drukowana A5
34.44
Malte

Bezpłatny fragment - Malte


Objętość:
168 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0811-9

11 września, rue Toullier.

Tak, a więc tu przychodzą ludzie, aby żyć, myślałbym raczej, że tu można umierać. Byłem pozadomem. Widziałem szpitale. Widziałem człowieka,który zachwiał się i runął. Ludzie zebrali się wkołoniego, to oszczędziło mi reszty. Widziałem brzemienną kobietę. Sunęła ciężko wzdłuż wysokiego,ciepłego muru, którego czepiała się niekiedy, jakby chcąc się przekonać, czy jeszcze istnieje. Tak,mur stał jeszcze. A za nim? Poszukałem w planie:Maison d'Accouchement. Zgoda. Pomogą jej rodzić — potrafią. Dalej rue Saint-Jacques, wielkidom z kopułą. Plan objaśniał: Val-de-Grâce, Hospital militaire. Tego właściwie nie potrzebowałemwiedzieć, ale nie szkodzi. Uliczka zaczęła zewsządcuchnąć. Pachniało, o ile można było rozróżnić,jodoformem, tłuszczem od pommes frites, strachem.Wszystkie miasta cuchną w lecie. Potem widziałemdziwnie bielmooki dom, w planie go nie było,ale nad drzwiami był dość jeszcze czytelny napis:Asyle de nuit. Obok wejścia były ceny. Przeczytałem. Niedrogo.

A poza tym? Dziecko w stojącym wózku: grube,zielonawe, z wyraźną wysypką na czole. Krostygoiły się widocznie i nie bolały. Dziecko spało, miało otwarte usta, oddychało jodoformem, tłuszczem pommes frites, strachem. Na to nie ma rady. Cała rzecz w tym, żeby żyć. W tym cała rzecz.

Że też nie mogę odzwyczaić się od spania przyotwartym oknie. Elektryczne tramwaje pędzą z hukiem przez mój pokój. Automobile przejeżdżająpo mnie. Drzwi jakieś zatrzasnęły się. Gdzieś leciz brzękiem szyba, słyszę, jak śmieją się jej wielkieodłamki, jak chichoczą małe. Potem nagły, głuchy,zamknięty łomot z drugiej strony, w środku domu.Ktoś idzie po schodach. Zbliża się, zbliża bezustannie. Już tu jest, już dawno jest, przechodzi. I znówulica. Dziewczyna skrzeczy:

Ah, tais-toi, je ne veux plus.

Tramwaj nadbiega wzburzony do żywego, leciprzez nich, przez wszystko. Ktoś woła. Ludziepędzą, mijają się. Szczeka pies. Co za ulga: pies!Nad ranem nawet kogut pieje — i to jest błogośćbez granic. Potem zasypiam nagle.

To są szmery. Ale jest tu coś, co jest straszniejsze:cisza. Myślę, że przy wielkich pożarach czasem następuje nagle taka chwila najwyższego napięcia,strugi wody opadają, strażacy przestają się wspinać,nikt się nie rusza. Bez szmeru wysuwa się naprzódczarny gzyms w górze — i wielka ściana, za którąstrzela ogień, pochyla się bez szmeru. Wszyscystoją i czekają z podniesionymi ramionami, z twarząnamarszczoną na oczy, czekają straszliwego ciosu.Taka jest tutaj cisza.

Uczę się patrzeć. Nie wiem, dlaczego wszystkogłębiej wchodzi we mnie, a nie zatrzymuje się w tymmiejscu, gdzie się dawniej zawsze kończyło. Posiadam wnętrze, o którym nie wiedziałem. Wszystkotam teraz wchodzi. Nie wiem, co się tam dzieje.

Napisałem dzisiaj list, przy tym uderzyła mnie nagła świadomość, że jestem tu dopiero od trzechtygodni. Trzy tygodnie gdzieś indziej, na wsina przykład, to mogło być jak dzień, tu są to lata.Nie napiszę też już żadnego listu. Po co mam komuś mówić, że się zmieniam? Jeżeli się zmieniam,to przecie i tak nie pozostanę tym, kim byłem, a skoro jestem czymś innym niż dotąd, wtedy rzeczjasna, że nie mam znajomych. A do ludzi obcych,do ludzi, którzy mnie nie znają, pod żadnym pozorem pisywać nie mogę.

Czy powiedziałem to już? Uczę się patrzeć.Tak, zaczynam. Trudno mi jeszcze. Ale chcę czasswój wyzyskać.

Że też na przykład nigdy nie uświadomiłem sobie,ile istnieje twarzy. Jest moc ludzi, ale jeszcze znacznie więcej twarzy, bo każdy ma kilka. Są ludzie,co jedną twarz noszą latami, naturalnie twarzsię zużywa, brudzi, łamie w bruzdach, rozłazisię jak rękawiczki noszone w podróży. To są ludzieoszczędni, prości; nie zmieniają twarzy, nawetjej nie każą czyścić. Twierdzą, że jest dość dobra,a kto im dowiedzie, że jest inaczej? Pytanie, oczywiście, skoro mają kilka twarzy, co czynią z pozostałymi? Przechowują je. Ich dzieci mają je nosić.Ale zdarza się także, iż psy chadzają w nich po dworze.Dlaczegóżby nie? Twarz to twarz.

Inni ludzie niesamowicie szybko nakładają twarze, jedną po drugiej i zużywają je. Wydaje im sięzrazu, że zapas im starczy na zawsze, ale zaledwiedochodzą do czterdziestki: oto już ostatnia. Jestw tym oczywiście pewien tragizm. Nie przywyklido oszczędzania twarzy, ostatnia po tygodniu jestzużyta, dziurawa, w wielu miejscach cienka jak papier — i oto potem stopniowo wychodzi na wierzchpodkład, ta nie-twarz i z nią się obnoszą.

Ale ta kobieta, ta kobieta: zupełnie wtoczyłasię w siebie, całym ciężarem zapadła twarzą w dłonie. Było to na rogu rue Notre-Dame-des-Champs.Zacząłem stąpać cicho, skoro ją ujrzałem. Kiedyubodzy zamyślają się, nie wolno im przeszkadzać.Może jednak wpadnie im na myśl?

Ulica była zbyt pusta, jej pustka nudziła się i krokwyciągała mi spod nóg, i klekotała nim wokoło,tu i tam, jak drewnianym chodakiem. Kobietaw nagłym przestrachu poderwała się zbyt ostro,zbyt prędko — i twarz pozostała w rozwartychdłoniach. Ujrzałem tam tę twarz, jej pustą formę,z nieopisanym wysiłkiem przykułem się do tychdłoni, aby nie zobaczyć tego, co się od nich oderwało.Groza mnie zdjęła na widok twarzy od środka, alejeszcze więcej bałem się nagiej rany, tej głowy beztwarzy.

Boję się. Na strach trzeba coś zaradzić, skorosię go ma. Byłoby to brzydko tu zachorować, a gdyby ktoś wpadł na pomysł przewiezienia mnie do Hôtel-Dieu, umarłbym tam z pewnością. Ten hotel jest przyjemnym hotelem, ma niesłychane powodzenie. Trudno obserwować fasadę katedry paryskiej bez niebezpieczeństwa wpadnięcia podjeden z tych licznych pojazdów, które przez otwartyplac muszą tam wjeżdżać z najwyższą szybkością.Są więc małe omnibusy, co bezustannie dzwonią,a sam książę żegański musiałby zatrzymać swojąkaretę, jeśliby taki umierający nieborak uparł sięjechać prostą drogą do Hotelu Pana Boga. Umierający są uparci, a cały Paryż staje w miejscu, skoroMadame Legrand, brocanteuse z rue des Martyrs,zajeżdża na pewien plac w Citè. Zauważyć należy,że te piekielnie małe wózki posiadają wysoce interesujące szyby mleczne, poza którymi wyobrazićsobie można najwspanialsze agonie; na to wystarczy fantazja konsjerżki. Kto posiada wyższą jeszczeimaginację i skieruje ją w inne strony, dla tegodomysły nie mają granic. Ale widywałem tam i otwarte dorożki, płatne od czasu, dorożki z podniesionąbudą, jadące podług zwykłej taksy: dwa franki odgodziny umierania.

Znakomity ów hotel jest bardzo stary, już za czasów króla Klodoweusza umierano tu w paru łóżkach. Teraz umiera się w pięćset pięćdziesięciudziewięciu. Naturalnie fabrycznie. Przy tak znacznej produkcji poszczególna śmierć nie jest wykonana szczególnie dobrze, ale nie o to przecież chodzi. O masę chodzi. Któż dzisiaj da coś jeszczeza dobrze wykonaną śmierć? Nikt. Nawet bogacze,którzy by mogli przecież pozwolić sobie na szczegółowe umieranie, stają się niedbali i obojętni;życzenie posiadania własnej śmierci spotyka sięcoraz rzadziej. Jeszcze chwila, a stanie się równierzadkim jak własne życie. Boże, to wszystko jużjest. Przychodzi się, znajduje życie gotowe, że tylkosię w nie ubrać. Chce się odejść albo jest się do tegozmuszonym: no, bez fatygi:

Voilà votre mort, monsieur.

Umiera się, jak się zdarzy; umiera się śmiercią,jaka należy do tej choroby, którą się ma (bo odkądznane są wszystkie choroby, wiadomo także, iżrozmaite śmiertelne zakończenia należą do chorób,a nie do ludzi; pacjent poniekąd nie ma nic do roboty).

W lecznicach, kędy umieranie jest tak chętnei tak pełne wdzięczności dla lekarzy i sióstr, umierasię jedną z śmierci zaangażowanych w zakładzie;jest to mile widziane. Umierając jednak w domu,wybiera się oczywiście oną uprzejmą śmierć wyższych sfer, od której niejako już się zaczyna pogrzebpierwszej klasy, a z nim cały szereg jego przepięknychobrządków. I oto stoi tłum ubogich przed takimdomem i patrzy do syta. Ich śmierć jest naturalniebanalna, bez żadnych względów. Cieszą się, gdyznajdą śmierć dostosowaną jako tako. Za obszernamoże być: trochę na wyrost. Tylko jeśli się na piersiach nie dopina albo dławi, wtenczas jest bieda.

Kiedy myślę o naszym domu, gdzie teraz nie majuż nikogo, wtedy sądzę, że wówczas musiało byćinaczej. Dawniej wiedziano (albo może domyślanosię), że śmierć człowiek nosi w sobie jak owoc pestkę.Dzieci miały w sobie małą, a dorośli dużą. Kobietymiały ją w łonie, a mężczyźni w piersi. Dość, żesię ją miało — a to dawało człowiekowi osobliwą,dostojną i cichą jakąś dumę.

Po moim dziadku jeszcze, starym szambelanieBrigge, znać było, że nosił śmierć w sobie. I jakato ona była: przez dwa miesiące, a tak głośna, żeją słychać było aż na folwarku.

Długi, stary dwór za ciasny był na tę śmierć,zdawało się, że trzeba dobudowywać skrzydła,gdyż ciało szambelana stawało się coraz większe i chciał, aby go ustawicznie przenosić do innejkomnaty, i zapalał się straszliwym gniewem, skorodzień się nie kończył, a już nie było pokoju, w którym jeszcze nie leżał.

Potem cały ów korowód sług, niewiast i psów,które stale miał koło siebie, ruszał na górę po schodach do komnaty śmiertelnej jego nieodżałowanejnieboszczki matki. A ta komnata, opuszczona przeznią dwadzieścia trzy lata temu, zachowana byław nietkniętym stanie, a nigdy nikt nie miał do niejwstępu. Teraz wdarła się tam cała ta zgraja. Podniesiono rolety i pyzate światło letniego popołudnia jęło macać wszystkie te płoche, wystraszoneprzedmioty i obracało się niezdarnie w potłuczonych zwierciadłach. A ludzie nie inaczej się zachowywali. Więc były służebne, którym z ciekawościlatały palce, chłopcy kredensowi z wybałuszonymioczyma, starzy lokaje, którzy obchodząc dokołausiłowali przypomnieć sobie wszystko, co im naopowiadano o tym zamkniętym pokoju, do któregowtargnęli oto szczęśliwie.

Nade wszystko jednak pobytem w komnacie,gdzie pachniały wszystkie rzeczy, podniecone były psy. Wielkie, szczupłe charty rosyjskie biegałyzaaferowane za wysokimi fotelami i w poprzekkomnaty długim, tanecznym krokiem, kołyszącymsię ruchem; stawały na zadnich nogach jak herbowe gryfy i wąskie łapy opierając na biało-złotymparapecie okna, spozierały spiczastym, skupionympyskiem i podniesionym czołem w prawo i w lewona dziedziniec. Małe, jak rękawiczka żółte jamnikiz wyrazem spokoju, jak gdyby wszystko było w najlepszym porządku, siedziały na szerokim jedwabnymfotelu pod oknem, a nastroszony, mrukliwy wyżełtarł grzbiet o pozłocistą nogę stołu, na któregopłycie malowanej drżały sewrskie filiżanki.

Tak, były to czasy okropne dla tych nieprzytomnych, zaspanych przedmiotów. Zdarzało się, żez książek, niezgrabnie otwartych porywczą ręką,wypadły chwiejnie zaschłe płatki róży i podeptanoje. Ktoś chwytał małe słabowite cacka i natychmiaststłuczone odkładał pośpiesznie, niejeden gracik ukryty wepchnięto za kotarę lub zgoła rzucono za złotąkratę kominka. A od czasu do czasu coś z brzękiemstłumionym padało na dywan, jasno padało na twardą posadzkę, bo rzeczy te, nader rozpieszczone,nie znosiły upadku.

I gdyby ktoś wpadł na pomysł zapytania, jakajest przyczyna tego wszystkiego i co na ów trwożniestrzeżony pokój sprowadziło pełnię zagłady — odpowiedź byłaby tylko jedna: śmierć.

Śmierć szambelana Krzysztofa Detlefa Briggena Ulsgaardzie. Ten bowiem, ogromny, przelewający się z granatowego munduru, leżał pośrodkuposadzki i nie ruszał się. W obcym, wielkim, nikomu już nie znanym obliczu oczy były zamknięte:nie widział, co się działo. Próbowano zrazu kłaśćgo na łożu, lecz on się bronił, bo łóżka nienawidziłod czasu onych pierwszych nocy, kiedy chorobajego urosła. Zresztą łóżko na górze okazało się zbytmałe, więc nic nie pozostało innego, jak złożyćgo tak na kobiercu; na dół bowiem wracać nie chciał.

Leżał więc tak i można było mniemać, że umarł.Kiedy powoli zaczęło zmierzchać, psy jeden podrugim wysunęły się przez szparę drzwi, tylko nastroszony wyżeł z mrukliwą twarzą siedział przyswoim panu, a szeroka, włochata jego łapa spoczęłana wielkiej, szarej ręce Krzysztofa Detlefa. Takżesłużba stała teraz za drzwiami w białym korytarzu,jaśniejszym niż pokój; ci wszakże, którzy jeszczepozostali wewnątrz, spozierali czasem na tę wielką,czerniejącą masę w pośrodku, z gorącym życzeniem,aby to nie było już niczym, tylko wielkim mundurem nad zepsutą rzeczą.

Ale to jeszcze było czymś. Było głosem, głosem,którego przed siedmiu tygodniami nie znał nikt:nie był to bowiem głos szambelana. Nie KrzysztofDetlef był właścicielem tego głosu, lecz śmierćKrzysztofa Detlefa.

Tak więc śmierć Krzysztofa Detlefa już od wielu,wielu dni żyła w Ulsgaardzie i gadała z wszystkimi,i żądała. Żądała, aby ją obnoszono, żądała błękitnejkomnaty, żądała saloniku, żądała wielkiej sali. Żądała psów, żądała śmiechu, rozmów, zabawy i ciszy, i wszystkiego na raz. Żądała widoku przyjaciół,niewiast i zmarłych, i żądała własnego skonu:żądała. Żądała z wielkim krzykiem.

Bo skoro noc przyszła i ci spośród przemęczonych sług, co nie byli wyznaczeni do czuwania,próbowali zasnąć, wtenczas śmierć Krzysztofa Detlefa krzyczała, krzyczała i stękała, wyła tak długoi nieprzerwanie, że psy zrazu wyjące do wtóru milkłyi nie śmiały się położyć, i stojąc na długich, smukłych,drżących nogach, bały się.

A ludzie we wsi, co słyszeli jej ryk poprzez daleką, srebrną, duńską noc letnią, wstawali jak w czasburzy i zasiadali bez słowa wkoło lampy, pókinie ustało. A kobiety bliskie rozwiązania układanow najdalszej izbie i pod najcięższe pierzyny; aleone słyszały, słyszały tak, jakby to było w ich własnymżywocie, i błagały, aby im także pozwolono wstać,i przychodziły białe i szerokie, i ze swymi zamazanymi twarzami przysiadały się do drugich. A krowy, które cieliły się w ów czas, były bezradne i zamknięte, a którejś wyrwano z brzucha martwy płódrazem z jelitami, kiedy nie chciał wyjść sam. I wszyscy pracę powszednią wykonywali źle i zapominalizwieźć siano, ponieważ za dnia lękali się nocy,a częstym czuwaniem i pełnymi strachu przebudzeniami tak byli przemęczeni, że nic sobie przypomnieć nie mogli. A kiedy w niedzielę szli do białego, pogodnego kościoła, modlili się, aby już niebyło pana na Ulsgaardzie: ten bowiem był strasznym panem. A wszystko to, co myśleli i o co sięmodlili, ksiądz mówił głośno z ambony, bo i onjuż nie miał żadnych nocy i Boga pojąć nie mógł.I to samo mówił dzwon, co doczekał się potężnegorywala, grzmiącego całą noc, na którego rady niebyło, nawet gdy dzwon rozdzwonił się pełnym spiżem. Tak wszyscy to mówili, a był jeden wśródmłodzieńców, który sen miał, że poszedł do pałacui dziedzica zabił widłami od gnoju — i wzburzeniebyło tak wielkie, tak ostateczne, tak przedrażnione,że słuchali wszyscy, kiedy opowiadał swój sen,i nieświadomie spozierali nań, czy aby był zdolnydo takiego czynu.

Tak czuła i mówiła cała okolica, która kilka jeszcze tygodni temu miała dla szambelana miłującąlitość. Ale chociaż tak mówiono, nie zmieniało sięnic. Śmierć Krzysztofa Detlefa, mieszkająca w pałacu Ulsgaard, nie pozwalała się naglić. Przyszłana dziesięć tygodni i tak też długo pozostała. A w tymczasie więcej była panem, niż panem był kiedykolwiek Krzysztof Detlef Brigge, była jak król, któregonazywają Groźnym później i zawsze.

Nie była to śmierć z pierwszej lepszej puchliny,to była zła, książęca śmierć, którą szambelan przezcałe życie nosił w sobie i z siebie żywił. Cały nadmiar dumy, woli i magnackiej siły, jakiego w spokojnych nawet dniach szambelan zużyć nie mógł,przeszedł na tę śmierć, na tę śmierć, która teraz siedziała w Ulsgaardzie i trwoniła.

Jakim wzrokiem spojrzałby szambelan Briggena kogoś, kto by odeń zażądał umierania inną śmiercią niż ta właśnie! Umarł ciężką swoją śmiercią.

A gdy myślę o tych innych, których widziałemlub o których słyszałem: zawsze to samo. Wszyscyoni mieli własną śmierć. Ci mężowie, którzy ją nosili w zbroi, wewnątrz, jak więźnia, te kobiety, costawały się stare i małe i potem na olbrzymim łożu, niby na otwartej scenie, wobec całej familii,służby i psów, dyskretnie i po magnacku oddawałyducha. I dzieci, nawet najmniejsze, miały nie jakąkolwiek dziecięcą śmierć — lecz skupiały sięw sobie i umierały tym, czym już były, i tym, cobyłoby z nich wyrosło.

A jaką to nadawało piękność melancholijną kobietom, kiedy w ciąży były i stały, a w ich wielkimłonie, na którym mimowolnie spoczęły wąskie ręce, były dwa płody: jedno dziecię i jedna śmierć.Czy ten gęsty, prawie pożywny uśmiech w ichzupełnie wyprzątniętej twarzy nie pochodził z przypuszczenia, że tamte rosną, jedno i drugie?

Zaradziłem coś na strach. Siedziałem całą noci pisałem, a teraz jestem zmęczony jak po dalekimmarszu po polach Ulsgaardu. Ciężko jest jednakpomyśleć, że tego wszystkiego już nie ma, że obcyludzie mieszkają w starym długim dworze. Możebyć, że w białej komnacie na górze, pod szczytem,teraz śpią dziewki, swój ciężki sen wilgotny śpiąod wieczora do rana.

I nie ma się nikogo i nic, i jeździ się po świeciez walizką i z pudłem książek, i właściwie bez ciekawości. Co to właściwie za życie: bez domu, bezodziedziczonych rzeczy, bez psów. Gdyby się miałoprzynajmniej wspomnienia. Ale kto je ma? Gdybydzieciństwo było, ale jest jak pogrzebane. Możetrzeba być starym, aby dosięgnąć tego wszystkiego?Dobrze to chyba być starym.

Dzisiaj był piękny jesienny ranek. Szedłem przezTuilerie. Wszystko, co było na wschód, pod słońce,raziło. Strona oświetlona była obwieszona mgłąjak jasnoszarą zasłoną. Szare w szarym wygrzewałysię w słońcu posągi w nie odsłoniętych jeszczeogrodach. Pojedyncze kwiaty wstawały w podłużnych klombach i mówiły: Rouge! głosem wystraszonym. Potem nadszedł bardzo wysoki, szczupłyczłowiek zza rogu od strony Champs-Elysées; niósłszczudło, ale już nie wsunięte pod pachę — trzymałje przed sobą, lekko, a niekiedy uderzał nim o ziemię silnie i głośno, jak laską herolda. Nie mógłpowstrzymać uśmiechu radości i uśmiechał sięwskroś wszystkiego ku słońcu, ku kwiatom. Krokmiał nieśmiały, jak krok dziecka, ale lekki niezwykle,pełen wspomnień dawnego chodzenia.

Czego to taki mały księżyc nie potrafi! Są dni,kiedy wszystko wokół człowieka jest światłe, lekkie,zaledwie napomknięte w jasnym świetle, a jednakwyraźne. Najbliższe rzeczy mają już tony dali,ktoś je zabrał i tylko ukazał, nie podał; a co odnosisię do dali: rzeka, mosty, długie ulice i place, i wszystko, co rozrzutnością oddycha, to ustawiło tę dalza sobą; jest na niej malowane jak na jedwabiu.Nie sposób wyrazić, czym może być wtedy jasnozielony wóz na Pont-Neuf albo cośkolwiek czerwonego, co nie da się powstrzymać, albo chociażbytylko afisz na ognistym murze perłowoszarej grupydomów. Wszystko jest uproszczone, sprowadzonedo kilku trafnych, jasnych płaszczyzn jak twarzna obrazie Maneta. I nic nie jest marne ani zbędne.Antykwariusze nad kanałem otwierają swoje witryny — i świeża lub spłowiała żółtość książek, liliowy brąz tomów, większa zieleń jakiejś teki:wszystko jest w porządku, jest ważne, ma udziałi tworzy pełnię, w której nie brak nic.

Na dole jest takie zestawienie: kobieta pchamały wózek; na przedzie katarynka ustawiona wzdłuż.Za nią w poprzek dziecięcy koszyk, w którym maleństwo stoi silnie na nogach, rozpromienione, w czepku, i nie pozwala się posadzić. Od czasu do czasukobieta kręci katarynkę. Maleństwo wtedy natychmiast podnosi się znowu tupiąc w swym koszyku,a dziewczynka w zielonej odświętnej sukience tańczy i bije w tamburino ku górnym oknom.

Sądzę, że powinienem zacząć jakąś pracę, teraz, kiedy uczę się patrzyć. Mam dwadzieścia osiem lati właściwie nic się nie stało. Powtórzmy: napisałemo Carpacciu studium, które jest złe, dramat, którysię zwie Małżeństwo i coś fałszywego usiłujedowieść dwuznacznymi środkami, i poezje. Ach, te poezje to takie nic, kiedy się je pisze za młodu.Powinno się z tym czekać i gromadzić sens i słodyczprzez całe jedno życie, i to długie o ile możności,a potem na samym końcu, może potem mogłobysię napisać dziesięć dobrych wierszy.

Poezje nie są bowiem, jak ludzie sądzą, uczuciami (uczucia miewa się dość wcześnie) — są doświadczeniami. Gwoli jednej strofy trzeba wiele miastzobaczyć, ludzi i rzeczy, trzeba znać zwierzęta,trzeba czuć, jak latają ptaki, i znać gest, z jakimmałe kwiaty otwierają się o świcie. Trzeba umiećmyśleć wstecz o drogach w nieznajomych stronach, o niespodzianych spotkaniach i rozstaniach, którychnadejście widziało się dawno — o dniach dzieciństwa jeszcze nie wyjaśnionych, o rodzicach, którychsię martwić musiało, skoro dziecku radość nieśli,a dziecko jej nie rozumiało (była to radość dla kogośinnego), o dziecięcych chorobach, co poczynająsię tak dziwnie w tylu ciężkich i głębokich przemianach, o dniach w cichych, bezszmernych izbach i o rankach nad morzem, o morzu w ogóle, o morzach, o nocach podróżniczych, co w dal szumiały henw górze i z wszystkimi gnały gwiazdami — a to jeszcze nie dosyć, jeżeli komuś wolno myśleć o tymwszystkim! Trzeba mieć wspomnienia wielu nocymiłosnych, z których żadna nie była równa drugiej,krzyku rodzących i wspomnienia lekkich, białych,śpiących położnic, które się zamykają. Ale i przykonających trzeba było spędzać czas, przy zmarłychtrzeba było siedzieć w izbie z otwartym oknem i miarowymi szmerami. A nie wystarcza i to jeszcze,że się ma wspomnienia. Trzeba je umieć zapomnieć,jeśli jest ich wiele, i trzeba mieć tę wielką cierpliwość czekania, póki nie wrócą. Bo wspomnieniasame to jeszcze nie to. Dopiero kiedy krwią się staną w nas, spojrzeniem i gestem, czymś bezimiennymi nie dającym się odróżnić od nas samych, dopierowtenczas zdarzyć się może, iż w jakiejś bardzoodosobnionej godzinie pierwsze słowo poezji wstanie pośrodku nich i z nich wyjdzie.

Wszystkie natomiast moje poezje w inny sposóbpowstały i dlatego nie są żadnymi.

A kiedy pisałem dramat, jakże jam wtedy błądził! Czy naśladowcą byłem lub błaznem, że potrzeba mi było kogoś Trzeciego, by opowiadaćo losie dwojga ludzi, którzy sobie nawzajem utrudniali życie? Jak łatwo wpadłem w pułapkę. A powinienem był przecież wiedzieć, że ten Trzeci,który idzie przez wszystkie życia i literatury — żeten upiór jakiegoś Trzeciego, który nie istniał nigdy, nie ma znaczenia, że go trzeba negować. Należyon do pretekstów natury, która wiecznie usiłujeodwieść uwagę ludzi od swych najgłębszych tajemnic. On jest parawanem, za którym odgrywasię dramat. On jest hałasem u wejścia do bezgłośnejciszy istotnego konfliktu. Można by sądzić, żewszystkim było dotąd za trudno mówić o tych dwojgu, o których chodzi; ów Trzeci, właśnie ponieważjest tak nierzeczywisty, jest łatwą stroną zadania,umieli go wszyscy. Na samym początku ich dramatów czuje się niecierpliwość dojścia do tego Trzeciego, trudno się go doczekać. Skoro on się zjawia,wszystko jest dobrze. Lecz jakaż nuda, kiedy onsię spóźnia, nic się dziać nie może bez niego, wszystkostaje, tamuje się, czeka. A nużby się na tym zatrzymaniu i zastoju skończyło? A nuż, panie dramaturgu, i ty, publiczności, która znasz życie, a nużon zaginie bez wieści, ten ulubiony viveur albo tenzarozumiały młodzieniec, co każde małżeństwo otwiera jak wytrych? A nużby jego, na przykład, diabliwzięli? Przypuśćmy. Czuje się nagle sztuczną pustkęteatrów, zamurowuje się je, jak niebezpieczne dziury, tylko mole z krawędzi lóż tłuką się w beznadziejnej próżni. Dla autorów dramatycznych skończyłosię używanie w wytwornych willach. Całe publiczne węszycielstwo szuka dla nich w odległych krajach tego jednego niezbędnego, który był akcjąsamą.

A tymczasem oni mieszkają wśród ludzi, nieci Trzeci, ale ci dwoje, o których można by mówićtak nieskończenie wiele, o których jeszcze nigdynic nie powiedziano, mimo że cierpią i działają,i rady sobie dać nie mogą.

Śmieszne to. Siedzę tu w moim pokoiku, ja, Brigge, który skończył dwadzieścia osiem lat i o którym nikt nic nie wie. Siedzę tu i jestem niczym.A jednak — to nic zaczyna myśleć i myśli, na wyżynie piątego piętra, pewnego szarego paryskiegopopołudnia taką myśl:

Czy to być może — myśli — że się jeszcze nicrzeczywistego ani ważnego nie widziało, ani poznało, ani rzekło? Czy to być może, iż przez tysiącelat miało się czas patrzeć, myśleć i spisywać — i żesię te tysiące lat spędziło jak pauzę szkolną, w którejzjada się kromkę chleba i jabłko?

Tak, to może być.

Czy to być może, iż mimo wynalazków i postępu,mimo kultury, religii i mądrości świata pozostałosię na powierzchni życia? Czy być może, iż tę nawet powierzchnię, która ostatecznie jednak byłabyczymś, pokryło się niesłychanie nudnym materiałem,skutkiem czego wygląda jak salonowe meble podczasletnich wakacji?

Tak, to może być.

Czy to może być, że całą historię świata zrozumiano fałszywie? Czy to być może, iż przeszłośćjest fałszywa, gdyż zawsze mówiono o jej masachtak, jak gdyby opowiadano o zbiegowisku licznychludzi, zamiast mówić o tym jednym, wkoło któregostali, ponieważ był obcy i umarł?

Tak, to może być.

Czy to być może, iż mniemano, że trzeba dogonić to, co się wydarzyło, zanim się przyszło na świat?Czy to może być, że trzeba było przypominać każdemu, iż powstał z wszystkich poprzednich ludzi,że on to wie i dlatego nic nie powinien sobie pozwolić wmówić tym, którzy wiedzą co innego?

Tak, to może być.

Czy to może być, że wszyscy ci ludzie znają najdokładniej przeszłość, której nie było nigdy? Czymoże być, że wszystkie rzeczywistości nie są niczymdla nich? Że życie ich upływa niezwiązane z niczym,jak zegar w pustym pokoju?

Tak, to może być.

Czy to może być, że się nic nie wie o tych dziewczynach, które przecie żyją? Że mówi się: „kobiety”, „dzieci”, „chłopcy”, a nie przeczuwa się (nie masię pojęcia mimo całego wykształcenia), że słowate już dawno nie mają liczby mnogiej, a tylko niezliczone liczby pojedyncze?

Tak, to może być.

Czy to być może, iż są ludzie mówiący „Bóg”i myślący, że to jest coś wspólnego? — I spójrz nadwoje dzieci szkolnych: kupi sobie jeden scyzoryk,a sąsiad kupi sobie taki sam tego samego dnia.I pokazują sobie po tygodniu te dwa scyzoryki,i widać, że już bardzo mało są podobne do siebie —tak odmiennie rozwinęły się w odmiennych rękach.(Tak — powie na to jedna z matek — bo wy zawszewszystko musicie od razu zużyć.) Więc tak: czymożliwe jest przypuszczenie, że można mieć Boga,nie zużywając Go?

Tak, jest możliwe.

Jeżeli wszakże wszystko to jest możliwe, jeżeli ma choć szczyptę możliwości — to wtedy,na miłość boską, musi się coś stać!

Pierwszy z brzegu, ten, który miał tę myśl niepokojącą, musi zacząć robić coś z tych zaniedbanychrzeczy; choćby tylko był kimkolwiek, bynajmniejnie najodpowiedniejszym: po prostu innego nie ma.Ten młody, byle jaki cudzoziemiec Brigge będziemusiał usiąść na piątym piętrze i pisać dzień i noc:tak, będzie musiał pisać, na tym się skończy.

Dwanaście chyba lat miałem w tych czasach albotrzynaście co najwyżej. Ojciec zabrał mnie z sobądo Urne. Nie wiem, co go skłoniło do odwiedzeniateścia. Ci dwaj ludzie nie widzieli się od wielu lat,od czasu śmierci mej matki, a nawet mój ojciec jeszcze nigdy nie był w starym zamku, w którym hrabia Brahe zamknął się dopiero w podeszłych latach.Osobliwego tego domu nigdy później nie ujrzałem; po śmierci mego dziadka przeszedł w obce ręce.To, co odnajduję w dziecięco ukształtowanymwspomnieniu, nie jest budynkiem; jest we mnie zupełnie pokawałkowane: tu komnata, ówdzie komnata, a tam kawał korytarza, który nie łączy dwu tychkomnat, lecz zachowany jest sam w sobie jako fragment. W ten sposób wszystko we mnie jest rozsypane — pokoje, schody, opuszczające się z tyluceregielami, i inne wąskie, kręcone schodki, a w ichciemnicy szło się tak, jak krew idzie w żyłach; izdebkina wieży, wysoko zawieszone balkony, niespodziane altany, na które wpadało się ni stąd, ni zowądz jakichś małych drzwi; wszystko to jest jeszczewe mnie i nigdy nie przestanie być. Obraz tego domu runął niejako we mnie z nieskończonej wyżynyi na dnie moim rozstrzaskał się.

Zupełnie utrzymana w moim sercu jest, jak sięzdaje, tylko ta sala, w której zbieraliśmy się na obiad,codziennie o siódmej wieczorem. Nigdy tej komnaty nie widziałem za dnia, nie przypominam sobienawet, czy miała okna i na co wychodziły; kiedyschodziła się rodzina, zawsze już świece jarzyłysię w ciężkich kandelabrach — i po kilku minutachzapominało się o czasie i o wszystkim, co się widziało na dworze. Wysoka i, jak się domyślam, sklepiona ta przestrzeń była mocniejsza nad wszystko;ciemniejącym stropem i nigdy do cna nie wyjaśnionymi kątami wysysała z człowieka wszystkie obrazy,nie dając w zamian nic określonego. Siedziałeśtam nieobecny duchem; bez żadnej woli, bez opamiętania, bez chęci, bez sprzeciwu. Byłeś jak pustemiejsce.

Przypominam sobie, że ten nieznośny nastrójprzyprawiał mnie zrazu niemal o mdłości, o cośw rodzaju morskiej choroby, którą przezwyciężyćumiałem tylko w ten sposób, że wyciągałem nogę,aż czubkiem trąciłem kolano ojca siedzącego naprzeciw mnie. Później dopiero uderzyło mnie to,że ojciec dziwne to zachowanie zdawał się rozumieć,czy przynajmniej znosić, choć był między namistosunek raczej chłodny, nieusprawiedliwjający podobnej poufałości. Tymczasem właśnie owo lekkiedotknięcie dawało mi siłę przetrwania długich obiadów. I po kilku tygodniach kurczowych zmagańtak dalece przywykłem, dzięki nieograniczonejwprost, dziecięcej zdolności przystosowania się doniesamowitości tych schadzek, że już bez wysiłkupotrafiłem siedzieć po dwie godziny przy stole;teraz mijały one dość nawet szybko, bo zajmowałamnie obserwacja obecnych.

Dziadek mój nazywał to „rodziną”, a słyszałemnawet u drugich to zupełnie dowolne wyrażenie.Chociaż bowiem czworo tych ludzi spowinowaconychbyło w odległym stopniu, nic a nic ich jednak niełączyło. Stryj, siedzący obok mnie, był to człowiekstary, o twardej, ogorzałej twarzy z kilku czarnymiplamami — pozostałością, jak się dowiedziałem,od eksplozji ładunku prochowego; mruk ten i malkontent podał się jako major do dymisji — i terazw nie znanej mi izbie pałacu robił doświadczeniaalchemiczne, a prócz tego, według opowiadań służby, utrzymywał stosunki z jakimś więzieniem, skądmu raz albo dwa razy do roku przysyłano zwłoki.Zamykał się z nimi na całe dni i noce, krajał i preparował w tajemniczy sposób, zabezpieczając od rozkładu.

Naprzeciwko siadywała przy stole panna MatyldaBrahe. Osoba w nieokreślonym wieku — dalekakuzynka mojej matki, a wiedziano o niej tylko tyle, że utrzymywała nader ożywioną korespondencjęz pewnym austriackim spirytystą, który nazywałsiebie baronem Nolde i któremu tak była oddana,że najmniejszej rzeczy nie umiała zdziałać bezuprzedniego uzyskania jego zgody lub raczej czegośw rodzaju błogosławieństwa. W tych czasach byłaniezwykle otyła, o miękkiej, leniwej tuszy, jakbywlanej nieuważnie w luźne, jasne suknie. Ruchymiała zmęczone i niewyraźne, a oczy nieustannieprzepełnione łzami. A jednak było w niej coś, comi przypominało moją cichą, wiotką matkę. Imdłużej obserwowałem ją, tym więcej odnajdywałemw jej twarzy owych delikatnych i cichych rysów,których od śmierci matki nigdy sobie wyraźnieprzypomnieć nie mogłem; teraz dopiero, kiedywidywałem codziennie Matyldę Brahe, wiedziałemznowu, jak wyglądała nieboszczka; tak, wiedziałemto może po raz pierwszy. Teraz dopiero z seteki tysięcy szczegółów układałem w sobie obraz zmarłej,ów obraz, który mi wszędzie towarzyszy. Późniejwyjaśniło mi się, że w twarzy panny Brahe istotniebyły wszystkie szczegóły, określające rysy mejmatki — tylko że coś jak cudze oblicze stanęłow poprzek tych rysów, roztrąciło je, powyginałoi zatraciło ich łączność.

Obok tej damy siadywał synek pewnej kuzynki,chłopiec mniej więcej w moim wieku, ale mniejszyi wątlejszy. Z pomarszczonej kryzy wyrastała cienka,blada szyja i ginęła pod długim podbródkiem.Wargi miał wąskie i zaciśnięte, nozdrza drgałylekko, a z pięknych ciemnych oczu jedno tylkobyło ruchome. Patrzało ku mnie czasem spokojniei smutno, a drugie tymczasem utkwione było w zawszeten sam kąt, jak gdyby już było sprzedane i pozanawiasem.

Na drugim końcu stołu stał olbrzymi fotel megodziadka, przysuwany przez lokaja, który poza tymnie miał żadnej roboty. W tym fotelu starzec zajmował tylko małą część miejsca. Byli ludzie, którzygłuchawego despotę nazywali ekscelencją i marszałkiem, inni dawali mu tytuł generała. I pewnie teżnaprawdę miał prawo do wszystkich tych godności,ale to sprawowanie urzędów minęło już tak dawno,że tytuły podobne nie bardzo już były zrozumiałe.Mnie się w ogóle wydawało, że do tej tak w pewnychchwilach ostrej, a jednak i nieokreślonej osobistościnie da się przyczepić żadne imię. Zdecydować sięnigdy nie mogłem, żeby go nazwać dziadkiem, chociażbywał niekiedy uprzejmy dla mnie, wołał mnienawet do siebie, przy czym imię moje starał sięzabawić żartobliwym tonem. Zresztą cała rodzinawobec hrabiego okazywała cześć i lęk zarazem, tylkomały Eryk poniekąd poufalił się ze zgrzybiałympanem domu; jego ruchome oko rzucało niekiedyszybkie, porozumiewawcze spojrzenia, na które starzec odpowiadał z równą szybkością. Czasami teżpodczas długich popołudni widywano ich, jak wyłaniali się na końcu głębokiej galerii, jak trzymającsię za ręce szli wzdłuż starych ciemnych portretów,nic nie mówiąc, snadź porozumiewając się w innysposób.

Ja spędzałem całe dni w parku i daleko w lasachbukowych albo na wrzosowiskach. A były na szczęście w Urne psy, które mi towarzyszyły; był tui ówdzie domek dzierżawcy czy folwark, gdzie dostaćmogłem mleka i chleba, i owoców, a zdaje mi się,że wolności używałem dość swobodnie, nie dającsię zastraszyć, przynajmniej w najbliższych tygodniach, myślą o wieczornych biesiadach. Nie rozmawiałem prawie z nikim, bo samotność radowała mnieszczerze. Z psami tylko trochę gadałem od czasudo czasu; rozumieliśmy się wyśmienicie. Zresztąmilkliwość była poniekąd przymiotem rodzinnym,znałem ją u ojca i nie dziwiłem się, że przy wieczerzach nie mówiło się prawie nic.

W pierwszych co prawda dniach po naszym przyjeździe panna Matylda okazywała znaczną rozmowność. Pytała ojca o dawnych znajomych z zagranicznych miast, przypominała odległe wrażenia, wzruszała sama siebie do łez, wspominając zmarłe przyjaciółki i pewnego młodzieńca, o którym napomknęła, że się w niej kochał, a ona nie chciała reagowaćna to gorące i beznadziejne uczucie.

Ojciec mój słuchał uprzejmie, raz po raz kiwałpotakująco głową i odpowiadał tylko najkonieczniejszymi słowami. Hrabia na końcu stołu uśmiechałsię bez przerwy, obwisłymi wargami, twarz jegowydawała się większa niż zwykle, jak gdyby miałmaskę. Sam się zresztą czasem odzywał, przy czymgłos jego nie odnosił się do nikogo, ale słychać gobyło, choć mówił bardzo cicho, w całej sali. Głosten miał coś z jednostajnego, obojętnego tykaniazegara; cisza dookolna jak gdyby miała swój własnypusty rezonans, dla każdej sylaby ten sam.

Hrabia Brahe za szczególną grzeczność w stosunkudo mego ojca poczytywał sobie rozmowy o jegonieboszczce żonie, mojej matce. Nazywał ją hrabinąSybillą, a wszystkie jego zdania kończyły się, jakbyo nią pytał. Nawet zdawało mi się, sam nie wiemdlaczego, że mowa o bardzo młodej, białej dziewczynie, która lada chwila mogłaby tu wejść. W tymsamym również tonie słyszałem go mówiącego o „naszej małej Annie Zosi”. A gdy pewnegodnia zapytałem o tę panienkę, którą tak szczególnielubił dziadek, dowiedziałem się, że miał na myślicórkę Wielkiego Kanclerza Konrada Reventlow,świętej pamięci małżonkę Fryderyka Czwartego, odpółtora z górą wieku wiecznym spokojem odpoczywającą w Roskilde. Zmiany czasu niczym były dlaniego, śmierć była epizodzikiem bez znaczenia,osoby, raz przyjęte do jego wspomnień, istniały,a zgon ich nic absolutnie zmienić nie mógł.

W wiele lat potem, już po śmierci staruszka,opowiadano sobie, jak z tym samym uporem odczuwał przyszłość jako coś teraźniejszego. Podobnokiedyś pewnej młodej damie opowiadano o jej synach,przede wszystkim o podróżach jednego z tych synów,podczas gdy owa dama, znajdująca się właśniew trzecim miesiącu swojej pierwszej ciąży, bliskazemdlenia z przerażenia i strachu siedziała obokrozgadanego jegomościa.

Ale zaczęło się od tego, że ja się roześmiałem.Śmiałem się nawet głośno i nie mogłem się uspokoić.Pewnego wieczora brak było panny Matyldy. Stary,prawie zupełnie ślepy lokaj podszedł do jej miejscai podał usłużnie półmisek. Przez chwilę tak stał;potem zadowolony odszedł dostojnie i podawałdalej, jak gdyby nic nie zaszło. Obserwowałem tęscenę i w momencie, kiedy na nią patrzałem, wcalenie wydała mi się komiczną. Ale po pewnej chwili,właśnie gdy miałem pełne usta, porwał mnie śmiechtak raptowny, że zachłysnąłem się i narobiłem szalonej wrzawy. I chociaż sytuacja mnie samemu byłanader przykra, choć wszelkimi sposobami starałemsię odzyskać powagę — śmiech wielkimi falami zalewał mnie raz po razie i najzupełniej mną zawładnął.

Ojciec, chcąc pokryć moje zachowanie, spytałswym płaskim, stłumionym głosem:

— Czy Matylda chora?

Dziadek uśmiechnął się na swój sposób, poczym odpowiedział zdaniem, na które, zbyt będąc zajęty sobą, nie zwróciłem uwagi, a które brzmiało mniej więcej tak:

— Nie, tylko nie chce spotkać się z Krystyną.

Więc też nie poczytywałem tego za skutek jegosłów, że mój sąsiad, śniady major, wstał i mruczącniewyraźnie „przepraszam”, z ukłonem w stronęhrabiego opuścił salę. Uderzyło mnie tylko, że zaplecami pana domu raz jeszcze odwrócił sięw drzwiach, dając zapraszające i potakujące znakimałemu Erykowi, a ku memu największemu zdumieniu także i mnie, jak gdyby nas zachęcał dowyjścia razem z nim.

Byłem tak zaskoczony, że śmiech nagle przestałmnie męczyć. Zresztą już na majora nie zwracałemuwagi; nie lubiłem go, a przy tym spostrzegłem,że i Eryk nie patrzy na niego.

Wieczerza wlokła się dalej jak zwykle i już podawano deser, kiedy uwagę moją zajął ruch, poczynający się w głębi sali, w półcieniu. Tam w kącie z wolna rozwarły się drzwi, według mego przekonaniawiecznie zamknięte, o których opowiadano mi,że prowadzą na półpiętrze — i nagle oto, kiedy z nowym dla mnie zgoła uczuciem ciekawości i zdumienia wytrzeszczałem oczy, w czerni otworu pojawiłasię smukła, jasno ubrana postać kobieca, z wolnaprzybliżająca się ku nam.

Nie wiem, czy zrobiłem ruch jaki, czy wydałemgłos — łoskot przewróconego krzesła oderwał mójwzrok od osobliwej postaci. Ujrzałem ojca, któryzerwał się — i teraz, blady jak ściana, z zaciśniętymi,zwisającymi pięściami szedł prosto na zjawę.

Ona tymczasem, obojętna zupełnie na tę scenę,sunęła ku nam, krok za krokiem — i już była niedaleko miejsca hrabiego, kiedy ów poderwał się nagłym ruchem, ojca złapał za rękę, pociągnął wsteczdo stołu i trzymał. Obca dama wolno i obojętnieszła przez opustoszałą przestrzeń, krok za krokiem,wśród nieopisanej ciszy (a tylko gdzieś z drżeniemzabrzęczało szkło), i w jakichś drzwiach przeciwległej ściany zniknęła. W tej sekundzie spostrzegłem,że to mały Eryk z głębokim ukłonem zamknął tedrzwi za nieznajomą.

Ja jeden do tej chwili siedziałem przy stole.Taki na moim krześle zrobiłem się ciężki, że miałemuczucie, jakbym nie był nigdy już zdolny podnieśćsię sam. Przez chwilę patrzałem nie widząc. Wtemprzypomniałem sobie ojca i zauważyłem, że starzecwciąż jeszcze trzyma go za rękę. Twarz ojca byłateraz gniewna, krwią nabrzmiała, ale dziadek, palce jak białe pazury wpijając w dłoń ojca, uśmiechałsię swoim sztucznym uśmiechem.

Słyszałem potem, że coś mówił zgłoskę po zgłosce,a nie pojmowałem treści słów. Wraziły mi się jednakgłęboko w słuch, bo po jakich dwu latach odnalazłemje nagle na dnie pamięci i odtąd je znam.

Rzekł:

— Krewki jesteś, szambelanie, i nieprzystojny.Czegóż nie puszczasz ludzi do ich zajęć?

— Kto to jest?! — przekrzykiwał ojciec.

— Ktoś, kto ma prawo pono być tu. Nikt obcy.Krystyna Brahe.

Tu nastała znowu ta dziwna, rozrzedzona cisza —i znowu zabrzęczało szkło. Wtem ojciec jednymszarpnięciem wyrwał się i jak szalony wypadł z sali.

Całą noc słyszałem, jak chodził tam i sam po swympokoju. Bo i ja spać nie mogłem. Lecz nagle nadranem zbudziłem się jednak z czegoś, jak ze snu.Z przerażeniem, które ścięło mi krew do ostatniejkropli, zobaczyłem coś białego, siedzącego przy moimłóżku. Straszna rozpacz dała mi wreszcie siłę zagrzebania głowy pod kołdrą i tam w bezradnymstrachu począłem płakać.

Nagle nad zapłakanymi oczami zrobiło mi sięchłodno i jasno. Zacisnąłem je, całe we łzach, żebynie widzieć nic. Lecz głos, który oto tuż przemawiałdo mnie, muskał mi twarz ciepło i słodko — i poznałem go: był to panny Matyldy głos.

Uspokoiłem się natychmiast. I nawet kiedy jużbyłem do cna spokojny, pozwalałem się wciąż jeszcze pocieszać. Czułem wprawdzie, że dobroćta była zbyt mdła, ale raczyłem się nią jednak i miałem wrażenie, że jakoś na nią zasłużyłem.

— Ciociu — rzekłem wreszcie, usiłując z jejrozpłyniętej twarzy wydobyć rysy matki. — Ciociu,kto to był ta dama?

— Ach — odrzekła panna Matylda z westchnieniem, które mi się wydało dziwne — kobieta nieszczęśliwa, moje dziecko, nieszczęśliwa.

