drukowana A5
16.84
Pojednani

Bezpłatny fragment - Pojednani


Objętość:
43 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0751-8

I

Jest w Warszawie mnóstwo ludzi, których można by nazwać,,mijającymi” i sporo mieszkań, które zasługują na tytuł,,przechodnich”.

Człowiek „mijający” jest to jeden z tych setek, które nasco dzień wymijają na ulicach. Odznacza się tym, że można gospotykać wszędzie, że zawsze jest do wszystkich innych podobny,lecz że niepodobna jest określić jego samego. W ogrodziemijasz go na każdej alei i przy każdej bramie; w restauracjimija cię między nakrytymi stołami albo przy bufecie; wteatrze usuwasz mu się w przysionku, albo on tobie obok krzeseł.

Człowiek taki, mężczyzna lub kobieta, zawsze wygląda nalata średnie, ma cerę ani bardzo zdrową, ani chorowitą, odzieżani zbyt wykwintną, ani ubogą — przyzwoitą; wzrost niezbytwysoki i nie niski, fizjonomię ani zbyt inteligentną, ani idiotyczną,która jeżeli wyraża coś, to chyba roztargnienie.

Życie jego jest niewyraźne; nic o nim nie wiesz. Nie wiesz — jaksię nazywa, nie wiesz — co robi, nie wiesz — z czego się utrzymuje.I nie tylko nic o nim nie wiesz, ale nawet nic nie chcesz o nimwiedzieć. Może zdziwiłbyś się, gdyby ci powiedziano, że takiczłowiek rodzi się; lecz ani by ci nie przyszło do głowy martwićsię, usłyszawszy, że któryś z nich umarł. Są oni od tego, ażebyrobić ruch w mieście, jak krople wody są od tego, ażeby robićruch w rzece; wychodzą, Bóg wie skąd, płyną chodnikamispokojnie, mijają cię obojętnie i nie wiadomo gdzie znikają.

Jak są ludzie „mijający” nas, tak bywają mieszkania „przechodnie”, które cechują się tym, że można je obejrzećod razu, z sieni albo z podwórza. Jest to zazwyczaj długa izbaw oficynie, mająca trzy lub cztery okna, którą za pomocą kilkutynkowanych przepierzeń dzieli się na dwa albo trzy pokoiki,tudzież kuchenkę z przedpokojem.

Są to mieszkania suche, widne i ciasne; kuchenka biała,jeden pokój bladożółtawy, drugi bladoniebieskawy, trzeci,jeżeli jest, perłowy. Podłogi myje się raz na kwartał, ścianyodświeża się raz na trzy lata. W pewnych godzinach zaglądatam słońce, w innych ukazuje się woda w wodociągu; na zimęzakładają się podwójne okna. Przez podłogę słychać rozmowy,prowadzone na niższym piętrze, przez sufit kroki lokatora zwyższego piętra, a przez ścianę zegar, który wybija godzinę wsąsiedniej kamienicy.

W takich mieszkaniach nikt się nie rodzi, nikt się nie wychowuje,nikt nie umiera, bo nikt nie osiedla się tu na stałe. Każdywprowadza się na krótki termin, płaci miesięcznie, pozwalamnożyć się karaluchom; a gdy pociemnieją ściany od pyłu,i z każdego kąta na środek pokoju zaczyna się wysuwać śmiecie,człowiek bez żalu wyprowadza się na nowy lokal, gdzie ścianysą świeżo pomalowane i umyta podłoga. I znajduje takie samewarunki bytu: takie same widne i ciasne pokoiki, w tych samychmiejscach gwoździe, z tą chyba różnicą, że na dawnym mieszkaniusłońce pokazywało się o jedenastej z rana, na nowym zaś opierwszej po południu.

II

Jedno z podobnych mieszkań, niedaleko ulicy Marszałkowskiej,na drugim piętrze, zajmowali przez jakiś czas czterej studenciz wyższych kursów, panowie: Kwieciński, prawnik, Leśkiewicz,przyrodnik, tudzież Gromadzki i Łukaszewski, medycy.

Pan Kwieciński był to piękny młodzieniec; wysoki, śniady,z ciemnymi oczyma, czarnym wąsikiem i bardzo starannieutrzymanymi włosami. Odznaczał się doskonałym humoremi niezwykłą wrażliwością serca. Przed dwoma tygodniamiwrócił ze wsi, gdzie w czasie wakacji zajmował się guwernerkąi prawie zaręczył się z osiemnastoletnią siostrą swojego ucznia.Obecnie zaś wszedł w bardzo ścisłe stosunki z pewnąmagazynierką, co już nawet odbiło się na jego kieszeni i zarysowałosię na fizjonomii, nadając jej odcień powagi i znużenia.

Z powodu piękności i nazwiska, jeszcze w gimnazjum koledzymianowali go ”Kwiatkiem”. Że zaś na pierwszym kursiepewna bona zrobiła mu awanturę, wołając na podwórzu: ”Jaci tego nigdy nie zapomnę!” — więc od tej pory nazywano go”Niezapominajką”. Kwieciński z początku martwił sięprzezwiskiem: gdy jednak liczba jego zmartwień poczęłazwiększać się z każdym rokiem, więc uspokoił się, tym bardziej,że przezwisko nie robiło złego wrażenia na pannach.

Najgłębszym jego pragnieniem było: dobrze skończyćuniwersytet i zostać sławnym adwokatem. Przede wszystkimzaś — zmienić lekkomyślny tryb życia, zerwać z nieustannymimiłostkami i zostać wiernym jednej wybranej kobiecie. Zachodziłatylko kwestia: której? — gdyż miał kilka zaprzysiężonych, zktórych każda uważała go za swoją własność.

Jakby dopełnieniem Kwiecińskiego był Leśkiewicz, przyrodnik,także brunet, ale niski, zgarbiony, dziobaty, z brodą, która muzarastała pół twarzy i nadawała fizjonomii wyraz ponury.

Dusza pana Leśkiewicza również nie znała spokoju, leczbynajmniej nie z sercowych powodów. Był on stypendystą,więc co pół roku musiał dobrze zdawać egzamin; dzięki temuprzez trzy miesiące w każdym półroczu martwił się tym, że ”trzeba się wziąć do roboty”, a przez miesiąc rozpaczał, żejuż za późno — lecz egzamin zdawał.

