Rozdział I, w którym Artur pomyślał o damie swego serca.
Pewnego wtorku, około 2-ej w południe, zwykli śmiertelnicy,przechodząc ulicą Wierzbową, mieli nieporównaną rozkosz oglądać i podziwiać ozdobioną małpami algierkę dobrzewychowanego Artura, razem z jej właścicielem, wypełniającymwnętrze pięknej szaty na zasadzie poręczenia, złożonego wskładzie futer przez dwie wiarygodne i odpowiedzialne osoby.
Z boleścią zaznaczyć musimy, że ogół mieszkańców miastaWarszawy, prawdopodobnie skutkiem roztrzepania, nie zwracałdostatecznej uwagi na naszego bohatera, a tym mniej zapytywało rodzaj jego zajęć i nazwisko. Raz tylko (lecz działo się tonie na Wierzbowej), jakiś zgryźliwy staruszek, potrącony przezArtura, rzucił niebacznie słówko: „Cóż to za błazen...?”Szczęściem niedelikatne to pytanie nie dosięgło uszu młodzieńca;ten bowiem zamiast odpowiedzi, podwoił kroku i począł nucićulubioną arię z Traviaty.
Nie podzielając nagannej obojętności współobywateli, choćw kilku wyrazach postaramy się skreślić biografię miłego chłopca.Nie dlatego bynajmniej, aby miał odegrać jakąś wydatniejsząrolę w naszej powiastce (tacy bowiem, jak on, nigdzie żadnejnie odgrywają roli), lecz dlatego, aby przekazać potomnościukochany przez nas typ, który od wieków już istnieje i wiekijeszcze istnieć będzie.
Główną finansową podporę Artura stanowiła jego ciotka:dama sędziwa, sparaliżowana i ubóstwiająca swego wychowanka.Ona to co dzień o pierwszej częstowała go skromnym obiadkiemi dawała mu co miesiąc rubli sześć na drobne wydatki.Wywzajemniając się, Arturek w ciągu obiadu bawił ją bardzogroźnymi pogłoskami wojennymi, po obiedzie zaś kładł swejkarmicielce miękką poduszkę pod głowę, życzył smacznej drzemkii wychodził „do biura”.
Biuro jego mieściło się w pewnej sali bilardowej, gdzienajsystematyczniej pracował od 10 do 12 z rana i od 2 do 7 po południu. Bilard lepiej znał, niż Jan Śniadecki trygonometrięsferyczną; grał na nim stojąc, siadając i kładąc się, w tużurkui bez tużurka, słowem: jak prawdziwy artysta. Ponieważzaś na przeciwników wybierał zawsze młodzież niewprawną,lecz zasobną, i ponieważ, dzięki słabej pamięci, sobie niekiedydoliczał punkty, a swym partnerom ujmował — praca więc,,biurowa” przynosiła mu 2 do 3 rb. na dobę.
Bez względu na tak przyzwoity dochód, Artur, hołdującwymaganiom wieku, miał długi. Załatwiał się też z nimi wsposób ogólnie przyjęty — zaciągając dla spłacenia dawnej, nowąpożyczkę „z ogonem”. Skutkiem tych operacji długi rosły;bohater nasz jednak był pewny ostatecznego uregulowania ichprzy pomocy kapitaliku, który po najdłuższym życiusparaliżowanej ciotki miał odziedziczyć.
Pewien rodzaj ludzi nigdy nie pyta: skąd masz? — lecz: ilemasz? — a ponieważ Artur był młodzieńcem nader miłejpowierzchowności, i ponieważ łatwiej można mu było wykazać:oszustwo w grze, plotkarstwo i skłonność do blagi, aniżelinajmniejsze zaniedbanie form towarzyskich — dobry tenwięc chłopak w najuczciwszych domach bywał przyjmowanyz otwartymi rękoma, a nawet... konkurował o pewną posażnąjedynaczkę z widokami wygranej!...
Wiedząc o tym, nie zdziwią się zapewne czytelnicy, skoro impowiemy, że w chwili, gdy przyjaciela naszego spotkaliśmy naulicy Wierzbowej, jakiś bardzo przyzwoity mężczyzna zastąpiłmu drogę i z najniższym ukłonem rzekł:
— Jakież to szczęście, że spotykam szanownego pana Artura!
— Witam. Czymże mogę służyć? — zapytał uprzejmiemłodzieniec.
— Powiem krótko: we czwartek żona moja i ja wydajemy wieczorek... Znam mało przyzwoitej młodzieży, i dlategoośmielam się prosić pana o pomoc...
— Rozumiem i chętnie służę! — odparł młodzian, któremuprzemknęły w tej chwili przez myśl: polędwica z sałatą, szczupakz białym sosem i kilka gatunków win różnej narodowości.
— Gdzież szanowny pan mieszka? — zawołał rozpromienionygospodarz balu. — Już od tak dawna pragnąłem mu złożyćwizytę...
— W tej chwili... To jest... — bełkotał Artur.
— Domyślam się! Masz pan zapewne nieuporządkowanyapartament. Więc tymczasem do widzenia, a przy pierwszejsposobności...
Mówiąc to, człowiek przyzwoity czule ściskał rękę Artura,który wyglądał tak, jakby mu frazes „o uporządkowaniuapartamentów” nasunął jakąś myśl znakomitą. Nim więcznajomy zdołał dostatecznie określić potęgę swej wdzięczności,Artur rzekł:
— Przepraszam za ciekawość...
— Owszem, panie, bardzo proszę!
— Czy państwo Gwizdalscy są także inwitowani?
— Panna Helena i jej ojciec?... Na śmierć zapomniałem!... Ale zaproszę ich niezawodnie, mam nawet przy sobie bilety inatychmiast poślę.
— Będę dziś u tych państwa i z całą przyjemnością podejmęsię pośrednictwa.
— Pan taki łaskaw... tyle grzeczności!... Musimy jednakwstąpić gdzieś dla napisania adresu.
