I. Opowiadanie autora
Rzecz dzieje się pod werendą pewnej cukierni w ogrodzie...
...Wieczór letni, słońce idzie już spać i mówi dobranocgwiazdom, które tu i owdzie wyglądają z przepaści błękitu, nibykąpiące się dziewice z gęstwin tataraku, dokąd zapędziły jezuchwałe spojrzenia nieskromnego, lecz ognistego chłopca.
Balsamiczna woń ogrodu miesza się z dymem tytoniu,wyziewami kawy i herbaty i pyłem, wznieconym przez damskiesuknie. Szmer liści przedwcześnie zgrzybiałych drzewek i kaskadasłowiczego śpiewu walczą o lepsze z szelestem wykrochmalonychogonów, brzękiem łyżeczek, basowymi głosami gości i dyszkantemkrótko ostrzyżonych, lecz nie dość krótko utrzymywanychchłopców.
Od kilku godzin, przed zmieniającymi się dość często szklankamiponczu, siedzą trzy indywidua z linii obrończej. Jedno z nichjest patronem, drugie adwokatem, trzecie mecenasem.
Panowie ci o godzinie piątej mówili o tym, że dni są gorące,o szóstej przeszli do reform sądowych, o siódmej do polityki,o ósmej do piękności natury, przy czym jednomyślnie zgodzilisię, że widok księżyca w pełni pozostanie na zawsze piękny.
Gdy słońce zaszło, na ulicach zapłonął gaz, a każdy z obecnychpowitał szóstą z kolei szklankę ponczu, gdy w dodatku księżycukazał się na firmamencie — wówczas lodowata skorupawzajemnej nieufności poczęła topnieć. Trzej juryści dostrzegli,że w piersiach ich, obok kodeksu cywilnego i kryminalnego,istnieją jeszcze serca, poczęli rozmawiać o miłości i o dawnoubiegłych młodzieńczej swobody latach...
Potem nastało milczenie...
Potem niebo okryło się gwiazdami, niby złotym makiem, asłowiki w różnych stronach ogrodu śpiewały tak, jak śpiewaćumieją tylko zakochane słowiki...
Potem dusze prawników wypełniły się wspomnieniami, jakąśnieokreśloną melancholią, jakimś uczuciem potrzeby wylania się..
Potem wniesiono nowe szklanki ponczu i zaczęły się opowieści.
II. Opowiadanie patrona
— Mówię wam, panie dobrodzieju, że w naturze jest coś!...— rzekł patron.
— Może być! — dorzucił krótko mecenas.
— O jest i nie jedno!... Woda, arak, cukier na przykład...— zakończył adwokat.
— Kolego! — upomniał go patron — kolego... Znałemja takich, którzy wyśmiewali wszystko, byli zdecydowani nawszystko i w końcu, panie dobrodzieju, zbankrutowali na czysto! W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijciez tej struny tajemniczej, bo jak wam, panie dobrodzieju,pęknie!...
Patron zabębnił w stół palcami, skosztował odrobinę ponczui zamyślił się. Młody adwokat z lekkim uśmiechem spojrzałna mecenasa, lecz dostrzegłszy w twarzy jego chłóddyplomatyczny, spuścił oczy i słuchał.
— W szkołach jeszcze — prawił podtatusiały obrońca —kolegowałem z niejakim Stefanem... Kochaliśmy się bardzo. Kiedy profesor wykładał lekcję, a nasi towarzysze sensaciczytywali romanse, my obaj rżnęliśmy w diabełka, albo podławką spaliśmy na jednym płaszczu.
Chłopak ten miał wielki spryt. Toteż kiedy jedni utrzymywalisię z lekcji, drudzy z przepisywania, inni nawet z czyszczeniabutów profesorom, on opłacał mundur i stancję swoim dowcipem,bo ojciec, co prawda, oprócz starych, panie dobrodzieju, szopówi wolteriańskich zasad nic mu nie zostawił.
Nawiasem wspomnę, że Stefanek, nie kto inny, wynalazłloterię na rubla. Rozpisywał sto biletów po pięć groszy, losował,i — wygrywającemu oddawał rubla, a sam chował półtora. Chcieli go tam inni naśladować w tej sztuce, ale chłopak miałpięść, panie dobrodzieju, twardą i przy monopolu utrzymał się.
Mnie osobiście najwięcej imponował odwagą. W naszychczasach człowiek w dwudziestym roku życia nie bawił się w filozofię,ale jak i jego ojcowie w karty grał, czasem wypił, jeżeli co było,za dziewczętami, panie dobrodzieju, latał jak kot z pęcherzem,a dla strachów poszanowanie miał wielkie. Stefan zaś, o ile whulatyce trzymał prym, o tyle kpił sobie z żywych i umarłych,tak jak na przykład nasz kochany adwokat, co zresztą kryminałujeszcze nie stanowi.
Jednego dnia, jakoś w czasie egzaminów, zeszło się nas kilkuna mojej stancji, gdzieśmy mieli pokoik pod strychem do nauki. W dzień jeszcześmy tam miętosili trochę książczyny, ale jaknadszedł wieczór ciepły, widny, taki, panie dobrodzieju,pociągający do złego... Odleciały, powiadam wam, książki wkąt! Każdy czuł, że trzeba dziś zrobić jakieś głupstwo, ponieważjednak na to, co by nam się podobało, pieniędzy nie mieliśmy,ktoś zatem szepnął, aby iść na cmentarz...
W tym punkcie opowiadania mecenas zauważył, że wieczórrobi się chłodny, uwagę tę potwierdzili dwaj inni, skutkiem czegona stole ukazały się nowe szklanki ponczu.
— No, ale może was nudzi to opowiadanie? — spytał naglepatron.
— Bynajmniej! Gdzież znowu!... — zaprzeczyli słuchacze.
— Ha! Jeżeli tak, panie dobrodzieju, to słuchajcie dalszegociągu.
W stancyjce było nas ośmiu, lecz wyszło nas tylko siedmiu,potem na mieście zrobiło się sześciu, a na rogatce zostało tylkopięciu. Ile pamiętam, kpinkowaliśmy sobie całą drogę, stopniowojednak gardła nam jakoś chrypły, dowcip zakulał na powagę, au wrót cmentarnych skończyło się na tym, że wszyscy, zwyjątkiem pogwizdującego Stefana, zdjęliśmy, panie dobrodzieju,czapeczki, i przeżegnali się z większą, niż kiedykolwiek,pobożnością.