Tego dnia rano zauważyłem w jednym pokojukilku służących zajętych pakowaniem rzeczy. Pomyślałem, że wyjedziemy, uważałem to za zupełnie naturalne, że teraz wyjedziemy. Może i takibył zamiar ojca. Nie wiem, co go skłoniło, że potym wieczorze jeszcze pozostał w Urne. Więc niewyjechaliśmy. Całe osiem czy dziewięć tygodnijeszcze zostaliśmy w tym domu, znosiliśmy naciskjego dziwów i trzy razy jeszcze widzieliśmy Krystynę Brahe.

Nic wtenczas nie wiedziałem o jej historii. Niewiedziałem, że dawno, dawno temu umarła przydrugim porodzie, wydając na świat chłopca, co rósłku ciężkim i okrutnym przeznaczeniom — niewiedziałem, że była umarłą. Ale mój ojciec wiedział.Czy chciał się zmusić, on, który był tak namiętnyi skłonny do jasnej konsekwencji, czy chciał się zmusić do wytrzymania tej przygody spokojnie i bezpytań? Nie pojmując, widziałem, jak walczył z sobą, nie rozumiejąc, przeżyłem chwilę, kiedy sięostatecznie opanował.

Było to wtedy, kiedy Krystynę widzieliśmy ostatni raz. Tym razem panna Matylda przyszła do stołu; ale była inna niż zwykle. Podobnie jak w pierwszych dniach po naszym przyjeździe, rozmawiałanieustannie bez określonego związku i mieszającsię ustawicznie, a przy tym był w niej niepokójfizyczny, który sprawiał, że co chwila poprawiałasobie włosy lub suknie — aż nagle zerwała się z przenikliwym okrzykiem skargi i zniknęła.

W tej samej chwili zwróciłem spojrzenie mimowolnie ku wiadomym drzwiom i naprawdę Krystyna Brahe zjawiła się.

Sąsiad mój, major, zrobił ostry, krótki ruch,który udzielił się i mnie, ale najwidoczniej nie miałjuż siły wstać. Śniadą, starą, plamistą twarz obracał od jednych do drugich, usta miał otwarte, a język wił się za popsutymi zębami. Potem nagle tatwarz zniknęła i siwa głowa leżała na stole, ramionajak w kawałach leżały na niej i pod nią, a gdzieśwyłoniła się zwiędła plamista ręka i dygotała.

I w tej chwili mijała nas Krystyna, krok za krokiem, powolnie jak chora, wśród ciszy nieopisanej, w którą wgryzł się jeden tylko jękliwy dźwięk,jak skowyt starego psa. Ale nagle po lewej stroniesrebrnego łabędzia, pełnego narcyzów, wysunęłasię wielka maska starca z szarym swoim uśmiechem.Kielich wina podniósł w stronę ojca. I oto ujrzałem,jak ojciec w chwili, kiedy Krystyna przesuwałasię za jego krzesłem, sięgnął po swój kielich i uniósłgo, jak coś bardzo ciężkiego, na trzy cale ponadstół. I tejże samej nocy wyjechaliśmy.

Siedzę i czytam poetę. Wielu jest ludzi w sali,ale nie czuje się ich. Są w książkach. Czasem ruszająsię wśród stronic jak ludzie, którzy śpią i obracająsię między dwoma snami. Ach, jak to dobrze byćpośród czytających ludzi. Czemu oni nie są zawszetacy? Choćbyś podszedł do którego i dotknął golekko: nie poczuje nic. A gdy wstając potrąciszsąsiada i przeprosisz go, skinie w stronę, z którejposłyszał twój głos, twarz jego zwraca się ku tobiei nie widzi cię, a włosy jego są jak włosy śpiących.Jak to błogo!

A ja siedzę i mam poetę. Co za przeznaczenie.Jest oto w sali ze trzystu ludzi, którzy czytają;ale to nie jest możliwe, aby każdy poszczególnymiał jednego poetę. (Bóg wie, co oni mają.) Trzystupoetów nie istnieje. Ale patrz, co za przeznaczenie:ja, może najmizerniejszy wśród tych czytających,ja, cudzoziemiec, ja mam poetę. Chociaż jestemubogi. Choć ubranie, które noszę co dzień, zaczyna świecić w różnych miejscach, choć moim butommożna by zarzucić to i owo. Wprawdzie kołnierzykmam czysty i bieliznę też — i mógłbym, tak jakjestem, pójść do pierwszej lepszej cukierni, przypuśćmy na wielkich bulwarach, i mógłbym śmiałoręką sięgnąć do talerza z ciastkami. Nie widzianoby w tym nic dziwnego, nie zwymyślano by mnieani wyrzucono, bo jest to mimo wszystko ręka z wyższych sfer, ręka, którą się myje cztery czypięć razy dziennie. Nawet za paznokciami nie manic, nie ma śladów atramentu, a przede wszystkimprzeguby są bez zarzutu. Tak daleko ubodzy ludzie się nie myją, jest to fakt stwierdzony. Więcz czystości przegubów można snuć pewne wnioski.Wysnuwa się je, owszem. Wysnuwa się w sklepach.Ale jest jednak, na Boulevard Saint-Michel naprzykład albo na rue Racine, parę istot, które niedają sobie oczu zamydlić, które kpią sobie z przegubów. Tacy spojrzą na mnie i już wiedzą. Wiedzą,że właściwie to ja do nich należę, że tylko trochębłaznuję. Są przecież zapusty. A oni nie chcą mipsuć zabawy; oni się tylko trochę uśmiechają szyderczo i mrugają oczami. Nikt tego nie widzi. Zresztą traktują mnie jak pana. A skoro tylko ktoś jestw pobliżu, no, to już płaszczą się przede mną. Kłaniają się, jakbym miał futro, a przed domem powóz. Niekiedy daję im dwa sous i drżę, że nie przyjmą; ale przyjmują. I byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że znów uśmiechają się i mrugają cichaczem.

Co to za ludzie? Czego chcą ode mnie? Czy namnie czekają? Po czym poznają mnie? Prawda,wąsy mam nieco zaniedbane, a trochę, troszeczkępodobne są one do ich starych, chorych, spłowiałych bród, które zawsze na mnie robiły wrażenie.Ale czyż mi nie wolno zaniedbywać wąsów? Wieluzapracowanych ludzi to czyni, a nikomu się przecież nie śni zaliczać ich do wyrzutków. To bowiemjest mi jasne, że oni są wyrzutkami, nie żebracytylko; nie, to właściwie nie są żebracy, trzeba rozróżniać. To są odpadki, łupiny ludzi wyplutychprzez los. Wilgotni od śliny losu przylepiają się domuru, do latarni, do plakatów na słupie albo ściekająz wolna wzdłuż uliczki, a za nimi ciągnie się ciemny,brudny ślad.

Czegóż u licha chciała ode mnie ta starucha,kiedy z szufladką od nocnego stolika, w którejklekotało kilka igieł i guzików, wypełzła ku mniez jakiejś nory? Dlaczego szła bez przerwy obok mniei bacznie mnie śledziła? Jakby usiłowała poznaćmnie mokrymi oczami, które wyglądały, jak gdybyktoś chory napluł jej zielonego śluzu pod krwawepowieki.

I skąd wtedy owa szara kobiecina wpadła na pomysł stania u mego boku przed wystawą okiennąprzez kwadrans, pokazując mi stary, długi ołówek,wysuwający się nieskończenie powolnie z jej zniszczonych, zaciśniętych rąk? Udawałem, że przyglądam się wystawie i że nie widzę nic. Ale ona wiedziała, że ją spotrzegłem, wiedziała, że stałem rozmyślając, co ona takiego robi. Bo że nie mogło chodzić o ten ołówek, to rozumiałem dobrze, czułem,że to był znak, znak dla wtajemniczonych, znak,który znają wyrzutki. Przeczuwałem, iż daje mi dozrozumienia, że gdzieś mam pójść czy coś uczynić.A co najdziwniejsze, że absolutnie nie mogłem pozbyć się uczucia, jakoby naprawdę istniała pewnaumowa, do której przynależał ów znak, i jakobyta scena była w istocie rzeczy czymś, czego powinienem się był spodziewać.

To było dwa tygodnie temu. Lecz teraz prawienie mija żaden dzień bez takiego spotkania. Nietylko o zmroku, ale w biały dzień, w najludniejszychulicach zdarza się, że nagle stoi przede mną człowieczek albo staruszka, kiwa głową, coś mi pokazuje i znika, jak gdyby wszystko już było zrobione.Pewnego dnia mogłoby im się nawet zachcieć przyjśćaż do mego pokoju, wiedzą na pewno, gdzie mieszkam, a oni już potrafią tak się urządzić, że ichkonsjerżka nie zatrzyma. Ale tu, moi mili, tu jestembezpieczny przed wami. Idę trochę nieśmiały, cojest naturalne, ulicami, ale wreszcie staję przeddrzwiami oszklonymi, otwieram je, jak gdybym byłu siebie, u następnych drzwi pokazuję bilet (zupełnie tak samo, jak wy mi pokazujecie wasze rzeczy,z tą jeno różnicą, że u mnie wiadomo, co myślę),a potem jestem wśród książek, jestem wam zabrany,jak gdybym umarł, i siedzę, i czytam poetę.

Wy nie wiecie, co to jest — poeta?

Verlaine...

Nic? Żadnych wspomnień? Nie.

Czy nie rozróżnialiście wśród tych, których znacie? Różnice dla was nie istnieją, to wiem. Ale poeta,którego czytam, to jest inny, nie mieszkający w Paryżu, zupełnie inny. Ktoś, kto ma cichy domekw górach. Taki brzmi, jak dzwon w czystym przestworzu. Szczęśliwy poeta, który o swoim oknieopowiada i o szybach szafy do książek, gdzie odbijasię w zamyśleniu dobra, samotna dal. To jest właśnie ten poeta, którym chciałbym być, bo on tylewie o dziewczynach, a ja też bym o nich wiedziałwiele. On wie o dziewczynach, które żyły przedstu laty; to nic nie znaczy, że one nie żyją, bo onwie wszystko. A to jest najważniejsze. On ich imiona wymawia, te ciche, smukło pisane imiona o przestarzałych zawijasach długich liter, i dorosłe imionaich starszych przyjaciółek, w których rozbrzmiewa już drobina losu, szczypta rozczarowania i śmierci. Może w szufladce mahoniowego biurka ma onwyblakłe ich listy i luźne karty pamiętników, w których są imieniny, wycieczki letnie, imieniny. Albomoże w brzuchatej komodzie w głębi jego sypialnijest szuflada, gdzie przechowano ich wiosennesuknie; białe sukienki, które się w czas Wielkiejnocy kładło po raz pierwszy, sukienki tiulowew groszki, właściwie stosowne na lato, któregodoczekać się nie można.

O, jakiż los szczęśliwy, siedzieć tak w cichejizbie odziedziczonego domu wpośród samych spokojnych, zasiedziałych rzeczy i słyszeć na dworzew lekkim, seledynowym ogrodzie te pierwsze szczygły, które próbują, a w oddali zegar na wiejskim kościołku. Siedzieć i spoglądać na tę ciepłą smugępopołudniowego słońca, i wiele wiedzieć o dziewczynach, co przeminęły, i być poetą. I myśleć, żeja też stałbym się takim poetą, gdyby mi danym było mieszkać gdziekolwiek, gdziekolwiek na świecie,w jednym z tych wielu zamkniętych wiejskichdomków, o które nikt się nie troszczy. Jednegotylko potrzeba by mi pokoju (słonecznego pokojupod facjatą). Tam mieszkałbym sobie z moimigratami, wśród portretów rodzinnych, wśród książek. I fotel byłbym miał, i kwiaty, i psy, i sporą laskę na kamieniste drogi. I nic więcej. Tylko książkę, oprawną w żółtawą skórę, w tonie kości słoniowej, z kwiecistym starym wzorem od środka:w niej bym pisał. Pisałbym dużo, gdyż miałbymwiele myśli i wspomnień o wielu.

Ale inaczej się stało, Bóg będzie wiedział, czemu. Moje stare meble gniją w stodole, w którą pozwolono mi je wstawić, a ja sam, tak, mój Boże, ja niemam dachu nad sobą, a deszcz pada mi w oczy.

Czasami przechodzę koło sklepików, gdzieś w okolicy rue de Seine. Handlarze starzyzny albo sztychów, albo starych książek z przepełnionymi wystawami. Nikt nigdy do nich nie zachodzi, widoczniemało zarabiają. Ale skoro zajrzysz do środka, siedzątam, siedzą i czytają, bez kłopotu; nie troskają się o jutro, nie boją się niepowodzeń, mają psa, dobrzewytresowanego, który siedzi w nogach, albo kota,który ciszę czyni jeszcze większą, sunąc wzdłuższeregu książek, jak gdyby napisy ścierał z grzbietów.

Ach, gdyby to starczyło: mam czasem ochotękupić sobie taką przepełnioną wystawę książek i usiąść za nią z psem na dwadzieścia lat.

Dobrze jest powiedzieć głośno:

— Nic się nie stało.

Jeszcze raz:

Nic się nie stało.

Czy to pomaga?

Że mój piec znowu dymił i że musiałem wyjśćz domu, to naprawdę nie jest tragedią. Że czujęsię zaziębiony i nieswój, to nic. Że cały dzień latałempo ulicach, to moja własna wina. Mogłem tak samosiedzieć w Luwrze. Lecz nie, nie mogłem. Tam sąpewni ludzie, którzy się chcą ogrzać. Siedzą na pluszowych ławkach, a ich nogi stoją w rzędzie, jak wielkie puste buty, na kratach kaloryferów. Są to bardzo skromni ludzie, którzy są wdzięczni, jeśli woźni w ciemnych mundurach pełnych orderów tolerują ich. Ale kiedy ja wchodzę, oni uśmiechają sięwyzywająco, kiwając lekko głową. A potem, kiedyposuwam się wzdłuż obrazów, nie spuszczają mniez oka, nie spuszczają mnie wcale z tego rozbełtanego,mętnie spłyniętego oka.

Dobrze zatem, że nie poszedłem do Luwru.Byłem bez przerwy w ruchu. Bóg wie, w ilu byłemdzielnicach, miastach, na ilu cmentarzach, mostachi wiaduktach. Kędyś widziałem człowieka, pchającego wózek z jarzynami. Krzyczał:

Chou-fleur, chou-fleur...

To „fleur” z dziwnie zamąconym „eu.” Przynim szła kanciasta, brzydka kobieta, trącając good czasu do czasu. A kiedy go trącała, krzyczał.Czasami krzyczał też sam, ale wtedy krzyczałdaremnie i zaraz potem musiał krzyczeć znowu,bo byli przed domem, który kupował. Czy mówiłem już, że był ślepy? Nie? A więc był ślepy.Ślepy był i krzyczał. Fałszuję, jeśli tak mówię,sprzeniewierzam ten wózek, który on pchał — udaję,że nie zauważyłem, jak anonsuje kalafiory. Aleczy to jest istotne? A gdyby nawet było istotne —czyż nie o to chodzi, czym cała ta rzecz była dlamnie? Widziałem starego człowieka, który ślepybył i krzyczał. To ja widziałem. Widziałem.

Czy kto uwierzy, iż są takie domy? Nie, ludziepowiedzą, że fałszuję. Tym razem jest to prawda,bez opuszczeń, oczywiście, i bez dodatków. Skądbymi się to miało wziąć? Wiadomo, żem ubogi. Wiadomo. Domy? Ale chcąc być ścisłym, były to domy,których już nie było. Domy, które rozebrano odgóry do dołu. A istniały tylko te drugie domy, którestały obok tamtych, wysokie domy sąsiednie. Byłoniebezpieczeństwo oczywiste, że się przewrócą, skoro tuż obok pozabierano wszystko; całe bowiemrusztowanie z długich, wysmołowanych masztówwbite było skośnie między powierzchnię placuzasłanego gruzem a obnażony mur. Nie wiem, czymówiłem już, że myślę o tej ścianie. Ale to niebyła, że tak powiem, pierwsza ściana istniejącychdomów (co przecież można było przypuścić), leczostatnia ściana byłych domów. Widać było ichścianę wewnętrzną. Widać było na poszczególnychpiętrach ściany pokojów, a na nich przylepionejeszcze tapety i tu, i ówdzie szczątki podłóg albosufitów. Obok ścian pokojowych wzdłuż całegomuru pozostało jeszcze brudnobiałe pasmo — i tędy pełzała w niesłychanie wstrętnych, miękkichjak glista, jakby trawiących ruchach otwarta, rdzawarura klozetowa. Po szlakach, którymi szedł gazświetlny, pozostały na brzegu sufitów szare, zapylone ślady, które tu i tam zgoła niespodzianie skręcały okrągło i wbiegały w kolorową ścianę, gdzieśw dziurę wydartą czarno i bezwzględnie.

Najbardziej wszakże niezapomniane były samete ściany. Twarde życie tych izb nie dało się zdeptać. Było jeszcze, trzymało się pozostałych gwoździ,stało na wystających na jeden łokieć podłogach,skuliło się pod resztkami kątów, kędy jeszcze byłotrochę wnętrza. Widziało się, że było to życiei w farbie, którą powolnie rok za rokiem przemieniło:błękit w spleśniałą zieleń, zieleń w szarzyznę, a żółtość w starą odstałą biel, która gnije. Ale żyło ononiemniej w miejscach świeżych, co się zachowałyna tyłach luster, obrazów i szaf; bo naszkicowałoi obrysowało ich kontury i, razem z kurzem i pająkami, było także w tych ukrytych miejscach, obnażonych teraz. Było życie ono w każdym zdartympaseczku i w bąblach wilgotnych u dołu tapet,chwiało się w zwisających strzępach, wydzielałosię z szpetnych, bardzo dawno powstałych plam.

I oto z tych ścian, niegdyś niebieskich, zielonychi żółtych, obramowanych szlakami odłupanych murów, wystawało tych żyć powietrze, zacięte, leniwe,zbutwiałe powietrze, żadnym dotąd wiatrem nierozwiane. Tam tkwiły obiady i choroby, i wyziewy,i wieloletni dym, i pot, co wydziela się spod pachwin i obciąża suknie, i czczy zapach z ust, i fetorspotniałych nóg. Tam tkwił kwas uryny i żarsadzy, i szary opar ziemniaczany, i ciężki, śliskismród zestarzałego smalcu. Słodkawa, długa wońzaniedbanych niemowląt i bojaźliwe wyziewy dzieci,co idą do szkoły, i zaduch z łóżek dojrzewającychchłopców. I przyłączyło się wiele rzeczy, które przyszły z dołu, z parującej otchłani ulicznej, a innepościekały z góry z deszczem, który nad miastaminie jest czysty. I niejedno naznosiły słabe, oswojonewiatry domowe, pozostające zawsze na tej samejulicy, i wiele tam było jeszcze rzeczy o niewiadomym pochodzeniu. Wszak mówiłem, że wszystkiemury były rozebrane doszczętnie? Otóż o tej ścianiemówię bez przerwy. Powie ktoś, że długo przed niąstałem; ale gotów jestem przysiąc, że zacząłem biecz chwilą, gdy poznałem tę ścianę. To bowiem jestwłaśnie straszne, że ją poznałem. Poznaję to wszystkoi dlatego tak po prostu to wchłaniam; czuje się tow moim wnętrzu jak u siebie.

Czułem się nieco wyczerpany po tym wszystkim,rzekłbym, niemal nadwerężony — i przeto za wieleto było na mnie, że i on jeszcze na mnie czekał.Czekał w małej crêmerie, gdzie chciałem zjeśćjajecznicę; głodny byłem, przez cały dzień nie zdobyłem się na jedzenie. Ale i teraz nie mogłem nicspożyć; zanim jajecznica była gotowa, coś mnie znowu wygnało na ulice, płynące ku mnie zgęstniałącieczą ludzi. Był bowiem karnawał i wieczór — i ludzie wszyscy mieli czas, i wałęsali się, i ocieralijeden o drugiego. A twarze ich były pełne światłabijącego z bud widowiskowych i śmiech wyciekałim z ust jak ropa z otwartych ran. Śmiali się corazbardziej i tłoczyli coraz ciaśniej, im niecierpliwiejstarałem się ruszyć z miejsca. Chustka jakiejś dziewki zaczepiła się o mnie, zacząłem ją wlec za sobą,a ludzie zatrzymywali mnie ze śmiechem — i czułem, że i ja miałem się śmiać, ale nie mogłem. Ktościsnął mi w oczy garść confetti i to paliło jak bicz.Na rogach ludzie byli zaklinowani, jeden wsuniętyw drugiego, i nie było w nich żadnego posuwaniasię, tylko lekkie, miękkie, miarowe ruchy, jak gdyby się parzyli stojąc. Ale choć oni stali, a ja nadbrzegiem jezdni, kędy były w ciżbie wyłomy, biegłem jak wariat, to w rzeczywistości tak było, że oni się ruszali, a ja ani drgnąłem. Bo nie zmieniło sięnic; kiedy podnosiłem oczy, widziałem wciąż tesame domy po jednej i budy po drugiej stronie.Może też stało w miejscu wszystko, a tylko we mniei w nich był zawrót, co zdawał się kręcić wszystkim.Nie miałem czasu myśleć o tym, ciężki byłem odpotu i ogłuszający ból wirował we mnie, jakbyw mej krwi krążyło społem coś zbyt wielkiego,rozsadzającego żyły, gdziekolwiek się wdarło. A przytym czułem, że powietrze dawno się skończyłoi że już tylko wdychałem wyziewy, których płucanie przyjmowały.

Ale teraz już po wszystkim; przetrwałem. Siedzęw swoim pokoju przy lampie; jest chłodno, bo niemam odwagi spróbować pieca; a nuż by kopciłi znów bym musiał uciekać?

Siedzę i rozmyślam: gdybym nie był ubogi,wynająłbym pokój inny, pokój z meblami nie tak zniszczonymi, nie tak pełnymi poprzednich lokatorów. Na początku naprawdę trudno mi było głowę oprzeć na tym fotelu; jest tam bowiem w zielonym obiciu lepko-szare zagłębienie, do którego zdają się pasować wszystkie głowy. Przez pewien czas byłem na tyle ostrożny, że podkładałem pod włosy chustkę, ale teraz zbyt jestem zmęczony.Zauważyłem, że i tak można, i że ta mała wklęsłość zrobiona jest akuratnie na moją czaszkę, wprostna miarę.

Gdybym jednak nie był ubogi, kupiłbym sobieprzede wszystkim dobry piec i paliłbym czystym,mocnym drzewem, które jest z gór, a nie tymiopłakanymi têtes de moineau, których swąd takściska pierś i głowę mąci. I dalej musiałby ktośbyć, kto sprząta bez rubasznego hałasu i piec opatrzy, jak mi potrzeba. Bo często, kiedy przez całykwadrans muszę klęczeć przed piecem i grzebaćw nim, z czołem naprężonym od bliskiego żarui z ogniem w rozwartych oczach, wydaję całą siłę,na jaką mnie stać w ciągu dnia — i skoro potemzjawiam się wśród ludzi, wtedy im naturalnie łatwo. Czasem, gdy jest wielki natłok, brałbym powóz,przejeżdżałbym, codziennie jadłbym u któregośDuvala... a nie włóczył się po kremeriach...

Czy on by też był u takiego Duvala?

Nie. Tam nie byłoby mu wolno czekać na mnie.Umierających nie wpuszcza się. Umierających?Ja przecież siedzę teraz w swoim pokoju. Mogęprzecież próbować spokojnie myśleć o tym, co misię przydarzyło. Dobrze jest nic nie pozostawićw niepewności.

A więc wszedłem i zrazu spostrzegłem tylko,że stolik, przy którym często siadywałem, zajętybył przez kogoś innego. Skinąłem w stronę bufetu,zamawiając danie, i usiadłem obok. Ale uczułemgo, choć się nie ruszał. Tę właśnie nieruchomośćuczułem i pojąłem piorunem. Łączność międzynami powstała i wiedziałem, że on zmartwiał z przerażenia. Wiedziałem, że to przerażenie sparaliżowało go, przerażenie na widok czegoś, co się w nimdziało. Może jakieś naczynie w nim pękło, możetrucizna, której się bał dawno, teraz właśnie wkraczała w komorę jego serca, może wielki wrzód pękłw jego mózgu jak słońce, które mu przemieniłoświat. Z nieopisanym wysiłkiem zmuszałem się dopatrzenia nań, albowiem jeszcze wierzyłem, że towszystko przywidzenie.

Nagle stało się: zerwałem się błyskawicznie i wypadłem na ulicę; nie omyliłem się. Siedział tamw grubym, czarnym płaszczu zimowym, a szaranatężona twarz zwisała głęboko w wełniany szal.Usta były zawarte, jakby z impetem zatrzaśnięte,ale nie sposób było orzec, czy oczy jego jeszcze patrzały: zamglone, jak dym szare szkła okularówleżały przed nimi i drżały z lekka. Nozdrza miałrozdęte, a długi włos nad skrońmi, skąd wszystkobyło zabrane, wiądł jak w upale nadmiernym.Uszy były długie, żółte, z wielkim za sobą cieniem.Tak, on wiedział, że teraz oddala się od wszystkiego:nie tylko od ludzi. Jedna chwila jeszcze, a wszystkostraci sens — a ten stół i ta filiżanka, i stołek ten,którego się ręce czepiają, wszystko codzienne i najbliższe stanie się niezrozumiałe, obce i ciężkie.Tak siedział oto i czekał, aż to się dokona. I jużsię nie bronił.

A ja się bronię jeszcze. Bronię się, choć wiem,że serce mam już wywieszone i że i tak już żyć niemogę, nawet gdyby teraz moi dręczyciele poniechalimnie.

Mówię sobie: nic się nie stało — a jednak jak japotrafiłem pojąć tego umierającego człowieka, ponieważ i we mnie dzieje się coś, co zaczyna mnieod wszystkiego dzielić i oddalać. Jaką ja grozę czułem, gdy słyszałem, jak mówiono o konającym:już nie rozpoznawał nikogo! Wtedym wyobrażałsobie samotne oblicze, które podniosło się z poduszek i szukało, czegoś znajomego szukało, czegośjuż raz widzianego szukało, a nie było nic — nic.Gdyby strach mój nie był tak ogromny, pocieszyłaby mnie myśl, że nie jest niemożliwością widziećwszystko inaczej, a jednak żyć. Ale ja się boję, jasię boję straszliwie tej przemiany. Ja przecie wcalejeszcze nie oswoiłem się z tym światem, który misię wydaje dobry. Cóż mam począć w innym?Tak bym bardzo chciał pozostać wśród tych kategorii, które polubiłem, a skoro już coś się musizmienić, chciałbym przynajmniej żyć pośród psów,które mają świat pokrewny i rzeczy te same.

Jeszcze przez chwilę mogę spisywać to wszystkoi mówić. Ale przyjdzie godzina, kiedy ręka będziedaleko ode mnie, a gdy rozkażę jej pisać, będziepisała słowa, których nie mam na myśli. Czas nadejdzie innego wykładania i słowo na słowie niepozostanie, i treść wszelaka rozpłynie się jak chmura,i jak woda opadnie. Przy całym tym strachu jednakjestem ostatecznie jak ktoś, co stoi przed czymświelkim — i przypominam, że dawniej często podobnie działo się we mnie, nim zaczynałem pisać. Ale tym razem ja będę pisany. Jam jest wrażeniem, które się przemieni. Och, maluczko, a mógłbym to wszystko pojąć i zaaprobować. Jeden krok,a wielka nędza moja stałaby się szczęśliwością. Aleja tego kroku uczynić nie umiem, ja upadłem i jużpowstać nie mogę, bo jestem złamany. Wieczniemjeszcze wierzył, że pomoc jakaś przyjść może.

Oto tu leży przede mną, własnym moim pismempisane, com się modlił w każden wieczór. Odpisałem to sobie z książek, gdzie to znalazłem, żebymi było najzupełniej bliskie i z mojej wydane rękijak własne. I teraz jeszcze raz to spiszę, tu przedmoim stołem uklęknę i spiszę. Bo tak dłużej będęto miał niż czytając — a każde słowo trwa i ma czasprzebrzmieć.

„Mécontent de tous et mécontent de moi, jevoudrais bien me racheter et m'enorgueillir unpeu dans le silence et la solitude de la nuit. Amesde ceux que j'ai aimés, âmes de ceux que j'ai chantes, fortifiez-moi, soutenez-moi, eloignez de moile mensonge et les vapeurs corruptrices du monde;et vous, Seigneur mon Dieu! accordez-moi lagrâce de produire quelques beaux vers qui meprouvent à moi-même que je ne suis pas le dernierdes hommes, que je ne suis pas inférieur à ceuxque je meprise.”

„Synowie głupich i podłych i na ziemi zgoła sięnie ukazujący.

Teraz obróciłem się w piosnkę ich i stałem sięim przypowieścią.

Rozkopali drogi moje...

Wniwecz jestem obrócony... a nie był, kto bydał pomoc.

A teraz we mnie samym więdnie dusza mojai opanowały mię dni utrapienia.

W nocy wiercą boleści kość moję; a ci, którzymię jedzą, nie śpią.

Od mnóstwa ich kazi się odzienie moje i jakoobojczykiem szaty opasali mię.

Wnętrzności moje wezwrzały bez żadnego odpoczynku, ubieżały mię dni utrapienia.

Arfa moja obróciła się w żałobę i organy mojew głos płaczących”.

Lekarz mnie nie zrozumiał. Nic. Trudno teżto było opowiedzieć. Chcieli próbę zrobić z elektryzowaniem. Dobrze. Dostałem kartkę: o pierwszejmiałem być w Salpêtrière. Byłem. Długo musiałemmijać różne baraki, kilka dziedzińców, gdzie tui ówdzie pod pustymi drzewami stali ludzie w białych czepkach jak skazańcy. Nareszcie wszedłemw długą, ciemną, korytarzową przestrzeń, którapo jednej stronie miała cztery okienka z matowego,zielonego szkła, a okna te rozdzielone były szeroką,czarną ścianą. Przed nią ciągnęła się ława drewniana,mijając wszystko, a na tej ławie siedzieli oni, którzyznali mnie i czekali.

Tak, byli tu wszyscy. Skoro przywykłem dozmroku izby, zauważyłem, że wśród tych siedzących ramię przy ramieniu w nieskończonym szeregu mogło być też kilkoro innych ludzi, małychludzi, rzemieślników, posługaczek i tragarzy. Nadole, po wąskiej stronie korytarza, na specjalnychkrzesłach rozsiadły się, rozmawiając, dwie grubekobiety, przypuszczalnie stróżki.

Spojrzałem na zegarek. Za pięć minut pierwsza.No, za pięć, powiedzmy za dziesięć minut musiprzyjść kolej na mnie, więc nie najgorzej.

Powietrze było złe, ciężkie, pełne ubrań i oddechów. W którymś miejscu ze szpary w drzwiachdobywał się mocny, wzmagający się chłód eteru.

Zacząłem chodzić tam i z powrotem. Przyszłomi na myśl, że mnie tu przysłano, do tych ludzi,w tę przepełnioną, publiczną godzinę przyjęć. Było to poniekąd pierwsze oficjalne potwierdzenie,że należę do wyrzutków. Czy lekarz to wyczytałz mej miny? Ale wizytę składałem w nie najgorszymubraniu, posłałem bilet wizytowy. A jednak musiałon się jakoś dowiedzieć, może sam się zdradziłem. Teraz, gdy to było faktem, wcale tego nie uważałem za coś bardzo złego; ludzie siedzieli cichoi nie zważali na mnie. Niektórzy mieli bóle i kiwalinieznacznie nogą, aby sobie ulżyć. Różni mężczyźnizłożyli głowy w otwartych dłoniach, inni spalitwardo z ciężką, zachmurzoną twarzą. Gruby jakiśjegomość z czerwoną, spuchniętą szyją siedziałpodany naprzód, gapił się na podłogę i spluwałod czasu do czasu głośno w jeden punkt, który wydawał mu się odpowiedni. Dziecko szlochało w kącie; długie, chude nogi podciągnęło na ławkę i trzymało je w silnym uścisku, jak gdyby miało się rozstać z nimi. Mała, blada kobieta w okrągłym, czarnymi kwiatami przybranym kapeluszu krepowym,krzywo nasadzonym na włosy, wokół wąskich wargmiała grymas jakiegoś uśmiechu, lecz obolałe powieki wilgotniały nieustannie.

Niedaleko posadzono dziewczynę o gładkiejokrągłej twarzy i wypchniętych na wierzch oczach,które były bez wyrazu; miała otwarte usta tak,iż widziało się białe lepkie dziąsła i stare zanikające zęby.

I wiele było opatrunków. Były opatrunki opasujące całą głowę, warstwa przy warstwie, aż ostałosię jedno tylko oko, nie należące już do nikogo.Opatrunki, które pokrywały, i opatrunki, któreukazywały to, co było pod spodem. Opatrunki,które otwarto i w których teraz jak w brudnym łożu leżała ręka, co już ręką nie była. I owinięta noga, stojąca poza szeregiem, wielka jak cały człowiek.

Chodziłem wzdłuż i wszerz i siliłem się na spokój.Zajmowałem się skwapliwie przeciwległą ścianą.Spostrzegłem, że zawiera szereg pojedynczych drzwii nie sięga sufitu, tak iż korytarz ten niezupełniebył oddzielony od przestrzeni przylegających.

Spojrzałem na zegarek; od godziny już przechadzałem się... Po chwili zjawili się lekarze. Najpierwkilku młodych, którzy przeszli z obojętną twarzą,wreszcie ten, u którego ja byłem, w jasnych rękawiczkach, chapeau à huit reflets, w nieskazitelnym palcie. Spostrzegłszy mnie, uniósł nieco kapeluszai uśmiechnął się roztargniony. Była teraz nadzieja,że mnie zaraz zawołają, ale minęła znów godzina.Nie pamiętam, jak ją spędziłem. Minęła. Staryczłowiek, coś jak posługacz, zjawił się w poplamionym fartuchu i trącił mnie w ramię.

Wszedłem do którejś z przyległych izb. Lekarzi młodzieńcy siedzieli koło stołu i patrzyli na mnie,podano mi krzesło. Już. I teraz miałem opowiedzieć,jak i co. Jak najkrócej, s'il vous plaît. Bo wiele czasuci panowie nie mają. Było mi dziwnie na duszy.Młodzieńcy siedzieli i spoglądali na mnie z tą godną,fachową ciekawością, której się nauczyli. Lekarz,którego znałem, głaskał bródkę i uśmiechał się roztargniony.

Myślałem, że wybuchnę płaczem, lecz usłyszałemsiebie mówiącego po francusku:

— Miałem już przyjemność udzielenia panu,panie doktorze, wszelkich informacji, jakich udzielić mogę. Skoro pan uważa za potrzebne wtajemniczanie tych panów, to po naszej rozmowie z pewnościąpotrafi pan to uczynić własnymi słowami, mnie tojest bardzo trudno.

Lekarz powstał z uprzejmym uśmiechem, podszedł z asystentami ku oknu i powiedział kilka słów,które podkreślił poziomym, kołyszącym ruchemręki. Po trzech minutach jeden z młodzieńców,dystrakt i krótkowidz, wrócił do stołu i rzekł starając się patrzeć na mnie surowo:

— Pan, proszę pana, dobrze sypia?

— Nie, źle.

Po czym odskoczył z powrotem do grupy. Tamnaradzano się jeszcze przez chwilę, a potem lekarzzwrócił się do mnie i oznajmił, że mnie każą zawołać.Przypomniałem, że zamówiono mnie na pierwszą.Uśmiechnął się i białymi rączkami wykonał kilkaszybkich, skocznych gestów, które miały znaczyć,że jest niesłychanie zajęty.

Wróciłem zatem na swój korytarz, gdzie powietrze zrobiło się znacznie duszniejsze, i znów zacząłem chodzić tam i sam, choć byłem znużony śmiertelnie. Wreszcie wilgotny, gęsty smród zakręciłmi w głowie. Stanąłem przy drzwiach wejściowychi uchyliłem ich nieco. Ujrzałem, że na dworze jestjeszcze dzień i szczypta słońca — i było mi z tymnieskończenie dobrze. Ale nie postałem tak animinuty, a już posłyszałem, że ktoś mnie woła.Kobiecisko jakieś, o dwa kroki siedzące przy stoliku, syknęło coś ku mnie. Kto mi kazał drzwiotwierać, pytała. Odparłem, że nie mogę znieśćtego powietrza. A ona, że dobrze, że to moja rzecz,ale że drzwi muszą być zamknięte. Czy nie możnaby otworzyć okna? Nie, jest zakaz.

Postanowiłem zacząć chodzić znowu tam i z powrotem, bo to jednak było ostatecznie pewnymodurzeniem, a nie gorszyło nikogo. Ale kobiecieprzy stoliku teraz i to się nie podobało. Spytała,czy nie mam żadnego krzesła. Nie, nie mam. Chodzić tu nie wolno; powinienem znaleźć sobie miejsce.Znajdzie się.

Miała rację kobieta. Znalazło się istotnie natychmiast miejsce obok dziewczyny z wysadzonymina wierzch oczami. Siedziałem więc z uczuciem,że stan taki z pewnością musi przygotować mniena coś straszliwego. Na lewo była zatem dziewczynaz gnijącymi dziąsłami; co było na prawo ode mnie,to zdołałem poznać dopiero po chwili. Nieruchoma,olbrzymia masa, która miała twarz i wielką, ciężkąbez ruchu rękę. Strona twarzy, którą widziałem,była pusta, bez żadnych rysów i bez wspomnień —a niesamowity był ubiór, jak szata trupa ubranegodo trumny. Wąska, czarna przepaska na szyi w równie luźny, nieosobisty sposób była przypięta dokołnierza, a po ubraniu widać było, że je ktoś innynaciągnął na to bezwolne ciało. Rękę położonona spodniach, tam gdzie leżała, a nawet włosy uczesane były jak przez umywaczki trupów i sztywnoułożone, jak włos wypchanych zwierząt.

Obserwowałem to wszystko z uwagą i przyszłomi na myśl, że to więc było miejsce z dawna miprzeznaczone, czułem bowiem, że teraz wreszciedotarłem do punktu mego życia, na którym pozostanę. Tak, przeznaczenie dziwnymi chadza drogami.

Nagle tuż obok podniosły się szybkie, przerażone, obronne krzyki dziecka, a po nich cichy,zduszony płacz. W czasie kiedy wytężałem się, aby wywnioskować, gdzie to było, przedrżał znowunikły, stłumiony okrzyk — i usłyszałem głosy, które pytały, i stłumiony głos, rozkazujący — a potemrozturkotała się jakaś obojętna maszyna i nie dbała o nic. Teraz przypomniałem sobie oną półścianę i zrozumiałem, że to wszystko dochodziło z tamtejstrony drzwi i że tam szła robota w najlepsze. Istotnie, od czasu do czasu posługacz w brudnym fartuchu zjawiał się i kiwał. Już nawet nie myślałem o tym,że to mnie mogło dotyczyć. Czy to ja? Nie. Dwóchmężczyzn stało tam z krzesłem na kółkach. Posadzili w nim nieruchomą masę i ujrzałem oto, że to był stary, chromy człowiek, który miał jeszczedrugą, mniejszą, życiem zużytą stronę — z otwartym, mętnym, smutnym okiem. Wieźli go i obokmnie zrobiło się dużo miejsca.

I siedziałem myśląc, co też oni uczynią tej tępejdziewczynie i czy ona także będzie wrzeszczeć.Te maszyny w tyle warczały tak miło, fabrycznie,nic w tym nie było niepokojącego.

Lecz nagle wszystko się uciszyło — i w tę ciszęrzeki przemożny, zadowolony z siebie głos, którypono znałem:

Riez!

Pauza.

Riez!... Mais riez, riez!

Ja już się śmiałem.

Nie mogłem pojąć, dlaczego ten człowiek tamsię nie śmieje. Maszyna jakaś zaczęła turkotać,ale zaraz znów zamilkła, zamieniano słowa, potem podniósł się znowu ten sam energiczny głos i rozkazał:

Dites nous le mot: avant.

Sylabizując:

— A-v-a-n-t.

Cisza.

On n'entend rien. Encore une fois...

I oto, kiedy tam bełkotało tak ciepło i tak soczyściejak gąbka — w tej chwili po raz pierwszy od wielu,wielu lat zjawiło się! To, co mnie rozsadzało pierwszym, głębokim przerażeniem, gdy jako dzieckoleżałem w gorączce: to Wielkie. Tak, tak zawszemawiałem, kiedy wszyscy stali wkoło mego łóżkai macali mi puls, i pytali, co mnie przestraszyło:

— To Wielkie.

A kiedy lekarza wzywali i on był, i przemawiałdo mnie, wtedym go prosił, aby się tylko postarał,by to Wielkie sobie poszło, bo wszystko inneto nic. Ale on był taki jak inni. On go zabrać niemógł, choć przecież wówczas byłem mały i takłatwo było mi pomóc.

I teraz przyszło znowu. Później po prostu niezjawiało się, nie powracało nawet w nocach gorączki, ale teraz było tu, chociaż gorączki nie miałem.Teraz było. Teraz wyrastało ze mnie jak spęczniaływrzód, jak druga głowa — i było częścią mnie samego, aczkolwiek nie mogło przecie wcale należećdo mnie, bo było tak wielkie. Było jak wielkie martwezwierzę, co niegdyś, gdy żyło jeszcze, było mojąręką albo moim ramieniem. I krew moja szła przezemnie i przez nie, jak przez to samo ciało. A sercemoje musiało się wysilać, by wpędzać krew w toWielkie; prawie nie było dosyć krwi. A krewniechętnie wkraczała w to Wielkie i wracałachora i zepsuta. Ale Wielkie pęczniało i wyrastało mi przed twarz jak ciepły, siny bąbel i wyrastało mi przed usta — i nad ostatnim moim okiemjuż był cień jego krawędzi.

Nie mogę sobie przypomnieć, jak wydostałemsię przez tę moc dziedzińców. Był wieczór i zbłądziłem w nieznanych stronach, i szedłem wzdłużbulwarów o nieskończonych murach w jednym kierunku, a gdy potem nie chciały się kończyć, wracałem w przeciwną stronę aż do jakiegokolwiekplacu. Stamtąd poczynałem iść jakąś ulicą i wyłaniały się inne ulice, których nie widziałem na oczy,i jeszcze inne. Tramwaje przejasne z twardym,stukającym dzwonieniem gnały czasem z pędemna mnie i poza mnie. Lecz na ich tablicach byłynazwy, których nie znałem. Nie wiedziałem, w jakim jestem mieście i czy tu gdzie mam jakie mieszkanie, i co mam zrobić, żebym już nie musiał chodzić.

A teraz na domiar jeszcze ta choroba, która zawsze tak dziwnie działała na mnie. Jestem pewien,że się ją bagatelizuje. Zupełnie tak samo, jak sięprzecenia znaczenie innych chorób. Ta chorobanie ma określonych właściwości, ona przybierawłaściwości osoby, którą zawładnie. Z lunatycznąpewnością wyciąga z każdego najgłębsze jego niebezpieczeństwo, które wydawało się minione —i znowu przed nim je stawia, tuż, tuż, w najbliższągodzinę. Ludzie, co kiedyś w czasach szkolnychpróbowali bezradnego nałogu, którym oszukanymipowiernikami były biedne twarde dłonie chłopięce — tu się znów odnajdują albo choroba się w nichod nowa zaczyna, którą przezwyciężyli w dzieciństwie; albo zagubione nawyknienie znów się zjawia,jakieś wahające odwracanie głowy, właściwe imprzed laty. A z tym, co nadchodzi, cały splot obłędnych wspomnień podnosi się i uwiesza, jak mokrewodorosty na zatopionej rzeczy. Życia, o którychnie byłby się człowiek dowiedział nigdy, wyłaniająsię i mieszają z tym, co było naprawdę — i odpychają minione, o którym myślałeś, że je znasz:w tym, co powstaje, jest bowiem wypoczęta, nowasiła, to zaś, co było zawsze, zmęczone jest zbytczęstym wspominaniem.

Leżę na moim łóżku, na wysokości pięciu pięter,a dzień mój, niczym nie przerywany, jest jak tarcza zegarowa bez wskazówek.

Jak rzecz od dawna zgubiona pewnego rankanagle zjawia się na swoim miejscu, ochronionai cała, bardziej nowa niemal niż w czasie zgubienia,zupełnie tak, jakby u kogoś była w pieczy — taktu i tam na mojej kołdrze leżą zguby dzieciństwai są jak nowe. Wszystkie utracone strachy zjawiająsię znowu.

Strach, że mała wełniana nitka wystająca z brzegu kołdry twarda jest, twarda i ostra jak stalowa igła.Strach, że ten guziczek u nocnej koszuli jest większyniż moja głowa, wielki i ciężki. Strach, że ta kruszynachleba, staczająca się oto z mego łóżka, upadnie naziemię szklana i stłuczona, że tym samym właściwie wszystko będzie stłuczone, wszystko na zawsze.Strach, że to pasmo z brzegu rozciętego listu jestczymś zakazanym, czego nikt wiedzieć nie ma,czymś nieopisanie cennym, i że w całym pokojunie ma dlań dość bezpiecznego miejsca. Strach,że skoro usnę, połknę ten kawał węgla leżący podpiecem. Strach, że jakaś liczba w moim mózgupocznie rosnąć, aż nie starczy jej we mnie przestrzeni. Strach, że to, na czym leżę, to granit, szary granit. Strach, że mógłbym wrzasnąć i że przedmoimi drzwiami zbiegliby się ludzie i wyłamaliwreszcie te drzwi, strach, że mógłbym się zdradzići powiedzieć to wszystko, czego się boję, i strach,że nie mógłbym powiedzieć nic, bo wszystko jestniewypowiedziane — i te inne strachy... te strachy...!

Prosiłem o moje dzieciństwo i ono wróciło —i czuję, że wciąż jest tak ciężkie jeszcze, jak wtedy,i że na nic się nie zdało, że się zestarzałem.

Wczoraj z gorączką było lepiej, a dzisiaj dzieńjak wiosna się zaczyna, jak wiosna w obrazach.Spróbuję wyjść do Bibliothèque Nationale, do mojego poety, którego nie czytałem tak dawno —i może później potrafię przejść wolno przez ogrody.Może jest wiatr nad wielkim stawem, który ma takprawdziwą wodę — i przyjdą dzieci, które na niąpuszczą okręciki o czerwonych żaglach, i przyglądać się będą.

Dzisiaj nie byłem na to przygotowany, wyszedłemtak odważnie, z taką prostą naturalnością. A jednakznowu coś przyszło i porwało mnie jak papier,zmięło i odrzuciło — zjawiło się coś niesłychanego.

Bulwar St. Michel był pusty i przestronny i łatwo się szło po jego lekkiej pochyłości. Okna otwierały się w górze z brzękiem szklanym, a błysk ichleciał jak biały ptak przez ulicę. Powóz o jasnoczerwonych kołach przejechał, a dalej w dole ktoś niósłcoś zielonego. Konie w błyszczącej uprzęży biegłyprzez ciemno spryskaną, czystą jezdnię. Wiatr byłporuszony, nowy, łagodny, a wszystko wznosiłosię: zapachy, wołania, dzwony.

Mijałem jedną z kawiarń, w których co wieczórgrywają fałszywi czerwoni cyganie. Z rozwartychokien pełzało z nieczystym sumieniem niewyspanepowietrze. Kelnerzy gładko uczesani właśnie zamiatali pod drzwiami. Jeden z nich zgięty wpół ciskałgarść po garści żółty piasek pod stoły. Wtem któryśz przechodzących trącił go i wskazał na dół wzdłużulicy. Kelner z mocno czerwoną twarzą przez chwilępatrzył z wytężeniem, po czym śmiech rozpostarłsię na wygolonych policzkach, jakby rozsypany nanich. Kiwnął na resztę kelnerów, pośpiesznie obróciłkilka razy twarz z prawej strony ku lewej, aby zwołaćwszystkich, a samemu nic nie uronić. I już staliwszyscy i spozierali; to patrząc w dół, to szukając,z uśmiechem lub złością, że jeszcze nie odkryli, cogdzie jest śmiesznego.

Czułem, że wzrasta we mnie odrobina lęku.Coś pchnęło mnie na drugą stronę ulicy; leczzacząłem tylko przyśpieszać kroku i zlustrowałemmimowolnie garstkę ludzi przed sobą, nie widzącna nich nic szczególnego. Ujrzałem wszakże, żejeden z nich, chłopiec w niebieskim fartuchui z pustym koszykiem na ramieniu, patrzał za kimś.Skoro się napatrzył, obrócił się w miejscu ku domomi do roześmianego kupczyka po drugiej stronieulicy stuknął się w czoło ruchem powszechnieznanym. Potem łypnął czarnymi oczyma i zadowolony począł iść ku mnie kołyszącym krokiem.

Z chwilą gdy oko moje zyskało perspektywę,począłem oczekiwać jakiejkolwiek niezwykłej i uderzającej figury, ale okazało się, że przede mną nieszedł nikt poza wysokim, szczupłym mężczyznąw ciemnym płaszczu i miękkim czarnym kapeluszuna krótkich, płowych włosach. Upewniłem się, żeani w ubiorze, ani w zachowaniu tego człowieka niema nic zabawnego, i już chciałem poza niego spojrzećw głąb ulicy, kiedy nagle potknął się. Ponieważstąpałem tuż za nim, skupiłem uwagę, ale skorodoszedłem do tego miejsca, nic tam nie było, nonic! Szliśmy dalej obaj, on i ja, przestrzeń międzynami nie zmniejszała się. Teraz była poprzecznaulica i oto ów człowiek przede mną nierówno skoczyłze stopnia chodnika, podobnie jak nieraz dzieciidąc podskakują z radości. Na przeciwległy chodnikwszedł po prostu, jednym długim krokiem. Ale jużzaraz podciągnął jedną nogę i podskoczył na drugiejraz i znowu raz, i jeszcze raz. Teraz można byłoznów ten nagły ruch poczytywać za potknięcie,gdyby sobie człowiek wmówił, że jakaś drobnostkatam leżała, pestka, śliska łupina owocu, cośkolwiek.A co najdziwniejsze, człowiek ów sam zdawał sięwierzyć w istnienie jakiejś przeszkody, gdyż zakażdym razem odwracał się ze wzrokiem podrażnionym i pełnym wyrzutu, właściwym człowiekowiw podobnych sytuacjach. Raz jeszcze jakiś ostrzegawczy głos wołał mnie na drugą stronę ulicy, lecznie posłuchałem krocząc dalej za tym człowiekiemi całą uwagę skupiając na jego nogach.