Troska egzaminacyjna nie była najmniejszą z goryczy jegożycia — czuł się bowiem ciężko chory na żołądek, serce i płuca:wątpił, czy się kiedy wyleczy, a nie spotkał dotychczas lekarza,który by... poważnie traktował jego chorobę.

— Widocznie choroba moja jest jeszcze ukryta — myślał, ciąglekręcąc się między medykami i prosząc, ażeby go opukiwali.

W tym nawet celu zbliżył się do Gromadzkiego, który przeszedłna piąty kurs i słynął jako tęga głowa. Leśkiewicz w zeszłympółroczu zamieszkał w jednym pokoju z Gromadzkim i z całymzaufaniem opowiedział mu o swych chorobach, burzliwie spędzonejmłodości, nareszcie o dziedziczności, która fatalnie ciążyła nadpłucami i żołądkami wszystkich Leśkiewiczów.

Czego chciał w zamian za swoją nieograniczoną szczerość?...Prawie niczego. Trochę serca i trochę wiary. TymczasemGromadzki, wysłuchawszy jego najgłębszych tajemnic, sam osobie nic, ale to nic nie opowiedział mu w zamian; tylkouśmiechał się obłudnie przy opisywaniu chorób, a w końcuoświadczył publicznie, że Leśkiewicz jest zdrów jak koń, i jeszczenazwał go „śledziennikiem”, co inni przerobili na „Śledzia”.

I otóż od kilku miesięcy, z niego, Leśkiewicza, poważnego ico najmniej zasługującego na współczucie, koledzy zaczęli takżartować, że prawie już z nikim nie rozmawiał o swoich chorobach.W dodatku zaś przezywali go „Śledziem”, co również nie byłoprzyjemne dla młodzieńca, który zawsze serio patrzał na życie.

Leśkiewicz nigdy nie śpieszył się z manifestowaniem swoichuczuć, więc choć w pierwszej chwili ciężko obraził się i chętniestarłby Gromadzkiego z powierzchni ziemi, nie zmienił jednakstosunków. Owszem, do wakacji mieszkał z nim w tym samympokoju i nawet rozmawiał o rzeczach obojętnych. Ale straciłdo niego zaufanie, nazywał go „Kretem”, który wkopuje sięw cudze tajemnice, ażeby je wyśmiać, a do kolegów nieraz mówił:

— Jest to jedyny człowiek, który na mnie nigdy nie powinienrachować. Przekonałem się, że jest pozbawionym uczuć egoistą,a nie zdziwię się, jeżeli kiedy zrobi jakie świństwo, nie licząc tego,co zrobił ze mną.

A choć Leśkiewicz po wakacjach sprowadził się na dawnemieszkanie (gdyż lubił dwu innych kolegów: Kwiecińskiego iŁukaszewskiego), już nie stanął w pokoju z Gromadzkim;rozmawiając zaś z nim, był posępny i uszczypliwy.

Nareszcie Gromadzki był to szczupły blondynek z rzadkimzarostem, zdolny, bajecznie pracowity, zamknięty w sobie jakogniotrwała kasa. Nic nie wiedziano o nim: ani jaką marodzinę, ani co zarabia, ani gdzie jada. Egzaminy składałświetnie, uczył się nocami, wieczorami dawał korepetycje; zawpis i mieszkanie płacił regularnie; niekiedy zaś ukradkiemłatał sobie obuwie i odzież, w czym miał wielką wprawę.

Posądzano go o skąpstwo albo dziwactwo; w rzeczywistościbył to biedak, który okropnie wstydził się swojej biedy i kryłsię z nią jak z występkiem. Najśmielszym jego marzeniem byłoskończyć medycynę i dojść kiedy do takiego stanowiska, abymógł co dzień jadać obiady. A gdyby jeszcze sam nie potrzebowałreperować munduru i zamazywać atramentem białych szczelinna butach, uważałby się za zupełnie szczęśliwego.

Łukaszewski jeszcze nie powrócił z wakacji.

III

W połowie września, w niedzielę, około jedenastej z rana, trzejmłodzi panowie znajdowali się w mieszkaniu.

W pokoju bladoniebieskim, gdzie znajdowało sie jedno łóżkożelazne, drugie drewniane, żółta szafka na rzeczy i kilka półek,napełnionych książkami, przy stole, pod otwartym oknem,siedział Gromadzki. Był już od stóp do głowy ubrany, nawetmundur miał zapięty na wszystkie guziki, co trochę krępowałogo w ramionach --- i pisał. Raczej przepisywał drobno ikaligraficznie jakiś rękopis, źle zeszyty, niewyraźny i w dodatkumocno pokreślony.

Właściwie nie tylko pisał, ale jeszcze pił zimną herbatę, poktórej gęsto pływały liście, palił papierosa i kiedy niekiedyzagryzał kawałkiem chleba, który zdawał się posiadać wszystkiedietetyczne zalety oprócz świeżości.

Niekiedy Gromadzki rzucał pióro i przeciągał się, jak człowiek,któremu dokuczyło przepisywanie. Wnet jednak spoglądał naporządkowy numer stronicy, odkładał kilka kartek welinowegokajetu, jakby naradzając się z nimi, otrząsał się, może dlaodegnania nudów, i pisał dalej. W ogóle robił wrażeniepracownika, który nie zachwyca się swoim zajęciem, lecz chceje wykonać na czas.

Niekiedy podnosił głowę i patrzał na ścianę przeciwległejoficyny. Wówczas zdawało mu się, że między oknami czytajakiś bardzo długi spis tanich i gorących potraw i zastanawiasię: które z nich są najtańsze, najobfitsze i najgorętsze? Apotem uśmiechał się na myśl, że dzisiaj właśnie, gdy skończyprzepisywać arkusz dwudziesty piąty, zaprowadzi się w nagrodędo Wróbla, wybierze kilka tanich, tłustych i gorących potraw,zje przy tym mnóstwo chleba darmo i wypije kufel piwa.

W końcu nawet sformułował aforyzm: „Kto wczoraj niejadł gorącego, a dziś zarobił półtora rubla, ten ma prawo wydaćna siebie pół rubla”. Aforyzm podobał mu się, chociaż namyśl wydania pół rubla przebiegły go lekkie dreszcze.

— A jednak puszczę się... — mruknął.

Nagle ocknął się i przez otwarte drzwi wychylił głowę dopierwszego pokoju, jakby lękając się, ażeby jego rozpustnychprojektów nie podsłuchali koledzy.