Szanowny mówca, zapewne dla nadania dźwięczności swemugłosowi, coraz częściej podnosił szklankę do ust, choć, jakoczłowiek wstrzemięźliwy, niewiele połykał od razu.
— Kiedyśmy się znaleźli za cmentarnym murem, rzetelniepowiadam wam, że nam w pierwszym momencie tchu, paniedobrodzieju, zabrakło. Cmentarz zupełnie inaczej wygląda wdzień, a inaczej w nocy...
Księżyc jakoś wtedy nie świecił, wiatr wiał... Kiedyśmyjeszcze szli prędko naprzód i każdy o własnym strachu myślał,było jako tako; ale kiedyśmy się już znaleźli na środku...
Patron znowu łyknął ogrzewającego likworu.
— Cmentarz w porze nocnej, powiadam wam, to nie chychy!
Przed tobą groby, za tobą groby, na prawo i na lewo takżegroby, pod tobą resztki, panie dobrodzieju, ludzkie, a nad tobąbyć może rój duchów... Ten krzyż pokazuje ci, że pod nimleży, panie dobrodzieju, umarły, ten kamień, zdaje ci się, żeprzyciska nieboszczyka, który inaczej wychyliłby, paniedobrodzieju, na świat głowę; te drzewa i krzaki, wykarmionekrwią i ciałem, pochylają się tak, jakby ci w oczy, paniedobrodzieju, spojrzeć, lub do ucha szepnąć coś chciały...
Patrząc na garbate mogiły, przypomniałem sobie kretowiskana łąkach. Co będzie, pomyślałem, jeżeli się kopce te poruszą,panie dobrodzieju, rozpadną i jeżeli uwolnieni z grobów, paniedobrodzieju, nieboszczykowie tłumem pędzić poczną około nas,uciekając z tych, panie dobrodzieju, miejsc strasznych, doktórych my, dzieciaki głupie, przyszliśmy samochcący?...
Mówiąc to, szanowny patron był widocznie nie tylko głębiejwzruszony od obu swoich towarzyszów, ale nawet od wszystkichrazem spacerujących w Saskim Ogrodzie.
— W tej chwili — ciągnął obrońca — dzika myśl przemknęłami przez głowę. Przypomniałem sobie, że ja mam szkielet i moikoledzy mają także szkielety, że cały ten piękny świat jestniczym więcej, tylko pokrywką, z poza której wyszczerza, paniedobrodzieju, zęby śmierć obrzydliwa.
Powiadam wam, myśli te tak mi zamąciły w głowie, że podsłowem, zwariowałbym niechybnie, gdybym w tej chwili jakiśoryginalny szelest usłyszał. Na szczęście oprócz jednostajnegoszumu liści i krakowiaków, wygwizdywanych przez Stefana,nie było słychać nic...
Gdyśmy nieco z wrażenia ochłonęli, odezwał się jeden, jużnie pamiętam który:
—,,Więc ty, Stefek, naprawdę się nie boisz, czy tylko takminą, panie dobrodzieju, nadrabiasz?”
—,,Cha! Cha! Cha! Jak się masz głupi! — krzyknął Stefan. — Ja się boję?... Jeżeli chcecie, to wam zaraz trupią, paniedobrodzieju, głowę wykopię...”
—,,I ja bym to potrafił!” — szepnął któryś.
Stefan zakipiał z rozdrażnienia.
—,,No, słuchajcie! Ja zrobię to, czego żaden z was niepotrafi... Oto przyniosę wam ten krzyż spróchniały, okołoktórego przechodziliśmy.”
—,,Zgoda!”
Krzyż ów, porosły mchem i opleciony, panie dobrodzieju,bluszczem, stał o kilkaset kroków, pośród gąszczu, do któregożaden z nas pojedyńczo nie poszedłby za neapolitańskie sumy. Stefan jednak ani się zawahał; pobiegł śmiało naprzód, a mytymczasem usiedliśmy na mogiłce.
Dziś jeszcze słyszę szelest jego kroków i klątwy, jakie rzucał,potykając się o groby. Drżałem jak listek, zdawało mi się, że Stefanowi ktoś drogę zastępuje, albo znowu, że nieboszczyk,którego przysiedliśmy, chce kościstymi i z mięsa obranymipalcami uszczypnąć mnie, panie dobrodzieju, w łydkę...
Brru...
Nagle ucichły kroki Stefana, a w mojej piersi dech... Słucham, coś puka: łup! łup! łup!... — to tak pulsa bijąmi w głowie. Wreszcie i pulsa bić przestały, a wtedy rozległsię na cmentarzu suchy, przeciągły trzask, którego nawet przyśmierci nie zapomnę...
To Stefan złamał krzyżyk nadpróchniały i ciągnął ge z wielkimhałasem po zagonach grobów.
Pobiegliśmy naprzeciw. Tamci winszowali Stefanowi odwagi,a ja tymczasem obejrzałem złamaną figurę. Drzewo byłosczerniałe i miękkie, a na nim blacha zardzewiała, na której ztrudnością przeczytałem:
Maryja...
... t 17...
... stchnie...
... Boga.
W kwadrans potem byliśmy już przy rogatce...
Patron umilkł, a mecenas odezwał się:
— W opowiadaniu tym uważam jakiś brak. Spodziewałemsię, że będzie ono cudowne, tymczasem zaś nie widzę tego...
— Przypominam koledze — odparł patron — żem ja co innegomiał na myśli. Chciałem po prostu naszemu koledze adwokatowidowieść, że ludzie zdecydowani na wszystko stają się niekiedymoralnymi bankrutami...
— Więc ma być dokończenie?
— Rozumie się.
— A zatem słuchamy. Chłopcze! Daj-no jeszcze trzy szklankiponczu...
— Od owej nocy — ciągnął patron — Stefan zmienił się, jakbynie... ten sam. Nie powiem, broń Boże, aby mniej pił, albomniej w karty grał; owszem, robił to częściej i w porcjachwiększych. Zmiana jednak była gorsza: z odważnego bowiemzrobił się (jakby siekierą ciął) tchórzliwy, sam spać w jednympokoju nie mógł i często zrywał się przez sen, wrzeszcząc:
— „Maniu! Maniu!...”
