drukowana A5
17.81
Przeklęte szczęście

Bezpłatny fragment - Przeklęte szczęście


Objętość:
50 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0754-9

I. Trochę światła

Pan Józef i pani Helena Wilscy zaślubieni byli dopiero od półroku. Działo im się dobrze na tym świecie, choć — nie najlepiej. Mieli trzy pokoje, w nich mebelki, takie tam — nieosobliwe,parę oleodruków, które im ofiarował drużba, i starą sługę Mateuszową, która przyszła Bóg wie skąd, ale jeść gotowałaniezgorzej.

Do inwentarza tego pani Helena wniosła niewiele. Naprzódkanarka, którego razem z klatką podarowała jej ciotka. Ciotczysko ubogie, więc i prezent nie był kosztowny; ale, żejadł i śpiewał, cieszono się nim i powieszono w oknie, jak należy.

Razem z kanarkiem wkwaterował się kuferek z bielizną,jeszcze jeden kuferek z sukienkami, pudło z kapeluszem i toaletanie wiadomo z czym. Dorożkarz, który przywiózł to biedactwo,dostał pół rubla i był kontent, a Helunia, ustawiwszy kuferki,pudełko i toaletkę na właściwych miejscach, także była kontentanawet więcej, aniżeli dorożkarz.

W kilka dni po wprowadzeniu się do nowego gniazda,pomiarkowawszy, że jej czegoś brak, sprawiła sobie fartuszekz kieszeniami i napierśnikiem. Czysty to był fartuszek, jakzłoto i miał u dołu falbanki; młoda gosposia ubrała się weńczym prędzej i chodziła całą dobę, trzymając ręce w kieszeniach,a nazajutrz schowała go do szafy, gdzie leży po dziś dzień. Prawdę powiedziawszy, nie było do czego stroić się w fartuszek.

W tydzień potem przybył nowy frasunek w domu; w jegonastępstwie pani Helena zawiesiła w oknach bardzo gęstemuślinowe firanki. Mąż przyznał, że dobrze zrobiła, choć niewiedział dlaczego; ale ja wiem. Miał ten pan brzydki, choćniezupełnie grzeszny zwyczaj często całować żonę. Całowałją w pierwszym pokoju, w drugim i trzecim, na krześle, podlustrem i przy oknie, a zawsze w sposób wyczerpujący. Naprzódw lewą rączkę, potem w prawą rączkę (albo na odwrót), potemw szyjkę z czterech stron, potem w buzię ze wszystkich stron...

Są fakty dowodzące, że pani Heleny całusy nie nudziły, animartwiły, lecz niewątpliwe jest, że w czasie tych uroczystościodwracała głowę od okna. Mąż przyznawał, że jest to zabawne,choć nie wiedział, dlaczego odwracała głowę od okna, ale żonawiedziała, że robi to z obawy. Naprzeciw nich bowiem byłoinne okno, a w nim pewien żółty starzec z rzadkimi, siwymifaworytami. Ile razy młodzi poczynali się całować, tyle razystaruch ukazywał się w swoim oknie, w białej szlafmycy, zponsowym fontaziem na wierzchu, i śmiał się, mrużąc oko ipokazując zęby takie żółte, jak on sam.

Helunia ze złości kupiła dziesięć łokci muślinu i pozasłaniaławszystkie okna. Od tej pory zamiast skrzywionej twarzysąsiada widziała tylko pąsowy fontaź jego szlafmycy, którytrząsł się jak galareta, prawdopodobnie z wielkiej irytacji. Dobrze tak dziadziskowi: niech się nie śmieje!...

Na śmierć zapomnieliśmy dodać, że oprócz niewielkich kufrów,pudełka, toaletki i kanarka, przyniosła Helenka na nowegospodarstwo jeszcze coś. Ale co?... Nie suszcie sobie, ludzie,głowy na próżno, bo nigdy nie zgadniecie!... Oto przyniosłaparę rączek drobnych, białych i pulchnych, a z nimi pracowitośćmrówki; do tego zwój włosów gęstych i miękkich jak jedwabi dwoje oczu jak pogodne niebo; wreszcie nosek zadarty iusta koralowe, i zęby drobne a białe, i serce takie szczere aczyste, takie kochające i wierne, jakiego, ach! dobrzy ludzie,trudno między nami odszukać.

Pewnego dnia (miała już wtedy lat siedemnaście), dzisiejszymąż jej, a ówczesny student szkoły politechnicznej, rzekł doniej:

— Chciałbym pani coś powiedzieć...

— Niech pan powie — odparła.

— Kiedy się boję!...

— To musi być coś niedobrego?

— Kocham panią.

Helenka otworzyła usta ze zdziwienia, a potem odpowiedziała:

— A wie pan, że... to dobrze.

— A pani mnie kocha?

— Czy ja wiem?...

— A będzie pani czekała na mnie?

— O, niezawodnie!

— Mam pani słowo. Jak skończę szkołę, pobierzemy się.

— Proszę być przyzwoitym! — zgromiła go Helunia.

Tyle tylko mówili o miłości, a we trzy lata pobrali się.

Władysław był mechanikiem, co jego żonę obchodziło niewiele,i miał opinię zdolnego i szlachetnego człowieka, a to ją obchodziłowięcej. Miał przy tym ładną figurę, czarną brodę i włosy,piwne oczy i piękną twarz, co Helunię obchodziło jeszcze więcej. Wreszcie kochał ją, a ona za nim szalała.

Rezultatem takiej kombinacji zdrowia, urody i przywiązaniabyła wielka radość w trzech pokoikach na drugim piętrze, przezcałe pięć miesięcy bez czegoś. Od kilkudziesięciu dni jednakna horyzoncie małżeńskim ukazał się punkt czarny: Władysławnie miał roboty!

Bankier Welt, przy którym Wilski w ciągu roku zarobił półtoratysiąca rubli, jakoś od dnia ślubu zaniedbał mechanika, awreszcie zupełnie się od niego odsunął. Pozostały oszczędności,nadzieje i robota dorywcza, wszystko to jednak nie wystarczałona utrzymanie domu. Ograniczono więc wydatki, zmienionoostatnią dwudziestopięciorublówkę i... wydano przedostatniegorubla!...

Dzień ten był bardzo przykry dla małżonków. Władysław,unikając wzroku żony, zamknął się w swoim pokoju po to, abyrobić sobie wyrzuty, że unieszczęśliwił kochającą go kobietę. Helunia znowu, widząc męża zmienionego ze smutku, sobieprzypisywała kłopoty i mówiła:

— Moj Bóże! Gdyby on się ożenił z bogatą?... Ja bymchyba umarła, ale na cóżem ja się zdała komu na świecie?!... Zeszłego kwartału sprawiłam sobie aż za dziesięć rublisukienkę!... Ach!... Gdyby ją kto odkupił!...

Tak myślała, stąpając na palcach i oglądając swoje kwiatki. Niekiedy podchodziła pod zamknięte drzwi mężowskiego pokojui słuchała. Ale tam było cicho. Natomiast z kuchni dolatywałłoskot przesuwanych rondli, a z okna świergotanie kanarka.

— Czego ten kanarek tak wrzeszczy?... — odezwał sięnagle Władysław z odcieniem niecierpliwości w głosie.

— On już będzie cicho! — odpowiedziała Helenka, następniezbliżywszy się do klatki, dodała półgłosem: — Cicho, mójptaszeczku, cicho! Pan się gniewa na nas, cicho!...

Kanarek spojrzał na nią naprzód jednym okiem, potem drugim,ruszył ogonem na prawo i na lewo, a potem zaświergotał jeszczegłośniej. Przestraszona Helenka nakryła mu klatkę czarnymszalem, ptak uspokoił się.

— Teraz pewnie będzie spał — rzekła i przystąpiła do drzwimężowskich.

Położywszy jednak rękę na klamce, jakby spłoszona swojąśmiałością, cofnęła się na środek pokoju i stała tak parę chwil,tłumiąc, oddech w piersiach.

— Nie można mu przeszkadzać! — rzekła i, wprowadzającw czyn tę uwagę, otworzyła drzwi.

— Czyś mnie wołał, Władziu? — spytała.

— Nie.

Zbliżyła się ostrożnie do siedzącego męża i pocałowała go.

— Myślałam, żeś mnie wołał.

— Ten kanarek mnie drażni — odparł Władysław.

— Przykryłam go, już śpi.

Znowu go pocałowała.

— A jeżeli będziesz potrzebował — mówiła dalej — tozawołaj... Jestem ciągle w drugim pokoju...

I znowu go pocałowała.

Potem popatrzała chwilę na smutną twarz męża i wyszła pocichu, zamykając drzwi za sobą...

„Rzekł onego czasu Pan Bóg: niedobrze być człowiekowisamemu...”

„A gdy stworzył Pan z ziemi wszelki zwierz polny...”

„Tedy przypuścił twardy sen na Adama, i zasnął: i wyjąłjedno żebro jego i zbudował Pan z żebra onego, (które wyjąłz Adama), niewiastę i przywiódł ją do Adama...”

O, Panie! O, Panie!

II. Trochę cieni

Pokój Władysława był obszerny i widny, jak przystało napracownię technika. Prócz niezbędnego biurka, szezlonga ikrzeseł, był tam stół do rysunków, mały warsztat ślusarski istolarski do robienia modelów, książki, plany, modele i mnóstwonarzędzi, które mają przywilej budzenia ciekawości profanów. Na wszystkim tym jednak znać było bezrobocie. Ani jedenwiórek, ani jedna szczypta opiłków nie zanieczyszczała warsztatu. Tusz i karmin w miseczkach wyschły, plany pożółkły, a narajzbretach i rozpoczętych rysunkach leżała warstwa kurzu.

Władysław czytał z hydrauliki rozdział o turbinach. Gdyweszła żona, z niewymowną goryczą przypomniał sobie, żeprzed tygodniem żądano od niego planu turbinowego młyna,wczoraj zaś odpowiedziano mu, że młyn zbuduje kto inny.

— Miałem też po co pracować całe lata wśród niedostatku— szepnął, pomyślawszy, że owym lepszym od niego ktosiembył cieśla od wiatraków, który plany układał z patyków.

Po tej uwadze rzucił hydraulikę i wziął się do rachunkucałkowego. Tu wzrok jego padł na formułę: T(1) = T(2) = 1,i otóż przypomniał sobie że ma tylko jednego rubla wdomu!

— Ja mógłbym jeść przez parę dni suchy chleb, do któregomsię przyzwyczaił, ale ona?!...

„O mnie nie myśl, mój Władziu... ja mogę jeść suchy chleb,nieraz mi się to przecież zdarzało...”