Przyznać muszę, iż z dziwną ulgą odetchnąłem,kiedy przez jakie dwadzieścia kroków podskakiwanienie powtórzyło się, ale gdy oto podniosłem oczy,zauważyłem, iż człowiek mój miał nowe zmartwienie.

Kołnierz od płaszcza podniósł mu się i choćusiłował to jedną, to drugą ręką koniecznie go spuścić,nie udawało się ani rusz. To się zdarza. Nie byłemtym zaniepokojony. Lecz zaraz potem zauważyłemz niesłychanym zdumieniem, że w skrzętnych rękachtego jegomościa były dwa ruchy: jeden skryty,prędki, którym nieznacznie podnosił kołnierz —i ów drugi, szczegółowy, trwały, niejako przesadniesylabizowany ruch, mający na celu spuszczeniekołnierza.

Obserwacja ta oszołomiła mnie do tego stopnia,że minęły dwie minuty, zanim poznałem, że w szyitego człowieczka, za sterczącym kołnierzem i nerwowo działającymi rękami, było to samo straszliwe,dwuzgłoskowe podskakiwanie, które co dopiero opuściło jego nogi. Od tej chwili byłem z nim związany.Zrozumiałem, że to podskakiwanie tłukło się po jegociele, że próbowało przedrzeć się tu i tam. Pojąłemjego strach przed ludźmi i sam zacząłem śledzićostrożnie, czy przechodnie coś zauważają. Zimnyprąd przeszył mi plecy, gdy jego nogi raptem wykonały nieznaczny drgawkowy skok; ale nikt niewidział — i wymyśliłem sobie, że i ja potknę sięnieco, na wypadek, gdyby ktoś to spostrzegł. Tobyłby niezawodny sposób przekonania ciekawskich,że tam jednak była na drodze mała, nieznacznaprzeszkoda, na którą nastąpiliśmy obaj przypadkowo.

Ale kiedy tak myślałem o ratunku, on sam znalazłnowy znakomity wybieg. Zapomniałem powiedzieć,że miał laskę; otóż była to laska zwykła, z ciemnegodrzewa, o skromnej, zaokrąglonej gałce. I w tymlęku szukania wpadł na myśl przytrzymania laskina grzbiecie, na razie jedną ręką (bo kto wie, na cojeszcze przyda się druga), tuż na kręgosłupie, przyciśnięcia jej siłą do krzyża i wsunięcia zakrzywionejgałki za kołnierz tak, iż czuło się ją jak twarde oparcieza kręgami grzbietu i szyi. To była postawa wcalenie uderzająca, chyba nieco swawolna; niespodziewany dzień wiosenny tłumaczyć to mógł zupełnie.Nikt nie myślał oglądać się i jakoś to było. Byłoświetnie. Wprawdzie przy najbliższej przecznicywypsnęły się dwa podskoki, dwa małe, stłumionepodrygi, nie mające żadnego znaczenia; a ów jedenwidzialny naprawdę skok umieszczony był tak zgrabnie (wąż do skrapiania ulic leżał właśnie w poprzekdrogi), że nie było obawy. Tak, jeszcze wszystkobyło w porządku; raz po raz i druga ręka chwytałalaskę i przyciskała ją mocniej — i od razu mijałoniebezpieczeństwo. Nie miałem na to rady, że mójstrach wzrastał jednak. Wiedziałem, że kiedy onszedł i z niesłychanym wysiłkiem starał się wyglądaćna obojętnego i roztargnionego, straszne drgawkiw jego ciele gromadziły się; we mnie był ten samlęk, który on czuł, kiedy dygoty w nim rosły i rosły —i widziałem, jak czepia się laski, kiedy poczynałynim szamotać. Wtedy wyraz tych rąk był tak nieubłagany i surowy, iż całą nadzieję pokładałemw jego woli, która musiała być wielka. Ale co tamwola! Musiała przyjść chwila, kiedy siła jego skończysię, nie mogła być daleka ta chwila. A ja, którystąpałem za nim z bijącym mocno sercem, ja ciułałemte moje kruszyny siły jak grosz — i patrząc na jegoręce, prosiłem go, aby brał, jeśli mu potrzeba.

Zdaje mi się, że wziął; jakaż w tym moja wina,że jej nie było więcej!

Na Place St. Michel było wiele powozów i ludziśpieszących na wszystkie strony, byliśmy częstomiędzy dwoma pojazdami i wtenczas on czerpałpowietrze i szedł niedbalej, jak gdyby chciał odpocząć,a były w nim małe drgawki i podskoki. Wola w dwóchmiejscach była przełamana, a to folgowanie pozostawiło w spętanych mięśniach lekkie jakieś, wabiącepodniecenie i ów przemożny dwutakt. Lecz laskabyła jeszcze na swoim miejscu, a ręce gniewnebyły i złe; tak wstąpiliśmy na most i nieźle było.Wcale nieźle.

Teraz jakaś niepewność opanowała jego chód,teraz biegł kilka kroków, a teraz stał. Stał. Lewaręka odbiła się cicho od laski i podniosła się takwolno, iż widziałem, jak drżała pod światło. Kapeluszodsunął trochę w tył i ręką przejechał po czole.Odwrócił nieco głowę i wzrok jego zachybotał poniebie, domach i wodzie nic nie pojmując, a potemuległ. Laska zniknęła, on wyciągnął ramiona, jakgdyby miał wzlecieć — i buchnęło z niego jak siłażywiołu, i zgięło go ku przodowi, i szarpnęło w tył,i kazało mu zginać się i chwiać, i wyrzucało zeń siłętaneczną w tłum. Bo już ludzi wiele było wkołoi nie zobaczyłem go więcej.

Co za sens byłby jeszcze iść gdziekolwiek, byłempusty. Jak pusty papier gnało mnie wzdłuż domów, z powrotem bulwarem w górę.

Próbuję pisać do Ciebie, chociaż właściwie niema nic po koniecznym rozstaniu. Próbuję mimo to, zdaje mi się, że muszę to uczynić, ponieważ tęświętą widziałem w Panteonie, tę samotną świętąpanią i ten dach, i te drzwi, a wewnątrz tę lampę zeskromnym kręgiem światła, a tam, hen, miastośpiące i rzekę, i dal w blasku księżyca. Święta paniczuwa nad miastem uśpionym. Płakałem. Płakałem,bo to wszystko tak naraz przyszło nieoczekiwanie.Płakałem patrząc na to, nie było rady.

Jestem w Paryżu, kto to słyszy, cieszy się, na ogółzazdroszczą mi ludzie. Mają rację. Wielkie miasto,duże, pełne pokus osobliwych. Sam przyznać muszę,że im uległem w pewnej mierze. Sądzę, że tegoinaczej nazwać nie można. Uległem tym pokusom,a to spowodowało pewne zmiany, może nie w charakterze moim, ale w poglądzie na świat, w każdym raziew moim życiu. Zupełnie inny pogląd na wszystkierzeczy wytworzył się we mnie pod tymi wpływami — zjawiły się pewne różnice, dzielące mnie odludzi więcej niż wszystko dotychczas. Świat zmieniony. Życie nowe, pełne nowych znaczeń. Trochę trudno mi w tej chwili, ponieważ wszystko jestzbyt nowe. Nowicjuszem jestem w moich własnychstosunkach.

Czy nie można by tak raz zobaczyć morza?

Ach, pomyśl tylko, wyobraziłem sobie, że Tymogłabyś przyjść. A może Ty mogłabyś powiedziećmi, czy istnieje lekarz? Zapomniałem dowiedziećsię. Zresztą niepotrzebne mi to już.

Czy pamiętasz niesłychany wiersz Baudelaire'aUne charogne? Być może, iż teraz go rozumiem.Poza ostatnią zwrotką miał słuszność. Co miałuczynić, skoro go to spotkało? Zadaniem jego byłow tych okropnościach, w tych pozornych jenoprzeciwnościach szukać tego, co jest, mającegoważność wśród wszystkiego, co jest. Wyboru i odrzucania nie ma. Czy uważasz to za przypadek, żeFlaubert napisał swego „Saint-Julien-l'Hospitalier”?Wydaje mi się, że to jest coś decydującego: czy ktośzdobędzie się na to, by położyć się obok trędowategoi ogrzać go serdecznym ciepłem nocy miłosnych;to nie może się nie skończyć dobrze.

Nie myśl czasem, że ja tu cierpię na rozczarowania, przeciwnie. Dziwię się nieraz, z jaką gotowościąpoświęcam wszystko, czego wyczekiwałem, za rzeczywistość twardą nawet.

Boże, gdyby można coś z tego podzielić! ale czyżbyłoby wtedy, czy byłoby wtedy? Nie, tojest tylko za cenę samotności.

Istnienie straszliwości w każdej cząstce powietrza.Wdychasz ją przezroczyście; ale w tobie opada,twardnieje, między narządami przybiera formy spiczaste, geometryczne. Bo wszystkie zgrozy i męki,jakie wydarzyły się na placach sądu, w izbach tortur,w domach wariatów, w salach operacyjnych, podprzęsłami mostów w późną jesień; wszystko to majakąś twardą nieśmiertelność, wszystko to w sobietrwa i, zazdroszcząc wszelkiemu bytowi, czepiasię strasznej rzeczywistości. Chcieliby ludzie, abyim dozwolono wiele z tych rzeczy zapomnieć, ichsen lekkim pilnikiem ściera takie bruzdy w mózgu,lecz marzenia senne odpychają go i kreślą głębiejślady. I budzą się ludzie, i dyszą ciężko, i każą blaskomświecy roztapiać się w ciemni, i jak osłodzoną wodępiją półjasne ukojenie.

Ach, ale której krawędzi trzyma się ta pewność!Najmniejszy obrót, a już wzrok wysuwa się pozamiłe i znajome — a z zarysu przed chwilą jeszczetak pocieszającego wyłania się krawędź grozy. Strzeżsię światła, które izbę czyni bardziej głuchą; nieoglądaj się, czy czasem cień nie podniesie się zatwoim krzesłem jak twój pan. Lepiej chyba, gdybyś był pozostał w ciemności i gdyby twoje nie odgraniczone serce spróbowało być ciężkim sercem wszystkich tych nie odróżnionych rzeczy. Teraz zebrałeśsię w sobie, widzisz, jak się kończysz we własnychdłoniach, od czasu do czasu niedokładnym ruchempociągasz własną twarz za sobą. I w tobie prawienie ma przestrzeni, i koi cię to niemal, że w tejciasnocie w tobie nie może nic przebywać bardzowielkiego, że i to niesłychane zamknąć się musii ścieśnić wedle warunków. Lecz tam na świecie,tam ono jest bez granic, a kiedy tam wzrasta, natenczas napełnia się i w tobie, nie w naczyniach będącychczęściowo w twojej władzy ani flegmie twoichspokojniejszych narządów: wzrasta we włóknach,wzwyż wsysane w najdalsze odnogi twojego bezmiernie rozgałęzionego bytu. Tam się podnosi,tam wyrasta ponad ciebie, sięga ponad twój oddech,do którego chronisz się jak do ostatniej przystani.

Ach, a dokąd potem, dokąd potem? Twoje sercewypędza cię z ciebie, twoje serce w ślad za tobą gna,a ty już prawie poza sobą stoisz i już wrócić niemożesz. Jak robak nadepnięty, tak ty pękasz i rozlewasz się, a twoja drobina zewnętrznej twardościi przystosowania jest bez sensu!

O nocy bez przedmiotów! O tępe okno wychylone, o drzwi troskliwie pozamykane; urządzenia z dawiendawna przejęte, uwierzytelnione, nigdy do cna niezrozumiane. O ciszo w sieni, ciszo z pokojów sąsiednich, ciszo wysoko pod pułapem.

O matko, o ty jedyna, która wszystką tę ciszęprzemieniłaś kiedyś w dzieciństwie. Która jąbierzesz na siebie, mówisz: nie bój się, to ja. Któraodwagę masz w samą noc tą ciszą być dla wszystkiego, co się boi, co ginie ze strachu.

Zapalasz świecę, a już ten szmer, to ty. I trzymaszją przed sobą, i mówisz: to ja, nie przestrasz się. I stawiasz ją powoli, i — bez wątpienia: to ty, tyjesteś tym światłem wokoło zwykłych, serdecznychrzeczy, które bez pokątnego znaczenia istnieją, sądobre, naiwne, jednoznaczne. A kiedy coś niepokoigdzieś za ścianą albo krok czyni pod podłogą, to tyuśmiechasz się tylko, uśmiechasz, przejrzyście uśmiechasz na jasnym tle do zatrwożonej twarzy,która szuka w tobie, jak gdybyś była zjednoczonai w zmowie z każdym półdźwiękiem, złączona z nimw tajemnicy i zgodzie. Czy moc jaka równa się twojejmocy w ziemskim panowaniu? Spójrz, królowieleżą i patrzą w słup, a bajarz odwrócić nie może ichuwagi. Gdy leżą na słodkich piersiach ulubienicy,wpełza na nich groza i obezwładnia, i gasi żądzę.Ty zaś przychodzisz i trzymasz to niesłychane zasobą i jesteś najzupełniej przed nim; nie jak zasłona,którą by można tu i ówdzie podnieść. Nie! jakgdybyś je była wyprzedziła na wołanie, któremu byłaś konieczna. Jak gdybyś była przyszładaleko przed wszystkim, co przyjść może, a miałaza sobą tylko twój pęd, twoją wieczną drogę, twojejmiłości lot.

Mouleur, koło którego przechodzę codziennie, wywiesił dwie maski przed drzwiami. Twarz młodejtopielicy, odlaną w trupiarni, ponieważ była piękna,ponieważ uśmiechała się, uśmiechała tak łudząco,jak gdyby wiedziała.

A pod nią jego wiedzące oblicze. Ten twardy sękz mocno ściągniętych zmysłów. To nieubłaganesamozgęszczenie Muzyki wiecznie chcącej dymić.Oblicze tego, któremu jeden z bogów zamknął słuch,aby nie było dźwięków oprócz dźwięków jego. Abynie zmieszała go mętność i znikomość szmerów.On, w którym była ich jasność i trwanie; aby tylkobezdźwięczne zmysły wnosiły mu świat, bez szmeru,napięty, czekający świat, niedokończony, przed stworzeniem Dźwięku.

Ty, który kończysz świat!

Jak to, co deszczem spada niedbale na ziemięi nad wody, opadając przypadkowo, i mniej widocznea radosne według prawa powstaje powrotnie z wszystkiego, i wznosi się, i zawisa, i tworzy nieba — takożz ciebie podniósł się wzlot naszych opadów i ponadświatem wzniósł sklepienie Muzyki.

Twoja muzyka: gdybyż mogła być wokoło świata,nie wokoło nas. Gdybyż ci zbudowano fortepianw pustyni Tebaidy. I Anioł zawiódłby cię przedsamotny instrument, przez turnie pustynnych gór,kędy leżą króle i hetery, i anachoreci. I cisnąłby sięwzwyż i precz — w lęku, abyś nie zaczął.

I wtenczas promieniowałbyś, promieniejący, niesłyszany; oddając Powszechności, co Powszechnośćjedynie dźwigać zdolna.

W dali Beduini gnają w pustynię zabobonnie.Na ziemię padają kupcy u skraju twojej muzyki, jak gdybyś huraganem był. Tylko nocą okrążają cię w wielkim łuku lwy poniektóre, co samych siebie się przeraziły, zagrożone własną wzburzoną krwią.

Bo kto ciebie teraz powrotnie dobędzie z uszu,które są lubieżne? Kto ich wypędzi z sal muzycznych,tych przedajnych o niepłodnym słuchu, słuchuzłajdaczonym, a nie zapładnianym nigdy? Tamwielkie promienieje nasienie, a oni podstawiają sięjak ladacznice i bawią się tym — albo kiedy leżąrozwaleni w chuciach nie zaspokojonych, ona padamiędzy nich wszystkich jak nasienie Onana.

Kędy jednak, Panie, ktoś dziewiczy o niepokalanym uchu leżałby przy twoim dźwięku: umarłbyz szczęśliwości albo rozstrzygnął Nieskończoność —i zapłodniony jego mózg musiałby pęknąć w niesłychanym rdzeniu.

Nie bagatelizuję. Wiem, że na to potrzeba odwagi.Ale przypuśćmy na chwilkę, że ktoś by ją miał, ktośby miał ów courage de luxe, by im ulec, iżby potemwiedzieć raz na zawsze (bo któż by mógł to zapomnieć czy pomylić?), dokąd oni później wpełzająi co robią przez pozostały długi dzień, i czy sypiająw nocy. To przede wszystkim trzeba by stwierdzić:czy sypiają. Ale odwaga to jeszcze nie dosyć. Przychodzą bowiem i odchodzą nie jak inni ludzie, zaktórymi byłoby łatwo pójść. Zjawiają się i znikają,nagle ktoś ich stawia i zabiera jak ołowianych żołnierzy. W odległych nieco miejscach znajduje sięich, ale nie w ukrytych. Krzewy cofają się nieco,ścieżka kręci się trochę koło trawnika: stoją jużi mają wokoło siebie moc przejrzystej przestrzeni,jak gdyby stali pod szklanym kloszem.

Mógłbyś ich uważać za spacerujących w zadumaniu, tych niepozornych człowieczków, o nikłej,skromnej pod każdym względem postaci. Ale myliszsię. Czy widzisz tę lewą rękę, jak po coś sięga doskośnej kieszeni starego płaszcza; jak znajduje tocoś i wyciąga, i trzyma w powietrzu ów przedmiotniezgrabnie i ostentacyjnie? Po kilku zaledwie chwilach zjawiają się dwa, trzy ptaszki, wróble, podskakujące w zaciekawieniu. I jeśli uda się temu człowiekowi potwierdzić ich bardzo dokładne pojęcie o nieruchomości, natenczas nie ma powodu, dla któregonie miałyby się jeszcze bardziej zbliżyć. I wreszciewznosi się pierwszy i przez chwilę trzepoce nerwowona wysokości ręki, która (mój Boże) nadstawia kruszynę zużytego słodkiego chleba, skromnymi, wyraziście rezygnującymi palcami.

A im więcej ludzi gromadzi się przy nim, w stosownej oczywiście odległości, tym mniej ma z nimi wspólnego. Jak świecznik dogasający stoi on i świeciresztą światła, i cały jest nim ciepły, i nigdy się nieruszył. A jak wabi, jak przywabia — tego te liczne,małe, głupie ptaszki osądzić nie mogą. Gdyby niewidzowie i gdyby mu dość długo pozwolono stać,pewien jestem, że nagle przyszedłby anioł, przezwyciężył się i zjadłby ten stary, słodkawy kęs z wynędzniałej ręki. Zawadzają tu, jak zawsze ludzie.Dbają o to, by zjawiały się tylko ptaszki; uważają,że to dosyć, i twierdzą, że on niczego innego nieoczekuje. Bo czegożby też miał oczekiwać on, tenstary, deszczem spłukany wiecheć, trochę skośniezatknięty w ziemię, jak drewniane podobizny ludzkiez okrętów, w ojczystych ogrodach; czy i on ma tępostawę stąd, że kiedyś stał gdzieś na przedziew swoim życiu, kędy ruch jest największy? Czydlatego tak jest teraz zamazany, że kiedyś był kolorowy? Czy chcesz go pytać?

Kobiet tylko nie pytaj o nic, kiedy widzisz, żektóra karmi ptaszki. Można by nawet iść za nimi;one to robią tak mimochodem: byłoby ci łatwo. Alezostaw je. One nie wiedzą, skąd im to przyszło.Mają ni stąd, ni zowąd moc chleba w torbie i spodcienkiej mantyli wyciągają wielkie kawały, pogryzione trochę i mokre. Dobrze im z tym, że ich ślinatroszeczkę w świat się dostanie, że małe ptaszki latać będą z tym przysmakiem, chociaż i oczywiściezapomną go zaraz.

Siedziałem oto przy twoich książkach, o ty Uparty, i próbowałem myśleć jak inni, którzy nie chcą pozostawić cię w całości, a wzięli sobie swoją częśćzadowoleni. Nie pojmowałem bowiem jeszcze sławy, tej publicznej rozbiórki czegoś tworzącegosię, na którego plac budowlany wdziera się tłuszcza,przesuwając mu kamienie.

Młodzieńcze, gdziekolwiek jesteś, w którym powstaje coś, co mrowiem przechodzi po skórze, korzystaj z tego, że cię nikt nie zna! A kiedy przeczą tobie, którzy cię za nic mają, a kiedy poniechającię zupełnie ci, z którymi obcujesz, i kiedy wytępić chcą ciebie gwoli twych myśli kochanych —czym jest to wyraźne niebezpieczeństwo, którecię skupia w tobie, wobec przebiegłego późniejwroga, sławy, która cię unieszkodliwia, ponieważcię rozsypuje!

Nie proś nikogo, aby mówił o tobie, nawet niepogardliwie. A gdy czas idzie i czujesz, jak imiętwoje krąży wśród ludzi, nie bierz go poważniejniż wszystko, co znajdujesz w ich ustach. Pomyśl:zepsuło się — i zdejmij je. Inne przybierz, jakiekolwiek, aby cię Bóg zawołać mógł w nocy. I zakryjje przed wszystkimi.

Ty najsamotniejszy, postronny, jakże cię dogonili na twojej sławie. Jak to dawno, kiedy przeciwni tobie byli z całej duszy — a oto obchodząsię z tobą jak z równym sobie. A słowa twoje ciągnąza sobą w klatkach swojej pychy i na placach pokazują, i drażnią je trochę z bezpiecznych swoichmiejsc. Wszystkie twoje straszne drapieżniki.

Wtenczas czytałem cię dopiero, kiedy wyrwalisię i napadli mnie w mojej pustyni ci desperaci.Zrozpaczeni, jak i ty sam zrozpaczony byłeś na końcu, ty, którego droga fałszywie wrysowana jestwe wszystkie mapy. Jak rysa idzie ona przez nieba,ta beznadziejna hiperbola twojej drogi, raz tylkowyginająca się ku nam i oddalająca się w przerażeniu. Co tobie zależało na tym, czy kobieta jakazostaje lub odchodzi i czy kogo ogarnie zawrót,a innego szaleństwo, i czy umarli są żywi, a żywiw letargu: co tobie?

To wszystko było dla ciebie tak naturalne: tyśprzez to przeszedł, jak się przechodzi przez sień,i nie zatrzymałeś się. Ale tam przystanąłeś pochylony, gdzie nasze dokonanie dymi i opada, i barwęzmienia, wewnątrz. Wewnętrzniej niż tam, gdziektoś był kiedykolwiek; drzwi jakieś odskoczyłyprzed tobą i oto stałeś przy tyglach w łunie ognia.Tam, dokąd nigdy nie zabierałeś nikogo, o ty,Nieufny, tam siedziałeś i rozróżniałeś przejścia.

I tam, ponieważ wskazywanie miałeś we krwi,a nie kształtowanie, a nie mówienie, tam powziąłeś tę ogromną decyzję; to nikłe, któreś sam zrazutylko przez szkła spostrzegał, postanowiłeś najzupełniej sam od razu tak powiększyć, aby stało przedtysiącami, olbrzymie, przed wszystkimi. Twój teatrpowstał. Ty nie mogłeś czekać, aby to bezprzestrzenne niemal, przez wieki w krople stłoczone życie przez inne sztuki znalezione było i stopniowo uwidocznione dla pojedynczych, którzy się z wolna łączą w poznawaniu, którzy wreszcie żądają pospólnego widzenia, jak się te pogłoski dostojne potwierdzają w symbolu rozwartej przed nimi sceny. Ty odczekać tego nie mogłeś, ty pojawiłeś się, ty musiałeś ustalić i trzymać otwartą tę Niepojętość, co się zmierzyć nie da: to uczucie, co się o pół stopnia wznosi; kąt przeważania woli niczym prawienie obciążonej, odczytany z zupełnie bliska; lekkiei zmącenie w jednej kropli tęsknoty i to „nic” w przemianie barw atomu zaufania. W tych bowiem procesach było teraz życie, nasze życie, które w nas się wśliznęło, które się cofnęło do wnętrza, tak głęboko, że już chyba przypuszczeń o nim być nie mogło.

Do wskazywania stworzony byłeś, bezczasowo tragiczny poeto — i przeto musiałeś tę kapilarność błyskawicznie przetworzyć w najbardziej przekonywające gesty, w najbardziej istniejące rzeczy.Tu przystąpiłeś do bezprzykładnego gwałtu twego tworu, który coraz to niecierpliwiej, coraz rozpaczniej pod widzialnością szukał odpowiednikówdla rzeczy widzianych wewnątrz. Było tam poddasze, był królik, sala była, w której ktoś chodzitu i tam: był brzęk szkła w sąsiednim pokoju, pożar przed oknami, słońce. Kościół był i parów skalistykościołowi równy. Lecz to nie wystarczało; na koniec i wieże pomieścić się musiały, i całe góry, a lawiny, grzebiące szmaty kraju, zasypały scenę rzeczami dotykalnymi, gwoli niepojętości. Ty wtedy nie zdzierżyłeś. Dwa końce, któreś ty nagiąłrazem, odskoczyły na dwie strony; wściekła twojasiła wytrysnęła z giętkiego pręta — i dzieło twe:jakby nie było.

Któż by inaczej pojął, że na koniec nie chciałeś oderwać się od okna, z całą właściwą sobie przekorą. Przechodniów chciałeś widzieć; przyszła cibowiem myśl, czy by którego dnia nie można z nichczegoś zrobić, gdyby się tak człowiek zdecydowałzacząć.

Pierwszy raz wtedy uderzyło mnie to, że o kobiecie nic powiedzieć nie można; spostrzegłem,gdy opowiadali o niej, jak skąpo ją traktowali, jaknazywali i opisywali innych, otoczenia, miejscowości,przedmioty, aż do pewnego punktu, gdzie to wszystko kończyło się łagodnie i jakoby ostrożnie, kończyło lekkim, nie podkreślanym nigdy zarysem, któryzamykał .

— Jaka ona była? — pytałem wówczas.

— Jasna, prawie jak ty — mówili i jęli wyliczaćróżności, jakie jeszcze znali; przy tym jednak stawali się znowu najzupełniej niedokładni, a ja jużnic nie mogłem sobie wyobrazić. Widzieć właściwie mogłem ją tylko wtenczas, kiedy mamanopowiadała mi tę historyjkę, której żądałem wciążod nowa.

Naówczas zawsze, gdy dochodziła do sceny z psem,zamykała oczy i zupełnie zamkniętą, ale przeświecającą wszędzie twarz żarliwie jakoś trzymała w obudłoniach, zimno dotykających skroni.

— Ja to widziałam, Malte — zaklinała się —ja to widziałam.

To było już w ostatnich jej latach, kiedy to odniej słyszałem. W czasach kiedy nikogo już widziećnie chciała i kiedy stale, w podróży nawet, miałaprzy sobie małe, gęste srebrne sitko, przez któreprzelewała wszystkie napoje. Stałych potraw wcale już nie spożywała, biszkoptów chyba trochęlub chleba, który drobiła, gdy była sama, i jadłakruszynę po kruszynie, tak jak kruszyny jedzą dzieci. Strach przed szpilkami już wtedy opanowałją całkowicie. Do drugich mawiała tylko na uniewinnienie:

— Ja już nie znoszę nic po prostu, ale niech towas nie martwi, czuję się przy tym wyśmienicie.

Do mnie wszakże mogła się zwrócić nagle (bojuż byłem troszeczkę dorosły) i z uśmiechem,który ją bardzo męczył, powiedzieć:

— Ile to jest na świecie szpilek, Malte, i gdzieteż one nie leżą, a pomyśleć, jak łatwo wypadają...

Starała się mówić to jak najżartobliwiej, ale zgroza wstrząsała nią na myśl o tych wszystkich źleprzytwierdzonych szpilkach, które lada chwila mogły gdzieś wpaść.

Skoro jednakże opowiadała o Ingebordze, nicjej się stać nie mogło. Wówczas nie oszczędzałasię; wówczas mówiła głośniej, wówczas śmiała sięna wspomnienie śmiechu Ingeborgi, wówczas miałosię widzieć, jak piękną była Ingeborga.

— Weseliła nas wszystkich — mawiała — ojcatwego też, Malte, dosłownie weseliła. Ale później,kiedy mówiono, że umrze, choć przecież wydawała się tylko trochę chorą, a my błąkaliśmy się i starali to ukryć, ona usiadła raz na łóżku i rzekła takprzed siebie, jak ktoś, kto usłyszeć pragnie, jak tobrzmi: „Wy się tak nie wysilajcie. Wiemy to wszyscy,a ja mogę was uspokoić; dobre to, co ma przyjść;ja już nie chcę”. Wyobraź sobie, powiedziała:,,Ja już nie chcę”; ona, która weseliła nas wszystkich. Czy ty zrozumiesz to kiedyś, gdy dorośniesz,Malte? Myśl o tym później, może pojmiesz nagle.Byłoby to bardzo dobrze, gdyby ktoś istniał, ktotakie rzeczy rozumie.

„Takie rzeczy” zajmowały maman, kiedy byłasama, a była zawsze sama w tych ostatnich latach.

— Ja już nigdy na to nie wpadnę, Malte —mawiała czasem z dziwnie śmiałym uśmiechem,który nie chciał być widziany przez nikogo i celswój spełniał kompletnie przez to, że ktoś się nimuśmiechnął.

— Ale że też nikogo to nie pobudza do badania,gdybym była mężczyzną, tak, właśnie, gdybymmężczyzną była, rozmyślałabym o tym porządnie,po kolei, od samego początku. Bo przecież jakiśpoczątek być musi, a gdyby tak pochwycić go,byłoby to przynajmniej coś. Ach, Malte, przemijamytak, a mnie się zdaje, że wszyscy są roztargnienii zajęci i nie bardzo zważają na to, kiedy my przemijamy. Jak gdyby spadała gwiazda i nikt jej niewidział, i nikt sobie nic nie życzył. Nie zapominajnigdy życzyć sobie czegoś, Malte. Życzeń pozbywać się nie trzeba. Myślę, że nie ma spełnień, alesą życzenia trwające długo, całe życie, tak iż spełnienia i tak doczekać by się nie można.

Maman kazała mały sekretarzyk Ingeborgi wstawić na górze do swego pokoju, tam znajdywałemją często, gdyż wolno mi było zawsze do niej wchodzić. Krok mój gubił się zupełnie w dywanie, ale ona czuła mnie i wyciągała ku mnie rękę poza siebie. Ta ręka nie miała żadnej wagi, a całowało sięją niemal jak ów krucyfiks z kości słoniowej, który mi co wieczór podawano przed zaśnięciem.Przed tym niskim biurkiem, które się jedną płytąotwierało przed nią, siedziała jak przed instrumentem.

— Tyle tu słońca! — mówiła; i rzeczywiście,wnętrze było dziwnie jasne od starego, żółtego lakieru, na którym wymalowane były kwiaty, zawszejeden czerwony i jeden niebieski. A gdzie trzy były przy sobie, był między tamtymi trzeci liliowy,dzielący oba pozostałe. Barwy te oraz zieleń wąskich,poziomych pnączy ściemnione były w sobie tak samo jak błyszczące było tło, które jednak jasne właściwie nie było. To stwarzało stłumiony osobliwiestosunek odcieni, wzajemnie uzależnionych wewnętrznie, lecz o tej zależności nie mówiących nic.

Maman wyciągała małe szufladki, a były wszystkie puste.

— Ach, róże — mówiła, pochylając się nieconaprzód w tę mętną woń, która nie kończyła się.Przy tym zawsze miała wrażenie, że nagle jeszczecoś mogłoby się znaleźć w jakiejś tajemnej skrytce,o której nikt nie pomyślał, a która ustąpiłaby tylkopod naciskiem jakiejś ukrytej sprężyny.

— Nagle odskoczy, zobaczysz — mówiła poważnie i z lękiem i pośpiesznie wyciągała wszystkieszuflady. Wszystkie jednak papiery, które naprawdępozostały w biurku, złożyła starannie i zamknęłanie czytając.

— I tak nie zrozumiałabym, Malte, to byłoby z pewnością za trudne dla mnie.

Przekonana była, że wszystko jest dla niej zbytskomplikowane.

— Nie ma w życiu klas dla początkujących,żąda się od nas od razu rzeczy najtrudniejszych.

Zapewniano mnie, że taką stała się dopiero postrasznej śmierci swej siostry, hrabiny OllegaardSkeel, która spaliła się, kiedy, wybierając się na bal,poprawić chciała kwiaty we włosach przed lustrem z płonącymi świecznikami. Ale w ostatnichczasach Ingeborga jednak wydawała się jej tym,co najtrudniej jest pojąć.

A teraz spiszę tę historię tak, jak ją maman opowiadała, gdy o to prosiłem.

Było to w pełni lata, w czwartek po złożeniuzwłok Ingeborgi. Z tarasu, gdzie piło się herbatę,widać było szczyt rodzinnego grobowca spomiędzyolbrzymich wiązów. Nakryto w ten sposób, jakgdyby nigdy nie była jedna osoba więcej siedziałaprzy tym stole — i siedzieliśmy wszyscy dość rozparci. I każdy coś z sobą przyniósł, książkę lub koszyczek z robótką, tak iż nawet trochę było ciasno.Abelone (siostra najmłodsza maman) rozlewała herbatę i wszyscy zajęci byli podawaniem czegoś, dziadek twój tylko z fotela spoglądał ku domowi. Byłato pora, kiedy oczekiwano poczty, a zazwyczaj składało się tak, że przynosiła ją Ingeborga, dłużejzatrzymana w domu zarządzeniami gospodarczymi.W czasie tygodni jej choroby mieliśmy więc dość czasu, by odwyknąć od jej zjawiania się; wiedzieliśmy bowiem, że przyjść nie może. Ale popołudnia tego, Malte, kiedy rzeczywiście już przyjść niemogła — przyszła.

Może to nasza wina była. Może myśmy ją wołali.Bo przypominam sobie, że nagle siedziałam tui natężałam się, aby sobie przypomnieć, co to właściwie teraz się zmieniło. I nagle nie mogłam zupełnie powiedzieć, co. Zapomniałam doszczętnie. Podniosłam oczy i ujrzałam wszystkich zwróconychku domowi, ale nie w jakiś szczególny, uderzającysposób, a tak najspokojniej, najcodzienniej, w oczekiwaniu. I już, już miałam — (mróz mnie przeszywa, Malte, kiedy pomyślę), ale, niech Bóg mniestrzeże, już miałam powiedzieć:

— A co to tak długo nie widać...

Wtem Cavalier, jak zwykle, wyrwał się spodstołu i wybiegł ku niej. Ja to widziałam, Malte,ja to widziałam. Wybiegł ku niej, chociaż ona nieprzyszła. Dla niego przyszła. Zrozumieliśmy,że ku niej wybiegł. Dwa razy obejrzał się ku nam,jakby pytając. Potem rzucił się na nią tak, jak zawsze, i dopadł jej. Zaczął skakać naokoło, Malte,naokoło czegoś, czego nie było, a potem w góręna nią, lizać, prosto w górę. Słyszeliśmy, jak skowyczał z radości, a gdy tak ciskał się w górę, kilka razyprędko po sobie, można było naprawdę sądzić,że zakrywa ją podskokami. Ale nagle zawyło, a onwłasnym rozpędem obrócił się w powietrzu i runąłwstecz, dziwnie niezgrabnie, i zupełnie osobliwieleżał płasko, i nie ruszał się.

Od drugiej strony lokaj wyszedł z domu z listami. Zawahał się przez chwilę; najwidoczniej niezupełnie łatwo było zbliżać się ku naszym twarzom.I już też kiwał twój ojciec, żeby został. Twój ojciec,Malte, nie lubił zwierząt. Ale teraz jednak poszedłpowoli, jak mi się zdawało, i pochylił się nad psem.Przemówił coś do lokaja, coś krótkiego, jednozgłoskowego. Widziałam, jak lokaj rzucił się podnieśćCavaliera. Lecz oto ojciec twój sam wziął zwierzęi wszedł z nim w dom, jak gdyby wiedział dokładniedokąd.

Pewnego razu, kiedy przy tym opowiadaniuprawie się ściemniło, o mało nie opowiedziałemmaman o „ręce”: w takiej chwili byłbym potrafił.Już zaczerpnąłem powietrza, by zacząć, ale tu przypomniałem sobie, jak ja dobrze pojąłem lokaja,który nie mógł iść ku ich twarzom. I mimo ciemnościbałem się twarzy maman, gdyby ta twarz ujrzała,co ja widziałem. Jeszcze raz odetchnąłem szybko,aby wyglądało tak, jakbym nie chciał nic innego.Kilka lat później, po tej osobliwej nocy w galeriiw Urne, nosiłem się całymi dniami z myślą zwierzenia się małemu Erykowi. On wszakże po naszej rozmowie nocnej zamknął się znowu przede mnązupełnie, unikał mnie; myślę, że pogardzał mną.I właśnie dlatego chciałem mu opowiedzieć o „ręce”.Uwidziałem sobie, iż zyskam w jego mniemaniu(a tego pragnąłem usilnie dla pewnego powodu),gdybym zdołał wytłumaczyć mu, że przeżyłem torzeczywiście. Eryk tak jednak był sprytny w wymijaniu, że nic z tego nie było. A i potem zresztą wyjechaliśmy zaraz. Tak oto, dziw nad dziwy, po razpierwszy zdarza się, że opowiadam zdarzenie, któredaleko za mną leży w dzieciństwie.

Jak mały wtedy jeszcze być musiałem, wnoszęz tego, żem klęczał na fotelu, by swobodnie dosięgnąć stołu, na którym rysowałem. Był wieczór,zima, jeśli się nie mylę, w miejskim mieszkaniu.Stół w moim pokoju stał między oknami i jednatylko lampa świeciła na moje karty i książkę mademoiselle; bo mademoiselle siedziała obok mnie,odsunięta nieco, i czytała. Była hen daleko, gdy czytała, nie wiem, czy była w książce; umiała czytaćgodzinami, rzadko przewracała karty — i miałemwrażenie, że stronice pod nią stają się coraz pełniejsze, jak gdyby wzrokiem dodawała słów, określonych słów, które jej były potrzebne, a których niebyło. Tak mi się wydawało, kiedy rysowałem.Rysowałem powoli, bez wyraźnych zamiarów, a gdynie wiedziałem, co dalej, patrzałem na to wszystkoz głową lekko pochyloną na prawo; tak najłatwiejzawsze przychodziło mi na myśl to, czego byłobrak. Oficerowie albo jechali konno do boju, albojuż walczyli, a to było znacznie łatwiejsze, bo wtenczas wystarczał już tylko dym, który otulał wszystko.Maman wprawdzie twierdzi stale, że ja malowałemwyspy; wyspy z wielkimi drzewami i zamkiem, i schodami, i kwiatami na skraju, które miały się przeglądać w wodzie. Ale mnie się zdaje, że albo onazmyśla, albo to było później.

Nie ma dwóch zdań, że tego wieczora rysowałemrycerza, pojedynczego, bardzo wyraźnego rycerzana dziwnie przybranym koniu. Zrobił się tak kolorowy, że często musiałem zmieniać kredki, leczprzede wszystkim jednak potrzebna była czerwona,po którą sięgałem co chwila. Oto jeszcze raz byłakonieczna; i nagle (widzę ją jeszcze) potoczyła sięskośnie przez oświetlony arkusz aż na krawędźstołu i zanim zdołałem przeszkodzić, spadła kołomnie i zniknęła. Potrzebna mi była naprawdę pilnie i bardzo przykro było teraz pełzać za nią. Mocnoniezgrabny byłem, więc niemało kosztowało mnieto ceregieli, by się dostać na dół. Nogi wydałymi się o wiele za długie, nie umiałem ich wyciągnąćspod siebie. Zbyt długotrwałe klęczenie sprawiło,że mi członki ścierpły. Nie wiedziałem, co należydo mnie, a co do krzesła. Nareszcie jednak, oszołomiony nieco, dotarłem pod stół i znalazłem się nawłochatej skórze, rozciągniętej pod stołem aż dościany. Ale tu powstała nowa trudność. Oczy moje,nastawione na jasność tam w górze i całe jeszczezachwycone barwami na białym papierze, niezdolnebyły rozeznać cośkolwiek pod stołem, gdzie czerńwydała mi się tak zamkniętą, iż bałem się ją potrącić. Zdałem się więc na wyczucie, i klęcząc na lewej dłoni wsparty, drugą ręką czesałem długowłosykobierzec, bardzo miły w dotyku; lecz kredki aniśladu.

Zdawało mi się, że tracę wiele czasu, i już chciałem wołać mademoiselle, aby mi potrzymała lampę, kiedy zauważyłem, że dla moich mimowolniewytężonych oczu mrok stopniowo stawał się bardziejprzejrzysty. Już odróżnić mogłem ścianę w głębi,kończącą się jasną listwą; zorientowałem się co donóg stołowych; poznałem nade wszystko moją własną rozcapierzoną dłoń, która samiuteńka, trochęjak wodne zwierzątko, ruszała się tam w dole i badała dno. Przyglądałem się jej, wiem to jeszcze, prawie z ciekawością; miałem wrażenie, jakobyumiała rzeczy, których jej wcale nie uczyłem,kiedy tak macała samowolnie tam w głębi ruchami,jakich nie obserwowałem u niej nigdy. Ścigałemją, kiedy się posuwała, bawiło mnie to, przygotowany byłem na wiele niespodzianek. Ale jakże miałem być przygotowany na to, że ku niej nagle odściany zaczęła iść ręka inna, większa, niezwyklechuda ręka, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem.W podobny sposób szukała od drugiej strony — i dwie rozstawione dłonie sunęły ślepo ku sobie...

Ciekawość moja jeszcze się nie wyczerpała, ale nagle urwała się — i pozostała sama groza. Czułem, że jedna z tych dwu rąk należy do mnie i że otozapuszcza się w coś, co już się nie da naprawić.Siłą całego prawa, jakie do niej miałem, powstrzymałem ją i cofnąłem płasko i wolno, nie spuszczającz oka tamtej, która szukała dalej. Pojąłem, że onanie zaprzestanie; nie umiem powiedzieć, w jakisposób znalazłem się znowu na górze.

Siedziałem zagłębiony w fotelu, zęby dzwoniły,a w twarzy miałem tak mało krwi, że zdawało misię, że nic już błękitu nie ma w moich oczach.

Mademoiselle — chciałem rzec i nie mogłem, lecz ona przeraziła się sama, cisnęła książkęi uklękła przy fotelu, i wołała moje imię; zdajemi się, że trzęsła mną. Ale ja byłem przy zdrowych zmysłach. Przełknąłem kilkakrotnie, bo teraz otochciałem opowiedzieć.

Lecz jak? Wysiliłem się niewymownie, ale tego nie można było wyrazić tak, aby ktoś zrozumiał.Jeśli były słowa dla tego wydarzenia, to ja byłemzbyt mały, aby je znaleźć. I nagle zdjął mnie strach,że one jednak, niezależnie od mojego wieku, naglemogłyby się znaleźć — i wydało mi się to straszliwszym nad wszystko, gdybym je wtenczas miałpowiedzieć. Tę rzeczywistość tam w dole przeżyćraz jeszcze, przemienioną od początku; słyszeć,jak ja to przyznaję — na to już sił nie miałem.

Jest to naturalnie przywidzenie, jeżeli oto twierdzę, jakobym w onych już czasach czuł, że tam cośweszło w moje życie, prostą drogą w moje życie,coś, z czym miałbym sam obnosić się po wszystkieczasy. Widzę siebie leżącego w zakratowanym łóżeczku, widzę, jak nie śpię i jakoś niewyraźnieprzewiduję, że takie będzie życie: pełne samychrzeczy osobliwych, które pomyślane są tylko dlajednego, a których powiedzieć nie można. Pewne jest to, że się stopniowo podnosiła we mnie smutna, ciężka duma. Wyobrażałem sobie, jak to sięchadzać będzie, pełnym wnętrza i milczącym. Odczuwałem dziką sympatię dla dorosłych; podziwiałem ich i postanawiałem powiedzieć im to,że ich podziwiam. Postanowiłem powiedzieć tomademoiselle przy najbliższej sposobności.

A potem przyszła jedna z tych chorób, któremiały mi dowieść, że to nie było pierwsze własneprzeżycie. Gorączka ryła we mnie i z samego dnawywlekała doświadczenia, obrazy, fakty, o którychnie wiedziałem, leżałem oto przytłoczony sobąi czekałem na chwilę, kiedy otrzymam rozkazwtłoczenia znowu tego wszystkiego w siebie, porządnie, kolejno. Zaczynałem, ale mi to w rękachrosło, broniło się, za wiele tego było. Potem wzięłamnie złość, garściami wszystko wrzuciłem w siebie i stłoczyłem; ale nie domknąłem się już. I terazjąłem krzyczeć wpółotwarty, krzyczeć i krzyczeć.A kiedy zaczynałem wychylać się z siebie, oni oddawna stali wkoło mego łóżka i ręce mi trzymali —i była świeca, a wielkie ich cienie za nimi się ruszały.

I ojciec mój kazał mi powiedzieć, co się ze mnądzieje. Rozkaz był uprzejmy, ściszony, ale jednakrozkaz. A on zniecierpliwił się, bo nie odpowiedziałem.

Maman nigdy nie przychodziła w nocy — a raczej nie, raz przyszła. Krzyczałem i krzyczałemi mademoiselle przyszła, i gospodyni, pani Sieversen, i stangret Grzegorz; ale to nie pomagałonic. I wreszcie posłali konie po rodziców, którzybyli na wielkim balu, zdaje się u następcy tronu.I wtem posłyszałem, jak powóz zajeżdżał przeddom — i ucichłem, usiadłem i patrzyłem na drzwi...

I nagle zaszumiało z lekka w przyległych komnatach i maman weszła w wielkiej dworskiej toalecie, wcale na nią nie zważając, i biegła niemal,i białe futro upuściła za sobą, i wzięła mnie w nagieramiona.

A ja dotykałem, niezwykle zdumiony i zachwytu pełen, jej włosów i wypieszczonych lic, i zimnychkamieni w uszach, i jedwabiu na brzegu ramionpachnących kwiatami. I tak trwaliśmy, płaczącrzewnie i całując się, aż poczuliśmy, że jest ojcieci że trzeba nam się rozstać.

— On ma wielką gorączkę — posłyszałem, jakmówiła maman nieśmiało, a ojciec sięgnął po mojądłoń i liczył puls. Miał mundur Wielkiego Łowczego z piękną, szeroką, wodnistobłękitną wstęgą Słonia.

— Cóż za głupstwo, żeby nas sprowadzać —rzekł w głąb pokoju, nie patrząc na mnie.

Przyrzekli wrócić, gdyby nie było nic groźnego.A przecież groźnego nic nie było. A na kołdrzeznalazłem karnecik maminy i białe kamelie, którychnigdy jeszcze nie widziałem — i położyłem je sobiena oczach, skoro zauważyłem, jakie są chłodne.

Ale długie naprawdę były popołudnia w takichchorobach. Nad ranem po złej nocy zawsze się zasypiało — a skoro po przebudzeniu sądziło się,że to znów ranek, wtedy było popołudnie i trwałopopołudnie, i nie przestawało popołudniem być.Tak się więc leżało w zasłanym łóżku i rosło sięmoże troszeczkę w przegubach, i było się zbytzmęczonym, aby wyobrazić sobie cośkolwiek. Smakjabłecznego kompotu trwał długo — a to już wielebyło, jeśli się go mimowolnie jakoś tłumaczyło i czystemu kwaskowi pozwalało w sobie krążyć zamiastmyślom. Później, gdy powracały siły, za plecamiukładano stosy poduszek — i wolno było siadaći bawić się żołnierzami. Ale oni tak łatwo przewracali się na pochyłej desce i to zawsze cały rząd odrazu; a przecież jeszcze się tak niezupełnie byłow samym życiu, żeby zaczynać wciąż od nowa.Nagle miało się dosyć — i prosiło się o zabraniewszystkiego jak najprędzej — i tak błogo było widzieć znów tylko te dwie ręce, trochę dalej na pustej kołderce.

Gdy maman czasem przychodziła na pół godziny i czytała bajki (do porządnego, długiego czytania była pani Sieversen), to nie robiła tego gwolibajek. Zgadzaliśmy się bowiem co do tego, że bajeknie lubimy. Inne mieliśmy pojęcie o cudowności.Uważaliśmy, że jeśli wszystko dzieje się najnaturalniej, to właśnie to jest zawsze najcudowniejsze.Nie zależało nam bardzo na tym, by fruwać w powietrzu, wróżki rozczarowywały nas, a po przemianach w coś innego oczekiwaliśmy bardzo powierzchownych tylko urozmaiceń. Ale czytało sięjednak trochę, aby wyglądało na to, że jesteśmy zajęci. Niemiłe to było, kiedy ktoś wchodził i trzebabyło mu tłumaczyć, co w danej chwili robimy;przede wszystkim wobec ojca byliśmy przesadnieskrupulatni.

