkich. Ósmydostarczał rosyjskim emigrantom fałszywych paszportów i pośredniczył na policji przy staraniacho zezwolenie na pobyt. Dziewiąty przynosił radykalnym pismom fałszywe wiadomości z kół tajnych organizacji nacjonalistycznych. Dziesiątykupował je, zanim ukazywały się w gazecie i dostawał za to wynagrodzenie od konserwatystów,którzy posiadali pieniądze. Okazało się w owychdniach, że moralność tego świata zależała wyłącznie od stabilizacji waluty. Jest to stara prawda,która poszła w zapomnienie w ciągu tych lat, kiedy pieniądze miały bezsporną wartość. O moralności społeczeństw decydują giełdy świata.
Dla tych wszystkich ludzi mieszkanie Bernheima stało otworem w dzień i w nocy. On, jedynymiędzy nimi, zarabiał prawdziwe pieniądze, toznaczy obce, i dlatego miał nad nimi wyższość. Imwięcej go ta wyższość kosztowała, tym większą miała wartość. Niekiedy chętnie przeceniał swoich przyjaciół, żeby sam sobie mógł wydawać siępotężniejszym. Oddawał się iluzji, że wiedzie nareszcie życie prawdziwego pana. I jak niegdyśjego ojciec kupował teraz ubrania, buciki, kapelusze w Anglii. Palił angielski tytoń z angielskiejfajki, jadał owoce i kaszę, i surowe mięso i jeździłznowu konno, jak za młodych lat. Martwił się tym,że nie posiadał własnego konia. Automobil na spłaty, szofera w liberii. Paweł byłby chętnie posiadałkonie i parę powozów. Przekonany o tym, jak i cały świat, że gospodarka decyduje o polityce orazo całym życiu narodowym, a nawet europejskim,zaniedbał swoje zamiłowanie do historii sztuki i doliteratury, a mówił obecnie wyłącznie o „ekonomicznych realiach”. „Chodzi o to — tłumaczyłdoktorowi Königowi, jednemu z jego przyjaciół —by opanować rynek. Opinia publiczna jest rynkiem. Pisma są niewolnikami banków. A kto opanowuje banki wraz z ich niewolnikami, rządzipaństwem”. Doktor König, który miał lewicowezapatrywania, który sympatyzował z Rosją i uważał się za rewolucjonistę, przysłuchiwał się z nabożeństwem, jakim zawsze dysponują przeciwnicy ustroju burżuazyjnego w rozmowie z filaramitego ustroju. Bernheim uważał go za potężnegoprzywódcę proletariatu, a on widział w Bernheimietajnego sojusznika ciężkiego przemysłu. Tak siedzieli naprzeciw siebie, reprezentanci dwóch wrogich potęg, osobiście obiektywni aż do przyjaźni i każdy przeświadczony o wrażeniu, jakie wywiera na drugim.
— Będziemy jeszcze z Rosją robić interesy! —rzekł Paweł z przychylną ironią.
— Zarobicie tam pieniądze, które my wam tuzabierzemy! — odpowiedział doktor König.
Wieczorem siedzieli obok siebie przy grze.Dr König przegrywał. Wywodził swoje niepowodzenie w grze ze swego światopoglądu, który kazał mu nienawidzieć pieniędzy. Pożyczał więcod wygrywającego Pawła, który okoliczność tę wyjaśniał tradycyjną filozofią, mianowicie brakiempowodzenia w miłości. Wieczorem nie znosił polityki. Wolał już anegdotki Kastnera, który przynosił ze sobą czasami pornograficzne dzieła. Kastnerdostawał je w komis od ludzi będących w kłopotach pieniężnych. Bernheim odkupił już od niegoparę dzieł. Zabawiał nimi damy, które go odwiedzały i do których mówił: „Muszę panią na pół godzinki przeprosić, mam ważne sprawy. Proszę sobie na razie obejrzeć te ilustrowane pisma. Proszętylko nie zaglądać do tamtych ksiąg. To jest trucizna dla kobiet!”. Gdy wracał po kwadransie, kobieta siedziała już nad zakazanymi książkami.
Parę razy w tygodniu urządzał większe przyjęcia, które kończyły się dopiero o brzasku. Podawał szofer w białych rękawiczkach. Po kolacjimłody poeta czytał fragmenty dramatów. Gaszonoświatło pająka i tylko po kątach zostawianooświetlone żarówki przysłonięte ciemnoniebieskimi batykowanymi abażurami. Poeta siedział w fotelu. Słuchacze opierali się o poduszeczki, których Bernheim posiadał może sto. W ten sposóbkażdy urządzał sobie kanapę. W miarę jak komplikowały się akcje dramatów, zwiększało się zainteresowanie słuchaczy dla swoich sąsiadek. Podczas gdy poeta czytał ostatni akt, większa część leżała już w ciemności, jak gdyby leżeli już zaspuszczoną kurtyną.
Lampki z abażurami były skręcone. Tu i ówdzie widziało się białą rękę, sięgającą po szklankę.W drugim pokoju nakręcał szofer przytłumionygramofon. Ktoś wtórował, nucąc melodię płyty.Jedna para podniosła się do tańca, lecz po kilkuchwiejnych obrotach opadła z powrotem, jak gdyby stanął mechanizm wbudowany w ich ciałai w ruch wprawiający ich członki. Przeważnaczęść mogła tylko jeszcze palić papierosy. Razemz dymem unosił się mdły zapach ich ust, a zapachwina, papierosów, pudru i perfumy dawał w sumie woń mentolu i pasty do zębów. Zanim wstawałszary ranek, szofer przynosił czarną kawę w małych filiżaneczkach. Jego rękawiczki, cudem jakimś, wciąż jeszcze były białe i lśniły się w ciemności. Damy oraz ci panowie, którzy nosili złotebransoletki, brali filiżanki do ust, podnosząc przy tym mały palec.
Goście odchodzili, jeden za drugim, nie żegnając się, między dniem i nocą, i jakby lękając siędnia. Pół godziny po odejściu ostatniego gościaPaweł nie wiedział jeszcze, czy był już sam. Robiłwięc rundę po pokojach, jak stróż nocny. Przy pierwszym rannym blasku szukał śpiących wewszystkich kątach, pomiędzy rozrzuconymi i spiętrzonymi poduszkami. Byłby chętnie zatrzymał jednego gościa. Lecz bał się to powiedzieć, abywszyscy nie zostali. Gdy przekonał się, że wszyscyodeszli, grał parę melodii z okresu swej młodości.Dzień zimowy czołgał się ku oknom z ołowianąpowolnością. Paweł pozostawiał swoje palce ichwłasnej pamięci i pozwolił im posuwać się po klawiszach bez kontroli. Wywołane dźwięki późnodocierały do jego uszu, jak gdyby przysłuchiwałsię grze obcego z odległego pokoju. Melodie przypływały równocześnie z pierwszymi szmerami budzącej się ulicy. Paweł przypominał sobie porannegodziny swojego dzieciństwa, godzinę przed udaniemsię do szkoły. Krótki, a jednak tak długi kwadranspomiędzy przebudzeniem się a wstaniem, kiedy toz podwójną wrażliwością zmysłów słuchał odgłosów poranka na dalekich ulicach i w bliskich pokojach. W całym domu unosiła się woń świeżo palonej kawy i tłuszczu, w którym skwierczała jajecznica. Czuć ją było jeszcze na ulicy. Gdy Paweł wychodził z domu, specyficzny ten zapach towarzyszył mu jeszcze jakiś czas. Pierwsze lekkie,chłopskie wozy toczyły się do miasta. Na pierwszym zakręcie ulicy, ciężko dysząc, pojawiała się sikawka magistracka, niby zrobiona ze spiżu. Wtedy ciągnęły ją jeszcze dwa szerokie, monumentalne konie, które zdawały się same liczyć dudniące uderzenia swoich kopyt. Śpiewne wołania handlarzyulicznych odbijały się echem wśród ścian i porannej próżni podwórzy, a z otwartych okien dolatywał, jak odpowiedź, śpiew sprzątającej pokojówki. Paweł widział swoich kolegów, jednego podrugim. Mógł ich jeszcze wyliczyć podług alfabetu, aż do Morgensterna, potem nazwiska gubiły sięw ciemności nocy.
Każdy z nich coś osiągnął, o ile nie padł nawojnie — myślał Paweł. A jak daleko ja ich wówczas zostawiałem w tyle! — Z nieubłaganą trzeźwością, następującą po nieprzespanej nocy, demaskował Paweł Bernheim jedno złudzenie za drugim. Były to jedyne godziny, w których zdawałsobie sprawę z nędzności jego przyjaciół i fałszywego blasku jego wygodnego życia. Rzekłbyś: pogodna prawdziwość owych wrażeń, przysyłającychciągle jeszcze echo odległych czasów, odsłaniałapróżnię teraźniejszości, jak się poznaje fałszyweperły, gdy pojawiają się w pobliżu prawdziwe.Groźna góra lodowa płynęła naprzeciw jego trzydziestce. Ambicja dręczyła go. Było to fizyczne,nieuleczalne cierpienie. Gdybym mógł się jej wyzbyć — pomyślał Paweł — gdyby można ją byłowyciąć! To nie był rys charakteru, to był chory,zbędny organ. I jak skąpiec liczy swoje nieproduktywne skarby, tak Paweł liczył swoje nieproduktywne talenty. Umiał malować, grać, pisać, zabawiać; znał się trochę na interesach, na ludziach,na ekonomii, na polityce. Nieźle mu się powodziło,zarabiał pieniądze. Lecz nie tyle, by być potężnym,a za dużo, by poznać błogą gorycz ubóstwa. Musiała istnieć jakaś tajemnica, tajemnica powodzenia. Może z czasem wpadnie na nią. Może szczęśliwy ożenek.
Znowu przez okna wciekał dzień, strasznydzień. Przyniósł próżnię, zimno i zrozumienieprawdziwego stanu rzeczy; zrozumienie, które rodziło lęk i budziło cień śmierci. Był to wprawdzie ratunek przed przeciętnością: ale jaki ratunek! Jak się mruży oczy przed nadciągającą katastrofą, tak przymknął Bernheim oczy przed nadciągającym dniem. Położył się spać.
Pracy nie trzeba było poświęcać więcej, jakdwie godziny. Interesy szły same. Przy dwóchrozmowach telefonicznych z Merwigiem w domuzarabiało się na miesiąc utrzymania. Na różnicypomiędzy wartością dolara na czarnych i legalnych giełdach świata zarabiało się na luksus. Udało mu się w końcu skłonić Merwiga do nawiązaniaz ludźmi z czarnej giełdy. W przeciwnym raziebyłby mu wypowiedział. Bez litości. Paweł wyraził się: bez słabości. Tylko nie być sentymentalnym! — powtarzał Paweł kilka razy dziennie.
Teraz, kiedy biuro mieściło się nad jego mieszkaniem, czuł się mniej samotnym. Na górze siedzieli ludzie, których on opłacał. Żyli z niego, musieli więc być do jego dyspozycji. Nie tak jakprzyjaciele, którzy uważali, że przyjaźnią spłacają pożyczone pieniądze. Około trzeciej po południuwchodził wolnym krokiem schodami do biura.Gdy tylko wkładał klucz do zamka, wewnątrz zaczynały stukać dwie maszyny. Dwie panny siedziały nad nimi nachylone, jak gdyby nie słyszaływchodzącego. Rzucały się drapieżnie na jakiś obojętny list i zwyczajem żeńskich sił biurowych,siekły go klawiaturą maszyn. Czynność, która podoba się chlebodawcom, nie dlatego, że ich cieszypilność, ale ze względu na strach, który budzą. Paweł Bernheim również cieszył się tą uniżonością.Stosownie do zwyczaju czasów, będących epokąśmiałych i szybkich decyzji, kiedy to handel podwpływem wojny zachowywał się jak strategia,do tego stopnia, że interesy zaczęto nazywać „operacjami”, stosownie do tych czasów, rzucał Bernheim okiem na biurka i na rozciętą korespondencję gotową do przeczytania. Miło mu było, kącikiem oka, objąć postać nieśmiałego, czekającegosekretarza, który nie ważył się swojemu panuprzeszkadzać w lekturze. Paweł Bernheim stawałsię wówczas ludzki — zdolność użyczająca również rozkoszy władzy.
— No, pokaż pan śmiało, co pan tam ma!
Przypatrywał się ordynarnemu, twardemui błyszczącemu materiałowi ubrania sekretarzai czuł radość lat chłopięcych, kiedy to ze świadectwem w ręku żegnał się z kolegami, których oczekiwał jeszcze dodatkowy egzamin.
— Umowy telefoniczne?
— Dotychczas cztery — rzekł sekretarz. —Powszechny Ziemiański, Agrarny, Kredytowy i panRobinson.
— Robinson? Wiele?
— Wszystkiego 500!
— Chińskie?
— Nie, Ameryka!
— Czy słyszał pan co o Ergo, Im. i Ex.?
— Aparaty nie idą, panie Bernheim. To nie maracji bytu, jeżeli wolno mi wypowiedzieć mojezdanie.
— Nie — rzekł Bernheim — bez swego zdania — a w duszy sekretarza czytał słowa: „Marację, kto dziś płaci jeszcze 15 dolarów tygodniowo?”.
— Musimy — mówił dalej Bernheim — bacznie sprawę śledzić. Trzeba mieć nosa! — Telefonprzeraźliwie alarmował, równocześnie biuralistkiprzestały stukać. Sekretarz skoczył, ażeby chwycić słuchawkę, zanim Bernheim wyciągnie rękę.Przez chwilę panowała cisza. Wynikała ona z obydwu maszyn, które przed chwilą jeszcze hałasowały, i z obu dziewcząt, których twarze przybrałyminę pustej uroczystości, z jaką niekiedy przypatrywały się nabożeństwom lub obcym weselom.
— Kto mówi? — zapytał Bernheim sekretarza.Ten odłożył słuchawkę z usłużną stanowczością, z którą za piętnaście dolarów tygodniowo byłbyodłożył wszystkich właścicieli telefonów. Pomiędzy koniecznością mówienia po cichu, a obawą, żeszept zmniejszyłby jego czołobitność, wynalazł pewnego rodzaju urwany sposób wyrażania się,fragmentaryczne zwroty, jak gdyby skróty trudniej było słyszeć niż całe zdania.
— Granich Düsseldorf pyta, jutro będzie sygnowane! — bełkotał.
— Niech czeka! — rzucił Bernheim — jestem na konferencji.
Sekretarz telefonował: „Proszę uprzejmie zaczekać albo zadzwonić za godzinę. Nie mogę niestety służyć. Pan Bernheim jest na ważnej konferencji”. Uważał za stosowne nazwać konferencję ważną. W ten sposób robił się niezbędny.
Istotnie, Paweł Bernheim lubił, gdy mówiłosię o jego ważnych konferencjach. Lubował sięjak cały świat w tych nieszkodliwych złudzeniach, i stosował je z obawy, że mógłby sam paśćofiarą podobnego kłamstwa. Z tego powodu dodał:
— Zadzwoń pan do pana Robinsona, powiedzpan, że jestem na ważnej konferencji i że oczekuję jutro jego wizyty.
Sekretarz zatelefonował i rzekł:
— Pan Robinson prosi pana do siebie. Właśniejutro nie ma czasu!
— Niech w takim razie czeka! — rozkazałBernheim z udanym wybuchem. Odpowiedź Robinsona gniewała go, a jeszcze bardziej był zły, żejej nie przewidział. Byłby chętnie wydał jeszczeparę zleceń, ale stał się zabobonny! Dziś nic sięnie powiedzie!
Chciał wstać i zakończyć dzisiejszą pracę.
Znów rozległ się dzwonek.
— Pański brat — rzekł sekretarz.
Paweł zapytał: — To ty, Teodorze?
— Tak jest — odrzekł Teodor — nie odchodź,będę za pięć minut u ciebie.
Teodor przyszedł.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu miał na sobie cywilne ubranie. Wiatrówki więdły w domu.Nie usiadł mimo zaproszenia Pawła. Stał w mrokuzimowego wieczoru, na jego płaszczu błyszczałojeszcze i szybko się roztopiło parę śnieżnychgwiazd. Kapelusz trzymał w ręku — poznać było,że byłby go chętnie trzymał obiema rękami. Upokorzony — w domu brata. Paweł wydawał mu siębardziej obcy wśród obcych mebli, wśród ścian,które były własnością Pawła, wyłącznie Pawła.To nie był dom matki, w którym Teodor, bądź co bądź, doznawał uczuć wywłaszczonego, wzniosłągorycz, która również nadaje praw własności. Czypomoże mi? Do chwili, w której zadzwonił domieszkania Pawła, chodził bez określonego planu.Nie był w stanie wyobrazić sobie, co powie i co Paweł na to odpowiedzieć może. A teraz w ogóle niewiedział, co ma powiedzieć. Zapadający szybkomrok wypełnił pokój. Paweł nie zapalił światła.Rzekłbyś: woła ściemniające się niebo na pomocprzeciw Teodorowi.
„Powiem to, zanim noc zapadnie” — pomyślałTeodor.
— Potrzebuję natychmiast co najmniej 2000 dolarów! — rzekł wreszcie.
— Nie mam!
— Muszę dziś w nocy uciec. Z Gustawem. Tygo nie znasz. Zbroił coś.
— Co mówisz? Cóż ty masz z tym wspólnego?
— Możesz mnie oddać w ręce policji, jeżelichcesz. Brałem w tym udział! — A ponieważ pomyślał, że Paweł mógłby uważać go za pospolitegobandytę, dodał szybko:
— Polityczna sprawa.
Ostatnia zgłoska drgała jeszcze w uszachPawła. Noc zapadła. Paweł przypomniał sobieznowu Nikitę.
— Nie mam pieniędzy!
— Dzwoń, pożycz sobie natychmiast, szybko! —krzyczał głośno Teodor, jak gdyby w mniemaniu, że nie ma sensu być ostrożnym, skoro jest już noc.
— A co stanie się — zapytał Paweł pomału —jeżeli nie dam ci pieniędzy?
— Ty! — krzyknął Teodor. Wyciągnął rękęw kierunku stołu. Szklany przycisk do papieru sam wcisnął się do jego ręki. Rzucił nim o podłogę. Zadudniło.
W tej chwili zaskowytał dzwonek.
Paweł otworzył drzwi.
Wszedł Nikołaj Brandeis.
Był to wysoki, barczysty mężczyzna okołoczterdziestki, o dziwnie miękkich, tygrysich ruchach i głębokim łagodnym głosie, którego urokpolegał na obcym akcencie, z jakim wymawiał słowa. Niekiedy zdawało się, że Brandeis celowo źleakcentuje. Kto go znał, zdumiony był wszechstronnością i szybkością jego inteligencji oraz wytrwałością, z jaką popełniał ciągle stare błędy. Ba, miał ten niegrzeczny zwyczaj, że zdanie, którektoś wypowiadał, powtarzał natychmiast ze swojąmelodią i fałszywym akcentem, jak gdyby chciałmówiącego poprawić albo też siebie upewnić, żedobrze słyszał. Cecha ta sprawiała, że ludzie odnosili się do niego z nieufnością. Skoro ludzie niechętnie się na to godzą, by ktoś poprawiał im błędy, to są rozgoryczeni, gdy nie uznaje się nawetich poprawności. Brandeis był im obcy. Mogliznieść tylko pewien stopień obcości, a nawet z niąsympatyzować. Brandeis atoli przesadzał. W atlasie geograficznym, albo jako skromny portret naścianie muzeum, byliby go ocenili jako „egzotyczny okaz”. On jednakowoż żył.
Zdawał się pochodzić z nieznanego rodu rosłych Mongołów o szerokich kościach. Jego czarnaszpiczasta broda tak wzorowo kojarzyła się z szeroką twarzą o kształcie serca, że wyglądała jaksztuczna i przylepiona, a że górna warga ponadtobyła golona, można było przypuszczać, że Brandeis zapomniał zdjąć brodę po balu maskowym.Dziwny był jasnoszary kolor jego skośnych, wąskich oczu. Nad jego trójkątną twarzą wznosiło się,w przeciwstawieniu do jej brunatnożółtego koloru, nieoczekiwanie białe i wysokie czoło, jakbypożyczone u innego człowieka. I dopiero rzadkie,rozpadające się w pojedyncze kosmyki, matowociemne włosy harmonizowały z jego twarzą, z jego brodą i położeniem jego oczu.
Wiedziano o tym niezwykłym człowieku tylkotyle, że, jak wiele tysięcy innych, opuścił Rosjępo rewolucji. A ponieważ nie miał rodziny anikrewnych, ani przyjaciół, i ponieważ w ciąguswego pobytu w Berlinie nie zdołał pozyskać sobie przyjaciół, nie obcując ani z obcymi, aniz ziomkami, a tylko to z tym, to z tamtym, robiącinteresy, i to interesy wszelakiego rodzaju — zaczęto na niego zwracać uwagę i podejrzewać goo różne występki. Szybko stał się znany. Nienawiść bowiem i nieufność czynią człowieka popularniejszym niż szacunek i miłość. Kto go raz widział,nie zapominał go. Ulegało się melancholicznemuurokowi jego głosu, doszukiwano się u tego człowieka jakiejś tajemnicy.
Można go było spotykać w bankach, w poczekalniach dyrektorów, na giełdzie i w kawiarniachdzielnicy handlowej. Wiedziano o nim poza tym, żemieszka w zachodniej części miasta, w małym pensjonacie, w którym się nie stołuje. Niekiedy widywano go w późnych nocnych godzinach w zamkniętych klubach gry. Siedział w kącie, pił, płacił i odchodził. Restauracje były zamknięte, kluby uważałtylko za zastępcze lokale. Zaproszeń nie przyjmował. Szedł zawsze pieszo. Ze wszystkich ludzi,z którymi robił interesy, on był jedyny, który nieposiadał wozu i jedyny zresztą, który zdawał sięnigdy nie śpieszyć. Widywano go potężnego, kroczącego wolnym, wyzywającym krokiem, z laskąo metalowym końcu, skierowaną do nieba, opartąo ramię jak karabin; ręka z rączką laski w kieszeni, kapelusz z wąską kresą zsunięty był naoczy. Tak był uzbrojony, a jego pewność siebiebyła pewnością człowieka kroczącego na czeledużego zastępu.
Parę miesięcy temu ubił z Pawłem Bernheimem poważniejszy interes. Chodziło o to, ażebysprzedać tanio do Jugosławii kilka tysięcy starych,zużytych kuchni polowych, jako stare żelazo.Kuchnie stały przy komendzie uzupełnień w Styrii, a rząd nie troszczył się o to, bo nie był pomysłowy i bo kuchnie podlegały kontroli międzynarodowej komisji do spraw broni. Ale odbiorca chciał towar nabyć jedynie od jakiejś protokołowanej firmy w Austrii. Brandeis przyrzekł trzydzieści procent zysku, gdyby bank Bernheima zgodził się figurować jako odbiorca w Styrii i dostawca do Jugosławii. Cena kupna była mała, a przekupieniestarosty i urzędnika skarbowego miał Brandeissam załatwić. Bernheim niczego prawie nie ryzykował. Przyjął propozycję. Po sfinalizowaniu interesu otrzymał od Brandeisa, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, zamiast trzydziestu procent, jaksię umówili, czterdzieści pięć procent z zysku.Paweł obawiał się podstępu i odesłał Brandeisowipiętnaście procent. Otrzymał list, w którym Brandeis się usprawiedliwiał, oświadczając, że przekazał czterdzieści pięć procent przez pomyłkę.
Od owego czasu Bernheim nic o Brandeisienie słyszał. Zjawienie się Brandeisa, dziś wieczorem, w godzinie, kiedy Paweł miał u siebie nieoczekiwanego brata, spotęgowało zagadkowośćobcego i trwożliwość Bernheima. Czego chciałBrandeis? Czy wiedział o jego bracie? Czy byłw zmowie z policją? Czy jemu i bratu coś groziło?
Trwało parę sekund, zanim Paweł się odezwał. Trzymał jeszcze rękę na klamce, stojąc przydrzwiach, które zamknął po wpuszczeniu Brandeisa i wyglądał, jak gdyby chciał oddać domBrandeisowi i odejść stąd. Brandeis opuścił laskę,jakby na znak, że znajdował się już w mieszkaniu. Kapelusza z głowy nie zdjął. Czekał. GdyPaweł wciąż jeszcze milczał rzekł wreszcie:
— Pan ma gościa i ja przeszkadzam. Może lepiej pójdę.
Teodor zapalił w międzyczasie światło. Siedział w szerokim krześle, chudy, blady i zmarznięty. Gdy Brandeis krótko i z daleka się ukłonił,Teodor zmrużył tylko powieki.
Paweł spodziewał się, że obecność obcego spłoszy brata. Lecz Teodor przerwał ciszę:
— Kiedy możesz mi dać pieniądze?
— To jest niemożliwe — rzekł Paweł.
Teodor wstał. Podniósł się szybko, wyrzucającnaprzód górną część tułowia i nie wyciągając rąkz kieszeni. Ruch ten robił wrażenie złośliwej i odgrażającej się odpowiedzi, rzuconej całym, naprężonym ciałem.
W tej chwili rzekł Brandeis:
— Ile pan potrzebuje, młody panie Bernheim?
— Brat chce dwa tysiące dolarów. W tej chwili nie mogę tych pieniędzy wytrzasnąć. Pan rozumie, teraz, o tej porze! — odezwał się Paweł.
— Czy mogę panu służyć? — zapytał Brandeis. Wyciągnął paczkę banknotów dolarowych, zwiniętych w rulon i związanych gumową wstążką. Odliczył dwa tysiące dolarów w banknotachstudolarowych i wręczył je Pawłowi. Brandeis liczył tak szybko, iż zdawało się, że pomiędzy jegopytaniem a chwilą, w której na resztę banknotównałożył gumkę, upłynęło tylko kilka minut.
Bez słowa — tak zdecydowanie milcząco, jak gdyby od wielu lat był niemy — podał Paweł bratu pieniądze.
Teodor skinął głową. Paweł poszedł za nim doprzedpokoju. Otworzył drzwi przed Teodorem.Nie podali sobie rąk. Teodor poszedł. Paweł powoli przymknął drzwi. Gdy się odwrócił, widziałw lustrze odbicie Brandeisa. Brandeis musiał widzieć to pożegnanie.
— Dziękuję panu — zaczął Paweł — jutro...
— To nie jest potrzebne — przerwał mu łagodny głos — możemy zrobić większy interes, jeżeli pan zechce. Jak pan widzi, mam pieniądze,i to nawet nie w banku.
— Szczerze mówiąc — rzekł Paweł — niebyłbym mu dał grosza, gdyby pan nie był przyszedł.
— To byłoby niesłuszne. Chce pan tego młodego człowieka oddać w ręce policji?
— Skąd... — zaczął Paweł.
— Ja to wiem? Nic nie wiem. Pomyśl pan, jeśli młody człowiek w tych czasach, wieczorem,natychmiast, potrzebuje większej sumy! A poza tym znam tych młodych ludzi. Ich emocje są kosztowniejsze, niż były nasze, i pańskie również. Czego myśmy potrzebowali? Kobiet. Dzisiejsza młodzież potrzebuje krwi. A to jest nie do zapłacenia.
— Pan to rozumie?
— Doskonale! Rozumiem, że śmierć tych ludzi pociąga, jak nas niegdyś pociągało życie. Bojąsię śmierci, jak myśmy niegdyś bali się życia,i tęsknią za nią, jak myśmy niegdyś za życiemtęsknili. Nie sądź pan, że to są tak zwane szkodliwe idee, które tych młodych ludzi porywają zasobą! Lęk i pragnienie ich gna, jak zwierzęta,idee są tylko pretekstem — były zawsze tylkopretekstem...
Głos jego stawał się coraz cichszy; jedną rękętrzymał Brandeis na brzegu stołu i bębnił po nimpalcami, jak gdyby chciał koniecznie wydobyć zestołu ton.
— Idee są pretekstom i zawsze się je znajduje.Otworzę drzwi, za którymi w nocy szczeka piesi — przepraszam za to porównanie — dam pańskiemu bratu pieniądze, ażeby się ratował. Dolega mi tylko, że mu tym nie wyrządzam przysługi, gdyż, widzi pan, pies ma dom i pana, i kształt psa.Podczas gdy ten młody człowiek będzie stał przedsamymi zamkniętymi drzwiami, a że ma ciało człowieka; nikt mu nie otworzy. Ludzie ci są bowiembardzo nieszczęśliwi! Nie mają żadnych radości,tylko ideały. Ach, jak nieszczęśliwi są idealiści! —
Lecz mówmy o interesach! Ażebym się panu nie wydawał zanadto szlachetny, przyznam siępanu, że tak łatwo daję pieniądze, tylko gdy kogoś potrzebuję. Potrzebuję pana! Jestem tu, jak panu wiadomo, obcy. Ludzie nie ufają mi. Samwszystko robię, żeby w nich wzbudzić nieufność.A zatem bardzo prosty interes. Mam materiały.Doskonałe, tanie, niestety, o jasnoniebieskim kolorze, jakiego się nie nosi. Można by czekać na odpowiednią modę, oczywiście. Ale czekać? Informowałem się. Można te materiały farbować, ale stająsię przy farbowaniu twarde. Istnieje tylko jednamożliwość — użycie tych materiałów na uniformy!
Brandeis przerwał na chwilę. Czekał na aprobatę. Paweł milczał.
— Potrzebowałbym człowieka — ciągnąłBrandeis dalej — który mógłby dostarczać materiały urzędom, żandarmerii, policji i celnikom.
— Postaram się — odrzekł Paweł.
— Pan sam będzie dostarczał — dodał Brandeis.
Zapiął płaszcz, którego przedtem nie zdjął,sięgnął po laskę opartą o krzesło, jak żywa istota,i wstał. Pawłowi zdawało się, że obcy był terazwiększy, że urósł, siedząc tu. Spojrzenie Bernheima sięgało tylko do koniuszka brody olbrzymiego człowieka.
VIII
Teodor ulotnił się. Pobieżnie pożegnał sięz matką, a bardzo gruntownie ze swoim pokojem.Był niezwykle bliski płaczu, gdy wyjmował swojerzeczy z szuflady, gdy palił swoje papiery, wyrzucał naboje z pistoletów i razem z rapieramiwpakował je do płóciennego futerału na parasole.Przerażało go życie na obcym dworze u węgierskiego towarzysza, na wsi, którą sobie wyobrażałbrudną i barbarzyńską. Grozą przejmowała gomyśl o nieznanych aptekach, gdzie z pewnościąniesumienni farmaceuci zamiast środków nasennych podawali inne lekarstwa, o niezdarnychoptykach, którzy na pewno nie pojmą jego 2 i półdioptrii i wreszcie o nędzy, o ubóstwie. Matka i Paweł pozwoliliby mu zginąć śmiercią głodową naobczyźnie. Gustaw, który był winien tej całejhistorii, był synem ubogiego chałupnika. Dla niego pobyt w majątku ziemskim węgierskiego magnata mógł być wypoczynkiem i przeżyciem. Teodor starannie zapakował swoje piżamy i swojedwadzieścia cztery krawaty. Żałował, iż zażądałod Pawła tylko dwóch tysięcy dolarów. Powinien był zażądać czterech tysięcy. Każdej chwili mógłodezwać się umówiony gwizd Gustawa. Wiernizwyczajom ich związku, umówili gwizd nawet teraz, w godzinie odjazdu. Spiskowcy powinnigwizdać.
Gustaw gwizdał, przeraźliwie, Teodor zamknął walizę i kazał ją portierowi zanieść tylko ażpod ogrodzenie. Ażeby go Gustaw nie wyśmiałi nie uważał za zdrajcę. Aż do wozu czekającegou wylotu ulicy chciał sam walizę dźwigać. Gustawczekał już w wozie. Teodor wzdychał. Gustaw nieruszył się. Teodor spodziewał się, że Gustaw pomoże mu podnieść walizę na wóz.
— Tobie jest dobrze — rzekł Teodor. — Jesteśo wiele silniejszy ode mnie. — A jednak Gustawnie zdradzał zamiaru ubolewania nad Teodorem.Teodor milczał rozgoryczony, aż do dworca.
Gdy przyjechał Paweł, pani Bernheim siedziała w jadalni nad robótką i płakała. Płacz jejprzestał być następstwem pewnych wzruszeń, stałsię, jak u wielu starzejących się kobiet, przyzwyczajeniem oczu. Łzy długo ściekały, zanim ona sama spostrzegała, że płacze. Ciekły jak deszcz polny, wytrwale i cienko, i łagodnie, i pocieszająco.Troski przemieniały się w wodę. Woda spływałaz zaczerwienionych oczu, tymi samymi, starymi bruzdami, pomiędzy policzkami a nosem, a od kącikówust dwiema innymi bruzdami oddzielającymi szeroki podbródek od policzków. Potem łzy gubiłysię w fałdach szyi i w wysokim kołnierzu czarnejsukni. Kołnierz wciąż jeszcze był napięty okrutnymi fiszbinami.
— Czego płaczesz, matko? — rzekł Paweł.
— Wcale nie płaczę — odrzekła pani Bernheim — tylko czasami jakoś tak przychodzi. —Po obiedzie siedzieli w jadalni trzy godziny, niemówiąc do siebie ani słowa i marzli. Pani Bernheim owinęła nogi starym kocem podróżnym męża. Jej szydełka z kości dzwoniły jak na mrozie.Okna drgały pod wiatrem. Zimny, suchy wiatrdął z ogrodu i uderzał o dom.
— Powinnaś mieć jakieś towarzystwo, matko!
— Wiesz, o tym także już myślałam! TerazTeodor odjechał i jego pokój jest próżny. Ma osobne wejście z podwórza.
— Cóż z tego?
— Nie wypada nam wywiesić kartki, ani ogłosić w gazecie. Prosiłam więc pana Merwiga, żebyrozejrzał się za jakąś panią z dobrego towarzystwa, która by coś zapłaciła. Musiałaby coś zapłacić. Moglibyśmy wtedy zatrzymać służącą dla nasdwojga. W przeciwnym razie musiałabym ją odprawić. Mam dość powodów. Niedawno znikły mipieniądze ze skarbonki dla ubogich; ona mogła jezabrać. Dlaczego nie? Służące są przez trzy latauczciwe, potem nagle kradną. Ale dziś lepszejznaleźć nie można. Zatrzymałabym ją więc, gdybym mogła dostać parę marek. Merwig jest poczciwy, pilnie szuka. Jutro ma się zgłosić jakaś pani,żona wojskowego nadradcy rachunkowego; jejmąż był zajęty w ministerstwie wojny.
Pani nadradczyni Hammer wprowadziła siędo pokoju Teodora.
Odtąd obie panie siedziały co wieczora w jadalni, marzły i robiły robótkę. Od czasu do czasuz nieufnością na siebie patrzyły i dalej szydełkowały. Gdy pani nadradczyni wchodziła do jadalni, mówiła pani Bernheim zawsze: „przepraszamna chwilę” i wychodziła na korytarz. Wchodziłado pokoju Teodora, ażeby „rzucić okiem”,gdyż spostrzegła, że jej lokatorka zapominała często zgasić światło. Ale wystrzegała się mówić otym pani Hammer. Sprawiało jej bowiem przyjemność zaglądać do pokoju i własnymi rękamioszczędzać pieniądze.