Obejrzał się, ale w pokoju nie było nikogo. Teraz dopieroprzypomniał sobie, że słowa te przed kilku dniami powiedziałamu Helunia.

„Ja tam z państwem za jedno; jak państwu, tak i mnie!...”— odpowiedziało echo wspomnień głosem Mateuszowej.

— Wielki Boże! Jakiż ze mnie egoista!... — pomyślał i krewuderzyła mu do twarzy.

Z tym wszystkim, na trzy osoby jest w domu rubel!...

Odwrócił kilkanaście kart książki i trafił na formułęprawdopodobieństwa zdarzenia przyszłego ze zdarzeń przeszłych.

— Jeżeli przez czterdzieści dni nie miałem roboty, jakie jestprawdopodobieństwo, że ją dostanę jutro?

— Jedna czterdziesta pierwsza! — odpowiedziała formuła.

Ciekawym bardzo, jakie też jest prawdopodobieństwo, żezostanę złodziejem lub samobójcą?...

Formuła milczała.

Przez okno widać było śnieg topniejący na dachach, paręnapuszonych wróbli i skraj nieba. Władysław podniósł oczyna niebo i pomyślał, że dziś jest połowa marca, i że nie prędzej niżw maju dostanie miejsce rysownika w fabryce, z pensją trzydziesturubli na miesiąc, za dziesięć godzin pracy!...

Odrzucił rachunki i wziął Maksymy Epikteta. Filozofniewolnik bywał często lekarzem zbolałej duszy; Władysławotworzył książkę i począł przewracać kartki.,,Wygnaj twoje pragnienia i obawy — mówił mędrzec — apozbędziesz się tyrana.”

„O, ślepy i niesprawiedliwy! Mógłbyś tylko zależeć od siebie,a chcesz zależeć od tysiąca rzeczy, które ci są obce i które oddalają cię od prawdziwego dobra!... ”

Władysław nagle przestał czytać i słuchał. W drugim pokojuszeptano.

— Pani! — mówiła Mateuszowa — Kobieta masło przyniosła.

— Nie wezmę dziś — odparła Helunia.

— Śliczności masło, pan takie lubi...

— Niech przyjdzie na drugi raz.

— Co tu czekać na drugi raz?... Ona już nie przyjdzie takprędko! Zresztą... ja kupię za swoje, to pani mi odda? Mamprzecie trzynaście rubli...

Chwila milczenia. Władysławowi opadły ręce.

— Powiedziałam Mateuszowej, że nie chcę! — odparła Helunia.

Służąca oddaliła się, mrucząc.

— Mam rubla — szepnął Władysław.

Potem przypomniał sobie, że dziś jest środa, i że jutro przyjdziedo nich na obiad pewien ubogi student, brat zmarłego kolegi.

„Nie pragnij, aby w świecie działo się tak, jak ty chcesz, alechciej, aby się działo tak, jak się dzieje, a będziesz zawszęzadowolony”.

Władysław ruszył ramionami, złożył książkę i upadł na szezlong. Podobna filozofia dobra była dla ludzi, którzy wypiwszy czarnąkawę, idą spać po smacznym obiedzie, albo dla tych, w którychcierpienie wypleniło już wszelkie uczucia.

Leżąc na szezlongu, przymknął oczy, jak człowiek, który chceprzypatrzyć się wnętrzu swojego ducha, i ze zdumieniemrozmyślał, z jak małych przyczyn powstają wielkie boleści.

— Jutro — mówił — nie będzie już w domu ani grosza. Gdybym był sam, śmiałbym się z tego, ale mam żonę... Ach!Jej rezygnacja zabija mnie!... Od czterdziestu dni prosiłem,żebrałem o pracę i nie dano mi jej... Dziś techników więcej,niż szewców... Wyjechać nie ma gdzie i nie ma po co. Umrzeć?... Jeżeli rzeczy zaczną sprzedawać... A jeżeli pojutrzejuż obiadu nie będzie?...

— Władziu!... Władziu!... Patrz!... — krzyknęła nagle Helenka, wbiegając do pokoju.

— Co to jest?...

— W twojej kamizelce znalazłam pięć rubli... Wzięłam jądo naprawy i w górnej kieszeni... Patrz!...

Władysław usiadł na szezlongu, a żona upadła mu na szyję.

— Widzisz, jaki Pan Bóg łaskaw?... Mieliśmy tylko rublaw domu, tyś się martwił, widziałam to, i otóż mamy pieniądze. To na parę dni nam wystarczy, a potem będziesz miałrobotę!

— Skąd?... — spytał mąż.

— Czy ja wiem, skąd?! — odparła pieszcząc go. — Aleprzecież mieć musisz, bo to już ostatnie pieniądze!

— Dziecko!

— Ciekawam bardzo, skąd one się tam wzięły?

— Przypominam sobie. Zdał mi ktoś resztę, ja schowałempięć rubli do kamizelki, a potem pomyślałem, żem zgubił. Rokjuż tam leżą!

— No, widzisz, jak to nie trzeba się martwić. No, uśmiechnijsię! Tak, dobrze... Więc nie podziękujesz żonie, że ci starekamizelki naprawia?... Ach! Ty nic dobrego... Już trzecidzień płakać mi się chce! Nie mówisz nic do twojej żony kochanej,na kanarka się gniewasz, desperujesz po kątach. No, przeprośżonę!... Tylko prędzej!... Jeszcze raz!...

Władysław czuł, że pod wpływem tego szczebiotania, a możei znalezionych pięciu rubli, powraca mu spokojność. Uśmiechnąłsię ze swojej rozpaczy i prawie nie mógł wierzyć, że tak drobnarzecz, jak znalezienie trochy pieniędzy, może przywrócićzachwianą równowagę i zniszczyć wielką burzę duchową.

— Każę już dawać obiad — mówiła Helenka. — Mamy zupępiwną ze śmietaną, z grzankami i z serem i jeszcze kartofleosmażane.

— Uważam, że zupę rachujesz co najmniej za cztery potrawy?

— Ale, bo widzisz, dla ciebie kazałam jaj ugotować.

— A dla siebie?

— Ja jaj nie lubię. Ale zresztą... w tej chwili przyszedł miapetyt. Każę dołożyć parę, dla mnie i dla Mateuszowej...

Niebawem zrzędna Mateuszowa podała obiad, a Władysławzdjął szal z klatki. Kanarek, zobaczywszy światło, zatrzepotałsię i począł świergotać. Towarzyszyły mu wróble na dworze,krople rosy obficie spływające z dachu i wesoły śmiech Helenki.

Teraz Władysławowi nie wiadomo skąd przyszła na myślwiosna. Przypomniał sobie, że dzieckiem jeszcze będąc, wybiegłpewnego dnia do ogrodu, po wielkim deszczu. Trawa, wczorajblada, dziś była zielona jak szmaragd; drzewa, okryte wczorajpączkami, dziś pełne były młodych listków. Na ziemi stałykałuże wody, na niebie jaśniała tęcza, a w jego duszy dziecięcejobudziło się coś, czego jeszcze nie umiał nazwać.

Wszystko to przypominało mu się bardzo dokładnie, skutkiemczego uściskał i ucałował żonę, która mimochodem spojrzawszyprzez firankę, dostrzegła w oknie po drugiej stronie śpiczastąszlafmycę z fontaziem i żółtą twarz chytrego staruszka.

Chudy starzec śmiał się jak dawniej i jeszcze mocniejprzymrużał oko, lecz tym razem Helenka nie gniewała się naniego. Miłosierny Bog tak już ten świat urządził, że młodzimężowie cieszą się na nim pięciorublówkami, młode żony mężami,a staruszkowie radością młodych!...

III. Widziadła

W parę dni, małżonkowie mieli jeszcze całkowite trzy ruble,lecz widoków na robotę nie było. Mimo to cieszyli się jakdzieci i nie bez powodu. Dziś był u nich na herbacie dawnya wypróbowany przyjaciel Władysława, zarazem drużba obojga, Józef Grodzki, który w przejeździe spod gór Uralskich do Londynu,wstąpił na kilkanaście godzin do Warszawy.

Grodzki, z powołania inżynier, od pół roku mieszkał na granicy Azji i robił tam fortunę. Był to blondyn niski i tłusty, mówiącygłośno, śmiejący się jeszcze głośniej, przy tym energiczny,trzeźwego umysłu i z najlepszym sercem chłopak. Kochał Wilskich jak własną rodzinę i przywiózł im z odległej swojejsiedziby gościńca: parę chińskich filiżanek, okruch rodzimegozłota i kawał malachitu.

W tej chwili troje naszych przyjaciół siedziało przy herbacie,a Grodzki opowiadał im swoje dzieje, które zakończył wnastępujący sposób:

— No! A wam jakże się powodzi?... Spodziewam się, żedobrze! Ja mam wprawdzie sześć tysięcy rubli pensji, leczw kraju, gdzie nie wierzą w skarpetki i chustki do nosa, człowiek,chcący żyć po europejsku, musi dużo wydawać. Toteż zaledwieuciułałem sobie tysiąc rubli i te złożyłem dzisiaj w naszymbanku. Nędza!... Co?...

Usłyszawszy to, Helenka podniosła na męża swoje słodkie,szafirowe oczy z dziwnie żałosnym wyrazem, a Władysławlekko brwi zmarszczył. Grodzki uchwycił w przelocie tę niemąrozmowę biedaków, czegoś się domyślił, i rzekł:

— Z tym wszystkim mam duży kłopot. Obstalowano u mnieprojekt tartaka parowego i takiegoż młyna. Wierny zasadzie:drzyj łyko, dopóki się da, przyjąłem obstalunki, zaceniłemtrzysta rubli sztukę, a pieniądze wziąłem z góry. Dziś za karębędę musiał szukać technika, który by je wykonał, a czasu niemam.

— Może by Władzio?... — wtrąciła śpiesznie Helenka,oblewając się purpurowym rumieńcem.

Władysław siedział jak na szpilkach.

— Władzio!... — odparł Grodzki. — Najchętniej oddammu robotę, byle ją tylko raczył przyjąć. No, i cóż ty, Władysławie?...

— Przyjmę!

— Brawo!... Tak to rozumiem, skończymy interes w dwuwyrazach. Notatki i pieniądze dam ci zaraz. — Z tymi słowyinżynier wydobył z kieszeni bajecznej wielkości pugilares, pełenpieniędzy, weksli i notat, wyjął stamtąd kawałek papieru,zapełnionego cyframi, sześć sturublowych bankocetli i wszystkoto położył na stole.