Lecz koledzy nie zajmowali się nim. Kwieciński zupełnieubrany, tylko bez mankietów i munduru, leżał na łóżku, z rękamipod głową, usiłując to prawą, to lewą nogą dosięgnąć szafy,oddalonej o łokieć. Leśkiewicz zaś, ubrany w krawat i starąmarynarkę (dolna część jego istoty znajdowała się jeszcze wpłóciennym negliżu), siedział na amarantowym foteliku, któregoprzeszłość zdawała się być nader burzliwą. Leśkiewicz wprawej ręce trzymał fajkę, lewą od niechcenia opierał na dużymstole, na którym stygnął samowar, walały się okruchy bułek idwie skórki serdelków.

— No i co ty wyrabiasz ze swoimi nogami? — odezwał sięLeśkiewicz, patrząc z politowaniem pełnym goryczy nagimnastyczne zabiegi Kwiecińskiego.

— Stawiam kabałę: iść, czy nie iść do Tekluni. — odparłKwieciński.

— Jeżeli powiedziałeś sobie, że nie pójdziesz, to nie idź.

— W takim razie ona może przyjść...

— Masz diable kaftan! — odezwał się w drugim pokojuGromadzki, na którym, pomimo skromności, czy może z powodujego skromności, imiona żeńskie robiły silne wrażenie.

— A ty, Śledziu, dlaczego się nie ubierasz? — wtrąciłKwieciński, chmurnie spoglądając na negliż Leśkiewicza. —Pominąwszy, że może kto wejść do nas...

— Teklunia — zachichotał Gromadzki.

— Ale nawet nieładnie tak pokazywać się sąsiadom z przeciwka— dokończył Kwieciński.

— Wiesz przecie, że mam robotę — odparł Leśkiewicz. — Ajeżeli ubiorę się, z pewnością wylazę na miasto... Znam siebie.

— Więc rób.

— Tak rób... Ale po co?... Kto mi zaręczy, że nie umrę poostatnim egzaminie?...

I potarł sobie palcem usta, ażeby sprawdzić, czy nie magorączki.

— No, zaraz po egzaminie...

— Więc w kilka lat później. A wtedy co mi przyjdzie z tego,że będę umiał trochę więcej, aniżeli na stopień kandydata?— mówił, krzywiąc się, Leśkiewicz. — Bakterie ani nasycą sięmoją uczonością, ani otrują.

— Ale nauka... Postęp... — wtrącił Kwieciński.

— Postęp!... cha... cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz.— Właśnie teraz myślałem, że kto wie, czy Europa nie dosięgakresu swoich postępów, i czy już nasze wnuki nie zapadną wchińską rutynę, która przeżuwa i zapomina stare rzeczy, nietworząc nic nowego.

Odetchnął jak człowiek próbujący, czy jeszcze może oddychać,i wziął się za lewy bok.

— Otrułeś się serdelkiem, Śledziu, i barłożysz...

— Nie barłożę!... — oburzył się Leśkiewicz. — To są mojenajgłębsze myśli, którymi tylko nie mam zwyczaju dzielić się.Jak roztopiona lawa krzepnie w skałę, jak organiczne tkankiwapnieją, tak wapnieją całe społeczeństwa... Zamiera w nichciekawość, popęd do rzeczy nowych i stają się podobne do mrowisk,albo do rojów pszczelnych, gdzie od tysięcy lat wszystko robi siębardzo porządnie, bardzo systematycznie, ale rutynicznie inieświadomie.

— Skąd u diabla, przychodzą ci takie głupie myśli? — krzyknął,zrywając się z łóżka, Kwieciński.

— Bo widzę kresy cywilizacji tam, gdzie ty ich nie dostrzegasz— odparł podniecony Leśkiewicz. — Spojrzyj choćby na drobiazgi;na stół, na krzesło... Czy myślisz, że za pięćset lat będzie coślepszego w miejsce stołów i krzeseł?... Może sądzisz, że tabułka będzie inna?... A może wyobrażasz sobie, że ludziezaczną budować inny typ domów, i zamiast dzisiejszychpodziurawionych pudeł, zaczną wznosić budynki, podobne dokryształów, albo do skał fantastycznych?...

— I to mówi przyrodnik!... — wołał zaczerwienionyKwieciński.

— Właśnie przyrodnik, który wie, że już nie odkryje się stutysięcy nowych gatunków roślin i zwierząt, nie wynajdzie siękilkudziesięciu nowych pierwiastków, ani kilku nowych sił,takich, jak ciężkość, ciepło, elektryczność... Już dochodzimydo kresu... — zakończył śpiewnym tonem, niby od niechceniaugniatając sobie żołądek.

— To może wy, ale nie my — przerwał Kwieciński. — Patrz-żetylko, ile milionów ludzi zyskało od stu lat wolność osobistą,dobrobyt i oświatę... Zobacz, jak dziś traktują jeńców, rannych, anawet przestępców... Pomyśl, do czego może dojść prawomiędzynarodowe... Zrachuj, ilu ludzi z najniższych sfer przenosisię na wysokie stanowiska...

— Zapytaj się Gromadzkiego, kto był zdrowszy: jego ojciec wszkole elementarnej, czy on w uniwersytecie? — a zobaczysz, co tojest nasz postęp... — odparł z ironią Leśkiewicz i zaczął sobierachować puls.

Gromadzki zerwał się od stolika i stanął we drzwiach.

— Naturalnie, że jest postęp!... — zawołał. — Mój ojciec byłtkaczem, wuj felczerem, a ja już będę lekarzem...

— Za to mój pradziad miał dziesięć wsi i dwa miasta, a ja niemam dziesięciu koszul. To mi dopiero ulepszenie, gdzie, ażebyjakiś tam Gromadzki trochę zyskał, Leśkiewicze muszą stracićwszystko...

— To właśnie dobrze, że rodziny niezużyte wysuwają sięnaprzód, a upadają familie dziwaków i hypochondryków— odburknął Gromadzki, wracając do przepisywania.

Leśkiewicz poruszył się na ponsowym foteliku i ze złościugryzł piórko u cybucha. Ażeby nie dopuścić go do odpowiedziGromadzkiemu, Kwieciński wtrącił:

— Właśnie, że dzisiejszy postęp najlepiej uwydatnia się wrozlewie praw, oświaty, a nawet nauki na wszystkie warstwyspołeczne.