Obecność obcej pani raziła Pawła. Może matka przesadzała. Ale istotnie nie byli już nawet zamożni. Musiał dom dwukrotnie już obciążyć hipotekami, o czym matka nie wiedziała. I żadnych widoków wzbogacenia się. Chyba na materiałach,które proponował Brandeis. Czy można było Brandeisowi ufać? Nie miał przesądów, ale czy ci ludzie ze Wschodu nie byli niesamowici? Nie musiało się zaraz wierzyć w mędrców Syjonu. Lecz czynie wprowadzali ci ludzie ze Wschodu innych pojęć moralności, czy nie postępowali według jakiejś tajnej, wschodniej mądrości? Znali tajemnice, postępowali według pewnych tajemnic. Czyhonor człowieka znaczył coś dla Brandeisa? Brandeis kpił sobie z kary więziennej. Lecz Paweł?Czy nie leżało przed nim całe życie?
Znowu był w nastroju, w którym byłby chętnie pomówił z doktorem Königiem. Opór Königarozpalał jego ambicję. Zaprosił doktora Königa nakolację do Hesslera. Wytworne lokale! Gdy Paweł wchodził do porządnego lokalu, nie wątpiło tym, że zrobi karierę. Wszystko dokoła potwierdzało jego nadzieje. Usłużność kelnerów i optymistyczny blask lamp, miękkie ręce gości i delikatna cera pań, a nawet żebrzący kalecy przedwejściem i marznący policjant, który ich rozpędzał i który wcale nie wyglądał jak funkcjonariusz państwowy, lecz jak pozostający na usługach gości. Nie występował w imieniu prawa, tylko na podstawie poleceniadyrektora, portiera, kapelmistrza i Pawła. Kto byłbogaty, mógł go zawsze mieć na usługi, w dzieńi w nocy: cały kodeks cywilny przed drzwiami.W tej restauracji rozpływały się wątpliwości,zwłaszcza gdy był przy tym zaproszony rewolucjonista; i z tego powodu podwójnie przekorny.Rzekłbyś, lekkość, z jaką tu wszyscy wydawalipieniądze, zapładniała Pawła lekkością zarabiania pieniędzy. Tam znowu kobieta się uśmiechałai przyjemną była myśl, że wciąż jeszcze możnabyło zapłacić za noc. Tu znowu ofiarowała się panienka sprzedająca papierosy, i rozkoszną byłamyśl, że miało się dość pieniędzy, żeby zapłacić zatrzysta sześćdziesiąt nocy sprzedawczyni. Wkrótce będzie miał dość pieniędzy na żony fabrykantów farb. Oto siedzieli fabrykanci gazów trujących, i człowiek czuł się im prawie równy. Czyprzeczuwali, że w porównaniu z nimi był żebrakiem? Nie! Nie przeczuwali tego. Nie był zresztążebrakiem. Był tylko w drodze, jeszcze nie u mety.
Doktor König, jako opozycjonista, nie założyłsmokingu, lecz czarne ubranie. Jak gdyby czarneubranie było prowokacją ustroju kapitalistycznego. Nie wiedział, że dzięki niemu najbardziej angielski ze wszystkich smokingów mógł się wybići że Paweł byłby się zmartwił, gdyby on równieżbył przyszedł w smokingu. Po trzeciej szklancewina w doktorze Königu wybuchła rewolucja,wobec której rosyjska była dziecinną zabawą.Doktor König widział się u szczytu potęgi; zastanawiał się nad tym, jak mógłby protegować biednego, wywłaszczonego, do zamiatacza ulic zdegradowanego Pawła Bernheima bez naruszenia swego sumienia. Z odległości kilku mil przysłuchiwałsię wywodom Pawła. „Gadaj sobie!” — myślałKönig; podczas gdy Paweł zakochany w swoimsmokingu, w swoich rękach, w swoim głosie, opowiadał cuda o giełdzie. „To jest moja dziedzina —mówił — czuję się tam, jak pan na zgromadzeniach ludowych. Lubię to nieludzkie mrowisko,głosy owadów, a nie ludzi. Czarną tablicę, szybkągąbkę, która wszystko maże, i szybszą jeszcze kredę, piszącą wciąż nowe cyfry. Tak, tak; lubię to:podchodzić do telefonu i drżeć oto, by szybko doszło do porozumienia z sekretarzem. Telefonuję,szybko wracam, a nowe cyfry przyznają mi rację.Nosa trzeba mieć! Szybka rozmowa z bankiem,a następnie przed kolacją odetchnąć i pożeraćw otwartym aucie ulice osiemdziesiąt kilometrówna godzinę. To jest życie!”
— Powiedz mi pan lepiej — zaczął doktorKönig, przypuszczając że Paweł Bernheim jestjuż pod działaniem alkoholu i spodziewając się, żeod niego „rzeczywiście” czegoś się dowie — copan sądzi o Zagłębiu Ruhry?
— Na podstawie własnych doświadczeń —oświadczył Bernheim, nie chcąc rewolucjonistyrozczarować — i po tym wszystkim, co słyszałemod moich przyjaciół, jest to głupota z obu stron.Francja niedobrze na tym wychodzi, a i nam źlesię powodzi. Co pan chce? Dopóki głupi politycyà la 1900 nie oddadzą swych interesów ekonomistom, w Europie będzie źle. W tym, zdaje się, będziemy zgodni; że „gospodarka rządzi polityką”.
I żeby również wykazać znajomość międzynarodowego życia poza obrębem kontynentu, dodał:
— W Anglii wiedzą o tym od dawna.
— Pan przecież dobrze zna Anglię! — zauważył dr. König, ażeby być uprzejmym.
Paweł wypił już szóstą szklankę, nie zawahałsię więc powiedzieć:
— Moja druga ojczyzna. Pan wie, że głównączęść mego wychowania zawdzięczam Kolegiumw Oxfordzie. Piękny to był czas, wojna go przerwała. — Paweł istotnie zapomniał o tym, że wróciłprzed wojną. — Chciałbym tam jeszcze wrócić, zanim będzie za późno. Czy pan mi uwierzy, kochany doktorze, pan mnie przecież zna, pan zna mojekulturalne zainteresowanie, a jednak z niczegonie jestem tak dumny, jak z dwóch nagród za wiosłowanie, które otrzymałem w Oxfordzie. Pokażępanu te puchary, gdy pan znowu kiedyś do mniewpadnie.
Ze wszystkich ceremonii restauracyjnych,płacenie było Pawłowi najmilsze. Lubił dyskretnyznak, który dawał kelnerowi i złożoną kartkę, którą kelner kładł na stół, jak tajemnicę. Niekiedyuważał za wytworne kontrolować rachunek. Innym razem zadowalał się lekkim rzutem oka na kwotę. Głębię ukłonu za krzesłem wyczuwał stosem pacierzowym. Nie odpowiadał na ukłon,w przeciwieństwie do doktora Königa, który jakoczłowiek pochodzący z ludu, wszystkim mówiłdobranoc, poufale i ze świadomością klasową.
Lecz na dworze, gdy zimno zwróciło mu trzeźwość, opanował Bernheima strach przed słowamiwypowiedzianymi wewnątrz. Milcząco trzymał siędoktora Königa. Zaproponował jeszcze wizytęw klubie karcianym. Usiłował jeszcze żartować ześciśniętym sercem; udawać jeszcze miłego, wesołego, beztroskiego, światowego kompana. Ale jużrozważał: w końcu wpadnę przecież z tym przeklętym Brandeisem. Trzeba mieć pieniądze, trzebabyć bogatym, może wygram.
Tak jest, poważnie wierzył, że pewnego dniaw klubie wygra. Gdy skinął na bladego, chudegoi sinego z zimna dozorcę, odżyła w nim ochota dożycia. Widok tego nędznego człowieka odświeżał.Po wąskim futrzanym kołnierzu, którego włosywypadły, pozostawiając żółte, nagie, twarde, skórzane blizny; po cienkich nogach w przykrótkichspodniach, po butach, które z zimna uderzały o siebie z szybkością szczękających zębów, oceniał Paweł wysoki poziom własnej sytuacji. Słyszał cichyzgrzyt drzwi, prowadzących do tajemniczych sieni, jak zew przyszłości, a romantyczną latarnięportiera uważał za symboliczne światło — w tanim znaczeniu tego starego zwrotu. Rozumowi,który chciał odsłonić śmieszność całej maskarady,rozkazał milczeć. Szedł na spotkanie szczęścia. Niechciał, by go budzono.
Lecz na górze, w salach gry, gdzie dym zasnuwał ściany, sufity i lampy, a gdzie zapach rodzinnego mieszczańskiego życia, jakie w ciągu dniawiódł właściciel mieszkania, nie zgadzał się z występkami nocy, stracił Bernheim odwagę do gry.Nie, karty nie miały nad nim władzy, były muprzychylne, lecz w miarę; utrzymywały umiarkowany, dystansowany stosunek. Chociaż znałwszystkie sale, zapominał za każdym razem jakwyglądały. Dopóki znajdował się na ulicy, spodziewał się, że może od wczoraj cudem się zmieniły. Z jaką namiętnością mógłby grać, gdyby przystołach zamiast biednych statystów filmowych, recytatorów, recenzentów i innych przypadkowychegzystencji, siedzieli tylko bogaci panowie, jakw Anglii. Tu napadali go przy wejściu przyjaciele, prosząc o pożyczki. Od dawna już posiadałzdolność zatajania szczerym głosem wysokościswojej gotówki i udawania bezsilnego z tego powodu zakłopotania. Wierzono mu. Lecz nie mógłjuż potem stawiać dużych sum — a co w ten sposób wygrywał, darował wszystkim dokoła. Raziłygo oleodruki na ścianie, bibelociki w szklanychszafkach, fałszywe dywany perskie i pokrowcena poręczach krzeseł. Wszystkie te przedmiotyzdradzały małomieszczański kurz w mieszkaniu,poczciwy zawód gospodarza i przerobione sukniejego żony. Niekiedy można było przypadkowonatknąć się na zamknięte drzwi, ukryte za portierą, za którymi chrapał jakiś członek rodziny.Syn gospodarza czekał w sieni na obławy policji,a siostra przygotowywała w kuchni czarną kawę.Ziewający kelner, któremu nogi się trzęsły, uwijał się w upiornym fraku pomiędzy stołami.Wśród takich okoliczności trudno było prowokować szczęście.
Lecz Paweł regularnie po północy szedł doklubu.
Samotność w jego mieszkaniu była nie do zniesienia. Od wielu miesięcy pragnął odmiany.W ciągłym oczekiwaniu dostania się przy okazjiw ręce policji nie nosił przy sobie papierów, które mogłyby potwierdzić jego tożsamość. Policja przyszła. W towarzystwie innych gości zostałwpakowany do ciężarowego auta i został do ranana policji. Jedną noc wyrwał samotności! Widziałjak szary poranek zalewa biuro, stary kurz na zielonej tekturze kartoteki, sparszywiałe, spoconei popękane mury, żółtą plamę świetlną nocnejlampy, która według rozporządzenia mogła palićsię do ósmej godziny. Potem szedł przez rozrzucone pokoje dużego domu. Zatrzymał się przed skrzynką z fotografiami nieznanych zwłok. Widział martwe twarze, zniekształcone okropnie ranami, pogruchotane czaszki, rozdarte wargi, odsłonięte szczęki, oderwane powieki, muszle uszunadgryzione przez szczury wodne. Tyle ludzi znikało więc ze świata i nikt ich nie znał.
— Nieprawdaż, piękny album rodzinny! — odezwał się nagle głos za nim. Był to Nikołaj Brandeis.
— Pana też aresztowano? — zapytał Paweł.
— Ja tu przyszedłem dobrowolnie, chociażnie całkiem dobrowolnie — rzekł Brandeis. — Myczęsto tu mamy do czynienia. Zapewniam pana, tonie jest przyjemne. Lecz mam ten zwyczaj, obejrzeć sobie wpierw zdjęcia nieznanych nieboszczyków, zanim wchodzę do biura policji. To mnie pociesza, wie pan. Dodaje mi trochę otuchy. Czyprzypuszczał pan, że umiera tylu ludzi, po których nawet kogut nie pieje? Na tej podstawie może pan obliczyć, ilu takich żyje i jeszcze nie umarło. Tak zataczają się wzdłuż szerokich gościńców, a za nimi śmierć... No, ale teraz czujęprzypływ energii. Chce mi pan towarzyszyć dotamtego biura? Staram się o wizę. — Brandeis musiał mieć wizę, żeby dostać się do Łotwy, gdziemiał przyjaciół zawodowych. Należał do uciekinierów bez papierów i miał tymczasowy paszport bezpaństwowych. Podróże jego nie były więc łatwe.
— Jeśli mnie pan podprowadzi, zobaczy pan— rzekł Brandeis — jak mało się różnię od tamtych zmarłych. Chodź pan.
Urzędnik siedział za drewnianą barierą i był— jak urzędnicy policyjni całego świata — miłośnikiem za silnie ogrzanych pokojów. Miał działzagraniczny, nienawidził więc cudzoziemców. GdyBrandeis rzekł „dzień dobry”, zapytał urzędnik:
— Czego pan chce?
— Powiedzieć panu dzień dobry — odpowiedział Brandeis. — Poza tym wizę wyjazdowąi wjazdową.
— Pan nie ma zezwolenia na pobyt!
— Wniosłem prośbę. Nie jest jeszcze załatwiona.
— W takim razie może pan wyjechać, ale niewrócić.
— A jednak wrócę! — odrzekł Brandeis. Zdanie to wypowiedział szeptem, jak gdyby było tajemnicą.
Jest to właściwość urzędników, że oglądająswoich klientów dopiero po trzecim lub czwartym zdaniu, jak gdyby wychodzili z założenia, żewszyscy obcy ludzie jednakowo wyglądają i żewystarczy znać jednego z nich, ażeby sobie resztęwyobrazić. Policjant teraz dopiero spojrzał naBrandeisa. Widział jego potężną postać i ciężkipłaszcz z podniesionym kołnierzem. Wstał, jak gdyby chciał w ten sposób pomniejszyć różnicęwzrostu pomiędzy sobą a obcym. Chciał coś powiedzieć. Brandeis zaczął nagle głośno mówić:
— Pan nazywa się Kampe, prawda? Za trzygodziny znowu u pana będę. — Wskazał laską nazegar ścienny. — Do widzenia.
— Widzi pan, za trzy godziny będę mieć wizę.— rzekł do Bernheima. — A to tylko dlatego, żewiedziałem, jak się nazywa, czego łatwo możnasię dowiedzieć. Prawdopodobnie niczego złego niezrobił. Ponieważ jednak znam jego nazwisko, obawia się, że wiem coś o nim. Każdy człowiek magrzechy.
— A jeżeli pan jednak wizy nie dostanie? —zapytał Bernheim.
Brandeis wyjął z kieszeni duński paszport.
— To pojadę z tym.
— Fałszywy?
— Jak kto chce — odrzekł Brandeis. — Co natym świecie jest prawdziwe? Czy zastanawiał siępan nad tymi materiałami?
— A, tak, pieniądze, panie Brandeis...
— Nie pieniądze — przerwał Brandeis — materiały! — Podniósł laskę ku niebu; ukłonił sięi zostawił Bernheima.
Nieprzespana noc, oglądane obrazy, rozmowaz Brandeisem na policji, przypomnienie interesu,pieniędzy, Teodora: wszystko to zmieszało PawłaBernheima. Im potężniejszym wydawał mu sięBrandeis, tym słabszym widział siebie samego.Plac leżał w bieli śniegu, który spadł w nocy i którego ruch dzienny jeszcze nie unicestwił. Handlarze uliczni krzyczeli, pociągi miejskie dudniły,wozy ciężarowe turkotały. Po raz pierwszy znajdował się Paweł Bernheim o tak wczesnej godzinie w tej dzielnicy. Znał ją tylko z miękkich, popołudniowych godzin w zimie; złote światła domów towarowych, sklepów, kolei podziemnej. Teraz plac był łatwy do ogarnięcia wzrokiem, dzieło bezwzględnego przypadku. Mimo białego śniegu przeczuwało się cieńdużego, ciemnoczerwonego gmachu policji.A dom towarowy, wieczorem, dzięki oświetleniu, tak bliski, daleki był teraz pośród jednostajnej bieli domów. Istniał jakiś związek między tymplacem a fotografiami nieznanych zmarłych na policji. Jak gdyby kolej podziemna w tym miejscunie była środkiem komunikacji, lecz podziemnym,ciepłym, bezpiecznym schroniskiem, zbiegł szybkoschodami w dół. Po raz pierwszy od długiego czasujechał w towarzystwie wielu ludzi koleją. Zdawało mu się, że w każdej obcej twarzy widzi rysymartwych fizjonomii. W domu położył się spać.
Zwykle budzące się strachy dnia płoszyły sen,a sztucznie zaimprowizowana noc przynosiła budzącemu się Bernheimowi zmieniony, a nawet inny dzień. Dziś przebiegłość, przy pomocy którejPaweł oszukiwał zmorę nieszczęścia, była nadaremna. Gdy się obudził, leżał już jeden z owychgrubych listów matki, które zawsze zawierały cośnieprzyjemnego. Od kiedy bowiem pani Bernheim oszczędzała również na opłacie pocztowej, pisywała tylko z okazji fatalnych wypadków; wtedy zaś bardzo obszernie, żeby wykorzystać wartość marki i cały rozmiar papieru listowego.
Matka przesyłała list Teodora.Potrzebował pieniędzy. Gdyby Paweł był miał lepszą pamięć, podobieństwo pomiędzy stylem Teodora a jego własnym z czasów oxfordzkich nie byłoby uszło jego uwagi. „Kochana matko! — pisał Teodor. — Potrzebuję koniecznie pieniędzy.Życie zdrowe, świeże powietrze, obce nazwisko.Kolosalna gościnność! — Myślę często o Tobiei Pawle, lecz nie mam czasu do wymiany myśli.Potrzebuję pilnie monnaie. O ile możliwe, telegraficznie. Poczta tu leniwa. Całusy: Twój synTeodor”.
Do tego załączyła pani Bernheim wzruszonylist. Im dłużej Teodor przebywał na obczyźnie,im rzadziej — ostrożną, okrężną drogą — dostawała od niego jakiś znak życia, tym wydawał jej sięszlachetniejszym, biedniejszym, bardziej potrzebującym pomocy. Tak jest, ona, patrząca z groząpodczas jego bytności w domu na jego przyjaciół,na jego tajemnicze wycieczki i podróże, jego broszury i pisma, zaczęła teraz nienawidzieć „rząd”;jak osobistego wroga, i „Żydów” czynić odpowiedzialnymi za „nieszczęście” Teodora — tak bowiem nazywała jego ucieczkę. „Cierpi za politykę!” Próżność matczyna podsunęła jej pewnegodnia tę formułkę. Niemniej jednak, gdy Paweł odpowiedział matce, że nie może posłać pieniędzy,ponieważ już dla Teodora obarczył się wielkimdługiem i że byłoby lepiej po prostu co pierwszegoposyłać Teodorowi do Węgier komorne za jegopokój, odpisała pani Bernheim oburzona, że niemyśli dla swych dzieci ponosić dalszych ofiar.,,Ofiarowałam wam moją całą młodość” — pisała.Wierzyła rzeczywiście czasami, że bez swych synów byłaby się starzała o wiele wolniej. Krewnie jest wodą, pisała dalej i jeden brat powinienpomagać drugiemu.
Tymczasem zbierała pieniądze na stare lata.Miała pełną walizę banknotów, których wartośćbezustannie malała. Ona jednak wierzyła niewzruszenie w ich ważność. Wszystkie próby Pawła i Merwiga były daremne. Ponieważ raz miałarację w sprawie pożyczki wojennej, wierzyław swój „finansowy instynkt”, jak się wyrażała.Ilekroć Paweł przyjeżdżał do domu, prosiła goo parę banknotów. „Za to możesz sobie akurat kupić gazetę!” — mówił Paweł. Szła do walizy i kładła wygładzone starannie papiery do innych.
Pewnego dnia obudził się Paweł z odważnympostanowieniem zrobienia interesu z Brandeisem.Zadzwonił do niego. Powiedziano mu, że Brandeiswyjechał. Wróci za tydzień. Paweł czekał. Ażebynie stracić odwagi, powtarzał sobie codziennie:muszę się wzbogacić. Wreszcie Brandeis wrócił.Spotkali się:
— Co do pieniędzy — zaczął Brandeis — mapan czas, panie Bernheim!
— Nie — rzekł Paweł — przychodzę w sprawie materiałów.
— Za późno. Sprzedałem je — rzekł Brandeis.— Przyzna pan, że mówiłem z panem jeszcze razprzed moim wyjazdem.
— Tak, pobieżnie, ledwie pan coś wspomniał.
— Nie chciałem wydawać się natrętnym, panieBernheim. Cecha, którą przypisują ludziom megopokroju.
Siedzieli w cukierni. Brandeis patrzył na ściany, podobne do narośli, do choroby murów, jakbyguzów w formie graniastosłupów, i na głęboko zawoalowane lampy stojące w niszach, w którychspoczywały nagie, ośmiościenne nimfy na modłęnowoczesnej architektury wnętrz. „Tak oto buduje się dziś!” — rzekł. Zdawało się, że zapomniało interesie Pawła.
Bernheim znowu chciał o tym mówić.
— Nie mówmy o starej sprawie — rzekł Brandeis. — Nie biorę panu tego za złe. Może pan miałrację. Ja w każdym razie nie widziałem dziś jeszcze pieniędzy. Obawiam się, że będę musiał znowuwsiąść do pociągu. I znowu wziąć wizę —
Gdy wyszły pisma wieczorne, zauważyłBernheim, iż Brandeis nie interesował się kursemwalut.
— Pan się dziwi? — rzekł Brandeis. — Wszystko wczoraj sprzedałem.
— I?
— Kupiłem dolary. — Nim się rozeszli, rzekł:
— Sprzedaj pan, panie Bernheim.
Lecz Bernheim nie sprzedał.
Część druga
IX
Dla Feliksa Bertaux
Wiosna w tym roku przyszła nagle.
W pokojach leżało jeszcze zimno i wilgotnymrok zimowych dni. Pootwierano okna. Domyprzypominały wietrzone grobowce, a ludzie stojący w oknach -- żółte, uprzejme trupy. Melodiezmartwychwstałych katarynek, ciągnących naglegromadnie od podwórza do podwórza, jak gdybywracały z południa razem z ptakami, potęgowałyochotę do życia nawet u sceptyków. Coraz częściej odbywały się demonstracje uliczne radykałów. Ideologie rozwijały się i w łagodnym świetlemłodego słońca, i pod zapładniającym wiosennymdeszczem miękkich, lekko zasnutych nocy.
W pewne niedzielne przedpołudnie owej porywiosennej kroczył wzdłuż Kurfürstendammu, pomiędzy w miarę rozweselonymi spacerowiczami,wysoki, niezwykle barczysty i powolny mężczyzna. Brandeis wciąż jeszcze miał płaszcz na sobiei podniesiony kołnierz. Niektórzy odwracali się zanim. Zdawał się nie interesować nikim. Przewyższał prawie wszystkich wzrostem. Jego skośneoczy były skierowane na domy, na szyldy, wystawy sklepowe, na drzewa wzdłuż chodników, powozy i zamknięte z powodu niedzieli kioski, podobne do zbezczeszczonych kaplic, w których niewolno było odprawiać nabożeństw. Mongolskikrój jego twarzy i ciemny kolor jego skóry byłyby dostatecznym powodem dla mieszkańców środkowej Europy, by przydzielić go do działu „Daleki Wschód”, pomiędzy posągi Buddy, gejsze i palaczy opium. Ponieważ inflacja się skończyłai wróciła świadomość wartości posiadanych pieniędzy, patriotyzm oraz świadomość własnej godności, odnosili się do obcego raczej z nieufnościąniż z podziwem.
Przechadzano się pod słońcem wolnym krokiem, w wiosennych strojach.
Nagle rozległ się nieokreślony szmer. Zacząłsię na dalekim rogu ulicznym, jak wiatr zapowiadający burzę. Kilka osób zaczęło biec. Inni przystanęli i zastanawiali się, jak by się skryć w bezpieczne miejsce, nie narażając na szwank swejgodności. Tymczasem wrzawa stawała się bardziejwyraźna. Można było rozróżnić stugłosy śpiewpłynący z męskich krtani. Słychać było stukrotnystukot podkutych gwoździami butów wojskowycho asfalt. Wreszcie ponad śpiewem i głuchym metalowym dudnieniem maszerujących nóg, cienkiei jakby błagalne tony fletów, muzykę bezcielesnych, abstrakcyjnych piszczałek, z którychpłynął jeden z popularnych marszów wojskowych. I oto ukazały się źródła tej wrzawy: duże,powiewające chorągwie, paru cyklistów, którzyna czele pochodu posuwali się wolno naprzód, a zanimi pierwsze szeregi maszerujących. Mężczyźniz wąsami, przywodzącymi na myśl średni stani błogosławieństwo dzieci, z martwymi, otwartymioczami, w których gniew, duma i uczciwość zabiłyzdolność patrzenia, wymachujący rękami, przypominającymi próżne rękawy i z laseczkami, zwisającymi przy boku na skórzanych pasach, jakbyzaznaczając, że nie mają zamiaru być zwykłymispacerowymi laskami. Znajdowały się w stadiumrozwoju pomiędzy pałką gumową a szablą.
Większa część spacerowiczów ulotniła sięw bocznych ulicach. Ze wszystkich domów dochodził metalowy trzask zamykanych okien. Słońceogrzewało nagie, zakurzone kamienie. Bocznymii równoległymi ulicami śpieszyli spacerowicze dodomów leżących w kierunku Grunewaldu. Nieregularnym krokom ich śpieszących się nóg odpowiadał nieubłagany, gwoździami regulowanymarsz butów na głównej ulicy. Śpiew unosił sięponad wierzchołkami drzew. Upiorne tony fletówwciskały się pomiędzy bijące dzwony południowe, które właśnie rozhuśtały się, jak gdyby chciały powiększyć jeszcze zamieszanie, obwieścić karę bożą, koniec świata i przemarsz niszczycieli. Była prawdziwa niedziela. Jedna z owychniedziel, unoszących się niekiedy nad niemieckimi miastami: uroczysta, groźna i pełna namysłu.
Wśród małej garstki osób, które się zatrzymały, żeby przyjrzeć się maszerującym, znajdowałsię Brandeis. Stał obok jednego z rzadkich pisuarów, których jak wiadomo w Berlinie jest mniejniż bibliotek. Uśmiechał się wciąż jeszcze. Czasami można było mniemać, że nie stoi po to, by zadowolić własną potrzebę patrzenia, lecz takąż potrzebę innych. Jak gdyby miał obowiązek demonstrować maszerującym i biegnącym, jak się powinnostać, martwym oczom, jak należy patrzeć, wzburzonym, jak zachować spokój, rozpolitykowanym, jak należy myśleć, idealistom, jak należy badać. Ba, jak bardzo dziwnymsię wydawał i oddalonym od europejskiej normy,i chociaż nosił płaszcz i nie czuł słońca, istniał jednak związek między nim a nadziei pełnymi wierzchołkami drzew i łagodnym powiewem wiosny. Pomiędzy maszerującymi a tymwiosennym dniem nie istniał ten związek. I aczkolwiek poznać było po nich, że maszerują prostodo lasu, to jednak wyglądali raczej, jak gdyby maszerowali przeciw niemu.
Mimo, że matka przyszła do jego żydowskiegoojca z domu ewangelickiego księdza, przynoszącze sobą niemiecką biblię, mandolinę i abonamentna pismo familijne, Nikołaj Brandeis nie czuł sięw Niemczech swojsko. Zdawało mu się nawet, że mała kolonia niemiecka na Ukrainie bardziej byłaniemiecka niż ten kraj, skąd wieczni wędrowcyzabierają ze sobą rodzimość, a dokąd wieczni przybysze przynoszą ze sobą obcość. Wszystkie roczniki pisma, które abonowała matka, dawały fałszywy obraz Niemiec. Pismo to przedstawiało krajtak, jak może wyglądał w czasie emigracji kolonistów. W domu — przypominał sobie Brandeis — mimo swych rysów, odziedziczonych po ojcu, czułsię dobrze wśród szwabskich twarzy, towarzyszymłodości. Tu, gdzie twarze ludzi nie zdradzałyokreślonej rasy (Brandeis nazywał ich „brukowymi Słowianami”) czuł się obco. Jedynie nieśmiałe przedwiośnie przypominało mu trwożliwą, oszczędną dobroć stron rodzinnych.
Myślał o swej młodości. Przypominał sobieojca, którego wcześnie stracił i który prawdopodobnie był nieśmiałym miłośnikiem świata, równiejak on sam. Ojciec jego chciał przejść na prawosławie,żeby uniknąć ograniczeń, którym podlegali w starej Rosji Żydzi. Ponieważ wychrzczeni Żydzi musieli również podać poprzednie wyznanie, chciałwpierw przejść na ewangelizm, a potem dopiero naprawosławie. Człowiek, który zamierza przedsiębrać tak praktyczne interesy z Bogiem i państwem, również może ulec słabości, o jakie niepodejrzewa się ludzi tego typu. Starego Brandeisa,który przyszedł do ewangelickiego księdza, żebygo zmylić, dosięgła kara boża, zanim jeszcze mógłwykonać swój zamiar: zakochał się w córce księdza. Może chciał ją tylko uwieść i według staregozwyczaju nie ożenić się z nią. Wszelako omylił sięw ocenie cnoty córek pastorów.
Ożenił się więc. Pozostał w kolonii. Nie przeszedł na prawosławie. Wyrzekł się swoich wielkich planów. Został małym kupcem, posiadającymkawałek ziemi, łagodną żonę i duchownego zateścia. Po roku przyszedł na świat Nikołaj, którywłaściwie nazywał się Fryderyk Teodor Emmanuel Nikołaj. Ojciec dodał rosyjskie imię w nadziei, że chłopak może w Rosji dojdzie do czegoś, przy czym Nikołaj mógł okazać się pożytecznym imieniem. Stary Brandeis nie przestał myśleć praktycznie, jak jego dawni współwyznawcy. Umarłnagle, na tyfus, grasujący w okolicy. Lecz zostawił dość pieniędzy na studia syna.
Studia Nikołaja przerwała rosyjsko-japońska wojna, z której wrócił jako oficer 106. pułku piechoty. Nosił się z zamiarem aktywowaniasię. Nigdy nie widziano go na uniwersytecie w towarzystwie egzaltowanych studentów. Nigdy niemógł pojąć ich ideałów. Nie troszczył się o konserwatystów, ani o liberałów, ani o rewolucjonistów. Jak gdyby nie był Rosjaninem. Od najwcześniejszej młodości był małomówny i z nieufnością odnosił się do wszelkiej gadatliwości. Pomiędzy wszystkimi instytucjami Rosji, armia wydawała mu się najpewniejsza. I tu uprawiano politykę. Lecz dyscyplina miała, jego zdaniem, zdolność tłumienia tak zwanych przekonań, w decydującym momencie. Miało się tu do czynienia z banalnymi faktami, lecz z faktami. Ćwiczenia z karabinem, place ćwiczeń, rekruci i koszary, portrety cara, ordery, dystynkcje — były proste i jasnejak słońce. Iść do urzędu, znaczyło: szukać protekcji, brać udział w intrygach i w dodatku politykować. Do kupiectwa brakowało mu potrzebnych kapitałów. Studiował matematykę. Mniemał, żeuzdolniony jest do służby technicznej. Lecz jegomatka, która tymczasem zestarzała się; któraodziedziczyła po ojcu trochę pieniędzy i uprawiała parę wąskich spłachetków ziemi, zaklinała go, żebypojechał do Niemiec na studia.
Obawiała się nowych wojen. W swojej naiwności myślała, że Rosja ścierpi klęskę tylko przezpół roku i że zacznie nową wyprawę odwetowąprzeciw Japonii. Nikołaj poszedł za jej radą. Studiował na kilku niemieckich uniwersytetach,przerzucił się z matematyki na ekonomię społeczną, nudził się; czuł się samotny; wracał do matki;pomagał jej w domu i po prostu z obojętności został w końcu nauczycielem szkoły wiejskiej w Helenental.
Żył spokojny i zdrów, pił i jadł regularnie, nietroszczył się o kobiety, wyjechał na dwa tygodniena Krym, wrócił szybko, ze względu na pole; czytał wiele, kochał dzieci, gromadził psy i tu i ówdzie grywał z lepszymi urzędnikami w karty.W roku 1913 umarła jego matka. W rok późniejwyruszył po raz drugi na wojnę. W roku 1917 został kapitanem. Gdy wybuchła pierwsza rewolucja, stanął po stronie rewolucjonistów. Walczyłprzeciwko bolszewikom, dostał się do niewolii przyjął u nich służbę. Postanowił za wszelką cenę zostać żołnierzem. Wśród ogólnego zamieszania, którym nie chciał się przejmować, postanowienie to było czymś pewnym, i prowadziło do czegośstosunkowo pewnego.
Lecz i ta rachuba zawiodła. Pewnego dnia wydarzył się jeden z owych epizodów, który dla rosyjskiejwojny domowej był równie charakterystyczny, jak bez znaczenia, który jednakowoż życie, przekonania i postanowienia pojedynczych ludzi mógł pchnąć na nowe tory. Nikołaj Brandeisdoświadczył tego, że człowiek w ciągu jednej godziny — która nie wydaje mu się ważna —w stanie jest tak gruntownie zmienić to, co nazywa sięjego „charakterem”, że musiałby stanąć przed lustrem, aby się przekonać, że jego fizjonomia została taka sama. Od owej przemiany, którą sam przeżył, zwykł był Brandeis utrzymywać, że ludzienie rozwijają się, lecz zmieniają swoją istotę.
Myślał o pewnym obłąkanym z jego rodzinnej wsi,który niezmordowanie wszystkim ludziom zadawał stereotypowe pytanie: „Wiele jesteś? Czy jesteś jednym?” Nie, nie był jednym. Był dwukrotny, dziesięciokrotny, stokrotny. Im więcej sposobności życie dawało, tym więcej istot z nas wydobywa.
Niejeden umarł, bo niczego nie przeżyłi przez całe życie był tylko „jednym”.
Wróćmy do owego wydarzenia: Brandeis, który walczył na Ukrainie, przybył pewnego dnia w swoje rodzinne strony i objął dowództwo nad kilku obok siebie leżącyminiemieckimi koloniami, które dobrze znał. Stosownie do głupiego, przypadkowego i przez patologicznych urzędników wymyślonego zarządzenia, Nikołaj miał pomiędzy mieszkańcami koloniiprzeprowadzić bezpośredni podział ruchomościi nieruchomości. Kolonie niemieckie były jedynymi wsiami w Rosji, które nie mogły pojąć tej takprymitywnej i rosyjskiemu wieśniakowi tak łatwozrozumiałej idei podziału dóbr. Nikołaj Brandeis sam nie miał własnego zdania co do pożytecznościtej idei. Lecz wierny swojemu postanowieniu, niechciał być niczym więcej, jak żołnierzem, i używaćwygód posłuszeństwa; jak na przykład wakacji.Zaczął — ku rozgoryczeniu mieszkańców, nie mogących mu ponadto przebaczyć, że go tak dobrzeznali — po prostu, jak mu polecono,zabierać ze stajen bogatych chłopów krowy stanowiące nadwyżkę i oddawać je uboższym. Zwołałmieszkańców i objaśnił im, że taki jest sens nowych czasów i taka wola rządu. Ludzie przysłuchiwali się milcząco. Wyjechał do następnej wsi,aby i tam zrealizować nowe przepisy. Potem dotrzeciej. Gdy jednak wrócił z powrotem do pierwszej, okazało się, że ubodzy chłopi zwrócili bogatym dobrowolnie bydło. Znowu stajnie biednychstały próżne. Nie chcieli zatrzymać tego, co nazywali „obcym dobrem”.