Po króciutkiej naradzie, przyzwoity człowiek i eleganckimłodzieniec weszli do najbliższej cukierni. Tu przyzwoityczłowiek, nachyliwszy się do subiekta, szepnął:
— Czy mogę prosić o atrament i pióro?
— Dwie erbeti!... huknął subiekt.
— Nie herbaty, panie! Ośmielam się prosić o atrament i pióro.
Podano żądane rekwizyta, i za chwilę miły Artur schowałdo kieszeni bilet, na którym stało:
„M-me Kukalska, née Hebesowicz, z małżonkiem, ma honorprosić M-elle Helenę Gwizdalską, wraz z ojcem, na wieczórtańcujący o godzinie 11-tej we czwartek.”
Dobrze wychowany Artur czuł, że w sprawie zaprosin tkwiwiele nieformalności, pocieszył się jednak widokami przyszłegoszczęścia, i śpiewając, poszedł ku domowi.
Rozdział II, w którym do granitowego serca pana Horacjusza przypuszczonopierwszy atak.
W obszernym lokalu Horacjusza Gwizdalskiego, właścicielakilku pierwszorzędnych nieruchomości przy jednej zdrugorzędnych ulic, bawiło się w tej chwili półtorej osoby:ładna Helunia, 20-letnia córka pana Horacego i Jaś, sześcioletnisynek tegoż.
Zabawa ich była bardzo prosta. Panna Helena zwijaławłóczkę, a Jaś, siedząc na krześle, trzymał motek. W każdejchwili jednak urozmaicała się ta niesłychanie prosta sytuacjaz powodów następujących:
— Proszę Helci! — mówił Jaś.
— Czego chcesz, malcze?
— Co to tak w kłębku grzechocze?
— Mówiłam ci już tyle razy, że groch.
— A prawda!... Groch...
Następowała przerwa, w ciągu której kłębek, jak fryga, kręciłsię i grzechotał w ręku Heluni, a Jaś znowu na krzesełku kręciłsię, jak dwa kłębki.
Ponieważ jednak milczenie nie zgadzało się, ani z wiekiem,ani z temperamentem Jasia, dziecię więc zaczynało na nowo:
— Proszę Helci!
— Cóż tam dał Pan Bóg nowego?
— Dlaczego ja mam takie nóżki krótkie, a Helcia takie długie?
— Cicho bądź, ty mała papugo! — zgromiła go siostra.
Nowa przerwa i nowa interpelacja, zaczynająca się odsakramentalnych słów:
— Proszę Helci!
— Co powiesz?
— Tak mi się nudzi! — szepnął Jaś nieśmiało.
Dobra siostra, nie pytając o nic więcej, ucałowała chłopca,zdjęła go z krzesełka na ziemię i zwijanie włóczki odłożyła doczasów lepszych.
W tej samej chwili szczęknął pęknięty dzwonek w przedpokoju,i niebawem ukazał się elegancki Artur z szapoklakiem w ręku.
Helunia zaczerwieniła się.
— Wpadam tylko na chwilę, złożyć państwu uszanowanie izałatwić nader ważny interes — zaczął dandy, niespokojnieoglądając się dokoła, po czym zbliżył się do panny Heleny ipocałował ją w rączkę.
Helunia stała się purpurowa.
— Niechże pan siada, papa zaraz wróci.
Niewinna wzmianka o powrocie papy zachęciła eleganta dopowtórzenia pocałunku. Oczy panienki zrobiły się szkliste.
— Niech pani wyobrazi sobie, jaki mam kłopot. Bankier X.zaprosił mnie na bal we czwartek... — pytlował Arturek.
— Pan zna bankiera X.?
— Jesteśmy przyjaciółmi, a nawet więcej... on mi bowiemzawdzięcza swoją karierę. Poradziłem mu, aby napisał dzieło okolejach, powiem nawet, żem mu sam udzielił kilku rad, no!I dzieło to zrobiło mu niesłychany rozgłos.
— Musi być panu bardzo wdzięczny.
— O niewątpliwie! W roku zeszłym wydał dla mnie kolację.Było nas tylko trzydziestu, sama śmietanka towarzystwa.Każdy miał za krzesłem lokaja. Piliśmy dwanaście gatunkówwin, po kieliszku z butelki, samych zaś kwiatów w sali było zadwanaście tysięcy rubli.
Piękny Artur urwał nagle, dostrzegłszy, że mimo widocznejpobłażliwości, panna słucha go z niedowierzaniem. Niezbityjednak z tropu zaczął znowu:
— Otóż bankier X. prosi mnie na czwartek, i jednocześniepaństwo Kukalscy zaklinają mnie, abym w ten sam czwartek byłu nich w charakterze wice-gospodarza...
— Pan naturalnie nie waha się w wyborze? — szepnęła Helunia.
— Tak jest, nie waham się, i idę do państwa Kukalskich,ponieważ pani tam będziesz...
— Ja?...
Wykwintny młodzian, zamiast odpowiedzi, podał zmieszanejpannie bilet z zaproszeniem.
— Nie wiem, czy będę mogła...
— Domyślam się! — rzekł piękny Artur z odcieniemmelancholii. — Ojciec pani pragnie, abyś unikała zebrań...Zabawy nie mają dla niego powabu, i z tego też powodu ja, którymam nieszczęście być rozrywany w towarzystwach, nie posiadamjego względów! Lecz trudno!... Muszę ulec, choć czuję, żew tej grze stawiam na kartę szczęście całego życia...
Mówił to jednym tchem, z oczyma spuszczonymi ku podłodze.Tym razem nie znająca ludzi Helunia wierzyła mu tak, jakredaktorowie niektórych pism swojej własnej nieomylności.
— Mówmy o czym innym, panie! — szepnęła przygnębionaHelenka.