Wtedy jeno, gdy zupełnie byliśmy pewni, żenikt nam nie przeszkodzi, a na dworze zmierzchało — mogło się zdarzyć, że oddawaliśmy się wspomnieniom, wspólnym wspomnieniom, co nam obojguwydawały się stare i nad którymi uśmiechaliśmysię; od tych czasów bowiem wydorośleliśmy oboje.

Przypomniało się nam, że był czas, kiedy mamanpragnęła, abym ja był małą dziewczynką, a niechłopcem, jakim byłem od początku. Jakoś to odgadłem i wpadałem czasem na pomysł zastukaniapo południu do drzwi maminych.

A kiedy pytała, kto tam, uradowany wołałemza drzwiami:

— Zosia!

Przy czym wydawałem głosik tak misterny, żedrapało mnie w gardle.

A gdy potem wchodziłem (w małej dziewczęcejsukience, którą nosiłem zawsze z podkasanymiwysoko rękawkami), wtedy byłem po prostu Zosią, maminą małą Zosią, która się krzątała po domui której warkocz musiała splatać maman, aby niktnie pomylił jej z brzydalem Maltem, gdyby onwrócił kiedykolwiek. Nikt tego nie pragnął bynajmniej; o nie, maman i Zosia rade były, że się ulotnił, a ich rozmowy (kontynuowane przez Zosięwciąż tym samym wysokim głosikiem) składałysię przeważnie z wyliczania niegrzeczności Maltego i wyrzekań na niesfornego chłopaka.

— Ach, tak, ten Malte — wzdychała maman.

A Zosia wiele umiała powiedzieć o niegodziwościchłopców w ogóle, jak gdyby ich znała Bóg wieilu.

— Chciałabym wiedzieć, co się z Zosią stało —mówiła maman nagle wśród takich wspomnień.

Tu oczywiście Malte nie umiał udzielić objaśnień. Ale kiedy maman wyraziła przypuszczenie,że ona z pewnością umarła, Malte sprzeciwiał sięprzekornie i zaklinał, aby w to nie wierzyła, chociażtego absolutnie dowieść nie było można.

Gdy teraz myślą przebiegam to wszystko, muszęsię dziwić, iż z tego świata gorączek zawsze jednakpowracałem do cna i wżywałem się w to najzupełniej wspólne życie, gdzie każdy chciał się utwierdzić w poczuciu, że jest u znajomych, i gdzie taksię ostrożnie, znośnie żyło w tym, co łatwe i zrozumiałe. Tam oczekiwało się czegoś i to coś przychodziło albo nie przychodziło, trzecia możliwośćnie istniała. Były tam rzeczy smutne raz na zawsze,były rzeczy miłe i cała moc podrzędnych. Gdy jednak komuś sprawiało się radość, to była to radość,a on musiał zachowywać się odpowiednio. Właściwie wszystko to było bardzo proste — a skoro razsię było na tropie, wszystko szło jak z płatka. W tychumówionych granicach wszystko już się potem mieściło: długie, jednostajne lekcje w szkole, kiedy nadworze było lato; spacery, o których trzeba byłoopowiadać po francusku; goście, do których trzebabyło wyjść i którzy uważali, że się jest komicznymwłaśnie wtedy, gdy się smutnym było, a którzytak się dzieckiem bawili, jak się ludzie bawią niekiedy strapioną miną pewnych ptaszków, co innejminy nie mają. No i naturalnie imieniny, na któresproszono dzieci prawie nieznajome, zakłopotanedzieci, przy których mieszał się sam solenizant,albo zuchwałe, które gospodarzowi drapały twarzi psuły to, co przed chwilą dostał, a potem nagleodjeżdżały, gdy wszystko powyciągane z szufladi pudeł leżało jak groch z kapustą.

Kiedy się wszakże bawiło samemu, mogło sięjednak wydarzyć, że się ów umówiony, na ogółnieszkodliwy świat przekraczało niepostrzeżeniei wpadało w stosunki zgoła odmienne i najzupełniejnieprzewidziane.

Mademoiselle miewała niekiedy migreny, objawiające się niezwykle silnie, a były to dni, kiedytrudno było mnie znaleźć. Wiem, że wówczaswysyłano do parku stangreta, skoro ojciec wpadłna pomysł zapytania o mnie, a mnie nie było. Z góry, z pokoju gościnnego, mogłem obserwować,jak stangret wybiegł i wołał mnie na początku długiej alei.

Te gościnne pokoje znajdowały się jeden przydrugim pod szczytem dworu w Ulsgaard i prawiestale były puste, jako że w owych czasach bardzorzadko miewaliśmy gości. Tuż obok natomiastbył ów duży pokój narożny, pociągający mnie takniezwykle. Nic tam nie było prócz starego popiersia,jak mi się zdaje, admirała Juela, ale ściany wokołobyły obstawione głębokimi, szarymi szafami w tensposób, że nawet okno umieszczone było aż nadszafami w pustej bielonej ścianie. Klucz znalazłemw jednej z szaf, a stosował się do wszystkich innych.Tak w krótkim czasie przeszukałem wszystko:fraki szambelańskie z osiemnastego wieku, zupełnie zimne od whaftowanych nitek srebrnych, i dotego piękne wyszywane kamizelki, stroje orderówSłonia i Dannebrog, które zrazu uważałem za suknie kobiece, tak były bogate i ceregielne, i z podszewką tak miękką w dotyku. Dalej prawdziwetoalety dworskie, podtrzymywane szkieletami, wisiały sztywno jak marionetki z jakiejś zbyt długiej sztuki, która tak dalece wyszła z mody, że się ichgłowy zużyło do innych celów. A obok były szafy,w których ciemno było, gdy się je otwierało, ciemnood wysoko zapiętych mundurów, a te mundurymiały wygląd znacznie bardziej znoszony niż wszystko i właściwie chciały się nie przechować.

Nikt się nie będzie dziwił, że to wszystko wyciągałem na światło; że to i owo przykładałem do siebie lub przymierzałem, że kostium, który mógłsię mniej więcej nadawać, nakładałem porywczoi pędziłem w nim, ciekawy i wzburzony, do najbliższego pokoju gościnnego, przed wąskie zwierciadłomiędzy oknami, złożone z pojedynczych, nierównozielonych kawałków szkła...

Ach, jak się drżało, widząc w nim siebie, i jakieto było porywające, skoro się tam było we własnej osobie! Gdy oto coś z mętnej głębi się zbliżało, wolniej niż ja sam, bo zwierciadło jakby nie chciało wierzyć i, kompletnie zaspane, nie zaraz chciało powtarzać, co mu się dyktowało. Lecz w końcumusiało oczywiście. I teraz było w tym coś bardzoniespodziewanego, obcego, zupełnie innego niż to, co człowiek myślał, coś nagłego, samodzielnego,dającego się szybko ogarnąć, by w następnej chwilijednak poznać siebie, nie bez pewnej ironii, którao włos mogła zniszczyć całą przyjemność. Jeśli się wszakże zaczynało mówić natychmiast, kłaniać się, jeśli się dawało sobie znaki i, bezustannie patrząc w lustro, cofało się, a potem wracało z decyzją i zaciekawieniem — natenczas imaginację miałosię po swojej stronie do woli.

Poznałem wówczas wpływ, jaki może brać się bezpośrednio z danego stroju. Zaledwie włożyłemjeden z tych ubiorów, musiałem przyznać, że wziąłmnie w swoją moc; że dyktował mi ruchy, wyraztwarzy, pomysły nawet. Moja ręka, na którą koronki spadały bezustannie, wcale nie była zwykłą moją ręką. Ruszała się jak aktor, a nawet, chciałbym rzec, przyglądała się samej sobie, choć brzmi to przesadnie. Te udawania jednakże nigdy nie posuwały się tak daleko, abym się czuł obcy sobie samemu; przeciwnie, im bardziej się przemieniałem, tym głębszego przekonania nabierałem o sobie. Stawałem się coraz to śmielszy; rosłem coraz wyżej; bo moja wprawa w chwytaniu nie ulegała wątpliwości.

W tej szybko rosnącej pewności nie odczułempokusy. Na moją zgubę jeszcze tylko potrzebabyło tego, żeby ostatnia szafa, której dotąd jakośnie mogłem otworzyć, rozwarła się pewnego dniai zamiast określonych strojów ukazała mi całą góręniewyraźnego śmiecia maskaradowego, to fantastyczne „ni to, ni owo” napędziło mi krew do głowy. Nie sposób powiedzieć, czego tam nie było.Prócz półmaski „bautty”, którą pamiętam, byłytam domina w najróżniejszych barwach, szaty niewieście jasno dzwoniące naszytymi monetami, pierroty, które mnie się wydały głupawe, i fałdzistetureckie spodnie, i czapki perskie, z których wypadały małe woreczki z kamforą, i korony w kształcieobręczy o głupich kamykach bez wyrazu. Tymwszystkim pogardzałem trochę; taką to miało skąpąnierzeczywistość i tak zwisało mizernie i oklepanie,i na światło wywleczone tak opadało bezwolnie.

W pewien rodzaj upojenia wprawiały mnie jednakte płaszcze obszerne, te chusty, szale i welony,wszystkie te ustępliwe, wielkie, niezużyte materie,miękkie i przymilne albo tak śliskie, że je ledwiemożna było pochwycić, albo tak lekkie, że ulatywałyjak wietrzyk, albo po prostu ciężkie z całym swym brzemieniem. W nich dopiero ujrzałem naprawdęwolne i nieskończenie ruchliwe możliwości: niewolnicą być, którą sprzedają, albo Joanną d'Arc, albo starym królem, albo czarodziejem, to wszystko miało się teraz w ręku, tym bardziej że i maski były, wielkie, groźne lub zdziwione twarze z prawdziwymi brodami, o pełnych albo podniesionych brwiach. Nigdy przedtem nie widziałem masek, ale zrozumiałemnatychmiast, że maski muszą istnieć. Roześmiałem się, kiedy przyszło mi na myśl, że mieliśmy psa, który tak wyglądał, jak gdyby nosił maskę. Wyobraziłem sobie jego serdeczne oczy, które zawsze jakbyz tyłu patrzały we włochaty pysk. Jeszcze się śmiałemprzebierając się, a od śmiechu zapomniałem zupełnie,co właściwie chciałem udawać. No, będzie nowazabawa rozstrzygnąć to dopiero później przedlustrem. Twarz, którą sobie przywiązałem, pachniała osobliwie pusto, przylgnęła silnie do mojej, alewidziałem przez nią wygodnie — i dopiero, kiedymaska już była utwierdzona, wybrałem różne chusty,które sobie na kształt turbanu owinąłem koło głowy,tak iż brzeg maski u dołu sięgający olbrzymiego,żółtego płaszcza, od góry, także i z boków, zasłoniętybył prawie zupełnie.

W końcu, gdy już sił więcej nie miałem, uznałemsię za dostatecznie zakapturzonego. Pochwyciłemjeszcze wielką laskę i wyciągniętą ręką posuwałemją obok siebie; w ten sposób z niemałym wysiłkiem,ale pełen, jak mi się wydało, godności, zawlokłemsię do pokoju gościnnego wprost do zwierciadła.

I było to też wspaniałe, ponad wszelki wyraz.Zwierciadło zaraz też to oddało, zbyt to było przekonywające. Wcale nie trzeba się było wiele ruszać; zjawisko to było doskonałe; nawet kiedy nie robiłonic. Wszelako trzeba było dowiedzieć się, czym ja właściwie byłem — obróciłem się więc nieco i podniosłem wreszcie obie ręce: wielkie zaklinająceniejako ruchy, oto, jak już zauważyłem, jedyne gesty stosowne.

W tej uroczystej wszakże chwili usłyszałem tużkoło siebie niezwykle złożony łoskot, przygłuszonyprzez moje zamaskowanie. Przerażony ogromnie,straciłem z oczu tamtą zjawę w lustrze i byłem mocnozły, zauważywszy, że przewróciłem okrągły stolikz Bóg wie jakimi, prawdopodobnie bardzo kruchymiprzedmiotami.

Schyliłem się z wielkim trudem i ujrzałem potwierdzenie najgorszych moich przewidywań: wyglądało to, jakby wszystko było stłuczone. Obie teniepotrzebne, zielonawo-liliowe papugi z porcelanybyły naturalnie zbite, każda na inny złośliwy sposób.Bombonierka, z której posypały się cukierki wyglądające jak jedwabiście omotane owady, odrzuciławieko od siebie, a widać było jego jedną połowę tylko,druga zniknęła w ogóle.

Najfatalniejszy jednak był flakon rozbity na tysiącmaleńkich kawałków, z którego trysnęła resztkastarej jakiejś esencji i utworzyła oto na jasnej posadzceplamę o nader wstrętnej powierzchowności. Wytarłem ją szybko czymś, co na mnie wisiało, leczplama zrobiła się jeszcze bardziej czarna i niemiła.Byłem po prostu w rozpaczy. Podniosłem się, szukając jakiegokolwiek przedmiotu, którym to wszystko można by naprawić. Ale nie znalazło się nic.Poza tym tak miałem skrępowany wzrok i każdenruch, że porwała mnie złość na moje bezsensownepołożenie, którego już pojąć nie mogłem. Szarpałem na wszystkie strony, lecz wszystko zaciskało sięjeszcze ciaśniej. Sznurki płaszcza dusiły mnie, a szmaty na głowie uwierały, jak gdyby wciąż ich przybywało. Przy tym powietrze zrobiło się mętne i jakbyzamglone nieświeżym oparem rozlanego płynu.

Rozgrzany i gniewny rzuciłem się do zwierciadłai z trudem patrzyłem przez maskę, jak pracowałymoje ręce. Ale zwierciadło tylko na to czekało.Chwila odwetu dla niego nadeszła. Podczas kiedy jaw zastraszająco rosnącym niepokoju usiłowałemw jaki bądź sposób wyzwolić się z mojego zakapturzenia, ono mnie zniewoliło, nie wiem jak, do podniesienia oczu i podyktowało mi obraz, nie, rzeczywistość, obcą, niepojęcie monstrualną rzeczywistość,którą przepojony zostałem wbrew swej woli: terazbowiem ono było silniejsze, a ja byłem zwierciadłem.

Wlepiłem oczy w tego wielkiego, strasznego nieznajomego przede mną i ta samotność z nim jednymwydała mi się potworna. Lecz w tej samej chwili,kiedy to pomyślałem, stała się rzecz ostateczna:straciłem resztę rozumu, po prostu odpadłem. Przezjedną sekundę czułem nieopisaną, bolesną i daremnątęsknotę za sobą samym, potem już tylko był on:nie było nic prócz niego.

Rzuciłem się do ucieczki, ale teraz uciekał onwłaśnie. Potrącał o meble, nie znał domu, nie wiedział, dokąd biec; zbiegł po jakichś schodach, wpadłw korytarzu na jakąś osobę, która wyrwała się z krzykiem. Otwarły się kędyś drzwi, wypadło kilka osób:och, och, jak to dobrze, że się je znało! To była paniSieversen, dobra pani Sieversen, i pokojówka,i kamerdyner: teraz musiało się rozstrzygnąć. Leczoni nie podbiegli na ratunek; okrutność ich nie miałagranic. Stali tak i śmiali się, mój Boże, oni moglistać i śmiać się.

Płakałem, ale maska nie przepuszczała łez, onew środku ciekły mi po twarzy i wysychały zaraz,i ciekły znów, i wysychały. I wreszcie ukląkłemprzed nimi, jak nigdy nie klęczał człowiek żaden:klęczałem i ręce wzniosłem ku nim, i błagałem:

— Wyjąć, jeżeli jeszcze można, i zatrzymać!...

Ale oni nie słyszeli. Nie miałem już głosu.

Pani Sieversen opowiadała przez całe życie, jakupadłem i jak wciąż dalej się śmiali w przekonaniu,że tak trzeba. Tak do tego u mnie przywykli. Alepotem jednak leżałem jeszcze i nie odpowiadałem.I to przerażenie, kiedy wreszcie odkryli, że jestemnieprzytomny, i leżę jak drewno we wszystkichtych szmatach, dosłownie jak drewno.

Czas szedł nieobliczalnie prędko — i nagle znowunadeszła chwila, kiedy trzeba było zaprosić pastora,doktora Jespersena. Zaczynało się wówczas dla obustron mozolne i długotrwałe śniadanie. Przyzwyczajony do bardzo pobożnego sąsiedztwa, które sięzawsze po prostu rozpływało nad nim, u nas wcalenie czuł się dobrze; był niejako wyrzucony na lądi łykał powietrze. Oddychanie skrzelami, jakie w sobiewykształcił, odbywało się z trudem, tworzyły siębąble i wszystko to nie było zupełnie bezpieczne.

Tematu do rozmowy, o ile mam być dokładny,nie było wcale; oddawało się resztki po niebywałychcenach, była to wyprzedaż wszelkich zapasów. DoktorJespersen u nas musiał się ograniczać do czegośw rodzaju osoby prywatnej; tym natomiast właśnienigdy nie był. Jak daleko myślą mógł sięgnąć wstecz,zawsze zaangażowany był w fachu duchowym.Dusza była dlań publiczną instytucją, którą reprezentował, a potrafił nigdy nie być poza służbą,nawet w stosunku do własnej żony, „swojej skromnej,wiernej Rebeki, przez rodzenie dzieci dostępującejzbawienia” — jak wyraził się w innym wypadkuLavater.

(A zresztą co się tyczy ojca mego, to postawajego wobec Boga była najzupełniej poprawna, uprzejma bez zarzutu. W kościele nieraz mi się zdawało,jakby łowczym był u Pana Boga, kiedy stał i czekał,i skłaniał się. Maman natomiast uważała to za obrazęniemal, że ktoś mógł być uprzejmym w stosunkudo Boga. Gdyby była natrafiła na religię o wyraźnychi szczegółowych ceremoniach, odczuwałaby błogośćnie lada w długotrwałym klęczeniu i padaniu natwarz, i żegnaniu się wielkim znakiem krzyża napiersiach i wkoło ramion. Modlitwy właściwie mnienie nauczyła, ale czuła się spokojna, ponieważ klęczałem chętnie i ręce składałem, raz zgięte, to znówwyprostowane, zależnie od tego, co mi się wydawałow danej chwili bardziej wyraziste. Zostawiony w spokoju jakim takim, wcześnie przeżyłem szereg etapów rozwoju, które dopiero znacznie później w czasierozpaczy odniosłem do Boga — i to z taką gwałtownością, że Bóg utworzył się i znikł w tej samej prawiechwili. Oczywiście potem zaczynać musiałem zupełnie od nowa. Przy tym zaczynaniu nieraz mniemałem, że potrzebna mi jest maman, aczkolwiek naturalnie słuszniej było przechodzić to samemu. A wówczasona też już dawno nie żyła.)

Wobec doktora Jespersena maman umiała byćprawie swawolna. Wdawała się z nim w rozmowy,które on brał poważnie, a kiedy potem zabierał głos,uważała, że to wystarcza, i nagle zapominała o nim,jak gdyby go już nie było.

— Jak można — mówiła nieraz o nim — takobjeżdżać po świecie i zachodzić do ludzi, właśniegdy umierają.

Zaszedł także do niej przy tejże sposobności,ale ona z pewnością już go nie widziała. Zmysły jejobumierały, jeden po drugim, na samym początkuwzrok. Było to w jesieni, mieliśmy już wyprowadzaćsię do miasta, kiedy ona rozchorowała się właśnie,a raczej zaraz poczęła umierać, wolno i beznadziejnie obumierać na całej powierzchni. Przyszli lekarze i pewnego dnia wszyscy byli w kompleciei opanowali cały dom. Przez kilka godzin zdawałosię, że dom należy do pana radcy i jego asystentówi że my tu wcale już nie mamy głosu. Lecz po niedługim czasie stracili oni wszelkie zainteresowanie, zjawiali się tylko pojedynczo, niby zgoła ceremonialnie, aby wypalić cygaro i wypić lampkęwina. A maman umarła tymczasem.

Czekano jeszcze tylko na jedynego brata maman,hrabiego Krystiana Brahe, który czas pewien spędził,o czym pono pamięć nie zginęła jeszcze, w służbietureckiej, gdzie odznaczył się, jak mawiano, wybitnie.Przyjechał dnia pewnego w towarzystwie cudacznegosługi — i zauważyłem z zadziwieniem, iż wyższybył od ojca, a ponoć i starszy. Obaj panowie natychmiast zamienili parę słów, odnoszących się, jak przypuszczałem, do maman. Powstała pauza. Potem powiedział mój ojciec:

— Jest bardzo zeszpecona.

Nie zrozumiałem tego wyrażenia, ale na jegodźwięk mróz mnie przeszedł. Miałem wrażenie, żei ojciec musiał się przezwyciężyć, zanim te słowawymówił. Przede wszystkim jednak cierpiała chybajego duma, kiedy to przyznawał.

W kilka lat później dopiero słyszałem ponownerozmowy o hrabi Krystianie. Było to w Urne, gdzieMatylda Brahe z upodobaniem rozmawiała o nim.Jestem jednak pewien, że poszczególne epizodykształtowała dowolnie, albowiem życie mego wuja,o którym zawsze tylko pogłoski docierały do ogółua nawet do rodziny, pogłoski, którym nie zaprzeczałnigdy, albowiem życie to dawało pole bezgranicznymkomentarzom. Urne jest teraz w jego posiadaniu.Ale nikt nie wie, czy on tam mieszka. Może ciąglejeszcze podróżuje, jak to było w jego zwyczaju,może wieść o jego zgonie jest w drodze z jakiejśtam najdalszej części świata, ręką obcego sługiskreślona w złej angielszczyźnie albo w jakimkolwieknieznajomym języku. A może i ten człowiek znakunie da o sobie, skoro dnia pewnego zostanie sam.Może obaj dawno zniknęli i już tylko istnieją na liścieokrętowej zaginionego statku pod nazwiskami, conie były ich nazwiskami.

Bez wątpienia skoro podówczas do Urne zajeżdżałpowóz, ja oczekiwałem zawsze, że w drzwiach ukażesię on, a serce moje biło w osobliwy sposób. MatyldaBrahe twierdziła, że tak się on zjawia, że to jegosposób tak nagle się ukazać, kiedy nikomu się nieśniło. Nie zjawiał się nigdy, lecz imaginacja mojacałymi tygodniami zajmowała się jego osobą. Miałemuczucie, że my dwaj winniśmy sobie jakiś stosunek,i chciałem bardzo wiedzieć o nim coś rzeczywistego.

Kiedy wszelako wkrótce potem zmienił się kierunekmoich zainteresowań i na skutek pewnych wydarzeńskupił się zupełnie na Krystynie Brahe, nie wiadomodlaczego wcale się nie starałem o zbadanie jej stosunków życiowych. Natomiast niepokoiła mnie myśl,czy też w galerii znajduje się jej portret. I chęćprzekonania się rosła we mnie tak jednostronniei dokuczliwie, że przez kilka nocy nie spałem, ażwreszcie najniespodziewaniej nastała ta noc, w której,mój Boże, wstałem i poszedłem na górę ze świecą, która zdawała się lękać.

Co do mnie, nie myślałem o strachu. Nie myślałem w ogóle; szedłem. Wysokie drzwi tak lekkoustępowały przede mną i nade mną, komnaty, któremijałem, trwały w ciszy.

I wreszcie poznałem po głębi, jaka wionęła kumnie, iż wstąpiłem do galerii. Po prawej stroniepoczułem okna z nocą, a po lewej musiały być portrety. Uniosłem świecę jak najwyżej. Tak: tu byłyportrety.

Postanowiłem zrazu patrzeć tylko na kobiece, leczpo chwili rozeznałem jeden portret i drugi, co podobnie wisiał w Ulsgaardzie, a kiedy tak oświetlałem je z dołu, one się ruszały i dążyły do światła —a mnie by się to wydawało bezlitosne, gdybym tegoprzynajmniej nie był przeczekał. Był oto znowuKrystian Czwarty z pięknie splecionym harcapemcadenette tuż przy szerokim, powolnie zaokrąglonym policzku. Tam były przypuszczalnie żony jego,z których znałem tylko Krystynę Munk. I naglespojrzała na mnie pani Ellen Marsvin, podejrzliwaw swoim wdowim stroju i z tym samym sznurempereł na rondzie wysokiego kapelusza. Oto dziecikróla Krystiana: coraz to inne z nowych żon, „nieporównana” Eleonora na białym stępaku w najświetniejszym swoim okresie, przed nawiedzeniem.Gyldenlövesovic: Hans Ulryk, o którym twierdziłykobiety w Hiszpanii, że maluje sobie lica, tyle miałkrwi w sobie, i Ulryk Krystian, którego nie możnabyło zapomnieć. I nieomal wszyscy Ulfeldowie.

A ten oto z okiem przemalowanym na czarno,to mógł być może Henryk Holck, w trzydziestymroku życia comte de l'empire i marszałek polny,a było to tak: śniło mu się w drodze do panny Hilleborg Krafse, iż miast oblubienicy dano mu miecznagi: i do serca sobie wziął ów sen i zawrócił, i rozpoczął swój krótki, zuchwały żywot, zakończonydżumą.

Tych oto znałem wszystkich. Mieliśmy takżew Ulsgaard posłów na kongres w Nimwegen, niecodo siebie podobnych, bo razem wszyscy byli malowani, każden z wąską, przyciętą brwią wąsa nadzmysłowymi, prawie patrzącymi ustami. Że poznałem księcia Ulryka, to się rozumie, i Ottona Brahe,i Clausa Daa, i Stena Rosensparre, ostatniego z rodu;tych bowiem wszystkich portrety widywałem w saliw Ulsgaard albo znajdywałem w starych tekachmiedzioryty z ich konterfektami.

Ale potem było wielu, których nie widziałemnigdy; mało niewiast, ale za to były dzieci. Ramiędawno mi się zmęczyło i drżało, lecz bez przerwypodnosiłem świecę, aby zobaczyć dzieci. Rozumiałemje, te małe dziewczynki, co na dłoni nosiły ptaszkai zapomniały o nim. Czasem u dołu siedział przynich pies, leżała piłka, a na stole obok były owocei kwiaty. A w głębi wisiał na kolumnie mały i tymczasowy herb familijny Grubbe'ów albo herb Bille'ów,albo herb Rosenkrantzów. Tyle wkoło nich naznoszono, jak gdyby wiele trzeba było powetować. Onewszakże stały prosto w swoich sukienkach i czekały.I tu znowu pomyśleć musiałem o niewiastach i o Krystynie Brahe, i o tym, czy ją poznam.

Chciałem szybko pobiec aż na sam konieci stamtąd wracając szukać, gdy nagle natknąłem sięna coś. Odwróciłem się tak raptownie, że mały Erykodskoczył i szepnął:

— Uważaj na twoją świecę.

— Ty tutaj? — rzekłem bez tchu i nie zdawałemsobie sprawy, czy to było dobrze, czy też najzupełniej źle. On tylko śmiał się, a ja nie wiedziałem,co dalej. Świeca moja migotała i nie mogłem dobrzerozpoznać wyrazu jego twarzy. Pewnie to jednakbyło źle, że on tu był. Ale oto on rzekł, podchodzącbliżej:

Jej portretu nie ma, my go wciąż jeszcze szukamy na górze.

Stłumionym głosem i jedynym ruchomym okiemwskazał jakoś ku górze. I pojąłem, że myśli o poddaszu. Lecz nagle przyszła mi dziwna myśl.

— My? — spytałem. — Czyż ona jest na górze?

— Tak — skinął i stał tuż przy mnie.

— I ona sama szuka też?

— Tak, szukamy.

— A więc odstawiono ten portret?

— Tak, wyobraź sobie — rzekł z oburzeniem.

Ale ja nie bardzo rozumiałem, dlaczego ona torobi.

— Ona chce siebie widzieć — szeptał tuż przymnie.

— Ach tak — kiwnąłem jak gdyby rozumiejąc.

Wtem on zdmuchnął mi świecę. Ujrzałem, jakpochylił się naprzód, w jasność, z brwiami wysokopodniesionymi. Potem było ciemno. Cofnąłem sięodruchowo.

— Co ty robisz? — zawołałem stłumionym głosem, a gardło wyschło mi zupełnie. Skoczył za mnąi uwiesił się u ręki, i chichotał.

— Co to? — obruszyłem się, chcąc go strzepnąć,lecz on trzymał się mocno. Nie mogłem przeszkodzić, kiedy mi szyję otoczył ramieniem.

— Czy mam powiedzieć? — syknął i nieco ślinytrysnęło mi na ucho.

— Tak, tak, prędko.

Nie wiedziałem, co gadam. Objął mnie terazzupełnie i wyprężył się przy tym.

— Zaniosłem jej lustro — rzekł i chichotał znowu.

— Lustro?

— Tak, bo tego portretu przecież nie ma.

— Nie, nie — potwierdziłem.

Nagle pociągnął mnie nieco dalej ku oknu i uszczypnął tak silnie w ramię, że krzyknąłem.

— Jej nie ma tam wewnątrz — dmuchnął miw ucho.

Odepchnąłem go mimowolnie od siebie, cośw nim chrupnęło, zdawało mi się, że go złamałem.

— Idź sobie, idź — i w tej chwili musiałem samsię roześmiać. — Nie ma wewnątrz, dlaczego nie mawewnątrz?

— Głupiś! — odrzucił zły i już nie szeptał. Głosmu się zmienił, jak gdyby oto rozpoczynał nowy,nie grany dotąd kawałek.

— Albo się jest wewnątrz — prawił przemądrzalei surowo — a wtenczas nie jest się tu, albo, jeżelijest się tu, nie można być tam wewnątrz.

— Naturalnie — odpowiedziałem szybko, beznamysłu. Bałem się, że odejdzie i mnie zostawi samego. Schwyciłem go nawet.

— Czy będziemy przyjaciółmi? — zaproponowałem. Kazał się prosić.

— Wszystko mi jedno — rzekł zuchowato.

Usiłowałem rozpocząć naszą przyjaźń, ale nieodważyłem się na uściśnięcie go.

— Kochany Eryku — wymknęło mi się tylkoi dotknąłem go lekko. Nagle byłem bardzo zmęczony.Obejrzałem się; nie rozumiałem już, jak tu przyszedłem i że się nie bałem. Nie bardzo wiedziałem,gdzie były okna, a gdzie portrety. A kiedy poszliśmy,on mnie musiał prowadzić.

— Nic ci nie zrobią — zapewniał wspaniałomyślnie i chichotał znowu.

Drogi, drogi Eryku! Może jednak ty byłeśjedynym moim przyjacielem. Nigdy bowiem niemiałem żadnego. Szkoda, że dla ciebie przyjaźń nicnie znaczyła. Ja bym ci niejedno był opowiedział.Może bylibyśmy w zgodzie żyli. Któż to wie?

Pamiętam, że wówczas malowano twój portret.Dziadek sprowadził kogoś, kto ciebie portretował.Co rano godzinę. Nie mogę sobie przypomnieć, jakwyglądał malarz, nazwisko jego wywietrzało mi,choć Matylda Brahe powtarzała je co chwila.

Czy on cię tak widział, jak ja cię widziałem?Nosiłeś ubranko aksamitne o barwie heliotropu.Matylda Brahe przepadała za tym ubrankiem. Aleto jest teraz obojętne. Tylko czy on ciebie widział,to chciałbym wiedzieć. Przypuśćmy, że był prawdziwym malarzem. Przypuśćmy, że nie myślał o tym,że ty mógłbyś umrzeć, zanim on skończy; że on nasprawę wcale nie patrzył sentymentalnie; że poprostu pracował. Że zachwycony był nierównościąobu twoich ciemnych oczu; że ani na chwilę niewstydził się za to nieruchome oko, że posiadał tyletaktu, iż nic nie położył na stole przy twojej ręce,która się może nieco wspierała... Przypuśćmy jeszczewszystko, co potrzeba, i zgódźmy się na wszystko;wtenczas gotów jest portret, twój portret, w galeriiurneńskiej ostatni.

(A gdy się chodziło i widziało się wszystkie, tojeszcze tam jest chłopię. Zaraz, zaraz: kto to?Jakowyś Brahe. Czy widzisz srebrny pal w czarnympolu i pióra pawie? Jest i nazwisko: Eryk Brahe.Czy to nie był ten Eryk Brahe, którego stracono?Naturalnie, sprawa dobrze znana. Ale to nie możebyć ten. To chłopię zmarło chłopięciem, wszystkojedno kiedy. Czy ty tego nie widzisz?)

Gdy goście byli i wołano Eryka, panna Matyldazapewniała zawsze, że wprost wierzyć się nie chce,do jakiego stopnia jest on podobny do starej hrabinyBrahe, mojej babki. Była ona, jak mówiono, bardzowielką damą. Nie znałem jej nigdy. Natomiastznakomicie pamiętam matkę mego ojca, właściwąpanią na Ulsgaardzie. Panią tą też zawsze ponopozostała, aczkolwiek wielce miała za złe mojejmamie, iż weszła w dom jako żona łowczego. Od tegoczasu stale udawała, że się usunęła zupełnie —i służbę z każdą drobnostką odsyłała do maman,chociaż w ważnych sprawach rozstrzygała spokojnierozkazując, a nikomu nie zdając sprawy. Maman,jak sądzę, wcale nie chciała inaczej. Tak wcale stworzona nie była do kierowania wielkim domem, brakjej było najzupełniej podziału rzeczy na podrzędnei ważne. Wszystko, o czym do niej mówiono, zawszewydawało się jej całością i zapominała przy tymo reszcie, która przecież także jeszcze istniała. Nigdynie skarżyła się na teściową. Bo też komu miałabysię skarżyć? Ojciec był synem pełnym niezwykłegorespektu, a dziadek nie miał głosu.

Pani Małgorzata Brigge zawsze, jak daleko sięgampamięcią, była wysoką, nieprzystępną staruszką.Nie mogę sobie w żaden sposób wyobrazić, aby niemiała być znacznie starsza od szambelana. Pośrodkunas żyła swoim życiem, nie oglądając się na nikogo.Nie była zdaną na nikogo z nas i stale miała przy sobie,niby dame de compagnie, podstarzałą hrabiankęOxe, którą przywiązała do siebie bezgraniczniejakowymś dobrodziejstwem. Musiał to być jedynywyjątek, gdyż dobrodziejstwa zresztą nie leżaływ jej charakterze. Nie lubiła dzieci, a zwierzętatrzeba było trzymać od niej daleko. Nie wiem, czypoza tym kochała cośkolwiek. Opowiadano, żew bardzo młodym wieku zaręczona była z pięknymFeliksem Lichnowskim, który później we Frankfurcie zginął tak okrutnie. I w istocie po jej śmierciznalazł się portret księcia, który zwrócono, jeśli sięnie mylę, rodzinie.

Może (tak myślę sobie teraz) w tej samotni wiejskiej, w tym coraz większym z roku na rok odosobnieniu na zamku Ulsgaard, może zaniedbała taminne, świetne życie: swoje własne. Nie można powiedzieć, czy żałowała tego życia. Może pogardzałanim, dlatego, że nie przyszło, że ominęło sposobność,że nie zostało przeżyte zręcznie i z talentem. Wszystko to wzięła w siebie tak głęboko i nakryła łuskamilicznymi, kruchymi, trochę metalicznie świecącymiłuskami, a zawsze najwyższa łuska miała pozórnowości i chłodu. Niekiedy wprawdzie zdradzałasię jednak pewną naiwną niecierpliwością, że sięna nią nie dość zwraca uwagi: za moich czasówbywało, że zachłysnęła się nagle przy stole w jakiśwyraźny a skomplikowany sposób, który zapewniłjej współczucie wszystkich i na jedną przynajmniejchwilę czynił z niej zjawisko tak sensacyjne i ciekawe,jakim chciała być naprawdę. Przypuszczam jednak,iż ojciec mój był jedyną osobą na serio biorącą tenazbyt częste przypadki. Przyglądał się jej, uprzejmie pochylony naprzód, i widać było, jak w myślachofiarowywał jej niejako swoją własną, zdrową tchawicę i do jej dyspozycji składał bez zastrzeżeń.Szambelan oczywiście także przestawał jeść; połknąwszy niewielki łyk wina, powstrzymywał sięod wszelakiej opinii.

U stołu raz jeden zdanie swoje podtrzymał wobecswojej małżonki. Było to dawno; lecz anegdotęwciąż jeszcze kolportowano złośliwie, a potajemnie:wszędzie prawie był ktoś, kto jeszcze jej nie słyszał.Mówiono, że szambelanowa w pewnym okresieczasu zdolna była unosić się bardzo z powodu plamod wina, powstałych przez niezręczność na bieliźniestołowej, że plama taka, która by się zdarzyła przyjakiejkolwiek okazji, bywała jej okiem dostrzeżonai z najostrzejszą naganą niejako zdemaskowana.

To zdarzyło się też podobno kiedyś, gdy byłokilkoro i to znamienitych gości. Kilka niewinnychplamek, przez nią wyolbrzymionych, stało się przedmiotem jej drwiących oskarżeń, a choć się dziadekwysilał, by ją upomnieć znakami i dowcipnymiuwagami, ona, opowiadano, uparcie obstawała przyswoich wyrzutach, które zresztą potem urwać musiała w połowie zdania. Stało się bowiem coś zgołaniebywałego i najzupełniej niepojętego. Szambelankazał sobie podać czerwone wino, które przed chwiląnalewano — i oto zabrał się sam z całą uwagą do napełniania swego kieliszka. Tylko że dziwnym sposobem nie przestawał lać, mimo że kielich dawnobył pełen, lecz wśród wzrastającej ciszy dalej lałwolno i ostrożnie — aż maman, która nigdy wytrzymać nie mogła, roześmiała się i tym sposobem całąsprawę skierowała na właściwe tory. Teraz bowiemwszyscy śmiali się także, a szambelan podniósł oczyi podał butelkę służącemu.

Później inne dziwactwo zawładnęło moją babką.Nie mogła znieść, kiedy ktoś w domu chorował.Pewnego razu, gdy kucharka skaleczyła się, a babkaujrzała ją z owiniętą ręką, jęła twierdzić, że jodoform czuje w całym domu i nie sposób było jej wytłumaczyć, że kobiety tej nie można dlatego wydalać.Nie chciała, aby jej przypominano chorowanie.Skoro ktoś na tyle był niebaczny, że przed nią wyjawił jakieś drobne niedomaganie, było to dla niejpo prostu osobistą urazą, której długo zapomniećmu nie mogła.

Onej jesieni, kiedy zmarła maman, szambelanowazamknęła się szczelnie z hrabianką Zofią w swoichpokojach i zupełnie przestała z nami obcować. Nieprzyjmowała nawet swego syna. Co prawda umieranie to przyszło bardzo nie w porę. Pokoje byłyzimne, piece kopciły, a myszy wtargnęły do domu;nigdzie nie było się pewnym przed nimi. Ale nieto tylko; pani Małgorzata Brigge była oburzona,że maman umarła; że tam coś było na porządkuobrad, o czym mówić się wzbraniało; że ta młodakobieta rościła sobie prawo pierwszeństwa przed niąsamą, która myślała umrzeć kiedyś, w terminiewcale jeszcze nie ustalonym. Bo że musiała umrzeć,o tym rozmyślała często. Ale nie chciała, by ją naglono. Umrze bez wątpienia, skoro jej się spodoba,a potem niechże oni sobie wszyscy umierają spokojnie, po wszystkim, skoro im tak śpieszno.

Śmierci maman nigdy nam całkowicie nie przebaczyła. A zresztą szybko poczęła się starzeć podczasnastępnej zimy. Chodząc, wciąż jeszcze była wysoka,lecz w fotelu kurczyła się, a słuch jej stępiał. Możnabyło siedzieć i wielkimi oczami na nią patrzeć godzinami, a ona tego nie czuła. Była gdzieś wewnątrzrzadko już i tylko na krótkie chwile wchodziła w swojezmysły, które były puste, w których ona już niemieszkała.

Wówczas mówiła coś do hrabianki, która poprawiała na niej mantylę — wielkimi, świeżo umytymirękami pociągała ku sobie suknię, jak gdyby wodabyła rozlana albo jakby się bała, że jesteśmy niezupełnie czyści.

Umarła na przedwiośniu, w mieście, pewnej nocy.Hrabianka Zofia, śpiąca obok przy otwartychdrzwiach, nie słyszała nic. A gdy ją znalezionorano, była zimna jak szkło.

Zaraz potem zaczęła się wielka i straszna chorobaszambelana. Zupełnie jakby na szambelanowej koniecczekał, aby móc umrzeć tak bezwzględnie, jakmusiał.

Było to w roku śmierci maman, kiedy po razpierwszy zauważyłem Abelone. Abelone była zawsze.Co uwłaczało jej wysoce. A przy tym Abelone byłaniesympatyczna, to stwierdziłem kiedyś przy jakiejśsposobności — a do poważnej rewizji tego mniemania nie doszło nigdy. Aby zapytać, jak w ogóle stałysprawy Abelone, to byłoby mi się wówczas wydałoniemal śmieszne. Abelone była i zużywano ją,jak tylko było można. Ale nagle zapytałem siebie:dlaczego Abelone jest? Każdy miał u nas określonysens bycia, choć ten sens bynajmniej nie był zawszetak oczywisty, jak na przykład zastosowanie hrabianki Zofii. Ale czemu była Abelone? Przez jakiśczas mówiło się, że przyjechała dla rozrywki. Aleto poszło w zapomnienie. Nikt nie przyczyniał siędo zabawiania Abelone. Wcale to nie wyglądałona rozrywkę.

Zresztą miała Abelone jedną dobrą stronę: śpiewała. To znaczy były czasy, kiedy śpiewała. Byław niej mocna, niezmożona muzyka. Jeżeli to prawda,że anioły są męskiego rodzaju, to śmiało rzec można,że coś męskiego było w jej głosie; promienna, niebiańska męskość. Ja, którym już jako dziecko taknieufny był wobec muzyki (nie dlatego, że mniesilniej niż wszystko inne wydźwigała ze mnie, leczponieważ spostrzegłem, że składała mnie na powrótnie tam, kędy mnie znalazła, jeno głębiej, gdzieśw sam środek rzeczy nie gotowych), ja znosiłem tę muzykę, po której można było pionowo kroczyć w górę, wyżej i wyżej, aż się myślało, że to jużmniej więcej niebo być musi od kilku chwil... Nieprzeczuwałem, że Abelone miała mi otworzyć innejeszcze nieba.

Zrazu stosunki nasze polegały na tym, że onaopowiadała mi o latach dziewczęcych maman.Chodziło jej o przekonanie mnie, jak śmiała i młodabyła maman. Nie było wonczas nikogo, wedługjej zapewnień, kto się z nią mógł mierzyć w tańcuczy w konnej jeździe.

— Ona była najodważniejsza i niezmordowana,a potem nagle wyszła za mąż — mówiła Abelone,wciąż jeszcze zdumiona po tylu latach. — Tak toniespodzianie przyszło, nikt właściwie tego pojąćnie mógł.

Zaciekawiło mnie pytanie, dlaczego Abelone zamąż nie wyszła. Wydawała mi się starą stosunkowo,a że jeszcze wyjść mogła, o tym nie myślałem.

— Nie było nikogo — odrzekła po prostu i zrobiłasię naprawdę piękna w tej chwili.

— Czy Abelone jest piękna? — spytałem samsiebie zaskoczony.

Potem opuściłem dom, poszedłem na AkademięSzlachecką — i zaczęły się czasy wstrętne i podłe.Ale kiedy tam w Sorö, na uboczu, samotny stałemw oknie, a oni dawali mi nieco spokoju, wtenczasspozierałem w dal na drzewa — i w takie chwilei nocą rosła we mnie pewność, że Abelone jestpiękna. I zacząłem pisywać do niej wszystkie owelisty, długie i krótkie, wiele tajemnych listów,w których zdawało mi się, że o Ulsgaardzie mówięi o tym, że jestem nieszczęśliwy. Ale to pewnie jednakbyły, jak to dzisiaj widzę, listy miłosne. Bo wreszcienadeszły wakacje, które z początku wcale nie chciałysię zbliżać — i wtedy rozumiało się, niby na skutekzmowy, że zobaczymy się nie przy wszystkich.

Wcale to nie było umówione między nami, leczkiedy powóz skręcił do parku, nie mogłem siępowstrzymać i wysiadłem może dlatego tylko, żenie chciałem zajeżdżać jak byle jaki gość.

Było już pełne lato. Wbiegłem w którąś z uliczek,prosto na krzew złotodeszczu.

I tam stała Abelone. Piękna, piękna Abelone.

Nigdy nie zapomnę, jak to było, kiedy ty na mniepatrzyłaś. Jak ty swoje patrzenie niosłaś, gdybycoś nie umocnionego, zatrzymując je na twarzywstecz pochylonej.

Ach, czy wcale nie zmienił się klimat? Czylinie złagodniał wokoło Ulsgaardu od tego ciepłanaszego? Czy niektóre róże nie kwitną teraz dłużejw parku, aż po sam grudzień?

Opowiadać nie chcę nic o tobie, Abelone. Niedlatego, że łudziliśmy się wzajemnie, ile żeś miłowałajednego, także wówczas, któregoś nigdy nie zapomniała, miłująca — a ja wszystkie kobiety; jenoże od mówienia tylko się krzywda dzieje.

Kobierce tu są, Abelone, gobeliny. Wyobrażamsobie, że ty tu jesteś, sześć jest gobelinów, pójdź,przejdziemy je razem powoli. Lecz wprzódy cofnijsię i spójrz na wszystkie razem. Jakie spokojne,prawda? Mało w nich rozmaitości. Jest tam zawszeta owalna błękitna wyspa, wisząca w powściągliwymtle czerwonym, a tło jest kwieciste i zamieszkałeprzez małe, sobą zajęte zwierzątka. Tam tylko,w ostatnim kobiercu, wyspa nieco się wznosi, jakgdyby lżejszą się stała. Na każdej wyspie jest jednapostać, niewiasta w strojach różnych, ale zawszeta sama. Niekiedy druga postać jest przy niej, służebna, i stale są zwierzęta, dźwigające herb, wielkie,razem na wyspie, włączone w akcję. Po prawej lew,a po lewej, na jasno, jednorożec; trzymają jednakiesztandary, ukazujące wysoko nad nimi trzy srebrneksiężyce, rosnące w błękitnej wstędze na czerwonympolu. — Widziałaś? Czy zaczniemy od pierwszego?

Karmi sokoła. Jakże wspaniały jest jej strój!Ptak siedzi na ręce odzianej w rękawiczkę i ruszasię. Ona przygląda się jemu, sięgając przy tym doczary, przyniesionej przez służebnicę, by mu podaćżer. Po prawej u dołu przysiadł na trenie suknijedwabisty piesek, patrzący ku górze w nadziei, żei jego sobie przypomną. I — czy zauważyłaś? —krata z róż zamyka w głębi wyspę. Zwierzęta herbowe wznoszą się heraldycznie wyniośle. Herb razjeszcze zarzucono im jako płaszcz. Spina go pięknaagrafa. Herb powiewa.

Czy nie podchodzi się mimowolnie ciszej dogobelinu następnego, skoro się dostrzegło, jak onajest zatopiona: wije wianek, małą, krągłą koronęz kwiecia. W zamyśleniu wybiera barwę następnegogoździka w płaskiej misie, którą podtrzymuje służebna, podczas kiedy wplata poprzedni. W głębina ławce stoi nietknięty kosz pełen róż, który odkryłamałpka. Tym razem miały to być goździki. Lewjuż nie bierze udziału; ale jednorożec po lewej stronie rozumie.

Czy nie musiała muzyka zjawić się w tej ciszy,czy nie istniała tu już przyczajona? Ciężko i cichoprzystrojona niewiasta podeszła (jak wolno, prawda?)ku przenośnym organom i gra stojąc, rzędem piszczałek odgrodzona od służebnej, z drugiej strony poruszającej miechy. Tak piękna nigdy jeszcze niebyła. Włosy ku przodowi ujęte są przedziwniew dwa warkocze i złączone w górze ponad fryzurą,końcami ze splotu wyrastając niby krótki pióropusz.Lew znosi tony z przykrością, niechętnie tłumiącwycie. Jednorożec natomiast jest piękny, jakby falami poruszany.

Wyspa rozszerza się. Rozpięty jest namiot. Z błękitego adamaszku i złotem płomienny. Zwierzętapodkasały namiot — i skromnie prawie w książęcejswej szacie występuje ona. Czymże bowiem są jejperły wobec niej samej? Służebna otwarła małąszkatułkę i z niej oto wyjmuje łańcuch, ciężki, przepyszny klejnot, który zawsze był zamknięty. Piesekprzy niej siedzi, wywyższony na przygotowanymmiejscu, i przygląda się. I czy odkryłaś oną sentencjęw górze, na krawędzi namiotu? — patrz: „Á monseul désir”.

Co się stało, czemu skacze ten króliczek tam w dole,dlaczego widać od razu, że on skacze? Wszystkojest tak onieśmielone. Lew nie ma nic do roboty.Ona sama trzyma sztandar. Albo może trzyma sięsztandaru? Drugą ręką — pochwyciła róg jednorożca.Czy to żałoba, czy żałoba może stać tak prosto,a suknia żałobna czy może być tak milcząca, jaków aksamit czarnozielony o powiędłych miejscach?

Ale jeszcze jedno będzie święto, nikt na nie proszony nie jest. Oczekiwanie przy tym nic nie znaczy.Wszystko tu jest. Wszystko na zawsze. Lew oglądasię prawie z groźbą: nikomu zjawiać się nie wolno.Nie widzieliśmy jej nigdy jeszcze zmęczonej; czyjest zmęczona? Albo czy dlatego tylko przysiadła,że trzyma coś ciężkiego? Można by mniemać, żemonstrancję. Ona jednakże drugie ramię skłania kujednorożcowi, a zwierzę, mile połechtane, stajedęba i na łonie jej się wspiera. Ach, ona zwierciadłotrzyma! Widzisz: jednorożcowi pokazuje obraz jego...