Nikołaj Brandeis doniósł o tym fakcie, otrzymał naganę i rozkaz nawracania ludzi przemocą.Groził im więzieniem i zesłaniem. Lecz to nie pomogło. Jeden z komisarzy aresztował pastora,człowieka, którego Brandeis znał dobrze z dawnych lat. Brandeis prosił o zwolnienie starego.Skazali pastora na śmierć. Brandeis wykonał egzekucję. W obecności całej wsi dał rozkaz: „ognia!”.
Ledwie przebrzmiał huk wystrzałów, gdy po raz pierwszy do serca Brandeisa wkradł się niepokój. Dotychczas spełniał jeszcze swoje czynnościz obojętnością zawodowego żołnierza. Teraz jednak, gdy martwe ciało pastora, który umarł klęcząc, zsunęło się na ziemię pod murem, pod murempomalowanym niebieskim wapnem, gdzie Nikołajtak często jako chłopak przesiadywał; gdy ciemnoczerwona kałuża krwi nieśmiało się powiększała, tworząc kilka strumyków na pochyłej powierzchni, w ściekach, pomiędzy kamieniami: w tej minucie zaszła w Brandeisie przemiana. Zdjął czapkę, na oczach całej ludności, i ukłonem oddałzmarłemu cześć. Następnie kazał zwłoki pogrzebać na cmentarzu. Po czym udał się do komisarzai zawiadomił go, że musi opuścić Armię Czerwoną.Ten wyśmiał go. Poradził mu sprawdzić po dwóchdniach, czy chłopi nie będą nawróceni. I jedyniew nadziei, że tego nie uczynią, Nikołaj Brandeispozostał.
Został — i zobaczył, że komisarz miał rację.Nie było już mowy o „obcej własności”. Zdawałosię, że wszystkie pojęcia nagle runęły. Bogacichłopi stali się uniżeni, a biedni wyzywający. Pastorowie z pobliskich wsi kazali o konieczności podziału dóbr. Lecz te zmiany nie uspokoiły Brandeisa i jeszcze bardziej go zmieszały. Pewnegodnia dostał obłędu. Opanowała go myśl, że niedaleko musi być brzeg świata, owo miejsce, skądmusi się spaść w przepaść wiecznych nocy. Wyraźnie widział ziemię, jak tarczę opartą na łodydze, coś jakby płaski grzyb z zębatym brzegiem.Chciał dotrzeć do tego brzegu. Dosiadł konia. Pogalopował na południe. W dziwny sposób — samnie mógł sobie tych dni przypomnieć — znalazł się nad morzem. Dostał się do Konstantynopola. I tudopiero wrócił do przytomności.
Lecz nie! Nie był to jego dawny rozsądek. Byłto całkiem inny Brandeis, który z systematycznym zapałem żebrał po domach i na ulicy, którypijanemu sąsiadowi w małym, przepełnionym hotelu (dziesięciu gości spało w jednym pokoju)ukradł papiery, i jako niemy Macedończyk, nierozumiejący słowa po grecku czy po bułgarsku,wsiadł na okręt; który jako palacz odbył podróżi wśród różnych przygód, jadąc na gapę, poprzezBałkany, Węgry i Austrię przybył do Niemiec,gdzie wspierały go komitety charytatywne. W komitetach uchodził, zależnie od kaprysu, za kupca,pułkownika lub generała. Był to zupełnie nowyBrandeis. „Wiele jesteś? Czy jesteś jednym?” —pytał. „Jestem dziesięciokrotny! Byłem nauczycielem, studentem, chłopem, sługą cara; mordercą;zdrajcą. Zaznałem sytości, pokoju, głodu; wojny;tyfusu; nędzy; nocy i dnia, mrozu i upału, niebezpieczeństwa i życia. Lecz to wszystko przeżywałem przed urodzeniem. Dzisiejszy Nikołaj Brandeis urodził się dopiero parę tygodni temu”.
Gdy stwierdził ten fakt, miał trzydzieści siedem lat. Wyznaczył sobie termin pięciu lat. Zapięć lat ma być wolnym człowiekiem. Z nieubłaganą systematyką, która pozostała mu po jegochorobie umysłowej, ułożył sobie następującyprogram:
„Jestem więc noworodkiem; dopiero co ujrzałem światło dzienne. Co mam począć na tym świecie? Czy opłaci się żyć? Jedyna wolność moja: torzucić ten świat! Lecz świat ten ma, zdaje się,pewną siłę atrakcyjną. Jest ciekawy. Nie przypuszczam, że mogę pomnożyć jeszcze moje doświadczenia. Nie jest to jednak nieprzyjemne,przypatrywać się, jak inni doświadczają życia,będąc już samemu wyposażonym w owe stare doświadczenia. Ludzie wydają mi się dziwni, bow każdym z nich znajduję cząstkę starego, nieżyjącego Nikołaja Brandeisa. Żyją jeszcze ideałami,mają przekonania, domy, szkoły; urzędy; paszporty. Są patriotami i antypatriotami, pacyfistami i militarystami, nacjonalistami i wyznawcami kosmopolityzmu. I ja miałem ojczyzny, leczone zginęły. Miałem przekonania, lecz ulotniły się.Umarł jeden pastor, a śmierć jego wszystko miobjawiła. Dziwne, że ludzie nie wierzą w cuda.We wszystko wierzą, tylko nie w cuda. Ja przeżywałem cuda. Kto jednak z tych wszystkich ludzi,którzy wierzą w idee, w tym stopniu idee przeżywał?
Ten rodzaj obserwacji i myślenia sprawia miradość. Gdy powtarzam sobie, że to jest sens megożycia, to mi wystarcza, ażeby usprawiedliwić moje postanowienie: nieporzucania świata, na którywłaśnie przyszedłem. Ażeby cieszyć się zupełnieniezależnie, muszę być zupełnie niezależny. W takim świecie, jakim jest dzisiejszy — a świat tenzajmuje mnie, to znaczy: podoba mi się prawie —trzeba mieć pieniądze, ażeby być wolnym. Mamwięc dwa wyjścia: umrzeć, albo wzbogacić się. Umrzeć mogę również jako bogacz, zaś jako nieboszczyk nie mogę być bogaty. A zatem pieniądze!”
Tego rodzaju rozważania nigdy może nikomunie przyniosły pieniędzy. Nikołaj Brandeis byłwyjątkiem. Nic innego, jak te rozważania, były jego jedynym kapitałem. Któż może powiedzieć,co rządzi przypadkiem? Może owe rozważaniakierowały przypadkiem, który przyniósł Brandeisowi pieniądze?
Każdy przypadek jest czymś codziennym i jedynie dla ścisłości należy zdać z niego sprawę.
Brandeis poznał w Gdańsku emigranta rosyjskiego, który w kasynie sopockim przegrał swojepieniądze i właśnie miał zamiar sprzedać kolięperłową swojej żony. Prosił Brandeisa o poszukanie nabywcy. Brandeis poradził mu jednak zrobićjeszcze ostatnią próbę.
— Zastaw pan kolię — rzekł. — Daj mi panpołowę pieniędzy. Będę tymi pieniędzmi graćw Sopocie. Jeżeli przegram, będę je panu dłużny, i chociaż dziś niczego nie posiadam, postaramsię je panu zwrócić. Jeżeli wygram, odda mi pandziesięć procent z wygranej.
Wiedział, że wygra, gdy udał się do kasyna.W przystępie zabobonu zażądał tylko dziesięciuprocent. Grał i wygrywał. Gdy trzy razy z rzędu wygrał, opuścił kasyno. Wygrane pieniądze były jego pierwszym kapitałem.
Niewzruszona obojętność była rękojmią jegopowodzenia. A nawet niekiedy się zdawało, że nieobliczalne kaprysy jego wyobraźni przewidywałynieobliczalne drogi, jakie chętnie obierają pieniądze. Uważano go za niesamowitego człowieka. Jemu samemu wydawało się to samo przez się zrozumiałym, że taki człowiek jak on, nieuznający żadnych więzów i który od urodzenia — tak nazywałswoją dezercję — postanowił zarabiać pieniądze,rzeczywiście je zarabiał. Było to dowodem, żenie tylko na trzeźwej kalkulacji można się wzbogacić, lecz również na natchnieniu. A on posłuszny był każdemu natchnieniu.
Obecnie z owych pięciu lat upłynęły trzy. Zaczynał się wzbogacać. Od kilku tygodni dostarczałmateriały dla oddziałów policyjnych dwóchpaństw na Bałkanach.
X
Dzwony południowe przebrzmiały. Orszakz podkutymi butami zgubił się w lekkiej chmurzekurzu i wrzawy. Ulice opustoszały; ludzie siedzieli w domu i w restauracjach. Zapachy potraw unosiły się w wiosennym podmuchu.
Nikołaj Brandeis usiadł na terasie kawiarni.Dwaj panowie przeszli obok niego, o jego uszyuderzył dźwięk rosyjskich słów. Brandeis nie lubił swoich towarzyszy niedoli. Unikał każdej sposobności, która zmuszała go do przysłuchiwaniasię z grzecznym dowierzaniem przesadnym opowiadaniom emigrantów o ich wspaniałej przeszłości. Z tą samą grzecznością umiał nie dostrzegaćich obecnej nędzy, którą zdradzali mimo woli. Któż z nich po ucieczce na nowo się urodził, jakon? Rzekłbyś, wszyscy zostawili w Rosji swojeżycie.
Bałałajkowy dźwięk ich tęsknoty nudził go,jak marsz wiatrówek, które się właśnie tędy przewinęły. Mimo że sam był dezerterem, nie mógł pojąć patriotyzmu, który opłakuje istniejącą ojczyznę, jak gdyby ją ocean pochłonął. Ludzie cipłakali za swoim srebrnym samowarem.
Wszelako rosyjskie słowa, które właśnie usłyszał, zabłądziły do nieznanej komórki Brandeisa,do komórki, którą jakby otworzyła wiosna. Spadły na jego wspomnienia o ukraińskim lutym, jakdawno oczekiwany deszcz na spragnione pola.Wspomnienia zakwitły. Teraz rozróżniał dokładnie delikatne odcienie i stopnie ojczystej wiosny. Przypominał sobie dnie w lutym, kiedy tosłońce około dwunastej godziny w południe rozwijało nagle na przeciąg pięciu minut pogodnyżar. Nagle zaczęły topnieć sople lodu na dachach,co tak wyglądało, jak gdyby słońce robiło krótkąpróbę lata. Błękit nieba był jeszcze zimowy i kobaltowy. Tylko brzegi jego były jasne, prawie żebiałe, jak gdyby w tym miejscu był zlodowaciały,jak woda. A jednak oddychał już ciepłym, przymilnym oddechem, zapowiedzią pachnących, letnich deszczów. Posiadał już niewidoczny dla okaludzkiego materiał na letnie chmurki. Potem powiał wiatr północno-zachodni. Roztapiające się sople znowu zamarzły. Wieczór we wsi zapadałszybciej niż w poprzednich dniach, mimo że przecież niewątpliwie tamte były krótsze. W bladym srebrzelśniły się w dalekim lasku brzózki, które rozsianebyły między innymi drzewami, jak młode dnie pomiędzy starymi nocami. Na polach budziły się małe czerwone ognie z zapalanych chrustów, dokołaktórych chłopi piekli kartofle, a wiatr niósł dowsi słodką woń płonących gałęzi. Przez rozległebagno, na którym wierzby wskazywały bezpieczneścieżki, a które leżało między ulicą a lasem, mógłbydziś jeszcze wędrować, nie trzymając się kierunkuwskazanego przez wierzby. Wszystko było jeszczezamarznięte i pękało jak kruche szkło pod podkutymi butami. Lecz jak długo można będzie jeszczebezpiecznie przechodzić przez bagno? Nie więcejjak dwadzieścia razy. Potem pojawią się znowuniebieskie błędne ogniki, ziemskie gwiazdy. Jutro,gdy księżyc znowu się odmieni, może spaść takobfity śnieg, jak w pierwszych dniach listopada.Płatki będą padały gęsto, ale będzie się wiedziało,że za dwa lub trzy tygodnie znikną. „Tak mniejwięcej — pomyślał Brandeis — powinno tam dziśwyglądać. A ja siedzę tu, gdzie zwiastunami wiosny są marne miejskie drzewa, przyroda magistratu, głupcy maszerujący na ćwiczenia i zapachpieczeni z kuchen. Po co właściwie tu siedzę?”
Zdawało mu się, że rosyjska mowa, którą przedchwilą słyszał, należy do przedwiośnia, które zakwitło w jego wspomnieniach, tak jak gdyby język rosyjski nie służył jako środek porozumiewawczy dla pewnego odłamu ludzkości, lecz byłjęzykiem ojczystym owej rodzinnej przyrody,brzóz, pastwisk; bagna; sopli lodu; wiatru, słońcai ognisk na polu. Dlaczego znowu emigranci? Ktowie, w nich wszystkich odżyły może dziś podobnewspomnienia jak w nim. Dlatego było tak dobrze,dziś i w podobne dnie, słuchać rosyjskiej mowy.Zapłacił i wyszedł.
Nie zważał, w jakim kierunku idzie. Chciałwejść do jakiejś restauracji, chociaż nie czuł głodu, raczej z poczucia obowiązku, na skutek przymusu, który na każdego nakłada duże, jedzącemiasto oraz pod wpływem milczącej sugestii konwencjonalnej godziny obiadowej. Stwierdził, żewspomnień jego nie sposób nazwać inaczej, jak tęsknotą. Po raz pierwszy ją poznał. Przeraził się. Coz nim się dzieje? Czy powstaje może nowy Nikołaj Brandeis?
Bezwiednie zaszedł na Marburgerstrasse. Tęsknota udzieliła się wprzód jego nogom, narzędziom wędrówki. Szły samodzielnie. Znajdował sięprzed rosyjską restauracją, w której jadał w pierwszych miesiącach po przyjeździe i nigdy później. Urządzenie było zmienione, restaurację prowadził obecnie bogaty gospodarz, kelnerzy mielisztywne koszule, panna sprzedająca papierosy nosiła niebieski mundur pazia, a numerki z garderoby były mosiężne. Rzucił okiem na specjały leżące na środkowym stole. Straciły swoją prawdziwość, z dawnych, biedniejszych czasów. Podobne już były do kompromisów, w jakie weszły z berlińskimi tradycjami. Dotrzymały kroku rozwojowi wszystkich emigrantów. Zamówiona wódkabyła słaba i śmieszna. Powiedział to kelnerowi porosyjsku, z wyrazem obrażonej próżności. Podalimu inną wódkę.
Dwaj mężczyźni siedzący przy sąsiednim stoliku przysłuchiwali mu się, patrząc na niegoz życzliwością, z jaką patrzymy na nieznanych towarzyszy wspólnej niedoli. Pozdrowił ich. Wydawali mu się sympatyczni. Obaj mieli łysiny, na ichczaszkach leżały refleksy wcześnie zapalonych świateł. Lecz bardzo się różnili między sobą. Takieróżnice możliwe są jedynie wśród Rosjan, członków wielkiego narodu, składającego się z wielumałych. Będąc w pogodnym nastroju, przyznawałwszystkim rację. Ten mały, czarny, z żółtawą skórą i czarnym wąsem, pochodzi z południowejUkrainy. Wysoki blondyn z długą czaszką i oczyma bez brwi, z różową cerą, jakby wstydliwą, jestz Polski lub z krajów bałtyckich. A jednak obajsą doskonałymi Rosjanami. Mają ten sam smak,podobny sposób trawienia, ich organizmy w tensam sposób reagują na alkohol. Zupełnie jaku mnie, Niemca i Żyda. Wszystkim jest wspólnyten sam rodzaj potrzeb cielesnych. Nikołaj Brandeis podniósł drugi kieliszek w kierunku sąsiada.
Słyszał, o czym mówili. Mówili o pewnym Józefie Daniłowiczu, który twierdził, że przeżyjeobecnie w Paryżu jeszcze intratniejszą inflację.Milczącemu Brandeisowi zdawało się nagle, żejest rzeczą niezmiernej wagi, ostrzec swoich sąsiadów i tą drogą zupełnie mu nieznanego Daniłowicza. Wtrącił się do rozmowy. Chętnie go słuchali: „Z całej francuskiej inflacji zostanie tylko tojedno: o wiele mniejsza wartość złotego franka.Francja nie ma za wiele banknotów w obiegu,jak w swoim czasie Niemcy. Banque de France posiada dość złota, mianowicie 3654 milionów franków w złocie, a więc w danej chwili jakich60 procent wydanych biletów. Społeczeństwo francuskie wierzy w wartość franka. Jest to psychologiczny fakt o największym znaczeniu dla stabilizacji. Albo nastąpi gwałtowna konsolidacja długów,albo obciążą kapitał, albo, a to jest najbardziejprawdopodobne, zaciągną pożyczkę zagraniczną.Jako gwarancja wystarczy Banque de France.
Co prawda Banque de France mógłby się zdecydować natychmiast na naruszenie swej złotej rezerwy, a zostałoby mu — według mego obliczenia — zawsze jeszcze 2500 milionów w złocie, jakogwarancja za bilety. Anglia z pewnością nie będzienależała do nieubłaganych wierzycieli Francjii zgodzi się na ustępstwa. Francja przestanie wierzyć, że z Niemiec można wycisnąć fantastycznesumy. A to będzie już połowa ratunku”.
Sprawiało mu przyjemność objaśniać tychdwóch ludzi. Słuchali uważnie. Pojęli widocznie,że mają do czynienia z wielkim znawcą, śledzącyminteresy giełdowe z biegłością doświadczonegopolityka.
— My wybieramy się do Paryża w innychsprawach, nie za interesami.
— W takim razie — rzekł Brandeis — proszęliczyć się z grubo większymi wydatkami, niż panowie przypuszczacie.
Wstał. Poprosili go o jego adres. Przez chwilężałował, że się z nimi wdawał. Dał im swój adres.
Chciał pójść do domu wolnym krokiem i okólną drogą. Określenie „do domu” sprawiło, że się uśmiechnął. Od dwóch lat mieszkał w pensjonacie. Nagle wydawało musię niemożliwością zostać tam dłużej. Niedziele były nieznośne, a z niedziel najbardziej nieznośne popołudnia. Ze wszystkich zamkniętych pokojówdolatywały miłosne chichoty i gramofony. Właścicielka, wdowa po radcy dworu, miała dziś nasobie jedwabną suknię, czarną i szarą. W pokojuNikołaja leżało jeszcze na szafie pudło ze skrzypcami, instrumentem hofrata. „W tych pokojach — opowiadała wdowa ---koncertował zawsze kwartet”. Brandeis przypomniał sobie wapienną biel i błękit jego izby.Wciągał nozdrzami woń siana, gnoju, dusznośćkojców na kury, korzenną parność stajni i ciepłysyczący strumień końskiego moczu. I przypomniałsobie mieszaninę karbolu i gotowanej ryby morskiej w jego pensjonacie. Postanowił wrócić dopiero wieczorem do domu.
Wieczór zapadł wcześniej niż przypuszczał.Niedziela przeszła, wytrzymał ją. Lecz na dworzeniedziela była gorsza niż w domu. Uciekł.
Dwóch panów czekało na niego w „salonie”.Udał się do salonu. Byli to dwaj Rosjanie, z którymi mówił w restauracji.
Okazało się, że obaj odznaczali się tą samą nieśmiałością. Obaj byli bezradni. Chcieli się wspólnie do czegoś zabrać, na zasadzie owego dziwnegoprawa, które łączy słabeuszów, wysyła razem naspacer dwie brzydkie dziewczyny, dwóch głuchych wikła w długą konwersację i dwóch nieśmiałych kojarzy w nadziei, że dodani do siebie,zrodzą śmiałość. Wszelako blondyn, młodszy odciemnego, zdawał się być zmuszony do pewnej odwagi ze względów grzecznościowych. Blondynwięc zaczął:
— Cieszymy się bardzo, żeśmy pana dziękiprzypadkowi poznali. Gdyż zależy nam na pańskiej poradzie. Ów Daniłowicz, o którym wspominaliśmy dziś, naraził nas na niemiłą sytuację. Dlatego przyszliśmy do pana i dlatego, że przypuszczamy, iż pan interesuje się sztuką.
— Ja? Sztuką? — odrzekł Brandeis. — Nigdyw życiu!
Jego goście tak się zmieszali, że musiał dodać:
— Ale to nie szkodzi, może panom coś poradzę. O jaką sztukę chodzi? O obrazy?
— Nie, o lekką sztukę — zaczął starszy —mamy kabaret, o którym pan może już słyszał. Założyliśmy go pięć lat temu. Występowaliśmy tui tam, mieliśmy dobre i złe czasy. Ale zawsze jako tako szło, właśnie dzięki pomocy Daniłowicza.Dopóki robił interesy. Od stabilizacji nic nie słyszeliśmy o nim. Przyszliśmy więc do pana. Na listy i depesze nie odpowiada. W międzyczasie teatrnasz zawinął do Belgradu. Tam kończy się naszkontrakt. Na drugi tydzień musimy wyjechać doParyża. Ale nasze dochody w Belgradzie są marne.Proszę pomyśleć, jaka konkurencja. W Belgradziebył „Niebieski Ptak”, „Złoty Kogut”, była „Bałałajka”i „Biała Chata”. A my dajemy dobrą sztukę. Leczpubliczność jest zepsuta. A my nie będziemy mielipieniędzy na wyjazd do Paryża.
— Jak nazywa się wasz teatr?
— „Zielony Łabędź” — rzekli obaj równocześnie, z dumą, z jaką oficerowie wymieniają swójpułk.
Nikołaj Brandeis przypominał sobie niewyraźnie, że widział gdzieś afisze z tą nazwą. A żebył dziś grzeczny, dodał:
— Wiele już o tym teatrze słyszałem dobrego.
Zapytali, czy mógłby im pomóc.
Zanim jeszcze zdawał sobie sprawę, co im odpowie, wyrwało mu się zdanie:
— Mam przypadkowo w tym tygodniu interesw Belgradzie. Odwiedzę tam panów.
Panowie poszli.
XI
Był więc w Belgradzie.
Po obiedzie siedział w „Zielonym Łabędziu”,na próbie.
Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio byłw teatrze. W przybliżeniu dwa albo trzy lata temu. Wybrał się wówczas kilka razy do teatru, z tąradością, jaką odczuwał przed wielu laty jako student, gdy się wybierał na przedstawienie. Przyszedł i przekonał się, że sceny są puste, nawet gdyna nich poruszają się aktorzy. Współczesna reżyseria — myślał — dlatego widocznie tak się wysila,że sami artyści odczuwają tę pustkę. Dlatego na przykład wznosili stopnie. Gdy widział stopnie,miał wrażenie, że siedzi w próżnym wnętrzu zburzonego domu. Przypomniał sobie trzęsienie ziemi, które kiedyś przeżył na Kaukazie. Na kilkuulicach, na peryferii małego, starego miasta, runęły mury i dachy. Oczom przedstawiał się widokwnętrzności domów: desek, belek i bezcelowychschodów. Wysoko wznosiło się sklepienie nieba.Schody, które niegdyś prowadziły przez piętra,zdawały się śmiesznie małe, na tle niezmiernegoodstępu dzielącego najwyższy stopień od najniższej chmurki. Na tych, prawie nienaruszonych,schodach, uwydatniała się potęga zniszczenia wyraźniej jeszcze niż na gruzach rumowisk.
Silniejszą grozę odczuwał Brandeis na widokscen. Tu bowiem obraz upadku nie był następstwem katastrofy, lecz ludzkiego wysiłku zwanego,,reżyserią”. Czasami miał ochotę poznać „reżysera”. Jakie dzikie sny muszą dręczyć tych ludzii jak tam w ich duszach wszystko wygląda? Gdyżprzebudowują widocznie głuche przepaści, którechcą ich pochłonąć w czasie głuchych nocy, na scenerie. W młodości Brandeisa istniały jeszcze światła rampy.
Odwiedził ponownie teatr akurat w czasie,gdy reflektory nie tyle oświecały, ile przesiewaływydrążone noce scen. I wciąż jeszcze nie byłodość ciemno, ażeby widz mógł zapomnieć, że nocta składa się: z cieni rupieci, skrzyń i ruchomychpodłóg, których zakonserwowana, na nowo zabalsamowana śmierć mechanicznym zimnem napełniała rozgrywające się sceny. I mimo że jasne jaksłońce reflektory umieszczały bohaterów w środku kół ze światła, blask ich nie był tak silny, żebywidz mógł zapomnieć o prywatnym człowieczeństwie aktora. Było raczej tak, jak gdyby reflektornam chciał przedstawić ciekawość widza, jedynąciekawość, jaką widz tych czasów jeszcze posiadał, a która nie była skierowana na sens akcji,lecz na bezmyślność ruchów. Było tak, jak gdybyreflektor uparcie szedł za aktorem, ażeby wreszciedowiedzieć się, po co ten człowiek wszedł na trzeci stopień celem wypowiedzenia pewnego zdaniai po co znowu zstąpił celem usłyszenia odpowiedzi.Brandeis miał wrażenie, że w jego młodości mniejod teatru wymagano. Dlatego więcej dawał. Dokładnie sobie przypominał, że nie po to wybierałsię do teatru, żeby zobaczyć „ożywionego” Shakespeare'a, jak się to mówi — gdyż nigdy Shakespeare nie mógł być tak żywy, jak przy czytaniu — lecz ażeby poznać odstęp i różnicę międzygranym Shakespeare'em, a tym, który żył w wyobraźni widza. Wówczas mogło się zdarzyć, żewielki artysta brał na siebie urojony los bohaterai własną krew ofiarował za krew Shakespeare'a.Właśnie dlatego, że ani on, ani scena, na chwilęnawet nie wypierali się tego, iż są teatrem, z rampą, kulisami, drzewami, skałami i murami z tektury. Lecz dziś — pomyślał Brandeis — reżyser dyryguje ofiarą aktora, która — o ile ma dostąpićłaski — rozegrać się musi w zupełnej samotności.Reżyseria stwarza przestrzenie. Lecz nie ma ludzi,którzy by je wypełnili. Dlatego pogrążono scenęw ciemności, spodziewając się, że wąski stożekświatła uwydatni lepiej człowieka. Co za pomyłka! Człowiek wpadł do dziury, i skrępowanypróżnią, będącą obecnie jego ciałem, stąpa poomacku wśród nocy.
Brandeis nie byłby nikomu nigdy mówiło tych rzeczach. Nie uważał się za kompetentnego,nie znał się na tym. To nie była „jego rzecz”. Ze zgrozą myślał o tym, że w współczesnych teatrachkrzyczą, jak na giełdach. Myślał, że to nie jest uczciwy interes, płacić za fikcję, która się niechce do tego przyznać, że nią jest. Płacić za sztukę udającą, że zawiera spotęgowane życie, a która w porównaniu z jego własnym życiem, z przeżyciami Brandeisa z dawniejszych lat, albo nawettylko z dostawą materiałów na Bałkany, wcale niejest życiem spotęgowanym, lecz zwidem snu o życiu, śnionym przez bladego dramatopisarza. Nie!Wolał pójść do kina. Lubił bezwiedną ciemnośćwidowni i migotliwy cień aktorów. Lubił prymitywne napięcia fikcji, przyznających się uczciwie do siebie. Lubił odosobnienie, w którym każdysiedział, reszta ludzi bowiem w rzeczywistościznajdowała się tuż przy ekranie. Tylko ciała ichzostały na miejscach, jak płaszcze w garderobie.Dwa razy na tydzień Brandeis chodził do kina.Wypoczywał. Nie mówił. Nie słuchał. Z niecierpliwością znosił krótkie oświetlone przerwy. Nienawidził przerw. Myślał nawet o urządzeniu kin,w których by nigdy nie było jasno.
Przyszedł na próbę „Zielonego Łabędzia”. Siedział sam na ciemnej widowni. Nie. Przekonałsię, że sztuka go nie zajmuje, a lekka sztuka również nie. Właściwie kabaret rosyjski, znany mujeszcze z dawnej Rosji, zawsze przez niego byłznienawidzony. Nie odpowiadała mu sztuka, któraze strachu przed rozmiarami stała się zgrabna,miniaturowa. Nienawidził delikatności. Nienawidził tych fragmentarycznych, charakterystycznych obrazów, w których ludzie zamieniali sięw liliputów, chłopki w baletnice, kozacy w cynowych żołnierzy. Nienawidził pustej świetnościkonferansjera, tryskającego na jego cześć — traktowano go bowiem jako mecenasa — wybornymdowcipem. Dlaczego nie odchodził? Po raz trzecijuż siedział na próbie. A nawet podszedł wieczorem do teatru, ażeby dowiedzieć się, ile kasa przyniosła. W jakim celu to robił?
Zespół znajdował się w nędzy. Od dawna jużnie płacili za hotel. Nie chciano im już dawać jedzenia na kredyt. Bywały wieczory, że dochódstarczył tylko na zapłacenie dla każdego herbatylub kawy z ciastkiem. Siedzieli po przedstawieniu przy małych stolikach i przypominali gromadki strwożonych kur, czekających na zarznięcie.Lecz bezustannie coś mówili, bojąc się niemychprzerw, jak gdyby cisza nieuchronnym była zwiastunem śmierci. Od założenia „Zielonego Łabędzia”nigdy jeszcze nie powodziło im się tak źle. W żółtym blasku wieczornych świateł błyszczały ichtwarze, z których pośpiesznie starli szminkę. A jednak nie chcieli się rozejść. Co nocy czekali, ażzamykano lokal. I wtedy jeszcze szli z jednegoz trzech hoteli, w których byli zakwaterowani, dodrugiego. Odprowadzali się nawzajem. A małagrupka, wchodząca wreszcie do swego hotelu, czułasię opuszczona i jakby zdradzona. Długo jeszczewystawali w korytarzach i szeptali. Potem za każdym zamykały się drzwi, jak wieko trumny.
Pewnego wieczora Brandeis zapytał: „Dlaczegonie idziecie wszyscy na poszukiwanie własnegochleba?” Popatrzyli na niego przerażeni i lekceważąco, jak gdyby go uważali za człowieka niespełnarozumu i małowartościowego. „Co? — odparł kapelmistrz — mielibyśmy porzucić nasz kabaret?Nigdy!” I Brandeis pojął, że ci ludzie uważają zanakaz sztuki to, co było nakazem ojczyzny.
Nie wszyscy z nich byli aktorami. Kobiety były córkami z dobrych domów, mężczyźni oficeramii urzędnikami; między muzykami było dwóch właścicieli dóbr, a kapelmistrz był profesorem gimnazjalnym.
Brandeis po raz pierwszy miał sposobność wydać pieniądze na rzecz, która mu się nie podobała.Od kiedy zaczął robić interesy, zwykł był każdąkwotę pieniężną uważać za narzędzie. Dać jałmużnę żebrakowi byłoby mu się wydawało czymśtak śmiesznym, jak zapalenie ognia jedynie w tymcelu, ażeby go zgasić natychmiast wodą, albo rzucenie na bruk zegarka jedynie po to, by przestałchodzić. Teodorowi Bernheimowi dał dwa tysiącedolarów, nie tylko dlatego, że potrzebował pomocyPawła, lecz także dlatego, że jego zdaniem, należynie dopuścić do żadnej funkcji ziemskiej sprawiedliwości... Nie użyczał policji żadnego z wielu istniejących Teodorów i prawdopodobnie byłby imwszystkim pomógł. Nienawidził porządku ustrojówspołecznych. Nie rozumiał go. Lecz jeszcze mniejmiał zrozumienia dla sztuki wielkiej i małej, dojrzewającej w cieplarniach znienawidzonego porządku.
A jednak opłacił „Zielonemu Łabędziowi” rachunek hotelowy i podróż.
Było to ostatniego wieczora w Belgradzie. Siedzieli w swojej kawiarni grupami przy kilku stolikach. Byli w dobrych humorach ze względu nawidoki w Paryżu, i hałasowali. Wszedł Brandeis.Chciał dziś jeszcze wrócić do Berlina i szukał dyrektora, żeby się pożegnać. Wydawał się sobie samemu śmieszny. Śmiesznemu przedsiębiorstwu dałpieniądze, odbył bezcelową podróż, stracił czas.Chciał o wszystkim zapomnieć. „Byłoby może lepiej wyjechać bez słowa” — rozważał. — „Ale torobi się tylko, gdy się samemu dostaje pieniądze,a nie gdy się je pożycza innym”.
Spostrzegli go natychmiast, gdy wszedł, otoczyli go, obchodzili się z nim, jak wypadało, zeswawolną wdzięcznością. Spojrzał raz jeszcze obojętnie na ich obojętne twarze. Nagle wzrok jegoutkwił w próżni.
Jednej twarzy brakowało. Nie znał nazwiskanależącego do tej twarzy. Lecz brakowało mu jej.
Za chwilę siedział przy stole i zamówił jakiśnapój. Dopiero co zamierzał jak najszybciej i na stojąco się pożegnać. Teraz usiadł, ażeby zaczekać.Twarz, na którą czekał, nie mogła mieć więcej jakdziewiętnaście lat. Im dłużej trwała próżnia, tymwyraźniej widział jej brunatną twarz, wąskie wargi, szerokie, czerwone, szminkowane usta, jakkrzyk na tle spokojnej twarzy, i ciemne oczy, takblisko obok siebie umieszczone, że jedna brew zdawała się przechodzić w drugą. Jakie nosi trzewiki? Nagle nic ważniejszego w tej chwili nie istniało! Byłby chętnie zapytał, jakie ona nosi trzewiki,chociaż wcale nie byłby zapytał o nią. Nie wiedział,jak się nazywa. „Oczywiście — mógłbym ją opisać. Lecz to jest przykre, bardzo przykre. Wolę zaczekać. Pojadę jutro”.