Młodzian gwałtownie poprawił kołnierzyk, jakby pragnąłodegnać rozpacz, która go za kark chwytała, i głosem zmienionymzaczął:
— Masz pani słuszność! Myślmy raczej o zabawie i triumfach.Istotnie powinienem bym być zadowolony... Panna Klementynazaangażowała mnie do pierwszego kontredansa, panna Łucja dodwu mazurów...
— Ha, łotry! — huknął gruby głos w przedpokoju. — Wylewają pomyje przed samymi drzwiami, rujnują midom!... Jak Pana Boga kocham, tak zaskarżę ich do policji...Jak się masz, Helusiu!
Z tymi słowy wtoczył się do pokoju otyły człowiek, zapoplektyczną szyją i siwymi faworytami. Na jego widokwykwintny Artur osłabł.
— Aha! Widzę i pana Artura?... Moje uszanowanie!... Jaksię pan tam zobaczysz z tym cukiernikiem z dołu, to mu powiedz,że go sprocesuję, z domu wyrzucę, do kryminału oddam!...Dałem mu dwie piwnice, a on mi trzecią jeszcze, moją własnązabiera, sypie tam piasek a potem deski wyrywa!... Miłylokator, jak Pana Boga kocham!
— Teraz posiadanie kamienicy — wtrącił skromnie Arturek— jest prawdziwym poświęceniem...
— Rozumie się! — mruknął okrutny starzec, patrząc naeleganta z pod oka. — Wydatki masz ciągłe, a twoi lokatorowieudają tymczasem wielkich panów i komornego po trzy miesiącenie płacą...
To powiedziawszy pan Horacy (on to był bowiem) wszedłdo następnego pokoju i począł krzyczeć na Jasia.
Wystraszony Artur wymownie spojrzał na Helenkę i przezedrzwi pożegnał jej gwałtownego papę.
— Dobranoc! Dobranoc! — odpowiedział mu niechętnie stary.
Gdy młodzian znikł, pan Horacy wrócił do pokoju córki.
— Nie pojmuję, moja Helciu, jak możesz rozmawiać nawet ztakim cymbałem? — rzekł ojciec.
— Ja, proszę papy, nie... Wszyscy zresztą mówią, że on jestbardzo dobrze wychowany...
— Co mi tam diabli po jego wychowaniu, kiedy się niczym niezajmuje i komornego nie płaci...
— On żyje przecież z hrabiami i bankierami...
— Niech sobie żyje z diabłem, byle płacił! Ja nie kradnę, anipieniędzy nie fałszuję, a rodzinę swoją utrzymać muszę. Coon sobie myśli?
— Wszyscy go szanują... On ma takie zdanie trafne...
— Co mnie po jego zdaniu, kiedy ja chcę pieniędzy! Dwa dnijeszcze daję mu folgi, a potem wysyłam komornika, ażebywziął go za łeb, drzwi i okna powystawiał i z ciupy na ulicęwyrzucił... Skaranie boskie z tym elegantem!
Straszliwe groźby ojca nie przeraziły Helenki, która oddzieciństwa nasłuchała się mnóstwa pogróżek, nie widząc mimoto, aby wykonano z nich którąkolwiek. Ponieważ zaś zaprosinyz Hebesowiczów Kukalskiej drażniły ją do wysokiego stopnia,nie tracąc więc czasu, rzekła:
— Proszę papy, państwo Kukalscy zaprosili nas na wieczór..
— Co? Na wieczór?...
— Przecież tatko nie odmówi, bo by to było nieprzyzwoicie— mówiła Helenka, całując w rękę srogiego ojca.
Wobec tego aktu pokory, starzec zmiękł.
— Kiedyż to? — spytał.
— We czwartek, o jedenastej wieczorem.
— Co?... O jedenastej wieczorem... I może jeszcze tańcowaćbędziecie do siódmej rano?... Nigdy! Niech diabli porwąwszystkie tańce... Pamiętam, panna Róża Hładyszewskatańcowała raz od 2 do 7, wyszła potem na dwór, dostała tyfusui przejechała się na Powązki...
— Ale ja, papo, nie umrę.
— Nie umrzesz, bo nie będziesz tańcowała!
— Więc papo chce, żebym się cały karnawał nudziła? Już itak nigdzie nie bywam!... — mówiła Helenka ze smutkiem.Ugodzony w serce starzec siadł na fotelu i pobożnie złożyłręce na brzuchu. Chwilę myślał a potem rzekł:
— Dobrze! Będziesz na nim, ale tylko do pierwszej.
Helenka rzuciła się ojcu na szyję, i obsypawszy go pocałunkami,nieśmiało dodała:
— Ale wie papo, że ja nie mam sukienki...
— Przecież dzięki Bogu nago nie chodzisz! — oburzył sięojciec, lekko odsuwając ją od siebie.
— Tak, ale widzi papa, nie mam sukienki balowej...
— A ile by taka kosztowała? — spytał pan Horacy stłumionymgłosem.
— Najwyżej piętnaście, a może tylko dziesięć rubli — odparłoniebacznie dziewczę, nie dostrzegając na twarzy ojca symptomatównadzwyczajnego wzburzenia.
Starzec skoczył z fotelu, jak okręt wysadzony w powietrzedynamitem, i patrząc na córkę wzrokiem, którego mógł byłmu pozazdrościć Abraham w chwili, gdy podnosił nóż na synaswego Izaaka, począł mówić głosem uroczystym:
— Za wywiezienie lodu z podwórza zapłaciłem 12 rubli, za piece18, za śmietnik 4 ruble, razem 34 ruble. Teraz znowu zaciekami dach nad stajniami, zepsuła się rynna u frontu, szwaczka itwój pan Artur nie płacą już kwartał za lokal... słyszałaś?...
— Słyszałam, papo — odpowiedziała przelękniona Helenka.
— A zatem... nie pójdziesz na bal! Nie pójdziesz na bal! Niepójdziesz na bal! Ja na jednodniowe fatałaszki pieniędzy nie mam.