— Wydobyłeś nas z ciężkiego kłopotu! — zawołał Władysław,ściskając go za rękę, po czym opowiedział mu o swym położeniu.

— Niepoczciwi! — wykrzyknął inżynier. — Gdybyżeście bylido mnie choć słówko napisali, pożyczyłbym wam kilkaset rublina parę lat bez procentu!...

Po podziękowaniach i obustronnych zapewnieniach o przyjaźni,rozmowa skierowała się na inny przedmiot.

— Cóż, Władysławie, jakże będzie z naszą spółką i fabryką?...— zapytał, śmiejąc się, Grodzki.

— Dojrzewa w biurku! — odparł tym samym tonem Władysław.

— Trzeba pani wiedzieć — mówił inżynier, zwracając się do Helenki — że mąż jej co dzień tworzył nowy projekt, a każdyfilantropijny, choć zresztą bardzo rozsądny. Między innyminamawiał nas, w szkole jeszcze, abyśmy, powróciwszy do krajui dorobiwszy się pieniędzy, założyli fabrykę płótna...

— Na którą ma pan obecnie tysiąc rubli, a Władysław żonę— przerwała Helenka.

— I to jest kapitał — odparł Grodzki. — Otóż nasza fabryka,mówię pani, miała stanowczo wyrugować płótna zagranicznei wywołać przewrót w tego rodzaju zakładach krajowych. Władysław zaprojektował nowy system wentylacyjny dla zdrowiarobotników, dalej tantiemy i emeryturę znowu dla nich. Dalejczytelnię dla dorosłych, bardzo znakomitą szkołę dla dziecii pewien rodzaj seminarium dla praktykantów.

— Marzenia!... — wtrącił ze smutkiem Władysław.

— Pozwól sobie powiedzieć — odparł Grodzki, — że wolę temarzenia naszej młodzieży od knajpiarstwa i burszynadystudentów niemieckich. Powiem ci nawet więcej, że twojemarzycielskie projekty uczyły nas na obczyźnie myśleć o krajui jego potrzebach, i że one to właśnie zjednały ci serca wszystkich. Nie opuszczaj zatem rąk. Nie uda nam się fabryka płótna, tozałożymy kuźnię wzorową; nie uda się szkoła techniczna, tospróbujemy otworzyć porządne warsztaty. Ja wcale nie dajęza wygraną. Dziś jestem na drodze do majątku i honorem ciręczę, że skoro zbiorę kilkanaście tysięcy rubli, przypomnę citwoje projekty.

Gadatliwemu inżynierowi świeciły się oczy, gdy to mówił. Cała jego fizjognomia wyrażała energię, zapał, a nade wszystkoufność we własne siły, której nieco znękany Władysław jużnie posiadał w takim stopniu.

— Ile to potrzeba pieniędzy na fabrykę! — odezwała się Helenka, kręcąc głową.

— Zapewne, że wiele! Z tym wszystkim jednak mąż pani,gdyby umiał kuć żelazo na gorąco, mógł był już dawno utworzyćpodobną fabrykę.

— Ja?... Jakim sposobem?... — zapytał zdziwiony Władysław.

— Cha! Cha! Nie pamiętasz, serce?... — wykrzyknął Grodzki. — Trzeba było myśleć o fabryce pół roku temu, wówczas gdysię w tobie kochała pani bankierowa Welt...

— We mnie?... Bankierowa Welt?... — powtórzył jeszczebardziej zdumiony Wilski.

— O, prostaku! O, niewinny baranku! — wołał Grodzki.

— Cały świat wiedział, że szaleje za nim ta poczciwa kobiecina,a on nie wie o tym do dziś dnia! Cha! Cha! Cha!

Helenka, słuchając, zapomniała o samowarze, skutkiemczego gorąca woda przelała się już przez wierzch szklanki. Drobny ten wypadek skierował rozmowę na inny temat i pozwolił Władysławowi ukryć niespodziane, lecz wielkie zakłopotanie,jakiego w tej chwili doświadczył.

Około jedenastej wieczorem Grodzki, który musiał nazajutrzrano wyjechać, pożegnał swoich przyjaciół i na zakończenie rzekł:

— Pani Heleno! Znienawidzę was, jeżeli w kłopotach nieodwołacie się do mnie. Jestem człowiekiem z jednej sztuki,nie lubię ceremonii między swoimi, a kogo kocham, to już całymsercem...

Rozrzewniona Helenka serdecznie ścisnęła go za rękę.

— No, a ty Władysławie — dodał — bierz się na ostro i róbpieniądze! Na honor! Jesteś jedynym facetem, w którego rękurad bym widzieć miliony, bo wiem, żebyś je puścił, ale z pożytkiemi dla ogółu, i dla bliskich tobie!...

Gdy Grodzki wyszedł, Helena zajęła się sprzątaniem, Władysławzaś począł chodzić po pokoju i myśleć. W duszy jego ścierałysię dwie idee: jedną z nich były obstalowane przez Józefamodele, drugą... Drugą Władysław chciał gwałtem wyrzucićza obręb świadomości.

— Kotły do modelu obstaluję u mosiężnika... — myślał.

„Bankierowa Welt kochała się w tobie” — szeptał jakiś głos.

— Ciekawym, ile mnie będą kosztowały? — mówił znowu Władysław.

„Kochała cię, czy słyszysz?...” — powtórzył ten sam głos.

Władysław poszedł do swego pokoju i począł przeglądaćnotatki, zostawione przez Grodzkiego. Nagle odwrócił głowę:zdawało mu się, że za jego krzesłem stoi jakieś widziadło, któremu nieustannie szepce do ucha:

„Kochała cię!...”

Wilski rzucił się na szezlong, oparł głowę na ręku i utkwiłwzrok w suficie. W tej chwili moce nadziemskie opanowałyjego duszę i oto, co widział:

Pewnego dnia, młody, dziwnej piękności człowiek, ubranywe frak, jak przystało na suplikanta, wszedł do gabinetu bankiera Welta.

Znakomity finansista siedział przed biurkiem, na którymleżało mnóstwo otwartych książek, tudzież stosy zapisanegopapieru — i... czytał. Uwaga jego była tak mocno zajęta,że dopiero po upływie dwu minut zdołał spostrzec młodzieńca,który w prostocie ducha wywnioskował stąd, że bankier musibyć wielkim człowiekiem.

Gdy Welt zbudził się ze swych głębokich rozmyślań, rzekł,uchylając haftowanej czapeczki:

— Ach! To pan Wilski?... Stokrotnie przepraszam! Pozwólpan, że zatrzymam czapeczkę na głowie. Człowiek tak wielepracuje umysłowo, że aż doświadcza strzykań. Co pan rozkaże?...

Wilski, zamiast odpowiedzi, podał mu list. Bankier spojrzał napieczątkę i zdjął czapeczkę.

— Wiem, to pisze mój przyjaciel, książę.... Częstoze sobą korespondujemy. Dobry chłopak! Tylko straszniedemokratyczny...

Potem otworzył list i w miarę odczytywania mówił:

— „Najuprzejmiej polecam łaskawym względom...” Dobrze! „Najzdolniejszy uczeń na wydziale mechanicznym. Bardzo pięknie! Wielki medal złoty...”

— Panie Wolski...

— Nazywam się Wilski.

— Panie Wilski, to musi być duży ten wielki złoty medal,który pan dostał?...

— Dosyć.

— Tak, ja to wiem!... Niech pan bez ceremonii siada,bardzo proszę.

Zaproszenie było zbyteczne, ponieważ Wilski sam już usiadłbez ceremonii.

Skończywszy czytać, Welt mówił dalej:

— Po tym liście dom mój jest dla pana otwarty. Przyjacielenaszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Pan będzieszłaskaw pofatygować się do nas co czwartek na herbatę, począwszyod dziś dnia, o wpół do dziesiątej wieczorem.

— Czy mogę spodziewać się?... — wtrącił Wilski.

— Może się pan spodziewać najdystyngowańszego towarzystwaw salonach mojej żony.

— Miałem w tej chwili na myśli posadę techniczną.

— Ach! Pan miał na myśli posadę?... O tym jeszczepogadamy.

Wilski pożegnał go i zabierał się do wyjścia.

— Ale, ale!... Panie Wilski... Jak pan będzie pisałlist do księcia, to proszę mu się pięknie kłaniać ode mnie.

Tego samego dnia na herbacie poznał Władysław panią Welt.

Była to kobieta w sile wieku, nie tyle piękna, ile majestatyczna,a zarazem pociągająca. Śniada jej twarz miała wyraz powagii słodyczy, a czarne oczy dziwnie rozmarzały ludzi.

W ciągu wieczora pani domu kilka razy przez czas dłuższyrozmawiała z Wilskim, który, mając głowę nabitą rozmaitymiplanami, mówił tylko o nich. Bankierowa słuchała go uważniei patrzała na niego tak jakoś szczególnie, że Władysław,powróciwszy do domu, spać nie mógł.

Na drugi dzień Welt dał Wilskiemu korzystne zajęcie iuroczyście wezwał do jak najczęstszych wizyt.

„Ona cię kochała!...” — szeptał mu uporczywie głos,pod którego wpływem pewne fakty ukazywały się Władysławowiw nowym zupełnie świetle.

Na jednym z zebrań czwartkowych, gdy Wilski rozmawiałz bankierową o swym studenckim życiu, zbliżył się do nichpewien nowiniarz i opowiedział, że jakaś dama uciekła zkochankiem.

— Kobiety dla miłości wiele robią! — zakończył dowcipniśz uśmiechem.

Pani Welt surowo spojrzała na niego, a gdy odszedł, rzekłado Władysława swym spokojnym i przejmującym głosem:

— Tak, kobiety dla miłości wiele robią, lecz mężczyźni nieumieją tego ocenić!

To powiedziawszy, wstała i, nie patrząc na Wilskiego, przeszłado innej grupy.

Innym razem, gdy rozwijał przed nią plan towarzystwabudowlanego, przerwała mu nagle, mówiąc:

— Czy pan z kobietami zawsze rozmawia tylko o inżynierii?

— To zależy — odparł — z niektórymi mówię o sztukachpięknych, co zresztą jest bardzo nudne.

— Ach, tak! — odpowiedziała. — Mów pan zresztą cokolwiek.

Przymknęła oczy, oparła głowę na fotelu i z wyrazem spokojnegozachwytu na twarzy słuchała o potrzebie asfaltowania fundamentów, o kranach wodociągowych i gazie w mieszkaniach,a nade wszystko o żelaznym belkowaniu.