W parę miesięcy później dowiedzieliśmy się, że owa Maniabyła jedną z pierwszych ofiar jego, że się tak wyrażę,niepowściągliwości, i że przed trzema laty zmarła.
— W tym miejscu — przerwał adwokat — pozwolę zrobićsobie uwagę, żeś kolega miał porządnych przyjaciół!...
— Niczego, panie dobrodzieju, niczego! — odparł patron imówił dalej.
Upłynęło lat kilka.
Byłem już wtedy tym, czym jestem do dziś dnia, czyli patronem,i konkurowałem o moją pierwszą nieodżałowanej pamięcimałżonkę; lecz choć stołowałem się u jej rodziców, kiedy niekiedyjednak zaglądałem do starych znajomych.
Pewnego wieczoru zaszedłem do jednej lichej kawiarenki, wktórej nie byłem już od półtora roku. Wchodzę, patrzę, dziewczętate same, choć podstarzały się, ściany te same, choć poczerniałybardziej, i kanarek ten sam, choć mu ogon, panie dobrodzieju,kot urwał...
Wchodzę, witam się, i one się witają; mówię: — „Dajciekawy!” — dają kawy; siadam na krześle i gapię się po ludziach.
Eh! Panie dobrodzieju, jakże ten świat zmienia się powoli! Goście ci sami, a choć przybyło kilku nowych, za to trzechstarych umarło, a jeden się ożenił. Ubiory te same, rozmowyte same, a nawet i te same fajki, bo wówczas papierosów nieużywano.
Już chciałem knajpinę opuścić, kiedy nagle weszło do niejdwu grajków: jeden mały i pękaty z fletrowersem, drugi wysoki,czerwony i zarosły ze skrzypcami...
Siadają... Grają... Tfy! Do kaduka, a toż ten skrzypekwykapany Stefan!
Podchodzę, on sam! — „Jak się masz... — Jak sięmasz...” —,,Co robisz?” — „Jestem grajkiem. A tyco?... —,,Jestem patronem.” Od słowa, panie dobrodzieju,do słowa, kupiłem kawy, wódki, którą pasjami lubił, i dlaoporządzenia, jako dawnego przyjaciela, wziąłem do siebie na noc.
Posłałem mu na kanapie, dałem koszulę i parę innych rzeczy... Gadaliśmy może do pierwszej, a potem dalejże spać, paniedobrodzieju, aż do śniadania...
Ledwiem się zdrzemnął, słyszę krzyk:
—,,Maniu!... Panie dobrodzieju... Maniu! Twójkrzyż!... Nie wiedziałem! Nie wiedziałem!”
Zrywam się na równe nogi, zapalam światło... Patrzę, Stefan siedzi na łóżku, z oczyma w słup, z pięściami zaciśniętymi,i ciągle jedno w kółko powtarza...
Nimem go dotrzeźwił, ranek nadszedł, a gdy na drugi dzieńodprowadziłem go na Powiśle do domu, w którym mieszkałrazem z pękatym fletrowersistą, ten na moje pytania krótkomi odpowiedział:
—,,Co pan chcesz, to człowiek, panie dobrodzieju,nieprzytomny! W dzień dlatego, że pije, w nocy dlatego, żego prześladuje jakaś Mania, którą nie tylko, że o śmierćprzyprawił, ale jeszcze krzyż jej z grobu ukradł!...”
Powiedziawszy to, patron wychylił szklankę do dna i umilkł.
Dwaj jego słuchacze byli głęboko wzruszeni: adwokatowimelancholijnie błyszczały oczy, a zimny mecenas miał na obupoliczkach ciemnoamarantowe plamy.
— Dziwna rzecz! — zaczął mecenas. — Świat ten niby jestbudowany po prostu. Rządzą nim niezłomne prawa natury. A jednak... są tu zagadkowe powikłania interesów. Któżbysię na przykład spodziewał, że ja panom dokończę historię Stefana? Przypomniałem ją sobie w tej chwili dopiero.
— Czy być, panie dobrodzieju, może! — wykrzyknął bardziej,niżby wypadało zdumiony patron.
— Szanowni panowie! — wtrącił adwokat. — Prosiłbym osłówko ad hoc. Przypuszczam, a nawet jestem prawie pewny,że będę mógł szanownym panom udzielić niejakich informacjico do interesującej Marii...
Zaniepokojony patron szeroko otworzył usta. Patrząc na jegofizjognomię, można było mniemać, że człowiek ten wszystkiegospodziewał się w życiu, wyjąwszy uzupełnień do swej zajmującejhistorii.
— Ustępuję adwokatowi głosu — rzekł mecenas — ponieważchciałbym mieć ostatnie słowo.
Przyniesiono znowu poncz, i adwokat tak rzecz rozpoczął:
III. Opowiadanie adwokata
— Miło mi jest — prawił adwokat — oświadczyć panom, żeżycie moje rozwijało się, jeżeli nie powiem: nadzwyczaj, toprzynajmniej bardzo wszechstronnie...
Dziś, jako adwokat, jestem do pewnego stopnia organemwładzy i czynnikiem porządku. W wieku chłopięcym byłemnauczycielem elementarnym i pochlebiam sobie, że zarównoksiążką, jak i dyscypliną przyczyniałem się do rozszerzenia wmasach oświaty i dobrych obyczajów. Później zostałemnauczycielem tańców, a więc jednym z kapłanów sztuki.
Nawiasowo dodam: że honorowano mnie wówczas nędznie,choć tańczyłem bardziej z natchnienia, aniżeli skutkiemodpowiednich studiów. Przy pomocy wiotkiej postawy iinteresującej fizjognomii zebrałem sobie jedenastu uczniów,którzy płacili mi po dziesiątce za lekcję, a którym ja,sprzedawszy nadpsutą pozytywkę, zamiast grać, śpiewałempopularniejsze tańce.
Nareszcie, widząc, że lada baletmistrz, który „ze względówintelektualnych” nie wart mi butów czyścić, lepiej się ma odemnie, rzuciłem swój zawód choreografa i zostałem kancelistą przy szpitalu.