Potem pan Horacy wyszedł, strzelając wszystkimi drzwiamipo kolei. Helenka miała ochotę rozpłakać się; uspokoiła sięjednak trochę, usłyszawszy, że choleryczny starzec z odległościtrzeciego pokoju miota złorzeczenia na Kukalskich, którzywyprawiają bale, i na cukiernika, który zabrał piwnicę na piasek.
Rozdział III, w którym niespodzianie nadeszłe posiłki szturmem zdobywająkieszeń ojca Gwizdalskiego.
Mrok już zapadał, kiedy do mieszkania owdowiałegoGwizdalskiego weszła bardzo miła panienka, imieniem Klimcia,posiadająca czarne, figlarne oczy i wielkie łaski u popędliwegostarca, który, mówiąc nawiasem, nigdy nie czuł wstrętu dopłci nadobnej.
Pan Horacy, usłyszawszy w przedpokoju śmiech panien iecha pocałunków, trzaskających jak pocztyliońskie baty,wybiegł z rozpromienioną twarzą i zdążył jeszcze zdjąć zgadatliwej brunetki popielicową salopkę. Pomyślne to zdarzenienapełniło serce starego lwa bardzo sprawiedliwą dumą i uczuciemzadowolenia na cały wieczór.
Nastąpiły powitania, ukłony, szepty. Panny, ucałowawszysię w przedpokoju, powtórzyły całusy w pokoju jadalnym, anastępnie w bawialnym. Potem wziąwszy się pod ręce, poczęłyobiegać całe mieszkanie, a gwałtowny, lecz systematycznystarzec zapalił tymczasem własnoręcznie dużą lampę i rzuciłparę klątw na bezczelnego cukiernika.
Gdy zajaśniało światło, rozmowa stała się ogólną.
— Moja ty, czy będziesz we czwartek na wieczorze u państwaKukalskich? — zapytała Klimcia Helenki.
— Jesteśmy zaproszeni, ale papa nie chce! — odparła smutnieHelenka.
— Czy to prawda, panie Gwizdalski?
Stary zmieszał się.
— Ależ moja pani!... Ja Kukalskich bardzo szanuję, Helenkębardzo kocham, lecz każdy bal pociąga za sobą niesłychanewydatki, a czasy są ciężkie.
— Cóż to za wydatek kilkanaście rubli na sukienkę, raz na rok!Mój ojciec jest także oszczędny, a mimo to nie odmawia mitakich małych przyjemności — mówiła Klimcia.
Czy to skutkiem wpływu gorąca, czy też argumentacji miłejbrunetki, której czarne oczy posiadały blask szczególny, panHoracy zaczął silnie potnieć. Transpiracja ta pomyślnieoddziałała na straszliwego starca, który tym sposobem pozbyłsię całego zapasu gniewu i głosem jagnięcia rzekł:
— Ja przecież Helci nie żałuję... Ileż to wszystko może kosztować?
— Tak to rozumiem! — zawołała z triumfem pannaKlementyna. — Helciu, ucałuj ojca!
Nie widzimy potrzeby opisywać entuzjazmu, z jakim Helenkadziękowała papie za jego dowody przywiązania. Pan Horacyrozczulił się i na wniosek Klementyny obiecał dać córce nastrój balowy aż dwadzieścia pięć rubli!
Po tym heroicznym czynie starzec prosił damy, aby mupozwoliły zapalić fajkę. Na propozycję tę panny przystały z rozkoszą i poczęły naradzać się nad suknią.
— Powiadam ci, moja najdroższa — mówiła Helenka — żenie wiem nawet, kto mi uszyje tę suknię.
— Dasz do magazynu — radziła Klimcia.
— Po co? — wtrącił pan Horacy. — Mamy przecież w domubardzo zdolną szwaczkę.
— Doskonale! — zawołała Helenka. — Ona winna papie zalokal i tym sposobem najłatwiej spłaci.
Ojciec oburzył się i trzymając fajkę, jak król treflowy berło,rzekł:
— Nie lubię tego rodzaju rachunków. Szwaczka jest biedna imusi żyć; pieniądze więc, które zarobi, oddasz jej do ręki, amoją należność wyciśnie z niej sąd i komornik!...
Obie panny wybuchnęły śmiechem, co niesłychanie obraziłoGwizdalskiego, który począł rzucać się i przysięgać, że za kilkadni wtrąci szwaczkę do więzienia na całe życie. Uspokojono gojednak, i narady posunęły się dalej.
— Jakążbyś mi radziła suknię? — zaczęła Helenka.
— Jak to jaką? — przerwał ojciec. — Suknia powinna byćbiała z przyzwoitym wcięciem.
Panny znowu w śmiech, po czym zabrała głos Klimcia i poczęłamówić obecnym o falbanach i wodach, bertach i baskinach.Tłumaczyła dalej znaczenie fartuszka i szarfy i bardzo stanowczodomagała się, aby Helenka miała przy staniku bukiecik, a nagłowie niebieskie kwiaty.
Stary z początku słuchał uważnie, w połowie jednak dyskursupoczął niespokojnie spoglądać na okno, a w chwili, gdy pannaKlementyna dotknęła kwestii bucików, zerwał się z fotelu iryknął:
— On tam jest!... Słyszę go!...
— Kto? Co?... — spytały panny.
— Cukiernik na podwórzu!... Damże ja mu teraz za mojąpiwnicę!...
I z tymi słowy pobiegł na dół.
Dziewczęta, znając Gwizdalskiego, były zupełnie spokojne ożycie, zdrowie i droższy od obojga honor — cukiernika. Nic więcdziwnego, że Helenka głosem całkiem spokojnym spytała Klimci:
— Cóż to, podobno zaangażowałaś pana Artura do pierwszegokontredansa?
— Ja? — odparła zdumiona Klimcia. — Któż ci topowiedział?...
Z fizjonomii przyjaciółki odgadła Helenka, że piękny Arturskłamał. Odkrycie to zrobiło jej przykrość, pocieszyła sięjednak wkrótce, pomyślawszy, że zakochany młodzieniec użyłtej niewinnej mistyfikacji dla obudzenia w niej zazdrości.