Wilski był w dziwnej pozycji. Miał narzeczoną, którą kochał,i znał kobietę, do której ciągnęły go instynkty. Gdy rozmawiałz panią Welt, czuł, że mu w żyłach płynie coś na kształtroztopionego ołowiu; lecz wrażenie to nigdy nie trwało przezczas dłuższy.

Niekiedy, ośmielony jej spojrzeniami, postanawiał wspomniećcoś o miłości. Przy najlżejszej jednak wzmiance tego rodzaju,wzrok bankierowej stawał się chłodny, a na ustach rysował sięwyraz pogardliwy i niechętny. Przechodził wówczas do kwestiiobojętnych, i znowu wszystko było dobrze.

Z początku Wilski tracił głowę wobec tej zagadki, z czasemjednak oswoił się z nią i myślał:

„Jaka szkoda, że ta kobieta jest tak chłodna i myśli tylkoo kwestiach finansowych. Gdyby nie to, ludzie wariowalibyz jej przyczyny, a najpierw sam mąż!...”

I o niej to powiedział Grodzki, że szalała za Władysławem!

— To być nie może! — mruknął Wilski, otrząsając się zmarzeń i powstając z szezlonga. — Pani Welt jest kobietą zmarmuru i... banknotów...

„A jednak kochała cię” — szeptał głos.

— Głupstwo! — odparł z uśmiechem Władysław. — Kochałamnie, a przecie jej mąż nie daje mi teraz żadnego zajęcia.

„Od jak dawna?” — spytał głos.

— Od... dnia ślubu mego — odpowiedział Władysław.

„A zarazem od dnia, w którym pani Welt, dowiedziawszysię o twym ślubie, ciężko zachorowała... ” — dorzucił głos.

Zimny pot wystąpił na czoło Wilskiego. Podszedł do oknai przysłuchiwał się padającemu deszczowi.

Wtedy ktoś zbliżył się do niego na palcach, otoczył mu rękamiszyję, przycisnął wilgotne usta do jego ust spieczonych i rzekłnieśmiało i cicho:

— Ale ty jej nie kochasz?...

Wilski oprzytomniał.

— Ciebie tylko kocham, Heluniu, ciebie i... pracę...

— Ale mnie troszeczkę więcej... Taką małą troszeczkę?...

— Taką dużą!... — odpowiedział mąż ze śmiechem.

Mary pierzchły.

IV. Uśmiech szczęścia

Był już początek kwietnia; śniegi znikły, a po ulicachprzewiewał wiatr wiosenny. Wróciwszy pewnego dnia z miasta, Władysław przyniósł żonie kilka listków trawy, zawiadomił jąo tym, że widziano skowronki w polu i że dziś siada do obstalunków Grodzkiego.

Do tej pory nie zajmował się nimi, miał bowiem od jednegoz inżynierów miejscowych pilną robotę, nad którą przepędziłkilkanaście dni i kilka nocy.

Jakoż rozpiął papier na rajzbrecie i zatemperował ołówki.

— Wiesz, Władziu — odezwała się Helenka — że niezadługowyjmiemy podwójne okna? Ale prawda! Przeszkadzam ci... Już nic nie będę mówiła. Może ci rozetrzeć tusz?

W tej chwili wszedł do przedpokoju jakiś człowiek.

— A co to? — zapytała Helenka.

— Telegram z Krakowa do pana Władysława Wilskiego. Proszę o pokwitowanie.

— Z Krakowa?... — rzekł nieco zdziwiony Władysław,odbierając kopertę — Daj mu tam dziesięć groszy, Heluniu.

Gdy otworzył depeszę, zdziwił się jeszcze bardziej,przeczytawszy co następuje:

„Wierny sługa ś. p. Edwarda winszuje. Pogrzeb wczoraj. Czekamna rozkazy. — Kłopotowicz.”

— Co to jest? — zapytała Helenka.

— Nie rozumiem! — odparł Wilski — Przypuszczam tylko,że mój stryj umarł i że jego plenipotent zwariował.

— Twój stryj umarł, ten bogacz?... Może ci cozapisał?...

Władysław machnął ręką z uśmiechem.

— To się po nim nie pokaże! W ciągu całego życia dał mitrzydzieści rubli i wątpię, aby był hojniejszy po śmierci.

— W każdym razie coś w tym jest — rzekła Helenka.

— Co ma być! — odpowiedział Władysław i usiadł do roboty.

W kwadrans później Helenka odezwała się znowu:

— Żeby ci tak choć z dziesięć tysięcy zapisał?...

— Nie bój się, nie zapisze.

— No, pocałuj żonę.

Władysław polecenie najsumienniej wykonał, lecz nie porzuciłroboty.

W godzinę przyszedł drugi telegram tej treści:

„Hrabia P. daje za willę nad Renem pięćdziesiąt tysięcyreńskich. Nieboszczyk zapłacił trzydzieści tysięcy. Czekam tydzień. — Adwokat X.”

— Poszaleli widocznie! — mruknął Władysław, rzucającdepeszę na ziemię.

— Ależ kochany Władziu, w tym coś jest — mówiła wzruszona Helenka. — Widocznie stryj musiał ci tę willę zapisać...

— Dzieciństwo! Całe życie usuwał się ode mnie...

— W każdym jednak razie trzeba coś robić.

— Ja też robię rysunki dla Grodzkiego.

W tej chwili przyszedł trzeci telegram:

„Kraków, dnia... Władysław Wilski, inżynier-mechanik w Warszawie. — Zmarły Edward Wilski zapisał panu sto tysięcy reńskichgotówką, pięć kroć w nieruchomościach. Testament u mnie. Pogrzebwczoraj. Czekam na polecenia. — Adwokat Y. ”

— Czy to być może, Władziu!... — krzyknęła Helenka,klaszcząc w ręce.

W pokoju stał woźny z telegrafu.

— Winszuję jaśnie wielmożnemu panu dobrej nowiny!— rzekł.

Władysław dał złotówkę. Woźny wyszedł, skrobiąc się wgłowę i mrucząc.

— Władziu! — zawołała znowu Helenka. — Ty musisz iść...

— Dokąd?

— Czy ja wiem dokąd?... Chyba do telegrafu.

— Po co?

— Czy ja wiem po co?... O, Boże! Jakie to szczęście!

Wyszła do swego pokoiku i klękła przed obrazem. W tejchwili jednak zerwała się, wybiegła do kuchni i uściskałazdziwioną i uradowaną Mateuszową. Potem znowu uklękłai zmówiła pacierz.

Wróciwszy do pracowni, zastała męża rysującego.

— Ależ daj pokój, Władziu — zawołała — Czy może być,aby to ciebie nie obeszło!... Doprawdy, że ja się ciebieboję?... Ile to na nasze pieniądze wyniesie?

— Prawie pół miliona rubli — odpowiedział spokojnie Wilski.

— I ty się nie cieszysz nic?... Nic, ale to zupełnie nic?...

Władysław położył ołówek, wziął żonę za ręce i, topiąc w niejwzrok poważny, rzekł:

— Powiedz mi, Heluniu, czy od tych kilkunastu minut przybyłomi sił, zdrowia, rozumu, uczciwości?... Prawda, że nie!... A przecież to są największe skarby.

— Zawsze jednak pół miliona...

— Jesteśmy tylko kasjerami, w rzeczywistości bowiempieniądze te nie do nas należą. Powiedz sama, czy potrafimy jeprzejeść, przepić lub wydać na zabawy, a zresztą czy by to byłouczciwie?...

Helenka uwiesiła mu się na szyi i okryła pocałunkami.

— O, mój mężu! — zawołała. — Nie rozumiem cię, ale widzę,żeś zupełnie inny, aniżeli wszyscy ludzie.

Wkrótce potem, jakby nic nigdy nie zaszło, zmieniła kanarkowiwodę, dosypała siemienia i wzięła się do szycia mężowskich koszul.

„To płótno — myślała — jest tak grube, jak było pierwej. Dobrze mówi Władysław, że majątek nic nie zmienia! ”

Była już zupełnie spokojna.

Wilski tymczasem wciąż rysował. Gdy zapadł zmrok, począłchodzić w milczeniu po swej pracowni, potem zapalił światło izbliżył się znowu do rajzbretu.

Teraz dostrzegł, że zrobił w planie ważną omyłkę. Rozdarłgo więc i na skrawku papieru zaczął pisać jakieś proporcje icyfry pojedyńcze, z których ostatnia była: 25, 000.

— Dwadzieścia pięć tysięcy — szepnął. — To znaczy przeszłosześćdziesiąt rubli dziennie bez pracy i kłopotów!...

— W czym by to umieścić? — mówił dalej — Papiery ciąglezmieniają wartość, a przy tym pożar... Złodzieje!... Banki?... Któryż bank daje bezwzględną pewność!... Domy! ... A wojna i bombardowanie?...

„Prawdziwe szczęście — przypomniał mu Epiktet — trwawiecznie i nie może być zniszczone. Wszystko, co nie posiadatych dwu własności, nie jest prawdziwym szczęściem.”

Wilski słyszał echo tych wyrazów w swej duszy, lecz nierozumiał ich. Czuł, że w tej chwili pewne zdania są dla niegotylko pustym dźwiękiem, i że ich treść pierzchła razem z ubóstwem. Natomiast z głębin jego umysłu wynurzyły się inne zdania,dziwnym jakimś, nieznanym mu dotychczas opromienioneblaskiem:

„Najwyższa zręczność — mówił La Rochefoucauld — polegana tym, aby dokładnie znać prawdziwą wartość rzeczy.

— To pewna — szepnął Wilski — że nie znam dotychczaswartości dwudziestu pięciu tysięcy rocznego dochodu.

Było już późno. Znużona Helenka ostrożnie uchyliła drzwi:

— Ty jeszcze pracujesz, Władziu?

— Tak! — odpowiedział, nie podnosząc głowy.

— Dobranoc ci... Takie masz gorące czoło!...

— Jak zwykle.

— Mógłbyś dziś wcześniej się położyć, masz już przeciemajątek... Dobranoc!

Omyliła się. Krocie tysięcy odbierają sen.

Teraz przyszedł Władysławowi na myśl Grodzki. Wspomnienieinżyniera spotęgowało rumieńce na jego twarzy.

— Dobry chłopak — rzekł — ale strasznie szorstki.