— Piękna oświata — odparł, zmieniając ton, Leśkiewicz— przy której nawet trudno znaleźć korepetytora dla malca.

— Masz chłopca?... — spytał Kwieciński, kontent, żeprzerwała się drażliwa dyskusja.

— Mam w trzeciej klasie kuzyna, za którego chcą płacićpiętnaście rubli miesięcznie... Ale cóż?... Ty go nie weźmiesz...

— Nie mogę.

— Łukaszewski także nie... I choćbym pękł, nie znajdę faceta,którego śmiało mógłbym zarekomendować rodzicom. Bo nużtrafię na jakiego radykała, który mi palnie, że nawet za piętnaścierubli nie zechce uczyć potomka hypochondryków, skazanychna zagładę?... — mówił, śmiejąc się złośliwie, Leśkiewicz.

Kwieciński poznał, że ten niegodziwy żart wysłany był podadresem Gromadzkiego, i oburzył się.

— Głupi ty jesteś, Śledziu, choć pozujesz na złośliwca — rzekł,patrząc na Gromadzkiego, który udawał, że nie uważa, o czymmówią koledzy, i zarumieniony powyżej uszu, pisał, wciąż pisał.

— Ale, jak cię kocham, Niezapominajko — ciągnął ze śmiechemLeśkiewicz — że ty jeszcze nie wiesz, do czego są zdolni demokracii radykaliści...

Nagle umilkł, usłyszawszy znajomy głos na schodach.Jednocześnie Kwieciński schwycił za dzwonek, stojący przyjego łóżku i ze wszystkich sił począł dzwonić, wołając przez okno:

— Barbaria!... Służba! Tu... Tu!... Jaśnie pan przyjechał!...

Nawet Gromadzki rzucił pióro i rozpromieniony wybiegł doprzedpokoju.

IV

Drzwi od przedpokoju rozwarły się z impetem, i ukazał się wstudenckim szynelu i czapce na bakier młodzieniec oryginalnejpowierzchowności. Był to szatyn, duży i rozrosły, który cieszyłsię posiadaniem ogromnych rąk i stawiał zamaszyste kroki;robił przy tym wrażenie człowieka, który patrząc w jakiś odległypunkt, dąży tam z brutalną energią i rozpycha wszystkichpo drodze.

Panowie: Kwieciński, Leśkiewicz, Gromadzki — stanęlirzędem w pokoju. Kwieciński krzyknął:

— Łukasz jest!

I w tej samej chwili zaczęli śpiewać:

— „Niech żyje nam!... Niech żyje nam!... Niechaj żyje, niechajżyje, niechaj żyje nam!... Wiwat!...”

Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że najgłośniej na swojącześć wyśpiewywał nowoprzybyły medyk, sam pan Łukaszewski.

— No, jak się macie? — rzekł, szeroko otwierając ramiona, wktórych znalazł się szczupły Gromadzki.

Dwaj inni panowie rzucili się na szyję gościowi, przy czymKwieciński pocałował go w lewe ucho, a Leśkiewicz w prawąłopatkę.

Po przywitaniu Łukaszewski rzucił czapkę na stół, międzyszklanki, szynel na łóżko Leśkiewicza, i ująwszy się pod bokizawołał:

— Powariowaliście!... A co to?...

I kopnął nogą amarantowy fotelik.

— To fotel... — odparł obrażony Leśkiewicz. — Ale tamto co?...

I wskazał palcem do przedpokoju, gdzie w tej chwili weszłastróżka z walizą, a za nią mały chłopak, z wyrazem obawy napiegowatej twarzy, odziany w kapotę do samej podłogi, z takdługimi rękawami, że mu wcale rąk nie było widać.

— To?... — powtórzył Łukaszewski, obzierając się przezramię. — To nic, to nasz Walek.

— Jaki nasz Walek? — zdziwił się Kwieciński, zwany takżeNiezapominajką.

Stróżka Barbara, osoba tęgiej budowy, z pięknie rozwiniętymbiustem, rzuciła w kąt walizę, i wsunąwszy ręce pod fartuch,zabiegała Łukaszewskiemu z prawej strony.

— Cóż to? — rzekła, pochylając głowę i mrużąc oko. — Cóż to?... Może teraz on będzie usługiwał panom?...

— A wam diabli do tego!... — odparł zuchwale Łukaszewski.

— Diabli?... — powtórzyła baba, podnosząc głos. — To panpłaci za usługę rubla na miesiąc, trzynaście dni nie ma pana w domu,i jeszcze będzie pan lokajczuków naprowadzał?... A pan myśli,że panu taki fąfel wyczyści buty porządnie, zamiecie pokoje?...

— Milcz, Barbaro!... — zawołał Łukaszewski.

— Dołóż węgli do samowara, niewolnico!... — dodałKwieciński.

— Piękny lokajczuk!... — wtrącił Leśkiewicz. — Ależ on sięruszać nie może w swojej kapocie.

— Po coś ty go, Łukaszu, przywiózł?... — dorzucił Gromadzki.

— A bodaj was do prosektorium zanieśli! — krzyknąłŁukaszewski, chwytając się dużymi rękami za głowę.

Potem złapał za ramię Barbarę i rzekł:

— Baba... pyf!... samowar, i gnaj do kuchni...

Baba spokorniała jak gołąbek i w jednej chwili znikła zsamowarem w przedpokoju.

— Dobrze, ale co to jest?... — spytał nieustraszony Kwieciński,pukając nowoprzybyłego chłopca w głowę.

— Walek, idź do kuchni... Zrzuć kapotę i zobacz, jak sięnastawia porządny samowar... — rzekł Łukaszewski.

— Po coś tu przywiózł tego świniopasa??? — odezwał sięLeśkiewicz.

— Ażebyście w szkodę nie włazili — odparł Łukaszewski.

— Do nas niepotrzebny — odrzucił śledziennik — a ciebie aniGromadzkiego nie upilnuje...

— Aj, dowcip!... — mruknął Gromadzki. — W sam raz napodgardlaną kiszkę.

Łukaszewski wzruszył ramionami.

— Zaraz wszystko wam wytłumaczę — rzekł. — Ale ponieważmam zwyczaj wiedzieć, z kim rozmawiam, więc może mi powiecie,co to za dzwonek i na co?