Abelone, ja wyobrażam sobie, że ty jesteś tu.Czy ty pojmujesz, Abelone? Ja myślę, że ty musiszpojmować.

Teraz już i gobelinów owej damy á la Licorne niema w starym zamku Boussac. Jest czas, kiedy wszystko znika z domów, a one nic już zatrzymać niemogą. Niebezpieczeństwo bardziej bezpieczne sięstało niźli bezpieczeństwo. Nikt z pokolenia DeleViste nie towarzyszy człowiekowi, nikt tego wekrwi nie ma. Przeminęli wszyscy. Nikt nie wymawiaimienia twego, Piotrze d'Aubusson, dostojny WielkiMistrzu z prastarego rodu, za którego pono wolątkane były te obrazy, co sławią wszystko, a nieporzucają nic.

(Ach, czemuż poeci o kobietach inaczej pisali,bardziej, jak mniemali, dosłownie. Pewne jest to,że nic ponadto wiedzieć nam nie było wolno).

Nagle, przypadkowo, wśród rzeczy przypadkowych natyka się człowiek na to i prawie się przestrasza, bo nie był proszony. Ale tam są inni i przechodzą mimo, choć nigdy ich nie ma wielu. Młodzieńcyprawie się nie zatrzymują, chyba że to jakoś należydo ich fachu, aby te rzeczy raz widzieć ze względuna tę lub inną właściwość.

Dziewczyny młode natomiast można niekiedytam zastać. Mnóstwo jest bowiem dziewczyn w muzeach, dziewczyn, które kędyś odeszły z domównie zatrzymujących nic. Znalazły się przed tymigobelinami i zapamiętują się nieco. Zawsze czuły,że to istniało, takie ciche życie powolnych, nigdydo cna nie wyjaśnionych gestów — i przypominająsobie jak przez mgłę, iż nawet czas jakiś sądziły,że to ich życie będzie. Lecz potem z nagła wyciągają zeszyt i zaczynają rysować, wszystko jedno co,jeden z kwiatów albo małe ucieszne zwierzątko.O to wcale nie chodzi — podpowiedziano im — jakisię bierze przedmiot. I o to naprawdę nie chodzi.Tylko żeby rysować, to jest najważniejsze; po tobowiem odeszły dnia pewnego, dosyć gwałtownie.Z dobrej są rodziny. Ale gdy oto w czasie rysowaniapodnoszą ręce, okazuje się, że sukienka z tyłu jestnie zapięta albo niezupełnie dopięta. Jest tamkilka guziczków, do których sięgnąć nie można.Bo kiedy tę sukienkę robiono, nie było jeszczemowy o tym, że nagle same odejdą. W rodziniezawsze jest ktoś od takich guziczków. Ale tu, mójBoże, kto miałby się w to wdawać w tak wielkimmieście! Chyba gdyby się miało przyjaciółkę; leczprzyjaciółki są w tym samym położeniu — i wtedyjednak na tym się kończy, że się sobie nawzajemzapina suknie. To jest śmieszne i przypomina rodzinę, której się wspominać nie chce.

Nie można co prawda uniknąć zastanawiania sięod czasu do czasu w trakcie rysunków, czy to jednaknie można było zostać. Gdyby się umiało być pobożną, serdecznie pobożną w równym tempie z innymi. Ale to tak głupio wyglądało próbować wspólnie. Droga stała się jakoś węższa; rodziny już nieumieją iść do Boga. Pozostały więc już tylko różneinne rzeczy, które można było dzielić od biedy.Ale wówczas, jeśli się dzieliło uczciwie, tak małoprzypadało każdemu, że aż wstyd. A gdy się oszukiwało przy dzieleniu, powstawały sprzeczki. Nie,naprawdę lepiej rysować, wszystko jedno co. Z czasem podobieństwo zjawi się samo. A sztuka, skorosię ją tak stopniowo posiędzie, to jednak coś mocnodo pozazdroszczenia.

I przy tym usilnym zajmowaniu się rzeczami,które przedsięwzięły te dziewczyny, nie mają jużczasu podnosić oczu. Nie spostrzegają, jak przy całymtym rysowaniu jednak nic nie robią poza zgnębianiemw sobie życia niezmiennego, co w tych tkanych obrazach promieniście rozwarte jest przed nimi, w całejswej niewypowiedzianej bezgraniczności. One w towierzyć nie chcą. Teraz, kiedy tak wiele rzeczy zmienia się, one chcą się przemienić. Już prawie gotowesą stracić zaufanie do siebie i tak o sobie myśleć,jak na przykład mogliby o nich, kiedy są nieobecne,mówić mężczyźni. To wydaje im się postępem własnym. Już niemal są przekonane, że się szuka przeżycia za przeżyciem, coraz to mocniejszego: że na tympolega życie, jeśli się go nie chce utracić w niedorzeczny sposób. Zaczynały się już rozglądać, szukać,one, których siła zawsze na tym polegała, że mianoje znajdywać.

To dlatego, jak sądzę, że są zmęczone. Przez wiekidokonywały one całej miłości, zawsze grały pełnydialog, obie części. Mężczyzna bowiem powtarzałtylko i to źle. I nauczanie się utrudniał im swoimroztargnieniem, swoją niedbałością, zazdrością swoją, która także była rodzajem niedbałości. A onejednak wytrwały dniem i nocą i porastały w miłośći w nędzę. Z nich wszakże, pod nieskończonychnędz naciskiem, wyszły potężne Miłujące, co przetrwały mężczyznę, podczas gdy go wołały; któreponad niego wyrastały, skoro nie powracał, jakGaspara Stampa albo owa Portugalka, które nieustawały, aż męka ich przemieniła się w drętwą,lodowatą, już nie pohamowaną wspaniałość.

Wiemy o tej i innej, ponieważ są listy cudemjakby ocalałe albo książki z oskarżającymi lub skarżącymi się wierszami, albo portrety, co na nas patrząw galerii poprzez płacz jakowyś, który udał sięmalarzowi, bo malarz nie wiedział, co to było. Alebyło ich bezmiernie więcej. Takich, które listy swojespaliły, i innych, co już sił nie miały, aby listypisać. Staruszki zahartowane z jądrem cudownościw głębi duszy, które ukrywały. Bezkształtne, przytyłe kobiety, co zgrubiały z wyczerpania i upodobniły się swoim mężom, a jednak wewnątrz zupełnieinne były, tam, gdzie ich miłość pracowała, w ciemni.Rodzące, co nie chciały rodzić, a kiedy nareszcieskonały w ósmym połogu, to miały gest i lekkośćdziewcząt, co się na miłość cieszą. I te, które pozostały przy opojach i furiatach, jako że sposób znalazły, by w sobie tak być od nich daleko jaknigdzie indziej; a kiedy wychodziły do ludzi, tojuż stłumić tego nie mogły i połyskiwały, niby odustawicznego pośród świętych przebywania.

Któż może powiedzieć, ile ich było i jakie. Wydajesię, jak gdyby one zawczasu zniszczyły te słowa,w których można by je ująć.

Ale teraz, kiedy zmienia się tak wiele, nie nasząli rzeczą, abyśmy się przemienili? Czy nie mogliśmy spróbować rozwijać się coś niecoś i cząstkęnaszą tej pracy w Miłości powoli, stopniowo wziąć na siebie? Oszczędzano nam wszystkichjej trudów i tak się nam ona ześliznęła do rozrywek,jak do dziecięcej szuflady z zabawkami wpadaczasem kawałek prawdziwej koronki i bawi, i jużnie bawi, i wreszcie leży pośród rzeczy złamanychi rozkręconych, gorszy od wszystkiego.

Zepsuci jesteśmy łatwym używaniem, jak wszelacydyletanci, i stoimy w odorze maestrii.

A gdyby nam tak pogardzić sukcesami, gdybytak zacząć, od początku zupełnie, uczyć się pracyMiłości, która zawsze za nas była czyniona? Gdybytak pójść nam i stać się nowicjuszami — teraz — kiedysię wiele przemienia?

Teraz już też wiem, jak to było, kiedy mamanrozwijała małe pasma koronek. Jedną jedyną bowiem z szuflad w sekretarzyku Ingeborgi zajęła dlasiebie.

— Zobaczmy je, Malte — rzekła i cieszyła się,jakby dopiero miała za chwilę otrzymać w prezenciewszystko, co było w małej, żółtej, lakierowanejszufladzie. A potem, nie mogąc doczekać, już ledwoumiała rozwinąć bibułki. Ja to musiałem zawszeczynić. Ale i ja byłem bardzo podniecony, kiedypojawiały się koronki. Nawinięte były na drewnianywałek, zgoła niewidoczny pod masą koronek. I terazrozwijaliśmy je powoli, przyglądając się przeciągającym wzorom — i przerażaliśmy się nieco za każdymrazem, gdy koronka się kończyła. Kończyły się taknagle.

Więc były najpierw wstawki włoskiej roboty,twarde płatki z powyciąganymi nitkami, w którychsię wszystko ustawicznie powtarzało, wyraźnie jakw chłopskim ogródku. Potem nagle cały szeregnaszych spojrzeń zakratowany był wenecką ręcznąkoronką, jakbyśmy klasztorami byli albo więzieniami. Lecz widok znów się uczynił wolny i patrzyłosię daleko w ogrody coraz to sztuczniejsze, że ażbyło gęsto i ciepło przed oczami, gdyby w cieplarni:przepyszne rośliny, których nie znaliśmy, roztwierały liście potężne, pnącze chwytały się wzajemnieniby w zawrocie głowy, a wielkie otwarte kwiatykoronek points d'Alençon mąciły wszystko swymioczkami. Nagle, w znużeniu kompletnym i oszołomieniu, wychodziło się na świat, na długi gościniecwalansjenek, i była zima, i wczesny ranek, i szron.I trzeba się było przedzierać przez zaśnieżonekrzewiny binche i docierało się do miejsc, kędy nieszedł jeszcze nikt; gałązki zwisały tak dziwnie kudołowi, mogła być pod tym mogiła jaka, lecz my toukrywaliśmy przed sobą. Mróz coraz bliżej, natrętniej przybliżał się ku nam i wreszcie mówiła maman,gdy nadchodziły maleńkie, najdelikatniejsze koronki,na klockach dziergane:

— Ooo, teraz nam szron kwiaty białe na oczachmaluje...

I tak też było, bo wewnątrz w nas było bardzociepło.

Przy nawijaniu wzdychaliśmy oboje, była todługa robota, ale nie chcieliśmy jej powierzaćnikomu.

— Pomyśl tylko: gdybyśmy musieli je robić —mówiła maman i miała w oczach wyraźny przestrach.

Tego wcale wyobrazić sobie nie mogłem. Przyłapałem się na tym, że pomyślałem o małych zwierzątkach, które to przędą nieustannie i które się zato zostawia w spokoju. Nie, to były oczywiściekobiety.

— Te z pewnością poszły do nieba, te, które torobiły — zauważyłem z podziwem.

Pomnę, jak uderzyła mnie ta okoliczność, żedawno nie pytałem o niebo. Maman odetchnęła,koronki były złożone jak trzeba.

Po chwili, kiedy ja już o tym zapomniałem, powiedziała bardzo wolno:

— Do nieba? Ja myślę, że one tam już są. Starczypopatrzeć na to: to już chyba spory szmat wiecznejszczęśliwości. Wszak tak mało się o tym wie.

Nieraz, gdy byli goście, mówiło się, że Szulinowie liczą się z groszem. Wielki, stary pałac spłonąłprzed paru laty i teraz mieszkali w obu ciasnychskrzydłach, i liczyli się z groszem. Ale przyjmowaniegości z dawna mieli we krwi. Tego wyrzec się nieumieli. Kiedy ktoś niespodzianie zajeżdżał do nas,to z pewnością jechał od Szulinów; a skoro ktośnagle spoglądał na zegarek i przestraszony musiałna gwałt wyjeżdżać, to na pewno spodziewano sięgo w Lystager.

Maman właściwie wcale już nie opuszczała domu,ale o podobnych rzeczach Szulinowie słyszeć niechcieli. Rada nierada musiała kiedyś pojechać z nami.Było to w grudniu po kilku wczesnych opadachśnieżnych. Sanie zamówione były na trzecią, jamiałem też jechać. U nas jednakże nigdy nie wyjeżdżało się punktualnie. Maman, która nie lubiłaanonsowania, że powóz zajechał, zazwyczaj schodziła o wiele za wcześnie, a gdy nie znajdywała nikogo,zawsze przypominała sobie coś, co już dawnopowinno było być odrobione, i gdzieś na górzepoczynała szukać albo porządkować i potem ledwoz trudem można ją było odnaleźć. Ostatecznie staliwszyscy i czekali. A gdy siedziała wreszcie zakutana,okazywało się, że czegoś zapomniała, i trzeba byłowołać panią Sieversen; bo tylko pani Sieversenwiedziała, gdzie to było. A potem konie ruszałynagle, zanim pani Sieversen wracała.

Owego dnia w ogóle nie rozjaśniło się należycie.Drzewa sterczały, jakby we mgle, nie wiedząc, gdziesię podziać — i był w tym pewien gest przekory,tak wjeżdżać tam prosto przed siebie. Wtem śniegcicho począł prószyć dalej — i teraz jakoby ostatnijuż zarys był wymazany, i jechało się niby wprostw białą kartę. Nie było nic poza dzwonkami i nie sposób było rzec, gdzie właściwie dzwoni. Przyszłachwila, że przestało, jak gdyby oto dzwonek ostatnibył wydany; ale potem zebrało się znów i byłorazem, i sypało się znowu z całej pełni.

Ta wieża kościelna po lewej stronie to mogłobyć przywidzenie. Ale zarys parku pojawił się nagle,wysoki, prawie nad głową — i było się w długiejalei. Dźwięk dzwonków już nie urywał się zupełnie;jakby się gronami czepiał drzew po lewej i prawejstronie. Potem skręciło się i objechało dokoła czegoś,i minęło po prawej coś, i stanęło się pośrodku.

Stangret Grzegorz zapomniał zupełnie, że dworunie ma, a dla nas wszystkich ten dwór w tej chwilibył. Weszliśmy po schodach otwartych, wiodących na stary taras, zdziwieni, że dom jest ciemny.Nagle otwarły się jakieś drzwi, w dole na lewo zanami, i ktoś zawołał:

— Tutaj!

I uniósł kopcącą latarkę, i machał nią.

Ojciec mój zaśmiał się:

— Chodzimy tu omackiem jak upiory — i pomagał nam zejść z powrotem po schodach.

— Ale tu przecież co dopiero był dom — rzekłamaman i jakoś nie mogła od razu przywyknąć doWiery Szulinówny, która wybiegła ciepła i roześmiana. Teraz naturalnie trzeba było prędko wchodzićdo środka, a o tym dworze już nie było mowy.W ciasnym przedpokoju zdjęto wszystkim okryciai potem zaraz było się w samym środku międzylampami i naprzeciw ciepła.

Ci Szulinowie był to potężny ród samodzielnychkobiet. Nie wiem, czy istnieli synowie. Pamiętamtylko trzy siostry. Najstarszą, zamężną za pewnymmarchese w Neapolu, z którym się teraz powolnie,wśród licznych procesów, rozwodziła. Druga byłaZoë, o której mówiono, że nie było rzeczy, którejby nie wiedziała. A przede wszystkim była Wiera,ta ciepła Wiera; Bóg raczy wiedzieć, co się z nią stało.Hrabina, z domu Nariszkinówna, właściwie byłaczwartą siostrą i to pod pewnym względem najmłodszą. Nie wiedziała o niczym i dzieci musiały ją uczyćbezustannie. A dobry hrabia Szulin czuł się jakbyożeniony z wszystkimi tymi kobietami i obchodziłje, i całował na oślep.

Na razie śmiał się głośno i witał nas gruntownie.Mnie podawano sobie między kobietami i obmacywano, i pytano. Ale ja postanowiłem na pewno,jak to wszystko minie, wymknąć się w jakikolwieksposób i rozejrzeć się za tym dworem. Byłem przekonany, że on dzisiaj stoi. Wydostanie się nie byłotak trudne; między tą ciżbą sukien można się byłoprzemknąć jak pies, a drzwi do przedpokoju byłyjeszcze przymknięte. Ale te drugie, od dworu, niechciały ustąpić. Był tam szereg przyrządów, zasuwi łańcuchów, z którymi w pośpiechu nie dałem sobierady. Wreszcie drzwi jednak się otwarły, lecz z głośnym hałasem — i zanim znalazłem się na dworze,przyłapano mnie i pociągnięto wstecz.

— Hola! Tu czmychać nie wolno! — rzekła WieraSzulinówna rozweselona.

Nachyliła się ku mnie, a ja byłem zdecydowanynic nie zdradzać tej ciepłej osobie. Lecz ona, kiedynie rzekłem nic, przypuściła z punktu, że zwykłapotrzeba naturalna popchnęła mnie do drzwi; pochwyciła mnie za rękę i już zaczęła iść, i chciała mnietrochę poufale, a na poły wyniośle, zaprowadzićgdzieś. Miłe to nieporozumienie drasnęło mniedo żywego. Wyrwawszy się spojrzałem na nią zły.

— Dwór chcę zobaczyć — rzekłem dumnie.

Nie zrozumiała.

— Ten duży dwór, tam przy schodach.

— Głuptasku! — rzuciła machnąwszy ręką —tam przecież nie ma już żadnego dworu...

Upierałem się.

— Pójdziemy kiedy za dnia — zaproponowałapojednawczo — teraz tam się wałęsać nie można.Są tam doły, a zaraz za tym tatusiowe rybne sadzawki, którym się zamarzać nie pozwala. Wpadniesztam i będziesz rybą.

Z tymi słowami popchnęła mnie przed sobą napowrót do jasnych komnat. Tu siedzieli wszyscyi rozmawiali, a ja przyjrzałem im się po kolei; cinaturalnie idą tam tylko wtedy, gdy go nie ma —pomyślałem z pogardą — gdybyśmy tu mieszkali,maman i ja, to byłby zawsze.

Maman miała wygląd roztargniony, podczas gdywszyscy mówili równocześnie. Myślała z pewnościąo tym dworze.

Zoë przysiadła się do mnie i zadawała pytania.Miała twarz pełną ładu, a w twarzy tej wznawiał sięod czasu do czasu błysk rozumienia, jak gdybyustawicznie rozumiała coś nowego. Ojciec mójsiedział pochylony nieco na prawo i słuchał markizy,która się śmiała. Hrabia Szulin stał między mamana swoją żoną i coś opowiadał. Ale hrabina przerywamu, widzę, w połowie zdania.

— Nie, dziecko, to ci się przywidziało — rzekłhrabia dobrodusznie, lecz i on miał tę samą zaniepokojoną twarz i wyciągał ją nad obu damami. Hrabinęnie sposób było odwieść od tak zwanego przywidzenia. Widać było po niej wielkie natężenie, jak u kogoś,kto nie chce, by mu przeszkadzano. Miękkimi, pełnymi pierścionków rękami uczyniła kilka drobnych,odpierających ruchów, ktoś powiedział psst! —i nagle zrobiło się zupełnie cicho.

Za ludźmi tłoczyły się wielkie przedmioty zestarego dworu, o wiele za blisko. Ciężkie srebrarodzinne wydymały się i lśniły, niby widziane przezszkła powiększające. Ojciec mój obejrzał się zdziwiony.

— Mama czuje swąd — rzekła Wiera za nim —wtedy zawsze my wszyscy musimy być cicho, onauszami wącha — przy tym jednak ona sama stałaz podniesionymi brwiami, czujna i cała zamienionaw węch.

Szulinowie pod tym względem byli nieco dziwni od czasu pożaru. W ciasnych, przegrzanych pokojach co chwila pojawiał się zapach — i wówczasbadano go i każdy wydawał opinię. Zoë krzątałasię koło pieca, rzeczowo i sumiennie, hrabia obchodziłpokój i przystawał trochę w każdym kącie, i czekał:

— To nie tu — mówił po chwili.

Hrabina wstała i nie miała pojęcia, gdzie szukać.Ojciec mój kręcił się wolno dokoła siebie, jakby miałzapach za plecami. Markiza, która od razu przypuściła, że to jest zapach brzydki, trzymała chusteczkę pod nosem i patrzyła kolejno na obecnych, czyjuż minęło.

— Tu, tu! — wołała Wiera od czasu do czasu,jak gdyby już go miała. I wkoło każdego słowa byłodziwnie cicho. Co do mnie, pilnie wąchałem razemz innymi. Lecz nagle (czy to od gorąca w pokoju,czy też od tego mnóstwa bliskiego światła) opadłomnie po raz pierwszy w życiu coś jak upiorny strach.Zrozumiałem, że wszyscy ci wyraźni wielcy ludzie,którzy co dopiero śmiali się i gadali, teraz krążylizgarbieni i zajmowali się czymś niewidzialnym,że przyznawali, iż tam istniało coś, czego nie widzieli.I ta okropność, że to coś mocniejsze było niż oniwszyscy.

Strach mój wzrastał. Wydało mi się, że to, czegooni szukają, nagle może wybuchnąć ze mnie jakzaraza; i potem oni zobaczą, i wskazywać będą namnie. Zrozpaczony spojrzałem ku maman. Siedziaładziwnie prosto, miałem wrażenie, że na mnie czeka.Ledwie byłem przy niej i uczułem, że ona drżyw sobie, a już wiedziałem, że ten dwór dopiero terazprzemija.

— Malte, tchórz! — śmiało się kędyś. Był toWiery głos.

Ale my nie puściliśmy się i znieśliśmy to wspólnie.I tak pozostaliśmy, maman i ja, aż ten dwór przeminął zupełnie.

Najbogatsze wszakże w prawie niepojęte doświadczenia były jednak imieniny. Wiedziało się już, żeżycie lubowało się w nierobieniu różnic; ale w tendzień wstawało się z takim prawem do radości, żenie można było wątpić w to prawo. Prawdopodobnieuczucie prawa tego wyrobione zostało w dzieckubardzo wcześnie, w czasach kiedy się po wszystkosięga i wszystko dostaje, i kiedy się rzeczy, trzymanew ręku w danej chwili, nieomylną wyobraźniąpotęguje do podstawowej intensywności panującegow tej chwili pragnienia.

Ale potem nagle zjawiają się te osobliwe imieniny,kiedy się w utwierdzeniu świadomości tego prawawidzi, jak inni tracą pewność. Chciałoby się ponojeszcze, jak dawniej, być ubranym przez kogośi potem przyjmować wszystko. Ale zaraz po przebudzeniu słyszy się, jak ktoś za drzwiami woła, że tortujeszcze nie ma; albo słychać, jak coś się tłucze,podczas gdy w sąsiednim pokoju przygotowujesię stolik z podarkami; albo ktoś wchodzi i zostawiadrzwi otwarte — i widzi się wszystko, zanim widziećwolno. To jest chwila, kiedy odczuwa się coś w rodzaju operacji. Krótki, wściekle bolesny chwyt.Lecz ręka, która go czyni, wprawna jest i mocna.Już przeszło.

A ledwo się to przetrwało, już się nie myśli o sobie.Chodzi o ratowanie imienin, o śledzenie drugich,o uprzedzanie ich błędów, o utwierdzenie ichw złudzeniu, że wszystko świetnie pokonali. Oni tegobynajmniej nie ułatwiają. Okazuje się, że są niezwykle niezręczni, prawie głupi. Potrafią wejść dopokoju z jakąkolwiek paczką, przeznaczoną dlainnych ludzi; wybiega się ku nim i potem trzebaudawać, że się w ogóle biega po pokoju, tak dlaruchu, bez oznaczonego celu. Oni chcą dzieckozaskoczyć i pozornie udając oczekiwanie unosząnajniższą warstwę w pudełku od zabawek, gdzie niema nic oprócz wiórków; wówczas trzeba im ulżyćw zakłopotaniu. Albo jeśli to było coś mechanicznego,przekręcą sprężynę darowanej zabawki przy pierwszym nakręcaniu. Dobrze jest zatem ćwiczyć sięzawczasu, aby umieć przekręconą mysz lub cośw tym rodzaju popychać nieznacznie nogą: w tensposób często można ich oszukać i wybawić z zawstydzenia.

Wszystko to można było zdziałać ostatecznie, takjak trzeba, nawet bez szczególnych zdolności. Talentbył właściwie potrzebny wówczas tylko, skoro ktośwysilił się i przyniósł, ważnie i dobrodusznie, radośćpewną — i widziało się już z daleka, że to byłaradość dla kogoś zupełnie innego, kompletnie obcaradość; nawet nie wiadomo, do kogo by się stosowała: tak była obca.

Że się opowiadało, naprawdę opowiadało, tomusiało być przed moim czasem. Ja nigdy nikogonie słyszałem opowiadającego. Wówczas, kiedy Abelone opowiadała mi o młodości maman, pokazało się,że nie umie opowiadać. Stary hrabia Brahe podobnojeszcze umiał. Spiszę tu, co ona o tym wiedziała.

Abelone jako młodziutka dziewczyna musiałamieć pewien okres, kiedy posiadała swoistą, przestronną ruchliwość. Brahowie mieszkali wówczasw mieście, na Bredgade, żyjąc dość towarzysko.Kiedy późnym wieczorem Abelone wchodziła doswego pokoju na górze, zdało jej się, że jest zmęczonajak inni. Potem jednak nagle poczuła okno i, jeślidobrze rozumiałem, mogła wobec nocy stać godzinami i myśleć: to mnie obchodzi.

— Jak więzień stałam tak — mówiła — a gwiazdyto była wolność.

Mogła wówczas zasypiać, nie tracąc lekkości.Wyrażenie „zapadać w sen” wcale nie stosuje siędo tego wieku dziewczęcego. Sen to było coś, co rosłoz człowiekiem, a od czasu do czasu oczy miało sięotwarte i leżało się na nowej jakiejś płaszczyźnie,której daleko jeszcze było do najwyższej. A potembudził się człowiek przede dniem; w zimie nawet,kiedy drudzy zaspani i spóźnieni przychodzili napóźne śniadanie. Wieczorem, kiedy się ściemniało,były przecież tylko światła dla wszystkich, wspólneświatła. Ale te dwie świece o wczesnym ranku w nowej tej ciemności, z którą wszystko zaczynało sięod nowa — te miało się dla siebie. Stały w swoimniskim dwuramiennym świeczniku i spokojnie świeciły przez małe, owalne, różyczkami umalowaneabażurki, które co pewien czas trzeba było posuwać.To nic nie przeszkadzało; bo po pierwsze wcalenie trzeba się było śpieszyć, a po wtóre, zdarzałosię jednak, że należało podnieść oczy i pomyśleć,gdy się list kreśliło albo pisało w pamiętniku, zaczętym kędyś dawno, innym zupełnie pismem, trwożliwie i ładnie.

Hrabia Brahe żył w zupełnym odosobnieniu odswoich córek. Uważał to za złudzenie, jeżeli ktośtwierdził, że życie z innymi dzieli. (Tak, dzieli — mówił.) Ale nie było mu to niemiłe, gdy ludzie opowiadali mu o jego córkach; słuchał uważnie, jak gdybymieszkały w innym mieście.

Było to więc coś zgoła nieoczekiwanego, kiedypewnego razu po śniadaniu skinął ku Abelone:

— Zdaje się, że mamy te same przyzwyczajenia,ja także pisuję bardzo wcześnie. Możesz mi pomóc.

Abelone wiedziała to jeszcze wczoraj.

Już następnego ranka zaprowadzono ją do ojcowskiego gabinetu, cieszącego się opinią niedostępności.Nie miała czasu ogarnąć go wzrokiem, albowiemposadzono ją natychmiast naprzeciw hrabiego przybiurku, wydającym jej się jak równina z kępamiksiążek i plikami papierów.

Hrabia dyktował. Ci, którzy twierdzili, że hrabiaBrahe pisze pamiętniki, niezupełnie się mylili. Tylkoże nie było mowy o politycznych ani wojskowychwspomnieniach, jak oczekiwano z zaciekawieniem.

— O tych zapominam — mawiał stary pan krótko,skoro go ktoś o te rzeczy zaczepiał. Ale dzieciństwazapomnieć nie chciał. To rzecz ważna. I zupełnieto było w porządku według jego mniemania, że owebardzo odległe czasy teraz zyskiwały w nim przewagę, że skoro ku wnętrzu kierował swój wzrok,one się słały tam, ni to w jasną letnią noc północnychkrajów, spotęgowane a bezsenne.

Czasami zrywał się i gadał prosto w świece, ażmigotały. Albo całe zdania trzeba było skreślaći potem porywczo chodził po pokoju i powiewałzielonawym, jedwabnym szlafrokiem. Podczas tegowszystkiego jeszcze jedna osoba była obecna, Sten,stary, jutlandzki kamerdyner hrabiego, który miałza zadanie, skoro dziadek się zrywał na nogi, kłaść ręceszybko na pojedyncze luźne kartki, pokryte zapiskamii rozłożone po stole. Jaśnie pan imaginował sobie,że dzisiejszy papier jest nic niewart, że zbyt lekkijest i ucieka przy najmniejszej sposobności. A Sten,którego długą górną tylko połowę widać było, podzielał to podejrzenie i siedział niejako na swoich rękach,oślepiony światłem i poważny jak nocny ptak.

Ów Sten niedzielne popołudnia spędzał na czytaniu Swedenborga, a nikt ze służby nie śmiałbywejść do jego pokoju, bo mówiono, że wywołujeduchy. Rodzina Stena z dawien dawna obcowałaz duchami, a Sten predestynowany był szczególniedo tego obcowania. Matce jego coś ukazało się onejnocy, kiedy go rodziła. Wielkie miał, okrągłe oczy,a drugi koniec jego wzroku kładł się za każdymczłowiekiem, na którego tym wzrokiem patrzył.Ojciec Abelone często o duchy go pytał, jak sięzwykle pyta ludzi o ich krewnych:

— Czy przyjdą, Sten? — mówił życzliwie. — Todobrze, jeżeli przyjdą.

Przez parę dni odbywało się to dyktowanie. Alepotem Abelone nie umiała napisać „Eckernförde”.Było to imię własne, a ona nigdy go nie słyszała.Hrabia, który po cichu dawno już szukał pretekstudo zaniechania pisaniny, zbyt wolnej dla jegowspomnień, udał niechęć.

— Ona tego napisać nie umie! — rzekł ostro —a inni nie będą umieli przeczytać. A czyż oni w ogólebędą widzieli to, co ja tam mówię? — dodałzły, z oka nie spuszczając Abelone.

— Czy go zobaczę, tego Saint-Germain? — krzyknął na nią. — Czy mówiliśmy Saint-Germain?Przekreśl. Pisz: markiz Belmare.

Abelone przekreśliła i pisała. Lecz hrabia takszybko mówił, że nie można było nadążyć.

— Dzieci nie cierpiał ten kapitalny Belmare, alemnie, malca tyciego, na kolana brał, a mnie przyszedł pomysł gryzienia jego diamentowych guzików. To go cieszyło. Śmiejąc się, podniósł mojągłowę, aż spojrzeliśmy sobie w oczy.

— Znakomite masz zęby — rzekł — zęby pełneprzedsiębiorczości...

Lecz ja zapamiętałem oczy jego. Później zjeździłem kawał świata. Sporo widziałem oczu, wierzajmi: takich nigdy. Dla tych oczu nic nie potrzebowało istnieć, one to w sobie miały. O Wenecji słyszałaś? Dobrze. Powiadam ci, że one Wenecjęwpatrzeć mogły tu w ten pokój — i byłaby tu,tak jak ten stół. Siedziałem w kącie kiedyś i słyszałem, jak ojcu mojemu o Persji opowiadał, czasamimyślę jeszcze, że mi tym pachną ręce. Ojciec mójcenił go, a jego wysokość pan landgraf był czymśniby uczniem jego. Nie brakło jednak i takich, comu za złe mieli, że w przeszłość wierzył tylko wtenczas, jeżeli była w nim. Tego pojąć nie mogli, że tegraty mają tylko sens, jeśli się człowiek narodziłz nimi.

— „Te księgi są puste! — krzyczał hrabia z wściekłym gestem ku ścianom — krew! o krew chodzi,w niej trzeba umieć czytać. Dziwne on tam miałhistorie i osobliwe obrazki, ten Belmare; gdziekolwiek otwierał, zawsze coś było zapisane; żadnastronica w jego krwi nie była pominięta. A kiedyzamykał się od czasu do czasu i sam w niej kartyprzewracał, wówczas dochodził do miejsc o robieniuzłota i o kamieniach, i o farbach. Dlaczego tego tamnie miało być? To z pewnością gdzieś jest napisane”.

„Mógł dobrze żyć z jedną prawdą ten człowiek,gdyby był sam. Ale to nie bagatela sam na sam byćz taką prawdą. A on nie był na tyle niesmaczny, byzapraszać ludzi na odwiedzanie go przy takiej prawdzie; ona nie miała dostać się na języki: na to byłon zbytnio człowiekiem wschodnim. «Adieu, madame — mówił jej zgodnie z prawdą — innym razem.Może za tysiąc lat będzie się nieco silniejszym i bardziej spokojnym. Piękność pani przecież rozkwitadopiero, madame» — mówił, a nie była to tylkouprzejmość. Tak odszedł i daleko założył dla ludziswój zwierzyniec, coś w rodzaju Jardin d'Acclimatation dla większych gatunków kłamstw, jakich u nasnie widywano potąd, i palmiarnię przesadności,i małą, pielęgnowaną troskliwie figuerie fałszywychtajemnic. I poschodziły się zewsząd, a on obchodziłz diamentowymi spinkami u trzewików i był cały dlaswoich gości”.

„Powierzchowna egzystencja: co? Właściwie byłato jednak pewna rycerskość wobec jego damy, a nieźlezakonserwował się przy tym”.

Od pewnej już chwili starzec nie mówił ku Abelone, o której zapomniał. Jak wściekły latał po pokoju i ciskał wyzywające spojrzenia Stenowi, jakgdyby Sten w pewnej chwili miał się zamienić w tego,o kim on myślał. Lecz Sten jeszcze się nie zamieniał.

— Trzeba by go widzieć — ciągnął hrabia Brahez zawziętością. — Był czas, kiedy widzialny byłnajzupełniej, aczkolwiek w niektórych miastach listyprzezeń otrzymywane nie były skierowane do nikogo:tylko miejscowość była na nich, nic więcej. Ale jago widziałem.

— Nie był piękny.

Hrabia zaśmiał się dziwnie pośpiesznie.

— Ani tym, co ludzie zwą „wybitny” albo „wytworny”: zawsze byli wytworniejsi obok niego.Był bogaty: ale to u niego było tylko jak kaprys, natym nie można było polegać. Rosły był, choć innitrzymali się lepiej. Oczywiście nie mogłem wówczasosądzić, czy był inteligentny i czy to i tamto miał,do czego się wagę przykłada: ale był.

Hrabia dygocząc stał i uczynił ruch, jak gdybyw przestrzeń wstawiał coś, co pozostało.

W tej chwili zauważył Abelone.

— Czy widzisz go? — ofuknął ją. I nagle pochwycił srebrny świecznik i oślepiająco w twarz jej błysnął.

Abelone pamiętała, że widziała go.

W następnych dniach Abelone wzywana byłaregularnie, a dyktowanie po tym zajściu odbywałosię znacznie spokojniej. Hrabia według najróżniejszych papierów zestawił najwcześniejsze swoje wspomnienia z koła Bernstorffów, gdzie ojciec jegoodegrał pewną rolę. Abelone tak dobrze była terazwtajemniczona w osobliwości swojej pracy, że ktowidział tych dwoje, mógł celową ich wspólnotęłatwo poczytać za istotną zażyłość.

Pewnego razu, kiedy Abelone już się chciałausunąć, stary pan podszedł ku niej i jak gdyby z niespodzianką jakowąś ręce trzymał za sobą:

— Jutro pisać będziemy o Julii Reventlow — rzekłi delektował się własnymi słowami:

— To była święta.

Prawdopodobnie Abelone patrzyła nań z niedowierzaniem.

— Tak, tak, to wszystko jeszcze istnieje — obstawał rozkazującym tonem — wszystko istnieje, hrabianko Abel.

Wziął ręce Abelone i roztworzył je niby książkę.

— Miała stygmaty — rzekł — tu i tu.

I zimnym palcem twardo i krótko stuknął w obiejej dłonie.

Wyrażenia „stygmaty” Abelone nie znała. To się okaże, pomyślała, niecierpliwiła się wielce, by słyszeć o tej świętej, którą widział jeszcze jej ojciec.Ale już jej nie zawezwano, ani następnego ranka,ani później.

— O hrabinie Reventlow później często przeciemówiło się u was — kończyła Abelone krótko, gdyją prosiłem, aby opowiadała więcej. Miała wyglądzmęczony; twierdziła też, że prawie wszystko zapomniała.

— Ale te miejsca czuję jeszcze czasami — uśmiechała się i nie mogła się powstrzymać, i niemal ciekawie patrzyła w puste swoje dłonie.

Jeszcze przed śmiercią ojca mego wszystko sięzmieniło. Ulsgaard już do nas nie należał. Ojciecmój umarł w mieście, w mieszkaniu na piętrze,które mnie się wydawało wrogie i obce. Ja byłemwówczas już za granicą i przyjechałem za późno.

Leżał na marach w pokoju od podwórza międzydwoma rzędami wysokich świec. Zapach kwiatówniezrozumiały był jak wiele równoczesnych głosów.Piękna twarz, w której oczy zamknięto, miała wyrazuprzejmego przypominania. Ubrany był w mundurłowczego, lecz z niewiadomego powodu założonobiałą wstęgę zamiast błękitnej. Ręce nie były splecione, leżały skośnie jedna na drugiej i wyglądałybezmyślnie i jak podrobione. Opowiedziano miszybko, że cierpiał wiele, wcale nie znać było tego.Rysy jego były pozestawiane, jak meble w pokojugościnnym po czyimś wyjeździe. Miałem uczucie,jakbym go już częściej widywał umarłym; tak dobrzeznałem to wszystko.

Nowe było tylko otoczenie, w przykry jakiś sposób. Nowy był ten duszący pokój, co naprzeciwkomiał okna, prawdopodobnie okna innych ludzi.Nowe było to, że pani Sieversen wchodziła od czasudo czasu i nic nie robiła. Pani Sieversen postarzałasię. Potem miałem jeść śniadanie. Kilkakrotniewzywano mnie do stołu. Absolutnie nic mi na tymnie zależało, aby tego dnia jeść śniadanie. Nie spostrzegłem, że chciano mnie stąd wyprosić; wreszcie,ponieważ nie odchodziłem, pani Sieversen jakośdała mi do zrozumienia, że przyszli lekarze. Niepojmowałem po co.

— Jeszcze tam jest coś do zrobienia — rzekłapani Sieversen i z natężeniem patrzyła na mnieczerwonymi oczami.

Potem ze zbytnim pośpiechem weszli dwaj panowie: byli to lekarze. Pierwszy pochylił raptowniegłowę, jakby rogi miał i chciał ubóść, i spoglądałna nas ponad okularami: najpierw na panią Sieversen,potem na mnie.

Skłonił się z formalnością studencką.

— Pan łowczy jeszcze jedno miał życzenie —rzekł zupełnie tak samo, jak wszedł; miało się znowu wrażenie, że zbytnio się śpieszy. Skłoniłemgo, nie wiem jak, do skierowania wzroku przezszkła. Kolega jego był to tęgi, cienkoskóry blondyn;przyszło mi na myśl, że musi być łatwo doprowadzićgo do zarumienienia. Przy tym zrobiła się pauza.Dziwne to było, że łowczy teraz jeszcze miał życzenia.

Mimo woli znów spojrzałem w piękną, równątwarz. I oto wiedziałem, że chciał pewności. Pewności właściwie pragnął zawsze. Teraz miał ją uzyskać.

— Panowie przyszli dla przekłucia serca: proszę.

Skłoniłem się i ustąpiłem wstecz. Obaj lekarzepochylili się jednocześnie i natychmiast poczęliporozumiewać się co do swojej roboty. Ktoś jużteż odsuwał na bok świece. Lecz starszy lekarz jeszcze raz postąpił ku mnie kilka kroków. Z pewnego oddalenia pochylił się naprzód, aby zaoszczędzić ostatni kawałek drogi, i spojrzał na mnie zły.

— Nie potrzeba — rzekł — to znaczy, uważam,że może lepiej będzie, jeżeli pan...

Wydał mi się zaniedbany i zużyty w oszczędnej swojej i pośpiesznej postawie. Skłoniłem sięponownie; tak jakoś wyszło, że już znowu się skłoniłem.

— Dziękuję — rzekłem zwięźle. — Nie będęprzeszkadzał.

Wiedziałem, że to zniosę i że nie było powodudo usuwania się od tej sprawy. To musiało przyjść.To był może sens wszystkiego. Zresztą nie widziałem nigdy, jak się komuś przekłuwa pierś. Uważałem za naturalne nie odpychać tak osobliwegodoświadczenia, skoro się zjawiało tak swobodniei bezwarunkowo. W rozczarowania wówczas jużwłaściwie nie wierzyłem; nie było więc żadnych obaw.

Nie, nie, wyobrazić sobie nic na świecie nie można, najzupełniej nic. Wszystko składa się z tak wielu jedynych szczegółów, nie dających się przewidzieć. W imaginacji pomija się je, nie spostrzegającw pośpiechu ich braku. Rzeczywistości wszakżepowolne są i nieopisanie szczegółowe.

Któż byłby na przykład pomyślał o tym oporze.Zaledwie obnażona była szeroka, wyniosła pierś,a już pośpieszny człowieczek odnalazł miejsce,o które chodziło. Wszelako przyłożony szybko instrument nie wszedł. Miałem uczucie, jak gdybynagle wszelki czas zniknął z tego pokoju... Byliśmyjak w obrazie. Lecz potem czas nadążył małym,ślizgającym się szmerem — i było go więcej, niżmożna było zużyć. Wtem zastukało gdzieś. Nigdynie słyszałem takiego stukania: ciepły, zamknięty,podwójny stuk. Słuch mój podał go dalej i zobaczyłem zarazem, iż lekarz natrafił na grunt. Aleminęła chwila, zanim skojarzyły się we mnie tedwa wrażenia. Aha, pomyślałem, a więc teraz przebili. To stukanie, jeżeli chodzi o tempo, było prawiezłośliwie uradowane.

Przyjrzałem się temu człowiekowi, którego jużznałem teraz tak dawno. Nie, on był najzupełniejopanowany; szybko i rzeczowo pracujący pan,który zaraz musiał jechać dalej. Nie było w tymani cienia rozkoszy lub satysfakcji. Na lewej tylkoskroni ustawiło się parę włosków z jakiegoś dawnego instynktu. Ostrożnie wyciągnął instrument i pozostało coś jak usta, z których dwa razy po sobiewystąpiła krew, jakby mówiły coś dwuzgłoskowego.Młody blondyn zebrał to prędkim, eleganckimruchem w swoją watę. I teraz rana pozostała spokojna jak zamknięte oko.

Należy przypuścić, że skłoniłem się jeszcze raz,tym razem nie bardzo przytomnie. Przynajmniejzdumiony byłem, że znalazłem się sam. Ktoś ułożył na powrót mundur i biała wstęga leżała na wszystkim jak przedtem. Ale teraz łowczy był nieżywy,a nie tylko on sam. Teraz serce było przebite, nasze serce, naszego pokolenia serce.

Teraz było po wszystkim. Więc to było ono kruszenie hełmu: „Brigge po dziś dzień i już przenigdy” — coś powiedziało we mnie.

O moim sercu nie pomyślałem. A kiedy później wpadło mi na myśl, po raz pierwszy wiedziałem z całą pewnością, że to serce tu nie wchodziłow grę. To było pojedyncze serce. Zabierało się jużdo zaczynania od początku.

Wiem, uwidziałem sobie, że nie zaraz będę mógłwyjechać. Wpierw musi wszystko być uporządkowane, powtarzałem sobie. Co miało się porządkować, nie zdawałem sobie sprawy. Właściwie niebyło nic do roboty. Chodziłem po mieście, stwierdzając, że to miasto zmieniło się. Było mi przyjemnie wyjść z hotelu, w którym zamieszkałem,i widzieć, że to było teraz miasto dla dorosłych,które dla mnie przybierało pozę jak dla kogoś obcego niemal. Zmniejszyło się trochę wszystko —a ja promenowałem przez ulicę Długą, aż do latarnimorskiej i z powrotem. Kiedy zachodziłem w okolicę Amaliengade, łacno mogło się przydarzyć, żeskądś wychodziło coś, co człowiek uznawał przezlata całe, a co jeszcze raz próbowało swej mocy.Były tam narożne okna albo portale, albo latarnie,wiele o człowieku wiedzące i grożące tą wiedzą.Patrzyłem im w oczy i dawałem do odczucia, żemieszkam w hotelu „Feniks”, i że każdej chwilimogę wyjechać. Lecz sumienie moje nie było przytym spokojne. Zrodziło się we mnie podejrzenie,że dotąd żaden z tych wpływów i związków niebył naprawdę przezwyciężony. Opuszczono je pewnego dnia potajemnie, wcale nie wykończone. Więci dzieciństwo trzeba by jeszcze przebyć, skorosię nie chce poniechać ich na zawsze. I w chwili,gdy pojmowałem, jak je tracę, odczułem zarazem,że nigdy nic innego posiadać nie będę, aby się nato powołać.

Po kilka godzin codziennie spędzałem na Dronningens Tvaergade, w ciasnych pokojach, co miały obrażoną minę jak wszystkie mieszkania najemne, w których ktoś umarł.

Chodziłem tam i sam między biurkiem a wielkim,białym piecem kaflowym, paląc papiery łowczego.Listy całymi wiązkami jąłem ciskać w ogień, leczbyły związane zbyt mocno i tliły się tylko po brzegach. Musiałem przezwyciężyć się, aby je rozwiązać. Na ogół miały silny, przekonywający zapach,który szedł ku mnie, jakby chcąc i we mnie wywołać wspomnienia. Ja ich nie miałem. Zdarzało sięprzy tym, że wysuwały się fotografie, cięższe odreszty papierów; te fotografie spalały się zadziwiająco powolnie. Nie wiem, w jaki sposób nagle uwidziałem sobie, że wśród nich mogła być fotografiaIngeborgi. Lecz ilekroć spoglądałem w ogień, widziałem dojrzałe, wyraźnie piękne, wspaniałe kobiety, nasuwające mi odmienne myśli. Okazałosię bowiem, że jednak niezupełnie byłem pozbawiony wspomnień. W takich to właśnie oczachprzeglądałem się czasem, kiedym, dorastający, chadzał z ojcem po ulicy. Wówczas z głębi powozuotaczały mnie one spojrzeniem, z którego trudnobyło się wydobyć. Wiedziałem teraz, iż w takichrazach porównywałem siebie z nim i że porównaniewypadało nie na moją korzyść. Och, nie, łowczymógł nie obawiać się porównań.

Może ja teraz wiem coś, czego on się obawiał.Wytłumaczę, skąd to przypuszczenie. W samejgłębi jego portfelu znalazł się papier, dawno złożony we czworo, kruchy, złamany w zgięciach,Przeczytałem go przed spaleniem. Pisany był najpiękniejszym jego pismem, pewno i równo, alezauważyłem, że to był odpis tylko.

„Trzy godziny przed śmiercią” — tak się zaczynało, a mowa była o Krystianie Czwartym. Niemogę, rzecz oczywista, oddać treści dosłownie.Trzy godziny przed śmiercią zapragnął wstać. Lekarz i kamerdyner Wormius pomogli mu się podnieść. Stał trochę niepewnie, ale stał, a oni ubraligo w pikowany szlafrok. Potem on nagle przysiadłna brzegu łoża i powiedział coś. Nie można byłozrozumieć. Lekarz bez przerwy trzymał króla lewą ręką, aby nie upadł wstecz na posłanie.

Siedzieli tak, a król od czasu do czasu z trudemi mętnie powtarzał to niezrozumiałe słowo. Wreszcie lekarz jął mówić doń; przypuszczał, że stopniowo zgadnie, co król ma na myśli. Po chwili królprzerwał mu i rzekł nagle zupełnie wyraźnie:

— O, doktorze, jak doktor się nazywa?

Lekarz z wysiłkiem przypomniał sobie.

— Sperling, Najjaśniejszy Panie.

Ale o to przecie tu naprawdę nie chodziło. Skorokról posłyszał, że go zrozumiano, otworzył szeroko pozostałe prawe oko i rzekł całą twarzą to jednosłowo, które język tworzył od wielu godzin, to jedyne, jakie istniało jeszcze:

Döden — rzekł — Döden.

Na kartce nic więcej nie było. Przeczytałem kilkakrotnie, zanim ją spaliłem. I przyszło mi na myśl,że ojciec mój cierpiał w końcu bardzo. Tak miopowiadano.

Od tego czasu wiele przemyśliwałem o lękuprzedśmiertnym, uwzględniając przy tym w pewnejmierze własne doświadczenia. Zdaje mi się, iżmogę powiedzieć, że ja go czułem. Opadał mnieten lęk w centrum miasta, pośrodku ludzi, nierazbez żadnego powodu. Wprawdzie częstokroć piętrzyły się przyczyny, kiedy na przykład ktoś konałna ławce i wszyscy stali dookoła, i przyglądali musię, a on już był poza lękiem; wtenczas ja miałemjego lęk.