Tu nauczyłem się sprawować władzę z godnością.
Jeżeli przywieziono nowego chorego, miałem zwyczaj, wpisującgo do ksiąg, udawać kandydata na lekarza, egzaminowałempacjenta i kiwałem przy tym głową, tudzież gryzłem wargi tak,jak najprawdziwszy doktór medycyny i chirurgii. Kiedy dochorego przychodzili krewni, pocieszałem ich frazesami:
—,,Będzie lepiej!... Silna kompleksja...” — pozwalałemmarniejszym z pomiędzy nich całować się w rękę, i, z minągłównego opiekuna, polecałem szwajcarowi, aby ich puścił(jeżeli notabene był dzień po temu.)
Zakonnice lubiły mnie, ponieważ modliłem się klęczący inamówiłem do spowiedzi dwu chorych ateuszów. Lubili mniei posługacze, ponieważ nie przeszkadzałem im brać łapówek,lub upijać się nawet, jeżeli był odpowiedni. Przypuszczam, żei z chorymi trafiłbym do ładu, gdybym im mógł dawać większe,,porcje”. Na nieszczęście, nie ode mnie to zależało...
— Przepraszam, panie dobrodzieju, szanownego kolegę, alechcielibyśmy się czegoś o Marii dowiedzieć — przerwał obrońca.
— Nie myśl, szanowny kolego, abym ci chciał opisywaćpowody, dla których rzuciłem szpital, wziąłem się do nauki iwszedłem następnie do uniwersytetu. Ponieważ jednak Mariępoznałem w szpitalu, nie mogłem więc o nim przynajmniejkrótko nie wspomnieć...
— Słuchamy! Słuchamy! — wtrącił mecenas.
— Pewnego zimowego wieczoru, około drugiej, siedziałem wkancelarii szpitalnej. Tego dnia mieliśmy kilka pogrzebów,kilku konających i w ogóle dosyć zajęcia, niedobrze wpływającegona nerwy.
Na dworze szumiała burza. Śnieg bił w szyby, wiatr z jękiemwpadał do komina i trząsł blachą, co nader przykry wywoływałoefekt.
Dodajcie do tego niezbyt jasne światło łojówki, olbrzymikrucyfiks wiszący na ścianie, a wreszcie to, że posługacz, śpiącyw kancelarii, chrapał, jak gdyby go zarzynano, a zrozumieciełatwo stan, w jakim znajdowałem się podówczas.
Nagle, u furty, targnięto parę razy za dzwonek. Ze sposobutargnięcia poznałem, że interesant sam jest chory, sznur bowiemporuszył się parę razy, a dzwonek uderzył tylko raz. Przezskórę czułem, że jakaś bardzo osłabiona ręka wykonywa tęczynność.
Nie wiem dlaczego, przeraziłem się i nie ruszyłem z miejsca...
Tymczasem za sznur pociągnięto znowu, choć jeszczeniedołężniej, niż poprzednio.
Pobiegłem do sieni, lecz w tej chwili usłyszałem cichy jęki upadek za drzwiami, w które wiatr gwałtownie uderzał.
Teraz już nie miałem odwagi wyjść sam, ale zbudziłemszwajcara i posługacza. Mruczeli obaj wprawdzie, jak wilki,ogarnęli się względnie dość prędko, i wyszliśmy razem.
W progu, przysypana śniegiem, leżała jakaś kobieta.
Wnieśliśmy ją do kancelarii, i tu przekonałem się, że kobietaowa, mimo dostatecznie rozwiniętych kształtów, miała rysydziecinne. Liczyła co najwyżej lat 17.
Wkrótce znalazł się felczer i zakonnica. Otrzeźwiliśmy chorą,daliśmy jej parę łyżeczek wina i trochę ciepłego kleiku, otworzyłabiedactwo, mówiąc nawiasem, bardzo piękne oczy, ale podnieśćsię nie mogła.
— „Co ci jest, moje dziecko?” — spytała poczciwa zakonnica.
— „Córeczka mi umarła!” — jęknęła.
Spojrzeliśmy po sobie.
—,,Gdzie pani mieszka?” — spytałem.
—,,Nigdzie! Trzy dni tułam się po ulicach, a dzisiejszejnocy...”
—,,Nie masz więc pani nikogo w Warszawie?”
— „Mam opiekuna, ale on już prawie od roku wygnałmnie...”
Zapytana o bliższe informacje, powiedziała, że ma na imię Maria. Nazwiska jej jednak w tej chwili nie pamiętam.
Ponieważ szpital był przepełniony, chorą więc umieszczonow pokoiku przy kancelarii. Zainteresowany jej nieszczęściamii pięknością, odwiedzałem ją częściej może, niż by wypadało,i powoli wydobyłem z niej historię, którą mi z naiwną prostotąopowiedziała.
Rodziców nie pamiętała, wychowali ją zaś pewien lokaj,którego nazywała tatkiem, z żoną swoją praczką, która jejistotnie zastępowała matkę.
Póki żyła przybrana matka, uczyła ją czytać i pisać, czesałajej z rana włosy, a męża wieczorem dla rozmaitości nazywałapijakiem. Wówczas tatko irytował się niesłychanie, matkęklął, a dziewczynę poszturgiwał...
Mniejsza jeszcze o sierotę, ale pijaczyna miał obmierzły zwyczajrzucać za żoną rozmaitymi naczyniami i sprzętami. Toteżwszystkie stołki były połamane, szklanki i garnki potłuczone, apoczciwa kobieta nosiła sińce na całym ciele. Raz nawet jakją uderzył nogą w piersi, rozchorowała się nieboga, leżała miesiącw łóżku i wreszcie zmarła.
Po śmierci żony tatko sprzedał połowę rzeczy, pił coraz mocnieji stracił służbę. Od tego czasu poczęli dom odwiedzać różnipanowie, a także jakieś panie młode i stare...
O czym konferowali z dymisjonowanym lokajem, Maria niewiedziała, dostrzegła jednak to, że w owych czasach miał więcejgrosza, niż dawniej, a pijał tylko arak.