Teraz wystąpił na środek Kwieciński, mówiąc:

— To jest, widzisz, dzwonek brązowy, kupiony za czternaściegroszy od handlarza, ażeby dzwonić na służbę.

— Przecież baba nie usłyszy go na dole.

— No, jeżeli baba go nie usłyszy, to ty usłyszysz, albo twójWalek — odparł Kwieciński.

— Aha! A ten podły mebel, który wyrzucono z publicznego...

Na te słowa Leśkiewicz spochmurniał. Włożył ręce w kieszenie,i odwróciwszy się od kolegi, zwanego Łukaszem, odparł:

— Trzeba być osłem, ażeby nie poznać, że to jest styl Ludwika...

— Którego Ludwika?... zdziwił się Łukaszewski.

— Tego, który był markierem u Loursa — szybko wtrąciłGromadzki.

Leśkiewicz na znak pogardy zwinął usta w rurkę i mimo woliwziął się za puls. A ponieważ zdawało mu się, że puls uderzaza prędko, więc postanowił już nie brać udziału w rozmowie.

— Powiedzże nareszcie o tym Wałku — rzekł Gromadzki,mocno zadowolony z konsternacji Leśkiewicza.

Łukaszewski zamyślił się, jakby układając plan mowy; usiadłna krześle, spuścił oczy i zaczął:

— Wiecie, że „Popiel” jest na guwernerce w Miętuszynie.

„Popielem”, na cześć wielkiego baletmistrza teatrów,przezywano pewnego kandydata matematyki, który w ciągutrzydziestu praktycznych wykładów nie mógł nauczyć siękontredansa, skutkiem czego musiał porzucić zbiorowe lekcjetańca.

— Otóż Popiel — ciągnął Łukaszewski — spotkał tam chłopca,właśnie Walka, którego wszyscy bili, ponieważ był niezdatny dorobót wiejskich.

— Do pasania bydła... — mruknął Leśkiewicz.

— Tak... Ale za to miał wielkie zdolności do rzeźbiarstwa irobót mechanicznych...

— Na przykład do otwierania cudzych zamków — wtrąciłpółgłosem Leśkiewicz.

— Popiel tedy — mówił dalej Łukaszewski — zajął się chłopcem,nauczył go czytać, pisać i rachować... A kiedy teraz oto, wczasie wakacji, wziął go przy nas na egzamin, panna MariaCiechońska była tak zachwycona jego postępami, że...postanowiłem go wziąć do Warszawy i kształcić dalej...

— Co znowu za panna Maria?... — spytał zdziwiony Kwieciński.

— Albo co nas obchodzi jakaś tam panna Ciechońska? —dorzucił Leśkiewicz.

Łukaszewski przez chwilę siedział ze spuszczoną głową,widocznie zakłopotany. Nagle zerwał się z krzesła i zawołałgrzmiącym głosem:

— Ech!... Co ja z wami będę gadał o rzeczach, na których sięnie znacie...

— Na pannach Mariach znamy się — wtrącił Kwieciński.Łukaszewski błysnął oczyma.

— No, no... Niezapominajko, tylko bez kpin... Panny Mariimożemy nie dotykać...

— Nawet nie możemy inaczej... — szepnął Gromadzki.

— Właściwa zaś kwestia przedstawia się tak — ciągnąłŁukaszewski — jest biedny, ale zdolny chłopak, który na wsizginie, a w mieście może się wyrobić na człowieka. Otóż tymchłopcem musimy się zająć...

— Niby... W jaki sposób?... — zapytał drwiącym tonemKwieciński. — Chyba, nie czekając, aż go złapią na ulicy, oddaćgo do Osad rolnych, jak tylko nas okradnie.

— Albo do szpitala przy pierwszych objawach wysypki... —dorzucił Leśkiewicz.

— A! Bydlęta! — wrzasnął Łukaszewski, zrywając się iwykonywając tak zamaszyste ruchy, jakby miał zamiar porozbijaćściany mieszkania, a kolegów powyrzucać za okno. — A!Bydlęta! — powtórzył — Ja wam robię łaskę, a wy kpicie?...Wiem już, coście warci i zaraz dziś wyprowadzam się z chłopcem,ażeby nie oddychać jednym powietrzem z takimi łajdakami... A!Żmije!... — mówił, biegając po pokoju. — Trzy lata wdaję się ztaką hołotą, głowę dałbym sobie uciąć, że to chłopaki porządne,a tu masz!... Ledwie zdarzyła się okazja, i otóż z tej szlachetnejmłodzieży wyłażą lichwiarze, szachraje, lombardziści i wszelkiegogatunku eksploatatorowie... Dajcie mi roztworu sublimatu,ażebym umył ręce, zakażone waszymi uściśnieniami!

— Ale o co ci chodzi, Łukaszu?... — przerwał zdziwiony tymwybuchem Gromadzki.

— Ty mnie się pytasz, hołyszu?... — krzyknął rozbestwionyŁukasz, tupiąc nogą. — Przecie sam nie raz mówiłeś mi, że gdybynie pomoc dobrych ludzi, byłbyś szewcem albo organistą, a tak...będziesz lekarzem! Pozwólże i młodszemu hołyszowi nie pasaćbydła, do czego nie ma ochoty, ale także starać się o prawopisania recept.

Gromadzki zawstydzony cofnął się do stolika i dalej zacząłprzepisywać niewyraźny rękopis, a Kwieciński wtrącił:

— No, nie każdy, kto jest złym pastuchem, musi zaraz byćdobrym lekarzem...

— Więc może być dobrym adwokatem, albo chemikiem — odparłŁukaszewski.

— I umiejętnie fałszować wódkę, czy wody mineralne— dorzucił Leśkiewicz.

— Albo zostać pokątnym doradcą i odbierać nam klientów!— dopełnił Kwieciński.

— Nie bójcie się! — odparł zaperzony Leśkiewicz. — Nim onzacznie konkurować z wami w fałszowaniu wódki, czy w pokątnychporadach, już nie będzie nie tylko was, ale nawet tego cukru,który wyrafinują na waszych kościach.

Na wzmiankę o smutnym terminie Leśkiewicz roztarł sobiepiersi, jakby go zakłuło w płucach.

Kwieciński wzruszył ramionami i rzekł tonem perswazji:

— Po co ty się ciskasz? — Po co się pienisz... Lepiej powiedzwyraźnie, czego chcesz?