Albo wówczas w Neapolu: siedziała ta młodaosóbka naprzeciw mnie i umarła. Wyglądało tozrazu na omdlenie, jechaliśmy nawet jeszcze kawałek. Lecz potem ustała wątpliwość i trzeba byłostanąć. A za nami stały tramwaje i zatamowanerosły w długi rząd, jak gdyby odtąd nie było żadnejdrogi w tę stronę. Ta blada gruba dziewczyna mogłabyła w ten sposób, oparta o sąsiadkę, umrzeć spokojnie. Ale jej matka nie pozwoliła na to. Zaczęłastwarzać jej najróżniejsze trudności. Suknie jęłaszarpać i lała jej coś do ust, które nic już nie zatrzymywały. Na czole jej rozcierała jakiś płyn, przyniesiony przez kogoś, a skoro w takiej chwili oczyprzewracały się nieco w tył, wtenczas potrząsałanią, aby wzrok powrócił ku przodowi. Krzyczaław te oczy niesłyszące, szarpała i ciągnęła tu i tamjak lalkę — i wreszcie zamierzyła się i z całych siłtrzasnęła w tłustą twarz, aby nie umierała. Wtedybałem się.

Ale i bałem się też dawniej. Na przykład, kiedykonał mój pies. Ten sam, który mnie oskarżałraz na zawsze. Był bardzo chory. Klęczałem przynim już cały dzień, gdy nagle szczeknął, urywaniei krótko, tak jak szczekał zawsze, kiedy ktoś obcyschodził do pokoju. Szczekanie takie w podobnychwypadkach było między nami niejako umówione,więc spojrzałem mimo woli ku drzwiom. Ale tojuż było w nim. Zaniepokojony szukałem jegowzroku, a i on szukał mego spojrzenia; lecz niedlatego, aby chciał się żegnać. Patrzył na mnietwardo i dziwnie. Wyrzuty mi czynił, że ja to wpuściłem. Był przekonany, że mogłem zapobiec. Okazało się teraz, że on mnie zawsze przeceniał. I niebyło już czasu na uświadamianie. Patrzył na mniedziwnie i samotnie — aż do końca.

Albo bałem się, kiedy jesienią po pierwszychnocnych przymrozkach muchy przychodziły dopokoju i raz jeszcze odżywały w cieple. Dziwniebyły zeschnięte i straszył je własny brzęk; widziało się, że już nie bardzo wiedziały, co robią. Siedziały godzinami folgując sobie najzupełniej, póki nie przypominało się im, że jeszcze żyją; wówczas na oślep rzucały się gdziekolwiek, nie rozumiejąc, co tam po nich — i słychać było, jak dalejpadały i ówdzie, i gdzie indziej. I wreszcie pełzały wszędzie i obumierały w całym pokoju.

Ale nawet gdy byłem samotny, potrafiłem siębać. Dlaczego mam udawać, jakby nie było tychnocy, kiedym siedział prosto z śmiertelnego strachui kurczowo czepiałem się tej jednej myśli, że siedziećto jeszcze coś jest żywego: że umarli nie siedzą.Było to zawsze w jednym z onych przypadkowychpokojów, które opuszczały mnie natychmiast, skoro mi się źle wiodło, jakby w obawie, że popadnąw śledztwo i wplątane zostaną w moje przykresprawy. No i siedziałem, a prawdopodobnie wyglądałem tak okropnie, że nic nie miało odwagi przyznać się do mnie. Nawet świeca, której przecieco dopiero tę przysługę wyświadczyłem, żem jązapalił, nawet ona nie chciała mnie znać. Paliłasię tak oto prosto przed siebie, jak w pustym pokoju.Ostatnią moją nadzieją było potem tylko zawszeokno. Imaginowałem sobie, że na dworze możebyć jeszcze coś, co jest moje, nawet teraz, nawetw tym nagłym ubóstwie umierania. Ale zaledwiemspojrzał w tę stronę, a już pragnąłem, aby to oknobyło zatarasowane, zabite jak ściana. Bo wiedziałem,że tam w świat ciągnęło się dalej wciąż równie bezlitośnie, że i tam na dworze nie było nic, jeno samotność moja. Ta samotność, którą ściągnąłem nasiebie, a która tak wielka była, że do jej wielkościserce moje nie odnosiło się już w żadnym stosunku.Ludzie przychodzili mi na myśl, od których kiedyśodszedłem — i nie rozumiałem, jak można opuszczać ludzi.

Mój Boże, mój Boże, jeżeli czekają mnie jeszczetakie noce, zostawże mi choć jedną z tych myśli,które niekiedy myśleć mogłem. Nie jest to tak bardzo nierozumne, czego tu żądam; bo wiem, żeone wyszły właśnie z lęku, ponieważ mój lęk byłtak wielki.

Kiedym był chłopcem, bito mnie w twarz i mówiono, żem tchórz. A to dlatego, ponieważ jeszczeźle się bałem. Ale od tych czasów nauczyłem sięlękać prawdziwym lękiem, co rośnie tylko wtedy,gdy rośnie siła, która go wytwarza. Żadnego wyobrażenia nie mamy o tej sile, wiemy o niej tylko z naszego lęku. Jest ona bowiem tak niepojęta, tak najzupełniej nam przeciwna, że mózg nasz rozkładasię w tym miejscu, gdzie silimy się ją pomyśleć.A jednak od pewnej chwili sądzę, że to naszasiła, cała nasza siła, jeszcze zbyt dla nas mocna.Prawda, nie znamy jej, ale czyż to nie jest właśnienajistotniejsza nasza własność, o której najmniejwiemy?

Niekiedy myślę sobie, jak powstało niebo i śmierć:powstały w ten sposób, że odepchnęliśmy od siebie to, co jest najcenniejsze, ponieważ przedtemtyle jeszcze trzeba było zdziałać innych rzeczyi ponieważ u nas zapracowanych nie było ono bezpieczne. Potem czasy przeminęły nad tym, a myśmyprzywykli do rzeczy marniejszych. Nie poznajemy już swojej własności i ostateczna jej wielkośćnas przeraża. Czy to niemożliwe?

Rozumiem zresztą teraz dobrze, że można zupełnie głęboko w portfelu nosić przy sobie opisgodziny śmierci przez wszystkie te lata. Nawetta godzina śmierci niekoniecznie musi być szczególnie wyszukana; każda z nich ma coś nieomalrzadkiego. Czyż na przykład nie można wyobrazićsobie kogoś, kto przepisuje sobie, jak umarł FeliksArvers?

Był w szpitalu. Umierał w słodki i spokojny sposób, a zakonnica mniemała może, iż dalej się posunął, niż było w istocie. Zupełnie głośno przezdrzwi wydała jakieś polecenie, gdzie to a to można było znaleźć. Była to zakonnica mało wykształcona; słowa korytarz, którego w danej chwili niemożna było ominąć, nigdy nie widziała na piśmie;więc mogło się zdarzyć, że powiedziała „kulytarz”w przekonaniu, że tak się mówi. Na to Arvers odłożył umieranie. Wydało mu się rzeczą koniecznąwyjaśnić to wprzódy. Zrobił się do cna trzeźwyi wytłumaczył jej, że się mówi „korytarz”. Potemumarł. Był poetą i nienawidził przypadkowości;albo może chodziło mu tylko o prawdę, albo korciła go myśl zabrania ostatniego wrażenia, że światsię dalej wlecze tak niedbale. Tego już zbadać niemożna. Tylko niechaj nikt nie myśli, że to byłapedanteria. Ten sam bowiem zarzut mógłby spotkać świętego Jean de Dieu, co podczas umieraniazerwał się i w samą porę zdążył jeszcze odciąćw ogrodzie wieszającego się człowieka, o którymw przedziwny sposób wieść dotarła w zamkniętenatężenie jego agonii. I jemu chodziło także o prawdę tylko.

Jest istota najzupełniej nieszkodliwa, skoro widzisz ją na oczy; prawie jej nie spostrzegasz i zapominasz o niej natychmiast. Skoro jednak niewidzialnie w jaki bądź sposób dostanie się do twegosłuchu, wówczas tam się rozwija — wypełza niejako —i były wypadki, kiedy dotarła aż do mózgu i w tymnarządzie rozwijała się zabójczo, podobnie jak pneumokoki u psa, wchodzące przez nos.

Istotą ową jest sąsiad.

Otóż ja, od czasu jak tłukę się tak samotnie, miałem niezliczoną ilość sąsiadów; górnych i dolnych,prawych i lewych, czasami wszystkie cztery rodzajerównocześnie. Mógłbym po prostu napisać historię moich sąsiadów; byłaby to praca na całeżycie. Byłaby to właściwie raczej historia chorobliwych objawów, jakie oni wywołali we mnie. Aletę mają oni wspólną cechę z wszystkimi podobnymiistotami, że badać ich można tylko na podstawiezaburzeń, które powodują w pewnych tkankach.

Miewałem nieobliczalnych sąsiadów i bardzo regularnych. Przesiadywałem, próbując odnaleźć prawa pierwszego gatunku; nie ulegało bowiem wątpliwości, że i oni mieli prawa. A skoro ci punktualninagle pewnego wieczora nie zjawiali się, odmalowywałem sobie całe obrazy, co im się mogło wydarzyć, i lampę zostawiałem zapaloną, i trwożyłemsię jak młoda kobieta.

Miewałem sąsiadów, którzy właśnie w tym czasienienawidzili, i sąsiadów zaplątanych w gwałtownąmiłość albo byłem świadkiem, jak jedno u nich nagle zamieniało się w drugie w połowie nocy —no i wówczas o spaniu nie było mowy. I w ogóleobserwować można było, że sen to wcale nie jesttak częsta rzecz, jak się wydaje. Moi obaj petersburscy sąsiedzi na przykład niewiele dbali o sen.Jeden z nich stał i wygrywał na skrzypcach, i jestem pewien, że przy tym spoglądał daleko na roztrzeźwione domy, co nie przestawały jaśnieć w nieprawdopodobnych nocach sierpniowych. O drugim, po prawej stronie, wiem wprawdzie, że leżał;za moich czasów w ogóle już nie wstawał. Miałnawet oczy zamknięte; ale nie można było powiedzieć, że śpi. Leżał i deklamował długie wiersze,wiersze Puszkina i Niekrasowa, w takim tonie, jakdzieci przepowiadają wiersze, kiedy im kazano.A mimo muzyki lewego sąsiada właśnie ów z wierszami zasklepił się w mojej głowie i Bóg raczy wiedzieć,co by się tam było wylęgło, gdyby student, którygo czasem odwiedzał, nie był pewnego dnia pomylił się co do drzwi. Opowiedział mi historięswego znajomego i okazało się, że historia ta byłado pewnego stopnia uspokajająca. W każdym razie była to historia dosłowna, jednoznaczna, na której sczezło liczne robactwo moich domysłów.

Ten urzędniczyna obok wpadł pewnej niedzielina pomysł osobliwego zadania, które chciał rozwiązać. Przypuścił, że będzie żył bardzo długo,dajmy na to jeszcze pięćdziesiąt lat. Wielkoduszność w ten sposób sobie samemu okazana wprawiła go w przepyszny nastrój. Ale oto chciał samsiebie przewyższyć. Zastanowił się, że te lata możnawymienić na dni, na godziny, na minuty, ba, jeślisię wytrzyma, na sekundy — i liczył, i liczył, i wyszła taka suma, jakiej w życiu nie widział. Poczułzawrót w głowie. Trzeba było trochę przyjść dosiebie. Czas jest cenny, tak mawiano zawsze, a ondziwił się, że człowieka, co posiada taką moc czasu,nie strzeże się po prostu. Jak łatwo można go okraść!Potem jednakże wrócił mu dobry, prawie dzikihumor; ubrał się w kożuch, aby wyglądać niecoszerzej i wspanialej, i sam siebie obdarował całymtym niesłychanym kapitałem, przemawiając do siebie trochę protekcjonalnie:

— Mikołaju Kuźmiczu — mówił dobroduszniei wyobrażał sobie, że poza tym jeszcze siedzi sam,bez kożucha, cienki i nikły, na włosiennej kanapie —spodziewam się, Mikołaju Kuźmiczu — mówił —że nie będziecie się zbytnio pysznić ze swojegobogactwa. Pamiętajcie zawsze, że to nie jest najważniejsze, są ludzie ubodzy, zupełnie szacunkugodni; są nawet zubożali magnaci i generalskiecórki, co po ulicach chodzą i coś sprzedają.

I dobroczyńca przytaczał jeszcze rozmaite, w całym mieście znane, przykłady.

Ten drugi Mikołaj Kuźmicz, ten co siedział nawłosiennej kanapie, ten obdarowany, wcale jeszczenie wyglądał na pyszałka — można było przypuszczać, iż będzie roztropny. I naprawdę wcale niezmienił skromnego, regularnego trybu życia, a niedziele spędzał teraz na doprowadzaniu swego rachunku do porządku. Ale już po paru tygodniachuderzył go fakt, że wydaje nieprawdopodobniewiele. Będę się ograniczał, myślał sobie. Wstawałwcześniej, mył się mniej szczegółowo, herbatę piłstojąc, biegł do biura i przychodził o wiele za wcześnie. Wszędzie ciułał czas po trosze. Ale w niedzielę nie zostało nic z tego ciułania. Wówczas pojął,że go oszukano. Nie trzeba było wymieniać, powiedział sobie. Jak to się długo żyje z takiego jednegoroku. Ale ot, te przeklęte drobne rozłażą się, niewiadomo jak.

I zrobił się brzydki wieczór, kiedy siedział w rogu kanapy i czekał na pana w futrze, od któregochciał zażądać zwrotu swego czasu. Postanowiłzamknąć drzwi na klucz i nie wypuścić go, zanimnie potrząśnie kiesą.

— W banknotach — miał mu rzec — niech jużbędą po dziesięć lat.

Cztery papierki po dziesięć i jeden na pięć lat,a resztę to niech już sobie zatrzyma u diabła. Tak,resztę gotów był mu podarować, aby tylko niepowstały trudności. Podrażniony siedział na włosiennej kanapie i czekał, ale ten pan nie przychodził.A on, Mikołaj Kuźmicz, co przed paru tygodniamiz taką łatwością widział siebie tu siedzącego, onnie mógł teraz, kiedy naprawdę siedział, wyobrazić sobie tego drugiego Mikołaja Kuźmicza, tegow futrze, wielkodusznego. Bóg raczy wiedzieć,co się z nim stało, prawdopodobnie wytropionojego oszustwa i teraz już gdzieś siedział pod kluczem. Z pewnością nie jego samego wtrącił w nieszczęście. Tacy szalbierze zawsze pracują na wielkąskalę.

Przyszło mu na myśl, że powinna istnieć państwowa instytucja, coś w rodzaju „Banku Czasu”,gdzie by mógł wymienić chociaż część swoich głupich sekund. Przecież ostatecznie sfałszowane niebyły. Nigdy o takiej instytucji nie słyszał, ale w księdze adresowej powinno się znaleźć coś podobnegopod literą B, albo może nazywało się to „DomCzasu”; łatwo było poszukać pod D. Ewentualnietrzeba było także uwzględnić literę K, gdyż przypuszczalnie był to urząd królewski; odpowiadałobyto jego znaczeniu.

Później zapewniał Mikołaj Kuźmicz stale, żew ów sobotni wieczór, chociaż oczywiście byłw nastroju nader przygnębionym, nie pił wcale.Był zatem najzupełniej trzeźwy, kiedy zdarzyłasię rzecz następująca, o ile w ogóle rzec można,co się tam zdarzyło.

Może zdrzemnął się nieco w swoim kąciku, można by to sobie wyobrazić. Drzemka ta zrazu przyniosła mu prawdziwą ulgę.

— Zacząłem zadawać się z liczbami — dogadywał sobie. — No, nie znam się wcale na liczbach.Ale rzecz oczywista, że nie wolno przypisywaćim nazbyt wielkiego znaczenia; są one przecieżtylko, że tak powiem, urządzeniem państwowym,gwoli porządku. Nikt przecież liczby nie widziałnigdzie, jak tylko na papierze. Było to niemożliwe, aby ktoś na przykład w towarzystwie spotkałsiódemkę albo dwudziestkę. Tam ich po prostunie było. A przy tym zdarzyła się tam ta mała pomyłka, po prostu z roztargnienia: czas i pieniądz,jak gdyby tego nie można było odróżniać.

Mikołaj Kuźmicz śmiał się prawie. Dobrze tobyło tak przejrzeć własne krętactwa i to zawczasu,to najważniejsze, zawczasu. Teraz będzie inaczej.Czas, tak, to jest drażliwa sprawa. Ale czyż to jegosamego dotyczyło, czy i drugim nie mijał czas tak,jak on sam odkrył, w sekundach, nawet kiedy niewiedzieli o tym?

Mikołaj Kuźmicz niezupełnie zdołał odpędzićuczucie złośliwej radości z cudzego nieszczęścia.

A choćby nawet... — chciał właśnie pomyśleć,gdy wtem stało się coś dziwnego.

Nagle powiało po jego twarzy, przeciągnęło obokuszu, czuł wiew na rękach. Rozwarł oczy szeroko.Okno było szczelnie zamknięte. I kiedy tak siedziałz wytrzeszczonymi oczami w ciemnym pokoju,poczynał rozumieć, że to, co w tej chwili odczuwał,było rzeczywistym czasem, który przeciągał.Poznał najwyraźniej wszystkie te sekundeczki, równie letnie, jedną do drugiej podobną, ale prędkie,ale prędkie. Bóg raczy wiedzieć, jakie one jeszczemiały zamiary. Że też właśnie jego to musiało spotkać, jego, który każdy rodzaj wiatru odczuwał jakobrazę. Teraz będę tu siedział, a to będzie wciążtak przeciągało, przez całe życie. Przewidywał wszystkie te newralgie, jakich się przy tym nabawić można, i nie posiadał się z wściekłości.

Zerwał się, ale nie koniec był niespodziankom.Pod nogami także było coś jak ruch, nie jedentylko, lecz kilka dziwnie kłótliwie wahających sięruchów. Zdrętwiał w przerażeniu: czy to mogłabyć ziemia? Naturalnie: to była ziemia. Ruszałasię przecie. W szkole była mowa o tym, przeszłosię nad tym dość pośpiesznie, a później chętniezatajano; nie wypadało mówić o tym. Ale teraz,gdy stał się wrażliwy, począł odczuwać i to. Czyinni odczuwali? Może, ale nie okazywali tego.Prawdopodobnie nie robili sobie z tego nic ci marynarze. Mikołaj Kuźmicz natomiast właśnie natym punkcie był nieco delikatny, unikał nawettramwajów. Zataczał się w pokoju, niby na pokładzie, i musiał trzymać się ze wszystkich stron.Na domiar nieszczęścia przypomniało się mu jeszcze coś o pochyłym położeniu osi ziemskiej.Nie, nie mógł znieść tych wszystkich poruszeń.Czuł się okropnie.

Leżeć i cicho być — tak gdzieś czytał. I odtądleżał Mikołaj Kuźmicz.

Leżał i oczy miał zamknięte. I były czasy niejako mniej ruchliwe, dni, kiedy sytuacja była wcaleznośna. A potem wymyślił sobie to z tymi wierszami. Nie uwierzy nikt, jak to pomagało. Kiedy siędeklamowało taki wiersz, powoli, z regularnym akcentowaniem rymów, wówczas istniało poniekąd cośstałego, na co można było patrzeć, wewnętrznie,rozumie się. Całe szczęście, że umiał wszystkiete wiersze. Ale interesował się zawsze szczególnieliteraturą. Nie skarżył się na swój stan, tak mniezapewnił student, który go znał dawno, tylkowytworzył się w nim z biegiem czasu przesadnypodziw dla tych ludzi, którzy, jak ów student,chodzili i znosili ruch ziemi.

Pamiętam tę historię tak dokładnie, ponieważuspokoiła mnie niewymownie. Mogę zapewnić, żenigdy już nie miałem tak miłego sąsiada, jak ówMikołaj Kuźmicz, który i mnie z pewnością byłbypodziwiał.

Postanowiłem po zdobyciu tego doświadczeniaw podobnych wypadkach wprost ruszać na fakty.Przekonałem się, o ile one są proste bardziej i wyzwalające niż domysły. Tak jak gdybym nie byłwiedział, że wszystkie nasze zrozumienia są późniejsze, że są to zamknięcia, nic więcej. Zaraz zatym zaczyna się nowa stronica, zaczyna się od czegoś zupełnie nowego, bez przeniesienia. Na comi się zdało teraz, w obecnym przypadku, tych paręfaktów, które można stwierdzić bez żadnego trudu!Wyliczę je zaraz, skoro tylko powiem, co mnie w tejchwili zajmuje: to, że raczej przyczyniły się do tego,iż moja sytuacja bardzo (jak teraz przynajmniej)ciężka, dała mi się jeszcze bardziej we znaki.

Na swoje dobro mogę powiedzieć, że wiele pisałem w tych dniach; pisałem kurczowo. Co prawda,kiedym wychodził, niechętnie myślałem o wracaniu do domu. Chadzałem nawet okrężnymi drogamii w ten sposób traciłem po pół godziny, podczasgdy w tym czasie mogłem pisać. Przyznaję, że tobyła słabość. Ale skoro byłem w pokoju, nie miałemsobie nic do zarzucenia. Pisałem, miałem swojeżycie, a to tam obok mnie, to było życie zgoła inne,z którym nie dzieliłem nic: życie studenta medycyny, co uczy się do egzaminu. Ja żadnych podobnych planów nie miałem, już to samo było różnicą zasadniczą. A i zresztą warunki nasze były jaknajbardziej odmienne. To wszystko pojmowałem.Aż do chwili, kiedy wiedziałem, że to przyjdzie;wówczas zapomniałem, że między nami nie mawspólnoty. Nasłuchiwałem tak, że serce mojezrobiło się zupełnie głośne. Zostawiłem wszystko i nasłuchiwałem. I potem przyszło: nie omyliłem się.

Prawie każdy zna ów łoskot, jaki sprawia pierwszalepsza blaszana rzecz, dajmy na to wieko od puszkiblaszanej, kiedy wysunie się z rąk. Zazwyczaj nawetnie bardzo głośno upada na ziemię, pada krótko,i toczy się po brzegu dalej, a niemiłe staje się właściwie dopiero w chwili, kiedy rozpęd kończy się,a wieko, na wszystkie strony zataczając się, uderza,zanim spocznie.

Otóż więc: to jest wszystko. Taki przedmiotblaszany upadł tuż obok, kulał się, legł, a w tymczasie, w pewnych odstępach, słychać było tupanie.Jak wszystkie szmery rozwijające się częściej, taki ten łoskot zorganizował się wewnętrznie; odmieniał się, nigdy nie był równy. Ale to właśnie przemawiało za jego prawidłowością. Mógł być gwałtowny albo łagodny, albo melancholijny; mógłniejako przyspieszony mijać albo nieskończenie długo ślizgać się, nim się ułożył spokojnie. A to ostatnie kołysanie zawsze było nieoczekiwane. Natomiast ów tupot, który się w to mieszał, miał cośniemal mechanicznego. On to dzielił zawsze łoskotna inne części, to zdaje się było jego zadanie.

Szczegóły te mogę teraz ogarnąć znacznie lepiej; ten pokój obok mnie jest pusty. Lokator wyjechał do domu na prowincję. Na odpoczynek. Mieszkam na najwyższym piętrze. Po prawej stroniejest inny dom, pode mną nikt się jeszcze nie wprowadził; jestem bez sąsiadów.

W takim usposobieniu dziwię się nawet, że tejsprawy nie potraktowałem obojętniej. Chociaż zakażdym razem uczucie mnie ostrzegało. To trzebabyło wyzyskać. Nie przestrasz się! — powinienembył sobie powiedzieć — teraz się zbliża! Wiedziałem przecie, że nie mylę się nigdy. Ale to może zależało właśnie od tych faktów, które kazałem opowiedzieć sobie. Od czasu, jak je znałem, stałem sięjeszcze bardziej strachliwy.

Odczuwałem to prawie jak coś upiornego, żetym, co wywoływało ten łoskot, był ów mały, powolny, bezszmerny ruch, jakim powieka jego samowolnie opadała i zamykała się nad prawym okiem,gdy czytał. To było istotne w jego historii, ta drobnostka. Kilka już razy musiał omijać egzaminy,ambicja stała się wrażliwa, a z domu naglono go prawdopodobnie w każdym liście. No więc trudno, trzeba się było wziąć do roboty. A tu na kilka tygodniprzed rozstrzygnięciem zjawiła się ta słabość; tomałe, niemożliwe znużenie, tak śmieszne, jak naprzykład to, że roleta okienna nie chce się trzymaću góry. Jestem pewien, iż całymi tygodniami miałprzekonanie, że trzeba to umieć opanować. Bo inaczej nie byłbym wpadł na pomysł zaofiarowaniamu mojej woli. Pewnego dnia spostrzegłem bowiem, że jego wola się skończyła. I odtąd, skoroczułem, że to już się zbliża, stałem po mojej stronie ściany i prosiłem go, aby brał. I z czasem zrozumiałem, że brał. Może nie powinien był tego czynić, szczególnie jeżeli się zważy, że to właściwiewcale nie pomagało. Przypuśćmy nawet, że przewlekaliśmy trochę całą sprawę, ale mimo to pozostaje pytanie, czy on naprawdę był zdolny wyzyskiwać te momenty, które w ten sposób zdobywaliśmy. A co do moich wydatków: zaczynałem je odczuwać. Wiem, że pytałem siebie, czy to tak możebyć dalej — tego właśnie dnia, kiedy ktoś przybyłna nasze piętro. A takie rzeczy na ciasnych schodachbyły zawsze połączone z wielkim niepokojem w małym hotelu. Po chwili zdało mi się, że ktoś wchodzido mego sąsiada. Nasze drzwi były ostatnie w korytarzu, jego drzwi były ukośne i tuż przy moich.Wiedziałem jednakże, iż niekiedy przyjmował u siebie przyjaciół i, jak mówiłem, absolutnie nie interesowały mnie jego stosunki. Być może, iż jegodrzwi otwierały się jeszcze kilkakrotnie, że tamktoś wchodził i wychodził. Za to ja doprawdy niemogłem odpowiadać.

Otóż tego właśnie wieczora gorzej było niż kiedykolwiek. Nie było jeszcze późno, ale z przemęczenia już się położyłem; uważałem za coś prawdopodobnego to, że będę spał. Wtem zerwałem się,jakby mnie ktoś dotknął. Zaraz potem wybuchło.Coś skakało, toczyło się, rozbijało o coś i zataczałosię, i klekotało. Tupot był straszliwy. A w tym wszystkim stukano z dołu, o piętro niżej, stukano wyraźnie i gniewnie w sufit. Nowy lokator naturalnieteż był wyprowadzony z równowagi. Teraz: tomusiały być jego drzwi. Byłem tak trzeźwy, że mniemałem słyszeć szmer jego drzwi, chociaż obchodziłsię z nimi zdumiewająco ostrożnie.

Miałem wrażenie, że on się zbliża. Z pewnościąchciał zobaczyć, w jakim to się dzieje pokoju. Alezastanawiała mnie ta naprawdę przesadna jego delikatność. Wszak mógł dopiero co zauważyć, żeo spokój nie chodziło w tym domu. Dlaczego namiłość boską tłumił kroki? Przez chwilę miałemwrażenie, że jest pod moimi drzwiami; a potemusłyszałem, bez najmniejszej wątpliwości, że wszedłobok. Bez ceremonii wszedł obok.

I teraz (hm, jakże to opisać), teraz zrobiło sięcicho. Cicho, jak kiedy ustaje ból. Osobliwie namacalna, świerzbiąca cisza, jakby się rana goiła. Mogłem usnąć natychmiast, mogłem odetchnąć i usnąć.Tylko zdumienie kazało mi czuwać. Ktoś mówiłobok, ale i to należało do ciszy. To trzeba było przeżyć, jaka to była cisza, oddać tego nie sposób. Nadworze też wszystko było jak wyrównane. Usiadłem,nasłuchiwałem — zupełnie jak na wsi. Mój Boże,pomyślałem, jego matka przyjechała. Siedziała przyświecy, dogadywała mu, może on głowę trochę złożył na jej ramieniu. Ona go zaraz spać położy.

Teraz pojąłem te ciche kroki na korytarzu.Ach, że też istnieje coś podobnego! Taka istota,przed którą drzwi zupełnie inaczej ustępują niżprzed nami.

Tak, teraz można sobie spać.

Sąsiada mego prawie już zapomniałem. Widzęjasno, że to, co ja do niego czułem, nie było prawdziwym współczuciem. Na dole wprawdzie niekiedyzapytuję przechodząc, czy są od niego wieści i jakie. I cieszę się, jeśli są dobre. Ale ja przesadzam.Właściwie wcale nie potrzebuję tego wiedzieć. Towcale nie ma już nic wspólnego z nim, że czasamiodczuwam nagłą chętkę wejścia tam obok. Jedenjest tylko krok od moich drzwi do tamtych, a pokój jest nie zamknięty. Ciekawe by to było, jak sięwłaściwie ma rzecz z tym pokojem. Można bardzołatwo wyobrazić sobie dowolny pokój — i częstozgadza się to mniej więcej. Ten tylko pokój, którysię ma obok siebie, jest zawsze zupełnie inny, niezgodny z wyobraźnią.

Mówię sobie, że to ta okoliczność mnie korci.Ale wiem doskonale, że czeka na mnie pewien blaszany przedmiot. Przypuściłem, że idzie tu naprawdę o wieko od puszki, chociaż oczywiście mogę sięmylić. To nie niepokoi mnie. To tylko odpowiadamojej skłonności do zwalania wszystkiego na wiekood puszki. Można sądzić, że nie zabrał go z sobą.Przypuszczalnie w czasie sprzątania położono wieko na puszce jak należy. I oto tworzą oboje pojęciepuszki, okrągłej puszki, wyrażonej dokładnie, pojęcie proste, bardzo znane. Mam uczucie, jakbymprzypomniał sobie, że na kominku stoją ci obojetworzący puszkę. Ba, stoją nawet przed lustremtak, iż trochę dalej powstaje nowa puszka, łudzącopodobna, imaginacyjna. Puszka, do której nie przywiązujemy żadnej wagi, po którą jednakże małpana przykład sięgnęłaby. Racja! Nawet dwie małpy sięgałyby po nią, bo małpa też byłaby podwójna,z chwilą zjawienia się na krawędzi kominka. A więcto właśnie wieczko tej puszki uwzięło się na mnie.

Zgódźmy się na jedno: wieko od puszki, zdrowejpuszki, której brzeg nie inaczej wycięty jest jakjego brzeg, takie wieko nie powinno znać innegopragnienia, jak leżenie na swojej własnej puszce.To powinno być ostatecznością tego, co ono zdolnejest sobie wyobrazić; niezrównanym zadowoleniem,spełnieniem wszystkich marzeń. Jest to przecieżpo prostu ideał, tak cierpliwie i z lekkim wtłoczeniem, równomiernie spoczywać na równoległej wypukłości i czuć w sobie zazębiający się kant, elastyczny i akurat równie ostry, jak się samemu jestna krawędzi, kiedy się leży osobno.

Ach, ale jak to mało wiek istnieje, które to jeszczedoceniają po dziś dzień. Tutaj wyraźnie widać,jak bałamutnie na rzeczy podziałało obcowaniez ludźmi. Ludzie bowiem (jeżeli uchodzi takiezupełnie przelotne porównanie ich z puszkami)nader niechętnie i źle siedzą na swoich zajęciach.Po części dlatego, że nie trafili na właściwe w pośpiechu, po części stąd, że nasadzono ich krzywo i w gniewie, a po części dlatego, że brzegi odpowiadającesobie są powyginane, każdy na inny sposób. Nopowiedzmy zupełnie śmiało: oni w istocie rzeczymyślą tylko o tym, jakby tu w jaki bądź sposób zeskoczyć możliwie najprędzej, potoczyć się i brzęczeć blaszano. Bo skądżeby się brały wszystkiete tak zwane rozrywki i ta wrzawa przez nie sprawiana?

Na to patrzą rzeczy już od wieków. Nic dziwnego, że się popsuły, że straciły gust do swego naturalnego, cichego celu, a chciałyby swój byt tak wyzyskać, jak widzą, że się go wszędzie wokoło wyzyskuje. Próbują usuwać się swoim zastosowaniem,robią się niechętne i opieszałe — a ludzie wcalesię nie dziwią, kiedy je przydybią na wybryku.Oni sami z siebie tak świetnie to znają! Irytująsię, bo są mocniejsi, bo mniemają, iż mają większeprawa do urozmaiceń, bo czują, że się ich małpuje;ale folgują im, jak i sobie folgują.

Ale gdzie Jeden jest taki, który się zwarł w sobie,jakiś samotnik, powiedzmy, który tak najokrąglejna sobie chciałby polegać dzień i noc — taki wprostwyzywa protest, szyderstwo i nienawiść zwyrodniałych sprzętów, które w sumieniu swoim podłymścierpieć już nie mogą, że coś w sobie się zwierai według swego mniemania dąży.

I łączą się, aby przeszkadzać, straszyć, mącić —i wiedzą, że to potrafią. I już, mrugając ku sobie,rozpoczynają kuszenie, które potem wyrasta dalejw nieskończoność i porywa za sobą wszystkie istoty i Boga samego przeciw temu Jednemu, którymoże przetrwa: przeciw świętemu.

Jak ja rozumiem teraz te dziwaczne obrazy,w których rzeczy o ścieśnionym i regularnym używaniu porozluźniały się i lubieżnie a ciekawie wzajem siebie próbują, drgając w niewyraźnej sprośności zabawy. Te kotły, co wrzące chodzą dookoła, te tłoki, którym przychodzą myśli, i te bezczynne leje, co w jakąś dziurę cisną się ku własnej przyjemności. I też są już, zazdrosną nicością ku górzewyrzucone, kończyny i członki pod nimi, i twarze,co ciepło w nie womitują, i dmące siedzenia, któreim dogadzają.

A święty wije się i skręca w sobie. Ale w oczachjego było jeszcze spojrzenie, które tę rzecz uważało za możliwą; spojrzał w tę stronę. I już w jasnejtoni duszy zmysły osadzają się na dnie. Już modlitwa jego liście traci i z ust mu wystaje jak uschniętykrzew. Serce jego przewróciło się i wylało w mętnię.Własny bicz trafia go słabo, jak buńczuk odpędzający muchy. Płeć jego znów jest na jednym tylko miejscu, a kiedy kobieta wyprostowana idziepoprzez tę wyuzdaną niedbałość, z otwartym łonem pełnym piersi, płeć jego wskazuje na nią jakpalec.

Były czasy, kiedym te obrazy uważał za przestarzałe. Nie dlatego, że o nich wątpiłem. Mogłemwyobrazić sobie, że przytrafiało się to świętym wówczas, tym nierozważnym zapaleńcom, co zarazz Bogiem zaczynać chcieli za każdą cenę. My jużsię tego nie spodziewamy po sobie. My przeczuwamy, że On jest za ciężki na nas, że Go odkładaćmusimy, aby powoli dokonać tej długiej pracy,jaka nas od Niego dzieli. Ale teraz wiem, że pracętę tak samo się zwalcza jak świętość; że ta walkapowstaje dokoła każdego człowieka, który w imiętej pracy jest samotny, tak jak się tworzyła kołosamotników Bożych w jaskiniach i pustych gospodach, ongi.

Kiedy się mówi o samotnikach, zawsze przypuszcza się z góry zbyt wiele. Myśli się, że ludziewiedzą, o co chodzi. Nie, oni nie wiedzą. Oni niewidzieli nigdy samotnika, oni go tylko nienawidzili nie znając. Byli jego sąsiadami, którzy go zużywali, i głosami w sąsiednim pokoju, które go kusiły. Oni przedmioty szczuli na niego tak, iż czyniły wrzawę i zagłuszały go. Dzieci łączyły się przeciw niemu, gdy był wątły i dzieckiem był, a każdymrośnięciem wzrastał przeciw dorosłym. Tropili gow kryjówce niby zwierzynę, a długa jego młodośćbyła bez czasu ochronnego. A gdy nie dał się zgonić i uszedł, krzyczeli o tym, co wychodziło od niego, i nazywali to brzydkim, i obsypywali podejrzeniami. A skoro nie słuchał, stawali się wyraźniejsii wyjadali mu jedzenie, i wydychali jego powietrze,i pluli w jego nędzę, iżby mu obrzydła. Niesławę nań sprowadzali jak na zarażonego i kamienie ciskali za nim, aby się prędzej oddalał. I mieli rację w starym swoim instynkcie; albowiem on był naprawdęich wrogiem.

Ale potem, kiedy nie podnosił oczu, zastanawialisię. Przeczuwali, że tym wszystkim działali pojego myśli; że umacniali go w samotnym jego bycie i pomagali mu odosobnić się od nich nazawsze.

I oto zmienili sposób i zastosowali to ostatnie,to najskrajniejsze, ów inny opór: sławę. I od tejwrzawy każdy prawie podnosił oczy i mącił się.

Tej nocy przypomniała mi się ta zielona książeczka, którą w dzieciństwie musiałem kiedyś posiadać, i nie wiem, dlaczego imaginuję sobie, żepochodziła ta książeczka od Matyldy Brahe. Nieinteresowało mnie to, że ją dostałem, a przeczytałem ją dopiero po kilku latach, zdaje się w Ulsgaard podczas wakacji. Ale znaczenie miała dla mnieod pierwszej chwili. Była na wkroś pełna związkówi ustosunkowań, nawet pod względem zewnętrznym.Zieloność okładki oznaczała coś — i widziało sięod razu, że ta książka wewnątrz musiała być taką,jaką była, jakby na skutek umowy; była nasamprzód gładka przed tekstem karta, biało w białymnawodniona, a po tym strona tytułowa, w którejwidziało się pełno tajemnic. Mogły być chybaw tej książce obrazki, tak to wyglądało; ale nie było żadnych i trzeba było przyznać prawie niechętnie,że i to było w porządku. Niejaką pociechę stanowiłonapotkanie w pewnym miejscu wąskiej zakładki,co krucha i nieco skośna, wzruszająca w swej ufności,że jeszcze jest różowa, od Bóg wie jak dawna zawszeleżała między tymi samymi stronicami. Może nieużywano jej nigdy, a introligator tu ją umieściłpośpiesznie i pilnie, prawie nie patrząc. A możeto i nie był traf. Może tam ktoś przestał czytaći nigdy więcej nie czytał; może w tej chwili do jegodrzwi zastukał los, aby go zająć, może poniosło godaleko od wszystkich książek, które przecież ostatecznie życiem nie są. Nie można było poznać,czy tę książkę ktoś czytał dalej. Można też byłopomyśleć, że po prostu chodziło o to, aby otwieraćksiążkę wiele razy w tym miejscu i że to się zdarzałoniekiedy nawet późno w noc. W każdym razie czułem lęk wobec dwu tych stronic jak wobec zwierciadła, przed którym ktoś stoi. Nie czytałem ichnigdy. Nie wiem w ogóle, czy przeczytałem całąksiążkę. Nie bardzo była gruba, ale wiele tam byłoopowieści, szczególnie po południu; wówczas zawsze zjawiała się nowa, której się jeszcze nie znało.Pamiętam już tylko dwie. Powiem jakie: KoniecGriszy Otrepjowa i Karola Śmiałego upadek.

Bóg raczy wiedzieć, czy byłem wówczas podwrażeniem. Lecz teraz, po tylu latach, wspominamopis, jak trup fałszywego cara rzucony został w tłumi leżał przez trzy dni rozszarpany i skłuty, i z maskąna twarzy. Nie ma naturalnie nadziei, aby ta małaksiążeczka kiedykolwiek wpadła mi w ręce. Ale tomiejsce musiało być dziwne. Miałbym też ochotęodczytać, jak odbyło się to spotkanie z matką.Widocznie czuł się bardzo pewny, skoro ją sprowadzał do Moskwy; jestem przekonany nawet, żeon w tym czasie tak silnie wierzył w siebie, iż miałuczucie, jakoby powoływał swoją naprawdę matkę.A ta Maria Nagoj, która w pośpiesznej podróżynadjechała ze swego biednego klasztoru, zyskałabywszystko, gdyby potwierdziła. Czy wszakże jegoniepewność nie zaczęła się właśnie od tego, że onago poznała? Skłonny jestem uwierzyć że siła jegoprzemiany polegała na tym, że nie był już synemniczyim.

(To jest ostatecznie siłą wszystkich młodzieńców, którzy odeszli.)

Lud, który go sobie wypragnął, nie wyobrażając sobie nikogo, nadał mu tym większe swobodyi poszerzył granice jego możliwości. Natomiastoświadczenie matki, nawet jako fałsz świadomy,miało jeszcze moc pomniejszenia go; ograniczyłogo do zmęczonego naśladownictwa; poniżyło do jednostki, a on nią nie był; zrobiło z niego oszusta.A oto przyszła, łagodząc jego pewność, przyszłajeszcze ta Maryna Mniszech, która zaparła się jegona swój sposób, jako że nie w niego wierzyła, jaksię okazało później, ale w każdego. Nie mogę oczywiście zaręczyć, do jakiego stopnia to wszystkouwzględnione było w tej opowieści. To, mam wrażenie, należałoby opowiedzieć.

Ale nawet pomijając to wszystko, wydarzenieniniejsze bynajmniej nie jest przestarzałe. Można by teraz pomyśleć sobie kogoś, kto wiele starania wkłada w ostatnie chwile; nie myliłby się. Bardzo wiele dzieje się w tych chwilach.

Jak z najgłębszego snu skacze ku oknu i pozaokno w podwórze między warty. Nie może się sampodnieść; muszą mu pomóc. Prawdopodobnie noga jest złamana. Oparty o dwu żołnierzy, czuł,że wierzą w niego. Ogląda się, inni też w niego wierzą. Prawie mu ich żal, tych olbrzymich strzelców,źle chyba musi już być: Iwana Groźnego znaliw całej jego rzeczywistości — i wierzą w niego.Miałby ochotę ich objaśnić, ale otworzyć usta, toznaczyłoby po prostu krzyczeć. Ból w nodze piekielny, a on tak mało mniema o sobie w tej chwili,że nic nie wie prócz bólu. A potem nie ma czasu.Następują. Widzi Szujskiego, a za nim wszystkich.Zaraz będzie koniec. Ale nagle jego warty zwarłysię. Nie dają go. I staje się cud. Wiara tych starychżołnierzy szerzy się — już nikt nie chce iść. Szujski,tuż przed nim, rozpaczliwie woła ku oknu w górze.Nie ogląda się. Wie, kto tam stoi, pojmuje, że robisię cicho, bez żadnego przejścia, cicho. Teraz pojawi się głos, który on zna z tamtych czasów, tenwysoki, fałszywy głos, co się zbytnio natęża. I otosłyszy carową-matkę, która się go zapiera.

Dotąd rzecz toczy się sama, ale teraz — proszę —barda, złotoustego barda! Albowiem od tych paruzdań, co jeszcze pozostały, musi potęga iść ponadwszelkie przeczenie. Czy to się powie, czy nie, przysiąc trza jednak, że między głosem a strzałem pistoletu, w niesłychanym streszczeniu, jeszcze razbyła w nim moc i wola: być wszystkim. Bo nie zrozumie się, jakie to wspaniale konsekwentne, żestrój nocny mu podziurawili i kłuli go zewsząd,czyli natrafią na twardość osoby w nim. I że w śmiercijeszcze nawet maskę miał, przez trzy dni, maskę,której się już był wyrzekł prawie.

Gdy się teraz zastanawiam, wydaje mi się todziwne, że w tejże samej książce opowieść byłao zgonie tego, który przez całe swoje życie jedenbył, równy, twardy i nieprzemienny jak graniti coraz to cięższy dla wszystkich, którzy go znosili.Jest obraz jego w Dijon. Ale wiadomo i bez tego,że był krótki, poprzeczny, hardy i rozpaczliwy.O rękach tylko nie pomyślałoby się może. Ręcete są wściekle ciepłe, co wiecznie chciałyby sięchłodzić i mimowolnie kładą się na rzeczy zimne,kładą się rozcapierzone, z powietrzem między wszystkimi palcami. W te ręce mogła z impetem strzelaćkrew, tak jak innym do głowy uderza — a zaciśnięte były w istocie jak głowy wariatów, huczące odszaleńczych pomysłów.

Niesłychanej potrzeba było ostrożności, aby żyćz tą krwią. Książę zamknięty z nią był w samym sobie,a niekiedy bał się jej — gdy chodziła dokoła niego,skurczona i ciemna. Jemu samemu mogła niesamowicie obcą wydawać się ta żwawa, półportugalskakrew, której prawie nie znał. Często lęk go opadał,że ona we śnie napadnie go i rozszarpie. Udawał,że ją ujarzmia, lecz zawsze trwał w jej strachu. Nieśmiał nigdy kochać kobiety, aby krew nie wpadław zazdrość, a tak gwałtowna była, iż nigdy wina nietknął ustami; miast piciem, uśmierzał ją potrawąz rozgotowanych róż. A jednak raz pił, w obozie podLozanną, kiedy Granson było stracone; chory byłwtedy i odosobniony, i pił wiele czystego wina. Alewówczas spała jego krew. W ostatnich jego głupichlatach zapadała niekiedy w ten ciężki, zwierzęcy sen.Wtedy okazywało się, w jakim stopniu był w jej mocy,bo kiedy krew spała, on był niczym. Wtedy nikt z otoczenia nie miał prawa wchodzić; wtedy nie rozumiał,co mówili. Obcym posłom nie mógł się pokazywać,tak był opustoszały. Wówczas siedział i czekał, ażona się zbudzi. I zazwyczaj zrywała się jednym skokiem i buchnąwszy z serca, ryczała.

Dla tej krwi włóczył z sobą wszystkie te rzeczy,z których nic sobie nie robił. Trzy wielkie diamentyi wszystkie te kamienie; koronki flandryjskie i kobierce z Arras, całe stosy. Jedwabny namiot ze sznuramikręconymi ze złota i czterysta namiotów dla orszaku.I malowidła na drzewie, i dwunastu ze szczeregosrebra apostołów. I księcia tarenckiego, i księciaClève, i Filipa badeńskiego, i pana Château-Guyon.Chciał bowiem wmówić swojej krwi, że jest cesarzem, a nic ponad nim; iżby się go bała. Ale krewnie wierzyła, wbrew tylu dowodom, była to krewpodejrzliwa. Może przez jakąś chwilę trzymał jąw niepewności. Ale rogi z Uri zdradziły go. Odtądkrew jego widziała, że była w zatraceńcu: i chciałasię wyrwać.

Tak rzecz widzę teraz, ale wówczas miałem wrażenie przede wszystkim, iż czytam o dniu TrzechKróli, kiedy go szukano.

Młody Lotaryńczyk, który dnia poprzedniego,natychmiast po tej dziwnie pośpiesznej bitwie wjechałbył do swego mizernego Nancy, o bardzo wczesnejporze zbudził otoczenie, pytając o księcia. Gońcaza gońcem słano, a on sam od czasu do czasu zjawiałsię w oknie, niespokojny i zatroskany. Nie zawszepoznawał, kogo tam przynosili i wozili na tych noszach i wozach, widział tylko, że nie księcia. I wśródrannych nie było go, a z jeńców, których wciążjeszcze przyprowadzano, żaden go nie widział.Uchodźcy natomiast na wsze strony roznosili przeróżne wieści i byli zbałamuceni i strachliwi, jakbyw obawie, że natkną się na niego.

Zmierzchało już, a o nim nie było słychu. Wieść,że zaginął, miała dość czasu, aby się rozejść w ówdługi wieczór zimowy. A gdziekolwiek docierała,i budziła we wszystkich nagłą, przesadną pewność,że on żyje. Nigdy chyba książę nie był tak rzeczywisty w każdej wyobraźni, jak onej nocy. Nie byłodomu, gdzie by nie czuwano czekając nań i gdzie bynie wyobrażano sobie jego stukania. A skoro nieprzychodził, to dlatego, że już poszedł dalej.

Mróz był tej nocy, a zarazem jak gdyby marzłaidea, że on jest; tak twardą się stała. I minęło sporolat, zanim się rozpłynęła. Wszyscy ci ludzie, niebardzo sobie zdając sprawę, obstawali przy nim.Los, jaki on na nich ściągnął, znośny był tylko dziękijego postaci. Tak trudno im było nauczyć się, żebył; teraz wszakże, kiedy go znali, uważali, że łatwobyło go spamiętać i nie sposób zapomnieć.

Ale następnego dnia, siódmego stycznia, we wtorek, poszukiwania jednak zaczęły się od nowa.I tym razem z przewodnikiem. Był to paź księcia,a podobno widział z daleka, jak pan jego runął;teraz miał wskazać miejsce. Paź sam nic nie opowiadał, hrabia Campobasso przyprowadził go i mówiłza niego.

Szedł teraz na przedzie, a inni trzymali się tużza nim. Kto go tak widział zakapturzonego i osobliwie niepewnego, z trudem uwierzyłby, że to byłnaprawdę Gian-Battista Colonna, piękny jak dziewczyna i delikatny w przegubach. Drżał z zimna.Powietrze było sztywne od nocnego mrozu, podkrokami dźwięczało jak zgrzytanie zębów. Zresztąmarzli wszyscy. Jeden tylko książęcy błazen, przezwany Louis-Onze, dbał o ruch. Udawał psa,wybiegał naprzód, wracał i przez chwilę na czworakach drałował przy chłopcu. A skoro z daleka widziałtrupa, przyskakiwał do niego i pochylał się, i dogadywał mu, aby się postarał i był tym, którego szukają.Dawał trupowi trochę czasu do namysłu, lecz potemwracał kwaśny i groził, i klął, i skarżył się na upóri gnuśność umarłych.

I szli bezustannie i nie było końca. Miasto jużledwo było widać; pogoda bowiem zamknęła siętymczasem, mimo zimna, i stała się szara i nieprzezroczysta. Kraj leżał płaski i obojętny, a małai gęsta grupa ludzi wyglądała coraz bardziej zbłąkanie, im dalej się posuwała. Nikt nie mówił nic,jedna tylko starowina, która się przyplątała, żułacoś i kiwała przy tym głową; może modliła się.