Najczęściej odwiedzał ich pewien stary bogacz, o którymopiekun mówił, że ma fałszywe zęby, cudze włosy i przyprawioną rękę. Nazywał go też wielkim nicponiem, ale kłaniał mu siędo samej ziemi, bo mu stary najwięcej dawał zarabiać.
Pewnego dnia stary przyniósł dziewczynie kolczyki i broszkę. Bała się go bardzo, lecz gościniec wzięła, ponieważ był ładny.
Tego samego wieczora eks-lokaj powiedział jej, że pójdzie dostarego na służbę...
Jakie tam przy okazji wystąpiły propozycje, łatwo domyśliciesię, szanowni koledzy. Uczciwa, choć niedoświadczonadziewczyna, pamiętając o przestrogach opiekunki, odparłaje ze wstrętem. Łotr jednak tatko, dla którego skrupuły podobnenie istniały, wpadł we wściekłość i wygnał z domu sierotę.
—,,Ha! Wtedy — mówiła biedna Maria — porwała mniezłość. Klękłam na bruku i przysięgłam Bogu Najwyższemu,że już do tego domu, gdzie chcą duszę moją zgubić, skąd mniegorzej, niż psa wypędzają, nigdy nie wrócę. I powiadam, żei dziś bym nie wróciła, chyba, żeby Bóg za taką dobroć mojąoddał mi córeczkę.
Potem z naszej ulicy uciekłam jak wariatka, sama nie wiedzącgdzie. Chciałam iść do jednej stróżki znajomej, ale mi wstydbyło i nie poszłam. Potem pomyślałam, że najlepiej zrobię,jeżeli się w Wiśle utopię, i pobiegłam na most.
Póki ludzie czuwali i światła paliły się w domach, chodziłampo moście i mówiłam sobie tak: — „Jeszcze się popatrzę na Warszawę, to znowu na Pragę, to na Saską Kępę, a potemskoczę w wodę.” Takem się zamyśliła, aż naraz zrobiło sięstrasznie pusto na ulicach. Wtedy, mówię panu, taki lęk mnieogarnął!... Zdawało mi się, że się most załamuje, albo wodapodnosi, to znowu... Albo ja już wiem, co mi się nie zdawało!
Ach! Od jednego razu jak nie zacznę uciekać, jak nie zacznę... Jeszcze trzeba było nieszczęścia, że za mną leciał ktoś naulicy... Małom nie padła!
Stanęłam pod murem i słucham, i słucham: idzie ktoś, alenie z tej strony, co mnie gonili, tylko z drugiej. Idzie sobie igwiżdże...
To tak szedł i wygwizdywał sobie pan Stefan. Wtedy narazzaczęłam płakać, sama nie wiem nawet czego...
Pan Stefan zobaczył mnie i stanął.
—,,Coś ty za jedna? Czego płaczesz?...”
—,,Sierota jestem, panie, a płaczę, bo mnie ojciec z domuwygnał.”
Potem opowiedziałam mu wszystko, co się stało.
—,,Ha! — mówi pan — tyś sierota i ja sierota, więc chodźze mną.”
I poszedł naprzód do jednego drewnianego domu, gdziemieszkał na facjatce.
— Biedne dziecko! — mruknął mecenas.
— Istotnie, że biedne! — potwierdził adwokat. — Uciekającprzed starym rozpustnikiem, trafiła na młodego filantropa,który przez litość wziął naprzód do siebie, a potem rozumiesię, porzucił!
Wówczas poszła na służbę, ale i tam jej się nie wiodło, ponieważw kilka miesięcy państwo odprawili ją, zobaczywszy, co sięświęci.
Wtedy dostała miejsce w szynku, gdzie robota była ciężka, alestrawa niedobra. Toteż chorowała tam prawie co dzień. Szukałatakże i Stefana, ale on zginął gdzieś, jak kamień w wodzie.
—,,Wreszcie — mówiła dalej Maria — nie mogąc jużwytrzymać w szynku, podziękowałam za służbę i z kilku zebranymirublami poszłam na komorne do jednej starej kobiety.
Staruszka była bardzo poczciwa, choć biedna. Zdaje mi się,że chodziła po proszonym; toteż jeść, choć licho, mieliśmy,ale palić nie było czym w izbie.
W tych czasach dał mi Bóg córeczkę; ale biedactwo umarło,trochę może z zimna, a trochę i z głodu. Niezadługo potemstaruszkę sankarz rozjechał na ulicy, a mnie gospodarz z domuwypędził...
Teraz już zostałam sama na świecie i w takiej jeszcze nędzy!
Państwa wstydziłam się prosić o co, ale prosiłam babekżebrzących, i te mnie przez kilka dni karmiły. Dawały mi wódki,chleba, zimnych kartofli, a nawet i po parę groszy.
Jednej nocy spałam w takiej pace, co w niej fortepianyrozwożą, a drugiej w kościele, gdzie mnie dziadek jakoś niedopatrzył po nabożeństwie. Na trzecią noc poszłam do psiejbudy i tam mi było najcieplej ale, że się ludzie jakoś po podwórzukręcili, musiałam więc uciekać, i wtedy Pan Bóg do szpitalamnie doprowadził.”
Adwokat przerwał opowiadanie i duszkiem wychylił pozostałąresztkę ponczu.
— Ciekawa, panie dobrodzieju, historia — mruknął patron.
— Zdaje się, że jeszcze nieskończona — zauważył mecenas.
— Do końca już niedaleko, szanowni koledzy — rzekł adwokat.
— Ojciec mój w tym czasie wezwał mnie do domu w interesiefamilijnym, którego wymieniać nie widzę potrzeby. Jako dobryurzędnik, wziąłem urlop na osiem dni, siedziałem dwa tygodnie,gdym zaś powrócił do obowiązków szpitalnego kancelisty (adziało się to wieczorem), pobiegłem najpierw do pokoju Marii.Łóżko jej znalazłem posłane, tablicę startą, miskę umytą, leczlokatorki nie było.
W tej chwili, panowie, uczułem to, co czuć musi korek, gdy wistotę jego wszrubowują trybuszon... — „Czy choć aby niewyzdrowiała?...” — pomyślałem.