— Chcę, ażebyśmy pomogli temu chłopcu kształcić się.

— Na lekarza albo na prawnika — mruknął Leśkiewicz.

— Nawet na chemika od robienia margaryny, wszystko mijedno — odparł Łukaszewski.

— Więc musi pierwej skończyć gimnazjum — mówił Kwieciński.— A jeżeli jest za stary i nie przyjmą go?

— To pójdzie do rzeźbiarza.

— Rzeźbiarze sami nie mają butów.

— No, to go oddamy do stolarza — zakończył Łukaszewski,któremu nie robiły subiekcji nagłe przejścia od uniwersyteckichszczytów do warsztatowego padołu.

— Tak... do stolarza... do rzemiosła, to nawet i ja mógłbymmu wyrobić miejsce — odezwał się Leśkiewicz.

— A widzisz — rzekł Łukaszewski. — Tylko musi gdzieśmieszkać i coś jeść.

— Mieszkać może u nas — wtrącił ze swego pokoju Gromadzki.

— Z głodu przy nas nie zdechnie — mruknął Kwieciński.

— No, widzicie... Widzicie... — mówił już udobruchanyŁukaszewski. — Mnie tylko o to chodziło... Wreszcie każdyz nas może go czegoś nauczyć...

— Ja będę mu wykładał niemiecki, kaligrafię i rysunki — rzekłGromadzki, nie podnosząc głowy od stolika.

— Ja mogę wziąć geografię i jeszcze co... — dodał Kwieciński.

— No, to ja będę go uczył arytmetyki — rzekł posępnieLeśkiewicz. — Tylko niech się pilnuje, bo mu łeb obedrę, i będziewyglądał, jakby go mole zjadły.

— Wybornie! — krzyknął, śmiejąc się Łukaszewski — No,widzicie jacy z was porządni faceci... Walek!... Walek, psiawiaro (on inaczej nie rozumie), wyłaź z kuchni i podziękuj panom.

Z kuchni wynurzył się chłopak z włosami w strąki i w odzieniubardzo podobnym do kupy popielatych łachmanów. Niedobrzerozumiał, o co chodzi, ale ponieważ pan Łukaszewski kazałmu za coś podziękować, więc obszedł wkoło mieszkanie i pocałowałkażdego z panów w rękę. Przy tej ceremonii Kwieciński rozczuliłsię, ponury Leśkiewicz wysunął do pocałunku rękę aż na środekpokoju, a Gromadzki tak się przestraszył, że od stolika skoczyłpod przeciwległą ścianę, wołając na Walka:

— Dajże mi spokój!... Oszalałeś...

— Ależ bestia obdarta! — mruknął Leśkiewicz. — Nieprzypominam sobie, ażebym widział kiedy co równie oberwanego.

— Dziury na łokciach... ani jednego guzika przy spencerku...— A spodnie, fiu!... On je zgubi na schodach — mówiłKwieciński, wykręcając chłopaka na wszystkie strony.

— Nic nie wypatrzysz — odezwał się Leśkiewicz. — Trzebaod razu złożyć kilka rubli i kupić jaką garniturzynę na Pociejowie.

— Rozumie się — wtrącił Łukaszewski.

— I to zaraz, dzisiaj — dodał Kwieciński.

Usłyszawszy to, Gromadzki zerwał się od stolika, pobiegł dokufra i po chwili wrócił. Zarumieniony, wzburzony, stanął naprogu swego pokoju i chciał w te słowa odezwać się do kolegów:

„Moi kochani, mam całego majątku pięć rubli z czymś... Aponieważ jutro odbiorę za przepisywanie z osiem rubli, więcdzisiaj dam na chłopca dwa ruble... Nawet trzy ruble...”

Tak chciał powiedzieć, ale nie śmiał odezwać się pierwszy,tym bardziej, że ze wzruszenia ręce mu się trzęsły i coś go chwytałoza gardło.

— Co tobie?... — zapytał go Łukaszewski, widząc niezwykłezachowanie się kolegi.

— Ja... Ja... — zaczął Gromadzki.

— Nie masz pieniędzy? — spytał Kwieciński.

— Owszem... Ja...

— Tylko mu ich żal — mruknął Leśkiewicz.

— Ja... Ja... — krztusił się Gromadzki.

W tej chwili zapukano do przedpokoju.

— Prosimy! — zawołał Łukaszewski. — Pewnie któryś znaszych...

V

— Rozumie się!... Pan doktór, dobrodziej, nawet przez ścianępoznaje życzliwego człowieka.

To wesołe powitanie wpłynęło z wnętrza osoby ubranej wjasne palto i trzymającej w ręce połyskliwy cylinder. Gość byłpulchny, biały, różowy, wygolony i uśmiechnięty; nienajmniejszą ozdobę jego oblicza stanowił olbrzymi zarost,poczynający się na końcu brody, a rozłożony na wypukłychpiersiach jak ogon pawia. Cała wreszcie postać robiła wrażeniecherubina, którego Stwórca zbyt długo zostawił w wylęgowympiecu i pozwolił mu wyrosnąć do dwu centnarów żywej wagi.

Ułomności ludzkiej natury przypisać należy fakt, że ukazaniesię tego pięknego zjawiska w mieszkaniu studentów nie obudziłomiędzy nimi entuzjazmu. Gromadzki razem ze swojąportmonetką cofnął się i zbladł, jak gdyby zobaczył upiora,Kwieciński był zakłopotany, Łukaszewski spochmurniał, i tylkoLeśkiewicz, obrzucając nowoprzybyłego żółciowym spojrzeniem,zapytał:

— Skądże się tu pan wziąłeś?

— Wszakże sami panowie naznaczyli mi przyjazd doktoraŁukaszewskiego jako ostatni termin...

— Nie jestem jeszcze doktorem — odparł zimno Łukaszewski.

— Ale dziś trzynastego września, pięć dni zwłoki!... — zaśmiałsię gość, pieszcząc delikatnymi palcami swój fantastycznyzarost.

— Dobrą ma pan policję — wtrącił Kwieciński, zwanyNiezapominajką — bo Łukasz dopiero co wysiadł z wagonu.

— Boże uchowaj! Cóż znowu za policja? — protestował gość.— Ale panowie tak serdecznie witali się z kolegą, że pół miasta wie o przyjeździe... Cóż to za chłopaczek?... Ładny chłopak — dodałgość, pogłaskał chłopca pod brodę i strzepnął palce.