Niebawem wrócił i pan Horacy. Przeprosił damy zapozbawienie ich swego towarzystwa, doniósł im, że cukiernikajuż na podwórzu nie zastał i poprzysiągł, że za kilka dnirozpocznie przeciw niemu proces kryminalny za zajęcie, anastępnie włamanie się do piwnicy. Nadmienił także, że musinaprawić rynnę od frontu, i że przy pierwszej sposobności wypędzistróża, zbiwszy go na kwaśne jabłko, do którego to aktuprzysposabiał już od lat dziesięciu swoją rodzinę i znajomych.
Rozdział IV, z którego okazuje się, na czym mianowicie polega szczęście człowieka.
Na facjatce jednopiętrowej oficynki, należącej do srogiegopana Horacjusza i stojącej naprzeciw jego okien, mieszkałauboga szwaczka Zosia ze swym kanarkiem.
W kwadratowej izdebce, której sufitu dotykała głowa szwaczki,stał żelazny piecyk do węgli, małe łóżeczko z Pociejowa, takiżstolik, krzesło, kufer i trochę drobnych rupieci. Przy oknie,ozdobionym pocerowaną, lecz czystą muślinową firanką, wisiałkanarek w drewnianej klatce.
Zosia w 24-ym roku życia była już sierotą, choć przed sześciulaty miała jeszcze matkę i czworo rodzeństwa. Cała ta rodzina,na pozór przynajmniej, odznaczała się czerstwym zdrowiem,ciążyło przecież na niej jakieś nieszczęście.
Jednego roku najstarszy brat przeziębił się, wpadł w galopującesuchoty i umarł w ciągu kilku miesięcy. Za nim poszła matka,kobieta w sile wieku. Później średniego brata rozszarpały kołamachiny w fabryce, wreszcie młodsza siostra umarła nacholerę.
Pozostało ich tylko dwoje: Zosia i jej brat najmłodszy— Karol. Dziewczyna zastępowała mu matkę, oddała go doterminu, opierała, karmiła, zachęcała do pracy, a wreszciewyzwoliła na czeladnika. Chłopak był dobry i kochał siostrę; toteż po wyzwolinach lepiej już nieco dziać im się poczęło naświecie, gdy wtem — Karol dostał tyfusu i we dwa tygodnie naręku siostry życie skończył.
Kobiety wielkiego świata, gdy im ktoś bliski sercu umrze, wylewają dużo łez, mdleją, a wreszcie stroją się żałobnie nacześć nieboszczyka i przez czas oznaczony zachowują minębardzo uroczystą. Biedne te i tkliwe istoty zapatrują się naśmierć z tak tragicznego stanowiska, że niechybnie same bypomarły, lub przynajmniej powariowały, gdyby nie pocieszałaich ta jedna myśl, iż im w czarnej sukni będzie do twarzy.
Biedna Zosia tylu pielęgnowała chorych, tyle sprawiłapogrzebów, a wszystko ze swojej ciężkiej pracy, że już jej wkońcu łez i czarnych sukien zabrakło. Chodziła też, jak Bógdał, pracowała dni i noce, i dzięki tej metodzie odpędziła odsiebie zmorę rozpaczy.
Toteż kiedy promienie słońca, stopiwszy lód z okienka,rozpierzchły się po kątach izby, kiedy ręczna maszyna Zosipoczęła warczeć, a najedzony i napojony kanarek świstać,dziewczyna zapominała o smutkach, nawet o świecie całym,i zadowolona z życia, z głębi piersi śpiewała:
„W lasku Ida trzy boginie...!”
O jakże płakać musiały cienie braci, siostry i matki, pilnująceprawdopodobnie pokoiku Zosi, że duch wieku nie podsunąłosieroconej dziewczynie innych jakich piosenek! O jakże toprzykro pomyśleć, że ludzie, którzy dla żołądka mają tylkochleb czarny, dla umysłu nie dostają nic, albo prawie nic, a dlaserca — plewy z Offenbachowskiego wiatraka!
Wytężona praca pozwalała Zosi zarabiać rubla, a niekiedy idwa na dobę; mogła więc jeść dziewczyna co dzień gorącekartofle, pić ciepłe mleko i... spłacać długi, przed rokiem idawniej zaciągnięte u Żydów.
Krótko mówiąc, życie Zosi było pasmem cierpień i poświęceń,przenoszonych i dokonywanych z pogodną twarzą i niepospolitąenergią ducha. Uboga ta szwaczka mogłaby się nazywać niewiedzącym o godności swojej aniołem, gdyby... gdyby oboktego nie była opuszczoną, ładną, a więc i grzeszną dziewczyną.Nie myślimy się tu rozszerzać nad jej występkiem; powiemytylko, że kusiciel i wspólnik jej był młodzieńcem tyle wykwintnym,ile nikczemnym, że równie jak ona, mieszkał w domu panaHoracego i często składał mu wizyty.
Zosia z okienka swego widziała niekiedy, jak elegant wbiegałna schody gospodarza; wiedziała, że ten ma pieniądze i ładnącórkę. Wówczas zamyślała się, odkładała na bok robotę igorzko płakała.
We środę, około 11-ej z rana, Zosia, siedząc przy swej maszynie,usłyszała jakieś ciężkie stąpania na schodach. Za chwilę wwąskich i niskich drzwiach izby ukazał się stróż.
Zosia ścierpła, pomyślawszy o niezapłaconym komornem.
— Panno! A jest tam panna? — zaczął stróż.
— Czego to chcecie, mój Józefie?
— Chcę, żeby panna poszła do roboty do naszej panienki.
— Cóż to za robota?
— Jakaś tam suknia do balu! — mruknął stróż.
— Mój drogi Józefie! — rzekła po namyśle szwaczka. — Powiedzcie wy lepiej, że mnie nie ma!... Ja się waszego panabardzo boję...
— O!... A to czego? On ino taki pyskaty, ale dobry człowieki jego bać się nie ma co.