Nagle stanął przewodnik i rozejrzał się. Potemzwrócił się raptownie do Lupiego, portugalskiegolekarza książęcego, i wskazał przed siebie. O kilkakroków dalej była powierzchnia lodu, coś jakbykałuża lub staw — i tam leżało, na poły załamanych,dziesięć czy dwanaście trupów. Obnażone byłyprawie zupełnie i obrabowane. Lupi zgięty i uważnyobchodził je kolejno. I oto poznano pana Olivierde la Marche i księdza, gdy tak każdy obchodziłosobno. A starowina już klęczała w śniegu i skomlałaschylona nad wielką ręką, której palce rozcapierzonejeżyły się ku niej.

Zbiegli się wszyscy. Lupi próbował z kilku sługami obrócić trupa, ponieważ leżał na twarzy. Aletwarz przymarzła, a kiedy odrywano ją od lodu,jedna warga oddarła się cienko i krucho — i pokazało się, że drugą wyszarpały psy lub wilki, a rozpłatana całość była wielką raną, co poczynała się oducha tak, iż o twarzy nie mogło być mowy.

Jeden po drugim oglądał się poza siebie; każdymniemał, że ujrzy poza sobą Rzymianina, pazia.Ale zobaczyli tylko błazna, który nadbiegł zły i okrwawiony. Trzymał płaszcz jakiś w wyciągniętych rękach i trząsł nim, jakby coś miało wypaść. Ale płaszczbył pusty. Więc zaczęto szukać znamion i znalazłysię niektóre. Rozpalono ogień i umyto ciało ciepłąwodą i winem. Blizna na szyi ukazała się i ślady poobu wrzodach. Lekarz już nie wątpił. Ale porównywano jeszcze inne znaki. Louis-Onze kilka krokówdalej znalazł wielkie cielsko karego konia Moreau,którego dosiadał książę onego dnia pod Nancy.Siedział na nim zwieszając krótkie nogi. Krew wciążjeszcze sączyła mu się z nosa do ust i widać byłopo nim, że czuje jej smak. Któryś ze sług przypomniał, że książę miał u lewej nogi wrośnięty paznokieć i wszyscy szukali paznokcia.

A błazen trzepotał, jakby go łaskotano i wrzeszczał:

— Ach, Monseigneur! Daruj im, że odkrywajątwoje ciężkie błędy, durnie te, a nie poznają cię powydłużeniu mojej twarzy, gdzie stoją twoje cnoty.

(Błazen książęcy wszedł także pierwszy, kiedyzwłoki umieszczono na marach. Było to w domuniejakiego Jerzego Marquis, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego. Całun jeszcze nie był nałożony,więc błazen miał wrażenie pełne. Biel kamizelii karmazyn płaszcza szorstko i nieuprzejmie odgraniczały się od siebie pomiędzy dwiema czerniamibaldachimu i łoża. Na przedzie szkarłatne butyz cholewami sterczały ku niemu złoceniami wielkichostróg. A że to tam w górze było głową, co do tegonie mogło być sporu, skoro się ujrzało koronę.Była to duża korona książęca z jakimiś kamieniami.

Louis-Onze obchodził i oglądał wszystko szczegółowo. Pomacał nawet atłas, choć mało się na tymznał. Dobry chyba atłas, może nieco tani jak na domburgundzki. Cofnął się raz jeszcze dla objęcia całości.Barwy w śnieżnym świetle dziwnie były nie powiązane. Zapamiętywał sobie każdą z osobna.

— Dobrze ubrany — rzekł wreszcie z uznaniem —może odrobinę za wyraźnie.

Śmierć wydała mu się jak kuglarz z lalkami,któremu na gwałt potrzeba księcia.)

Dobrze jest pewne rzeczy, które już się nie zmienią, stwierdzać po prostu, nie żałując faktów ani ichnie sądząc. Tak i ja doszedłem do wniosku, że nigdynie umiałem naprawdę czytać. W dzieciństwieczytanie wydawało mi się fachem, który miało sięwziąć na siebie kiedyś później, gdy będą przychodziły te wszystkie fachy, jeden po drugim. Szczerzemówiąc, nie miałem wyraźnego pojęcia, kiedy byto być mogło. Polegałem na tym, że człowiek topoczuje, skoro życie niejako przewróci się i tylkojuż od zewnątrz iść będzie, tak jak przedtem odwnętrza. Wyimaginowałem sobie, że będzie onowówczas wyraźne i jednoznaczne i że nie będziego można rozumieć fałszywie. Wcale nie proste,przeciwnie, mocno wymagające, splątane i, jeżelio to chodzi, ciężkie, ale bądź co bądź widzialne.Ta dziwna nieokreśloność dzieciństwa, ta nieproporcjonalność, ta niemożność przewidzenia nigdy —wszystko to byłoby wówczas przezwyciężone. Trudnobyło wprawdzie pojąć, dlaczego. Właściwie przybierało to wciąż jeszcze i zamykało się zewsząd,a im bardziej wyzierał człowiek na zewnątrz, tymwięcej wnętrza poruszał w sobie: Bóg wie, skąd toszło. Lecz prawdopodobnie urastało do miary ostatecznej i urywało się potem za jednym zamachem.Łatwo było obserwować, że dorośli bardzo mało siętym niepokoili; chodzili po świecie i sądzili, i działali,a jeśli kiedykolwiek mieli trudności, to dla przyczynzewnętrznych.

W początkach takich przemian umieściłem czytanie. Wtedy z książkami obcowałoby się jak ze znajomymi, istniałby czas na to, określony, równo i milemijający czas, tyle właśnie, ile się człowiekowi spodoba. Oczywiście niektóre byłyby bliższe, a trudnopowiedzieć, że byłby człowiek ubezpieczony przedstraceniem nad nimi od czasu do czasu jakiejś półgodziny: spaceru, terminu umówionego, początkuprzedstawienia lub pilnego listu. Ale żeby się człowiekowi włos skręcił i powichrzył, jak gdyby się nanim leżało, żeby się miało uszy mieć rozpalone i ręcezimne jak metal, żeby świeca spaliła się przy człowieku cała i aż w sam lichtarz — to wówczas, dziękiBogu, byłoby najzupełniej wykluczone.

Przytaczam te objawy, ponieważ doświadczyłemich na sobie dość uderzająco, wówczas podczasonych wakacji w Ulsgaard, kiedym tak nagle wpadłw czytanie. Wtedy pokazało się od razu, że nie potrafiłem. Zacząłem wprawdzie przed czasem, jakisobie na to upatrzyłem. Ale ten rok w Sorö pośródsamych innych rówieśników, zrobił mnie podejrzliwym wobec podobnych obliczeń. Tam podeszłyku mnie szybkie, niespodziane doświadczenia —i widać było najwyraźniej, że traktowały mnie jakdorosłego. Były do doświadczenia naturalnej wielkości, a robiły się tak ciężkie, jak były. W tymsamym jednak stopniu, w jakim pojmowałem ichrzeczywistość, otwierały mi się także oczy na nieskończoną realność mego dziecięcego bytu. Wiedziałem, że nie skończy się ten byt, tak samo, jak tamtozaczynało się dopiero. Mówiłem sobie, że oczywiściekażdemu wolno stwarzać okresy, ale te były zmyślone.I okazało się, że byłem zbyt niezdarny, aby sobiewymyślać okresy. Ilekroć próbowałem, życie dawałomi do zrozumienia, że nic o nich nie wie. A skorosię upierałem, że moje dzieciństwo minęło, to w tejsamej chwili znikało wszystko przyszłe, a mnie pozostawało tylko w sam raz tyle, ile ma pod sobążołnierz ołowiany, aby móc stać.

Odkrycie to naturalnie odosobniło mnie jeszczebardziej. Zajmowało mnie w moim wnętrzu i przepełniało czymś w rodzaju ostatecznego rozradowania, które brałem za stroskanie, ponieważ wychodziło daleko poza mój wiek. Niepokoiło mnie takżei to, pamiętam, że teraz, kiedy nic nie było przewidziane na określony termin, można było w ogólezaniedbać niejedno.

I kiedy tak powróciłem do Ulsgaard i zobaczyłemwszystkie te książki, rzuciłem się na nie; z całympośpiechem, ze złym prawie sumieniem. To, copóźniej odczuwałem tak często, przeczułem jakośwówczas: że nie ma się prawa otworzyć książki,nie zobowiązawszy się do przeczytania wszystkich.Z każdym wierszem napoczynało się świat. Przedksiążkami świat był nietknięty, a może i po nich byłcały. Ale jakżeż mogłem mierzyć się z wszystkim, ja,który czytać nie umiałem? Stały tam, w tej nawetskromnej bibliotece, w tak beznadziejnie przemożnejilości i były solidarne. Rzucałem się zawzięciei rozpaczliwie od książki do książki i przedzierałemsię przez stronice jak ktoś, co ma zdziałać coś niesłychanego. Czytałem w owe czasy Schillera i Baggesena, Oehlenschlaegera i Schack-Staffeldta, wszystkoco było z Walter Scotta i Calderona. Niejednowpadało mi w ręce, co niejako już powinno było byćprzeczytane, na inne rzeczy było o wiele za wcześnie;nic prawie nie było stosowne na moją ówczesność.A jednak czytałem.

W późniejszych latach nieraz zdarzało mi sięw nocy, że się budziłem — a gwiazdy stały tak rzeczywiście i działy się tak ważnie — i nie mogłem pojąć,jak ludzie mogą zaniedbywać tyle świata. Tak podobnie było mi, jak sądzę, na duszy, ilekroć podnosiłem oczy z książki na świat, gdzie było lato, gdziewołała Abelone. Przychodziło to bardzo niespodzianie, że ona musiała wołać, a ja nawet nie odpowiadałem. Przypadło to w sam raz na najszczęśliwszenasze czasy. Ale ponieważ to czytanie tak mnieporwało, trzymałem się go kurczowo i kryłem się,ważny i przekorny, przed naszymi codziennymiświętami. Z całą swoją niezdarnością wyzyskaniatych wielu, często niepozornych, okazji naturalnego szczęścia, nie bez ochoty obiecywałem sobie powzrastających nieporozumieniach przyszłe pojednania, które robiły się tym rozkoszniejsze, im więcejsię je odwlekało.

Zresztą moje rozmarzenie czytelnicze pewnegodnia skończyło się tak nagle, jak powstało. I wtedypogniewaliśmy się najzupełniej. Abelone bowiemnie szczędziła mi teraz drwin i swojej przewagi,a kiedym znajdywał ją w altanie, twierdziła, że czyta.Pewnego poranka niedzielnego książka leżała wprawdzie zamknięta obok niej, ale ona wydawała się ażnadto zajęta porzeczkami, które ostrożnie widelcemobierała z małych gronek.

Musiała to być jedna z onych wczesnych pór,jakie bywają w lipcu: nowe, wypoczęte godziny,kiedy to wszędy dzieje się coś wesołego — niewymyślnego. Z milionów małych, nie dającychsię powściągnąć ruchów składa się mozaika najbardziej przekonanego bytu; rzeczy oscylują jednaw drugą i poza siebie, w powietrze — a chłód ichczyni cień przejrzystym, a słońcu każe świecićlekkim, duchowym blaskiem. Nie ma wtedy w ogrodzie rzeczy głównej; wszystko jest wszędzie i trzebaby we wszystkim być, aby nic nie pominąć.

W drobnej czynności Abelone wszakże powtarzało się to wszystko raz jeszcze. Tak szczęśliwiewynalezione było właśnie to, co robiła, i właśnietak, jak robiła. Jej jasne w ocieniu ręce współpracowały wzajemnie, tak lekko i zgodnie, a przed widelcemkrągłe jagódki skakały swawolnie w czarę wyłożonąliściem winnym, który był mokry od rosy, kędyjuż inne piętrzyły się czerwone i płowe, rozbłyszczane, o zdrowych pestkach w cierpkim wnętrzu. Niepragnąłem w takich warunkach nic, tylko przyglądać się, ale ponieważ można było przypuścić, że niebędzie mi wolno, pochwyciłem książkę (także w celupodkreślenia swego tupetu), usiadłem po drugiejstronie stołu, i, niewiele wertując, w pierwszym lepszym miejscu zapuściłem się w lekturę.

— Gdybyś tak przynajmniej głośno czytał, czytajło — powiedziała po chwili Abelone.

O, to już wcale nie brzmiało tak zaczepnie, a ponieważ, moim zdaniem, wielki był czas się pogodzić,jąłem natychmiast czytać głośno, bez przerwy, ażdo rozdziału i dalej, następny tytuł: Do Bettiny.

— Nie, nie odpowiedzi — przerwała mi Abelonei naraz jakby wyczerpana opuściła widelczyk. Zarazpotem rozśmieszyła ją mina, z jaką na nią spojrzałem.

— Mój Boże, jak ty podle czytałeś, Malte.

No i musiałem przyznać, że ani przez chwilę nieskupiłem uwagi.

— Czytałem tylko po to, abyś mi przerwała —przyznałem się i spiekłem raka, i przewertowałemksiążkę powrotnie aż do tyłu. Teraz dopiero wiedziałem, co to było.

— A dlaczego nie czytać odpowiedzi? — spytałemzaciekawiony.

Abelone jakby mnie wcale nie była słyszała.Siedziała w swojej jasnej sukni, jak gdyby wszędziewewnątrz zrobiła się zupełnie ciemna, tak jak jejoczy.

— Dawaj — rzekła nagle jakby w gniewie i wzięłami książkę z ręki, i otwarła ją dokładnie tam, gdziechciała. A potem przeczytała jeden z listów Bettiny.

Nie wiem, co z tego zrozumiałem, ale czułem, jakbymi ktoś przyrzekał uroczyście, że to wszystko pojmękiedyś. I podczas gdy jej głos wzbierał i wreszcieupodobnił się do tego głosu, jaki znałem ze śpiewu,wstyd mi było, że pojednanie wyobrażałem sobietak marnie. Dobrze bowiem rozumiałem, że onato była. Ale ona dokonywała się oto gdzieś do cnaw ogromie, wysoko nade mną, dokąd ja nie sięgałem.

A przyrzeczenie to spełnia się wciąż jeszcze.W jakimś momencie ta sama książka zamieszałasię wśród moich książek, wśród tych paru książek,z którymi się nie rozstaję. Teraz i mnie otwiera sięona w tych miejscach, które właśnie mam na myśli —a kiedy je czytam, to nie rozstrzygnięte pozostajepytanie, czy myślę o Bettinie, czy o Abelone. Nie,Bettina stała się we mnie bardziej rzeczywistą;Abelone, którą ja znałem, była jakby przygotowaniem do niej — i oto teraz zajaśniała mi w Bettinieniby we własnej, naturalnej istocie. Bo dziwna taBettina wszystkimi swymi listami stworzyła przestrzeń, najprzestrzenniejszą formę. Od samego początku tak się we wszystkim panoszyła, jak gdyby poswojej śmierci. Wszędy bardzo daleko zapuszczałasię w byt, jemu przynależna, a co jej się działo, tobyło wiecznie w naturze; tam poznawała siebiei prawie z bólem wyzwalała się stamtąd; z trudemodgadywała się powrotnie, jak gdyby z odwiecznychpodań, zaklinała siebie jak ducha i siebie przetrzymywała.

Co dopiero byłaś jeszcze, Bettino; ja cię pojmuję.Czy ziemia nie jest ciepła jeszcze od ciebie, a ptaszkinie zostawiają miejsca twemu głosowi? Rosa jestinna, lecz gwiazdy są jeszcze twoich nocy gwiazdami.Albo czy świat w ogóle nie jest z ciebie? Boileż to razy podpalałaś go swoją miłością i widziałaś, jak płonął, jak się spalał — i potajemnie zastępowałaś go innym, gdy wszyscy spali! Ty czułaś siętak zupełnie w harmonii z Bogiem, kiedy co ranożądałaś nowej ziemi od Niego, aby doczekali siękolei wszyscy, których On zrobił. Ochranianie i łatanie świata wydało ci się czymś mizernym, ty gozużywałaś i trzymałaś ręce wyciągnięte po wciążjeszcze więcej świata. Bo twoja miłość podołać mogławszystkiemu.

Jak to być może, iż wszyscy po dziś dzień jeszczeo twej miłości nie opowiadają? Cóż to się odtądtakiego zdarzyło, co by bardziej było godne pamięci?Co ich zaprząta? Ty sama znałaś wartość swej miłości,tyś ją głośno podpowiadała największemu swojemupoecie, iżby ją uczłowieczył, albowiem była jeszczeżywiołem. On ją wszakże ludziom wyperswadował,kiedy pisywał do ciebie. Wszyscy czytali te odpowiedzi i bardziej im wierzą, ponieważ poeta jest dla nichwyraźniejszy niż natura. Ale może kiedyś okaże się,że tu był kres jego wielkości. Jemu tę miłość przeznaczono, a on jej nie sprostał. Cóż to znaczy, że nie mógłsię odwzajemnić? Taka miłość nie wymaga wzajemności, taka miłość ma wołanie i odpowiedźw sobie; wysłuchuje sama siebie. Ale ukorzyć byłsię winien przed nią w całej swej świetnej paradziei pisać, co ona dyktuje obojgiem rąk, jak Jan świętyna Patmos, na klęczkach! Nie było wyboru w obliczutego głosu, co „spełniał aniołów urząd”, który przyszedł owinąć go zasłoną i pociągnąć w wieczność.Tu był rydwan jego płomienistej jazdy w niebo.Tu dla jego śmierci zgotowany był ciemny mit —a on go pozostawił pustym.

Przeznaczenie lubi wynajdywać wzory i figury.Ciężar przeznaczenia polega na skomplikowaniu.Życie samo jednakże ciężkie jest dla swej prostoty.Ona ma tylko parę rzeczy, o wielkości nie przystosowanej do nas. Święty, odtrącając przeznaczenie,wybiera te rzeczy, które są naprzeciw Boga. Że jednakkobieta, wedle swej natury, ten sam wybór czynićmusi w stosunku do mężczyzny, to ściąga fata wszelkich ustosunkowań miłosnych: zdecydowana i bezprzeznaczeń, jak wieczna stoi obok niego, którysię przemienia. Miłująca zawsze przerasta ukochanego, bo życie większe jest niż przeznaczenie. Jejoddanie chce być niezmierzone: to jest jej szczęściem. Bezimiennym cierpieniem jej miłości wszakże zawsze było to, że się żąda od niej ograniczeńtego oddania.

Nigdy żadną inną skargą nie skarżyły się kobiety;pierwsze dwa listy Heloizy zawierają tę skargę,a w pięćset lat później ta sama skarga podnosi sięz listów Portugalki Marianny Alcoforado; rozpoznaćją można jak głos ptaka. I nagle poprzez jasną przestrzeń tego poznania idzie najbardziej odległa postaćSafo, której wieki nie znalazły, ponieważ szukały jejw przeznaczeniu.

Nie śmiałem nigdy kupić od niego gazety. Niejestem pewien, czy naprawdę zawsze ma przy sobiekilka egzemplarzy, kiedy na zewnątrz OgroduLuksemburskiego powoli sunie tam i na powrótprzez cały wieczór.

Plecami zwraca się do karty, a ręką muska krawędźkamienną, na której wspierają się sztaby. Robi siętak płaski, że codziennie przechodzi wielu, którzygo nigdy nie widzieli. Wprawdzie ma w sobie jeszczejakąś resztkę głosu i upomina. Ale to nie inaczejjest, jak szmer jakiś w lampie albo w piecu, albokiedy w dziwnych odstępach krople kapią w grocie.

A świat tak jest urządzony, że istnieją ludzie,którzy przez całe życie przechodzą tędy w tej przerwie, kiedy on — bardziej bezszmerny od wszystkiego, co się porusza — dalej sunie jak wskazówka,jak wskazówki cień, jak czas.

Potem słyszałem, jak coś w nim mówiło: „LaPresse”, i zaraz znowu, i trzeci raz w prędkich odstępach. A ludzie obok mnie rozglądali się i szukaligłosu. Tylko ja jeden udawałem większy pośpiech,jak gdyby nic mnie nie uderzyło, jak gdybym wewnątrz był niezwykle zajęty.

Bo też byłem naprawdę. Byłem zajęty wyobrażeniem go sobie, podjąłem pracę wyimaginowania go,a z wysiłku pot wystąpił mi na czoło. Musiałem gobowiem zrobić tak, jak się robi umarłego, na któregonie ma już żadnych dowodów, żadnych składników;którego najzupełniej wewnątrz zdziałać trzeba. Wiemteraz, że pomogło mi to nieco, gdy pomyślałemo tych licznych zdjętych Chrystusach z żyłkowatejkości słoniowej, leżących u wszystkich antykwariuszy. Jakaś Pieta pojawiła się w myśli i znikła — wszystko to prawdopodobnie po to tylko, aby wywołaćpewne nachylenie, w jakim trzymała się jego długatwarz, i beznadziejną szczecinę brody w cieniupoliczków, i oną najostateczniej bolesną ślepotęzamkniętego wyrazu, trzymanego skośnie wzwyż.Lecz było tam prócz tego tyle rzeczy należących doniego. Bo to pojąłem już wówczas, że nic na nim niebyło pobocznego: ani sposób, w jaki surdut jego czypłaszcz, odstając w tyle, ukazywał wszędzie kołnierzyk, w wielkim łuku stojący naokoło wyciągniętej,wklęsłej szyi, nie dotykając jej; ani ten zielonawo-czarny krawat, obwiązany szeroko dokoła tej całości; ani tym mniej kapelusz stary, wysoko sklepiony, sztywny kapelusz filcowy, który on nosiłtak, jak wszyscy ślepi noszą kapelusze: bez związkuz liniami twarzy, bez możliwości stworzenia z tego,co przybywa, i z siebie — nowej zewnętrznej jedności; nie inaczej go noszą, jak jakikolwiek umówionyobcy przedmiot.

W tchórzostwie niepatrzenia nań zaszedłem takdaleko, że obraz tego człowieka ostatecznie, częstonawet bez powodu, ściągał się we mnie silnie i boleśnie w tak twardą nędzę, że w tym ucisku zdecydowałem się wzrastającą biegłość własnej imaginacjizahukać i zniweczyć za pomocą tego zewnętrznegofaktu. Było to pod wieczór. Postanowiłem natychmiast przejść uważnie obok niego.

Otóż trzeba wiedzieć: miało się ku wiośnie. Wietrzyk dzienny ułożył się, uliczki były długie i zaspokojone; u ich wylotów lśniły domy, nowe, jakbyświeże przełamania białego metalu. Lecz był tometal, który zadziwiał swą lekkością. W szerokich,rozciągnionych ulicach liczni ludzie szli poprzezsiebie, prawie nie bojąc się powozów, które byłyrzadkie. Musiała to być niedziela. Nasady wież nakościele Saint-Sulpice ukazały się pogodnie i niespodzianie wysoko w bezwietrznej przestrzeni, a poprzez wąskie, prawie rzymskie uliczki mimowiedniepatrzyło się w świat, w porę roku. W ogrodzie i przedogrodem taka była ruchliwość ciżby, że nie zarazgo ujrzałem. Albo czy zrazu nie poznałem go nawskroś tłumu?

Wiedziałem natychmiast, że wyobrażenie mojebyło bez wartości. To oddanie jego nędzy, nie ograniczone żadną ostrożnością ani udawaniem, przerastało moje środki. Nie pojąłem nic: ani kąta nachylenia w jego postawie, ani grozy, jaką nieustanniezdawała się go przepełniać wewnętrzna stronajego powiek. Nigdym o jego ustach nie myślał,wciągniętych jak otwór zlewu. Może i miał wspomnienia. Ale teraz nigdy już nic do jego duszy niedocierało, poza bezpostaciowym poczuciem kamiennej za nim krawędzi, na której zużywała się jegoręka.

Przystanąłem — i podczas kiedym to wszystkowidział prawie równocześnie, czułem, że miał kapelusz inny i krawat bez wątpienia niedzielny;krawat o skośnym deseniu z żółtych i liliowych kwadracików, a co do kapelusza: był to nowy, tanikapelusz słomkowy z zieloną wstążką. Nie chodzinaturalnie wcale o te barwy i jest to drobiazgowość,że je zapamiętałem. Chcę tylko powiedzieć, że onebyły na nim jak najmiększy puszek na gardziołkuptaka. On sam nie miał nic z tego, a komu pośródwszystkich (rozejrzałem się) wolno było mniemać, iżdla niego był ten strój paradny?

Mój Boże — napadło mnie gwałtownie — a więctaki Ty jesteś! Są dowody Twego istnienia!Jam je zapomniał wszystkie i nigdym żadnegonie żądał, bo jakież niezmierne zobowiązanie tkwiłoby w pewności Ciebie! — A jednak, teraz się objawiaprzede mną... To jest Twój smak, tu sobie upodobałeś. Obyśmy nauczyli się: wobec wszystkiego wytrzymać, a nie sądzić. Które są rzeczy ciężkie?Które łaskawe? Ty jeden wiesz.

Gdy znowu zima przyjdzie i będę musiał miećnowy płaszcz — daj mi, abym go tak nosił, pókinowy będzie.

To nie znaczy, że się od nich chcę odróżniać,kiedy chodzę w lepszych, od samego początkumoich ubraniach i dbam o to, aby mieszkaćgdziekolwiek. Ja nie zaszedłem tak daleko. Ja niemam serca do ich życia. Gdyby mi ramię uschło,myślę, że ukryłbym je. A ona (nie wiem, czym zresztąi była), ona zjawiała się dzień w dzień przed tarasamikawiarnianymi, a chociaż bardzo jej było trudnozdjąć płaszcz i wygrzebać się z niewyraźnych szmati łachmanów — nie żałowała trudu i zdejmowała,i ściągała tak długo, że ledwo można się było doczekać. A potem stała przed nami, skromna, z uschniętym swoim, okaleczonym kawałkiem — i widziałosię, że to była osobliwość.

Nie, to nie znaczy, że się od nich chcę odróżniać;ale wynosiłbym się nad nich, gdybym chciał im byćrówny. Równy nie jestem. Nie miałbym ani siłyich, ani ich miary. Pożywiam się — i tak jestem odposiłku do posiłku, najzupełniej beztajemniczy, oniwszakże utrzymują się prawie jak wieczni. Stoją naswoich powszednich narożnikach, także w listopadzie,i nie krzyczą od zimy. Mgła przychodzi i czyni ichniewyraźnymi i niepewnymi: oni jednak są. Byłemw podróży, byłem chory, wiele mi przeminęło: onijednak nie umarli.

(Ja przecież nie wiem nawet, jak to być może,iż dzieci szkolne wstają w komórkach pełnych szarocuchnącego zimna; kto je umacnia, te zziajaneszkieleciki, że wybiegają na dwór, w dorosłe miasto,w mętny schyłek nocy, w wieczny dzień szkolny,wciąż jeszcze małe, ciągle pełne przeczucia, ciąglezapóźnione. Nie mam wyobrażenia o tym mnóstwiepomocy, jaką się ustawicznie zużywa.)

To miasto pełne jest ludzi, którzy powolnie osuwają się ku tamtym. Każdy prawie broni się zrazu;ale są potem te wyblakłe, starzejące dziewczyny,co ustawicznie rezygnują bez oporu i już nie broniąsię wcale przed należeniem do tych poniechanych,silne, w najgłębszym wnętrzu nie zużyte, które nigdynie były kochane.

Może Ty mniemasz, mój Boże, iż mam wszystkozostawić i je kochać. Bo czemu tak mi trudno nieiść za nimi, skoro mnie wyminęły? Dlaczego wynajduję nagle najsłodsze, najbardziej mocne słowa, a mójgłos łagodnie stoi we mnie między krtanią a sercem? Dlaczego wyobrażam sobie, jak niezmiernieostrożnie przyłożyłbym je do mego oddechu, tekukły, którymi życie igrało, każdej wiosny ramionaim roztwierając do niczego i wciąż niczego — aż teramiona rozluźniły się w barkach. Nigdy nie spadałyz bardzo wysokich nadziei, więc nie zbiły się, aleotłuczone są i dla życia już za liche. Tylko zbłąkanekoty przychodzą do izdebki nad wieczorem i pazurami drapią je chyłkiem, i śpią na nich. Czasemza którąś z nich idę przez dwie uliczki. One sunąwzdłuż domów, co chwila zjawiają się ludzie i zasłaniają je, a one za nimi suną dalej jak nic.

A jednak wiem, gdyby ktoś teraz spróbował jepokochać, stałyby mu się ciężkie, jak ludzie, którzyza daleko zaszli i przestają iść. Myślę, że tylko Jezuszniósłby je, mający jeszcze w całym ciele zmartwychwstanie; lecz Jemu wcale na nich nie zależy. Tylkomiłujące uwodzą Go, nie te, co czekają z maleńkimtalentem kochanki, niby z zimną lampą.

Wiem: jeżeli jestem przeznaczony do rzeczyostatecznych, na nic mi się nie zda, że się maskujęw mym lepszym ubiorze. Czyż on pośrodku królowania nie zsunął się do ostatnich? On, który zamiastwzbić się w górę, zniżył się aż na dno. Prawda, wierzyłem w swoim czasie w tych innych królów,chociaż ich parki niczego już nie dowodziły. Ale nocjest, zima, marznę, wierzę w niego. Albowiem wspaniałość jest tylko chwilą, a nigdy nie widzieliśmy nicdłuższego nad nędzę. Król wszelako ma trwać.

Czyż ten król nie jest jedynym, który się utrzymałpod swym obłędem, jak woskowe kwiaty pod kloszem szklanym? Dla innych modlono się po kościołach o długie życie, od niego natomiast żądał kanclerzJean Charlier Gerson, aby wieczny był, a to byłowówczas, kiedy był już najmizerniejszy, nędznyi nieledwie ubogi mimo swej korony.

Było to wówczas, kiedy od czasu do czasu tajemnie, z poczernionymi twarzami, napadali go ludziew jego łożu, aby mu zedrzeć wgniłą we wrzodykoszulę, którą już dawno miał za siebie samego.Ściemniano komnatę, a oni spod sztywnych ramionwydzierali mu zbutwiałe strzępy, drąc jak mogli.Potem jeden poświecił — i wtedy dopiero odkrylina jego piersi rozropiałą ranę, w której ugrzązłżelazny amulet, ponieważ go co noc przyciskałcałą siłą swojej żarliwości. Stał teraz amulet głębokow nim, straszliwie kosztowny, w perlistej oprawiez ropy, niby cudotwórczy szczątek w niecce relikwiarza. Twardych wybrano pomocników, ale nie bylidość odporni na wstręt, kiedy robactwo, spłoszone,ku nim wystawało z flandryjskiego barchanu, a opadając z fałd, wpełzywało im kędyś w rękawy.

Gorzej z nim było bez wątpienia od czasów tejdziewczyny, zwanej parva regina; wszak ona byłajeszcze gotowa leżeć przy nim z całą swoją jaśniąi młodością. Potem umarła. I odtąd nikt już nieważył się przydać nałożnicy temu ścierwu. Ona nieprzekazała nikomu owych słów i pieszczot, jakimikróla można było ugłaskać. Tak nikt już nie przedarłsię przez tego ducha rozdziczenie; nikt nie pomagałmu wyjść z szczelin jego duszy; nikt tego nie pojmował, kiedy on sam nagle wychodził z okrągłym spojrzeniem zwierzęcia idącego na pastwisko. Kiedypotem poznawał zaaferowaną twarz Juvenala, przypominał sobie państwo takie, jakie było na końcu.I chciał doganiać, czego zaniedbał.

Była to jednak wina wydarzeń w owych czasach,że nie można ich było wyłożyć w sposób oględny.Gdzie coś się działo, tam działo się całym ciężaremi było jak z jednej bryły, kiedy się je mówiło. Bo i cóżmożna było ująć z tego, że brat jego był zamordowany, że wczoraj Walentyna Visconti, przezeń zawszelubą siostrą nazywana, klęczała przed nim, wszystką czerń wdowią odgarniając sprzed skarg i oskarżeńzniekształconej twarzy? A dzisiaj stał twardy i wymowny obrońca i dowodził praw książęcego mordercypóty, aż zbrodnia prześwietliła się i jakby jasno miaławstąpić w niebo. A sprawiedliwym być znaczyłonaginać prawo dla wszystkich. Walentyna Orleańska bowiem z frasunku zmarła, acz zemstę przyrzeczono jej. A cóż to pomogło księciu burgundzkiemuprzebaczać i przebaczać; na niego przyszedł czarnyskwar rozpaczy tak, że już od tygodni głęboko mieszkał pod namiotem w puszczy pod Argilly, twierdząc,iż nocą musi słyszeć krzyk jeleni na ulżenie duszy.

Jeżeli się potem przemyśliwało to wszystko, wciążod nowa, aż do końca, w całej tej krótkości, żądałlud ujrzenia jednego — i widział jednego: bezradnego. Wszelako lud radował się tym widokiem; zrozumiał, że to był król: ten cichy, ten cierpliwy, którybył po to jedno, aby dopuścić, iżby poprzez niegoBóg działał w swym późnym zniecierpliwieniu.W tych uświadomionych momentach na balkonieswego Hôtel Saint-Pol przeczuwał król może swójpostęp skryty; ów dzień pod Roosbecke przyszedłmu na myśl, kiedy go stryj de Berry za rękę wziął,aby go zaprowadzić przed pierwsze gotowe zwycięstwo. Zmierzył wówczas okiem, w dziwnie długojasny dzień listopadowy, nieprzejrzane masy Gandawian, zadławione własnym natłokiem, kiedy jezszarżowano ze wszech stron. Spowici w siebie,wkręceni jak zwoje olbrzymiego mózgu, leżeli kupami, w które sami się powiązali, aby być blisko. Dechzapierało człowiekowi, gdy widział tu i tam ich uduszone twarze; trudno było ujść wyobrażeniu, żepowietrze — wyparte zostało daleko ponad te od ściskujeszcze stojące trupy, wyparte nagłym wyjściem tyluzrozpaczonych dusz.

To mu w głowę wbito, jako początek jego sławy.I on to zapamiętał. Ale jeżeli tamto wówczas byłotriumfem śmierci, to teraz to, że stał tu, na swoichsłabych nogach, prosty na wszystkich tych oczach,to było misterium miłości. Na tamtych innych doświadczył, że to pole bitwy można było pojąć, mimoiż było tak niesłychane. To jednak tutaj pojęte byćnie mogło; przedziwne było tak samo, jak ongi ówjeleń ze złotą obrożą w lesie pod Senlis. Tylko żeteraz on sam był zjawą, a inni zatopieni byli w patrzeniu. I nie wątpił, że dech stracili i to samo mielidalekie oczekiwanie, które jego kiedyś opadło w ówrozmłodzieńczony łowów dzień, kiedy ta cicha twarz,wielkooka, wystąpiła z krzewiny. Tajemnica widzialności rozlała się po jego subtelnej postaci. Nie drgnąłw lęku, że przeminie, cienki uśmiech na szerokiejprostej twarzy przeszedł w naturalne trwanie, jakz kamiennych świętych, i nie trudził go. Tak podawał się — i była to jedna z onych chwil, które sąwiecznością widzianą w skrócie. Tłum ledwo tozdołał znieść. Umocniony, niewyczerpanie wzmożonym pocieszeniem nakarmiony, przełamał ciszęokrzykiem radości. Lecz w górze na balkonie byłjuż tylko Juvenal de Ursins i zawołał w najbliższeuciszenie, że król pojawi się od ulicy Saint-Denis,jadący do Bractwa Pasyjnego oglądać misteria.

W takich dniach król pełen był łagodnej świadomości. Gdyby jakiś malarz w owych dniach pomysłuszukał dla wyobrażenia bytu rajskiego, nie znalazłbywzoru pełniejszego nad króla ukojoną postać, kiedyw jednym z wysokich okien Luwru stała pod ramionopadem.

Wertował książeczkę Krystyna de Pisan, nazwanąDrogą długiej nauki i jemu poświęconą. Nieczytał uczonych mów bojowych tego alegorycznegoparlamentu, który postanowił wynaleźć księcia, któryby godzien był panować światu. Książeczka otwierała się przed nim zawsze w najprostszych miejscach: gdzie o tym sercu była mowa, co przez trzynaście lat, niby retorta nad ogniem bólu, na to tylkosłużyło, by destylować dla oczu wodę goryczy. Pojmował, że konsolacja prawdziwa poczynała sięwtenczas dopiero, gdy szczęście dostatecznie byłominione i na zawsze przeszło. Nic tak mu nie byłobliskie, jak to pocieszenie. I podczas gdy jego wzrokobejmował pozornie most po tamtej stronie — poprzez to serce, które silna Cumaea pochwyciła nawielkich dróg koleje, lubił widzieć świat, ówczesnyświat: zuchwałe morza, obcowieżowe miasta, w zamknięciu trzymane naporem szerokich dali; skupionych gór samotność ekstatyczną i te w lękliwychwątpieniach przebadane nieba, co zamykały siędopiero jak czaszka nad mózgiem niemowlęcia.

Ale gdy wchodził ktoś do komnaty, przerażałsię — i duch jego wolno zachodził mgłą. Pozwalał,by go sprzed okna odprowadzano i zajmowano czymkolwiek. Nauczyli go zwyczaju ślęczenia godzinaminad szeregiem rycin i on nie oponował, jeno korciłogo, że przewracając karty, nigdy nie można byłoparu obrazków mieć przed oczyma i że wszystkieone tkwiły mocno w foliałach, tak iż nie sposób byłoprzesuwać jeden pod drugim.

Raz przypomniał sobie ktoś talię kart zupełniezapomnianą — i król do łask przyjął tego, który mują przyniósł, tak mu do serca przypadły te tekturki,barwne i pojedynczo ruchliwe, i pełne kształtu.I podczas gdy gra w karty w modę weszła pośróddworzan, król siedział w bibliotece i grał sam. Dokładnie tak jak on otwierał oto dwóch królów oboksiebie, tak Bóg onegdaj złożył razem jego z cesarzem Wacławem. Niekiedy umierała królowa, wtedykładł asa czerwiennego na nią, to było jak kamieńgrobowy. Nie dziwił się, że w tej talii było kilkupapieży; urządził Rzym po drugiej stronie stołu,a tu, pod jego prawicą, było Avignon. Rzym byłmu obojętny, nie wiedzieć czemu wyobrażał gosobie okrągłym i już nie upierał się przy tym.Ale Avignon znał. I ledwo to pomyślał, wspomnienie powtórzyło mu wysoki, hermetyczny pałaci wysilało się nadmiernie. Zamknął oczy i musiałodetchnąć głęboko. Bał się złych snów na najbliższąnoc.

Na ogół jednakże było to zajęcie naprawdę kojące,a oni mieli rację, poddając mu je wciąż na nowo.Takie godziny utwierdzały go w przekonaniu, żejest królem, królem Karolem Szóstym. Nie znaczyto, że się wyolbrzymiał; bardzo daleka była mu myśl,że jest czymś więcej nad taki świstek, ale umacniałasię w nim pewność, że i on był określoną kartą, złąmoże, wygrywaną w gniewie, taką, która zawszeprzegrywa, ale zawsze tą samą, ale nigdy inną.

A jednak, kiedy tak minął tydzień w jednostajnymsamopotwierdzaniu, ciasno się mu czyniło w sobie.Skóra wyprężyła się mu na karku i wkoło czoła, jakgdyby nagle poczuł zbyt wyraźny swój kontur.Nikt nie wiedział, jakiej się wówczas pokusie poddawał, kiedy potem o misteria pytał i początku ichdoczekać się nie mógł. A gdy wreszcie zaczęły się,mieszkał częściej na rue Saint-Denis niż w swoimHôtel Saint-Pol.

Było to fatum tych zobrazowanych poematów,że bezustannie uzupełniały się i rozszerzały, i rosłydo dziesiątek tysięcy wierszy tak, iż wreszcie czasw nich był czasem rzeczywistym, mniej więcej tak,jakby ktoś globus zrobił o rozmiarach kuli ziemskiej.Próżna wewnątrz estrada, pod którą było piekło,a nad którą, dobudowane przy kolumnie, pozbawioneporęczy rusztowanie balkonu oznaczało poziom raju,ta estrada przyczyniała się tylko do zmniejszeniazłudy. Albowiem stulecie to w istocie z nieba i piekłauczyniło rzeczy ziemskie: żyło z sił, obu, iżby przetrwać siebie.

Były to dni onego awiniońskiego chrześcijaństwa,które lat temu kilkadziesiąt zwarło się dokoła JanaDwudziestego Drugiego, z taką masą mimowolnejpochrony, że na miejscu jego pontyfikatu, zarazpo nim, powstał ogrom tego pałacu, zamkniętyi ciężki jak najostateczniejsze ciało ochronne dlabezdomnej duszy wszystkich. On sam natomiast,ten mały, lekki, duchowy starzec, mieszkał jeszczew otwartej przestrzeni. Natychmiast po zjawieniusię, nie zwlekając, poczynał na wszystkie stronydziałać szybko i skąpo, a misy trucizną zaprawne stałyna jego stole biesiadnym. Pierwszy puchar trzebabyło zawsze wylać, bo ów kawałek rogu jednorożcamiał zły kolor, kiedy go z pucharu wyciągał podczaszy. Bezradny, nie wiedząc, gdzie by je schować,obnosił siedemdziesięcioletni ów starzec figurki woskowe, jakie z niego zrobiono, aby go w nich zniszczyć. I zadrasnął się nieraz o długie igły, którymione były przekłute. Można je było stopić, ale tylesię już naprzerażał tymi tajemnymi symulakrami, żewbrew swojej silnej woli wytwarzał nieraz myśl,iż mógłby w ten sposób stać się sam sobie zabójczymi zaniknąć jak wosk na ogniu. Uszczuplone jego ciałotylko wyschło bardziej od zgrozy i utrwaliło się.

Ale teraz rzucono się na ciało jego państwa.Z Granady podjudzeni zostali Żydzi do wytępienia wszystkich chrześcijan — a tym razem kupilisobie straszniejszych wykonawców. Nikt nie wątpił,na skutek pierwszych już słuchów, że istnieje spisektrędowatych; widzieli nawet już niektórzy, jak rzucaliw studnie wiązki straszliwej swej zgnilizny. Nie byłato łatwowierność, że podobną rzecz od razu uznanoza możliwą. Przeciwnie, wiara stała się tak ciężka,że wysuwała się z ich drżących rąk i spadała aż nadno studzien. I znowu starzec gorliwy musiał truciznę odganiać od krwi. W czasie swych napadów zabobonności przepisał sobie i otoczeniu Anioł Pańskiprzeciw demonom zmierzchu, i odtąd na całymwzburzonym świecie co wieczór dzwoniono tę kojącąmodlitwę. Poza tym jednak wszystkie bulle i listywychodzące od niego bardziej były podobne do winkorzennych niźli do kleiku jęczmiennego. Cesarstwo nie poddało się jego kuracji, ale on nie przestawał zasypywać go dowodami jego choroby; i jużz najdalszego wschodu zwracano się do tego władczego lekarza.

Lecz nagle stało się coś nieprawdopodobnego.W dzień Wszystkich Świętych kazanie miał dłuższe,gorętsze niż zazwyczaj; w nagiej potrzebie, jakbychcąc sam ją ujrzeć znowu, ukazał swoją wiarę.Z osiemdziesięciopięcioletniego tabernaculum całąsiłą wydźwignął ją powolnie i na ambonie wystawił,i wtedy wrzeszczeć nań poczęli. Cała Europa wrzeszczała: ta wiara była zła!

Zniknął wówczas papież. Przez wiele dni żadnedziałanie odeń nie wychodziło, w sypialni leżał nakolanach i badał tajemnicę działających, którzyszkodę ponoszą na duszy. Pojawił się wreszcie, wyczerpany ciężką rekolekcją, i odwoływał. Odwoływałraz po razie. Odwoływanie stało się starczą namiętnością jego ducha. Zdarzyć się mogło, iż w nocyzbudzić kazał kardynałów, aby z nimi o swojej skrusze mówić. A to, co utrwalało jego siłę życiową ponadmiarę, może to była jeno nadzieja upokorzenia sięteż jeszcze przed Napoleonem Orsini, który gonienawidził i który przyjść nie chciał.

Papież Jakub de Cahors odwołał. I można bymniemać, iż Bóg sam chciał wykazać jego błąd,ponieważ tak niedługo potem wyrosnąć kazał onemusynowi hrabiego de Ligny, co zdawał się tylko czekać na swą na ziemi pełnoletność, iżby w męskiejdojrzałości wstąpić w duchowe zmysłowości nieba.Żyło wielu takich, którzy pamiętali tego przejasnegochłopca-kardynała — i jak u wstępu swojej młodzieńczości biskupem został i w niespełna osiemnastym roku życia umarł w ekstazie swej doskonałości. Spotykano chodzących nieboszczyków: powietrze bowiem u jego grobu, w którym szczereżycie leżało wyzwolone, długo jeszcze działało natrupy. Ale czy nie tkwiło coś rozpaczliwego nawetw tej przeddojrzałej świętości? Czyż nie było tokrzywdą dla wszystkich, że czystą tkaninę tej duszyzaledwie umoczono tylko w dostałej, szkarłatnejkadzi czasu, by ją świetlisto ubarwić? Czy nie odczuto czegoś w rodzaju reakcji ciosu, kiedy ów młodyksiążę odskoczył od ziemi w namiętne swe wniebowstąpienie? Dlaczego ci, którzy świecą, nie pozostali między tymi, którzy mozolnie światło wloką?Czy nie ta właśnie ciemność sprawiła, iż Jan Dwudziesty Drugi twierdził, że przed Sądem Ostatecznym nie ma pełnego zbawienia nigdzie, nawetnie pośród zbawionych? I w samej rzeczy: ile upartejzawziętości potrzeba było, aby wyobrazić sobie,że kiedy tu wiła się tak gęsta gmatwanina, gdzieśjuż oblicza leżały w blasku Boga, wstecz o aniołyoparte i ucieszone nieprzebranym Jego widokiem.

I siedzę tu w zimną noc, i piszę, i wiem to wszystko. Wiem może dlatego, żem spotkał tego człowiekawówczas, kiedym był mały. Bardzo był wysoki,myślę nawet, że musiał zwracać uwagę swoim wzrostem.

Brzmi to nieprawdopodobnie, ale w jakiś sposóbzdołałem wydostać się sam z domu wieczorem.Biegłem, skręciłem koło narożnika — i w tej samejchwili wpadłem na niego.

Nie rozumiem, jak to, co teraz się stało, mogłosię rozegrać w jakichś pięciu sekundach. Choćbynie wiem jak zwarcie opowiedzieć, trwa to znaczniedłużej.

Rozbiłem się o niego przy zderzeniu. Byłem mały,uważałem już za nie byle co fakt, że nie płakałem,a zresztą mimowolnie czekałem na słowa pociechy.Ponieważ nie kwapił się, myślałem, że jest zaambarasowany; nie wpadł mu widocznie do głowy — przypuszczałem — odpowiedni żart, który mógł całąrzecz rozwikłać. Już niemało zabawiła mnie myśl,że mu w tym pomogę, ale na to trzeba było mu spojrzeć w twarz. Powiedziałem, że był wysoki. Otóżnie pochylił się nade mną, co byłoby przecież naturalne, skutkiem czego znajdował się na wysokości,na którą nie byłem przygotowany. Wciąż jeszczeprzede mną nie było nic poza wonią i dziwną twardością jego ubrania, którą czułem. Nagle — jegotwarz. Jaka była? Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Tobyła twarz wroga. A obok tej twarzy, tuż przy niej,na wysokości okropnych oczu, stała, jak druga głowa, jego pięść. Zanim czas miałem usunąć twarzw dół, biegłem już. Wyminąłem go z lewej stronyi pędziłem prościuteńko w dół pustej, strasznejuliczki, uliczki obcego miasta, miasta, w którym nieprzebacza się nic.

Wówczas przeżyłem, co teraz pojmuję: ten ciężki,masywny, zrozpaczony czas. Czas, w którym pocałunek dwóch, którzy się godzą, był tylko znakiemdla morderców stojących wkoło. Z jednego pucharupili, na oczach wszystkich dosiadali jednego konia,a rozpowiadano, iż nocą spać będą w jednym łożu;a przy wszystkich tych zetknięciach odraza ich wzajemna rosła tak natarczywa, że ilekroć jeden widziałtętniące żyły drugiego, wstręt chorobliwy stawałw nim dęba, jakby na widok ropuchy. Czas, w którym brat brata napadał i więził o jego większydział dziedzictwa. Wprawdzie król wstawiał się zapokrzywdzonym i osiągał dlań własność i swobodę.Innymi dalekimi losami zajęty, brat starszy oddałmu spokój i w listach żałował krzywdy. Ale bratuwolniony po tym wszystkim już nie odnalazł uspokojenia. Stulecie ukazuje go w szacie pątniczej,jak od kościoła ciągnie do kościoła coraz to dziwaczniejsze wynajdując ślubowania. Amuletami obwieszony, mnichom w Saint-Denis podszeptuje swojeobawy, a w ich regestrach długo zapisana byławoskowa świeca stufuntowa, którą za dość dobrąuznał, by ją ofiarować świętemu Ludwikowi. Dowłasnego swego życia nie doszedł: aż do śmierciczuł nad swoim sercem złość i zawiść brata w wykrzywionej konstelacji. A ów hrabia de Foix, GastonPhoebus, co był w podziwie u wszystkich, czy niezabił on otwarcie kuzyna swego Ernault, kapitanaangielskiego króla w Lourdes? A czym był ten wyraźny mord wobec tego straszliwego trafu, że nieodłożył pilnika od paznokci, kiedy słynną z piękności ręką, z drgającym wyrzutem, musnął gołąszyję swego leżącego syna? Komnata była ciemna,trzeba było świecić, aby zobaczyć krew, przybyłąz takich dali i oto na zawsze opuszczającą wyśmienity ród, gdy potajemnie uchodziła z nikłej rany wyczerpanego pacholęcia.