— Taki sobie zwyczajny Wałek — objaśnił Łukaszewski.

— A pasport ma?

— Co za dziwna kwestia!— wtrącił Kwieciński. — To samo, cogdyby pana kto zapytał, czy rządcy domów umieją pisać.

Gość rozszerzył białe dłonie, jakby zabierając się do odlotu, irzekł głosem, w którym czuć było mniej słodyczy, a więcejstanowczości:

— Zatem niech ten młodzieniec przyśle mi dziś pasport przezstróża, a dwadzieścia cztery ruble panowie będą łaskawi doręczyćmi zaraz. Idę właśnie do gospodarza, który mnie wezwał, aczuję, że zrobi awanturę za te pięć dni... Nawet właściwie zadwanaście dni, bo on zwykle pierwszego odbiera komorne.

Łukaszewski wydobył portmonetkę, to samo zamyślał zrobićKwieciński; Gromadzki zaś mocno zaaferowany biegał poswoim pokoju, jak gdyby w rozmaitych kątach jego szukałpieniędzy. Tylko Leśkiewicz, zaopatrzony widać w dużekapitały, usiadł konno na amarantowym fotelu i, oparłszy ręcena poręczy, pytał drwiącym tonem:

— Cóż pański gospodarz taki pedant w odbieraniu komornego?Nie mógłby jeszcze tydzień zaczekać?...

Gromadzki nadstawił ucha; odsunięcie terminu zapłaty natydzień wydało mu się nader szczęśliwym pomysłem, chociażwniosek ten sformułował jego wróg, Leśkiewicz.

Piękny rządca zrobił się amarantowy, jak fotelik.

— Bójcież się panowie Boga! — zawołał — Nie narażajcie mniewobec gospodarza! Przysięgam...

— Ale na co jemu tyle pieniędzy?... — badał Leśkiewicz.

— Panie, czy pan tego nie rozumiesz?... Tu idą podatki, tuodnawiaj kamienicę...

— Kiedy? Gdzie? — odezwały się głosy.

— A to gaz, a to wodociągi, a to znowu kanalizacja... Panie— ciągnął rządca — ile ta przeklęta kopanina zjada nampieniędzy!... Dawnaż to historia, kiedy na Królewskiej burza(właśnie przez kanały) wyryła taką jamę, że przysięgam Bogu,można było wsypać w nią pół Warszawy...

— Oho!

— Pół ulicy Marszałkowskiej...

— No, no!...

— Więc niechby tylko pół Królewskiej, a i to strasznywydatek... Miliony!... — prawił piękny rządca, aż mubłyszczały oczy.

— Zdaje mi się, że pan trochę kalospintechromokrenizujesz?— wtrącił Kwieciński.

— Jak to? — spytał rządca.

— No, trochę pan łżesz — objaśnił Leśkiewicz.

Gość tak rzucił rękami, że o mało nie upadł mu połyskującykapelusz.

— Ehe!... — zawołał wzburzony — Panom chodzą pogłowach figle, a ja mam przykrości...

— No, daj już, daj, Śledziu, sześć rubli — wtrącił Łukaszewski. — Gromada, a nie zgubiłeś tam klucza do swojej kasy?...

— Zaraz!... Zaraz!... — odparł Gromadzki tonem, w którymczuć było zgnębienie.

I stojąc pod oknem, jakby chodziło o mikroskopijneposzukiwania, szeroko otworzył sponiewieraną portmonetkę.Wydobył trzy ruble, potem rubla, znowu rubla i wreszcie zacząłz różnych skrytek wyciskać drobne, mrucząc:

— Sześćdziesiąt kop, siedemdziesiąt kop, siedemdziesiąt pięćkop, jest cały rubel!... — zakończył głosem, w którym byłowięcej melancholii, niż triumfu.

Zebrać wszystkie bankocetle w jedną wiązkę, wymienićdrobne na rubla i doręczyć rządcy była to czynność, którejwykonania podjął się Łukaszewski. Spełnił ją szybko i dokładnie,chociaż bez zwykłej mu zamaszystości; może dlatego, że moralnynastrój kolegów był w tej chwili dziwnie uroczysty.

— No, zdaje mi się, że jesteś pan zadowolony — rzekłKwieciński:

— Ach, panie! — westchnął rządca, z pośpiechem chowającpieniądze. — Kiedy po komorne idę do panów, to zupełniejakbym miał ząb rwać... Moje uszanowanie... A o pasporttego chłopczyka będę prosił dziś...

I pędem wybiegł za drzwi, a potem ze schodów, aż dudniło.

— Myślę — rzekł Leśkiewicz, wskazując na Walka — że tenmłody uczeń nieprędko będzie miał garnitur, nawet z Pociejowa.

— Może byśmy poszli co zjeść — wtrącił Łukaszewski. — W półdo pierwszej... Nic w ustach nie mieliśmy... Czyś i ty głodny?...— spytał Walka.

— Głodny, panie — odpowiedział Wałek.

— Roztropne chłopię i śmiałe — zauważył Kwieciński.

— A nade wszystko obdarte — mruknął Leśkiewicz, brzydkopatrząc na chłopca, który swoją drogą już zaczął mu się podobać.

— No, Śledziu, ubieraj się... Gromada, idziesz z nami?— mówił Łukaszewski.

— Mam dziś prywatny obiad — odparł z nienaturalnymożywieniem Gromadzki i znowu zabrał się do pisania.

Tymczasem Leśkiewicz zdjął marynarkę, potrzymał ją przezchwilę za kołnierz i nagle rzekł do chłopca.

— Włóż-no to... Nie tak, ośle, nie w ten rękaw... O tak...Phi, jak ta bestia wygląda!... Gdyby nie oberwane nogawice,można by go wziąć za hrabiątko...

Ubrany, niby w worek, w marynarkę Leśkiewicza, chłopakz dumą spoglądał na jej długie rękawy i mocno odstający przód.

— Portki, jak morowe powietrze — wtrącił zamyślonyŁukaszewski.

— Czekajcie — No!... — wykrzyknął Kwieciński.

Z łoskotem otworzył szafę, zniknął w niej i po chwili wydobyłstamtąd popielaty strój, który stanowił chlubę rodu męskiego,a przedmiot nigdy nie gasnącej zazdrości kobiet.