— Ale ja mam teraz pilną robotę, za którą mi zapłacą, a on jakstrąci za komorne, to i nic nie dostanę, choć mi na gwałt potrzebapieniędzy.
— Ii... Bo to prawda! Tu rozmaici mieszkiwali, to zduny, tostolarze; każdy był staremu cości winien, a on nikomu niestrącał. To dobry chłop, ino z wierzchu jeżem odziany!
Dziewczyna objaśnień tych wysłuchała z radosnym zdziwieniem.— ”Mój Boże! — myślała — jak to ludzi posądzać nie trzeba.Stary niby to zły, jak pies, a tu stróż go chwali, który zna sięprzecież na rzeczy!”
Po tym monologu ogarnęła się nieco i poszła do gospodarza.
Tam czekały ją same niespodzianki. Gniewliwy starzecwyszedł z domu; zamiast niego zastała dwie ładne i wesołepanny, tudzież miłego, sześcioletniego chłopczyka, przy drugimśniadaniu. Panna Helena poczęstowała ją herbatą, pannaKlementyna pożartowała z nią, a mały Jaś dał jej buzi i krzesełko.
Po śniadaniu wzięto się do mierzenia i krajania. Zapytanao cenę sukni, Zosia powiedziała 5 rubli, na co obie panny zgodziłysię bez wahania. Po czym proszono Zosię, aby uszyła suknięna jutro przed wieczorem, a przyniosła do miary z rana. Potemobie panny pożegnały ją bardzo uprzejmie, a grzeczny Jaśpokazał jej gutaperczanego mężczyznę, który posiadał tę godnąuwagi własność, że ściśnięty za którąkolwiek część ciała wydawałgłos nieludzki.
Nad wyraz zachwycona szwaczka opuściła mieszkanie. Naschodach jednak spotkała się z pewnym grubym, sapiącymjegomością, który patrząc na nią krwawymi oczyma ryknął:
— Ho! Ho!... To widzę moja lokatorka, która komornego niepłaci? Za dwa dni wytoczę pannie proces, zniszczę, zrujnuję,jak Pana Boga kocham!
Wypowiedziawszy tę straszną groźbę, tłuścioch poszedł nagórę, a Zosia pomyślała: — „Krzycz ty sobie, staruchu, krzycz,już ja cię teraz znam!... Poproszę panny Heleny, to mi będziedawać robotę i komorne mi sprolonguje, z pięciu rubli za sukienkęoddam Żydom cztery, bo mnie strasznie szarpią, a za rublaprzez jakieś kilka dni będę żyła, jak wielka pani! Oj! potrzebnyśmi, potrzebny, mój ty rubelku, bo dziś akurat ostatniedwadzieścia groszy wydam i jeść bym już co nie miała!”
Tak medytując, wróciła szwaczka, do swojej izdebki i z zapałemwzięła się do roboty. Świeciło słońce przez lodem okryte szyby,warczała maszyna, śpiewał kanarek — i biedna dziewczyna czułasię szczęśliwa. Zdawało się, że po ciasnym pokoiku chodziuśmiechnięta nadzieja, i wołając: „A kysz! A kysz!...”— nędzę, zmęczenie i troski zapędza do mysich jamek.
Bądź błogosławiony, o Boże, któryś nam na plac wiekuistegoboju zesłał takie widziadło.
Rozdział V, w którym jest mowa o tym, co się śniło, i o tym, cosię nie śniło, pannie Helenie.
Całą środę Helenka miała leciutką gorączkę. Jeszcze pókichodziła za sprawunkami, póki rozmawiała z Klimcią o balu,było pół biedy; ale gdy nadszedł wieczór, przyjaciółka naszarozchorowała się na dobre.
Była to jednak tylko choroba imaginacji, a źródłem jej— oczekiwanie. Helence zatem nie groziło nawet najmniejszeniebezpieczeństwo z wyjątkiem niewyspania się.
Z tym wszystkim Helenka około północy znalazła się w swymłóżeczku i przymknęła oczy. Ale nie można było nawet myślećo spaniu. Niebieskie kwiaty, falbany, wody, berty i modestkijej sukni mieszały się w głowie naszej przyjaciółki z dźwiękamimuzyki, z westchnieniami interesującego Artura i złorzeczeniamipopędliwego ojca.
Zmęczona Helenka wstała ostrożnie z łóżka i zbliżyła się dookna. Po drugiej stronie podwórza zobaczyła na facjatce inneokno, a na zamarzłych jego szybach jakiś cień, poruszający sięgwałtownie.
To biedna szwaczka szyła jej suknię balową.
Była już trzecia nad ranem.
Helenka po raz drugi próbowała zasnąć, tym razem dośćszczęśliwie. Śniło się jej, że w salonie z HebesowiczówKukalskiej, wsparta na męskim ramieniu pięknego Artura,tańczy walca. W sercu jej budzą się jakieś nieokreślone uczucia,pod których wpływem ona i jej tancerz dokazują cudówzręczności. Wobec tego zachwycającego widoku, najmłodsze inajładniejsze panny siadają na kanapach, jak stare matrony,młodzież bije brawo, muzyka gra, pan Horacy wylewa łzy i naśrodku salonu błogosławi szczęśliwą parę.
Wybiła szósta.
Helenka ocknęła się, znowu pobiegła do okna i na szybachfacjatki znowu dostrzegła cień Zosi. Tym razem jednak cieńnie ruszał się; strudzona szwaczka spała i marzyła o tym, żeją przyciska jakiś kamień straszliwie ciężki, spod któregowydobyć się nie może!...
Około dziesiątej z rana suknia już tyle była wykończona,że ją Zosia przyniosła do miary. Bez względu na pośpiech,szwaczka zrobiła ją tak dobrze, że prócz kilku nic nie znaczącychpoprawek, suknia była prawie gotowa.