Jego pociąg odchodził o 11 godzinie wieczorem. Gdy Lidia Markowna weszła, duży zegarnad bufetem wskazywał dziesiątą godzinę. Miał zatem jeszcze godzinę czasu. Odczuwał to jako zdradę, że przyszła właśnie teraz, nabawiając go kłopotu odbycia podróży, którą już postanowił odwlec. Dlaczego przyszła teraz? Pół godziny — to zamało, żeby dowiedzieć się od niej wszystkiego, comogło być godne przyjęcia do wiadomości. Leczpół godziny wystarczy, żeby się z nią pożegnać.A czy zamierzał właściwie coś innego? O ile mógłsobie przypomnieć, przyszedł tu tylko w tym celu.Przyszła, mógł się więc pożegnać. Byłoby jednaklepiej, gdyby jej przyjście było nastąpiło równocześnie z odejściem pociągu. Wówczas zyskałbyjeszcze trzy godziny, aż do zamknięcia lokalu.A potem istniały jeszcze inne. A pociąg, którym,,Zielony Łabędź” miał odjechać do Paryża, odchodził dopiero o trzeciej po południu, jutro — —
W Brandeisie zrodziła się śmieszna nadzieja:może zegar nad bufetem w ogóle źle chodzi? Wystarczyło zrobić mały ruch, ażeby się przekonać.Wystarczyło sięgnąć po zegarek. Ale Brandeiszwlekał z tym, w obawie, że zegar chodzi dobrze.W końcu wyjął zegarek. Rzekłbyś: z wielkiegozimna wstąpił w jasne, promieniujące ciepło. Byłogrubo po jedenastej. Jego pociąg był w drodze.
— Jak właściwie nazywa się pani, która właśnie weszła? — zapytał sąsiada.
— To jest Lidia. Lidia Markowna!
— Lidia Markowna! — powtórzył Brandeis.Wstał i podszedł do niej. Weszła, poruszając sięwolno i uśmiechając się. Zbliżając się do przyjaciół,wybrała jeden ze stołów. Blisko przy niej, i tak,by musiała odwrócić głowę, chcąc widzieć jegotwarz, stanął Brandeis. Podała mu rękę. Pociągnąłją do stołu, niezajętego jeszcze, tuż obok.
— Pani jest Lidia Markowna! — rzekł, jak gdyby chciał się upewnić, że tak się nazywa, i jak gdyby każde inne nazwisko nie było mu równieobojętne.
— Tak jest. Pan mnie nie znał?
— Owszem. Znałem panią. Lecz nie pytałemo nazwisko pani. Pytam o to tylko w pewnych wypadkach. Pani jest na przykład takim wypadkiem.
Czekał. Rzekła tylko: — Dlaczego?
— Bo chciałbym — rzekł Brandeis — to znaczy, chciałbym panią prosić, aby pani nie wyjechała jutro ze wszystkimi, lecz ze mną, do mnie dodomu.
— Co pan mówi? Miałabym porzucić teatr?
— Dlaczego nie?
— Ale — pan nie wie? Mam przyjaciela. Niemogę przecież opuścić mego męża! I wcale pana nieznam.
— Kto jest pani przyjacielem?
— Grigori — tam siedzi.
Brandeis obejrzał się. Był to człowiek z basowym głosem. W scenie „Biali jeźdźcy” grał pierwszego kozaka.
Grigori był zajęty grą w karty.
— Proszę tu zaczekać! — rzekł Brandeis.
Posłał Grigoriemu kartkę przez kelnera. Napisał na niej:
„Przysiądź się pan natychmiast do nas. Chodzio pieniądze”.
Grigori przyszedł. Patrzył na przemian na Lidię, której nie ukłonił się, i na Brandeisa, do którego wciąż się uśmiechał.
— Słuchaj pan! — rzekł Brandeis po cichu. —Czy pozwoli pan, by Lidia Markowna jutro została? Ze mną?
— Dlaczego pan mi przeszkadza, mój drogi? —odpowiedział Grigori. — Myślałem, że idzie o pieniądze!
— Otrzyma pan pieniądze. Odpowiedz pan.
Grigori zmrużył oczy i patrzył na Lidię.
Potem rzekł:
— Oczywiście. Jeżeli ona chce!
— Grisza! — krzyknęła Lidia, tak głośno, żewszyscy odwrócili się. Oparła głowę o stół i płakała. Czołem przywarła do płyty marmurowej, jak gdyby nie znała innych towarzyszy poza kamieniem i martwymi przedmiotami.
— Chodź pani! — rzekł Brandeis. Podniósł jąz krzesła. Dyrektor przyszedł. Brandeis rzekł:
— Lidia Markowna opuszcza was. Zapłać pan Griszy dwie miesięczne gaże, na mój rachunek. Dobranoc!
Nowy Nikołaj Brandeis wyszedł z kobietą na ulicę.
Poszli w stronę postoju taksówek.
XII
O Pawle Bernheimie nie można niczego innegopowiedzieć, jak tylko tyle, że się nie zmienił.
Zaczął „redukować”. Była to czynność, któraw ówczesnych Niemczech towarzyszyła „odbudowie”.
Paweł Bernheim redukował. Zwolnił obie stenotypistki, a w końcu sekretarza. Zwinął biuro nadswoim mieszkaniem, a następnie oddał mieszkanie. Wydawało mu się bowiem niemożliwością zostać przeciętnym lokatorem w mieszkaniu, w którym był lokatorem niezwykłym. Niektóre przyzwyczajenia same z niego spadły: liście z drzewaw jesieni. Ów prawie że tajemniczy mechanizm,który codziennie o pierwszej godzinie wciągał domieszkania Pawła Bernheima fryzjera z pędzlem,mydłem i brzytwą, w ten sam tajemniczy sposóbprzestał funkcjonować. Prawo, na podstawie którego portier słyszał schodzącego z drugiego piętraPawła Bernheima i równocześnie otwierał bramę —przestało działać. Pewnego dnia sprzedał Pawełswoje auto i zwolnił szofera. Auto powędrowało dowłaściciela taksówek. Pawłowi zdawało się, że nigdy już nie siądzie do taksówki, w obawie, żemógłby to być jego własny wóz. Pożegnał szoferanapiwkiem, który przekraczał jego możliwości,a odpowiadającym jedynie zobowiązaniu względemostatniego gestu wytworności. Nagle, jak gdybypochłonięci żywiołową katastrofą, zniknęli jegoprzyjaciele. Mógł szukać ich we wszystkich klubach — sczezli.
Samotność zamierzała ustabilizować się, jakwaluta. Wynajął sobie jeden pokój, w błędnej nadziei, że rozmiary samotności zależą od rozmiarówmieszkania. Wzbogacił się o doświadczenie, że samotność ma tę szczególną właściwość, iż w jednympokoju jest większa niż w trzech. Jego wnioski były mylne, podobnie jak wnioski jego matki. Onaposiadała walizę z papierowymi pieniędzmi, a onakcje, z których nie można było żyć! Dlaczego niezrobił interesu z materiałami Brandeisa? Byłbydziś bogatym człowiekiem. Tak bliski był bogactwa! Miał jeszcze dwa tysiące dolarów. Te dwa tysiące, które był winien Brandeisowi. Wystarczyłoakurat do handlu papierosami. Jedynym zawodem, do którego byłby miał ochotę i zdolności, była dyplomacja. Mógł co prawda zaciągnąć jeszcze pożyczkę na dom. Ponieważ jednak część domu, należąca na podstawie testamentu do niego, obciążonabyła trzema hipotekami, nowa pożyczka nie byłamożliwa bez zgody matki. Matka zaś nie zgodziłaby się nigdy. Firma Bernheim i S-ka i tak wkrótcemiała zostać zwinięta. Pani Bernheim nie wiedziałajeszcze o tym.
Niekiedy Bernheim liczył swoją gotówkę, mimo że ją znał. Ale przypuszczał możliwość pomyłki albo, że ponowne liczenie, dzięki jakiemuś cudowi, da inną sumę. Gdyby swoje akcje sprzedałwedług dzisiejszego kursu, nie miałby, wraz zeswoimi dolarami, ponad 25.000 marek. Tymi pieniędzmi mógłby ktoś inny, Nikołaj Brandeis,w ciągu dwóch lat zarobić milion marek... PawełBernheim należał jednak do owych ambitnychludzi, którym mały kapitał nie wydaje się nawetgodny tego, by go skonsumować.
Były jasne dni wiosenne. Niebo było niebieskim tynkiem powleczone, ulica biała, zamiecionaz podwójną starannością, a chmury ostateczniez tego świata wygnane. „Gdybym posiadał jeszczeauto!” — myślał Paweł. Nie przypominał sobie,czy kiedykolwiek przeżywał tak piękne dni, w tymczasie, kiedy miał jeszcze wóz. Gdy wsiadał do autobusu czy kolejki podziemnej, czuł się zdegradowany. Spał codziennie do południa z przekoryi w niewyraźnej nadziei, że nad głową śpiącego mogłyby się skłębić szczęśliwe przypadki, jak chmury. Spał do późna, chociaż mu rozum dyktował wstawać wcześnie. Gdy był ubrany i schodził naulicę, dzień dobiegający kresu zdawał się udowadniać bezskuteczność jego trudów.
Kilkakrotnie postanowił składać przed południem wizyty. Odwiedzał dyrektorów wielkich wydawnictw. Ułożył sobie jakieś propozycje. Był zdecydowany przedstawić w przesadnym świetle swójmajątek i możliwości kredytu, chciał mówić o swoich stosunkach w Anglii, w które zaczął stopniowosam wierzyć. Szedł od jednej dużej firmy do drugiej. Siedział w poczekalniach, gdzie leżały czasopisma i gazety wydawnictw, przeznaczone dla czekających, ażeby mogli zaznajomić się z poglądamifirmy, zanim dojdzie do konferencji. Poczekalniebyły wygodne, cośkolwiek za silnie opalone i strzeżone przez dyżurnych w liberiach, siedzących nawysokich stołkach. Dyrektorzy znajdowali się stale na konferencjach. Nie były to już „ważne” konferencje, jak owe konferencje fingowane przezPawła Bernheima podczas inflacji. Były to skromne konferencje bez szczególnych znamion, a więco wiele ważniejsze... — Można je było porównaćdo wybitnych osobistości, posiadających wprawdzie tytuł, lecz nierobiących z niego użytku. Siedział i czekał. Podobnie czekano niegdyś na niego.Pojął teraz, że instytucja poczekalń jest czyśćcemkapitalistycznego nieba. Nie istnieje nic okrutniejszego, jak ta przymusowa cierpliwość, przerywananieustannymi dzwonkami dla służby, nowymigośćmi i roztargnionym wertowaniem pism,które zamierzają dostarczyć pocieszenia, wytwarzając jednak najgłębszą beznadziejność. Zdarzałosię, że Bernheim opuszczał poczekalnię, zanim dochodziło do rozmowy. Ucieczka przed rozmową,która już w poczekalni straciła swój sens, sprawiała mu ulgę i uczucie odzyskanej wolności, jak gdyby opuścił mury domu obłąkanych. Ilekroć wychodził z bramy, odwracał głowę, jak to czynimy, gdychcemy zobaczyć przeszkodę, o którą potknęliśmy się.
— Nigdy już moja noga nie stanie w tym domu!
Znowu wyjechał do matki.
Pani nadradczyni tak się tam zadomowiła, jak gdyby w domu Bernheimów przyszła na świat. Pawła pozdrawiała jak ciotka. Wciąż jeszczepani Bernheim na palcach chodziła do pokoju lokatorki, by skontrolować, czy nie zostawiła niepotrzebnego światła, czy klucz jakiś nie tkwił nadtoluźno w szafie, tak, że mógłby wypaść i zginąć;czy okno nie było otwarte, zapraszając wszystkiemole, by odżywiały się dywanem, i wreszcie czy umywalka pani nadradczyni nie dostała jeszcze tegopęknięcia, którego pani Bernheim z drżeniem odkilku lat oczekiwała.
— Umówiłyśmy się — opowiadała Pawłowi — że pani nadradczyni będzie odtąd opłacała abonament za gazetę. Akurat przed miesiącem naciekła do jej pokoju deszczówka, dach był uszkodzony. Twierdziła, że ja mam zapłacić za naprawę.Ale wyjaśniłam jej, że właścicielka nie może byćodpowiedzialna za dziury w dachu. Przyznała mirację, dach zastał uszczelniony, ale od tego czasunie pada deszcz, nie wiem, czy nas blacharz nieoszukał. Czy chciałbyś to zbadać?
Paweł wygramolił się na dach, ażeby zobaczyćto miejsce.
Z góry widział ogród, który teraz, z początkiem wiosny, był jeszcze smutniejszy niż w jesieni... — jak ktoś ubogo ubrany smutniej wyglądaw słońcu niż we mgle. Paweł widział szopę, w której nie było wozów, stajnie, w których rżały obcekonie, i starego psa. Brudny pies leżał leniwieprzed budą, jak gdyby i on wiedział, że nie ma jużniczego do pilnowania, poza walizą pani Bernheimz bezwartościowymi papierami.
Pewnego wieczora matka odłożyła gazetę — odkiedy lokatorka płaciła abonament, czuła się paniBernheim zwolniona z obowiązku czytania wszystkich ogłoszeń — i rzekła:
— Wiesz, Pawle, czytam teraz w gazecie tylematrymonialnych inseratów!
— Tak — odrzekł Paweł obojętnie — to następstwo wojny.
— Młodzi ludzie są mądrzy — ciągnęła paniBernheim — żenią się wcześnie: to jest zdrowe i zapewnia długie życie.
Milczała i czekała na zdanie syna.
Lecz Paweł zdawał się myśleć nad czymś. Słyszał tykanie zegara, jedynego, który w tym domuchodził, i delikatny wietrzyk, szumiący w zeszłorocznym, powiędłym listowiu. Pani Bernheim sięgnęła po lorgnon. Dopiero prztyknięcie szkieł strąciło go znowu na ziemię.
Pani Bernheim patrzyła na Pawła dłuższąchwilę przez szkła. Paweł wiedział, że to oznaczaprzygotowywanie się matki do „poważnego tematu”, i czekał.
— Masz teraz trzydzieści lat, Pawle! — rzekłapani Bernheim.
Wspomnienie jego trzydziestu lat boleśnie godotknęło, jak gdyby to było ułomnością. Otóżi osiągnął trzydziestkę, niczego nie osiągnął. Rzekłbyś:tych trzydzieści lat piętrzyło się obok niego, rokprzy roku, miesiąc przy miesiącu, dzień przy dniu;góra czasu, a on sam stał opodal bezczynny, małyi bez wieku.
— Czy nigdy nie myślałeś o ożenku? — zapytała matka trochę energicznie, wciąż jeszcze trzymając przed oczyma szkła.
— Gdzie są kobiety? — odrzekł Paweł.
— Jest dość kobiet, moje dziecko — musiszsię rozejrzeć!
Znowu opuściła szkła, które zawisły u boku,jak szabla włożona do pochwy.
Nie mówili więcej o małżeństwie. Bądź co bądźjednak Paweł w pociągu do Berlina rozważał propozycję matki. Tak jest, był może już czas, ażebysię ożenić. A nawet było dość łatwo ożenić się.Głównymi warunkami były ostrożność i szybkadecyzja. Ożenek był drogą do wielkości. Postanowił bywać w towarzystwach.
Znał z poprzednich lat, kiedy to był jeszczeprotektorem artystów, młodego człowieka z Temesvaru, który podawał Budapeszt jako miejsceswego urodzenia. Nazywał się Sandor Tekely.Przybył do Berlina jako żurnalista i rysownik.Mógł równie dobrze zarekomendować się jako gentleman-jeździec, magik i agent polityczny: los, darzący pewną życzliwością niektórych młodych ludzi z Temesvaru, skierował Sandora Tekelywpierw do klubów gry, potem do kabaretów, następnie do teatrów, po dwóch latach do filmui wreszcie z powrotem do gazety. Pewnego razu towarzyszył, jako członek oddziału prasowego i propagandowego, czerwonej armii dyktatora węgierskiego Beli Kuna w wyprawie przeciw Rumunom.Dawno zapomniał te dni i tę działalność. Byłw stanie zapomnieć o mordzie, długoletnim więzieniu i tyfusie. Tej zdolności zapominania odpowiadała wprawa w wyzyskaniu teraźniejszości. Zdawało się, że zwinność, z jaką potrafił z każdejsytuacji wyłowić każdą korzystną sposobność,bezpośredni miała związek z jego zapominalstwem,podobnie jak owa właściwość zdrowego organizmu,czerpiącego siłę z zimowych mrozów, jak i upałówletnich, w ścisłej stoi łączności z drugą właściwością, mianowicie, szybkim i gruntownym pokonywaniem chorób. Byłoby niesprawiedliwością zarzucać Sandorowi Tekely niestałość charakteru.Umiał zapominać — tak samo jak umiał byćuważnym. I jak motyl z każdego kwiatu wyssietrochę słodyczy, tak Sandor Tekely z każdego towarzystwa, w które wpadał, zabierał ze sobą jakąśkoneksję, jakiś stosunek, jakąś przyjaźń. Był tojeden z najpewniejszych dowodów przemian, jakim ulegały towarzystwa; niepewności dawnychklas i jej członków, płynności wartości towarzyskich i bezgranicznej bezradności nowych domów,w których architektura urządziła współczesne „pokoje do przyjęć”. Beztrosko i tylko o koneksjachmyśląc, fruwał Tekely od jednej gospodyni domudo drugiej, nie dostrzegając różnicy, chodził na bale maskowe, które w owym roku przetrwały pokaźnie karnawał, stale w tym samym kostiumie rokokowego księcia. Poza tym nosił wieczorami smoking i kamizelkę z klapami, zawsze z uśmiechemwykwitającym z ciemnoczerwonych warg i białychbez zarzutu zębów, zawsze z gotowością powiedzenia komuś za pierwszym razem grzeczności, a za drugim razem sekretu.
Nie bez racji myślał PawełBernheim o Sandorze Tekely. Wiedział, żeTekely dwa razy w tygodniu jadał w węgierskiejrestauracji, żeby nie stracić kontaktu z ojczystąziemią. Pewnego razu zastał go. Tekely ucieszyłsię. Chętnie na to patrzył, gdy go dobrze ubranipanowie odwiedzali w restauracji, gdzie długo jadał na kredyt. W tej restauracji zdwoił swojązwykłą poufałość. Kojarzył ją z serdeczną radością, z której można było wnosić o niezwykłymznaczeniu jego gościa.
Gdzież Paweł Bernheim (,,drogi, kochany przyjacielu”) tak długo się ukrywał?
A on sam?
O, to nie jest tajemnicą! Dużo zajęcia. Popierwsze pracował w przedsiębiorstwie inseratowym, które wprowadziło nową reklamę w formiepieczątki pocztowej na nagłówku gazety. Po drugie pomagał w dziale propagandowym wielkiegoamerykańskiego towarzystwa filmowego, które odpół roku pracowało w Niemczech. Po trzecie zakłada wspólnie z przyjacielem pismo światowe wewszystkich europejskich językach, przynoszące nowości i felietonowe wiadomości. W końcu miewał pomysły na aktualne komedie, które sprzedawałznanym dramatopisarzom. Poza tym uśmiechało sięcoś nowego, mianowicie założenie gazety; pismadla domów towarowych, które planuje człowieknazwiskiem Nikołaj Brandeis.
— Kto? — Rosjanin Brandeis? — powtórzyłPaweł.
— Zna go pan? — zawołał Tekely i ujął Bernheima za ramię. — Zna pan Brandeisa osobiście?
— Tak jest — odrzekł Paweł. — Dlaczego tojest takie dziwne?
— O, wcale nie dziwne, ale doskonała koneksja!
I udawana ocena Tekely'ego zamieniła sięw prawdziwy podziw. „Brandeis; Brandeis!” — powtarzał. Takim tonem biegacz w starożytnych czasach obwoływał zwycięstwo.
— Nie wie pan? Brandeis jest wielkim człowiekiem jutra. Jeden z owych mężczyzn,którzy przybywają ze Wschodu i tu zdobywająszczęście. Od pół roku jest właścicielem dwunastukwartałów kamienic przy Kurfürstendammie. Zaczynana całej prowincji zakładać sklepy bławatne i sklepy z towarem mieszanym. Mówią, że zamierzazalać Niemcy domami towarowymi. W każdym małym mieście — dom towarowy. Jego motto brzmi: dlaklasy średniej. Rozsyła odezwy nawołujące do ratowania średniej klasy, założył bank i przywiózłpono ze sobą z Serbii niezwykle bogatą i pięknąkobietę. Mogłaby być jego córką. Chodzą oboje nawszystkie premiery. Jest pono rosyjską księżniczką, która uciekła do Belgradu z bajecznymi klejnotami. Miała je już sprzedać, gdy poznała Brandeisa. Od kiedy go pan nie widział? Zadzwoń pando niego, skoro go pan zna. Albo czekaj pan: możebędzie jutro u „Czarno-białych”.
— Kto to są „Czarno-biali”?
— Bal maskowy nowego klubu hokejowego,nie wie pan? Chce pan zaproszenie? Proszę, mapan pióro? Wpiszę zaraz pańskie nazwisko.Doktor Paweł Bernheim, prawda?
Był świeży, pogodny wieczór, niebo jasne jakwczesnym porankiem, a księżyc tak bliski i ziemski, że wyglądał jak brat dużych, srebrnych lampłukowych. Paweł błogosławił tego Tekely'ego.,,Kilka razy w tygodniu powinno się spotykać takich ludzi. Chłopak ten wszystko wie i przynosiszczęście. Wszystko zależy od tego balu »Czarno-białych«. Tam przeżyję coś decydującego albo jużnigdzie. A więc, w drogę do »Czarno-białych«.Hockey jest sympatycznym sportem!”
XIII
Wielką salę kasyna, w którym miała odbyć sięzabawa, zamieniono w labirynt. Nieoczekiwane kąciki pomiędzy sztucznym murami, lożami, schowkami miały na celu nie tylko ukrywać gości, chcących oddawać się tajnym rozkoszom, lecz takżeutrzymywać ich w ciągłej obawie przed niespodziankami. Nie było bowiem takiego kąta, który bypozornie i podstępnie nie wydawał się bezpiecznym, posiadając jednak przy tym niewidoczny dostęp. Była to architektura sadysty.
Paweł Bernheim stanął blisko wejścia, chciałwidzieć wchodzących. Lecz Brandeis nie przyszedł.— Powinienem był to przewidzieć — rzekł Paweł.
— Czy jeden raz ten Sandor Tekely opowiadał mi kłamliwe historie? — Był smutny i pełengoryczy. W tym hockey-klubie jeden drugiegopoznawał i w przebraniu. Co więcej, można byłoprzypuszczać, że wszyscy wiedzieli, w jakich kostiumach ich znajomi przyjdą na bal. Wszyscyobecni mieli tak silne poczucie przynależności dojednej rodziny, że dla kilku zabłąkanych obcychmieli zdziwione i trochę niezadowolone spojrzenie, jakie się ma dla intruzów. Na dwóch przeciwległych estradach muzycy wyładowywali swójtemperament. Nie dopuszczali do żadnych pauz.Gdy po ukończeniu tanga przez jedną kapelę, zakwitała nieśmiała cisza, rzucała się na tę niemąchwilę druga kapela, miażdżąc ją pomiędzy bębnami a saksofonami jazzu. Pary tańczyły niezmordowanie. Paweł Bernheim nie widział możliwościspotkania decydującego przeznaczenia, w tymzamkniętym, aczkolwiek przebranym towarzystwie.A przez cały wieczór miał tę nadzieję. Miał na sobie ciemne domino. Kostium ten, nadawał się — takmu się przynajmniej zdawało — do spotkaniaz decydującym przeznaczeniem. Lecz przeznaczenienie zgłaszało się.
Powiedzmy raczej: pozornie przeznaczenie się nie zgłaszało. Gdyż pociągnęła za sobą Pawła Bernheima do kąta dziewczyna w kostiumie haremowym, z piersiami ze złotych łusek, z turkusową szeroką wstążką dokoła czoła, białych, przewiewnych szarawarach i niebieskich sandałach. Pociągnęła go łagodną przemocą, stosowaną przez uczciwe kobiety, chcące jedynie wywołać wrażenie, że naśladują ruch lekkich kobiet z miast portowych. Było już około drugiej po północy i Bernheim nie mógł się spodziewać niczego wielkiego. Oddawał się więc niemej rozkoszy tulenia do siebie ciała dziewczęcia. Kobieta chciała się czegoś napić. Paweł wstał, ażeby jej przynieść szklankę szampana, sprzedawano bowiem przy bufecie szampana szklankami. Czuł, że usiłowała podsycić lekkie podniecenie, w którym się już znajdowała.W jakim celu istnieją bale kostiumowe? Nudzę się,pomyślała. Wszyscy mnie znają, a nie ważą sięnawet na żart. Ten młody człowiek jest mi obcy.Nie jest może mądrzejszy od innych, lecz ma tę zaletę, że mnie nie zna.
Wyznała mu więc krótko i stanowczo, że sięnudzi. Skarżyła się na trwożliwych mężczyzn, których znała nie tylko po imieniu, lecz także poprzezwisku. Pobudziła ambicję Pawła i przypomniała mu szczęśliwe czasy jego pierwszej młodości, kiedy to beztrosko i z widokami na studia w Oxfordzie do tego tylko stopnia uwodził dziewczęta, że nie pomniejszało to ich zdolności do zamążpójścia. Były to jeszcze bądź co bądź niewinneczasy, pomyślał. Wtedy żadna z panien nie byłabysię odnosiła do mnie tak otwarcie. Po matce odziedziczył skłonność zaliczania każdego obcego, bezwzględu na płeć, do jednej z klas społecznych. Z zachowania dziewczęcia wysnuł wniosek, że nie należy do towarzystwa, które on zwykł był nazywać,,pierwszorzędnym”. I na wzór mężczyzn, którzyzdolność stawiania oporu u kobiet oceniają wedługdochodów ich ojców, przedsięwziął sobie, posunąćsię tak daleko, to znaczy, tak blisko, ile to będziemożliwe, przy uwzględnieniu ciemności i odosobnienia miejsca.
Otrzymał zapraszającą odprawę. Pancerz z łusek rozluźnił się. Próby jego były już tak śmiałe,że znajdował się w stadium, w którym zapomina siętwarz, a więc indywidualność kobiety, czując tylkobliskość odmiennej płci. Wtem przeląkł się szmeru. Rokokowy książę przeszedł obok, i półszeptem wypowiedział jego nazwisko. Poprosił towarzyszkę, byna niego zaczekała, i poszedł za księciem. Był toSandor Tekely.
— Winszuję panu pańskiej zdobyczy! — rzekłTekely.
— Mnie się również zdaje, że jest przystojna — twierdził Bernheim. Był trochę niegrzeczny, dlategoże mu Tekely przeszkodził i dlatego, że mu wczoraj obiecał coś zupełnie innego i ważniejszego.
— Przystojna oczywiście także jest — rzekłTekely. — Lecz to nie jest główna rzecz. Chyba panwie, kto to jest?
— Nie mam pojęcia!
— Nie ma sensu tego ukrywać, drogi przyjacielu!Pan bardzo dobrze wie, że to jest panna Irma Enders.
— Enders — zakłady chemiczne.
— Tak jest, wracaj pan szybko.
Paweł Bernheim pośpiesznie wrócił.
Panna Enders oczekiwała go. Nie mogła jednakpojąć przemiany, która najwidoczniej w tym człowieku zaszła. Od kiedy bowiem Paweł znał jejnazwisko, nie był w stanie dotknąć jej ręki. I podczas gdy mu jej twarz przedtem była zupełnie obojętna, zdawało mu się teraz, że jest najważniejsząrzeczą — wiedzieć jak wygląda.
— Ach, stałeś się nudny — rzekła panna Enders nie bez racji. I chciała wstać.
Zatrzymał ją siłą. Jeszcze raz błogosławił Sandora Tekely. Zaczął jej opowiadać. To byłoby jeszcze najlepsze, poruszać językiem, skoro ręcebyły tknięte paraliżem. Czuł, że jego życie zależyod tej panny, i że za żadną cenę — nie powinien wydawać się nudny. Z szacunkiem przed przemysłemchemicznym, który u ludzi tego typu, co PawełBernheim, zastępuje wszystkie zdolności poważaniai oceny oraz ustala wartości i miary; z szacunkiemprzed chemią, czarującym jak jej formułki, ogromnym, jak wiara religijnych i przywiązanie wiernych monarchistów do cesarzy i królów lub jakcześć niektórych narodów dla zmarłych: z takimszacunkiem zaczął teraz Paweł Bernheim obserwować, bawić i zalecać się pannie Enders. Bał sięwciąż, że wysiłek mu się nie uda. Nie mógł w żadensposób odzyskać poprzedniej swobody. Tęsknił zanią. Podobała się pannie Enders. Lecz poruszał się,drżąc, pomiędzy obawą obrażenia majestatu chemii, który nosił w głębi serca, a życzeniem zlekceważenia go, żeby móc odnaleźć potrzebną niewymuszoność wobec córki wielkiego człowieka.
Rzucił się więc, jak to było jego zwyczajem,posiadał bowiem literacką zdolność kłamania — naopowiadanie. Mieszał swoje i obce przeżycia, własne i pożyczone dowcipy i anegdotki, i w ciągujednego kwadransa zmartwychwstał dawny PawełBernheim, causeur, dyletant, znawca historii sztuki. Błękit dawnego spojrzenia z lat młodzieńczych,który się cośkolwiek zużył w czasie inflacji — ponownie tak błyszczał, że panna Enders musiała gozauważyć, mimo mroku. Pointy swoich historiiostrzył w ten sposób, że musiały, jak prawdziwe strzały miłosne z mitologii trafić, jeżeli nie w serce, to do wyobraźni dziewczęcia. A tak zręcznieumiał stawać się całkiem przypadkowo bohateremswoich historii, że nawet jego fanfaronady przybierały fizjonomię skromności.
Był w najlepszej formie. Nie zapominał, pohistoriach, które świadczyły o jego odwadze, opowiadać takie, w których ujawniało się jego lękliweczłowieczeństwo tak, że panna Enders wprawionaw podziw bezpośrednią odwagą jego czynów, zaczęła również cenić jego szczerość. Dowiedziawszysię z jego opowiadań, że wychowany został w Oxfordzie, wysnuła momentalnie i automatyczniewniosek, że musi być spokrewniony z angielskąarystokracją — jedyną, która niekiedy imponowałarycerzom chemii. Gdy dowiedziała się, że nosi pospolite nazwisko Paweł Bernheim (uważał bowiemza stosowne podać jej nazwisko), młody człowiekstał się dla niej tajemniczy, co u młodych dziewcząt więcej znaczy, niż „angielski” lub „arystokratyczny”. Dobry przyjaciel ich domu miał ją odprowadzić, ale ona wolała towarzystwo Bernheima.Jej wóz czekający na rogu ulicy i szofer o zaostrzonym techniką profilu lokajów starej rasywzbudził w Pawle taki zachwyt, jaki u kochankówubiegłych stuleci mógł wzbudzić jedynie widokpodwiązki. A oszołomiony był, gdy w woziespostrzegł angielskiego charta, okutanego wełnianym pledem — psa o zapachu Oxfordu i angielskiego trawnika. Z wysiłkiem, który mu dech zapierał,stłumił w sobie w ostatniej niemal chwili pietyzm dla sfery towarzyskiej panny i znalazł jeszcze naszczęście tyle siły i przytomności umysłu, że zdążył objąć kibić dziewczęcia, na jakie trzy minutyprzed hotelem Adlon.
Tak było istotnie. Paweł był pierwszym mężczyzną, który wywarł wrażenie na pannie IrmieEnders. Dwóch nauczycieli domowych, którzy pewnego razu — liczyła wówczas osiemnaście lat —w ogrodzie, podczas parnych i podniecających dniletnich, przyzwyczaili się przerywać lekcje i nawiązywać stosunki miłosne — w ogóle nie możnabyło brać w rachubę. Byli sługami, których ruchyoderwane były od ich osobowości, i odbywały sięniezależnie od nich, mając odległe podobieństwo dowynagradzanych usług. Poza tym istnieli tylko niewinni towarzysze, do tenisa, pływania, saneczkowania i do tańca. Młody Paweł Bernheim natomiast widział świat, musiał mieć przeżycia, dziwnyzawód, o który nie uważała za stosowne zapytać;musiał znać dziwnych ludzi i także z dobrego towarzystwa, mówił o koniach i o samochodach, a twarzjego była sympatyczna... — Irmie wydawałasię sympatyczna.
Stanęła jeszcze raz w kostiumie przed lustrem.Podobała się sobie. Była przyzwyczajona podobaćsię sobie. Jej nogi wcale nie były brzydkie! Tegonie można było o nich powiedzieć! Kostki u nógbyły za duże, w porównaniu z obwodem łydeki zdawały się delikatne, bo nosiła teraz spodnie.Poza tym wszystko bez zarzutu. Piersi cośkolwiekza wysoko osadzone. Lecz za to dobrze zbudowane plecy, białe i podniecające, tak, że w sukni wieczorowej, gdy plecy były odkryte, zapominało sięprawie o piersiach. Ani śladu brzucha. Biodra trochę za szerokie — może z częstej jazdy konnej?Ręce mocno rozwinięte od trzymania rakiety tenisowej, ale długie, a palce proporcjonalne. Jasnatwarz niepokaźna, usta, jak na jej smak, za drobne,zwłaszcza, że zęby były za wielkie. Zdradziecki fałdpod brodą — cóż to było? Przecież dwadzieścia jeden lat dopiero? Może następstwo jej wstrętnegoprzyzwyczajenia schylania głęboko głowy przyczytaniu. Zresztą nie trzeba tyle czytać.
Postanowiła pojutrze — gdy wuj Karol po niąprzyjedzie — zrobić aluzję. Może zna to nazwisko?Rodziców, Bogu dzięki, już nie miała. Jej koleżanki Liza, Herta i Ingeborga miały o wiele mniejwolności. Nie mogły tak rozporządzać autem, szoferem, psem i balami maskowymi. Nie były co prawda indywidualnościami. Podczas gdy Irma — nienawidziła tego imienia, było w smaku przedwojennej generacji — ona, Irma, mimo że Irma, była indywidualnością! Męża mogła sobie sama znaleźć. Miaładoskonały smak. Mogła być twarda, pogardzała sentymentem, a jeżeli raziła ją trochę jej nienaruszonaprawie dziewiczość, wiedziała, że błąd ten raczejświadczy o tchórzostwie mężczyzn, niż jej samej.
Zadowolona położyła się spać i śniła sen jej generacji: w szarym smukłym sportowym wozie dobrejmarki i tak dalej. Tuż przed domostwami jakiejśwsi sen się urwał. Spała bez obrazów i przeszkóddo jedenastej godziny.
XIV
Zamiast w czwartek, jak przewidywano, przybył wuj Irmy, pan Karol Enders, dopiero w niedzielę. Gdy żona jego wyrażała pewne zaniepokojenie co do bezpieczeństwa Irmy w Berlinie, odpowiadał pan Enders: — Nie znasz Irmy! W ogólenie żyjesz w dzisiejszej epoce! Nie znasz dzisiejszych młodych ludzi!