Kto umiał silnym być i od mordu się powstrzymać? Kto nie wiedział w one czasy, że ostatecznośćbyła nieunikniona? Tu i ówdzie kogoś, któregowzrok za dnia spotkał się z próbującym wzrokiemmordercy, nachodziło osobliwe przeczucie. Cofałsię w siebie, zamykał się, pisał ostatnią wolę i wymagał na koniec noszów z plecionej wikliny, kutycelestyńskiej i popiołu pokutnego. Obcy minstrelezjawiali się przed jego zamkiem i obdarowywałich po królewsku za ich głos, zgodny z jego mglistymi przeczuciami. W podnoszeniu oczu u psówbyła wątpliwość, traciły pewność w swoich usługach.Z dewizy, która miała znaczenie przez całe życie,cicho wystąpił nowy, otwarty sens uboczny. Niejednodługie nawyknienie wydało się człowiekowi przestarzałe, ale nic jakoby nie powstawało już na jegomiejscu. Gdy zjawiały się pomysły, obchodzono sięz nimi w wielkim stylu, nie wierząc w nie naprawdę;pewne natomiast wspomnienia sięgały po jakąś niespodziewaną ostateczność. Wieczorem, przy kominku, mniemano się im oddawać. Ale noc na dworze,której nie znało się już, nagle stawała się bardzo silnaw słuchu. Ucho, doświadczone w tylu wolnych alboniebezpiecznych nocach, odróżniało poszczególnecząstki ciszy. A jednak było to inne tym razem. Nienoc pomiędzy wczoraj a dzisiaj: jedna noc. Noc.Beau Sire Dieu, a potem: zmartwychwstanie. Dotakich godzin ledwo sięgały przechwałki o tej czyowej kochance: kochanki wszystkie przeinaczonebyły w piosnkach dnia i służebnych wierszach trubadurów; stały się niepojęte pod długimi, powłóczystymi, paradnymi imionami. Wspomnienie ich conajwyżej w ciemności zjawić się mogło w pełnym,kobiecym wzniesieniu oczu nieprawego syna.

A potem, przed późną wieczerzą, to zamyślenienad rękami w srebrnej miednicy. Własnymi rękami.Czy można było związek jakiś wnieść w to, co byłoich? Jakieś następstwo, dalszy ciąg jakiś chwytaniai puszczania? Nie. Wszyscy próbowali za i przeciw,jedno i drugie. Wszyscy wyrównywali się, akcjinie było żadnej.

Akcja była tylko u braci misjonarzy. Król, którywidział, jak się zachowywali, sam wynalazł dla nichglejt. Nazywał ich swoimi miłymi braćmi; nigdy taknikt mu nie przypadł do serca. Pozwolił wyraźnie,aby w całym swym znaczeniu chodzili pośród śmiertelnych; król bowiem niczego bardziej nie pragnąłnad jedno: aby zarazili wielu i porwali w moc swojejakcji, w której ład był. A on sam pragnął uczyć sięod nich. Czyli nie nosił na sobie, zupełnie jak oni,znaków i sukien o tym samym znaczeniu? Przyglądając im się, mógł myśleć, że tego można się nauczyć:przychodzenia, odchodzenia, wypowiadania i odginania się, tak iż nie było wątpliwości. Niezmierzone nadzieje zasnuwały mu serce. W tej niespokojnie oświetlonej, osobliwie niepewnej sali szpitalaŚwiętej Trójcy siedział codziennie na najprzedniejszym miejscu i wstawał wzburzony, i trzymał sięw ryzach jak uczeń.

Inni płakali; on wszakże był w sobie pełen lśniących łez i tylko ściskał zimne dłonie z całych sił,aby to znieść. Niekiedy w chwili ostatecznej, kiedyaktor, co już rolę skończył, usuwał się nagle z kręgujego wielkiego wzroku, podnosił twarz, by zadrżeć;od jakże to dawna On już tam był: MonseigneurŚwięty Michał, tam wysoko, wysunięty na krawędźrusztowania, w lustrzanej, srebrnej zbroi...?

W chwilach takich prostował się. Rozglądał sięwkoło, jak przed decyzją. Bardzo bliski był zrozumienia odpowiednika do tej tu akcji: tamtej, wielkiej,smętnej, świeckiej Pasji, w której on sam grał.

Lecz nagle był koniec. Wszyscy jęli poruszać siębez sensu. Otwarte pochodnie sunęły ku niemu,a w górę, w sklepienie, ciskały się bezkształtne cienie. Ludzie, których nie znał, ciągnęli go. Chciałgrać: ale z ust nie dobywało się nic, ruchy jego niedawały żadnego gestu. Tak dziwnie tłoczyli się wkołoniego, myśl mu przyszła, że ma dźwigać krzyż.I chciał czekać, aż go przyniosą. Lecz oni byli mocniejsi i wypchnęli go powoli.

Na zewnątrz zmieniło się wiele. Nie wiem, jak.Ale wewnątrz i przed Tobą, Boże, wewnątrz przedTobą, Widzu: czy nie bez akcji jesteśmy? Odkrywamy wprawdzie, że nie znamy roli, szukamy zwierciadła, chcielibyśmy szminkę zetrzeć i to obce zdjąć,i być rzeczywistymi. Ale gdzieś jeszcze przylegado nas jakiś kawałek przebrania, o którym zapominamy. Jakiś cień przesady zostaje w naszych brwiach,nie spostrzegamy, że kąciki ust mamy wykrzywione.I tak się obnosimy, my, pośmiewisko, i my, połowa:ni będący, ni aktorzy.

Było to w teatrze w Orange. Nie bardzo patrzącprzed siebie, tylko w świadomości szorstkiego łomu,tworzącego teraz jego fasadę, wszedłem przez małeoszklone drzwi dozorcy. Znalazłem się pośród leżących ciał kolumn, gdzie rosły alteje, które mi wszakże tylko na chwilę przesłoniły otwartą muszlę pochyłej widowni, leżącą tak, podzieloną cieniamipopołudnia, jak olbrzymi wklęsły zegar słoneczny.Pośpiesznie szedłem prosto na nią. Czułem, idąc podgórę między rzędami krzeseł, jak malałem w tymotoczeniu. W górze, nieco wyżej, stało źle rozstawionych paru przybyszów w bezczynnej ciekawości.Ubrania ich były nieprzyjemnie wyraźne, ale ichskala nie miała najmniejszego znaczenia. Przez chwilęmierzyli mnie okiem, zdziwieni moją małością.To sprawiło, że obejrzałem się za siebie.

O, byłem najzupełniej nie przygotowany. Grano.Bezmierny, nadludzki dramat był w toku, dramattej potężnej ściany scenicznej, której pionowy rozkład występował trzykrotnie, grzmiący wielkością,niszczycielski niemal, i nagle miary pełen w nadmiarze.

Zapomniałem się w szczęsnym osłupieniu. To,co tam wyrastało wysoko z podobnym do twarzyukładem swych cieni, z nagromadzoną ciemnią ustpośrodku, odgraniczone w górze wieńczącym gzymsem równych ozdobnych kędziorów — to była tamocna, przemieniająca wszystko maska antyczna,za którą świat błyskawicznie skupiał się w oblicze.

Tu, w tym wielkim, wgiętym kręgu krzeseł panował czekający, pusty, ssący byt: wszystko, co siędziało, było tam: bogi i przeznaczenie. I stamtąd (jeżeli się spojrzało wysoko) szedł lekko, poprzezoścień muru: wiekuisty wjazd Niebios.

Ta oto godzina, pojmuję teraz, na zawsze odgrodziła mnie od naszych teatrów. Co mnie do nich?Co mnie do takiej sceny, gdzie tę ścianę (ikonostasrosyjskich cerkwi) zniesiono, ponieważ nie ma sięjuż dość siły, by poprzez jej twardość przecisnąćakcję, lotną akcję, występującą w pełnych, ciężkichkroplach oliwy. I oto ochłapy spadają w okruchachprzez dziurawe, grube sito scen, i piętrzą się kupami,a potem wymiata się je, gdy jest ich dość.

To jest ta sama niedogotowana rzeczywistość,która po ulicach leży i po domach, tylko że tam więcejjej się gromadzi, niż mieści się w jednym wieczorze.

(Bądźmyż otwarci: nie mamy teatru, tak samo,jak nie mamy Boga: na to potrzeba wspólności.Każdy ma swoje szczególne pomysły i obawy,a drugiemu tyle z nich pokazuje, na ile mu pozwalawłasna potrzeba i wygoda. Bezustannie rozcieńczamy własne rozumienie, aby go tylko starczyło —miast krzyczeć o tę ścianę wspólnej rozpaczy, pozaktórą Niepojętność ma czas nagromadzić się w ostatecznym napięciu.)

Gdybyśmy teatr mieli, czy stałabyś wówczas, ty,Tragiczna, zawsze tak wiotka, obnażona, tak bardzotylko ty, tak bez pozoru formy, przed tymi, co natwym wystawionym bólu sycą uciechę swej ciekawości pośpiesznej? Tyś przewidziała, ty, nieopisanieWzruszająca, realność własnej męki, w Weroniewonczas, kiedy, prawie dzieckiem jeszcze, teatralnie grając, same róże trzymałaś przed sobą, nibyfront maski, co miała ukryć cię wzmożona.

Prawda, dzieckiem aktorskim byłaś, a kiedy twoigrali, to chcieli być widziani; ale tyś wyrodziła się.Dla ciebie ów zawód miał się stać tym, czym dla Marianny Alcoforado, bez jej wiedzy, był jej stan mniszy:przebraniem gęstym i dość trwałym, by za nim byćotwarcie nędzną, z tą samą usilnością, z jaką szczęsnymi są niewidzialni szczęśliwi.

W miastach wszystkich, gdzie się zjawiałaś, opisywali twój gest; ale nie pojmowali, kiedy z dnia nadzień bardziej beznadziejna, wciąż na nowo utwórjakiś przed sobą unosiłaś, czyli cię ukryje. Włosemswoim, rękoma, jakąkolwiek zwartą rzeczą przesłaniałaś miejsca przeświecające. Chuchałaś na te,które były przejrzyste, czyniłaś się małą, chowałaśsię, jak się chowają dzieci, i potem miałaś ono krótkieuszczęśliwione zawołanie, a chyba anioł miałby prawo cię szukać. Ale potem, skoroś ostrożnie podnosiłaoczy, nie było wątpliwości, że widzieli ciebie przezcały czas, wszyscy w tej brzydkiej, pusto sklepionejoczastej widowni: ciebie, ciebie, ciebie i nic innego.

I opadło cię wyciągnąć ku nim ramię w skróceniu,z obronnym gestem palców od urocznego spojrzenia.Opadło cię wyrwać im twoją twarz, którą pochłaniali. Opadło cię być samą tobą. Twoich współgrających odeszła odwaga; jak gdyby ich zamkniętorazem z panterzycą, czołgali się wzdłuż kulis i mówili, co wypadało, tylko po to, aby ciebie nie drażnić.Ty wszakże wyciągałaś ich na środek, stawiałaś ichi obchodziłaś się z nimi jak z rzeczywistymi. Płócienne drzwi, udane zasłony, przedmioty bez tylnejstrony — wszystko to pchało cię do protestu. Czułaś,jak serce twoje niepowstrzymanie wzmagało się ażdo bezmiernej rzeczywistości, i przestraszona próbowałaś raz jeszcze zdjąć z siebie spojrzenia, jakdługie nitki babiego lata.

Ale oto już zerwali się w burzę oklasków zatrwożeni tym, co byłoby ostateczne: jakby w ostatniejchwili chcąc odwrócić od siebie coś, co by ich zmusiło do przemiany własnego życia.

Źle żyją i w niebezpieczeństwie ci, którzy są miłowani. Ach, gdybyż siebie przetrwali, a stali sięmiłującymi! Wkoło miłujących jest sama bezpieczność. Nikt ich już nie podejrzewa, a oni sami sąniezdolni zdradzić się. W nich tajemnica zgoiłasię, krzyczą ją z piersi całą, jak słowiki, ona częścinie ma. Żalą się za jednym; lecz cała natura wtóruje im: to jest żal za Wiecznym. Rzucają się zastraconym, ale już po pierwszych krokach mijajągo, a przed nimi już tylko jest Bóg. Legenda ichjest jak legenda Biblis, która Kaunosa ściga aż hendo Likii. Napór serca gnał ją poprzez kraje za jegośladami, aż wreszcie stanęła u kresu sił. Ale tak wielki był jej istoty rozruch, że padając, po drugiejstronie śmierci pojawiła się krynicą, bieżącą, bieżącą krynicą.

Cóż to innego stało się owej Portugalce; jakżesię wewnątrz stała krynicą? A cóż tobie, Heloizo?Cóż wam, miłujące, których skargi przyszły na nas:Gasparo Stampa, contesso de Die i Klaro d'Anduze, Luizo Labé, Marcelino Desbordes, Elizo Mercoeur? Lecz ty, biedna, zwiewna Aisse, ty już zawahałaś się i uległaś. Zmęczona Julio Lespinasse.Beznadziejna legendo parku szczęśliwego: Marie-Anne de Clermont.

Kiedyś, przed czasy, wiem to jeszcze dokładnie,znalazłem w domu ozdobne puzderko, było wielkie na dwie dłonie, w kształcie wachlarza z wtłoczonym obrzeżem z kwiatków na ciemnozielonymsafianie. Otwarłem je: puste było. To mogę powiedzieć teraz po tak długim czasie. Ale wówczas,kiedym je otworzył, widziałem tylko, z czego tapustość była: z aksamitu, z małego wzgórka jasnego, już nieświeżego aksamitu; z wklęsłości klejnocianej, co jaśniejsza o jedną krztę rzewności rozpływała się w aksamicie. Przez chwilę można tobyło znieść. Ale przed tymi, którzy w tyle pozostają,miłowani — może tak jest zawsze.

Odwróćcie wstecz karty waszych pamiętników.Czy nie był tam zawsze koło wiosen taki czas, kiedywybuchający rok tyczył się was jak wyrzut? Ochotaku wesołości była w was, a jednak, kiedyście wychodziły w szeroką przestrzeń, tam, na dworze, powstawało w powietrzu zdziwione zastanowienie — i traciłyście pewność, idąc dalej — jak na okręcie. Ogródrozpoczynał. Wy jednakże (właśnie, właśnie), wyzimę wnosiłyście i miniony rok; dla was w najlepszym razie był to dalszy ciąg. Podczas kiedy czekałyście na to, aby dusza wasza przyjęła udział, uczuwałyście nagle ciężar członków, a coś jak możliwość choroby wciskało się w otwarte wasze przeczucie. Spychałyście winę na zbyt lekką sukienkę;szalem otulając ramiona, biegłyście aż na koniecalei pod szeroką rotundę, potem stałyście, z bijącym sercem, zdecydowane zgodnie żyć z tym wszystkim. Ale ptak dźwięczał i był sam, i zapierał sięwas. Ach, czy trzeba wam było umarłymi być?

Może. Może nowe jest to, że my to wytrzymujemy: rok i miłość. Kwiaty i owoce dojrzałe są, gdypadają; zwierzęta czują się i odnajdują ku sobie,i zadowolone są. A my, którzyśmy sobie Boga przedsięwzięli, my nie możemy wydążyć. Odwlekamynaszą naturę, nam czasu jeszcze potrzeba. Czymdla nas jest rok? Czym są wszyscy? Jeszcze zanimzaczęliśmy Boga, już się doń modlimy: daj namprzetrwać noc. A potem chorowanie. A potem miłość.

Że też Clemence de Bourges musiała umrzećw swoim wzniesieniu. Ona, która nie miała równych;ona, wśród instrumentów, na których grać umiałajak nikt, instrument najpiękniejszy, sam grany niezapomnianie w jej głosu najniklejszym dźwięku.Dziewczęcość jej była na wyżynie takiego zdecydowania, że inna niewiasta w wezbranym nurciemiłowania mogła temu sercu wschodzącemu przypisać oną książeczkę sonetów, gdzie każden wierszbył nieuśmierzony. Nie bała się Luiza Labé przestraszyć tego dziecka długą męką miłości. Ukazałajej nocne urastanie tęsknoty; przyrzekła jej ból,jakby szerszą przestrzeń świata, i przeczuwała,że z doświadczonym swoim bólem pozostała w tyleza tamtym, mrocznie oczekiwanym, którym pięknabyła ta młodzianka.

O wy, dziewczęta w mej ojczyźnie! Niechajbynajpiękniejsza z was w letnie popołudnie w przyciemnionej bibliotece znalazła sobie oną książeczkę małą, w roku 1556 wydrukowaną przez Jana desTournes. Niechby chłodzący, gładki tomik wzięłaz sobą na dwór, do rozbrzęczonego sadu albo dokrzewu floksu, kędy na dnie przesłodzonego zapachu leży osad prawie że słodyczy. Niechby znalazłają wcześniej. W dniach, kiedy oczy jej dbać o siebiezaczynają, podczas gdy młodsze od nich usta zdolne są jeszcze z jabłka odgryzać kęsy o wiele za dużei pełne być umieją.

A skoro potem przychodzi czas bardziej rozbujałych przyjaźni, niechby, dziewczęta, tajemnicą waszą było na siebie Dika wołać wzajemniei Anaktoria, Gyrinno i Atthis. Niechby ktoś, sąsiad może, człowiek starszy, co podróżował w młodości, a dawno uchodzi za dziwaka, niechby onzdradził wam te imiona. Niechby was czasem zapraszał do siebie na słynne swoje brzoskwinie albodla Ridingerowskich sztychów ekwitacyjnych nagórze w białym korytarzu, o których się tyle mówi,że właściwie powinno się je było widzieć.

Może namówicie go na opowiadanie. Może jestpośród was ta, która zdoła go uprosić, aby powyciągał stare pamiętniki podróżnicze — kto wie?Ta sama, która pewnego dnia będzie umiała wyciągnąć zeń wyznanie, że przechowały się poszczególnefragmenty wierszy Safo, i która nie spocznie, ażdowie się czegoś, co prawie jest tajemnicą: iż odosobniony ów człowiek lubił ongi wolny swój czaszwracać ku przekładem tych fragmentów. On przyznać musi, że dawno już o tym nie myślał, a to, coistnieje (zapewnia), to nic nie warte. Ale i jednakrad jest wobec tych niewinnie prostych przyjaciółek, skoro bardzo nalegają, aby powiedział jednązwrotkę. Odnajduje nawet grecki tekst w pamięci,recytuje go, ponieważ zdaniem jego przekład niedaje nic, i aby tej młodzieży pokazać piękny, prawdziwy łom masywnej kosztowności języka, co naginany był w tak silnych płomieniach.

Przy tym wszystkim zagrzewa się znów do swojej pracy. Nadchodzą dla niego piękne, nieledwiemłodzieńcze wieczory, jesienne na przykład, mające przed sobą bardzo wiele cichej nocy.

Wówczas w pracowni jego długo jest światło.A on nie jest stale pochylony nad kartami, on często wstecz się opiera, oczy zamyka nad powtórnieprzeczytaną strofą, a jej sens rozpływa się w jegokrwi. Nigdy starożytności nie był tak pewien. Prawie uśmiechać chciałby się nad tymi pokoleniami,które tę starożytność opłakiwały, jak widowiskoutracone, w którym chętnie byliby występowali.

Teraz pojmuje on w jednej chwili dynamiczneznaczenie onej wczesnej jedności świata, która była czymś jakby równoczesnym podjęciem na nowowszelakiej ludzkiej pracy. Nie bałamuci go ta okoliczność, że konsekwentna ta kultura ze swymicałokształtnymi niejako uzewnętrznieniami dla wielu późniejszych spojrzeń zdawała się tworzyć całość i coś w całości minionego. Wprawdzie dostosowała się tam istotnie życia niebiańska połowa dopółkulistej misy istnienia, jak dwie pełne hemisfery łączą się w jedną świętą, złotą kulę. Lecz zaledwie to się stało, zamknięte w niej duchy to całkowite urzeczywistnienie czuły już tylko jako przypowieść, jako symbol; masywna konstelacja straciłaciężar i uniosła się w przestrzeń, a w złotej jej okrągłości odzwierciedliła się kryjomie smutność tego,co jeszcze pokonalne nie było.

Kiedy to myśli ów samotnik w swoją noc, myślito i pojmuje — zauważa pod oknem talerz z owocami. Mimowolnie chwyta jabłko i kładzie je przedsobą na stole. O, jak to moje życie otacza ten owoc —myśli. Dokoła wszystkiego gotowego urasta nieuczynione i wzmaga się.

I oto, na tym nieuczynionym, wyrasta mu, prawie za prędko, ta mała, hen w nieskończoność rozpięta postać, którą (według świadectwa Galjenosa)wszyscy mieli na myśli, kiedy mówili: poetka. Bojak za czynami Heraklesa żądnie wstawały: rozbióri przebudowa świata — tak z spiżarni bytu do czynów jej serca tłoczyły się, w krzyku, aby przeżywanebyły szczęścia i rozkosze, których starczyć musina wszystkie czasy.

On nagle zna to śmiałe serce, gotowe zdziałaćcałą miłość aż do kresu. Nie dziwi się, że je zapoznano. Że w tej, na wskroś przyszłej Miłującej,widziano tylko nadmiar, a nie nową miarę miłościi bólu serdecznego. Że napis na frontonie jej istnienia wykładano tak właśnie, jak wonczas nakazywałoprawdopodobieństwo, że wreszcie przypisano jejśmierć tych, których kolejno podnieca Bóg, iżbywprost z siebie kochali w świat, bez wzajemności.Może nawet wśród przyjaciółek przez nią stworzonych były takie, które nie pojmowały tej jednejrzeczy: że na szczycie swego działania nie tęskniłaza kimś, kto jej uścisk pozostawił otwartym, ale zatym już Niemożliwym, co by dorósł do jej miłości.

Tu wstaje ow zamyślony i podchodzi do okna,wysoki pokój zbyt mu jest bliski, on chciałby gwiazdy widzieć, jeśli to możliwe. Nie łudzi się co do siebie samego. Wie, że to poruszenie przepełnia godlatego, ponieważ wśród młodych dziewcząt z sąsiedztwa jest ta jedna, która go obchodzi. Życzeniama (nie dla siebie, nie, lecz dla niej); za nią, w jakąś nocną godzinę, która przemija, rozumie onpretensję do miłości. Przyrzeka sobie, że nic jej o tymnie powie. Szczytem już wydaje się jemu, żeby mógłbyć sam i czujny, i w jej imię mógł myśleć, jak bardzo słuszność była po stronie tamtej miłującej —skoro wiedziała, że mówiąc o połączeniu niemożna nic innego mieć na myśli, jak pomnożenie samotności, skoro doczesną dążnośćpłci przełamała tej płci celem nieskończonym. Skoro w mrokach uścisków nie dokopywała się uciszenia, lecz tęsknoty. Skoro gardziła tym, aby wśród dwojga jedno było miłujące, a drugie miłowane,a słabych kochających, których niosła sobie na łoże, sobą rozżarzała na miłujących, którzy ją opuszczali. W takich wyżynnych pożegnaniach sercejej uczyniło się naturą. Ponad losem minionym ulubienicom swoim śpiewała pieśń oblubieńczą; wywyższała im gody; wyolbrzymiała im bliskiego małżonka, iżby się w sobie zebrały dla niego, jak dlajakiego boga, i przetrwały nawet i jego wspaniałość.

Raz jeszcze, Abelone, w ostatnich latach czułem ciebie i pojąłem, niespodziewanie, po długimo tobie niemyśleniu.

W Wenecji to było, jesienią, w jednym z onychsalonów, gdzie obcy gromadzą się przelotnie dokoła pani domu, obcej jak i oni. Ludzie ci stojątu i tam z filiżanką herbaty i są zachwyceni, ilekroćuświadomiony sąsiad szybko a chyłkiem obracaich ku drzwiom, rzucając szeptem nazwisko brzmiące po wenecku. Przygotowani są na najskrajniejszenazwiska, nic ich zaskoczyć nie może. Chociażbyzresztą bowiem najoszczędniejsi byli w przeżywaniu, w tym mieście oddają się nonszalancko najbardziej przesadnym możliwościom. W normalnymswoim bycie ustawicznie mylą niezwykłość z tym,co zabronione, skutkiem czego wyczekiwanie cudowności, na co sobie teraz pozwalają, wyłaziim na twarze w tępym, rozwiązłym wyrazie. Z tym,co zdarza im się w domu tylko chwilami, podczaskoncertów, albo gdy są sam na sam z powieścią —tu w tych schlebiających warunkach obnoszą siępublicznie jako z legalnym stanem. Nie przygotowani zgoła, nie przeczuwający żadnego niebezpieczeństwa, zabójczymi prawie wynurzeniami muzyki pozwalają się podniecać, jakby cielesnymi niedyskrecjami; tak samo, nie opanowując absolutnie istnienia Wenecji, poddają się niemocy gondol, którasię opłaca. Stadła małżeńskie, nienowe już, którew całej podróży miały dla siebie tylko nienawistnerepliki, zapadają w milkliwą zgodność. Na mężaprzychodzi miłe zmęczenie własnych ideałów, podczas gdy pani czuje się młodą i ociężałym tubylcomkiwa głową zachęcająco, z uśmiechem, jakby zębymiała z cukru rozpuszczającego się nieustannie.A jeśli się przysłuchać, to wykazuje się, że wyjeżdżają jutro albo pojutrze, albo w końcu tygodnia.

I stałem tak między nimi, i rad byłem, że niewyjeżdżam. Wkrótce zimno będzie. Miękka ta,opiatyczna Wenecja ich przesądów i potrzeb znikarazem z tymi sennymi cudzoziemcami — i pewnegoranka zjawia się ta inna, rzeczywista, czujna, nieprzystępna a krucha aż do pęknięcia, wcale nie wymarzona: ta pośrodku nicości na zatopionych lasach zachciana, wymuszona i wreszcie tak na wskrośistniejąca Wenecja. Zahartowany, do najściślejszejniezbędności ograniczony kadłub, któremu czujnypo nocach Arsenał krew swojej pracy w żyły gnał —i kadłub ten przenikający, ustawicznie rosnący duch,mocniejszy nad woń aromatycznych krain. Sugestywne państwo, sól i szkło swego ubóstwa wymieniające na skarby narodów. Piękna przeciwnegoświata, która aż do swoich drobiazgów zdobniczych,pełna stoi uczajonych energii, co się rozgałęziaływ coraz delikatniejszych nerwach — ta Wenecja.

Świadomość, że ja ją znałem, pośrodku wszystkich tych mylących się ludzi, opadła mnie z tak wielkim sprzeciwem, że podniosłem oczy, aby się udzielić w jakiś sposób. Czyż można było przypuścić,aby w tych salach nie było ani jednego człowieka,bezwiednie czekającego, aby mu wyjaśniono istotę tego otoczenia? Młodzieńca, który by pojął natychmiast, że tu nie odsłania się rozkosz, lecz przykład woli, jaki trudno by znaleźć w stopniu bardziejwymagającym i surowym?

Zacząłem przechadzać się, moja prawda niepokoiła mnie. Schwyciwszy mnie tu wśród ludzitylu, przyniosła zarazem chęć, aby ją wypowiedzieć,obronić, aby jej dowieść. Powstało we mnie groteskowe wyobrażenie, jak to za chwilę w ręce zacznę klaskać z nienawiści do tego rozgadanego przezwszystkich nieporozumienia.

W śmiesznym tym nastroju zauważyłem ją. Stała sama przed błyszczącym oknem i patrzała na mnie;nie oczami właściwie, które były poważne i zamyślone, ale wprost ustami, ironicznie naśladującyminajoczywiściej zły wyraz mojej twarzy. Poczułemnatychmiast niecierpliwe napięcie moich rysówi przybrałem twarz spokojną, na co usta jej naturalnesię zrobiły i wyniosłe. Potem, po krótkim namyśle,uśmiechnęliśmy się do siebie jednocześnie.

Przypominała, jeśli o to chodzi, pewien portretdzięwczęcy pięknej Benedykty Qualen, która pewnąrolę odegrała w życiu Baggesena. Nie można byłopatrzeć na ciemny spokój jej oczu bez przeczuwaniaprzejrzystej ciemni jej głosu. Zresztą uplot jej włosów i wycięcie jasnej sukni przy szyi tak były kopenhaskie, że zdecydowany byłem zagadnąć ją po duńsku.

Nie byłem jednakże jeszcze dość blisko, kiedyod drugiej strony podsunął się prąd ku niej. Samanasza, gośćmi uszczęśliwiona hrabina, w ciepłym,zachwyconym roztargnieniu, rzuciła się na niąz mnóstwem pomocników, aby ją doraźnie odprowadzić do śpiewu.

Pewien byłem, że dziewczyna wytłumaczy sięzapewnieniem, iż nikt w towarzystwie nie możezainteresować się śpiewem po duńsku. I uczyniłato zaraz po dojściu do głosu. Natłok wokoło świetlanej postaci zrobił się bardziej gorliwy. Ktoś wiedział,że ona śpiewa także po niemiecku.

— I po włosku! — uzupełnił roześmiany głosz przekonaniem złośliwym.

Nie znajdywałem wymówki, której mógłbym jejżyczyć, ale nie wątpiłem, że oprze się.

Już oschła uraza rozlewała się po twarzach rozprzężonych długim uśmiechaniem się, już dobrahrabina, nie chcąc nic sobie zarzucić, współczującoi godnie cofnęła się w tył — gdy nagle, kiedy jużwcale nie było potrzeba, ona uległa.

Czułem, jak pobladłem z rozczarowania. Spojrzenie moje napełniło się wyrzutem, ale odwróciłemsię: nie warto było jej tego pokazywać.

A ona wyzwoliła się z tamtych i nagle była przymnie. Suknia jej oświetlała mnie. Kwietna wońjej ciepła stała wokoło mnie.

— Ja chcę naprawdę śpiewać — powiedziałapo duńsku wzdłuż mego policzka — nie dlatego,że oni żądają, nie dla formy: dlatego, że teraz śpiewać muszę.

Z jej słów buchnęła ta sama złośliwa nietolerancja,z której ona co dopiero uwolniła mnie.

Poszedłem wolno za grupą, z którą się oddalała.Ale przy drzwiach wysokich stanąłem, aż się ludziepoprzesuwają i uładzą. Oparty o czarno lustrzaneodrzwie, czekałem.

Ktoś spytał mnie, na co się zanosi, czy będzieśpiew. Udałem, że nie wiem. W czasie mego kłamania ona już śpiewała.

Nie mogłem jej widzieć. Stopniowo miejsce zrobiło się dokoła jednej z tych pieśni włoskich, przez obcych uważanych za nader typowe, ponieważ majątak wyraźnie zgodny układ. Ona, która ją śpiewała,nie wierzyła w to. Uniosła ją w górę z trudem, brała ją o wiele za ciężko.

Z oklasków na przedzie można było poznać,kiedy był koniec. Smutny byłem i zawstydzony. Powstał ruch i postanowiłem, skoro by ktośwychodził, przyłączyć się.

Lecz nagle w jednej chwili zrobiło się cicho.Zapanowała cisza, której przed sekundą jeszczenikt nie byłby uznał za możliwą; trwała, napinałasię — i teraz w niej podniósł się głos.

(Abelone, pomyślałem, Abelone.)

Tym razem silny był, pełny, a mimo to nie ciężki. Z jednej masy, bez rysy, bez szwu.

Była to nieznana niemiecka pieśń. Śpiewała jądziwnie prosto, jak coś koniecznego.

Śpiewała:

Ty, której nie mówię, że w nocnej ciszy

płaczę do rana,

której istota nade mną dyszy

rozkołysana,

ty, co nie mówisz mi, gdy dla mnie w noc

czuwasz wsłuchana:

gdybyśmy, tym cudem wspaniali,

ty sama, ja sam,

cud w sobie wytrzymali?

(Krótka pauza i z wahaniem):

Na miłujących patrz moc:

gdy raz miłowanie wyznali,

jak zaraz rośnie kłam.

Znowu ta cisza. Bóg wie, kto ją robił. Potem ludzie jęli się ruszać, trącać, przepraszać, kaszleć.Już chcieli przejść w powszechny zamazujący gwar,gdy nagle wyrwał się głos, stanowczy, szeroki,zwarty:

Samotnym mnie czynisz. I ciebie jedną zamienię.

Przez chwilę jesteś to ty, a potem szum i cienie,

albo bez reszty woń, którą znam.

Ach, tamte wszystkie jam stracił w uścisku,

ty jedna wciąż w nowym odradzasz się błysku:ciebiem nie zatrzymywał, przeto cię mam.

Nikt tego nie oczekiwał. Wszyscy stali, jakbyprzytłoczeni tym głosem. A w końcu taka pewnośćw nim była, jak gdyby od wielu lat był wiedział,że w tym momencie będzie musiał przemówić.

Czasem dawniej pytałem sam siebie, dlaczegoAbelone kaloryj swego wspaniałego uczucia niezwróciła do Boga. Wiem, że tęskniła, aby miłościswojej odebrać wszelką tranzytywność — ale czyżprawda jej serca mogła wątpić w to, że Bóg jesttylko kierunkiem miłości, a nie miłości przedmiotem? Czy nie wiedziała, że z Jego strony nie należało się obawiać wzajemnej miłości? Czy nie znałaostrożnej skrytości tego Miłowanego, który jestprzemożny, który spokojnie odwleka rozkosz, iżbynam, powolnym, pozwolić zdziałać całe nasze serce? Czy też chciała uniknąć Chrystusa? Czy bałasię, że w pół drogi on ją wstrzyma, by z niej uczynić miłowaną? Czy dlatego niechętnie myślała o JuliiReventlow?

Wierzę w to prawie, kiedy pomyślę, jak to ułatwienie sobie Boga powalić mogło tak prostodusznąmiłującą jak Mechtylda, tak porywającą jak Teresa z Avili, tak bolesną jak błogosławiona Różaz Limy — ustępliwe, lecz miłowane. Ach, on,który dla słabych jest pomocą, dla tych mocnychkrzywdą jest; gdzie nic już nie oczekiwały jak tylkoDrogę Nieskończoną — tam raz jeszcze, w natężonym niebios przedsionku, przystępuje do nichktoś Utworzony i narowi je schronieniem, i mącimęskością. W ostrych załamaniach soczewki swegoserca raz jeszcze skupia ich serc promienie, którejuż biegły równolegle; anioły ufały już, że sercate w całości zachowają Bogu — a one płomieniembuchają w posusze swej tęsknoty.

(Być miłowanym znaczy spalać się. Miłowaćto: świecić niewyczerpanym olejem. Być miłowanym znaczy przemijać, miłować znaczy trwać.)

A jednak być może, iż Abelone w późniejszychlatach usiłowała sercem myśleć, aby niespostrzeżenie i bezpośrednio znaleźć stosunek do Boga.Mógłbym wyobrazić sobie, że istnieją jej listy, przypominające oną uważną wewnętrzną kontemplacjęksiężny Amalii Golicynowej; ale jeśli te listy skierowane były do kogoś, komu ona bliską była od lat,jakże tamten cierpieć musiał nad jej przemianą.A ona sama: przypuszczam, że obawiała się tylkotego upiornego stania się inną, którego nie spostrzega się, ponieważ ustawicznie wszelkie na to dowody,jak rzeczy najbardziej obce, wypuszcza się z rąk.

Trudno będzie przekonać mnie, że historia Syna Marnotrawnego nie jest legendą tego, który niechciał być miłowany.

Kiedy dzieckiem był, wszyscy w domu kochaligo. Podrastał, nie zaznając nic innego, i przywykłdo ich serc czułości, ponieważ dzieckiem był.

Ale jako pacholę chciał nawyknienia swoje złożyć. Nie umiałby tego powiedzieć, ale gdy pozadomem wałęsał się przez cały dzień i nawet jużpsów nie chciał brać ze sobą, to dlatego, że i onego kochały; bo i w ich spojrzeniach było śledzeniei czucie, oczekiwanie i troska; bo i wobec nich niemożna było nic uczynić, nie ciesząc ani nie urażając.To, o co mu jednak wówczas chodziło, to była najwnętrzniejsza indyferencja jego serca, która go czasem rano na polach ogarniała w takiej czystości,że biec zaczynał, nie chcąc czasu ni tchu mieć na to,aby czymś więcej być niż lekką chwilą, w którejuświadamia się ranek.

Tajemnica jego życia, które jeszcze nie byłonigdy, rozpościerała się przed nim. Bezwiednieopuszczał ścieżynę i dalej biegł na przełaj, wyciągając ramiona, jak gdyby w tej szerokości mógłopanować kilka kierunków równocześnie. A potemrzucał się gdzie bądź na ziemię za żywopłotem i niktnie dbał o niego.

Strugał sobie fujarkę, kamykiem ciskał w jakiegoś małego drapieżnika, pochylał się naprzód i chrząszcza zmuszał do powrotu: z takich rzeczy nie urastał żaden los, a nieba nad tym przeciągały jak nadnaturą.

Wreszcie nadchodziło popołudnie z pomysłamibez liku; było się korsarzem na wyspie Tortudze,a niekoniecznie musiało się nim być; oblegało sięCampêche, zdobywało Vera-Cruz, można było byćcałą armią albo wodzem na koniu, albo na morzuokrętem: zależnie od tego, jak się człowiek czuł.Jeśli natomiast miało się pomysł, aby uklęknąć,było się prędko Deodatem z Gozon i zabiło się smoka, i słyszało w rozpaleniu, że to bohaterstwo pychąbyło, bez posłuszeństwa. Bo nie oszczędzało sięsobie niczego, co należało do rzeczy. A choć urojenia zjawiały się niezliczone, miało się jednak międzynimi czas być ptakiem tylko, niczym więcej, a jakim, nie wiadomo. Tylko że potem trzeba było wracać.

Mój Boże, czego to teraz trzeba się było wyzbywać i ile zapominać! Bo zapomnieć naprawdę —tego było potrzeba; inaczej można się było zdradzić,gdyby nalegali. I szło się niezmiernie wahająco,oglądając się za siebie — a wreszcie jednak wychylał się szczyt domu. Pierwsze górne okno brałocię na oko, mógł tam ktoś stać. Psy, w których oczekiwanie zbierało się przez cały dzień, śmignęłyprzez krzaki — i spędziły cię na powrót w tego,którego miały na myśli.

A reszty dokonywał dom. Starczyło wejść w jegopełną woń, a już wszystko prawie było rozstrzygnięte. Drobnostki mogły się jeszcze zmienić; w całościbyłeś już tym, za kogo cię tu uważali; tym, któremuz maleńkiej jego przeszłości i z własnych swychżyczeń od dawna już spreparowali określone życie;wspólną istotą, stojącą w dzień i w noc pod sugestiąich miłości, pośrodku pomiędzy ich nadzieją a ichpodejrzliwością, przed naganą ich lub pochwałą.

I nic to nie pomoże, jeśli się z niesłychaną ostrożnością wstępuje po schodach. Wszyscy będą w pokoju, a skoro tylko drzwi się otworzą, oni go ujrzą.On pozostaje w cieniu, chcąc przeczekać ich pytania. Ale potem dzieje się rzecz najgorsza. Biorągo za ręce, ciągną do stołu — i wszyscy bez wyjątkuz ciekawością wyciągają się ku lampie. Dobrzeim trzymać się w ciemności, a na niego jednego,razem ze światłem, pada cała hańba, że ma twarz.

Czy zostanie i będzie małpował kłamliwość ichprzypadkowego życia, które oni mu przypisują,i upodobni się do nich wszystkich całą twarzą?Czy rozpołowi się między subtelną prawdziwościąswojej woli a ociężałym oszustwem, które jemu samemu psuje tę prawdziwość? Czy poniecha dążeń,aby się stać tym, co by zaszkodzić mogło tym z jego rodziny, którzy już słabe mają serce?

Nie. Odejdzie. Na przykład wtedy, gdy oniwszyscy zajęci będą przygotowaniami do jego imienin, prezentami z źle odgadniętych przedmiotów,co znów mają wszystko wyrównać.

Odejdzie na zawsze. Znacznie później dopierostanie się mu jasnym, jak bardzo wówczas postanawiał nie kochać nigdy, aby nikogo nie wprawiaćw ten okropny stan: być kochanym. Polatach przypomina to sobie — i jak inne postanowienia, tak i to było niemożliwe. Bo on miłowałi miłował w swej samotności; zawsze z rozrzutnościącałej swej natury i w niesłychanym lęku o wolnośćdrugiego. Powoli nauczył się przedmiot miłościprześwietlać promieniami swego uczucia, a niespalać go w nim. Rozpieścił go ów zachwyt, kiedypoprzez coraz to bardziej przejrzystą postać ukochanej poznawał dale, przez nią otwierane jego bezgranicznej woli posiadania.

Jak on potem nocami mógł płakać z tęsknoty,aby samemu tak być prześwietlonym! Ale ukochana,która ulega, bynajmniej nie jest jeszcze miłującą.O, noce beznadziejne, kiedy rozfalowane swojedary odbierał powrotnie w strzępach, ciężkich odznikomości. Jak on wtedy myślał o trubadurach,co niczego tak się nie bali, jak, że wysłuchani będą.Zrzekał się wszystkich zdobytych i pomnożonychpieniędzy, aby nie zaznać jeszcze tego. On je obrażał swoją grubiańską zapłatą, z dnia na dzień w lęku,że spróbują zareagować na jego miłość. Nie miałjuż bowiem nadziei, że zazna takiej miłującej, którago przeniknie na wskroś.

Nawet w tych czasach, kiedy ubóstwo straszyłogo codziennie nowymi ciosami, kiedy głowę jegona faworyta upatrzyła sobie nędza i wytarła jączęstymi chwytami, kiedy na jego ciele wszędypootwierały się wrzody, jak oczy na ostatnią trwogęprzeciw czerni nawiedzenia, kiedy zgrozę czuł przedtym plugastwem, na którym opuszczono go, ponieważ jemu było równe — wtenczas nawet jeszcze,skoro się zastanawiał, największą okropnością byłomu to, że mu na miłość odpowiadano miłością.

Czymże odtąd były wszystkie mroki wobec zwartego zasmucenia onych objęć, w których zatracałosię wszystko! Czy nie budził się człowiek z uczuciem, że jest bez przyszłości? Czy nie wlókł się bezsensu po świecie, bez prawa do jakiegokolwiek niebezpieczeństwa? Czy nie musiał przyrzekać storazy, że nie umrze? Może to była przekornośćtego złego wspomnienia, które od nawrotu do nawrotu chciało zachować sobie jedno miejsce, pozwalające mu żyć pośród odpadków. Wreszcie odnaleziono go. I wówczas dopiero, dopiero w latachpasterskich uspokoiła się mnoga jego przeszłość.

Któż opisze, co jemu się wówczas działo? Jakipoeta ma moc, iżby długość jego ówczesnych dnipogodzić z życia szczupłością? Jaka sztuka dośćjest wielka, by wywołać jego skromną, zakapturzonąpostać — i całą tę nadprzestrzeń jego nocy olbrzymich?

Była to epoka, która się zaczęła od tego, że czułsię ogólnym i anonimowym, jak wahający się rekonwalescent. Nie kochał, chyba że kochał to, że jest.Niska miłość jego owiec nie imała się go; jak blask,co pada przez chmury, rozpraszała się wokół niegoi łagodnie połyskiwała nad łąkami. Niewinnym śladem ich głodu kroczył w milczeniu przez pastwiskaświata. Obcy widzieli go na szczycie Akropolis,a może był on długo jednym z pasterzy w prowincji Baux i widział, jak czas skamieniały przetrwał to dostojne pokolenie, co wszystkimi zdobyczami siedmio- i trzykrotnymi nie zdołało zwyciężyć szesnastu promieni w gwieździe swego herbu.Albo czyż mam go pomyśleć w Orange, opartegoo wiejską bramę triumfalną? Mamże go widziećw przywykłym do dusz cieniu w Allyscamps, jakwzrok jego pośród grobów, otwartych jak grobyzmartwychwstałych, goni za ważką barwną?

Zarówno. Widzę więcej niż jego, widzę jego byt,który wówczas rozpoczynał długą miłość do Boga,tę cichą pracę bez kresu. Na zawsze chciał się przytaić, ale raz jeszcze przyszła nań serdeczna, wzrastająca niemożność czynienia inaczej. I tym razemspodziewał się wysłuchania. Cała jego jaźń, któraw długim osamotnieniu stała się intuicyjną i niezmylną, przyrzekała mu, że Ten, którego on terazmiał na myśli — miłować potrafi przenikającą,promienistą miłością.

Ale podczas gdy tęsknił za takim wreszcie mistrzowskim miłowaniem, uczucie jego, do dali nawykłe,pojęło Boga ostateczną odległość. Noce przyszły,kiedy myślał, że ku Niemu się rzuca w przestrzeń;godziny pełne odkryć; godziny, kiedy się dość czułmocnym, aby zanurzyć się w głąb, ku ziemi, abyją porwać wzwyż na huraganie swego serca. Byłjak ktoś, co słyszy cudowny język i gorączkowopostanawia w nim tworzyć poezję. Czekało gojeszcze osłupienie poznania, jak trudny jest ówjęzyk; nie chciał wierzyć zrazu, iż całe długie życieupłynąć może, zanim się stworzy pierwsze, krótkie,pozorne zdania, które nie mają treści. Rzucił sięw naukę jak biegacz w wyścig. Ale gęstwa tego, cotrzeba było przezwyciężyć, spowolniła jego pęd.Trudno było wymyślić coś bardziej upokarzającegonad te początki. On znalazł kamień mędrców,a oto zmuszano go, by prędko zrobione złoto szczęścia nieustannie przemieniał na brylasty ołów cierpliwości. On, który się przystosował do przestrzeni,jak robak drążył kręte korytarze bez wyjścia nikierunku.

Teraz, kiedy w tak znojnym frasunku uczyłsię miłować, ukazano mu, jak niedbałą i nikłą byłapotąd wszelka miłość, której dokonywał wedługswego mniemania. Jak z żadnej miłości nic być niemogło, ponieważ nie zaczął nad nią pracowaći nie zaczął jej urzeczywistniać.

W tych oto latach dokonywały się w nim wielkiete przemiany. Boga zapomniał prawie przy twardejpracy nad zbliżeniem się do Niego — a wszystko,co z czasem może uzyskać u Niego, ufał, to była,,sa patience de supporter une âme”.

Przypadki losu, na które zważają ludzie, opadłyz niego już dawno, ale teraz nawet to, co było konieczne spośród rozkoszy i bólu, straciło korzennyprzysmak i stało się czyste i jemu pożywne. Z jądratego bytu rozwinęła się zwarta, zimotrwała roślinapłodnej radosności. Cały zatopił się w pokonywaniu wszystkiego, co stanowiło jego wewnętrzne,zamknięte życie — niczego nie chciał przeskakiwać,bo nie wątpił, że w tym wszystkim jego miłość była i wzbierała. Wewnętrzna gotowość jego szłatak daleko, iż postanowił dogonić najważniejszez tych rzeczy, których dawniej zdziałać nie mógł,które dawniej po prostu tylko przeczekał. Nadewszystko myślał o dzieciństwie, im spokojniej zastanawiał się, tym bardziej wydawało się mu niezdziałane. Wszystkie stamtąd wspomnienia miałyniejasność przeczuć, a że uchodziły za minione,to z nich czyniło prawie rzeczy przyszłe. To wszystko raz jeszcze, i to rzeczywiście, wziąć na siebie —oto był powód, dla którego on, który się stał obcy,powrócił. Nie wiemy, czy został. Wiemy tylko,że powrócił.

Ci, którzy legendę tę opowiedzieli, próbują w tymmiejscu przypomnieć nam, jak wyglądał dom. Botam przeminęło trochę tylko czasu, trochę liczonego czasu, każdy w tym domu może opowiedzieć,ile. Psy zestarzały się, ale żyją jeszcze. Opowiadasię, że jeden zawył. Przerwa nastaje w całej pracydziennej. Twarze ukazują się w oknach, postarzałei dorosłe twarze o wzruszającym podobieństwie.

A w jednej, do cna starej, nagle blado przebijapoznanie.

Poznanie?

Naprawdę poznanie tylko? — Przebaczenie.

Przebaczenie czego?

Miłość.

Mój Boże: miłość.

On, którego poznano, on w swoim zapracowaniuwcale już o tym nie myślał: że ona może jeszczebyć.

Zrozumieć łatwo, że z tego wszystkiego, co sięstało teraz, tylko to jeszcze zachowało się w podaniu:jego gest, ten gest niesłychany, którego nigdy przedtem nie widziano. Ów gest błagania, z jakim runąłdo ich nóg, zaklinając, aby nie kochali.

Przestraszeni i chwiejni podnieśli go do siebie.Gwałtowność jego wyłożyli na swój sposób, przebaczając. Musiała to być dla niego ulga nieopisana, że wszyscy go źle rozumieli, mimo rozpaczliwąjednoznaczność jego postawy.

Prawdopodobnie mógł pozostać. Albowiem poznawał z dnia na dzień bardziej, że nie jego tyczyłasię ta miłość, którą się tak pysznili i do której chyłkiem zachęcali się wzajemnie. Musiał uśmiechaćsię niemal, kiedy się wysilali — i stawało się rzecząjasną, jak wcale jego nie mogli mieć na myśli. Cóżoni wiedzieli, kto on był!

Teraz bardzo trudno było go miłować, a on czuł,że Jeden tylko zdolny był do tego. Ten jednaknie chciał jeszcze.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.