Obsypana podziękowaniami, szwaczka wróciła do swej izdebkikończyć robotę, Helenka zaś zajęła się ostatecznymiprzygotowaniami.
Czekało ją jednak straszne zmartwienie; tarlatan bowiem,szarfa, kwiaty i buciki pochłonęły całe 25 rubli, ofiarowaneprzez ojca; na robotę zaś sukni, na rękawiczki i wachlarz,trzeba było jeszcze co najmniej z dziesięć rubli.
Trudno się jednak było namyślać. Helenka więc poszła zwielkim strachem do papy i prosiła go o powyższą kwotę.
— A co? — krzyknął starzec — czy nie mówiłem, że ten głupibal zrujnuje mnie na wieki?... Rób, co chcesz, ale ja dziesięciurubli nie dam!
Helenka zrobiła to, czego nie chciała, a mianowicie poczęłapłakać. Zobaczywszy to, starzec wpadł we wściekłość i dałjej pięć rubli, przysięgając na wszystkie świętości, że już anigrosza nie dołoży.
Uszczęśliwiona zwycięstwem panienka, nie myśląc o tym, cobędzie później, pobiegła do miasta, i całe pięć rubli wydała nawachlarz, rękawiczki i koronkę do berty.
Gdy wróciła ze sprawunkami, ojca w domu nie było, w godzinęzaś potem szwaczka przyniosła gotową, idealnie piękną suknię.
Helenka mierzy ją — suknia jak ulana. Mimo to w sercupanienki budzi się wielki niepokój. Skąd tu wziąć pieniędzy,kiedy ojciec ani grosza już nie dołoży?...
A Zosia myśli sobie tymczasem: — „Jak to dobrze, żem całąnoc siedziała! Dostanę za to pięć rubli, uspokoję trochę Żydówi sama kupię sobie co zjeść, bom głodna, jak nieboskiestworzenie!”
Helenka suknię przymierzyła, zdjęła, powiesiła, ale o zapłaciemówić nic nie śmie. Na domiar niedoli słychać na schodachkroki ojca i dzwonek w przedpokoju.
Okoliczność ta nasunęła Helence myśl fatalną, nie wahającsię więc, rzekła prędko:
— Należność pani za robotę strącimy z komornego!...
Usłyszawszy te słowa, szwaczka stanęła jak piorunem rażona;jeżeli nie pobladła, to dlatego tylko, że skutkiem bezsennościi głodu była już blada, jak śmierć.
Tymczasem do przedpokoju wszedł pan Horacy w najgorszym humorze i krzyknął:
— Ten łotr znowu piasek wali do mojej piwnicy!... Sprocesuję,zrujnuję, zniszczę, jak Pana Boga kocham. Raz już muszę impokazać, kto tu rządzi... raz już muszę się załatwić z tymilokatorami, co mi życie zatruwają i komornego nie płacą!
Z tymi słowy starzec przebiegł przez pokój, nie patrząc ani nacórkę, ani na szwaczkę, ani na suknię...
Przerażona i rozżalona Zosia szybko pobiegła do siebie, niepożegnawszy się nawet z Helenką.
Stanąwszy w swej izdebce, odwróciła się do okna, i grożącpięścią, wyszeptała:
— O wy!... Oszukaliście mnie I... Póki suknia nie byłagotowa, częstowaliście herbatą, a dziś ta lalka nawet gadać zczłowiekiem nie chce, a stary rzuca się, jak wściekły...
Mówiła to bez płaczu, głosem drżącym z gniewu. Potemstanęła jak posąg, a wreszcie ożywiona straszną myślą, zgorączkowym pośpiechem przystąpiła do jakichś tajemniczychprzygotowań.
Naprzód tedy, na arkuszu papieru napisała dużymi literamilist i zostawiła go na stole.
Potem zamknęła drzwi na klucz i nakładła pełen piecyk węglikamiennych.
Potem podpaliła węgle, zasunęła luft, zupełnie jak w starychromansach francuskich, a w końcu uklękła przy swym łóżeczku.
Niebawem ciężki, duszny, przesiąkły odorem siarki, dympoczął zapełniać izbę.
Na dworze zapadał już mrok.
Rozdział VI, z którego okazuje się, jak na dłoni, że chłop strzela, a PanBóg kule nosi.
Po odejściu szwaczki Helenka uczuła się bardzo niezadowolona;nad przyczynami jednak tego moralnego niesmaku niezastanawiała się, bo i, co prawda, nie miała czasu.
Trzeba było z szafy i komody powydobywać masę szczegółów,należących do toalety damskiej i uczesać włosy, na co przecieżkilka godzin nie jest za dużo.
Czytelnicy mogliby mieć do nas słuszną pretensję, gdybyśmynie dodali w tym miejscu, że Helence przy czesaniu pomagałapewna bardzo dojrzała panienka, i że z jej porady przyjaciółkanasza w przeddzień zwinęła sobie papiloty. Wszystkim wiadomo,że rozkręcanie i układanie loków należy do najprzyjemniejszychzajęć młodej osoby; lecz i ta rozkosz nie zdołała stłumić w sercuHelenki jakiegoś niewyraźnego a złowrogiego głosu, któryprzypominał jej ciągle, że wbrew słuszności i woli ojca, niezapłaciła biednej szwaczce.
Około ósmej, Helenka była już w połowie ubrana. Ponieważzaś ojciec chodził po pokoju z miną bardzo zasępioną i na pytanianie odpowiadał, nasza więc przyjaciółka udała się do garderoby,celem obejrzenia po raz setny pięknej swojej sukienki.
Wtem:
— O Boże! — krzyknęła biedna panienka i o mało nie rzuciłaświecy na ziemię.
— Kto mi to zrobił! Kto mi to zrobił!?..
— To ja, Helciu! To ja!... — szepnął w tej chwili zapłakanyJaś, wychodząc z pod kanapy, a potem dodał łkając: — Już mnie teraz Helcia pewnie nigdy kochać nie będzie!