Entuzjazmował się postępem, młodzieżą, nowymi wynalazkami, tempem i sportem. Czuł się w dzisiejszości jak u siebie w domu, i po to jedynie konserwował swoją młodość i swoje zdrowie, żeby dożyć jeszcze jednej, nowszej młodości. Gdy czytałw jednym z popularnonaukowych czasopism, któreabonował, a czytał je z utajonym podnieceniem, jak gdybyto była pornografia — wiadomość o zupełnym zaćmieniu słońca w Europie Środkowej z końcemtrzeciego tysiąclecia, wstrząsnęła nim niemożliwośćprzeżycia tysiąca lat. A istotnie trudno było pojąć,dlaczego taki człowiek jak on nie miałby żyć wiecznie. Jego inżynierowie i urzędnicy, jego chemicyi pomocnicy, jego werkmistrze, jego kasjerzyi sekretarze pracowali na niego, aczkolwiek onsam przez cały dzień był zajęty, aczkolwiek onsam chętnie działalności się oddawał i chętnieo niej mówił. Stale był zajęty czymś nie przynoszącym żadnego pożytku. Filozofowieświata, poeci i myśliciele, wynalazcy i odkrywcymyśleli za niego i dostarczali jego mózgowi koniecznej strawy. Lotnicy przelatywali ocean, kolekcjonerzy rekordów odbywali na rowerach podróże dokołaświata, to samo inni robili saneczkami lub łodziami, badacze ginęli w lodowatym morzu, akrobaciłamali sobie kark w trzykrotnym salto mortale —ażeby jemu sprawić radość. Z końcem każdego roku czytał z entuzjazmem bilans nieszczęśliwychwypadków i uważał wszystkich przejechanych ludzi, idących pieszo, za winnych. Poruszać się wolnoi nie mieć przytomności umysłu, znaczyło, wedługniego, popełniać zbrodnię wobec tempa, które ubóstwiał. On sam chętnie się spóźniał, plótł o błahychsprawach, przewodniczył niezliczonym konferencjom, jeździł z miasta do miasta, chodził do muzeów, zbierał minerały, bywał na koncertach, na których grano współczesną muzykę, finansował współczesne domy mieszkalne, budynki użytecznościowei teatry, będące terenem niezwykłych eksperymentów reżyserskich. Przed wojną był jednym z najgorliwszych zwolenników cesarza Wilhelma II...Podczas wojny był aneksjonistą, mniej z przekonań politycznych, jak z zamiłowania do przewrotów. Po przewrocie został jednym z owych demokratycznych konserwatystów, którzy istnieją wyłącznie w Niemczech: mogą być patriotami i kosmopolitami, mogą czuć się zaszczyceni towarzystwem księcia i mieć dla niego uśmiech politowania, mogą uznawać socjalizm i uważać go za utopię,zakładać kolonie robotnicze i usuwać robotników,mieć dobrych przyjaciół Żydów i piastować honorowe urzędy w stowarzyszeniach antysemickich;mogą głosować na partię konserwatywną, a nawetfigurować jako członkowie na ich liście, a cieszyćsię zwycięstwem lewicowców, nie uznawać bolszewików a sympatyzować z Sowietami.
Znając swego wuja, Irma powinna była wiedzieć, że człowiek o tak różnych zainteresowaniachi zajęciach nie może przybyć punktualnie. Wierzyła w konieczność jego działalności, jego podróżyi jego zamiłowań. Ilekroć się spóźniał, uważała toza następstwo nieprzewidzianych przeszkód. W tympodobna była do ciotki. Gdy pan Enders przyjechał w niedzielę, zastał już, na swój sposób, zakochaną Irmę. W międzyczasie widziała się z PawłemBernheimem trzy razy. Raz na fajfie, raz zrobiliwycieczkę autem bez określonego celu, a po raztrzeci wybrali się na spacer, wolno, uszczęśliwieni— zamiast zagrać w tenisa, jak się umówili. Nazajutrz mieli zrobić przejażdżkę konną.
Ażeby udowodnić, że jest znawcą młodzieżyi że spostrzega u bratanicy najdrobniejszesymptomy zmiany, rzekł pan Enders:
— Jesteśmy zakochani, prawda?
Irma uważała swego wuja za staromodnego,w tym stopniu, w jakim on sam uważał się za modnego. Raził ją wyraz „zakochana”. Określał stannieodpowiadający ściśle temu, co odczuwa dzisiejszy młody człowiek. Powtórzyła:
— Zakochana?! — A po chwili: — Może tylkoskłonna do zamążpójścia!
— No, więc — rzekł pan Enders — cieszymnie, że jesteś na tyle współczesna, że nie mieszasz małżeństwa z miłością. Wiesz chyba, że niemożesz wyjść za byle kogo. Możesz się jednakw byle kim zakochać.
— Jestem samodzielna, wuju!
— Ale nie w tej kwestii!
Myślał o tych wszystkich ludziach, którzyubiegali się przez niego o Irmę. Byli to ludzie różnych kategorii. Artyści, których on popierał i których z góry uważał za nieodpowiednich, łączył bowiem wyobrażenie o artyście z impotencją płciową. Nie uświadamiał sobie swych przesądów, gdyżciągle się powtarzał i udowadniał, czy raczej mniemał udowadniać, iż nie ma przesądów. „Nie mamnic przeciw ubogim — zwykł był mawiać — Bógmi świadkiem, staram się z biednymi w tej samejmierze obcować, co z bogatymi, lecz ostatecznie, niemożna ich przecież tak ni stąd, ni zowąd przyjąć dorodziny. Oczywiście, gdyby to był geniusz, ktośnieprzeciętny! Eckener, lub Einstein, lub nawet, jak dla mnie, Lenin! Ale ktoś! Ponieważ jednakmiędzy niezamożnymi, których znał, nie widział,,kogoś”, stosunek jego do nich był chłodny.
Przez dłuższy czas myślał o tym, ażeby związać Irmę z którymś z potomków wysokiej arystokracji, którą niezmordowanie zapraszał, popierał,ugaszczał i utrzymywał. Popierał czasopisma propagujące zjednoczenie Europy, i inne, przygotowujące nową wojnę. I sam te czasopisma abonował.Lecz instynkt, silniejszy niż gotowość do śpieszeniaz pomocą i życzliwość, gdyż był to instynkt zabezpieczenia swego stanu posiadania — chronił goprzed myślą wejścia w związki rodzinne z którymśz jego niezamożnych przyjaciół. Irma musiaławyjść za bardzo bogatego człowieka. Bogatego właściciela dóbr ze starej rodziny albo młodego przemysłowca. Pan Enders nie wiedział, że pomiędzybogactwem a ubóstwem istnieje stan, który bądź co bądź wyklucza materialną nędzę. Ludzi zarabiających mniej niż pół miliona rocznie zaliczał dobiednych. A gdy znajdował się czasami w takimpołożeniu, że miał sobie wyobrazić „ubóstwo”; widział wówczas straszne obrazy: syfilityczne dzieci,suchotniczą żonę, materace bez powleczenia, zastawione srebro. „Tak dziś żyje stan średni” — zwykłbył dodawać. Do stanu średniego zaliczał równieżdyrektorów swoich fabryk. Proletariat był, jego zdaniem, zaopatrzony. Po pierwsze, miał socjalizm, podrugie, nie miał żadnych potrzeb, po trzecie, korzystał z opieki społecznej.
— Tylko nie kogoś z klasy średniej! — mówił doIrmy. — Bo nigdy z nędzy nie wybrniesz.
Szczerze był o nią zatroskany. Jego czerwonykark, muskularne policzki, jego cała krępa, zdrowa,kanciasta postać służyła tej trosce. Irma uważała,że wygląda komicznie, gdy się martwi. Śmiała się.
Dobrze wiedziała, że jej wuj będzie robić trudności, i jej sympatia zamieniła się w pogardę, którą przeniosła również na jego fizyczne właściwości.Jego doskonałe zdrowie wydawało jej się niesmaczne, jego ustawiczny entuzjazm dla postępu nazwała hipokryzją. Przez parę sekund patrzyła na niego milcząco, po czym nasunęło jej się słowo: „wór pieniędzy”.
W owo popołudnie, kiedy w towarzystwie wujai Pawła siedziała w hallu hotelowym przy herbacie,była na przemian podrażniona, czuła, złośliwa i obłudna. Na przeciąg kilku chwil straciła nawetsympatię dla Bernheima, jedynie dlatego, że grzecznie się odnosił do wuja. Gdyby jeszcze była przeczuwała, że Paweł w tej chwili miał tylko tę ambicję: podobać się wujowi! Lecz nie znała mężczyzn.
O czym mówią dwaj mężczyźni, z których jeden fabrykuje produkty chemiczne, a drugi mawyłącznie zainteresowanie dla „kariery”? O sztuce. Paweł Bernheim błyszczał jak zwykle. Możnabyło przypuszczać, że sam zbiera obrazy. Któżbyłby to przed tygodniem powiedział: że będziedziś pić herbatę w towarzystwie Karola Endersa?Świat stał się nagle zupełnie inny. Dlaczego rzucił swojewygodne mieszkanie? Miałby teraz sposobność dozaproszenia ich na małe przyjęcie. To robi zupełnieinne wrażenie.
— Pan chyba sam zbiera? — zapytał pan Enders, nie bez ubocznej myśli, zorientowania się tądrogą w stosunkach materialnych młodego człowieka.
— Mój ojciec wiele zbierał — kłamał Paweł.
A syn musiał obrazy sprzedać — myślał panEnders. Ale powiedział coś innego:
— Czy ojciec pański już dawno nie żyje?
— Umarł przed wojną.
— Pan był oczywiście na wojnie.
— Przy jedenastym pułku dragonów! — triumfował Paweł.
A więc zubożała rodzina — kalkulował w myślach wuj. A głośno rzekł:
— Inflacja i wojna zrujnowały wiele rodzin. Niejeden został nagle zepchnięty do trzeciego stanu.Często mieliśmy sposobność patrzeć na smutną walkę inteligencji.
— Inni się znowu wzbogacili — odrzekł Paweł.
— Tak, nowobogaccy — wuj wymówił tosłowo raczej kącikami ust niż językiem. Wystarczyło wspomnieć nowych bogaczy, a natychmiastpan Enders popadał w zły humor.
Na wzór wszystkich ludzi, których dziadowiebyli już dorobkiewiczami, nisko cenił wszystkich,którzy się teraz wzbogacili. O swoim dziadku, który położył podwaliny pod dynastię chemiczną Endersów, wyrażał się jako o „mężu, który zacząłdziesięcioma palcami”. Tych, którzy dziś czegoś podobnego dokonywali, nazywał Karol Enders „ludźmi z łokciami”. Jak gdyby łokieć był wzgardzoną częścią ciała, a palec arystokratyczną. Żeby okazać sięgodnym poglądów przemysłowca, jął Paweł opowiadać anegdotki, których bohaterem był popularny wówczas Raffke, a które zaczynały się od zdania: pan Raffke przyszedł na Dziewiątą Symfonię albo na Wallensteina do teatru lub na jakąś innąkulturalną imprezę, na których dawni bogacze takdobrze się znali. Pan Enders lubił anegdoty, jakprawie wszyscy zdrowi ludzie. Umiał szczerześmiać się przy każdym dowcipie, bo miał złą pamięć i nie szkodziło mu to słuchać dowcipu po razdziesiąty.
Irma była obrażona i milczała. Żeby nie stracićdla Pawła sympatii, która stała się teraz cząstkąjej egoizmu, zamieniła lekceważenie, jakie miaładla jego tanich dowcipów, w podziw dla jego zdolności gawędzenia z wujem.
Pod koniec spotkania pan Enders żywił już podejrzenie, że Paweł Bernheim należy do ubogiej inteligencji. Niemniej jednak zaprosił miłego młodego człowieka doD., miasta w Nadrenii, gdzie stał dom rodzinnyEndersów.
Paweł miał za tydzień przyjechać do D. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu tego tygodnia musiznaleźć posadę, i to nie byle jaką. Dlaczego nietrzymał się Brandeisa?
Paweł Bernheim zdawał sobie jasno sprawę, żestał przed celem. Mógłby oczywiście udać się doBrandeisa. Do Brandeisa, a co potem? Zwrócić dwatysiące dolarów i spodziewać się wszystkiego z rozmowy z nim. Może mu Brandeis coś zaproponuje.
Po raz pierwszy od długiego czasu Paweł Bernheim znowu wcześnie wstał. Był czwartek, „dobrydzień”. Przypominał sobie, że ponoć czwartek przynosił mu zawsze szczęście. Już w szkole. Przedmioty, które mu najbardziej odpowiadały, przypadałyna czwartek. Maturę zdał we czwartek i do Oxfordu wyjechał w czwartek. I dziś był czwartek.
I słońce świeciło. Na niebie żadnej chmurki.Nie było kurzu. Ani wiatru. Na stanowiskach stałytylko otwarte taksówki. Chciał pojechać taksówką,żeby nie stracić potrzebnej energii w ścisku kolejki podziemnej. Wsiadł, jakby do podróży w szczęście.
Lecz przy Köpenickerstrasse, przed masywnymblokiem, w którym od kilku miesięcy mieściły siębiura Brandeisa, ogarnął Bernheima lęk. Lęk, jakiego nigdy jeszcze nie doznał. Jeżeli tu niczego nieosiągnie, to nawet nie pojedzie do D. Zastanawiałsię nad wymówką, której użyje wobec Irmy. Stylizowanie listu do niej, teraz już, sprawiało mu ulgę.Rozpraszało jego myśli o najbliższym kwadransie.Pogrążył się w wyobrażeniach zupełnej porażki,ażeby móc znieść nieznośniejszy o wiele strachprzed porażką.
Nie chciał wsiąść do windy, do której go zapraszał portier. Szedł wolno po schodach i liczyłje. Jeżeli liczba będzie parzysta, wszystko ułożysię dobrze. Na pierwszym piętrze liczba była nieparzysta. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Naszczęście zawiadamiała tablica, że dyrekcja znajduje się na drugim piętrze. Z obawy, że liczba znowu mogłaby być nieparzysta, zrezygnował z liczenia.
Musiał minąć dużą, niesamowicie słoneczną salę, w której pracowano przy około stu stołach.Biuro na wzór amerykański. Na wszystkich czterech ścianach — olbrzymie, elektryczne zegary; jakna dworcach. Regularny szelest papieru. Stłumionystukot modnych, cichych maszyn do pisania.Szept rachujących młodych ludzi, którzy zgarbieni nad stołem bezustannie notowali jakieś liczbyi manipulowali liniami. Ściany nagie, okna duże,nagie; bez firanek. Brandeis kazał swoich klientówprowadzić przez tę salę.
Paweł był przygotowany na jedną „z najważniejszych konferencji”. „Tu trzeba będzie godzinęlub dwie poczekać. Tym lepiej. Mam dość czasu, bysię uspokoić”.
Ale już po paru minutach zawezwano go doBrandeisa.
Brandeis siedział w małym, przyciemnionympokoju. Goście, wchodzący z bolesnej jasności,w pierwszej chwili niczego nie widzieli. Sięgnął ręką do ściennej szafki, po koniak, kieliszki, cygara,papierosy i zapałki. Ustawił wszystko ostrożnieprzed Bernheimem; bezszelestnie, jak gdyby jegosilne, owłosione dłonie, stół, flaszka, kieliszki i pudełka były z aksamitu.
Napełnił dwa kieliszki.
Bernheim wypił koniak jednym haustem. Złybył, że Brandeis tylko nadpił.
— Piję bardzo pomału — rzekł Brandeis.
— Mam stary dług — zaczął Paweł.
— Suma jest tak nieznaczna — przerwał Brandeis — że byłoby utratą czasu mówić o niej. Muszę pana przeprosić. Powinienem był pana odwiedzić. Pan mógł przypuszczać, że celowo unikamspotkania z panem. Wcale nie! Zaszła w międzyczasie konieczność uregulowania i rozszerzenia moichinteresów. Byłem zajęty. Cieszę się pańską wizytą.Lecz spodziewam się, że nie odwiedził mnie panz powodu owej sumy.
— Nie, panie Brandeis. Powiem otwarcie: przyszedłem z prośbą.
— To mnie zaszczyca.
Nastąpiła dłuższa przerwa. Żaden z nich nie ruszył się. Z daleka dolatywał świegot ptaka. OczyPawła przyzwyczaiły się do mroku panującegow pokoju. Rozróżnił ciemnoczerwony kolor dywanów i rdzawobrunatne obicie drzwi po lewej stronie. To nie były drzwi, którymi on wszedł. Mrokpochodził z ciemnych okiennic za oknami, które jednak były otwarte. Delikatny wietrzyk hasał popokoju.
Zdawało się, że już nigdy nie uda się rozpocząć rozmowy na nowo. Brandeis sięgnął po butelkę.
— Straciłem większą część mego, naszego majątku — zaczął Paweł. — Muszę obejrzeć się za zajęciem. Nie posiadam więcej niż 25000 marek.
— Suma nie jest mała — rzekł Brandeis. —Zresztą, jak kto na to patrzy. Może być mała i duża. Dla pana jest pewnie mała. Mógłbym panu może dać radę, dać radę... —
— Nie, panie Brandeis; jest za późno. Muszęw tym tygodniu liczyć na stanowisko, na nazwisko,na pozycję.
Brandeis znowu wziął łyk koniaku. Potem patrzył do kieliszka. I jak gdyby tam wyczytał przyszłość, rzekł wolno:
— Pan chce się zapewne ożenić? — wymówiłto słowo bardzo miękko.
Paweł skinął głową.
— Dobrze, panie Bernheim, rozejrzę się.
Paweł wstał. Brandeis podprowadził go dodrzwi. Podał mu rękę.
— Czy mógłby mi pan podać nazwisko tejpani?
— Nie jestem jeszcze zaręczony — rzekł Paweł, wahając się. Obawiał się zwolnić rękę z miękkiego, ciepłego uścisku Brandeisa. — Ale proszę pana o dyskrecję. Ubiegam się o pannę Enders.
— Enders, chemikalia?
— Ten sam.
— Napiszę do pana.
Paweł odszedł. Brandeis zanotował sobie najednej ze schludnych, czworokątnych, lśniącychkartek, leżących na biurku i przypominającychopłatki, co następuje:
„Enders — Bernheim”.
XV
Paweł wstąpił do restauracji. Nie mógł jeść.Stan, w którym znajdował się przed wizytąu Brandeisa, miał więc teraz być stały. Kto wie, jakdługo trzeba będzie czekać na odpowiedź! Następne dni i noce będą zatrute. Przydałby mu się naten czas dobry przyjaciel, brat, matka. Absolutnienie mógł pójść do domu. Wałęsać się po ulicach —to byłoby najlepsze. Jak bezdomny.
Po raz pierwszy widział Paweł granice swegomajątku. Widział się bez przytułku i gnanym kubrzegom nędzy. Dotychczas otaczał go ocean bogactwa. Wystarczało mu znać dokładnie rozmiaryswego majątku, ażeby już widzieć jego kres. Naprzeciąg kilku minut widział jasno, że jego nadzieje, jego niezwykłe zdolności, jego wdzięk i pewność, że to wszystko było następstwem jego materialnego zabezpieczenia, owocem bogactwa, jakrośliny w ogrodzie jego ojca. Zdawało się, że Paweł Bernheim, dzięki spotkaniu z Irmą i jej wujemoraz dzięki widokom wejścia w związki małżeńskie z przemysłem chemicznym, poznał dopiero całą głębię goryczy, jaką na tym świecie daje posiadanie małej sumy. Jego dwadzieścia pięć tysięcymarek zdawało się istotnie tracić na wartości, gdynagle uczuły w pobliżu olbrzymie sumy Endersa.Wizyta u Brandeisa upokorzyła go. Paweł Bernheim należał bowiem do tych ludzi, którym się zdaje, że nic na tym nie tracą, gdy proszą o miłość lubprzyjaźń, którzy jednak ponoszą wyraźną stratę nagodności, gdy zmuszeni są prosić o materialną pomoc. Pomiędzy wartościami, które w młodości razna zawsze poklasyfikowali, pieniądze mają wyższąrangę niż serce i życie. Łatwiej przyjęliby krew,którą by im ktoś darował dla uratowania życia, niżpożyczoną lub darowaną kwotę. Paweł zaczął nawet stopniowo nienawidzić Brandeisa, nienawiściązastępującą wdzięczność i przybierającą jej nazwisko i jej oblicze.
Paweł Bernheim widział swoją własną twarzmiędzy twarzami bezimiennych zmarłych w witrynie na policji. Przypomniał sobie ów wieczór, kiedy toz kaprysu dał się aresztować i załadować do ciężarowego auta. Było to jedyne spotkanie z drugimświatem, bez praw, bezdomnym, nocnym światem.Jego własna przyszłość przybierała zniszczoną powierzchowność nieznanych zmarłych w witrynie.Jako chłopiec igrał niekiedy z dobrowolną śmiercią, trzymając przy piersi ostry koniec noża. Czynił to z próżności i w nadziei, że jego śmierć wywoła przewrót w domu, w mieście; a może i w świecie. Słyszał już lamentujących rodziców, mowę wygłaszaną na jego grobie przez nauczyciela, trwożliwe i pełne czci rozmowy towarzyszy.
Niezmierne współczucie, które wówczas dlasiebie odczuwał, opanowało go dziś ponownie.Chciał nad sobą płakać i chciał, aby nad nim płakano. Czułe uczucie koleżeństwa gnało go w pobliże żebraków na rogach ulic, i w pobliże ludzi, naktórych twarzach wyryte były głód, bezdomność,zniszczenie. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl,że mógłby swoich nowych i tak nagle pozyskanychprzyjaciół uczynić bogatymi i pozbawić trosk jedną dziesiątą swego majątku. Paweł Bernheim niewidział różnicy między żebrakiem wyciągającymrękę po jałmużnę, a człowiekiem szukającymu Brandeisa „towarzyskiej pozycji”, celem ożenienia się z milionerką.
Postanowił pójść do domu z niewyraźnym postanowieniem poczynienia jakichś przygotowań doewentualnego zakończenia ze wszystkim. Wyobrażał sobie, że byłoby przyjemnie wyjąć z szufladyrewolwer, uporządkować korespondencję, może listnapisać i wykonać wszystkie tradycjonalne czynności i kroki kandydatów na samobójców. Cieszyłsię widokiem na tajemniczość godziny, w którejwedług ogólnie uznanego wzoru siedzi się przybiurku, żegnając się ze światem. Godzina, którejsubtelny zmierzch i rzewny blask podobny jest jedynie do wieczorów zimowych przy kominku, zanim zapala się inne światło.
Stał znowu przed swoim domem i widziałprzez kratki swej skrzynki na listy jasny list.
Odwlekał wyjęcie listu. Zdawało mu się, że niespłacił jeszcze całego haraczu rozrzewnienia. Niewykosztował jeszcze do dna rozkoszy dobrowolnejagonii. Nie wierzył wprawdzie szczerze w ostateczną śmierć, lecz ludzie jego typu czują przezkilka godzin konieczność przesadzania swego nieszczęścia. Nie chcą, by im przeszkadzano, ani by ichpocieszano. Rzekłbyś: jakaś sprawiedliwość zmusza ich do pokuty za beztroskie życie, jakie dane imjest wieść. Jak gdyby los zsyłał im „kryzys”, ażebyprzynajmniej mogli poznać nędzę, zdarzającą się jedynie w ich wyobraźni. Paweł Bernheim byłbysobie życzył cierpieć jeszcze dłużej, zbliżyć się nataką odległość do ostatecznej śmierci, ażeby ratunek musiał być dziełem nieba, lub przynajmniej,ażeby robił wrażenie dzieła niebios. List ten, obawiał się, mógł być ratunkiem; a przyszedł za wcześnie. Był za tani i za prosty. List ten za szybko zażegnał kryzys. To było jasne: ubliżył sobie, udającsię do Brandeisa. Swoje małżeństwo, swoje życiei całą przyszłość, o której nie wątpił, że będziewielka i świetna, miałby do zawdzięczenia Brandeisowi. I może dlatego tylko, to znaczy: ze wstydu i podrażnionej próżności, uciekł się do myślio śmierci. Wszelako, jak wielka była jego dumai jego próżność, znamiona te nie były wystarczające, żeby Paweł Bernheim przekładał dobrowolnąśmierć ponad niezależne życie! Wystarczały akuratjeszcze na rzewność nastroju samobójczego.
Zdaje się jednak, że ludzie tego pokroju niemogą nawet znieść wyimaginowanego nieszczęścia.Zdaje się, że duchy opiekuńcze, które o każdej porze otaczają Bernheimów, czuwają nad tym, ażebywielka nędza i wielkie nieszczęście omijały ich wychowanków. Ażeby życie ich rozgrywało sięw umiarkowanej sferze, w której zimy są łagodnea lata chłodne i w której katastrofy mają obliczelekkich zaburzeń. Nigdy Pawła Bernheima nie miało opuścić uśmiechnięte błogosławieństwo, czuwające nad jego ojcem, jego domem, jego dzieciństwem, jego młodością, jego Oxfordem i jego talentami. Spokojne szczęście trzymało go w niewoli. Było mu przeznaczone nie opuszczaćnigdy tej sfery, gdzie zamiast korzystać z życia, ma się przyjemności, gdzie zamiast cieszyć się, przeżywa sięuciechy, gdzie zamiast być nieszczęśliwym, masię pecha i gdzie lekko się bardzo żyje, bo się jestbardzo próżnym.
Otworzył skrzynkę na listy. Otrzymał list odBrandeisa. Zawiadomienie, że Brandeis byłby rad,gdyby mógł Pawła Bernheima zaliczyć do swoichdyrektorów. Potrzebuje mnie, kombinował Paweł,bo spodziewa się nawiązać stosunki z Endersem.Nie ceni wcale ani mnie, ani mojej energii, którąw liście nazywa cenną. Mam po prostu być jegonarzędziem. Nie chcę!
Nie wszedł już do swego pokoju. Z listemw ręku zawrócił. Lecz gdy znowu stał na ulicy,list zaczął tajemniczo działać. List przepędził cienie śmierci, które od kilku dni leżały na PawleBernheimie. Obojętnie jak dotąd mijał Paweł żebraków i zrozpaczonych. Nie byli już towarzyszami jego niedoli. Poszedł, jak to lubił, do hallu dużego hotelu. Wmawiał sobie, że to jest jedynemiejsce, gdzie z godnością można być nieszczęśliwym. Nawet gdy zapadł się w szeroki trzeszczącyfotel skórzany, był przekonany o tym, iż należałobyodmówić Brandeisowi i poszukać innego wyjścia.Ale gdy kelner tylko przy nim stanął, wierzył Bernheim, że zaczyna ujarzmiać swój los. Ba, podczaszamawiania — zamówił szklankę whisky, napójpewności siebie, światowej sztuki życia, anglosaskiej przedsiębiorczości — miał Paweł Bernheimuczucie, że zwyciężył, jak gdyby usłużność kelnerabyła równoznaczna z uległością świata. W tej hali,gdzie przechadzali się bogaci, zaabsorbowani podróżnicy, z kieszeniami napełnionymi niewyczerpaną zda się ilością banknotów, zdawał się Pawełpoznawać swoją prawowitą ojczyznę. Jeszcze nieupłynęło pół godziny od jego przygotowań do samobójstwa, a już nie rozumiał swojej rozpaczy.Tak jest, przezwyciężył Brandeisa. Podziwiał swoją własną przebiegłość. Nikt inny nie byłby przekonał Brandeisa, jednego z najmądrzejszych ludzina świecie. Chodziło o to, żeby podziwiać własnąmądrość, i dlatego nie zawahał się Paweł uznać rozumu Brandeisa. Zapomniał o strachu, z jakimwchodził do Brandeisa. Zapomniał o tym, że liczyłstopnie. Nie myślał już o tym, że Brandeis mógłbygo użyć jako narzędzia. I gdy zanurzył w szklancepierwszą słomkę, miał Bernheim znowu swojądawną, zarozumiałą i znudzoną minę, kokieteryjną,o modnym profilu, miękkie włosy zamaszyście nadczołem uczesane, piękne, zielone oczy utkwionew powietrze i zwycięską przyszłość.
Bez słów zniósł swój fikcyjny wyrok śmierci.Nie mógł jednak samotnie znieść fikcyjnego zwycięstwa. Brakowało doktora Königa. Doktor Königbył szarmanckim słuchaczem, ideałem przeciwnika.Znikł jednak od wielu tygodni, znikł w tym Berlinie, którego z pewnością nie opuścił, w którymczłowiek mógł utonąć jak w piasku pustyni. PawełBernheim postanowił odwiedzić znowu SandoraTekely. Poszedł do węgierskiej restauracji.
Tekely miał stałe miejsce za parawanem, lecznaprzeciw lustra, w którym odbijał się bufet i wejście. Uważne lustro. Tekely wybrał to miejsce z obawy przed wierzycielami, szukającymi go równieżw restauracji. Zatrzymał to miejsce z wdzięczności,chociaż obecnie nikogo się nie obawiał, oraz z pietyzmu, jaki odczuwa niekiedy amerykański miliarder dla starych miejsc, gdzie jako kolporter rozpoczął swoją drogę. Tak mógł więc momentalnie zauważyć wchodzącego Pawła Bernheima. Tekelywstał i podszedł do gościa. Poruszał się w tej restauracji ze swobodą właściciela. — Czy można gratulować? — Jak gdyby od kilku dni czekał na zjawienie się Bernheima, ażeby zadać mu to pytanie.
— Jeszcze nie dziś!
— Ach, wiem, pan czeka na odpowiedź Brandeisa.
— Otrzymałem ją wprawdzie już — rzekł Paweł Bernheim i żałował, że przyszedł do Tekely'ego. Tak jest, to była bezczelność ze strony tegoTekely'ego — wiedzieć o wszystkim. Nie użyczyłBernheimowi tej przyjemności, by mógł wszystkopomału opowiedzieć. Doktor König byłby się inaczej zachował. I żeby móc szybko zapomnieć o tym,że nie można było temu Tekely'emu odmówić pewnej zasługi w szczęśliwym zrządzeniu losu, dodałBernheim natychmiast: — Gdybym nie był panawówczas przypadkowo spotkał... — jestem panuwłaściwie wdzięczny!
— O, to nie był przypadek — odpowiedział Tekely, przewidując niewdzięczność — pan odwiedziłmnie przecież celowo! Chciałbym pana prosić, ażeby pan wspomniał moje nazwisko, gdyby pan przypadkiem mówił z panem Brandeisem o owej gazecie dla domów towarowych, o której panu ostatnio opowiadałem.
— Tak, tak — przyrzekł Bernheim szybkoi popatrzył na zegarek, ażeby przygotować wczesneodejście.
— Musi pan odejść — rzekł Tekely, który wiedział, że nie należy zatrzymywać śpieszącego sięczłowieka, gdy zabiegamy o jego przyjaźń. — Aleniech pan nie zapomni!
— Nie! — rzekł Bernheim zmieszany i poszedł.Znowu miał to przykre uczucie, że uległ silniejszemu; zaczął obawiać się zależności od tego Tekely'ego. Był niezadowolony, jak zawsze, gdy bezsilny,zmuszony był odegrać poniżającą, nieprzyjemnąrolę. Jak często to się zdarzało! Na szczęście zapominał o tym szybko. W wiernej pamięci zachowywał tylko sceny, w których odgrywał świetną rolę.Posiadał zdolność rozmyślania nad przykrymi sytuacjami w tak czarujący sposób, że po kilku dniachprzybierały trochę niepodobną, lecz wesołą fizjonomię. Jedyne okropne przeżycie, którego nie mógłzapomnieć było owo spotkanie z kozakiem podczaswojny. Gdy dostarczał nowego dowodu słabości,wyłaniało się, jak stara rana wciąż się odnawia,gdy ją zadraśniemy. I teraz, gdy pożegnał Węgra,myślał o Nikicie. Przez chwilę zatopił się w bolesnej wizji, że ów Nikita wiecznie trwa, że przybiera różne kształty, że jest identyczny z Węgrem,identyczny z Brandeisem, a nawet z panem Endersem, wujem Irmy.
Paweł szukał lekarstwa przeciw tej wizji. Znałz doświadczenia różne środki na przygnębiającemyśli, jak chory, który wypróbował już wszelakich leków przeciw napadom boleści. Wsiadł doauta, pojechał do domu, spakował pośpiesznieręczną walizkę i udał się na dworzec. Sam sobiegratulował tego pomysłu, ratującego go przed bezsenną nocą. Wyjechał do matki.
Pani Bernheim zlękła się, gdy ujrzała Pawłao tak wczesnej porze. Stała w kuchni, doglądając,jak dziewczyna przygotowuje śniadanie. Pawełprzypomniał sobie, że dawniej, za życia ojca, dostawała śniadanie do łóżka. Siedziała wtedy wyprostowana, oparta o cztery poduszki pod bladoniebieskim baldachimem i przybierała swoją „królewską postawę”. Szeroka taca sięgająca aż dopiersi, ukrytej za chmurą koronek. W na wpół ciemnym pokoju, do którego słońce poranne wpadałoprzez kraty żaluzji wąskimi jaskrawymi pasmami,unosiła się delikatna woń wody kolońskiej i cytryny. Wspomnienie tych poranków było bolesne, jakwspomnienie straconego szczęścia. Obecnie matka stała w szlafroku z brunatnego aksamitu. Szlafrokbył w górze rozpięty i matka musiała przytrzymywać brzegi rękami. Od wybuchu wojny, od kiedyzaczęła oszczędzać, uważała codziennie rano, żebydziewczyna nie zużywała za wiele kawy.
— Anna weźmie jeszcze jedną łyżkę kawy, alenie stołową łyżkę! — zawołała, gdy Paweł nadszedł.Mimo że zlękła się nieoczekiwanego przyjazdu,cieszyła się, że syn nie przyjechał o pół godzinypóźniej. Trzeba by było jeszcze raz zapalić gaz.
Na jej skroniach leżały dwa pasma siwychwłosów, jak dwa strumienie trosk i dwa trakty starości. W białym świetle kuchni, bijącej bezlitosnym,twardym i zimnym blaskiem kafli, twarz paniBernheim była blada i zniszczona, jak gdyby możnabyło rozebrać ją na poszczególne części — mocny,kwadratowy podbródek oderwać od warg, nos odpoliczków, czoło od głowy. Siwiejące brwi zdawałysię starsze od włosów, jak gdyby pochodziły z dawniejszych czasów niż oczy, w których dawne jeszczemieszkało piękno, bezcelowe, jak tolerowany ledwielokator, leżały pomiędzy woreczkami nabrzmiałymi od łez i snów. Głos matki wydawał się Pawłowio parę stopni zbyt przenikliwy, w pamięci miał łagodniejszy. Jak gdyby wczesny ranek był powodem tejostrej jasności i jak gdyby wynikała z twardego połysku kafli. Pod garnkiem na kuchni płonął gazowy, zimny, niebieskawy ogień, jak za szklaną szybą. Paweł nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek o tej godzinie był w kuchni. Było to małe odkrycie. Miał wrażenie, że odkrył ślad zatroskaniatego domu, źródło wszystkich zmartwień — kuchnię.
Pani nadradczyni przyszła później, o wiele później. Rano szła o lasce, stopniowo przyzwyczajałasię do chodzenia, do ruchów, których domagał siędzień, po bezruchu nocy. Cały ciężar jej staregociała opierał się na lasce; nogi tylko szły za ciałem.Była dla Pawła uosobieniem smutku, który spadłna ich dom. Bał się jej.
Pośpiesznie zjadł śniadanie i poszedł do miasta.Miał wrócić dopiero po południu. Wydawało mu sięniemożliwością brać udział w przedpołudniowejkrzątaninie domowej. Podczas gdy bezmyślnie,zmęczony, niewyspany posuwał się pustymi ulicami, wpadło mu na myśl, że matka mogłaby w tymdniu umrzeć. Wyobrażał sobie zmarłą matkę i nieczuł smutku. Usiłował wytłumaczyć sobie tę obojętność i przyłapał się na tym, że życzył sobieśmierci matki. Wykluczone, by mogła żyć razemz Irmą. Wykluczone, by Irma zamieszkała w tymdomu.