Z kolei myślał o fabryce płótna, o swojej starej ciotce, biednymrękawiczniku, który mu jakiś czas darmo dawał obiady, oludziach nie mających roboty, o projektach obrachowanychna ogólny pożytek, i niewymowna gorycz napełniła mu serce. Przypomniał też sobie pewnego staruszka w piaskowym surducie,znakomitego filozofa i pesymistę, z którym poznał się w Paryżu. I przed nim Władysław często rozwijał swoje ogromne plany. Starzec słuchał go zawsze z pobłażliwym uśmiechem i w konkluzjirzekł:

— Wielkie idee, oprócz wielu złych, mają jedną dobrą stronę. Oto: stanowią pewien rodzaj umysłowej wizykatorii dla ludzimłodych i zdolnych, lecz ubogich!...

— Tak! — szepnął Władysław. — Majątek mój jest za dużyna to, aby go oknem wyrzucić, a za mały na uszczęśliwienieświata. Gdybym go rozdzielił tylko między swoichwspółobywateli, na każdego wypadłoby niecałe trzynaściegroszy!...

Ostatnia ta uwaga zapieczętowała szereg tych medytacji. Wilski wstał z krzesła i przeszedł się po pokoju, jak człowiek,który już wie, co mu zrobić wypada.

„Cnoty toną w interesie, jak rzeki w morzu” — powiedział La Rochefoucauld. Miał słuszność.

Władysławowi głowa pałała, pulsa biły jak młoty. Otworzyłlufcik i głęboko odetchnął. Na dworze była noc i cisza, w jegopokoju dogorywała lampa.

Gdy odwrócił głowę, zdawało mu się, że wśród pomroki niknieprzeciwległa ściana pracowni, odsłaniając przed jego oczymawykwintny buduar, pełen bogatych sprzętów i upajającej woni. Na fotelu pokrytym ciemnozielonym aksamitem siedziała, araczej leżała kobieta z głową odrzuconą w tył, z przymkniętymioczyma i wyrazem zachwytu na śniadej twarzy.

„Mów cokolwiek! — szeptało widmo — Niech usłyszę głostwój...”

— Ach! Ach! — rozległ się jęk w pokoju Helenki.

Wilski wybiegł tam.

— Co ci jest, Heluniu?... — zawołał.

— To ty, Władziu?... Nic... Śniło mi się coś, zresztąnie wiem...

— Może nasze miliony? — spytał z uśmiechem.

Nie odpowiedziała nic i znowu usnęła.

V. Pierwsze kroki

Szatan i obłęd panują zawsze w nocy; dzień jest ojcemzdrowego sądu. Wilski z rana wstydził się wczorajszychprzywidzeń i spokojnie myślał o obowiązkach, których niktwprawdzie nie mógł mu narzucić, lecz które tkwiły w jego duszy.

Głos rozsądku i sumienia przypominał mu ludzi, od którychdoświadczył dobrodziejstw i projekty, które obecnie mógłwykonać. Wstał trzeźwy, ubrał się szybko i wyszedł do biuratelegraficznego, aby donieść o swej fortunie Grodzkiemu i wezwaćgo na wspólnika.

Do czego na wspólnika? — jeszcze nie wiedział.

W połowie drogi na ulicy, usłyszał, że go ktoś woła, Obejrzałsię i zobaczył karetę, z której wysiadał Welt.

— Szedłeś pan do mnie! — rzekł bankier tonem niezachwianejpewności — Winszuję! Podobne wypadki trafiają się naderrzadko.

— O czym pan mówi?

— Rozumie się, że o pańskich milionach. Ja wiem wszystko! Traf cudowny! Kasa moja jest na pańskie usługi, i nawet dziśmogę panu ofiarować sto tysięcy na osiem procent. Nigdziepan nie dostaniesz taniej.

Oszołomiony Wilski milczał.

— Naturalnie, zgadzasz się pan — mówił dalej Welt. — Siądźmy do mojej karety... Musisz się pan wyekwipowaćprzyzwoicie. Zaraz panu odliczę pieniądze, a w wolnym czasiepogadamy o pańskim projekcie towarzystwa budowlanego,który mnie zachwyca! Stangret zawróć! Jechałem właśniedo pana. Trzeba służyć społeczeństwu w miarę środków, panie Wilski: to moja zasada. Musimy mieć towarzystwo budowlane!

Gdy stanęli na miejscu, bankier rzekł:

— Każę przygotować rewers, a tymczasem racz pan wstąpićdo mojej Amelci.

Wilski machinalnie poszedł na górę i za chwilę był już w salonie.

Czekał minutę... Dwie... W połowie trzeciej ukazałasię bankierowa.

Była bardzo blada i podając Władysławowi rękę, rzekłazmienionym głosem:

— Dawnośmy się nie widzieli!

Na twarz jej wybiegł rumieniec.

Nastąpiło chwilowe milczenie, które znowu przerwała pani Welt.

— Dziś dowiedziałam się o pańskim... nie wiem jaknazwać... Ludzie nazywają to: szczęściem. Jeżeli istotnieszczęście, w takim razie szczerze... serdecznie winszuję panu!

Wilski pocałował ją w rękę. Była gorąca jak ogień, leczsztywna.

Potem mówili o rzeczach obojętnych, początkowo z pewnegorodzaju przymusem, następnie śmielej. Nagle usłyszeli naschodach głos Welta.

Pani Amelia zmieniła przedmiot rozmowy i zapytała prędko:

— Wszak wyjeżdżasz pan do Krakowa?

— Zapewne...

— Kiedy?

— Jeszcze nie wiem dokładnie.

— Ja chciałabym także wyjechać.

— Kiedy? — spytał znowu Wilski, czując, że mu serce bićprzestaje.

Pani Amelia zawahała się.

— To jeszcze nie jest pewne — rzekła.

Bankier wstępował na schody.

— W piątek wieczorem... — dodała szybko stłumionymgłosem.

Welt wszedł do salonu; porozmawiali chwilę razem, po czymzabrał Wilskiego do swej kancelarii. Tam przez dobrą godzinęliczyli pieniądze, a wreszcie pożegnali się bardzo serdecznie.

— Ja, panie — rzekł bankier w końcu — jestem człowiekiem,którego do rany można przyłożyć. Ja dla projektów pańskichmiałem zawsze wielką sympatię, i gdyby nie... No, pan wiesz,jak kobiety bywają ostrożne!... Sądzę także, że nie pogniewaszsię pan na Amelcię, jeżeli powiem, że ona nam najwięcejprzeszkadzała w porozumiewaniu się. Ale wczoraj zwyciężyłemją stanowczo! Pan jesteś człowiek pomysłowy i szczęśliwy, ato w interesach dużo znaczy...

Gdy Władysław był już we drzwiach, Welt zawołał:

— Ale!... Ale!... Wiesz pan co?... Mówmy sobie ty! Między przyjaciółmi i wspólnikami nie powinno być ceremonii. To moja zasada, Władziu.

Wróciwszy do domu, Wilski zastał już kilka biletów wizytowychod przyjaciół, którzy go wczoraj jeszcze nie znali, i kilka próśbod ubogich osób, które chyba cudem dowiedziały się o jegofortunie.

— Oto jest natura ludzka! — rzekł ze śmiechem.

— W każdym jednak razie wesprzesz, Władziu, tych biedaków. Któż wie, czy i oni już od dawna nie wydali ostatniego rubla?— odpowiedziała Helenka.

Władysław obiecał ich wesprzeć; śmiejąc się, opowiedziałżonie o serdeczności Welta, pokazał jej pieniądze i zawiadomił,że w piątek wieczorem musi wyjechać do Krakowa.

— To pojutrze! — szepnęła Helenka, blednąc. — Tak mibędzie smutno...

Uścisnął ją i już nie mówili o podróży.

Nastepnego dnia powiedział jej o wynajęciu nowego mieszkania.

— Wziąłem na Krakowskim pięć pokojów, przedpokój ikuchnię za osiemset rubli...

— Tak nam tu było dobrze! — odpowiedziała Helenka. — O!... Już na nowym mieszkaniu nie spotka nas szczęście...

— Prócz tego — mówił mąż — będziemy mieli eleganckiemeble, lokaja, pokojówkę i dobrą kucharkę.

— A cóż się stanie z Mateuszową?

— Ach! Prawda... Zresztą, jeszcze pomyślimy o niej.

Nadszedł dzień wyjazdu, wietrzny, pochmurny i słotny. Wilskibył zadumany. Helenka wzdychała. Oboje nie tknęli obiadui z niepokojem oczekiwali wieczoru.

Około ósmej Helenka rzekła:

— Odprowadzę cię na kolej, dobrze?...

— Daj pokój, aniołku, możesz się zaziębić.

O dziewiątej na podwórze zajechał powóz.

Władysław powoli włożył palto i torbę podróżną... W pokojuśmiertelne panowało milczenie...

— Za parę tygodni wrócę... — rzekł stłumionym głosem.

— Wrócisz?... — szepnęła Helenka, opierając głowę najego piersiach.

W tej chwili jakiś szorstki przedmiot dotknął ręki Wilskiego.

To stara Mateuszowa całowała go.

Wybiegł śpiesznie za drzwi, lecz w połowie schodów zatrzymałsię. Zdawało mu się, że go ktoś obejmuje za nogi.

Chwilę pomyślał i wrócił na górę głęboko wzruszony. Stojącaw przedpokoju Helenka upadła mu na szyję i rzewnie płakała.

— O, nie zapomnij o mnie! — mówiła, łkając.

Powtórnie wyszedł, a tym razem wybiegła za nim Helenka.

— Władziu!

— Co każesz?

Znowu uwiesiła mu się na szyi, ściskała go namiętnie i szeptała:

— Nie zapomnisz?... Wrócisz?

Siedząc w powozie, podniósł jeszcze oczy do góry i w okniedrugiego piętra zobaczył uchyloną roletę i jakiś cień.

Powóz wyjechał z podwórza.

„O, nie zapomnij o mnie...”

Mgła zawisła nad ulicami, latarnie rzucały blask czerwony,dokoła rozlegały się kroki przechodniów i turkot wozów.

„Nie zapomnisz... Wrócisz!...” — szeptało echo.

Wilski dojechał do dworca wzruszony i rozdrażniony. Oddałpakunki tragarzowi i pobiegł wprost do salonu pierwszej klasy.

Zastał tam kilkanaście osób, same twarze obce. To uspokoiłogo. Odetchnął jak człowiek, którego minęło niebezpieczeństwo,i jeszcze raz pożegnał w myśli Helenkę.

W tej chwili usłyszał głos wchodzącego Welta.

— Cudownie! Więc i ty wyjeżdżasz?

— Jak widzisz.

— Wyobraź sobie, że i Amelcia jedzie. Wysyłam ją do Krakowaw pewnym interesie, który wymaga... no, wiesz czego? ... Tego tylko, co ona ma.

Pani Welt była milcząca i nie w humorze.