Na korytarzu spotkałem szwajcara, który miał, jak zwykle,minę Aleksandra Macedońskiego; przeszedłem obok szarytki,która ze spuszczonymi, jak zwykle, oczyma, niosła komuś kubekz lekarstwem, lecz o Marię pytać nie śmiałem. Zdawało mi się,że gdy wymówię to imię, wstyd ściśnie mi gardło tak, że niebędę mógł więcej słów przemówić.
Należało jeszcze zajrzeć na sale ogólne.
Wszedłem do największej, którą od kilku dni zajmowalimężczyźni.
Paliło się w niej kilka łojowych świeczek. Jeden chory wciskałw łapę posługaczowi dyskę i bilecik, prawdopodobnie miłosny. Dwaj inni kłócili się o porcję, którą jeden zjadł drugiemu wchwili, gdy tamten spoczywał na łonie Morfeusza. Jeszcze dwajinni, ubrani w sukienne szlafroki, pantofle z drewnianymipodeszwami i szlafmyce podobne do głów cukru, grali w warcabyzrobione z ośrodków chleba i bułki. Na drugim wreszcie końcusali felczer stawiał bańki jakiemuś otyłemu mężczyźnie, którywzdychał jak wół, a klął jak potępieniec.
Łatwo odgadnąć, że Marii w tym towarzystwie nie było.
Poszedłem do oddziału kobiecego, lecz stąd musiałem sięcofnąć już ode drzwi. Na łóżku jakiejś chorej staruszki siedziałksiądz w komży, obok zaś klęczała siostra z gromnicą w ręku.Żółta jak wosk kandydatka do wiekuistej podróży widoczniebyła już na wsiadaniu.
Pojmujecie, szanowni koledzy, że widok ten nie mógł mnienatchnąć dobrymi przeczuciami. Grajcarek boleści wświdrowywałmi się coraz głębiej w serce, puls bił prędzej, niż zwykle, słowem,czułem się bardzo nieszczęśliwy.
Nie pytałem już nikogo o Marię, lecz machinalnie skierowałemsię do trupiarni.
Budynek, do którego zmierzałem, dzielił się na dwie części:jedna była składem zmarłych, druga mieszkaniem żyjących. Oba te lokale miały sień wspólną, odgradzała zaś je tylko ściana.
Będąc już o kilkanaście kroków od budowli, usłyszałem jakiśhałas. To stróż wyprawiał chrzciny, na które zeszło się kilkaprzychylnych mu osób.
—,,Pij-no, Kasperek! — mówił ktoś grubym ochrypłymgłosem. — Tak się delikatnie bierzesz do szkła, jakbyś był zrysztokracji.
—,,Ignaś! Ignasiu! Nie przymuszaj nikogo, bo to niepięknie.”
„Inny nie ma takiej głowy, jak ty, a po drugie wódka przecieżnie twoja...” — odezwał się głos kobiecy.
—,,Wszystko moje, co w brzuchu!...” — wykrzyknąłpierwszy, a potem zaśpiewał:
”Jakże ja se gorzaliny w gębę naleje, To aże mi, panie tego, oczko zbieleje!”
Huczny śmiech stał się nagrodą mniej trzeźwego, niż wesołegośpiewaka.
Pchnąłem drzwi boczne i wszedłem do trupiarni.
Przybita do ściany, kopciła się tutaj lampka nafciana, którejzapomniano zagasić. Przy jej niepewnym światełku dostrzegłemkilka tapczanów, na których owinięci w białe prześcieradłaspoczywali umarli.
Choć drzwi i okna okryte były szronem, z sufitu jednak spływałyduże krople wilgoci. Zdawało się, że to są łzy, które nad ludzkąnędzą wylewa ten dom okrutny.
Trupy leżały, jak los zdarzył. Na ramieniu jakiegoś silnegomężczyzny z wyszczerzonymi zębami opierała się głowa dziecka,niby pogrążonego we śnie głębokim. Za nimi, na prawym boku,spoczywał jakiś młody blondyn, z rękami skurczonymi tak,jakby chciał okręcić się całunem i w ten sposób zabezpieczyć odprzejmującego zimna...
W samym rogu leżała Maria...
Na ten widok dziwne opanowało mnie uczucie. Pierzchnąłstrach, wzburzenie i odraza, a miejsce ich zajęła głębokaobojętność. Siadłem u jej nóg, spokojnie patrzałem na wpółotwarte usta i bez dreszczu ucałowałem wyprężoną i chłodnąjej rękę... Gdyby wtedy młody blondyn uniósł się ze swejtwardej pościeli, aby mi zrobić miejsce, wówczas bezobawy i wstrętu ległbym między nimi na tym ohydnymtapczanie...
W tej chwili ze szpitalnego kancelisty stałem się bohateremjakiejś tragedii bez tytułu i aktów, której za scenę służyła duszamoja. Wtedy to po raz pierwszy w życiu najciemniejsze zakątkimego wnętrza rozświetliła jakaś złowroga błyskawica, przyktórej dostrzegłem, że nawet kamienie umieją płakać, a trupyśmiać się, że ten świat w gruncie rzeczy jest inny zupełnie, niżmi się dotychczas wydawał, i że całe życie nasze jest bardzociężkim, ale i bardzo głupim brzemieniem.
Ach! Szanowni koledzy, czuję, że mówiąc to, muszę się wambardzo zabawnym wydawać, lecz taki to już mój temperament. Przy gorącym ponczu, a zresztą i bez niego, spada na mnieniekiedy jakiś duch z tej izby ponurej, który mnie unosi— dokąd?... Nie wiem, ale w każdym razie gdzieś bardzowysoko.
Smutne te dumania przerwał mi nagle głos mówiący:
—,,A poświeć-no Michał, bo się coś tam tłucze po sieni...”
„Zaświeć, matlu, zaświeć,
Bo w komorze niedźwiedź...”
— zaśpiewał wesoły biesiadnik,nazywany Ignasiem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi i ujrzałem stróża z gośćmi.
Biesiadnicy na mój widok chcieli uciekać, myśląc zapewne, żejestem nieboszczykiem; na szczęście pohamował ich stróż.
— „To pan!... A pan tu co robi?...” — zapytał dozorcazmarłych.
—,,Przyszedłem zobaczyć tę biedną dziewczynę” — odparłemwskazując Marię.
Goście, oglądając się na wszystkie strony, weszli do trupiarni.