Wrócił do domu przed wieczorem. Zawiadomiłmatkę o swoich zaręczynach, o mających się odbyćzaręczynach z Irmą Enders. „Enders” — rzekłamatka i podniosła lorgnon, jak gdyby mogła z twarzy Pawła wyczytać pochodzenie rodziny Endersów. Nie, nie była zachwycona. Nie znała tego nazwiska.
— To są najbogatsi ludzie w kraju — objaśniałPaweł. Myślał przy tym o skąpstwie jego matki. Mylił się. Syn jej należał do innego działu, poruszałinną namiętność. Po raz pierwszy od wielu lat mogła pani Bernheim wygłosić zdanie:
— Pieniądze to nie wszystko, Pawle!
Był zaskoczony.
— To jest wielkie szczęście, matko! — rzekłPaweł.
— To można powiedzieć dopiero po dziesięciu latach — odpowiedziała z mądrością, która nie odniej pochodziła, a która zdawała się wypływaćz uczuć matczynych w ogóle.
Paweł przyrzekł przyjechać z narzeczoną. —Przywieź ją! Przywieź ją! — rzekła pani Bernheim.
Lecz nie przywiózł jej. Ani teraz, ani później.
W międzyczasie zaszło coś nowego.
XVI
Amnestia umożliwiła Teodorowi Bernheimowii jego przyjacielowi Gustawowi powrót.
Przyjechali do Niemiec w ponure przedpołudnie, ze słonecznych i jasnych Węgier, gdzie wiosnajuż była zadomowiona i z otoczeniem oswojona.Sama przyroda czuwała nad tym, ażeby w powracających do kraju odżyła tęsknota za przyjemnymwygnaniem. Gustaw miał czerwoną, opaloną twarzi zdrowe, szybkie, pewne siebie ruchy. Był tylko posłuszny nakazowi dobrej formy, skoro wrócił doNiemiec. Teodor był blady i roztargniony, ręce miałniepewne, a okulary stłuczone. Odczuwał je jakouszkodzony organ, a nie jako popsuty instrument.Na jego słabych barkach spoczywał okrutny ciężar zmiany: powrót do straconej ojczyzny. W takim położeniu mężczyzna i Niemiec powinien byłbyć rozrzewniony i wesoły, zgorzkniały, ale w pełnisił i nadziei. Jaka moc zobowiązań! Od czasu doczasu spoglądał Teodor na towarzyszy podróży,ażeby zobaczyć, czy wywiera na nich wrażenie. „Zewszystkich tych ziomków — rzekł do Gustawa —nikt tyle nie przeszedł, co my. Idą za swoimi interesami, jak gdyby nic się nie stało, każdy z nich myśli o swoich zasługach, nikt o Niemczech”.
— Nie pleć! — odpowiedział Gustaw.
Teodor milczał. Od dawna już, od dnia, w którym opuścili kraj, nienawidził swego towarzyszaGustawa. Gustaw właściwie spowodował tę ucieczkę. Gustaw pchnął go do zbrodni i na wygnanie;Gustaw dobrze się czuł na obczyźnie. Gustaw byłobojętny; Gustaw nie miał żadnej myśli, Gustawnie czytał książek, Gustaw nie lubił rozmowy, Gustaw wyśmiewał Teodora; Gustaw nie miał wobecTeodora respektu. Gdyby Teodor miał możność oderwania swoich uczuć od swego światopoglądu,byłby musiał przyznać, że bardziej nienawidziłswego towarzysza partyjnego niż swoich politycznych przeciwników. Musiał jednak spotkania, uczucia, wydarzenia pogodzić ze swoim przekonaniem,z Niemcami, Żydami, ze światem, z wewnętrznymii zewnętrznymi wrogami; z Europą. Z tych to względów trzymał się Gustawa. Z tych to powodówwciąż podejmował dyskusję, na którą Gustaw miałwieczną odpowiedź: „Nie bredź!”. Gdyby Gustawnie był „chłopem z kościami” — myślał Teodor —wzgardziłbym nim. A że Gustaw był „chłopemz kościami”, musiał go uznać.
Na dworcu pożegnali się. Tu kończyło się wygnanie. Wspólnota przekonań i życie na obczyźnienie było jednak tak silne, jak myśl o domu rodzinnym, która ich opanowała w chwili, gdy oddali bilety kolejowe. Miasto rodzinne płynęło na ich spotkanie. Składało się z tysiąca nienazwanych prywatnych zapachów, niemających nic wspólnegoz polityką ani z narodem, który tu mieszkał; aniz rasą jego obywateli. Składało się z tysiąca nienazwanych, lecz określonych szmerów, które w pamięci ich żyły zmieszane z dzieciństwem aż do tejgodziny. Utajone dotychczas, odpowiedziały naglei z siłą, siostrom swoim, szmerom miejskim. Miastowysyłało im naprzeciw jedną znaną ulicę po drugiej, a na tych ulicach nie było niczego publicznego,żadnego ideału, poglądu, namiętności, niczego pozaprywatnym wspomnieniem. Zdrowszy Gustaw poddał się im, zapomniał, dlaczego ojczyznę porzuciłi dlaczego obecnie wraca. Teodor jednak uważał, żenie odpowiada jego godności zajmować się terazprywatą. Stawiał opór wspomnieniom, szmerom,zapachom. I teraz nawet udało mu się uważać siebie za reprezentanta życia publicznego, swój powrótza obowiązek narodowy, miasto rodzinne za ziemięzroszoną krwią niewolników. A gdy wreszcie skręcił w ulicę, skąd widoczny był ich dom, był tylkociekaw zobaczyć matkę i poznać troskę, spowodowaną jego długą nieobecnością; tylko ciekaw.
Stała na progu, oczekując go. Zapomniaławszystkie sceny i wszystkie godziny, w których jejmatczyna troska z powodu nieudanego syna zamieniła się we wrogie, a mimo to troskliwe szyderstwo.Widziała powracające dziecko, nic więcej. Godzina jego powrotu uderzała lekko o godzinę jego urodzin, dotykała dawno przebrzmiałych bólów w łoniei sercu.
Trzymała go w objęciach, nie całując go. Głowa Teodora wisiała nad plecami matki. Do jegooczu napłynęły łzy, serce biło i z zaciśniętymi zębami, z szeroko otwartymi oczyma za pękniętymiszkłami, usiłował trzymać się „po męsku”. Rozczulenie ani miłość matki nie były po jego myśli. Byłoby mu przyjemniej, gdyby go matka była przyjęła tak chłodno, jak go niegdyś chłodno pożegnała.
— Schudłeś — rzekła matka.
— Jasne — odrzekł, nie bez ukrytego wyrzutuw głosie.
— Posyłaliśmy ci za mało pieniędzy! — biadała matka.
— Otóż właśnie! — potwierdził.
— Biedne dziecko! — zawołała.
— Tylko bez frazesów, matko! Zamów dlamnie kąpiel!
— Powiedz parę słów, Teodorze; jak tamżyłeś?
— Jak pies, w głupim kraju, a pluskwy — cośobrzydliwego!
— Pluskwy?! — zawołała pani Bernheim.
— I wszy! — uzupełnił Teodor z satysfakcją.
— Na miłość Boga! Teodorze, musisz natychmiast przebrać się.
Poszła do kuchni. „Anno, zrób kąpiel; dziesięćpolan wystarczy; ale przynieś jeszcze węgla z piwnicy, masz klucz”. Od wojny pani Bernheim nie oddawała nigdy służącej kluczy do piwnicy.
Poszła z synem do łazienki, nie chciała zostawiać go samego. Czekała, póki się nie rozbierze,czyhała na sposobność, ażeby mu pomóc. Była szczęśliwa, gdy spostrzegła, że oderwał mu się rękaw od koszuli. „Natychmiast ci to przyszyję —rzekła. — A gdzie reszta koszul?” Z rozkoszą czekała na nagość syna. Zdawało jej się, spodziewałasię, że odkryje jakiś defekt cielesny, który równiedobrze można by wytłumaczyć nieobecnością w domu, jak odpruty rękaw. Widziała nagiego syna, po raz pierwszy od dzieciństwa leżał przed nią nagow wannie. Miał tylko okulary na nosie, którychnie chciał zdjąć, jak gdyby były ostatnią zasłoną.
— Ależ schudłeś! — rzekła pani Bernheim.
— I chory jestem! — dodał syn.
— Co ci dolega?
— Płuca i serce!
— Czy miałeś przynajmniej wygodną podróż?
— Wielu Żydów w pociągach. Człowiek nigdzienie jest sam w Niemczech!
— Bądź rozsądny, Teodorze, zostaw Żydóww spokoju. Twoi przyjaciele wmówili ci takierzeczy!
Po kąpieli udał się Teodor do swego pokoju.Otworzył drzwi. Nie miał pojęcia, że jego pokójjest odnajęty. Będąc krótkowzrocznym, nie spostrzegł natychmiast pani nadradczyni. Leżała na kanapie, mała, chuda, owinięta szalem i wydała cichy okrzyk. Jak puszczyk.
— Kto pani jest? — zapytał Teodor.
— Proszę opuścić mój pokój! — zawołała paninadradczyni.
Teodor cofnął się. Chciał tylko zobaczyć pistolet, który przez zapomnienie zostawił w domu.
Zwrócił się do pani Bernheim: — Muszę mieć mój pokój!
— Nie mamy pieniędzy, Teodorze. Odnajętyjest na rok.
— Muszę mieć mój pokój! — powtórzył.
— Uspokój się, Teodorze! — błagała matka.
Nagle upadła na krzesło, nakryła twarz rękamii zaczęła cicho szlochać. Teodor widział, jak drżała.Nieznana siła ciągnęła go do matki. Zrobił krok naprzód i zatrzymał się.
„Mógłbyś okazać się słabym! — powiedział sobie. — Wszystkie kobiety płaczą, gdy są stare!” —Zawrócił znowu, podszedł do okna i wpatrywał sięw ogród.
Nagle odwrócił się i zapytał:
— Gdzie będę spał?
— Anna będzie spała w kuchni, a ty w pokoju, w którym mieszkał stangret.
— A, tak! — rzekł Teodor. — Pawła nigdy niezakwaterowałabyś w pokoju stangreta. Żałuję, żewróciłem do domu. Ale czekaj! czekaj!
Po południu poszedł do Gustawa.
Gustaw siedział w gronie rodziny, w gronieswoich zamężnych sióstr i braci, którzy wszyscybyli listonoszami. Unosił się zapach kwaśnej kapusty i świeżo palonej kawy. Właściciel sklepu z papierami gotów był Gustawa przyjąć. Za tydzieńGustaw obejmie posadę, będzie miał zawód. „On niechce więcej znać polityki” — rzekł jeden z trzechlistonoszy. Siedzieli wszyscy w rozpiętych mundurach. Czapki wisiały na wieszaku przy drzwiach,jak trojaczki.
— Po roku będzie mógł pójść na uniwersytet.Będzie oszczędzać. Będziemy wszyscy oszczędzać!— rzekł drugi listonosz.
— Nasz ojciec też nie zajmował się nigdy polityką — dodał trzeci.
— Nie chcemy nic wiedzieć o polityce! —oświadczyła matka Gustawa, surowo patrząc na Teodora.
Teodor zrozumiał, że nie cieszy się sympatiąrodziny przyjaciela. Każde słowo skierowane doniego miało jeszcze ukryty, złośliwy sens, któregonie mógł odgadnąć; którego się jednak obawiał. Cimali ludzie tak się do niego odnosili, jak gdybyuważali Teodora za odpowiedzialnego politycznegodoradcę Gustawa. Ten zaś siedział między braćmii siostrami, zupełnie apolityczny i podobny do nich.Świąteczny zapach z kuchni otaczał ich wszystkichw równej mierze i przysparzał im wszystkim taniej, ograniczonej i oczywistej przyjemności. Teodor pojął, że stracił wszystkich towarzyszy. Gustaw nie miał już żadnych poglądów politycznych. Chciał prowadzić poczciwy, drobnomieszczański żywot.
„Zła rasa!” — pomyślał Teodor, wciągająccienkim, perkatym nosem powietrze, jak gdyby cośwęszył. Pożegnał się szybko. Gdy był na dworze,zdawało mu się nagle, że samotność, którą zawszetak lekko znosił, ciężka była jak przytłaczającygłaz.
„Będę pilny, będę uczyć się, zdobywać wiedzę — postanowił. — Gustaw może zostać listonoszem, jeśli o mnie chodzi”.
W domu podała mu matka krótki list Pawła.W kilku zdaniach, brzmiących jak urzędowe zawiadomienie, donosił Paweł o swoich zaręczynach z Irmą Enders.
— Ten człowiek ma szczęście! — zauważyłTeodor.
— Miejmy nadzieję! — rzekła matka.
— Karierowicz! — mruczał Teodor.
Pani Bernheim wyszła z pokoju. Zaledwie osiemgodzin minęło od przyjazdu Teodora. A już cierpiała z powodu jego obecności. Był jak stary ból.Teodor wrócił jak ból reumatyczny, który się straciło i zapomniało na parę miesięcy. Ach, poznaładobrze swego syna. Takim był zawsze, takim zawsze pozostanie.
Dała mu klucz od bramy i powiedziała mu, żemoże odchodzić i wracać, kiedy mu się podoba. Jeśćbędzie w swoim pokoju. Obiad może mu zostawići odgrzać. Na chwilę podniosła jeszcze lorgnon.Oczy jej zapieczętowały i uchwaliły, co ona poleciła. A odtąd widywała Teodora jedynie, gdy przypadkowo się spotykali.
Dopiero po kilku tygodniach, na kilka dniprzed ślubem Pawła, który miał się odbyć w Berlinie, zwrócił się Teodor znowu do matki. Zapytałją, kiedy wyjeżdża.
— Nie jadę. Uboga matka nie prezentuje siędobrze.
— Ale ja pojadę — oświadczył Teodor.
— Sądziłam, że nie lubisz swego brata?
— Ale to jest dobra sposobność do nawiązaniaróżnych stosunków.
Pani Bernheim zastanawiała się przez parę sekund. Potem rzekła niezwykle ostrym głosem, jakiego używała tylko wobec dozorcy:
— Napiszę do Pawła. Pośle ci pieniądze, pojedziesz do Berlina i zostaniesz tam. Nie mogę ciędłużej utrzymywać. Tobie rzeczywiście przydałybysię stosunki. Najwyższy czas, ażebyś zarabiał nachleb. Spakuj swoje walizy!
Po raz pierwszy Teodor miał respekt przed matką. Stała przed nim. Blada, stara, wyższa od niego;lewą rękę opierając o biodro, prawą wskazującw powietrze, w kierunku korytarza, gdzie staływalizy Teodora. Rzekłbyś: ręka chce uwiecznić jejrozkaz. Wyrzucała go z domu. Nie było żadnychwątpliwości.
Teodor wyjechał do Berlina. Poszedł do hoteluPawła i kazał się zameldować. Paweł prosił, ażebyzaczekał w hallu. Teodor czuł się obrażonyi chciał odejść. „Dobrze — rzekł do siebie — dobrzetak. Będę głodować, mieszkać pod gołym niebem,zginę. Wszystko mi jedno!” Ale nie miał na tyle sił, ażebyopuścić hotel. Był to bogaty hotel. „Ten jegomośćnie dopuszcza mnie do siebie, ażebym nie mógł widzieć, ile zamieszkuje pokojów — pomyślał. — No,dobrze!” Każde „no dobrze”, wypowiedziane dosiebie, sprawiało mu ulgę, jak gdyby to miało jakiśsens lub wyrażało jakąś kontrakcję.
Wreszcie nadszedł Paweł.
— Elegant, pierwsza klasa! — rzekł Teodor zamiast pozdrowienia.
Podali sobie końce palców! Potem usiedli, milcząc.
— Czego się napijesz? — zapytał zakłopotanyPaweł.
— W każdym razie nie rumianku!
— Whisky?
— Może być!
— Słuchaj, Teodorze! — zaczął Paweł. — Możesz mnie, po powrocie z podróży poślubnej, odwiedzać raz w miesiącu, o ile masz ochotę. Wybierzesz sobie określony dzień. Masz tu zresztą adresmego adwokata. W ciągu sześciu miesięcy będzieszdostawał po pięćset marek miesięcznie. Od jutra zasześć tygodni masz znaleźć pracę. Oto adres megokrawca. Możesz sobie zamówić trzy ubrania. Możeszprzyjść na mój ślub. Odbędzie się tu, nie w kościele.
Nastąpiła długa przerwa. Obaj popijaliwhisky.
Potem Teodor wstał, podał bratu luźnąwiązkę palców i poszedł.
Poszedł natychmiast do adwokata.
— Pański brat pana prosi — powiedziano mu —żeby pan pojutrze przed południem odwiedził panaBrandeisa. Pan Brandeis pana oczekuje. — Wręczono mu pięćset marek.
Następnego dnia odbył się ślub Pawła. Przebiegbył szybki, przyciszony i namaszczony. Teodor ledwie miał czas spojrzeć na żonę Pawła. WidziałBrandeisa w towarzystwie pięciu męskich gości.
„Ten gość kupuje teraz całe Niemcy”.
Teodor widział w hallu, jak Brandeis natychmiast z grupą się pożegnał, oddalając się szybkimkrokiem, o który nie byłby posądził tej wysokiej,masywnej postaci.
— Nie chciałbym się z nim poufalić — odezwał się jeden z gości, w pobliżu Teodora.
— Właśnie — taki inflacyjny dorobkiewicz! —odrzekł zagadnięty.
Jednego z nich Teodor znał. Był to pan Enders.Drugi podobny był do pana Endersa jak brat. Obajbyli z gładkiej, toczonej, twardej substancji i przypominali drewniane, okrągłe, niedbale pomalowane kule. Rozmawiali tak głośno, że głosy ichsłychać było w całym hallu.
— Ci ludzie — rzekł Enders i oparł się o kolumnę, jak gdyby musiał mieć punkt oparcia dladłuższego i męczącego przemówienia — ci ludzie,tak się od nas różnią, jak korsarze od prawdziwychmarynarzy. To są piraci!
— Zupełna racja, panie Enders. Podczas gdy nasi ojcowie zdobyli majątki uczciwym potem, ci ludzie doszli do pieniędzy dzięki niesumienności i pomyślnym przypadkom. Taka jest różnica. A toprzeważnie Wschód obdarza nas tymi piratami życia handlowego, jak pan się wyraził. Moral insanity.
— Jestem zadowolony, że pan Bernheim przynajmniej jest jego dyrektorem. To jest rękojmia, pewna rękojmia.
— Mimo to nie zrobiłbym z nim interesu —rzekł do pana Endersa jego sobowtór.
— Słuchaj pan — oświadczył pan Enders, rozważający zawsze wszystkie możliwości — robić interesy to jest coś innego. Jeżeli ludziom à la Brandeis pokażemy, co to znaczy porządny kupiec, uczciwy przemysłowiec, to nauczymy ich uczciwości,a to jest dobry uczynek!
Obaj oddalili się. Teodor został pod kolumną.Rozmowa napełniła go pewnością siebie; był panuEndersowi wdzięczny. Tak mu ciężko było złożyćpanu Brandeisowi dziękczynną wizytę! Teraz, gdywiedział, co lepsze sfery o tym Mongole myślą,spotkanie z Brandeisem wydawało mu się prostsze.
„Wcale nie jest moim dobroczyńcą — pomyślał —to Niemcy jemu wyświadczyły dobrodziejstwo”.
Tak uzbrojony, udał się Teodor następnegodnia do Brandeisa. Nie szedł pieszo, jak niegdyś jego brat. Wsiadł do windy. Podczas gdy jednakBrandeis natychmiast Pawła do siebie poprosił, Teodor musiał długo czekać. Poczekalnia była białai naga. Na stole leżały fachowe pisma, które Teodoranie interesowały. Teodor jął pędzić tam i z powrotem i zmęczył się. „Gość chce mnie upokorzyć; alemu się odwdzięczę” — pomyślał Teodor. Wciąż jeszcze chodził po próżnym pokoju, kroki stawałysię coraz wolniejsze, jego słabe oczy niczego już niewidziały, prócz płynnej, tłustej bieli ścian. Wyciągnął z kieszeni lusterko. Obejrzał swoją bladą, zapadniętą twarz i był z niej zadowolony. Wyglądał,jego zdaniem, wytwornie, stanowczo i mądrze. Wysunął trochę dolną wargę, żeby nadać twarzy energiczniejszego wyrazu. Wyciągał swoją cienką szyję.Końcami palców pogłaskał swoją jasnoblond fryzurę. W tej chwili zawezwano go do Brandeisa.
Brandeis podniósł się tak pomału, że stał dopiero, gdy Teodor był tuż przy biurku. Ten nieco zbyt gwałtownie zapadł się w miękki fotel, bo nie oceniłdobrze jego głębi. Brandeis równie pomału usiadł,jak się przedtem podniósł. Czekał. Teodor nie mógłwydobyć słowa. Była cisza. Niewidzialny zegar tykał. Brandeis trzymał swoje ciężkie, owłosione dłonie na stole.
Wreszcie Teodor wstał: — Muszę panu podziękować! — Pan nic nie musi — rzekł Brandeis nie podnosząc się. — Pański brat doniósł mi o tym, że mnie panchce odwiedzić. Pojmuję, że pan może w ogóle tegonie chciał. Ale jemu na tym zależało. Chciałby, żeby pan u mnie pracował!
— U pana? — zapytał Teodor.
— Nie jestem za tym, nie uważam, ażeby się pando tego nadawał. Poza tym, zdaje mi się, że pańskiepolityczne zapatrywania stoją temu na przeszkodzie, i to bardzo.
— Jestem konserwatystą i nacjonalistą.
— Jak to kto pojmuje — rzekł Brandeis bardzo cicho — moim zdaniem, ja jestem konserwatywny, a pan wysoce radykalny. To nie jest konserwatyzm, tak mi się przynajmniej zdaje, krzyczeć,demonstrować, nosić wiatrówki. To jest, powiedzmy, nie bardzo salonowe.
— Pan nie ma prawa do krytyki.
— Mam tylko obowiązek panu pomóc — rzekłBrandeis cicho.
Teodor usiadł z powrotem. Widział teraz Brandeisa z bliska; jego wzrok gubił się w szerokich zaroślach tej żółtej twarzy. Musiał przyznać, że byłtego samego zdania o demonstracjach i wiatrówkach. Przypomniał sobie rodzinę Gustawa. Strzeliło mu nagle do głowy, że mogłoby być lepiej spoufalić się z Brandeisem. — Spokojnie to można zrobić! — pomyślał. Nachylił się do Brandeisa i rzekł:— Słyszałem wczoraj przypadkowo rozmowę o panu, panie Brandeis!
— I chce mi ją pan donieść?
— Tak jest!
— Rozczaruję pana. To mnie nie interesuje.Wiem, że ludzie, którzy wzbogacili się dwadzieścialat temu, mnie uważają za korsarza, dlatego że dopiero od roku jestem bogaty. A może nawet —Brandeis uśmiechnął się — uważają, że jestem niebezpieczny... — boją się mnie — zakończył nagle głośno.
Potem ciągnął ze swoją zwykłą łagodnością:— Zdaje mi się, że pan dostatecznie zajmuje się gazetami, żeby zostać dziennikarzem. Mogę panawprawdzie polecić prawicowemu pismu, lecz tamjest więcej takich jak pan. Natomiast byłby pannabytkiem dla pisma demokratycznego, dużego, to znany od lat tytuł, którego redaktorzy są mi zobowiązani. Demokratyczne pismo bardzo chętnieprzyjmie młodego człowieka o pańskiej radykalno-prawicowej przeszłości. Będę szczery: u Żydów może pan zrobić karierę. Chce pan?
Teodor chciał powiedzieć: „Tak jest” — aleBrandeis nie czekał.
— Pan do mnie napisze!
Wstał. Teodor pożegnał się bez słowa z ukłonem, którego natychmiast żałował, gdyż, jego zdaniem, wypadł za nisko.
Część trzecia
XVII
O siódmej godzinie wieczorem, o dwie godzinypóźniej niż jego personel, opuścił Nikołaj Brandeismasywny dom, w którym znajdowały się jego biura. O tej porze zamykano trzy domy towarowe,które były jego własnością; sklepy w trzydziestutrzech domach, które były jego własnością. Jegourzędnicy i pracownicy w liczbie sześciuset pięćdziesięciu wkładali czarne ubrania, wyciągali swojekarnety abonamentowe, zabierali swoje dziewczyny lub skwaszone żony i udawali się do teatrów, kin i na koncertypo cenach zniżonych. Służba biurowa i woźnice wybierali się do knajp na piwo, przykładając wąskieszklanki napełnione żółtym musującym płynem dodługich wąsów. O tej porze pięć tysięcy robotnikówopuszczało fabryki, których akcje były w posiadaniu Brandeisa. Udawali się do wilgotnych sal pełnych zimnego fajkowego dymu, stęchłego zapachubeczek z piwa i kwaśnego ludzkiego potu, ażebyposłuchać polityki. O tej porze szli panowie sekretarze i wyżsi urzędnicy do kasyna na partyjkę, naposiedzenia Stahlhelmu, do komitetu Białego Krzyża, do powiatowych organizacji Reichsbannerulub do kas okręgowych po wypłatę. O tej porzezdejmowali swoje liberie szoferzy stu dwudziestu samochodów ciężarowych i towarowych, którzy jeździli dla Brandeisa po ulicach i miastach. Zawieszaliliberie na wieszakach w numerowanych szafach,zakładali tanie i praktyczne ubrania cywilne i używali wolności, wynoszącej niespełna dwanaście godzin długości i szerokości. Była to pora, kiedy redaktorzy demokratycznych pism, których tajne akcje tajnie należały do Brandeisa, rozpoczynali służbę nocną. Wkładali wąskie, błyszczące wystrzępionelustrynowe surduciki i naciskali kauczukowe guziki dzwonków. Posłańcy na rowerach przyjeżdżalize sprawozdaniami z parlamentów i sądów; z codziennymi wiadomościami kopiowanymi liliowo natanim papierze, z polityczną korespondencją. W obitych skórą i dusznych celach telefonicznych zaczęły dzwonić aparaty z Amsterdamu i Rotterdamu,z Bukaresztu i Budapesztu, z Kalkuty i Leningradu.Fachowiec od artykułów wstępnych znalazł temat,spacerował tam i z powrotem i wygłaszał zdania,którym maszyna do pisania odpowiadała stukającym echem. Wszyscy ci ludzie uważali się za wolnych. Ledwie znali człowieka dającego im chlebz margaryną, z masłem sztucznym lub delikatesowym. Trzymalisię prosto i drżeli przed wypowiedzeniem. W niedzielę brali udział w demonstracjach i ukrywaliprzed żonami pornograficzne widokówki, rządziliswoimi dziećmi i tęsknili za podwyżką pensji, recytowali artykuły wstępne i kłaniali się szefowi biura.
Brandeisa nie znali. Nie znali Nikołaja Brandeisa organizatora, ba, twórcę nowego średniegostanu, użyczającego organizacjom średniego mieszczaństwa kredytów, wzbogaconego na taniości towarów, ubierającego i żywiącego ludzi, dającegoim małe pożyczki i małe domki na peryferiachmiasta, obdarzającego ich kwiatami doniczkowymi i śpiewającymi kanarkami, i wolnością, wolnością wynoszącądwanaście godzin wzdłuż i wszerz.
O siódmej godzinie wieczorem opuścił NikołajBrandeis, ze swoim pierwszym sekretarzem, pułkownikiem Meistrem, biuro. Wieczorem, przedodejściem zaczął Brandeis nagle mówić. Pułkownikz początku bardzo mało zrozumiał. Podobne chwileprzeżywał, gdy przypadkowo jakaś książka dostawała się w jego ręce. Z początku słowa się rozpływały. Potem starał się pułkownik wyłuskać poszczególne słowa i przyjrzeć im się raz jeszcze. Dziwiło go bowiem, że to jest możliwe rozumieć słowaa nie rozumieć ich związku. Teraz, gdy Brandeisdo niego mówił, ogarnęło go niepewne podejrzenie,że chodzi tu o to, co on zwykł był nazywać „filozofią”. I o wiele później dopiero zaczął pojmować,o co idzie; nie swoim codziennym rozumem, leczprzy pomocy nerwów, których istnienia przedtemnigdy nie przeczuwał.
— Jestem obecnie — ciągnął Brandeis — przedcelem niejako. Każdy inny człowiek na moimmiejscu tak by utrzymywał. Lecz ja nie mam za sobą jednego życia, ale dwa a może więcej. I czuję odpewnego czasu, że muszę zacząć nowe.
— Czy uwierzy mi pan, że jestem zmęczony?Zmęczony, nie dlatego, że za wiele pracowałem, leczdlatego, że pracuję bez przekonania, bez ambicji, bezcelu. Dziś jestem jeszcze samodzielnym zawiadowcą władzy, która nagromadziła się w moim domu,lecz jutro będę jej więźniem. Czy pan się zastanawiał kiedyś nad tym, dlaczego ja się tak wzbogaciłem? Pan uważa mnie za wielkiego kupca? Prawda?Pan się myli, panie pułkowniku! Zawdzięczamwszystko słabości i ustępliwości ludzi i urządzeń.Nic w tych czasach nie broni się przed naciskiem.Próbuj pan osiągnąć koronę, a znajdzie się kraj,który obwoła pana królem. Spróbuj pan zrobić rewolucję, a znajdzie pan proletariat, który pozwolisię zastrzelić. Postaraj się pan wywołać wojnę,a ujrzy pan narody, które rzucą się na siebie. Po tygodniu, po kilku miesiącach, po roku może, udałobymi się podbić przemysł tego kraju. Odkryłem, żeto nazwiska tylko mają dawny dźwięk, strasząc tego lub owego. Słyszy pan o jakimś generalnym dyrektorze, idzie pan do niego — — — i nagle żałujepan, że się pan do tego przygotowywał i wydaje siępan sobie śmiesznym. Jego tytuł umieszczony jesttylko na tablicy. Niech pan tylko raz będzie w jego biurze, a zobaczy pan, że cała potęga generalnego dyrektora polega na czterech gwoździach i szklanej tablicy na drzwiach — — a drzwi i gwoździe,i tablica wydadzą się panu wspaniałe w porównaniu z osobistością, do której należą. Wierz mi pan,generalny dyrektor jest własnością tablicy, wizytówki, swojej roli, swego stanowiska, strachu, któryrozsiewa, pensji, które przyznaje, zwolnień, o których zawiadamia — a nie na odwrót! To niebezpieczeństwo już mi dziś grozi. Odznaki mojej potęgistają się bardziej imponujące niż ja. Nie będę mógłjuż folgować kaprysom, będącym moją jedyną radością. Mogę przyjąć pana Bernheima, jeżeli mi tosprawia przyjemność, przypatrywać się, jak rośnie, jak się żeni z chemią, jak zyskuje nazwiskoi wielką firmę. Cieszę się, gdy jego brat nacjonalista pisze artykuły do żydowskiej gazety. Lecz jużjutro pismo mogłoby być potężniejsze, niżby mi tobyło miłe i powiedzmy, ujawnić moją anonimowość.W tej chwili, w której wymówiono by moje nazwisko, jak się wymawia nazwiska popularnych potentatów, stałbym się bezsilny. Gdyż nazwisko pęcznieje i wysysa ze mnie siły. Nazwisko potrzebuje moich sił, ażeby brzmieć — — — li tylko po to, by brzmieć...
A jednak — i dlatego z panem mówię — kusimnie chemia. To jest jedyna niesamowitość wśródjasności, w której żyję. Zachodzi niebezpieczeństwo,że stanę się jej łupem. I po raz pierwszy oddałbymsię w ręce przemocy. Wszystko inne było mniejszeode mnie: ten śmieszny średni stan, który jest mojądewizą i napełnia moje domy towarowe, organizacje urzędnicze, którym dostarczam chleba i odzieży,te domy, ten bank, z małymi zabezpieczonymi kredytami, moi dyrektorzy z pensjami po 150.000 marek.Lecz chemia jest żywiołem. Mógłby mnie tak samoubezwładnić, jak swoich akcjonariuszy, chemikówi generalnych dyrektorów. Od kiedy mam kontaktz Imperial Chemical Industry, przerażają mnie cudowne zjawiska w świecie chemii. Wszystko tu jestcudowne. Nie mam poza tym respektu przed liczbami.Tu po raz pierwszy przeraża mnie tych10.000 robotników Höchsta nad Menem, 11.000 Badeńskiej Aniliny, tych 95 fabryk I.G., 108.000 personelu, 143.000 zjednoczonych fabryk i tych 600 tonfosgenu rocznie. Pomyśl pan, że sztuczny jedwab, z którego są pończochy pańskiej córki, spokrewniony jest z gazem trującym, używanym na wojnie.Jedno i drugie jest nitrogliceryną! Co za nazwa! Nitrogliceryna!
— Czy uważa mnie pan za marzyciela, paniepułkowniku? Ma pan rację! Po raz pierwszy mógłbym uchodzić za marzyciela. Coś się zmieniło. Cośzaszło w Nikołaju Brandeisie — Nie wiem, ile razywyjdziemy jeszcze razem z tego biura. Dobranoc.
Nie rozumiał mnie, pomyślał Brandeis. Ja muteż wszystkiego nie powiedziałem. Mógłbym mówićcałymi dniami, a nie powiedziałbym najważniejszego. Obce moce mnie opanowują. Od kiedy — — —
Nie myślał dalej. Często dochodził tylko do tejgranicy. Potem rozciągała się kraina, daleka, bezkresna, nieznana, niedostępna dla żadnej myśli aniżadnego wyobrażenia. Była jak granica świata, kuktórej Brandeis raz już wędrował.
Im bardziej zbliżał się do swego domu, tymbardziej zwalniał kroku.