Wilski wyszedł po bilet. Gdy wrócił, rzekł bankier ze śmiechem:

— Patrz, co to są kobiety! Onegdaj zdecydowała się jechać,dziś grymasiła, a w tej chwili powiada, że boi się zaziębienia i żechętnie zostałaby do jutra.

— Może i słusznie — odparł Wilski chłodno. — Szkoda, żeśmnie nie zapoznał z interesem, byłbym go załatwił.

— Gdzie znowu! Ty masz głowę zaprzątniętą krociami, a tusprawa pilna i wymaga zimnej krwi. Nie, to tylko ona dobrzezałatwi!

Zadzwoniono i podróżni poczęli zajmować miejsca. Nagle Władysławowi uderzyła fala krwi do głowy: ujrzał on międzyfałdami powłóczystej sukni — kształtną i drobną nóżkębankierowej...

Na ten widok zapomniał o żonie, o wzruszeniu i o niesmaku,jakiego doznał przed chwilą...

— Siadajże, Władysławie! — krzyknął bankier.

Rozległy się okrzyki pożegnania, pociąg ruszył, lecz Władysław nie uważał tego. Nie mógł tchu złapać.

— Oryginalna pozycja! — odezwała się nagle pani Welt — W tej chwili widziałam Świegotnickiego i jestem pewna, żejutro w całej Warszawie mówić będą, że uciekłam z panem,w asystencji i za upoważnieniem męża.

— I cóż nam to szkodzi? — spytał Wilski, topiąc w niejpałające spojrzenie.

— Panu niewiele, mnie więcej! — odparła poważnie.

— W każdym razie fakt już się stał, i cokolwiek...

Nie dokończył, ujrzawszy wzrok Amelii. Zarazem jednakteraz dopiero zauważył, że byli sami.

Nastało długie milczenie, w ciągu którego bankierowa obojętniewyglądała przez okno, a Wilski... utracił resztę przytomności.

Nagle, tuż przy nogach pani Welt, upadła mu rękawiczka. Gdy się schylił, aby ją podnieść, uczuł, że rękaw jego paltotaotarł się z lekka o jej bucik.

Teraz zdawało mu się, że w ciele, zamiast muskułów, marozgrzane stalowe sprężyny, że mu piersi pękną, lub, że spaligo własny oddech. Podniósł oczy na Amelię i pomyślał, żegdyby między nią a nim ustawiono mur bagnetów, rozbiłbygo jak kępę trzciny.

— Spodziewam się, że mnie pan zapoznasz ze swoją żoną?... Będę panu bardzo wdzięczna!... — rzekła bankierowa głosem,który jak ostrze noża przeszył mu serce.

W milczeniu i gorączce czekał do rana. Gdy pociąg stanął nagranicy, Wilski posłał telegram do żony.

VI. Piekielna drabina

W Krakowie Władysław pożegnał się z bankierową prawiechłodno, a następnie, zajęty interesami, kilka dni jej nie widział. W ciągu tego czasu zapoznał się bliżej ze stanem swego majątku,odebrał od Helenki parę listów, pełnych tęsknoty i wezwań doprzyjazdu, i przypomniał sobie dawnych znajomych, ludzi powiększej części ubogich, dla których postanowił coś zrobić.

W końcu pierwszego tygodnia odebrał list z Warszawy i biletz Krakowa. Poznał pismo na obu i wziął się do pierwszego.

List z Warszawy pisał ubogi student, który u Wilskich bywałna obiadach co czwartek. Młodzieniec w prostych, leczserdecznych wyrazach powinszował Władysławowi spadku iwyraził żal z tego powodu, że nie mógł go przed wyjazdemosobiście pożegnać.

— Biedaczysko — rzekł Władysław. — Spróbuję też posłaćmu pieniądze. Wiem, że się nie obrazi, gdy z nim pogadamszczerze, choć listownie.

Następnie otworzył bilet, który zawierał te słowa:

„Nigdy nie spodziewałam się, abyś pan mógł skazać swoją współrodaczkę na śmierć z nudów. Czekam dziś z herbatą. — A. Welt.”

Wilski ruszył ramionami. Ponieważ zaś było dosyć wcześnie,wyszedł więc do miasta.

Błądząc machinalnie po ulicach, dostrzegł na jednej z nichsklep szewcki z wystawą, a na niej między obfitą kolekcjąróżnokolorowego obuwia — mały, czarny, węgierski bucik.

Postał tu chwilę i znowu począł błądzić. Na twarz wystąpiłymu ciemne rumieńce, a umysł opanowały pomieszane marzenia.

I widział się w Warszawie w ciasnej izdebce na poddaszu. Pokój był zimny, a on zrozpaczony i głodny.

Nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich jakiś człowiek niski,pękaty i uśmiechnięty z czapką w ręku. Był to sąsiad jego zpoddasza, ubogi rękawicznik.

— Co pan każe? — spytał go Władysław.

— Ja nie każę, ja przyszedłem prosić — odparł gość. — Panie!— mówił dalej — co tu między nami w bawełnę owijać. Niechmi pan zrobi jedną łaskę...

— Jaką, panie?

— Niech mi pan pozwoli u siebie w piecu zapalić i obiad sobieprzysyłać!

— Ależ...

— Już wiem, co pan powie — przerwał rękawicznik — aleto się na nic nie zda. Pan jest młody, uczony, pan może jeszczemieć stanowisko na świecie, i jeżeli nie mnie, to moim dzieciomodda pan te obiady z procentem... No, panie!... Bo nieodejdę stąd.

I z tymi słowy zacny człowiek wyciągnął do Wilskiego rękę. Biedacy uściskali się i nastąpiła zgoda.

W tej chwili między tym obrazem z przeszłości a bogaczemteraźniejszości stanęło widmo czarnego węgierskiego bucika. Władysław ocknął się i poszedł do bankierowej.

Zastał ją w salonie z bukietem róż. Uśmiechnęła się i podającmu rękę, rzekła tonem łagodnej wymówki.

— Nie powinnam się witać z panem!

— Tłumaczą mnie zajęcia — odparł Wilski.

— Ale wytłumaczą pana wtedy dopiero, jeżeli dzisiejszywieczór mnie poświęcisz. Bywam niekiedy dziwnie zmęczona,a gdybym wówczas nie zobaczyła sympatycznej twarzy i nieusłyszała głosu... Czy ja wiem, co bym zrobiła?!...

Wilski słuchał jej zdumiony i rozmarzony...

Cały wieczór mówili o kwiatach, o wiośnie i okolicach górskich,jak student z pensjonarką, półgłosem — jak w pokoju chorego.

Około jedenastej, Władysław, zabierając się już do odejścia,rzekł:

— Czy da mi pani jeden z tych kwiatów?

— Na co?...

— Na pamiątkę dnia dzisiejszego.

— To prawda — odparła — że w życiu mało jest dnipodobnych.

A potem, urywając różę, dodała:

— Weź ją pan jako symbol naszej przyjaźni.

Oczy jej były wilgotne.

Władysław wrócił do domu jak pijany, nie wiedząc co myśleći w co wierzyć. Gdy upadł na łóżko, drżał jak w febrze i usnąłw gorączce, mrucząc przez zaciśnięte zęby:

— Bądź co bądź, ona mnie kocha!... Byłbym bydlęciem,gdybym odpychał to szczęście, lub rujnował je niecierpliwością...

Na drugi dzień był przez panią Welt zaproszony naobiad. Przed wyjściem przypomniał sobie ubogiego studentai posłał mu pieniądze z krótkim listem, który podług niegobył bardzo przyjacielski, w istocie zaś wykazywał oziębłość iroztargnienie.

Od tej pory los jego był już zdecydowany. Do żony pisywałlisty coraz rzadziej, donosząc jej o powikłaniu interesów, ubankierowej zaś bywał coraz częściej i dłużej. Wierny jednakzasadzie cierpliwości, zadowalał się rozmową, uściskiem rękii spojrzeniami, które co dzień stawały się bardziej rozmarzonei namiętne.

Niekiedy zdawało mu się, że nowicjat jego trwa zbyt długo.Wówczas próbował być śmielszym, lecz pani Welt jednocześniestawała się ozięblejszą, Władysław szalał. Bywały chwile, żechciał wracać do Warszawy, lecz postanowienia jego prędkosłabły i mówił:

— Jeszcze jeden dzień... Ostatni!...

Była już połowa maja. Bankier naglił żonę do powrotu i pani Amelia coraz częściej poczęła o tym wspominać.

— Jeszcze tylko jeden dzień!... — prosił Wilski.

— Masz pan słuszność — odpowiedziała i znowu zostawali.

Interesy były już ukończone, dobra po nieboszczyku sprzedane,gotówka w ręku Władysława, ale on o to nie dbał, dla niegocały świat skupiał się w gabinecie bankierowej, a całe życiestreszczało się w tej jednej myśli:

„Jeszcze jeden dzień!...”

Krociowy spadek był złotą nicią, po której do duszy jegowkradła się straszna choroba. Wiedział o niej, rozumiał, że sięz niej potrzeba uleczyć i czuł, że się uleczy, ale kiedy?...

Przeklęte szczęście!

Pewnego dnia odebrał dwa listy z Warszawy.

Jeden był z pieniędzmi i pochodził od ubogiego studenta.

Młodzieniec zwracał przysłane banknoty i w słowach pełnychszacunku, ale też i wielkiego żalu, dał mu poznać, że nie prosiło jałmużnę i że jej nie przyjmuje.

— Źle się stało — szepnął zmartwiony Władysław — leczspróbujemy to odrobić.

Przeklęte szczęście!

Drugi list był od żony.

Helenka donosiła, że złożyli jej wizytę bogaci krewni, którychznała w dzieciństwie. Państwo ci gwałtem zapraszali ją nawieś, dodając, że ponieważ sami wyjeżdżają za granicę, więcofiarują jej cały dom. Tak byli pewni, że ofiary ich nie odrzuci,iż zostawili w Warszawie swój powóz i służącego.

W dopisku ostrożnie nadmieniła, że i lekarze kazali jejwyjechać na wieś.

O powrocie jednak Władysława nie było żadnej wzmianki. On przecież nie zwrócił na to uwagi, i nic dziwnego! Nie był Duchem Świętym, aby wiedzieć, co mówią w Warszawie o jegostosunkach z bankierową.

Mimo to list ten przeraził Wilskiego.

— Helenka widocznie jest chora — myślał. — Może to cogroźnego?... Muszę wracać.

Wieczorem, jak zwykle, poszedł do pani Welt, a gdy od niejwrócił, napisał list do żony. Prosił ją, aby koniecznie wyjechałana wieś, i doniósł, że wkrótce sam do niej przyjedzie.