Nagle jeden z nich zawołał:
—,,O! ...A toż to moja wychowanka!... Widzieliściewy?...”
—,,Ta o?...” — spytał stróż.
—,,Ona sama, ona! Bez mała już rok, jak ode mnie uciekła... Naszukałem się jej co niemiara i nie znalazłem, a teraz nieszukałem i znalazłem. Słyszane to rzeczy?”
—,,Iii... nic jej ta nie będzie!” — mruknął gospodarz.
—,,Chodźcie, marudy, chodźcie do izby, bo zimno!” —zawołała stróżowa.
W parę minut później pan Ignacy pił za zdrowie znalezionejprzez siebie wychowanki.
W takich okolicznościach widziałem po raz ostatni Marię imiałem honor zrobić znajomość z jej szanownym opiekunem.
VI. Opowiadanie mecenasa
— O czym to ja chciałem panom powiedzieć?... — z koleibrał głos mecenas.
Po tych słowach zamyślił się, utarł nos i znowu się zamyślił.
— Aha!... Nie... i to nie!... Czy uważacie, panowie,bo ja sprawdziłem na sobie, że powietrze wieczorne oddziaływana pamięć w sposób bardzo szkodliwy?...
— To prędzej poncz! — mruknął adwokat, patrząc w ziemię.
— Ale cóż znowu, panie dobrodzieju! — oburzył się patron. — Przecież nie wypiliśmy go zbyt... zbyt... Jakby tu,panie dobrodzieju, powiedzieć!
— Rozumie się! — poparł go mecenas.
— Sądzę, że najlepiej będzie sprawdzić — rzekł adwokat. — Chłopcze! Ile się od nas należy?...
— Za trzydzieści trzy szklanki ponczu i dwa syfony wody...
— Co? Co?... — wykrzyknęli patron z mecenasem. — Poileż to wypada na jednego?...
— Po jedenaście.
Nastała chwila milczenia.
— Ja, panie dobrodzieju, nie mogłem wypić jedenastu szklanek— rzekł patron — lecz swoje zapłacę.
— Ja także nie, jednak zapłacę — powtórzył mecenas.
— No, mniejsza o to! — odezwał się adwokat. — Widoczniejeden z nas wypił za siebie i dwu pozostałych, co zresztą nieprzeszkadza nam wysłuchać opowiadania szanownego kolegi.
— Kiedy bo... takeście mi głowę zamącili, że doprawdynie pamiętam...
— Miałeś mecenas, panie dobrodzieju, mówić o Stefanie.
— No tak! Ale oprócz tego miałem na myśli jeszcze jednąkwestię bardzo ważną, powiem nawet palącą, o której literalniezapomniałem!
— Znajdzie się później — przerwał adwokat — a terazsłuchamy zakończenia o Stefanie.
— Ha! Powiem o nim, choć ta przeklęta kwestia nie da mispokojności! Hum! Hum!
Otóż tedy pewnego dnia umarł mój szkolny kolega, anastępnie radca Chapandrowicz, ten sam, co to niegdyśkonkurował o pannę Wierciszewską z Kurzychstopek, a potem,z powodu nagniotków, przez całe życie nosił sukienne kamasze.
Otóż tedy, kiedy umarł, jego brat wyprawił mu świetnypogrzeb, a potem odezwał się bardzo rozsądnie: — „Moipanowie! Ponieważ w domu ś.p. nieboszczyka nie znajdziemynawet szklanki wody, ja zaś sam stoję w hotelu, proszę więc was,najszczerszych przyjaciół zmarłego, dziś wieczorem do Stępka,a jutro na nabożeństwo do kaplicy cmentarnej...
Ach!... Co też ja miałem panom powiedzieć?...Szczególniejsza rzecz na honor! Mam taką pamięć lokalną... No, ale mniejsza!...”
Poszliśmy sobie tedy wieczorem do poczciwego Antka, nadrugi dzień na cmentarz, wysłuchaliśmy nabożeństwa, no aponieważ Chapandrowicz młodszy nie znał Powązek, więcodprowadziliśmy go i naturalnie pocieszali po tak dotkliwejstracie.
Szlachcic rozruszał się bardzo prędko. Tu podziwiał armatęna grobie, tam znowyu katakumby, ale najwięcej zaciekawiłygo studnie i baranki. —,,Co to za baranki?... Po co tebaranki?...” — pytał nas, a my naturalnie wytłumaczyliśmymu, że matki na grobach dzieci składają zabawki, na jaką którąz nich stać.
Piękny ten zwyczaj mnie samego rozrzewnił. Wyznam panom,że i ja mam duszę poetyczną, powiem nawet, że ten dowódprzywiązania rozczulił mnie niezwykle...
Na honor!... Ta sama myśl, którą wam miałemzakomunikować, w tej chwili przemknęła mi przez głowę. Gdybymchoć parę minut... Ale mniejsza o to!
Byłem więc, jak powiadam, rozrzewniony. Cmentarz maswoje powaby. Te na przykład drzewa i kwiaty, te ławki, naktórych żywi siadają, aby rozmyślać o umarłych, są bardzoprzemawiające do duszy. A weźmyż teraz dzieci bawiące się,lub strudzonych robotników, spoczywających między grobami;wszystko to jest bardzo poetyczne!
Idziemy w ten sposób z alei do alei, od grobu do grobu, gdywtem pod krzyżem między drzewami spotykamy klęczącegoczłowieka...
Człowiek... klęczący... pod krzyżem... międzydrzewami?... Zastanowiło mnie to! ... Zbliżamy się, klęczy. Wołamy — klęczy... Młodszy Chapandrowicz, jako najbardziejzdeterminowany, podchodzi bliżej, dotyka się człowieka,klęczącego pod krzyżem, i... cofa się w tył z okrzykiem.
Człowiek był powieszony!
Nogi jego były zgięte, a kolana znajdowały się w odległościpół cala od ziemi. Ręce zwieszały się po obu stronach ciała:lewa w odległości dwóch cali od krzyża, prawa w odległościarszyna do akacji. Na twarzy denata znajdowały się sine plamy,na szyi zaś mocno zaciśnięty pasek, którego górny koniec byłprzywiązany do ramienia krzyża.