W głosie i twarzy chłopczyka było tyle głębokiego smutku,tyle żalu, tyle łez, że dobra siostra, na pół śmiejąc się, a na półpłacząc, schwyciła go na ręce, okryła pocałunkami i najserdeczniejstarała się uspokoić.
Był to bardzo piękny widok miłości rodzinnej! Szkoda tylko,że jedynym jego świadkiem była biała balowa suknia Helenki,obficie oblana atramentem!
Tak jest, nie mylę się, niestety!... Mały Jaś, którego siostrauczyła stawiać kreski, znudzony tym, że dziś nikt się nim niezajmuje, uciekł do garderoby z zamiarem pisania, i mimochodemsplamił suknię swej ukochanej nauczycielki.
Tymczasem pan Horacy Gwizdalski, zirytowany do wysokiegostopnia tym, że go na bal wyciągają, chodził sobie po swymgabinecie i palił fajkę, błagając niebios, aby ktoś z szanownejrodziny Kukalskich nagle zachorował, i tym sposobem, jego,Gwizdalskiego, od nieznośnej frakowej pańszczyzny uwolnił.
Od tych ponurych rozmyślań odwrócił jego uwagę jakiś hałasna podwórzu. Już starzec miał ochotę zbadać osobiście powódzgiełku, gdy wtem skrzypnęły drzwi gabinetu i ukazał się wnich... zgadnijcie kto? Oto cukiernik!...
Pan Horacy stał się fioletowy, lecz milczał.
— Panie! — rzekł cukiernik z miną człowieka, który nigdydo cudzych piwnic piasku nie sypał — Panie, szwaczka Zosiaudusiła się czadem!...
— Co? Co? — krzyknął pan Horacy.
— Tak, panie! — powtórzył cukiernik — a co gorsza, zostawiłaten oto list, który, gdyby wpadł w ręce niewłaściwe, mógłbypana skompromitować...
To mówiąc, oddał drżącemu Gwizdalskiemu arkusz papieru,zapisany ołówkiem, i wychodząc, dorzucił:
— Idę do tej biednej dziewczyny, może uda się ją uratować!...
Lecz starzec nie słyszał już tego, zajęty odczytywaniem listu,który obok błędów ortograficznych, zawierał co następuje:
„Bardzo mi źle jest między ludźmi, i muszę iść do swoich kochanychumarłych...
Niech Pan Bóg przebaczy córce gospodarza, która mi kochankaodebrała i jeszcze nie zapłaciła za moją krwawą pracę, tak że żyjąc dłużej,włożyćbym co w gębę nie miała.
Mego kochanka Artura zaklinam na miłość naszą, aby mi powiesiłna szyi ten złoty krzyżyk, co to wziął do naprawy. Niech sobie też schowana pamiątkę ten złoty pierścionek, co go wziął przez żart.
Ty, matko moja, i ty siostro, i wy bracia, proście Boga, aby mi dałlekkie skonanie i na tamtym świecie razem z wami pomieścił...Zofia...”
Przeczytawszy to, pan Horacy upadł na fotel i parę minutsiedział nieruchomy. Potem słabym głosem zawołał do siebieHelenkę.
Gdy weszła, podał jej list i kazał przeczytać.
Zrozumiawszy o co chodzi, Helenka z jękiem upadła do nógojcu. Potem poczęli się całować, i przez kilka chwil słychaćbyło tylko stłumione szlochanie obojga.
Uspokoiwszy się nieco, starzec rzekł:
— Straszny to cios dla mnie, ale przyjmuję go z pokorą. Obojeciężko zawiniliśmy wobec Boga i ludzi, i kara nas nie minie...
W tej chwili w dalszych pokojach usłyszano jakiś hałas. PanHoracy poznał głos cukiernika, który wołał:
— Ocucili ją! Ocucili!... Żyje!... Żyje!...
Starzec zerwał się na równe nogi i wybiegł, wołając:
— Przynieście ją do mnie!... Tu... Ona tu już zostanie,wynagrodzę jej wszystko! ...
— A panu Bóg wynagrodzi! — odpowiedział cukiernik.
W kwadrans potem kilku dobrze zbudowanych ludzi przyniosłoosłabioną, lecz żywą jeszcze Zosię. Na rozkaz starca położonoją w pokoju Helenki i wezwano aż trzech lekarzy.
Lekarze obejrzeli chorą i zapewnili, że już żadne niebezpieczeństwo jej nie grozi. Starania dokazały tego, że dziewczynaotworzyła oczy i szepnęła:
— Gdzie mój kanarek?
Na pytanie to, stróż przyniósł klatkę, w której mały ptaszekleżał nieżywy, z otwartym dziobem i skurczonymi łapkami.Biedna Zosia gorzko zapłakała...
Około 10-ej, kiedy Zosia usnęła, starzec począł się z córkąnaradzać o jej przyszłości. Postanowiono, że sierota zamieszkau nich.
Rozmowę tę przerwał turkot karety na podwórzu, po czymniebawem ukazał się w pokoju wyfrakowany, wyperfumowanyi uczesany jak nigdy — Artur.
Helenka uciekła, a elegant odezwał się wesoło:
— Cóż to za lekceważenie dobrego tonu! Już po dziesiątej,a pan jeszcze w szlafroku?... Przyjechałem po państwa mojąkaretą...
Pan Horacy tymczasem wstał z fotelu, wziął pięknegomłodzieńca za kołnierz i wyprowadził...
— Pan mi ubliżasz! — wołał młodzian.
W tej chwili Helenka usłyszała jakiś potężny łoskot na schodach.
Rozdział VII,w którym pan Horacy wypowiada sens moralny.
Gdy zmęczony nieco ojciec wrócił, córka uściskała go i rzekła:
— Dziękuję ci papo!
A pan Horacy odparł:
— Pamiętaj, moje dziecko, zawsze unikać mężczyzn młodych,nie mających określonego zajęcia. Nie zapominaj też, że lepiejsto balów opuścić, aniżeli skrzywdzić jednego ubogiego.