Nim zasnął, zdawało mu się, że widzi żonę bladą i smutną,która z ogromnej odległości wyciąga do niego rączki szczupłei jak alabaster przejrzyste.

„Ty wrócisz?...” — mówiło echo.

— Jeżeli zobaczę Helenkę, wyrzeknę się Amelii — szepnął,a potem dodał — Zrobiłem wielkie głupstwo!...

Obudziwszy się, wysłał list, w parę dni potem odebrał telegram,że Helenka już wyjechała na wieś.

Pobiegł do pani Welt i wesoło zawołał;

— Wracajmy!

— Czas już wielki — odpowiedziała.

I wrócił znowu razem i znowu na dawnej stopie.

— Jeszcze jeden dzień!... — myślał Władysław.

Przeklęte szczęście!...

VII. Ostatnie szczeble

W końcu czerwca Welt wyjechał za granicę, zostawiającmajątek pod opieką żony, a żonę pod opieką przyjaciela. Miastotrzęsło się od plotek, o których osoby zainteresowane, jakzwykle, najmniej wiedziały.

Helenka pisywała do męża niewiele i rzadko. Gdyby uważniejczytywał jej listy, uleczyłby się może prędzej. Na nieszczęścienie był teraz zdolny do tego. Płynęły miesiące, a on szalałi mizerniał, zaniedbując wszystko i wszystkich.

Pani Welt dostrzegła to, i gdy raz byli sami, rzekła:

— Wyglądasz pan dziś bardzo interesująco.

— Czy nie domyślasz się pani powodu? — zapytał stłumionymgłosem.

— Mój Boże, znam się wprawdzie trochę na finansowości,ale o medycynie nie mam pojęcia — odpowiedziała, patrząc nabrylant swego pierścionka.

— W tym razie wystarcza znajomość najpospolitszych uczućludzkich!... — rzekł, przysuwając do niej krzesełko.

— Najpospolitsze uczucia ludzkie nie zasługują na to, abysię nimi zajmować — odparła wyniośle.

Wilski zerwał się z krzesła i w najwyższym wzburzeniu zawołał:

— Czuję, że powinienem uciec od pani!...

— A ja czuję, że powinieneś pan zostać! — szepnęła, patrzącmu figlarnie w oczy.

Władysław usiadł znowu i wziął ją za rękę.

W tej samej chwili ktoś zadzwonił i wszedł do salonu.

W końcu sierpnia, kiedy miłosne uniesienia Władysławadosięgły zenitu, odebrał on od Grodzkiego z Londynu telegramtej treści:

„Z modelami zrobiłeś mi przykry zawód. Odeślij przynajmniejnotatkę, którą ci zostawiłem.”

Depesza ta rozgniewała Wilskiego, bez namysłu więc odpisał:

„Zwracam pieniądze, notatka gdzieś zginęła.”

Na to nie odebrał już odpowiedzi.

Większą część dnia przesiadywał u bankierowej. Gdy byłaz nim, pożerał ją wzrokiem; gdy wyszła, myślał o niej, lubz rozkosznym niepokojem przysłuchiwał się szelestowi jej sukni.

Pewnego dnia w czasie jej nieobecności ukląkł i ucałowałmiejsce na dywanie, którego zazwyczaj dotykały jej stopy.

Począł miewać widzenia na jawie coraz częstsze, a niekiedysymboliczne. Raz, zdawało mu się, że na skrzydłach z listówzastawnych wzleciał na szczyt wysokiej skały, z której zarazpotem spadł w przepaść. Innego dnia, jakoś we wrześniu,wracając do swego mieszkania, spotkał na schodach dawnąznajomość. Był to ów litościwy sąsiad z poddasza, rękawicznik,strasznie wynędzniały i ubogo ubrany.

— Ach! To pan?... — rzekł Władysław, otwierając drzwi.

— A ja! Przyszedłem... Przyszedłem dowiedzieć się ozdrowiu jaśnie pana — odparł biedak, zdejmując czapkę.

— Dziękuję! Tak, mam się nieźle! — rzekł Wilski i zamknąłdrzwi za sobą.

W kilka godzin później pomyślał, że niegdyś karmiciel jegomusi być w ciężkiej potrzebie. Zapragnął dowiedzieć się o jegomieszkaniu i w tym celu zadzwonił na służącego. Wyciągnąłnawet rękę, ale, że dzwonek stał na drugim końcu biurka, dałwięc spokój.

Nie było to znużenie ciała, ale coś na kształt psucia się duszy. Piorun orzeźwiłby go niewątpliwie.

Miewał też chwile opamiętania. W jednej z takich chwilrzekł do siebie:

— Trzeba raz skończyć!...

Postanowienie to musiało być bardzo poważne, Wilski bowiemorzeźwił się po nim i z wyrazem stanowczości w fizjognomiiposzedł do bankierowej.

Zastał ją w karecie; wyjeżdżała właśnie do Ogrodu Botanicznego. Otrzymawszy zezwolenie, usiadł obok nieji pojechali razem.

Gdy byli w ogrodzie, Amelia rzekła:

— Patrz pan, jak już liście więdną!

— Liście więdną, serca więdną... Tylko kiedy dla pierwszychwiosna powtarza się co rok, dla drugich jedna jest tylko wiosnai jedna jesień.

Słowa to były prorocze, on jednak nie wiedział, do kogo sięstosowały.

Zajęli ławkę na małym wzgórzu, skąd cudny roztaczał się widok.

— Tu — mówiła Amelia — gnieżdżą sie w maju rojesłowików... Często siadałam tu i przysłuchiwałam się ichśpiewom. Ale teraz już odleciały...

Wilski oparł rękę na kolanie, głowę na ręku i milcząc, patrzałw ziemię.

— Uważam, że jesteś pan jakiś nie swój.

— Ma pani słuszność — odparł, podnosząc głowę — nie jestemswój, ale...

— Ale?

— Ale... Twój!...

Wziął ją za rękę; uścisnęła go lekko i patrzała mu w oczydobrotliwie.

Uczuł gwałtowne bicie serca, szum w uszach i... przyciągnąłją do siebie. Nie broniła się.

Wtedy otoczył ją ramieniem i przysunął swoją pałającątwarz do jej twarzy.

— Nareszcie!... — szepnął.

— Panie! — zawołała błagalnym głosem — zaklinam cię,wyjdźmy stąd...

Powstał już inny. Czuł siły i pewność siebie, o których od dawnazapomniał. Podał Amelii rękę, przyjęła i szła niepewnymkrokiem.

Gdy siedli do karety, osunęła się w głąb i przymknęła oczy.

Konie pędziły jak wiatr, a w kilka minut potem byli już w domu.

Wbiegła prędko na schody i weszła do buduaru, a Wilski obokniej. Gdy padła na fotel, ukląkł i przypił się do jej ręki.

— Ty mnie kochasz — mówił — powiedz, że mnie kochasz. Niech choć raz dowiem się prawdy!...

W pokojach był mrok.

Wróciwszy do domu, zasnął twardo, i sen cofnął go o kilkamiesięcy wstecz. Marzył, że się żegna z Helunią.

Żona jego była dziwnie mizerna; z jej niegdyś szafirowych,a teraz pobladłych oczu płynęły łzy. Uwiesiła mu się na szyi,lekka i nieujęta jak mgła, i bezdźwięcznym głosem szeptała:

— Powrócisz?... Ty powrócisz!

Zerwał się na równe nogi i uczuł na twarzy dwie łzy gorące. Pot zimny oblał go, ręce mu drżały.

Była dopiero czwarta rano.

Nie położył się już i sam na kominku rozpalił ogień.

Siedząc przed ogniskiem, patrzał na dogorywające głownie imyślał... Co myślał? Ty, Stwórco, znasz niepokoje sumienia,które szarpią kły zgryzot!

Około siódmej rzekł:

— Jestem już inny...

Pewne jest, że swoje krocie oddałby teraz za żebracze łachmany,byleby w ich fałdach znaleźć spokojność.

Przeklęte szczęście!

VIII. De profundis

— Tak, jestem inny! — mówił Władysław. — Gdy los zdjąłze mnie uzdę niedostatku, zawróciło mi się trochę w głowie; aledziś wytrzeźwiałem. Zresztą, może się i lepiej stało. Nabrałemdoświadczenia, a choć straciłem trochę czasu, majątek przeciejest nietknięty!...

W tej chwili przyszła mu na myśl żona. Wyjął jej fotografięz biurka i wpatrywał się długo i rzewnie.

— Czy przebaczysz mi?...

Uśmiechnięte usta Heluni z całą łatwością wyszeptały wyrazprzebaczenia, lecz niestety! Uśmiech ten z innych pochodziłczasów.

Wilski był wesół jak dziecko; otworzył okno, z rozkosząupajał się chłodnym powietrzem poranku i cieszył się widokiemzłotych chmur, które wędrowały, Bóg wie skąd, może z tamtychstron, gdzie Helenka obecnie mieszka?

— O, gdybym ci mógł teraz upaść do nóg, aniele mój,najczystsza duszo!... — szepnął.

Zadzwonił, wszedł służący.

— Zamów mi ekstrapocztę, dziś na wieczór, na dziewiątą — rzekłWilski.

— Rozumiem...

— Ale, ale!... Co się stało z naszym kanarkiem?

— Zdechł, proszę jaśnie pana.

— Kup-że teraz dwa: samca i samiczkę i klatkę z gniazdem.

Służący wyszedł.

— Jerzy! — zawołał znowu Wilski, a gdy służący wrócił,dodał: Czy nie wiesz, co się dzieje z Mateuszową, która u nasdawniej służyła?

— Służy teraz na Piwnej ulicy; była tu nawet parę razy.

— Sprowadzisz ją do mnie i powiesz, żeby podziękowała zamiejsce, bo wróci do nas.

Po chwili dodał:

— Jeszcze słowo! Gdzie mój warsztat i narzędzia?

— Na strychu, jaśnie panie.

— Trzeba je oczyścić i ustawić w moim pokoju.

Służący wyszedł, trzymając się za głowę.

— Chryste elejson! — mówił prostaczek. — A to coś do niegoprzystąpiło!... Jeszcze i nas gotów porozpędzać.

I za chwilę podzielił się wiadomościami z kucharką i pokojówką.

Wilski tymczasem szybko ubierał się, mówiąc:

— Ucieszy się, gdy jej wszystko opowiem. O, Heluniu!... O, błogosławione pieniądze!...

Począł gwizdać coś wesołego, lecz nie tyle z radości, ile raczejdla przytłumienia niepokoju, który gdzieś na dnie duszy nurtował.