Pierwszym naszym zadaniem wobec podobnego wypadkubyło uwiadomić właściwe władze. Jakoż pobiegliśmy ku rogatce. W bramce jednak cmentarza młody Chapandrowicz zauważył, żenależało by dopomóc nieszczęśliwemu. Uderzeni trafnościąjego zdania, wróciliśmy na powrót i przekonaliśmy się, że denatbył jeszcze ciepły. Zdjąwszy go zatem, przy pomocy robotników,ułożyliśmy go na sąsiednim grobie, lecz ponieważ żaden z nasnie wiedział, jakim sposobem należy ratować wisielców,pobiegliśmy więc po lekarza.
Gdy lekarz przyszedł, znaleźliśmy już na miejscu właściwysąd... Od niego dowiedzieliśmy się, że denat już nie żyje, żeśmierć nastąpiła przez powieszenie na pasku, że prawdopodobnienieboszczyk był samobójcą, i że się nazywał Stefan...
— Co? Stefan? — wykrzyknął do najwyższego stopniazdziwiony patron.
— Stefan! Pański kolega... To samo nazwisko — rzekłmecenas.
— Ale ja, panie dobrodzieju, nazwiska nie mówiłem, mówićnie mogłem! — wołał prawie zrozpaczony patron.
— Upewniam pana, że to on sam! — twierdził mecenas.
— Nieszczęście, panie dobrodzieju.
— Sąd Boży! — wtrącił adwokat. — Prawie przysiągłbym, żesię powiesił na krzyżu Marii.
— Tak jest! Na krzyżu Marii! — potwierdził mecenas. — Pijaków i bezbożników zawsze spotyka los podobny.
— Pijaków! — jęknął patron. — Wybaczcie, panie dobrodzieju,ale muszę już iść do domu.
— Proponowałbym, abyś kolega do końca wysłuchał historii— zawołał adwokat.
— Historia już skończona — rzekł mecenas — ale ta drugakwestia, o której zapomniałem...
— Czy istotnie jest tak ważna?
— Dałbym na honor piętnaście rubli na ubogich, gdybymją mógł sobie przypomnieć; no, ale kiedy panowie śpieszyciesię...
Nastąpiły bardzo czułe pożegnania, w ciągu których mecenasna próżno chciał sobie przypomnieć swoją ważną kwestię, a patronciężko wzdychał. Potem mecenas poszedł w jedną stronę, jegozaś koledzy w drugą.
Upłynęło kilkanaście sekund, gdy nagle od strony Saskiego Placu rozległ się okrzyk:
— Panie adwokacie! Panie patronie!... Zaczekajcie!Zaczekajcie!...
Zmęczony mecenas przebiegł jak jeleń obok cukierni, doganiająckolegów, którzy zatrzymali się zdumieni.
— Co za pamięć! Co za pamięć!... Teraz dopieroprzypomniałem sobie, com miał wam zakomunikować — mówiłmecenas.
— No cóż takiego?...
— Kiedy adwokat skończył opowiadanie o Marii,przypomniałem sobie, że mam bardziej ważną sprawę i że zpowodu braku czasu nie będę wam mógł dokończyć historii o Stefanie...
— Tylko to?... — zapytał adwokat.
— To tylko... Dobranoc!
— No, a jakże będzie z piętnastu rublami, które miałeś kolegadać na ubogich w razie przypomnienia sobie kwestii?
— Ehe! To tylko była ozdoba stylowa! — odparł znajpiękniejszym uśmiechem mecenas. — Do zobaczenia!
V. Jeszcze opowiadanie autora
Los, który interesuje się widocznie piśmiennictwem, zdarzył,że siedząc przy drugim stoliku w cukierni, wysłuchałem opowiadańjurystów. Zainteresowały mnie one w wysokim stopniu; aponieważ ze szczegółów tych chciałem zrobić przynajmniejtrzytomową powieść, postanowiłem więc od osób poinformowanychzasięgnąć dokładniejszych objaśnień. W tym celu, wystarawszysię o stosowne rekomendacje, poszedłem naprzód do mecenasa.
— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi dać objaśnieńo samobójcy Stefanie, który się powiesił na cmentarzu?
— O Stefanie?... Ja wiem tylko o samobójcy, który siępowiesił po pogrzebie Chapandrowicza starszego. No, ale tennazywał się Franciszek...
— Aha! Bardzo dziękuję panu mecenasowi.
— Powiesił się na własnym pasku, w przystępie melancholii,dnia...
Udałem się z kolei do adwokata, myśląc, że dzięki przemianie Stefana we Franciszka, powieść moja zredukuje się do dwutomów.
— Czy nie mógłbyś mi pan mecenas dobrodziej — rzekłemz kolei do adwokata — udzielić bliższych informacji o Marii,która zmarła w szpitalu?...
— Mówiono mi już o tym — odparł adwokat — żeś pansłyszał moje opowiadanie. Otóż resztę szczegółów zostawiampańskiej twórczości, ja bowiem, przy moich zajęciach...
— Więc postać Marii?...
— Jest płodem mojej własnej fantazji. Prawda, że pięknapostać?... Odstąpię ją panu, z prośbą, abyś wymienił wksiążce i moje także nazwisko.
— Dobrze, panie mecenasie.
— Oprócz tego, racz pan podać mój adres z dodatkiem, żeinteresantów przyjmuję od 10 do 12, i że głównie powodzi mi sięw regulowaniu działów, tudzież w sprawach rozwodowych.
Wyszedłem zgryziony, powieść moja bowiem zmniejszyłasię o całe dwa tomy. Pozostał mi tylko patron, udałem sięwięc do niego.
— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi...
— Wiem już, wiem! — krzyknął przerażony. — Na rany Boskie, nie dotykaj pan tej głupiej sprawy!... Stefan nigdyw szynku nie grywał, nigdy pijakiem nie był, nigdy się nie wieszał,nigdy rubli na loterię nie puszczał!... To kompletnie bogatychłopak i mój osobisty przyjaciel!... Panie literacie!— ciągnął dalej obrońca. — Ja was wszystkich, panie dobrodzieju,bardzo szanuję, ale... nie opisujcie tej historii, bo przez niąmogę stracić najprzyzwoitszego klienta, który mi dostarczamnóstwa spraw i po książęcemu płaci...
Wybiegłem znękany.