Tak jest. Im bardziej zbliżał się do swego domu, tym szedł wolniej. Ile razy w ciągu dnia zapominał o nim. Był to jeden z wielu domów, które zakupił. Niekiedy szedł do hotelu spać. Lubiłobce pokoje hotelowe i ich meble, należące do całego świata, i tapety, które przypadek przykleił dościan. Potrzebny mu był tylko dach nad głową.W jego domu otaczało go bogactwo jak choroba.Ogrodnik, dwa psy, garaż, służba, skrzypiącedrzwiczki i skrzypiący piasek! A fundament głęboko na obcej ziemi oparty, zakorzeniony beton.Chętnie byłby mieszkał w namiocie. Wiele rzeczydo niego należało, lecz niczego nie posiadał. Wieluludzi go słuchało, lecz nikomu nie rozkazywał. Wiele rzeczy mu się poddawało, lecz nic nie stawało sięjego własnością. Miał wrażenie, że jego domy — totylko papierowe plany jego architektów. Towary,które kupował i które sprzedawał, to tylko pokwitowania odbioru i książki handlowe. Ludzie, którzydla niego pracowali, to tylko listy z nazwiskami.Kiedyś posiadał trzy kawałki pola, mały, biało-niebieski domek, parę krów i dwa konie, dziesięćksiążek i strzelbę oraz laskę z metalową główką.Wszystko to stracił! Brandeis żył jak wywłaszczony, zadowolony ze swego ubóstwa i natchniony nim— jak gdyby od owego czasu niczego innego niezyskał. Zdawało mu się, że to jest przeznaczenie:jak cień przejść przez ten świat, składający sięz własności i betonu; zbierać skarby, dzięki niesamowitym zdolnościom umysłu, nieuważnie liczyćbanknoty, jak gdy nogami się szeleści wśród jesiennych liści i w ogóle wszystko, rzeczy, towary,ludzi zamieniać w papier. Nie trzymać niczego i niebyć przez nikogo trzymanym! Inni po to istnieli,ażeby wygrywać i pokochać, odziedziczyć i zatrzymywać, oceniać i używać, kupować i posiadać.A może i własność innych nie była rzeczywista?A oni jedynie nie zdawali sobie z tego sprawy? Sądzili, że zatrzymują, co się rozpływało? Sądzili, żeużywają, co się ulatniało? Ich uczucie posiadaniabyło funkcją wyobraźni? — Jest prawdą --- comówiłem do pułkownika — wszystko jest bezwolnei rozpada się; mogę wszystko według mojej wolikształtować, jak piasek i popiół. Jedynie nazwiskajeszcze zostały. Istnieje jedyna realna potęga, rosnąca, przynosząca życie i śmierć: chemia. Czy mam się jej oddać na pastwę?
W domu czekała Lidia. Od roku czekała naniego daremnie. Brał ją wprawdzie do swego łóżka, obejmował swoimi ramionami, zapachem i spojrzeniem, błyszczącym w ciemności, podczas gdyona otwierała oczy w ciągłej, ustawicznie zawiedzionej nadziei, że będzie miał przymknięte powiekia twarz zatopioną w rozkoszy. Twarz jego nigdynie była inna, jak za dnia. W ciemności zdawałasię jeszcze jaśniejsza. Może kiedyś w ciemności odgadnie tajemnicę tego człowieka, tak jak się poznaje istotę duchów jedynie o północy. Czekała daremnie. Jego oczy zdawały się patrzeć w dal, w której miał zginąć. Potężne było jego ciało, mocny jego krok, którego nawet dywany nie mogły stłumić.Przysłuchiwała się, jak nim miażdżył żwir. A jednakNikołaj Brandeis był dla niej obcy i daleki. Był taksilny, że mógł jej lekkie ciało unieść na jednej, szerokiej ręce. Siedziała na jego ręce. Czasami nakrywał tą olbrzymią ręką jej piersi. Silne, wielkie ciepło spływało z jego palców do ciała. Nie mówił. — Nie milcz tak — prosiła, w nadziei, że mogłaby go skłonić do innego rodzaju milczenia. Gdyżnigdy nie mogła się spodziewać, że będzie kiedyśmówić, rozmawiać jak każdy inny człowiek. Uszczęśliwiał i unieszczęśliwiał ją zarazem. Jak gdybyszczęście i nieszczęście, błogostan i rozpacz były bliźniętami.
Nie wiedziała w końcu, czy był okrutny, czyczuły i czy jej własna miłość była lękiem, czy ciekawością. Niekiedy nienawidziła jego obcość, tęskniła za prostą, zrozumiałą, ludzką rubasznością Griszy. Postanawiała wciąż porzucić Brandeisa i wrócić do „Zielonego Łabędzia” i wciąż pobyt swójprolongowała. — Jeżeli nie zmieni się za dwa tygodnie — myślała — zostawię go. — Nie zmieniał się, a ona zostawała. Skromna wyobraźnia, szkolona na skąpej znajomości pisarzy o duszy dziwnych ludzi, podsuwała jej niekiedy jeden z tychmałych środków, opisywanych w powieściach.Zaczęła roztrząsać śmieszne możliwości. Może by uczynić go zazdrosnym? Na podstawie skromnych doświadczeń własnych przeżyć miłosnych próbowała mieszać recepty, komponować sytuacje,przypominać sobie małe triki sędziwej tradycji literackiej, która tak cudownie fałszuje życie. Leczspojrzała na jego oblicze i pojęła, jak śmieszne byłyjej usiłowania. Wszystkie prawa traciły w pobliżuBrandeisa ważność. Nawet nie krzyczał. Nigdy niepodnosił głosu na tyle, ażeby go można było słyszeć z drugiego pokoju przez zamknięte drzwi. Niekiedy nie czuło się jego obecności, mimo że się gowidziało. Jego duże, ciężkie ciało przytłaczało ją,jej zęby kąsały jego potężną szyję, jej palce wodziły po kamiennych konturach jego łopatek, w jejwłosach gubił się oddech jego ust. Tak leżała otulona jego rozmachem i zapominała na parę chwil,że nie był mężczyzną jak inni. Lecz nagle zmuszałają tęsknota otworzyć oczy i spojrzeć ukradkiem dogóry. I przerażony jej wzrok kradł biel jego otwartych oczu. Dokąd patrzył Brandeis? Czego szukałna nocnej ścianie ponad jej włosami? Czy wzrokjego mógł przebić ścianę? Czy widział horyzontswej ojczyzny? Wtedy zapalała się w niej mała,ale śmiertelna nienawiść. Byłaby go kłuła, ażebysię przekonać, czy był śmiertelny.
Żyła w domu jak niewolnica. Posyłał jej krawców i kupców, ale ani jednego gościa. Nie chciałwidzieć ludzi. Ludzie byli jak domy i towary.Handlował nimi w ciągu dnia w swoim kantorze.Była młoda, liczyła swoje lata. Dwadzieścia i dwalata. Zarzucała mu swój wiek, jak gdyby jej młodość była jego winą. Raz płakała. Zrozumiał to.Siedział jednak niezręczny i potężny, przed małąrozpaczą małej kobiety. Bał się swej własnej litości.Nienawidził czułości, mającej być pocieszeniem. Niemógł zmierzyć nieszczęścia człowieka, odczuwającego je w danej chwili. Nie mógł nigdy pojąć, żedrobne przyczyny powodujące ból nie decydująo rozmiarach i głębi tego bólu. Mierzył nieszczęścieLidii absolutnym nieszczęściem świata. Obojętniepatrzył na to, jak płakała. Po raz pierwszy płakała przed obojętnym człowiekiem. Wmawiała sobie,że przeżywa pierwsze upokorzenie. Jej drobnymózg rozważał zemstę. Zaczęła kaprysić. Próbowałauprawiać małostkowy despotyzm. ZaskakiwałaBrandeisa znienacka życzeniami. Chciała widywaćludzi. Poszedł z nią pewnego wieczora do teatru.Milcząco, nie bez goryczy. Już na wstępie znienawidził foyer. Bał się pierwszego aktu, oczekiwałprzedstawienia jak katastrofy. Eksperymenty reżyserów z pierwszych powojennych lat stały siębardziej umiarkowane. Radykalizm dramaturgiipoczął robić koncesje na rzecz nerwów publiczności. Brandeis wymienił strach na skromniejsząo wiele nudę. Parę razy pokazał się z Lidią w lożyteatru, na balu, na koncercie. Potem przestał zajmować się tradycyjnymi imprezami towarzyskimi,które nowa epoka kontynuowała bez towarzystwa.Wydawało mu się jedynie konieczne, w odstępachkilkumiesięcznych, przekonywać się, że straciłwszelkie zainteresowanie dla podium i sceny. Tegowieczora jego obojętność była tak duża, że jął przypatrywać się publiczności. Stwierdził, że więcejosób go znało, niż przypuszczał. Jego anonimowośćbyła narażona. — Ludzie nie mogą wytrzymać bezświętych i diabłów — pomyślał. Zdaje im się, żejestem „niesamowity”. Mam dość tego, by mnieuważali za jakiegoś demona ze Wschodu. Taka rolapodoba się bogatym Żydom z Kiszyniowa, Odessyi Rygi, którzy niczego tak nie pragną, jak pochodzić z Berlina. — Patrząc na ludzi, twarz przytwarzy, fizjonomie, które zdawały się wyrastać z łysin, modelowanych przez fryzjerów, jak gdyby ci ostatni byli nie tylko panami włosów, bródi golizny, lecz także nosów, czaszek i ust — — po raz pierwszy zaczął rozumieć, że do robienia pieniędzy popychała go jedyna namiętność — jedynanamiętność silniejsza niż wszystkie jej siostry: pogarda. Może opanować człowieka jak miłość, hazard i nienawiść. Można czuć „śmiertelną pogardę”.Potrzebne mu były te oświetlane rzędy, gęsto zaludnione, ażeby uświadomić sobie ową namiętność,tak samo jak można sobie uświadomić na widokczłowieka miłość do niego. Kłaniało mu się wielunieznajomych. Wiedzieli, że ich nie zna. A jednakuśmiechali się do niego, sugerując mu odpowiedźna ukłon. Odznaczali się natrętną uniżonością ludzi zbierających na dobroczynne i publiczne cele.Wyciągają rękę i obawiają się, że mogliby byćuważani za żebraków. Przerwa. Przechadzają sięwkoło po gładkim, froterowanym parkiecie i bojąsię, by się nie pośliznąć. Pomiędzy niepewnością ichnóg, tkwiących w nowych trzewikach z nadto gładkimi podeszwami, a uczuciem wytworności, którąłączyli z godnością teatru miejskiego, liberiamibileterów i własnymi smokingami, istniała jeszczepróżna przestrzeń, którą ich ciała bezskuteczniestarały się wypełnić. Ciała znikły między uroczystymi twarzami i ślizgającymi się trzewikami. Jakkołująca rama kołysali się dokoła próżnego, lustrzanego owalu, na który nikt nie ośmielił się wejśćz obawy, że zostanie sam. Brandeis przypomniał sobie ową niedzielę, kiedy to przypatrywał się politycznemu pochodowi na Kurfürstendammie. Wtedyrównież środek był próżny. Z tymi samymi twarzami krążyli dokoła przerwy w teatrze. Wiatrówkiwisiały w garderobie. Zmieniły się jedynie ramiona. Nie kołysały się bezwładnie. Wisiały przy smokingach, jak protezy. Z damskich sukien wieczorowych, wysmakowanych i efektownych, padałypstre światła na blade twarze mężczyzn: gra kolorów sublimowanego stosunku płciowego. Każdyczuł, że jest na premierze. Każdy był zadowolony,że i inni są na niej obecni. Gdyż razem dopiero tworzyli kolorowy obraz dla wstępnej notatki recenzenta teatralnego.
Brandeis odczuwał nieobecność swego najmłodszego dyrektora Pawła Bernheima i jego brata Teodora. Kolorowy obraz — tak mniemał Brandeis,byłby jeszcze bardziej ożywiony. Z innych znajomych był obecny jedynie krytyk demokratycznegopisma zależnego od Brandeisa. Lecz krytyk ledwieznał swego chlebodawcę. W tym orientują się tylkoredaktorzy działu handlowego. Zajmowanie się sztuką czyni ludzi nieszkodliwymi. Bernheim możew ogóle nie chodził na premiery; stanowisko towarzyskie Bernheima nie pozwalało mu może na to.Zaproszę go, pomyślał Brandeis. Przedstawię go Lidii. Spodziewam się, że się zakocha.
Młoda pani Bernheim wyjechała na dwa tygodnie do swego wuja Endersa. Mała uroczystośćfamilijna, nic ważnego. Paweł Bernheim zadowoliłsię jednodniową wizytą. Po raz pierwszy był w domu Brandeisa. Po raz pierwszy widział kobietę,z którą żył Brandeis. Przyszedł, objuczony pogłoskami, jakie rozsiewano o kaukaskiej księżniczce.A Paweł wierzył tym pogłoskom. W czasach bowiem, w których prawdy są rzadkie, nic nie jest takwiarygodne, jak pogłoska. A im bardziej płytkoi awanturniczo brzmi, tym łapczywiej podchwytujeje wyobraźnia ludzi nastawionych na romanse.
Paweł Bernheim należał do najbardziej łatwowiernych odbiorców romansowych pogłosek. Zbierałje, jak zbierał anegdoty, w książeczce oprawnejw skórę ze złoceniami, do której zaglądał, zanimzaczynał opowiadać. Przyzwoicie odgrodzone, ułożone były w jego mózgu tak zwane historie z takzwanego prawdziwego świata. A był szczęśliwy,gdy taka historia wplatała się w rzeczywistość jegootoczenia. Na modłę Europejczyków, oceniającychpojęcia geograficzne po literacku, uważał, że Wschódjest zagadkowy, a Zachód pospolity. A Wschód zaczynał się tuż za Katowicami i sięgał aż do Rabindranatha Tagore. W tej sferze umiejscowił Brandeisa. Cośkolwiek bardziej na zachód leżała Lidia.Była bowiem kobietą i według słów Tekely'ego pochodziła z Kaukazu, prawdopodobnie z książęcegorodu. Kaukaz sam byłby też wystarczył.
Nie kocha się kobiet. Kocha się światy, któreone reprezentują. Mimo że Lidia miała europejskątwarz i równie dobrze mogła się urodzić w Kolonii,jak i w Paryżu lub w Londynie — w rzeczywistościpochodziła z Kijowa — Paweł Bernheim rozpoznałw niej „kaukaski typ”, a że nie miał jeszcze pojęcia o jej przeszłości w „Zielonym Łabędziu”, przylepił jej w mig markę: prawdziwej, dystyngowanej, uroczo obcej kobiety. Przyjemność, z jaką samsobie poświadczał swoje znawstwo świata i kobiet,skłaniała go do przedwczesnych i szybkich definicji.Charakteryzując Lidię dla własnego użytku, słyszał już siebie opowiadającego o niej i do podziwu,jaki miał dla Kaukazu i jego dzieci, dodawał jeszczepodziw, który zbierał od swoich fikcyjnych słuchaczy. Taki był szczęśliwy z powodu wkroczenia historii do jego rzeczywistości, że pierwszą jeszcze rozszerzył, a drugą zaniedbał. Należał, rozumie się, domężczyzn, którzy momentalnie się zmieniają, gdyznajdą się w pobliżu kobiety, na której zdobyciuim w przyszłości mogłoby zależeć. A że był rasowym egzemplarzem gatunku mężczyzn towarzyskich, wydobył na wierzch swoje dawnecnoty salonowe i zaczął opowiadać o tym swoim Oxfordzie. Historie te były niezawodne w wywieraniu wrażenia namężczyzn i na kobiety. Od wielu lat był to pierwszy obcy mężczyzna, z którym Lidia rozmawiała.Porównywała masywnego, milczącego NikołajaBrandeisa z rozmownym i nieustannie poruszonymPawłem Bernheimem. Było nawet w ciągu wieczora parę takich chwil, kiedy między nią a Pawłemzdawało się nawiązywać niedostrzegalne porozumienie przeciwko Brandeisowi. Gdy Paweł zapytał: —,,U państwa rzadko bywają goście?” — odpowiedziała szybko: „Nigdy!”; tak jak gdyby chciaładać do zrozumienia, że oczekiwała tego pytania.Brandeis powiedział na to po cichu: „Nie lubię obcych”. „A pani?” — zapytał Bernheim. Nie odpowiedziała. Oczy Nikołaja Brandeisa były niewzruszone, z rozwartymi powiekami skierowanymi nastół; lecz obejmowały również ściany stojące w cieniu i oboje ludzi obok niego, a ich twarde, warująceświatło nasycało cały pokój. Jak zwykle trzymałswoimi silnymi rękami obydwa rogi stołu, jak gdyby chciał się oprzeć, ażeby móc wstać. Lecz niekiedy zdawało się Pawłowi, że Brandeis ma zamiarprzewrócić stół. Nagle uczuł wyraźną nienawiśćdo Brandeisa; jak gdyby trzeba było dopiero tej kobiety, ażeby stosunek między tymi dwoma mężczyznami stał się jasny i określony. Pierwsze jegouczucie było zazdrością. Ten obcy Mongoł — mówiłPaweł do siebie, używając przy tym bezwiednie terminologii swego brata Teodora — posiada co nocyto młode ciało. Uważał bowiem stosunek cielesnyza potwierdzenie tego, że mężczyzna posiadał a kobieta jest posiadana. Człowiek ten, myślał dalej,którego nic innego nie wypełnia, jak żądza zarabiania pieniędzy, stosuje do tej kobiety wschodniezwyczaje i zamyka ją w haremie. Jest z pewnościązazdrosny. Jakże ma nie być zazdrosny w mojejobecności? Dotychczas udawało się Pawłowi Bernheimowi zawsze spłoszyć uparcie nawiedzającą gomyśl, że zawdzięcza swoją karierę Brandeisowi.Dostawał sto pięćdziesiąt tysięcy marek rocznej pensji; za to pracował trzy godziny dziennie i reprezentował. Swoje konferencje z kasą chorych, towarzystwami ubezpieczeń i radami wykonawczymii tak uważał za niegodne siebie zajęcia. Miał pewnepodejrzenia, że Brandeis celowo go trzyma z dalekaod tak zwanej służby „zewnętrznej”, a szczególnie od stosunków z bankami. Podczas gdy właśnie banki były niejako właściwym fachem Pawła. Gryzłsię, że Brandeis tak szybko i pewnie pomógł Teodorowi. Zazdrościł prawie bratu posady w redakcji.Gdyż on sam, czuł się przecież powołany do publicznej działalności. I co by to było Brandeisowiszkodziło, zamianować Pawła Bernheima jednymz trzech potężnych dyrektorów wydawnictwa? On się mnie boi! — pocieszał się Paweł, podczasgdy w nim samym obudził się strach przed Brandeisem, jak stary ból. W dali gdzieś i niewyraźniewyłoniło się ponure wspomnienie o Nikicie Bezborodce. Jeszcze nie przyznawał się do tego. Lecz juższukał słabego punktu w życiu swego wroga.Mniemał, że to zaproszenie, które sam nazywałwłamaniem, zawdzięcza swojej przebiegłości. Brandeis miał oczywiście „słaby punkt”. Tę kobietęwłaśnie. Psychologiczne zdolności Bernheima rozwinęły się pod wpływem powieści, w których wielki finansista bezskutecznie ubiega się o miłość małej kobiety. Zdawał się już przewidywać cały przebieg spraw. Jeżeli nie na innym polu, to na tym, dorównywał Brandeisowi. Tu chciał się mścić. Ponieważ jednak był na tyle sentymentalny, że nie mógłmścić się bez moralnego pokrycia, uważał, że jestkonieczne kochać Lidię. A więc kochał ją.
Już następnego dnia chciał zaprosić ich naprzejażdżkę autem. Przypuszczał, że Brandeis odmówi. Lecz Brandeis przyrzekł.
Co prawda następnego dnia przeprosił Bernheima i prosił go, by pojechał z Lidią. Pędzili z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jestto szybkość, którą w podobnych wypadkach zapisują wszyscy współcześni pisarze, którzy studiowali stosunek pomiędzy ludzkim sercem a motorami.Paweł zaczął po ślubie znowu interesować sięwspółczesną literaturą, a nawet obcować z pisarzami i znał się znakomicie na eksploatacji pięknościprzyrody przy pomocy przyśpieszonego tempa. „Codrugi dzień pędzę tak przez świat” — mówił do Lidii. — „Dopiero auto nauczyło nas patrzeć należycie na przyrodę. Cudownie jest pochłaniać ulice,drzewa, domy. Mój szofer jest tchórzem. Boi sięprzekroczyć pięćdziesiąt pięć lub sześćdziesiąt kilometrów. Lecz ja myślę: kto szybko pracuje, musiszybko używać. W niebezpieczeństwie znajdujemysię przez cały dzień, nawet gdy siedzimy spokojniew biurze. Lecz niech mi pani wierzy: nie chciałbymżyć bez tego niebezpieczeństwa”. — „Pan z pewnością był na wojnie?” — „Cztery lata. Kawaleria”. —,,Jeździ pan chętnie konno?” — „Raz albo dwa razy na tydzień. Chciałaby się pani wybrać na spacer?” — „Boję się czegoś”. — „Chyba nie w moim towarzystwie? Damy pani łagodne zwierzę!”W Lidii Markownej obudziły się wspomnienia seriifotograficznej „Dama na koniu”, która ukazała sięna błyszczącym, niebieskozielonym papierzew pierwszorzędnym czasopiśmie mód, obok innejserii „Matka i dziecko” i trzeciej „Małżeństwa z towarzystwa”. Widziała dyskretny tekst pod zdjęciami: „Pani generalna dyrektorowa Blumenstein”i „Hrabina von Hanau-Lichtenstern jako amazonka” albo „Ranna przejażdżka”, albo „Na męskim siodle”. Wszystkie te wyobrażenia o wytworności,które z braku żywego materiału zdawały się ukrywać na kliszach fotografii, w pokojach redakcyjnych ilustrowanych pism i w pracowniach fotograficznych towarzystw filmowych, odżyły w mózguLidii Markownej i roznieciły w niej towarzyskąambicję. Czy istnieje gdzieś córka zegarmistrzaz Kijowa, która nie uległaby takim pokusom? Ojciec jej był bowiem zegarmistrzem. Ona zaś jużw młodych latach czuła się powołana do wstąpieniado wyższej klasy społecznej, a wiersze Puszkinaoraz przeciętny talent aktorski miały jej w tym pomóc. Ojciec jej umarł w tym lecie, w którym Nikołaj Brandeis zdezerterował. Ona uciekła. Dostałasię jako kelnerka do rosyjskiej restauracji, gdziezdobyła sobie famę księżniczki, mianowicie dlatego,że nie przyjmowała napiwków i ponieważ wyobraźnia gości domagała się jaskrawych przykładów okrutności rewolucji. Była to restauracja,w której kilku emigrantów, dawnych aktorów, założyło „Zielonego Łabędzia”.
Tak zatem okrężnymi drogami spełniło się jejżyczenie. Nie był to wprawdzie moskiewski teatrakademicki, do którego wstąpiła, w każdym raziejednak teatr. Ponieważ wszyscy towarzysze żyliparami, a ona jedna i Gregori, kozak, spali oddzielnie, położyła się, po pewnym wahaniu, do niego. Zespół oszczędzał sobie czynsz za pokój hotelowy. Gdy poszła za Brandeisem, przeczuwała fantastyczną karierę. Lecz zamiast przy pomocy bogatego i zakochanego mężczyzny dostać się wreszciedo wymarzonych sfer „wielkiego świata” — jak sięspodziewała — została sama zakochaną dziewczynką milczącego, a więc niebezpiecznego, niezrozumiałego i wiecznie dalekiego władcy. Zazdrosna byłao te długie dnie, które Brandeis gdzieś spędzał, niewiadomo gdzie. Zabronił jej bowiem odwiedzać siebie w ciągu dnia. Rozważała, czy powinna by zapytać o to Pawła. Czy Brandeis miał jeszcze inne kobiety? Śniło jej się czasami, że w kilku domach więzi więcej kobiet, podobnie jak ją. Czy nie będzie zazdrosny?
— Pan Brandeis nie będzie chyba zazdrosny?— zapytał nagle Paweł, z owym cichym, ostrożniepróbującym szyderstwem, z jakim zawodowi uwodziciele mówią o nieobecnych rywalach.
— Nie! — odrzekła.
— Ja na jego miejscu byłbym!
Lidia była mu wdzięczna. Kobiety wierzą zapewnieniu, które w danej chwili im jest potrzebne.Od wieków uwodzi się je kłamstwami, a nie prawdami. Nigdy od Brandeisa nie słyszała komplementu. Szybko zapytała:
— A pana żona? — i żałowała natychmiast pytania.
— Moja żona? — powtórzył zdumiony Paweł,jak gdyby o niej zupełnie zapomniał. — Musi ją pani poznać! — rzekł.
Postanowiła zapytać potem pana Brandeisa,czy pani Bernheim jest przystojna, mała, subtelnaczy duża; blondynka czy brunetka. Jak wszystkiekobiety, wówczas dopiero była uspokojona, gdyprócz mężczyzny, którego znała, wiedziała równieżcoś o żonie do niego należącej lub chociażby pozornie do niego należącej.
Wracali wolno do miasta, gdyż wieczór byłchłodny.
— Czy pani tańczy? — zapytał Paweł, myśląc o najbardziej dyskretnej możliwości zbliżenia się do ciała tej kobiety.
— O — odrzekła niewinnie i nie oceniając następstw — od „Zielonego Łabędzia” nie tańczyłam!
— Co znaczy Zielony Łabędź?
— To jest kabaret.
— No i?
— Ja tam występowałam!
Jego rozczarowanie było bezgraniczne. Nie byłoby większe, gdyby mu ktoś powiedział, że jegożona nie pochodzi z Endersów. Takiego człowiekajak Bernheim nic nie może tak zmartwić, jak wiadomość, że nie siedzi w aucie z księżniczką, leczz aktorką.
— Oo! — rzekł. I jak niegdyś na balu maskowym stracił nagle zdolność kontynuowania poufałych zbliżeń wobec panny Enders, tak tu na odwrót, stracił zdolność utrzymania dystansu. Mechanicznie przysunął nogę do kolana towarzyszki. Przestał mówić. Zatrzymał wóz i nie powiedziawszy słowa, spróbował objąć Lidię ramieniem.
Pojęła sens jego ruchu, a po chwili równieżprzyczyny, które ten ruch spowodowały. Czuła ten sam niemy, zrozpaczony wstyd, gdy ją Griszasprzedał Brandeisowi. Lecz dziś nawet okrzyk jejsię nie udał. Było to jak gdyby serce jej przyzwyczaiło się już do cierpliwego znoszenia wstydu. Nie była to nowa, pierwsza obelga, której właśnie doznała, lecz wtórna, wspomnienie o tamtej. Nie z rozpaczy, lecz z instynktownej potrzeby bronienia się,wybuchła cichym szlochem. Łzy są jedyną broniąbezbronnych.
Trwało parę minut, zanim Paweł Bernheimpojął, że obraził Lidię. Tak jak jego matka mogłaprzypisywać urzędnikowi państwowemu inną jakość poczucia honoru, niż nauczycielowi domowemu, tak syn jej Paweł nie pozwalał aktorce czućsię obrażoną w ten sposób, jak księżniczce z Kaukazu lub urodzonej Enders z Nadrenii. Wszelako,gdy przypadek mógł matce tu i ówdzie odmówićracji, jego pogląd o odmiennym klasowym poczuciuhonoru u kobiet świadczył o ignorancji, którą dzielił ze wszystkimi swoimi kolegami, uwodzicielami.Gdyż nic nie jest tak bardzo niezależne od stanu,klasy, rodziny, zajęcia i wychowania, jak pojęcieczci u kobiety. Przy tej samej okazji obrażają sięksiężniczki, co i prostytutki. Te same słowa schlebiają księżniczkom, co i prostytutkom. W tejchwili, w której pojął, dlaczego jego towarzyszkapłacze, żałował swego postępowania, gdyż był dobroduszny i zły z powodu „popsutej okazji” — jakbrzmi żargon mężczyzn z wyższej sfery — towarzyskiej. Zatrzymał wóz. Lidia opuściła auto, nie patrząc na niego, ze spuszczoną głową. Szła przed siebie, nie patrząc na drogę. On mówił coś, lecz onanie słuchała. Wstyd napełnił ją ogłuszającym szumem. W końcu zorientował się, że niczego już nienaprawi. I skierował znowu uwagę na swego Packarda, którego zostawił na środku gościńca. Zawrócił, wjechał w boczną ulicę i poddał się wstrząsającemu uczuciu, że poniósł klęskę.
Sentymentalność jest siostrą brutalności. I nicnie jest bardziej zrozumiałe, jak fakt, że PawełBernheim przez całą drogę powrotną myślał o Lidiiz żalem i zakochany. Wydawała mu się bardziejgodna pożądania niż pierwej, i w tym stopniu cenniejsza, w jakim miał pewność, że ją ostateczniestracił.
W domu spoczęło jego pierwsze spojrzenie nadużej fotografii jego żony. Uważał, że Irma jestnudna, ociężała i że ma za grube kości. Sport uczynił jej muskuły bardziej męskimi — sądził — jejbarki o dwa centymetry za szerokie. Jej ręce byłyduże, mocne i suche. Lidia była subtelna, gibka;a skóra jej miała prawdopodobnie żółtawy toni gładką powierzchnię. Piersi ciemnobrunatneksiężyce. Dreszcz spłynął po jego plecach.
Lidia długo czekała na Brandeisa. Przyszedłpóźno, około północy. Widział jej zaczerwienioneoczy, nie pytał o nic i znowu poszedł.
Była to jedna z nocy, które miał zamiar przespać w obojętnym pokoju hotelowym.
XVIII
Wszystkie gościńce świata są do siebie podobne. Wszyscy mieszczanie całego świata są do siebiepodobni. Synowie są podobni do ojców. A kto posiadł tę prawdę, mógłby rozpaczać z powodu zupełnego braku widoków, ażeby przeżyć kiedykolwiekjakąś zmianę. Co więcej. Im bardziej się zmieniająmody, formy rządu, styl i smak, tym bardziej wyraźnie we wszystkich formach występują wieczneprawa; prawa, na podstawie których bogaci budują domy, a ubodzy chaty, bogaci noszą ubrania,a biedni gałgany. Oraz owe prawa, według którychbogaci i nędzarze kochają, rodzą się, chorująi umierają, modlą się i nie tracą nadziei, rozpaczają i usychają.
Przechodzimy do zaznajomienia się z domem wzbogaconego Pawła Bernheima. Jest przy tym rzeczą ważną przypomnieć sobie dom jego ojca. StaryBernheim kazał ściąć drzewa i usunąć mur, a młody wzniósł mur i zasadził w dziewiczej ziemi stare,rozłożyste drzewa. W jego ogrodzie nie było jużkarłów. Bo też firma Grutzer i Sp. nie wyrabiaławięcej karłów, lecz kobiece figurki o pewnym kolczastym charakterze, z cienkiej, mlecznobiałej, pustej wewnątrz porcelany. Członki tych figur przypominały kształt igieł świerkowych. Piersi były niby małe piramidy, brzuszki podobne do równoległoboków, łokcie niby ostrza lanc, a we troje zgięte kolana przypominały modele medyczne, mające unaocznić następstwa krzywicy.
Pół tuzina takich figur można było oglądaćw przedpokoju Bernheima. Były to podarki panaKarola Endersa i świadczyły o jego modnym smaku, albo dokładniej: o trudzie, jaki sobie zadawał,ażeby udowodnić swój nowoczesny smak. Niewątpliwie owe karzełki, co stały w starym domu Bernheimów, podobałyby mu się lepiej. Ale on byłby gotów litościwie nimi wzgardzić. Gdy Karol Enderskupował obraz, zważał na to, ażeby obraz nie odpowiadał jego rozumowi i jego zmysłom. Wówczasbył pewien, że kupił nowoczesne i wartościowedzieło sztuki. Długie ćwiczenie doprowadziło go dotego, że jego ocena zaczynała się automatycznie wtedy, gdy jakiś przedmiot pobudzał jego niechęć.Oraz do tego, że odnosił się z podrażnioną nieufnością do wszystkiego, co mu się podobało. Tej to metodzie zawdzięczał sławę posiadania „nieomylnegosmaku”, jął zatem przeciwdziałać swojemu wrodzonemu smakowi. Jemu zawdzięczał Paweł styl willi,urządzenie i dzieła sztuki. Dom wyglądał jak okrętbez tramu. Tylko okna, wysokie i sięgające aż dostrychu, tak że mogły być użyte jako drzwi, przypominały, że to jest dom mieszkalny. Zresztą byłotynkowany na biało i stojąco żeglował w dal. Półkolisty wykusz, gdzie w lecie można było spożyćśniadanie — a nawet należało to czynić — z zewnątrz tak wyglądał, jak gdyby mieścił w sobie kabiny luksusowe. Dach nad wykuszem przypominałkapitański mostek. Na pierwszym piętrze ścianybyły głębsze, a okna zgrabniejsze. Były ocienioneszerokimi, kamiennymi, płytkimi brzegami dachu. Powyżej był tylko jeszcze strych, niski łukz wielu szerokimi i wąskimi oknami, służącymichyba jedynie do tego celu, ażeby w razie potrzeby wywiesić tam chorągwie. Park był duży. Parętransplantowanych drzew trzymało się w pobliżudomu, jakby w obawie przed nagą rozległościąogrodu. Dom ten zdawał się zawierać więcej,,światła, powietrza i słońca” (trzy elementy nowoczesnej architektury, święte dla pana Endersa)niż cały świat. Odnosiło się często wrażenie, żepokoje te były napełnione prywatnym słońcem,gdy niebo było zachmurzone, a powietrze jak gęsta mgła. Najchętniej przesiadywał Paweł przykominku. Miejsce to, ongiś naturalna częśćwszystkich ludzkich mieszkań, jaskiń i chat, jestdziś tylko symbolem w domach bogatych i jakbyrumowiskiem wszystkich w ciągu dnia nagromadzonych sentymentalności. Kominek Pawła Bernheima był przykryty daszkiem, na którym stałaszklanka z wodą, papierośnica, zapałki z kolorowymi główkami oraz niebieski flakon z geraniami. Błyszczące, mosiężne kraty otaczały płomień,wbudowana szachownica z białych i czarnychpłyt ciągnęła się od kominka prawie do środkapokoju. Po prawej stronie spoczywał kwiatami zdobny fotel, po lewej miękki stołek bez oparcia.Stalowy stojak, na którym równie dobrze możnabyło umieścić aparat fotograficzny, jak kapelusze, parasole i części garderoby, przechodził niespodzianie w abażur lampy, w której dobrze wyścielonym wnętrzu kwitła elektryczna gruszka.Paweł otworzył drzwi do jadalni. Lubił odwracaćsię od płomieni do łagodnego światła jadalni,gdzie białe, szerokie krzesła z lekko sprężynującymi siedzeniami z plecionej słomy otaczały brunatny, niby narzeczona zasłonięty stół, na którymw środku stała biała miska pełna żółtych kwiatków. Gong w niklowej ramie mógł każdy nieuprzedzony uważać za lustro do golenia. Rzutoka na pałeczkę z grubą główką z szarej gumystrzegł przed nieporozumieniem. Cały dom byłniesamowicie nowy i czysty. Paweł Bernheim badał każde krzesło, zanim usiadł, jak gdyby wciążjeszcze obawiał się niewyschniętej politury. Czućbyło zapach laku, oleju i terpentyny — zapach,który Irma codziennie kazała zwalczać ekstraktem sosnowym. Lecz wprzód nakrywano obrazy,żeby ich rozpylacz nie zrosił. Jedynie w sypialniIrmy pachniało kremem, pomadką do ust i rurkądo włosów. Naprzeciw jej szerokiego łóżka, za teatralną kotarą, wisiał ekskluzywny obraz ekskluzywnego malarza Hartmanna, który pan Enders kupił za pięćdziesiąt tysięcy marek. Pan Enders,który niechętnie płacił malarzom, krawcom i fryzjerom, uważając ich za społeczne instytucje, zaktóre się płaci podatki gminne, dał malarzowi Hartmannowi na razie czek na dziesięć tysięcy,w niepewnej nadziei, że czas resztę długu zmniejszy. Nic, jego zdaniem, nie mogło ostać się przedczasem. Czas zjadał ludzi, rzeczy i długi. Najbardziej był niebezpieczny dla malarza Hartmanna.Gdyż im starszy, tym łatwiej stawał się łupem kobiet, które prowadziły go nad brzeg grobu, ażeby go tam opuścić. Pan Enders ciągle malarzowiprzepowiadał samobójstwo, szczególnie od kiedymu był winien czterdzieści tysięcy marek. Widokina samobójstwo czyniły obraz jeszcze droższym.Irma mogła z łóżka patrzeć na obraz. W ciągudnia wisiał jak się należy naprzeciw okna. Na nocobmyślił pan Enders specjalny przyrząd. Wąska,świecąca się ramka z matowego szkła zapalała się,gdy naciskano guzik, umieszczony nad lustrem.Tak więc mogła Irma zabrać ze sobą do snu obraz,ten wyśniony sen.