Gdy wyjechał do miasta, wstąpił do biura telegrafu i napisał do Grodzkiego depeszę:

„Serdecznie cię przepraszam za mimowolny zawód. Byłem chory. Przyjeżdżaj natychmiast, najlepiej od razu z dymisją.”

Telegram ten wysłał do Londynu i Petersburga.

— Dzielny to umysł! — mówił Władysław — Przy jegopomocy odgrzebię najpraktyczniejszy z moich planów i zacznężyć... dla ciebie, Heluniu! a przez ciebie dla innych.

Potem pojechał do uniwersytetu zasięgnąć wiadomości oubogim studencie. Po wielu poszukiwaniach spotkał jegokolegę.

— Co się dzieje z W.? — spytał.

— Dokładnie panu nie potrafię powiedzieć — odparł student — Wiem tylko, że się wypisał z uniwersytetu i wyjechał naguwernerkę, gdzieś aż na Podole.

— Dlaczego się wypisał? — zawołał przerażony Władysław.

— Co pan chce! Trudno się uczyć, mając w gotowiźnie dziesięćpalców.

— To pierwszy — mruknął Wilski i pojechał do biuraadresowego dowiedzieć się o rękawiczniku.

Dano mu trzy adresy.

Jeden z nich zaprowadził go na ulicę Ogrodową, gdzie znalazłjakiegoś nieznanego człowieka.

— Mam jeszcze dwa!

Zamknął oczy i ciągnął na los szczęścia.

Tym razem pojechał na Pragę i dowiedział się, że adresat jestbrukarzem.

Z trzecią kartką dostał się aż pod Wolskie rogatki. Wszedł doparterowego, drewnianego domku i znalazł w nim izbę ciasną,ciemną i wilgotną, lecz próżną.

— Gdzie jest rękawicznik, który tu mieszkał? — spytał stróża,dając mu rubla do ręki.

— Kto go tam wie, jaśnie panie! Tydzień temu, jak gozlicytowali i podział się gdzieś z synkiem.

— Miał przecie żonę i troje dzieci?

— Żonę? Mieszkał tu od Św. Jana, alem żony nie widział, a dwoje najstarszych dzieci zmarło jeszcze w sierpniu.

— Drugi... Trzeci i czwarty... — szepnął Wilski. — Chciałempojechać do Helenki z faktami, ale ich widać zabraknie... O, Boże!

Nad wieczorem znalazł w biurze telegraficznym odpowiedź.

Z Petersburga odpisano:

„Grodzki jeszcze nie wrócił.”

Z Londynu zaś:

„Grodzki wyjechał.”

— Pewnie wraca morzem — pomyślał Władysław i wysłałznowu telegram do Petersburga, błagając przyjaciela, abynatychmiast przyjechał.

Tymczasem Grodzki wracał lądem i już opuścił Berlin. Depeszego nie znalazły.

Wilski od rana nie był u siebie i nic nie jadł; trucizna niepokojustarczyła mu za najlepsze potrawy. Do domu też nie miałodwagi wrócić; wszedł więc do Ogrodu Saskiego, upadł na ławkęi pogrążył się w bolesnych dumaniach.

— Cztery ofiary!... — mówił — Ja jestem winien, toprawda!... Ale za co oni cierpieli i cierpią?

Zapomniał, że ludźmi, oprócz praw moralnych, rządzą jeszczeprawa fizyczne. Zapomniał, że społeczeństwo jest całością, wktórej gdy jedna cząstka nie pełni swoich obowiązków, inne giną.

Gdy wrócił do mieszkania, służący mu drzwi otworzył, patrzałna niego ze zdziwieniem.

— Czy nie było kogo? — spytał Wilski.

Był list.

Władysław chciał zapalić świecę, ale rozsypał zapałki. Palcezesztywniały mu i służący musiał go wyręczyć.

List, pisany przez nieznajomą osobę, był tej treści:

„Wielmożny Panie i Dobrodzieju!

Aczkolwiek obcy, ośmielam się wziąć pióro do ręki i parę tychwyrazów, w interesie jego zacnej i świątobliwej małżonki, nakreślić. Do tej pory wyraźne życzenie tej szlachetnej i wzorowej pod każdymwzględem białogłowy postanowienia moje hamowało.

Nie mówiąc wiele, bo to w podobnych wypadkach jest najgorsze iczęsto prowadzi do wyrzeczenia tego, czego człowiek by nie chciał, uwiadamiam Wielmożnego Pana Dobrodzieja ze wszelką ostrożnością, żetaż Jego najszanowniejsza małżonka ma się wcale niedobrze. Powiedziałbym: bardzo niedobrze, ale nie chcę przedwcześnie trapić gowiadomościami, które i tak zbyt prędko, niestety!...”

Wilski już nie kończył. Spojrzał tylko na drugą stronęzapisanego arkusza i przekonał się, że list pochodzi od miejscowegoproboszcza.

Z gorączkowym pośpiechem narzucił na siebie futro, wziąłpieniądze i w tej chwili wyjechał na pocztę, gdzie zażądał czterechkoni. W godzinę potem był już daleko za miastem.

Na drugi dzień, około piątej wieczorem, pocztylion z ostatniejstacji, który wiózł Władysława, odwrócił się do niego i wskazującbiczyskiem wzgórek, okryty żółkniejącymi już drzewami, rzekł:

— Oto tu, jaśnie panie, folwark Boża Wola...

— Boża Wola? — powtórzył Wilski.

— Piękny majątek, jaśnie panie!... Ziemia pszenna, lasnie wycięty, nowy dwór, na stawie młyn... Zwyczajnie, jak urzetelnej szlachty.

— Boża Wola! — wyszeptał Władysław.

Przejeżdżali około ogrodu; spoza obumierających drzewwidać było białe ściany dworu. Wilski rzucił pocztylionowipięć rubli, wysiadł z bryczki i przeskoczył niskie sztachety.

— O, to mu pilno!... — dziwił się pocztylion, trzymającczapkę w ręku.

Władysław zadyszany, nieprzytomny, przebiegł ogród i,stanąwszy na szczycie wzgórka, przez szklane drzwi oplecionegowinogradem ganeczku, ujrzał kilka wysokich świec, ustawionychw jednym rzędzie.

Zamknięte na klucz drzwi prysły pod naciskiem jego ręki.

Na niskiej, okrytej dywanem sofie, w czarnej wełnianej sukience(którą tak dobrze znał w dniach ubóstwa!), z krzyżem w głowachi świętym obrazkiem w rączkach, otoczone zapalonymi świecami,leżały zwłoki Heluni.

Wilski usiadł na krześle, oparł załamane dłonie na kolanach ipatrzał bezmyślnie na jedną ze świec, z której spływały dużekrople roztopionego wosku.

W uchylonych drzwiach widać było głowy ciekawej służby,która szeptała między sobą:

— To na pewno mąż?... Jużci, że mąż!...

Po upływie kilku minut weszła jakaś stara kobieta, widocznieszafarka. Przeżegnała się, parę razy westchnęła i, stanąwszyobok Władysława, poczęła mówić szpitalnym głosem:

— Ach! Biedactwo, a takie młode i dobreńkie!... Że też to Bóg miłosierny nie wolał śmierci dopuścić na mnie starą! ... Robiłam ja, panie com mogła. Dawałam jej mleka co dzieńświeżego, wody żywicznej, kwasu ogórkowego, okadzałam,zażegnywałam, ale wszystko na nic! Choreńka już, niebożę,przyjechała z Warszawy!... Mówiłam nieraz: trzeba jaśniepanu dać znać, ale ona: nie!... i nie!... A w ostatnim jużtygodniu powiedziała: „Moja Borkosiu! wynieście mnie nagórkę, stamtąd lepiej widać!...” I po całych dniach, mówiępanu, nic — tylko słuchała, czy gdzie bryczka nie zatrajkocze,czy kto drzwiami nie skrzypnie. Ale, że nikt nie jechał, aniwchodził, to mówiła po cichu: —,,Oj! już ja go widać nigdynie zobaczę... Nigdy!...” W ostatnim dniu kazała sobiedać papier i ołówek. Myślałam, że będzie list pisać, gołąbkamoja, ale gdzie zaś!... Pisała tylko: ,,Władzio... Władzio... mój Władzio! Już nigdy nie wróci”. Ale,prawda! Jaśnie pan po podróży. Może pan jajecznicy pozwoli,bo tak na razie nie ma nic z mięsa...

Wyszła z pokoju i już za drzwiami kończyła:

— A światłość wiekuista niechaj jej świeci!...

Władysław wstał z krzesła, popatrzał na żółtą, jak wosk twarzzmarłej, na ciemne jak glina powieki i ściskając ją za chłodne izesztywniałe rączki, szepnął:

— Heluniu, to ja!...

Zdawało mu się, że widzi żonę swoją w oknie górnego pokoju,nasłuchującą turkotu bryczki.

— Heluniu! To ja... — powtórzył. — Już jestem!...Spojrzyj na mnie...

„O, już go nigdy nie zobaczę!... Nigdy” — mówiłowidmo.

— Ja przecież jestem, spojrzyj na mnie, Heluniu!... — jęknął Wilski.

„Tak długo czekam i nie doczekam się nigdy!...” — szlochałowidmo, rozpływając się we mgle.

Na drugi dzień proboszcz i gromadka ludzi odprowadzałaczarną trumienkę na cmentarz wiejski. W połowie drogi orszakten spotkał bryczkę pocztową, z której wyskoczył Grodzki istanął obok postępującego za trumną Władysława.

Przez cały czas Wilski był prawie nieprzytomny. Nie patrzałna nikogo i milczał.

Na cmentarzu jakiś głos odezwał się:

— Otwórzcie trumnę, może ją jeszcze zechce zobaczyć.

Władysław zdawał się nie słyszeć tego. Nie słyszał też ciężkiegołoskotu brył ziemi, walącej się na trumnę, ani żałosnych dźwiękówpieśni:

„Witaj Królowo nieba i Matko litości!”

Gdy już wszyscy towarzyszący pogrzebowi rozeszli się, Grodzkidotknął ramienia Władysława i rzekł:

— Chodź ze mną...

— Jestem przeklęty! — odpowiedział Wilski.

— Jesteś tylko chory. Chodź ze mną.

— Czekała na mnie... Czy ty słyszysz?... Czekała iczekać będzie, w tym strasznym grobie, ale już nie zobaczy mnienigdy!... Nigdy!...

Upadł z jękiem na ziemię, rozkrzyżował ramiona i wkonwulsyjnym uścisku objął świeżą mogiłę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.