Paweł Bernheim usiadł przy kominku. Leczdzisiaj płomień go nie uspokajał. Był sam w swoim trzeszczącym, nowo lakierowanym domu,w którym nie mógł się zadomowić, gdyż wciążczuł przemoc pana Endersa i przemysłu chemicznego. Gdzie czuł się dobrze? W domu groził muEnders, w biurze Brandeis. Ach, za lekko sobiewszystko wyobrażał. Mniemał, że w ciągu pięciumiesięcy zostanie poważanym członkiem wielkiego przemysłu. Lecz przemysłowiec Enders byłjeszcze ostrożniejszy i bardziej podstępny niż finansista Brandeis. Paweł miał niewzruszone uczucie, że jest oszczędzanym na razie narzędziem ichobu. Niczego mu nie mówili. Zostawili go w szufladzie, jak młotek, którym może kiedyś przybiją parę gwoździ. Gorzkie przeżycie z Lidią niebyło jedynym powodem jego zdenerwowania. On,dyrektor kantoru Brandeisa, okrężną drogą dopiero dowiedział się, że Brandeis po kryjomu zaczął skupywać akcje Zalitawskiego Towarzystwa Akcyjnego. Poza tym donieśli mu, że w Albanii organizuje się towarzystwo dla przemysłudrzewnego pod egidą Brandeisa. Czego Brandeisszukał w Albanii? Mówiono o tym, że zamierzawspólnie z rządem włoskim rozbudować tamtejsząsieć kolejową i że odmawia zakupienia materiałów w Rzymie. Rząd włoski jednak tylko podtym warunkiem chce pośredniczyć w uzyskaniukoncesji na tę budowę. Stopniowo zrozumiał Paweł Bernheim sens podróży, które Brandeis podejmował co drugi miesiąc. Jeździł wciąż na Bałkany, lecz pocztę posyłano mu do Wiednia. Pomałustał się niebezpieczny, myślał Bernheim. Gdy rozpoczął swoje ciche zakupy, nikt go nie znał. Niktnie wchodził mu w drogę. Przyciszonym głosemi z satysfakcją rzucił w cudowne płomienie kominka: „Ale nie przebrnie, nie pozwolą mu nato”. W tej chwili zawarczał telefon. Irma telefonowała jak co wieczora: „Jak się masz?” — „Jaksię masz!” — „Czy wszystko w porządku?” — „Wszystko w porządku!” — „Powiedz miłe słowo!” — „Irmuś!” — wydobył z trudem. Absolutnie nie mógł mówić czułości przez telefon. Irma domagałasię ich regularnie, lecz tak samo, jak lubiła wypytywać się o służbę, szoferów i bieliznę. „Czy wiesz?” — „Proszę!” — „Wuj kupuje mi konia”.,,Brawo!” — zawołał Paweł z dławiącą radością. — „Chce z tobą pomówić”. — Pan Enderssię zgłosił. Głos jego brzmiał bardzo daleko, niemówił bowiem nigdy do muszli, lecz w powietrze.Ktoś ze służby mógł bowiem telefonować i zostawić w muszli bakterie. Co miesiąc zmieniał w całym domu aparaty. „Drogi chłopcze — pytał daleki głos — czy masz coś nowego od Brandeisa?”,,Cóż to ma być takiego?” — „Trans i Cis. A.G. to po części nasz dział. Sztuczny jedwab w państwach sukcesyjnych”. „Możliwe!” odrzekł Paweł.,,Dowiedz się! Irma wraca pojutrze! Moje oczko!”
Było to słowo, które Enders doczepiał dopoufałych rozmów; pewnego rodzaju pieczęć telefoniczna.
Paweł wrócił do kominka. Wiedział dokładnie, co Enders teraz powie do Irmy: „Niegniewaj się! Ale twój mąż jest wielkim głupcem!”Te domniemane słowa słyszał Paweł wyraźniejniż przedtem telefonowane. Czy ma poszukaćBrandeisa? W jakim celu? Czego dowiedziałbysię? A gdyby Lidia opowiedziała? Co za kompromitacja! Renoma gentlemana!
Słowo to wywołało łańcuch nowych asocjacji.Wspomnienia marzeń przed ślubem. Samodzielność, chemia, opanowanie rynku, giełdy, interesyz Ameryką, podróże samolotem, w ciągu dwóchdni Londyn, Paryż, a na trzeci dzień Nowy Jork,sieć potęgi obejmującej cały świat, wszystkie akcje wszystkich niemieckich pism. W domu towarzystwo, tenis, jazda konna, boks. A nie cinudni ludzie, odwiedzający go obecnie. Nie tagimnastyka ranna według wskazówek radia, które Irma tak lubiła. Nie, nie miał potęgi. Niktnie miał przed nim respektu. Już bardziej wytworne i wolniejsze było jego kawalerskie życie.Teodor urósł względnie szybciej.
Paweł podszedł do gramofonu — równieżprezent pana Endersa — i wybrał płytę pięciubraci King z Wilmington. Śpiew miękkich i głębokich głosów pogłębił smutek Bernheima, aż do tego pożądanego stopnia, w którym zamieniał się w pocieszenie. Usiadł blisko aparatu,ażeby wciąż na nowo go nakręcać. Nie mógłznieść ciszy tego domu. Murzyni musieli śpiewać.Śpiewali niedolę całej rasy i wciągali obcego, bezdomnego człowieka w swoją dziką, gorącą i bolesną przeszłość. Paweł obejmował gramofonwdzięcznym i wiernym spojrzeniem. Jedyny podarek Endersa, który był mu miły. Dwadzieścialat temu trzeba było siąść do fortepianu. Terazwystarczyło kręcić korbą. Środki pocieszenia również robiły postępy, a technika wcale nie wygnała sentymentalności.
Kazał sobie przynieść gazety i wertowałw nich, czytając „mieszane wiadomości”. Nie bezpoczucia winy. Powiedział sobie, że nie jest godnekupca nie zajrzeć wpierw do komunikatówz giełdy, lecz było coś silniejszego od niego, cozmuszało go do szukania sprawozdań ze sztuki,z teatrów oraz tragedii rodzinnych. Dzień tenobfitował w nieszczęścia, był więc w gazecie również artykuł brata Teodora, o wystawie okładekdo książek, ale i o Niemczech, Europie, żółtymniebezpieczeństwie i Indiach. Teodor nie mógłbowiem opuścić żadnej okazji. Zawsze musiał wypowiedzieć swoje zdanie, a miał do dyspozycjiszereg pustych, lecz efektownych formułek. Podsłuchał je, skojarzył ich akustyczne częściskładowe, rozbijał je, nicował, karmił tendencjami czerpanymi z myśli nacjonalistycznej, z Marksa i Stirnera. Paweł zadał sobie trud wstania.Podszedł do kominka i spalił gazety. Należał dowrażliwych ludzi, którzy uważają, że niszcząrzecz, gdy usuwają ją ze swego pola widzenia.
Wciąż jeszcze śpiewali Murzyni. Ogień w kominku powoli przygasał. Paweł Bernheim nie zapalał światła. Usnął w kolorowym fotelu, nakłuwającym ciemność jadem wielkich żółtych kwiatów.
XIX
Teodor założył smoking. Z lustra uśmiechała siędo niego promienna, uroczysta bladość jego twarzy. Małymi nożyczkami starał się usunąć kilkawłosków, rosnących w różnych miejscach małżowiny usznej. Gdy chodziło o jego wygląd zewnętrzny, mógł zdobyć się na wszystką cierpliwość i łagodność, jaką dysponował. Jeszcze razrzucił okiem na swoje długie ręce, z których byłdumny, wywodząc stąd swój arystokratyzm.Wślizgnął się w surdut, pociągnął za klapy i zapalił wszystkie światła. Szukał odbicia swegoprofilu, obracając na wszystkie strony lustrzanedrzwi szafy i ustawiając je w ten sposób, ażebyz dużym lustrem ściennym utworzyły ostry kąt.Następnie zdjął okulary i przez chwilę nie myślał o niczym, jak gdyby myśli jego umarły z braku wizualnej strawy. Przez zamknięte drzwi dochodził stukot maszyny do pisania z sąsiedniegopokoju. Sekretarka była zajęta przepisywaniemartykułu Teodora. Przysłuchiwał się pośpiesznemu rytmowi klawiszy jak przyjemnej muzyce.,,Teraz jest na trzeciej stronicy, gdzie mówięo bezsilności nocy w niemieckich miastach. Bezsilność nocy, to jest dobre, bez zarzutu, doskonałe”. Z kolei sekretarka miała listy do załatwienia.,,Korespondencja” — rzekł Teodor. Gdy mu poczta przynosiła dużo listów, czuł się bliższym centrum świata. Gdy otrzymywał list, nawiązującydo jego artykułu, oddawał go natychmiast redakcji, ażeby mogła należycie ocenić skuteczność jego pracy. Poza tym pokazywał list swoim przyjaciołom, a szczególnie tym, którzy się z tego powodu irytowali. Zawsze odpowiadał. Ubiegał się o zaproszenia na uroczystości, wystawy, konferencje,do salonów dyrektorów banków, generałów, ministrów. Następnego dnia opowiadał o swoich dyskusjach. Postanowił „gościom” zademonstrowaćnowy typ „młodego Niemca”, typ trzeźwy i mimo to patriotyczny, arystokratycznie wychowany,a mimo to rewolucyjny, myślący dyplomatycznie,a jednak wypowiadający się swobodnie. Przy tymdrżał ciągle z obawy, czy aby nie powiedział zawiele. Z niektórymi „gośćmi” nie chciał zadzierać, mimo że mu się nie podobali. Do nich należeli jego wydawcy, odpowiedzialni redaktorzypism i redaktor kontrolujący artykuły Teodora.Gdy ów redaktor sam zamieszczał jakiś artykuł,Teodor natychmiast telefonował: „Winszuję! Doskonały!” — Do przyjaciół mówił: „Czy czytaliście ten artykuł? Nieźle pisze ten chłop, ale naiwnie, naiwnie. Nie umie po prostu patrzeć na świat!”
Stukanie zgasło. Sekretarka zapukała. Teodor był tego zdania, że utrzymywanie prywatnychstosunków z sekretarką nie należy do dobregotonu. Widział w niej jedynie personel, a nie kobietę. Mimo to poprawił sobie dwoma palcamigładką fryzurę, zanim zawołał: „Wejść!”. Usiadłprzy stole, żeby przeczytać skrypt. Sekretarkastała obok niego. Czytał miejsce o „bezsilnościnocy”, odwrócił do niej szybko głowę i rzekł:,,Dobre! Co?”. Momentalnie tego żałował. Niemógł nigdy utrzymać należytej równowagi pomiędzy potrzebą usłyszenia słów uznania, a koniecznością utrzymania personelu w przyzwoitym dystansie. Niekiedy tak dalece się zapominał, że odczytywał sekretarce bardzo aktualny artykuł,którego już nie miał czasu przepisywać na maszynie. Biedna panienka, pisząca codziennie odósmej do czwartej listy, odczuwała swoje zajęcieu Teodora jak kąpiel w dowcipie i błyskotliwości. Podziwiała go. Czytywała książki recenzyjne,które dostawał w nagrodę za to, że zwracał na nieuwagę w swoich sprawozdaniach. Gdy widziałjej podziw, pomniejszał o parę centymetrów dystans uszanowania za pomocą pytania: „Czypani jest już zmęczona? Dobrze! W takim raziebędziemy dziś mniej pracować!”
Włożył skrypt do koperty i napisał na niej,,Pilne”, chociaż to wcale nie było pilne. Lubił popchnąć powolne sprawy, żeby się pośpieszyły.Czego nie załatwiało się pośpiesznie, nie byłoważne. Tempo, tempo. Lekceważąc normalny bieggodzin, przesuwał naprzód wskazówki swego zegara. Rzucił okiem na zegarek. I aczkolwiek miałjeszcze godzinę czasu, rzekł: „Tak, teraz jestemzajęty. Pani może odejść!” Sekretarka odeszła.On siadł, nakręcił gramofon i rozkoszował sięśpiewem płyty „Bracia King z Wilmington”. Muzyka Murzynów wprawiała go w nastrój. Wybierał się dziś z wizytą i postanowił „gościom” pokazać. A nie wybierał się dziś do nikogo innego, leczdo swego brata Pawła.
Tak jest, w domu Pawła Bernheima oczekiwano dziś gościa z Francji. Był to jeden z pisarzy,którzy po wojnie zaczęli nawiązywać stosunki pomiędzy narodami, literacki gołąb pokoju. Podatki,które płacili ojczyźnie ze swych artykułów, obracał minister wojny na przygotowanie przyszłejwojny. Równocześnie minister oświaty zaopatrywał pisarzy w polecenia do poselstwa niemieckiego w Paryżu. Różne stowarzyszenia kulturalne,służące porozumieniu i pojednaniu, zapraszałyautorów tłumaczonych książek, celem wygłaszania odczytów. Pisarze przyjeżdżali, wygłaszaliodczyty, odwiedzali różne domy, dostawali truflei studiowali z życzliwością zwyczaje i obyczajedawnych wrogów. Robili notatki dla późniejszychartykułów o niemieckich poetach, niemieckich generalnych dyrektorach, niemieckich rewolucjonistach. W towarzystwie niemieckich profesorówromanistyki, niby w towarzystwie aniołów stróżów, odwiedzali domy zamożnych i bogatych, wykształconych i po europejsku myślących orazprzemysłowców, wytwarzających w swoich fabrykach gazy trujące, a czytających w domu Kayserlinga.
Gościa nie było jeszcze. Profesor Hamerlingprzyszedł wcześniej i zdawał się słuchać niemychwyrzutów, które w sobie przygotowywał PawełBernheim. Jako oskarżenia przyjął profesor Hamerling pytania Irmy: — Czy orientuje się w Berlinie? Czy podał mu pan dokładny adres, panieprofesorze? Czy nie zamienił przypadkiem zaproszeń? Goście przychodzili jeden po drugim.Oświetlenie pokojów zdawało się coraz silniejsze,nasycone pokojowym światłem, które każdy trzymał przed sobą jak latarnię. Nie słuchali nazwiskprzedstawianych gości, pozdrawiali się skinieniemgłowy, nie patrzyli sobie w twarz oczami — leczodsłoniętymi zębami. Czuli się w podniosłymnastroju. Dom Bernheimów należał bowiem donajbardziej współczesnych w mieście. — Wszystkojest comme il faut — mówili goście, używając dlatowarzyskich spraw technicznych wyrazów francuskich, jak się używa łaciny przy konsyliach lekarskich. Paweł zaprosił ludzi comme il faut zewszystkich obozów. Przyszedł pan von Marlow,szlachcic o junkierskim zacięciu, wraz z małżonką. Od kiedy mieszkał w Berlinie i oddał w dzierżawę swoje śląskie dobra, przeszedł z obozu nacjonalistów do partii ludowej. Asfalt miejskiuczynił go bardziej liberalnym. Ideał wytworności,polegający przedtem na możliwie silnym nacjonalistycznym zabarwieniu, wymagał dziś wybitnieeuropejskich przekonań. Drogą okólną — i tak,że wiedziała o tym jedynie najbliższa rodzina —posyłał pan von Marlow co roku w dniu urodzincesarza, swoje najuniżeńsze życzenia do Doorn.Nie były to jednak manifestacje przekonań, a raczej przyzwyczajenie do obrządku, prywatna sprawa religijna, tak jak u Żydów w Berlinie, którzydawno już porzucili wiarę ojców, a po kryjomu obchodzą najświętsze ze swoich świąt, natomiastpublicznie i wobec wszystkich sąsiadów świętująBoże Narodzenie.
Przyszedł wydawca demokratycznego pisma,który siedem lat temu był skrajnym radykałem,a obecnie, podobnie jak pan von Marlow, tylko żez innego końca, zmierzał ku środkowi. Od kiedybowiem dzięki większemu posagowi mógł nabyćmałe dobro w Brandenburgii i miał możnośćzetknąć się z ziemią marchii, stawał się coraz bardziej konserwatywny. Aczkolwiek po jego żonie,która co trzy miesiące przywoziła nowe suknie z Paryża i rozdawała zaproszenia na pokaz mód u Molineux'go, wciąż jeszcze można było poznać, że pochodzi z kupieckiego otoczenia dorobkiewiczów.Przebaczano jej to jednak i spodziewano się, że— biorąc pod uwagę jej lekcje jazdy konnejw Tiergartenie — nabierze szlacheckich cechwłaścicielki dóbr. Miała na sobie ciemnozieloną suknię i brunatną szminkę, ze względu naoliwkową cerę. Pani Irma miała prawie ten sammodel w niebieskim kolorze. Podobna sytuacja, będąca następstwem równocześnie podjętej podróżydo Paryża. — Następną suknię uszyję sobie wWiedniu — pomyślała żona wydawcy. Spojrzałana Irmę i odgadła przerażona, że ona pomyślałasobie to samo. — Ma jednak za grube ramiona —pomyślała żona wydawcy. — Ma jednak za cienkie ramiona — pomyślała równocześnie pani Irma.Przyszedł znany publicysta Freytag ze swoją żoną,której suknie były o wiele tańsze, niż artykuły jejmęża. Spojrzenia bogatszych dam zgodnie w niąugodziły, i pani Freytag była wyklęta. Jej sukniaistotnie pochodziła z wyprzedaży urządzonejz końcem sezonu. Sprzedaje się wtedy garderobę,którą parę razy nosiły modele. Rysy pani Freytagbyły twarde, zmarszczki dokoła oczu zdradzały, żenie znały masażu. Była jeszcze młoda, ledwie trzydzieści lat. Lecz pierwsze lata jej małżeństwa, kiedy to mąż jej był tym, co się nazywa „drobnym dziennikarzem”, zdawały się teraz dopiero wyciskaćna jej twarzy swoje piętno. Wtedy lata te nie byłyszkodliwe. Lecz ślady zgryzot przychodziły stopniowo, o wiele później, tak jak osłabienie następuje w dłuższy czas po przebrzmiałej już irytacji.Wciąż jeszcze musiała pani Freytag niepewnie podawać rękę. Przyciskała przy tym łokieć do biodra,a ręka jej była jakby zawstydzona i przywodziłana myśl obraz innej ręki, podanej w kuchni, i szybko wytartej o fartuszek. Przyszedł major z ministerstwa obrony krajowej, w ubraniu cywilnym,jakby rozpiętym na fiszbinach, z twardą twarząptaka, lecz z nieruchomymi oczami, niby małe, czarne guziczki. Goście z prawej i lewej strony spotykali się na środku i tworzyli w zakłopotaniu grupki. Niektórzy odrywali się nagle jak gdyby zgubienina pustyni, odczuwając potrzebę jakiegoś oparcia.Ich ramiona próbowały nieśmiało solidność urządzenia. W pokojach unosiła się niezmierna, uroczyście oświetlona, smutna martwota. Pani Irmapoświęcała każdemu gościowi z osobna, comme ilfaut, według przepisów. Była zadowolona, gdyktoś z obecnych w ostatniej chwili musiał usprawiedliwić nieobecność żony, gdyż to wprowadzałopewne urozmaicenie tematu. — Ależ jaka szkoda,że małżonka pana... — Ten początek nie wymagałżadnego wysiłku, a zawsze był właściwy.
Wreszcie przyszedł francuski pacyfista. Byłtrochę oślepiony tragiczną wspaniałością otoczeniai nie mógł się prędko przyzwyczaić do obcychzwyczajów obcego narodu. Nie byłyby może wcale tak obce, gdyby nie silne postanowienie pisania o nich. Ten zamiar wymagał od niego znalezienia czegoś zajmującego, gdzie była tylko pospolitość. Jako członek narodu znajdującego we własnym kraju wszystko, co mu jest potrzebne, nieopuszczał go pan Antoine Charronoux i lubiłw obcych krajach szukać niezwykłości. Jego podróżmiała literacki cel, to trudno, musiała więc dostarczyć materiału, czy chciała, czy nie chciała. Pędził od jednego wrażenia do drugiego i równie szybkoje klasyfikował. Jego postanowienie pisania w obcym kraju wytwarzało samo przez się, i jak gdybyjuż z polecenia przyszłych czytelników, romantyczną zasłonę dokoła ludzi i rzeczy idących na spotkanie pana Charronoux i przytwierdzało do każdej piersi markę pewnej reprezentatywnej kategorii. Pan Charronoux był szczęśliwy, gdy panprofesor Hammerling nazwał się przyjacielem Francji. Dla pana Charronoux wszyscy przyjacieleFrancji tak samo wyglądali, jak pan profesorHammerling, który w odległym kącie wygłaszałteraz dla państwa von Marlow i Freytag odczyto Francji. „Mają” — mówił o Francuzach — „ówtrzeźwy, mały, praktyczny rozum, którego braknam Niemcom, z duszą we wiecznej mgle. Lubięnade wszystko dobry, pogodny styl życiowy wesołych Francuzów, ich sposób jedzenia, picia i kochania. Paryż pozostanie na zawsze centralą rozumu i przyjemności. My zostaniemy na zawsze dziećmi Północy, a naszą ojczyzną są łagodne cieniezmierzchu”. — „Oni nas potrzebują, a nie my ich” —rzekł Teodor, który właśnie wszedł. Mającinstynkt dla poważnych i problematycznych dyskusji zbliżył się momentalnie i mechanicznie dogrupki dokoła Hammerlinga. Z rozkoszą czuł swojątęgą młodzieńczość w stosunku do tego uroczystegoHammerlinga. Miał wrażenie, że słuchacze dokołagłęboko oddychają z podziwu. „Paryż” — ciągnąłTeodor dalej — „przestaje, dawno przestał być centralą. Teraz zostaje nią, już nią jest Berlin”. „Niemówiliśmy o tym” — rzucił Hammerling z ważnością i zniecierpliwiony. „Lekkość Francuzów osiedliła się właśnie w Paryżu. W Berlinie pracuje się,w Niemczech się pracuje”. Pan Charronoux zbliżył się do grupy. Usłyszał ostatnie słowa i postanowił powtórzyć je dokładnie. Wchłaniał tak wnikliwe, zrozumiałe powiedzenia. Był przecieżod pewnego czasu, nie wiedząc nawet o tym, okiemi uchem swoich przyszłych czytelników. „W Paryżu osiedliła się lekkość, w Niemczech praca”.
Jakie szczęśliwe rozwiązanie. W przyszłościwszelka wojna jest wykluczona!
Siedział przy stole obok pani Irmy. Wszystkocomme il faut. Dawno już postanowiła pokazaćmu dom i obrazy. Rozważała, czy wypada wejśćz nim do sypialni, do dużego obrazu Hartmanna.Zaczęła ostrożnie o tym mówić. „Wisi niestetyw mojej sypialni” — rzekła. Pan Charronouxzmierzył ją ukradkiem nowym spojrzeniem, którenagle nakryło jego oczy, jak okulary. Momentalniewyobraził sobie tę sypialnię, bardzo dokładnie — a było może interesujące wiedzieć, jak sypialnie w tej sferze towarzyskiej wyglądają. Pewien panz poselstwa francuskiego powiedział mu, że nigdzienie ma tyle oddzielnych sypialń, co w Niemczech.Dodać może rozdział o erotyce?
Paweł Bernheim był najbardziej obcym gościem wśród swoich gości. Przypatrywał się jednejkobiecie po drugiej. Dlaczego nie było tu Lidii?Nie kochał jej. Utwierdzał się w tym przekonaniu.Nie, nie kochał jej. „Pożądanie” — nasunęło musię. Było to trafne słowo. Pożądał jej. Dzięki niejprzekonał się, że wcale nie rozporządza nieodpartym czarem. Niezręczny był, ociężały. Dziecinnaochota dyktowała mu, by rzucić się na podłogęi tupać nogami, jak to praktykował jako chłopiec,krzycząc: — Ja tak chcę, bo ja tak chcę. Chcę Lidii, chcę Lidii — powtórzył dziesięć razy, nie mogąc powstrzymać mechanicznego i potężnego biegutych krótkich zdań. Każde z nich sprawiało muból. Mógł dokładnie śledzić drogę każdego słowa.Zdawało się tryskać z serca, iść za krążeniem krwi,wznosić się do mózgu, zatrzymywać się tu przezchwilę i wracać z powrotem do serca. Chcę — mieć— Lidię! — — — Co za męka!
Czekał na koniec uczty, jak gdyby miało potemnastąpić coś decydującego. Coś niemożliwego.Trzeba by cały nieskończony czas, który przed nimleżał całe życie, nasycone niespełnionym życzeniem, posiec, podzielić, i na końcu każdej cząsteczki oczekiwać jakiegoś rozstrzygnięcia. W ten sposób podzieloną beznadziejność łatwiej było znieść niż olbrzymią, niepodzieloną, wszechobejmującą.A mnóstwo rozczarowań na końcu każdego rozdziału, to było lepsze niż jedno jedyne rozczarowanie.
Powstali z miejsc. W ciągu sekundy powziąłdecyzję odejścia. Za drugim rogiem na lewo staławilla Brandeisów. Rzekłbyś: w ostatniej chwili dopiero uświadomił sobie położenie geograficzne willi i teraz przyszła mu na myśl cudowna bliskośćLidii, jako ostatni ratunek. To nie było przecieżmożliwe, ażeby tak blisko siebie mieszkać i niemóc spotkać się. Pobiegł na ulicę. Skręcił za drugimrogiem, w lewo.
Przed willą Brandeisów płonęły, jak dwa jasnesłońca, oczy auta. Drzwi ogrodu i brama byłyotwarte. Dwóch mężczyzn w liberiach, widocznieszofer i portier, przyniosło dwie duże walizy i wpakowało je do wozu.
Paweł stał w cieniu. Słyszał głosy. Gorąco musię zrobiło. Ręce mu opadły. Szukał sztaby żelaznejza sobą. Słuchał głosu Lidii, jak dalekiego śpiewu.Lecz nie rozumiał, co mówiła.
Po kilku sekundach Lidia wyszła z domu. Motor zawarczał. Huk motoru uspokoił Pawła Bernheima. — Jak długo motor huczy, mam czas! — pomyślał. Szmer złagodził nieznośną jasność reflektorów. Paweł mierzył krótką odległość dzielącą good wozu. Potrzebował sekundy, nie więcej jak jednej sekundy, ażeby chwycić za drzwiczki auta. Inny Paweł Bernheim, ruchliwy, oderwał się od stojącego, podskoczył do auta, wsiadł i pojechał. Zdarzyło się to w tej chwili, a spełniło się przecież jużprzed wielu, wielu laty. Nagle wszystko zostało,odrobione i przeżyte. Daleko za Pawłem Bernheimem leżały przygody, ambicja, blask towarzystwa,potęga, miłość, świat. Było jak gdyby jeszcze razwszystko zrobił, myślał, czuł, lecz tylko na pozór.Ktoś oddał mu tę rolę do odegrania, bo przeżył już dawno jej treść i dobrze ją znał.
Nagle ustał warkot; równocześnie reflektorzrobił pół obrotu i zalał stojącego człowieka światłem. Paweł Bernheim opuścił w dół głowę. Trwałoto chwilę. Wóz ruszył bezszelestnie.
Paweł puścił kratę, której się trzymał dotychczas. Chciał odejść. Zdawało mu się, że przeżył tudwadzieścia lat. Drzwi willi były jeszcze otwarte.Z podwórza sączyło się kojące, złote światło. Brandeis wyszedł na dwór.
— Kto tam? — zapytał Brandeis.
— Ja — odpowiedział Paweł.
Brandeis podszedł bliżej lekkim, bezgłośnymkrokiem, który czynił jego ciężką, olbrzymią postać tak nieprawdopodobną. Jak gdyby chodził naobcych nogach.
— Pan do nas?
— Nie — rzekł Paweł — do niej.
— Lidia Markowna odjechała na zawsze. Wróciła do swego teatru. Są obecnie w Genewie. Możepan tam pojechać!
— Nie! — odrzekł Paweł. I myślał: — Mój ojciec byłby pojechał, mój ojciec byłby pojechał.
— Możemy się od razu pożegnać — rzekł Brandeis. — Podprowadzę pana do domu. — To wystarczy. Ja jadę jutro. Nie wrócę tak prędko. Nie jestem już zdolny zatrzymywać się długo na jednym miejscu.
— Właściwie powinienem się przed panemusprawiedliwić. Miałem kilkakrotnie zamiar mierzyć się z tym żywiołem, w którego sąsiedztwo pansię dostał dzięki małżeństwu. Chciałem sobie panazarezerwować. Nie miałem nigdy zbytniego uszanowania przed panem, w ogóle przed żadnym człowiekiem. Moje zdanie nic tu nie znaczy, lecz nawszelki wypadek byłbym panu o tym napisał. No,skoro panu tu znienacka zaszedłem w drogę, powiem to panu. Okoliczności są nieco za romansowejak na mój gust.
— Nie biorę panu niczego za złe — rzekł Paweł. — Jeszcze pięć minut temu byłbym się głębokoobraził. W międzyczasie jednak postarzałem się.Spójrz pan, panie Brandeis, spójrz pan na mojewłosy! Czy nie są jeszcze białe. Od trzech minutmam uczucie, jak gdybym opuścił mój dom jakomłody człowiek, a wracał jako starzec. Zdaje misię, że jestem już na tyle mądry, ażeby panu wyznać, iż zawsze pana podziwiałem i bałem się pana.A jednak nie jestem jeszcze na tyle mądry, ażebymmógł wyrzec się pytania, które panu chcę zadać:— Dlaczego pan mną pogardzał?
— Nie wiem — odpowiedział Brandeis. — Byłpan słabeuszem. Nie byłby pan na przykład w stanie,w dzień albo godzinę przed ostateczną, prawdziwąpotęgą, porzucić wszystko, tak jak ja to terazuczynię. Gdyż do tego nie trzeba siły, by coś zdobyć. Wszystko jest spróchniałe i poddaje się panu.Lecz porzucić, porzucić, o to idzie. A jednak niemam uczucia, jakobym uczynił coś niezwykłego.Coś mnie stąd gna. Tak jak mnie coś tu ciągnęło.Coś mnie popycha, a ja jestem posłuszny. Miej siępan dobrze, panie Pawle Bernheim. Próbuj pan,teraz panu może się uda.
Stali przed nowym domem Bernheima. Wszystkie okna były oświetlone. Pawłowi zdawało się, żesłyszy głosy swoich gości. Sięgnął do kieszeni poklucz. Wyjmując go, rzekł obojętnie, jak gdyby jego słowa miały jakiś związek z drzwiami: — Powiedz mi pan, panie Brandeis, czy pan odesłał Lidię?
— Nie, odeszła. Ja nikogo nie odsyłam. Odeszłai może ja również dlatego odchodzę. Nie wiem, comnie zatrzymuje, i nie wiem, co mnie stąd wypędza.
Sekundę stał cicho.
Następnie rzekł głośno: Dobranoc! I nie czekając na odpowiedź, znikł w cieniu drzew, okalających brzeg ulicy.
XX
W parę dni później wysiadł Nikołaj Brandeisna jednej z owych stacyjek granicznych, które takczęsto przekraczał. Opuścił stacyjkę, nie zobaczywszy niczego poza opustoszałym, bezgranicznym smutkiem dworca towarowego, prowizorycznym, etapowym widokiem drewnianych, brunatnąmazią pomalowanych baraków i koleżeńską zgodą różnie umundurowanych celników dwóch krajów. Pozostał w małym miasteczku, do którego doszedł po półgodzinnej wędrówce z dworca, jak gdyby dopiero pobyt w tej miejscowości i wreszciezrealizowany, a często go nawiedzający przemijający kaprys dostarczył mu dowodu jego odzyskanej wolności. Spokojni mieszkańcy małego miasteczka odwracali się za nim. Twarz jego zdawałasię być z tego samego rdzawobrunatnego materiału i chociaż jego kapelusz, jego ubranie i jego obuwie miały europejski krój, robiły jednak wrażeniestroju noszonego przez synów obcego narodu,w nieznanym, bardzo dalekim kraju. Leniwie posuwał się Brandeis przez małe, wąskie uliczki, które stawały się jeszcze mniejsze i węższe, gdy on się na nich pojawiał. Za nim i przed nim otwierała siędal.
Nie wiedział jeszcze, dokąd pójdzie. Wszędziezdawała mu się ziemia jednakowa. We wszystkichmiastach wszystkich krajów rodziła w nieskończenie cierpliwej i bolesnej dobroci słabych PawłówBernheimów, będących więźniami swoich niedorzecznych pragnień; żałośnie chaotycznych Teodorów, żyjących w wiecznym, gęstym cieniu publicznej patetyczności. Potentatów, których potęga zamieniała się w bezsilność i którzy dusili sięw gazie trującym własnej fabrykacji. Obieżyświatów, którzy przybywali z Budapesztu i siedzieliza parawanami. Małych dziewcząt, które chcą byćkochane, i tracą swoje małe serduszka.
Beze mnie, myślał Brandeis, świat potoczy sięswoim wiecznym, nudnym torem. Paweł Bernheimdostanie się w końcu do chemii. Pan Enders w następnej wojnie będzie ratować ojczyznę, Teodor będzie pisać artykuły wstępne do pisma, którego akcje ja posiadam. Pojadę: dokąd? Porty całego świata na mnie czekają.
Około szóstej godziny po południu wsiadł znowu do pociągu. O tej godzinie zaczęły kościaneszydełka starej pani Bernheim stukać; oraz maszyna do pisania w domu jej syna Teodora. Pani Irmapożegnała domowego lekarza i przygotowała się dowyjawienia mężowi tradycyjnej słodkiej tajemnicy. W łonie nosiła jego spadkobiercę. Pan SandorTekely udał się do węgierskiej restauracji na Augsburgerstrasse. Szoferzy Brandeisa zamieniali swoje liberie na tanie ubrania cywilne. Urzędnicy telefonowali do swoich przyjaciółek i wyciągali ze swoich portfeli bilety do teatru po zniżonej cenie.Zaczynała się praca nocna w redakcjach. Redaktorzy wkładali błyszczące lustrynowe surducikii ostrzyli swoje czerwone ołówki. A wiadomości dobijały się, dzwoniąc do kabin telefonicznych wyścielonych skórą. Wiadomości z Bukaresztu i Budapesztu, z Amsterdamu i Rotterdamu, z Londynui Bombaju, z Kairu i Nowego Jorku. Świat toczy sięswoim nudnym trybem.
Po raz ostatni widziano wówczas Brandeisa. Odowego dnia nikt o nim nie mógł niczego donieść.
Wsiadł do pociągu i narodził się nowy NikołajBrandeis.
I tak rozpoczyna się tu nowy rozdział.