— Próbuj... Przymierz!... — nalegał na chłopca, któregopiegowata twarz zajaśniała uśmiechem.

Mierzenie spodni z dużego mężczyzny przez małego mężczyznęzwróciło uwagę wszystkich panów. Nawet Gromadzki wstałod przepisywania i z miną człowieka, który głębiej zna kwestię,zaczął robić spostrzeżenia, odznaczające się trafnością.

— Za długie — mówił — na ćwierć łokcia... O!... Za szerokiena dłoń...

— To musi zobaczyć krawiec... — wtrącił Łukaszewski.

— Po co krawiec?... — oburzył się Gromadzki. — Nogawicetrzeba uciąć o tyle... O!... Z tyłu wyciąć klin, o taki...O!... Paski przesunąć, jeden tu, drugi tu... i wszędziepozszywać podwójną nitką. Bo to przecie młody chłopak;żelazo by na nim pękło, a nie dopiero pojedyncza nitka... AleBarbara może to zrobi bez krawca.

— Barbara!... — wrzasnął Kwieciński, chwytając dzwonek ibiegnąc do okna. — Barbara!...

— Mama poszła na miasto — odpowiedział za oknem cienkigłosik, jak ze studni.

— Słuchaj, Gromada, długo tu jeszcze zostaniesz? — spytałŁukaszewski.

— Do trzeciej... Proszony obiad mam o trzeciej... w prywatnym domu.

— Będzie używał — rzekł Kwieciński.

— Jak na kartoflisku — mruknął Leśkiewicz.

— Więc zrobimy tak — mówił Łukaszewski. — Ja ci, Gromada,zostawię czterdzieści groszy, a ty zawołaj babę, daj jej totymczasem i opowiedz, co ma zrobić ze spodniami. Możesztakże wspomnieć o tej podwójnej nitce, bo to dobra myśl; alenade wszystko daj niewolnicy w zęby, ażeby wzięła się zaraz.Pewnie dziś pojedziemy z chłopcem do teatru, więc musi byćspreparowany jak na ostateczny egzamin. Masz tu spodnie,masz czterdziestówkę, a morduj babę, ażeby skończyła przedwieczorem.

— Za pozwoleniem!... — rzekł pochmurny Leśkiewicz.

Spostrzegłszy, że czterdziestówka jest nowa, zabrał ją zestołu, a położył czterdziestówkę z dziurką.

— Na zadatek i taka wystarczy — dodał.

— A teraz w drogę — rzekł Łukaszewski, widząc, że dwajkoledzy już stoją w czapkach. — Wiesz, dokąd idziemy?— spytał chłopca. — Na obiad do restauracji... Bądź zdrów,Gromada; a jak ci dadzą co dobrego, myśl o nas, jedząc.

I wyszli, a między nimi chłopak, w którego niekulturalnymumyśle wyraz „restauracja” przemienił się w „resztancję”i wywołał wspomnienie gminnego aresztu, gdzie dorośli za karęodsiadywali po kilka dni, a małoletnich wójt załatwiał w ciągukilkunastu minut, ale także przy drzwiach zamkniętych.

Na dziedzińcu gromadka studentów zetknęła się z posłańcem,który przypatrzywszy się im, wydobył z torby list i podał goŁukaszewskiemu, mówiąc:

— Pan Kwieciński...

Łukaszewski w pierwszej chwili doznał pełnego słodyczyzakłopotania, jakby go oblano ciepłą wodą. Lecz gdy usłyszałnazwisko kolegi, a tym bardziej, gdy na kopercie przeczytałjego adres, zrobił minę kwaśną i, niedbale oddając listwłaścicielowi, rzekł:

— To do ciebie, Niezapominajko.

Kwieciński zdawał się być przerażony. Szeroko otwartymioczyma przebiegł list, zmiął go i mruknął:

— A bodaj te baby choro...

— Cóż to?... Teklunia? — spytał Leśkiewicz, nie mogącpowstrzymać się od mimowolnego mrugania powiekami.

— Walerka! — mruknął Kwieciński.

— Słyszałeś?... — zdziwił się Łukaszewski, patrząc naLeśkiewicza. — Takie ma szczęście i jeszcze zły...

— Już za dużo!... — odparł Kwieciński, rozpaczliwiemachając ręką.

Leśkiewicz potarł sobie bok, a idący z nimi chłopak zdawałsię być pełny roztargnienia; nie wiedział bowiem, na co patrzeć— czy na rojną ulicę, czy na piękną marynarkę, która zastępowałamu palto.

VI

Gromadzki został w mieszkaniu sam, jak Mariusz na gruzachKartaginy. Po prawej ręce miał amarantowy fotelik, z któregozwieszały się niedbale rzucone popielate spodnie; po lewejstół, na nim dziurawą czterdziestówkę, której blask napełniałcały pokój. Nieco dalej, na lewo, widział niedokończony rękopis,za który, choćby go nawet skończył, dopiero jutro może odebraćpieniądze; zaś na przeciw, za oknem, wznosiła się ta samaściana oficyny, na której tak jeszcze niedawno czytał oczymaduszy długi spis potraw tanich, tłustych, pożywnych, a nadewszystko gorących, bardzo gorących. Już nie tylko z każdejpotrawy, ale nawet z każdej nazwy dymiło się i pachniało świeżymikartoflami, słoniną i przywarzoną cebulką.

Włożył obie ręce w kieszenie i wybuchnął demonicznymśmiechem:

— A... cha! cha!... Proszony obiad — myślał — naktórym, jeżeli dadzą mi co dobrego, mam pamiętać o nich...A... cha!... cha!... Wczoraj może zjadłem ze sto dwadzieściagramów białka, ze sto tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla...Ale dziś... Trochę cukru w herbacie i może z pięćdziesiąt gramówchleba, co znaczy: ze cztery gramy białka, jeden tłuszczu iprzeszło dwadzieścia wodanów węgla... No, jak Boga kocham,że przy takim odżywianiu się nawet porządnie z głodu umrzećnie można...

Kilka razy przeszedł się po mieszkaniu i znowu myślał:

— A podły rządca!... Dlaczego on nie przyszedł jutro, poobiedzie? Miałbym za przepisywanie i oddałbym za komorne,śpiewając... Dziś zjadłbym porcję kiełbasy z kapustą i kotletwieprzowy z kartoflami, a ile chleba!... Przysięgam na Boga,że zebrałoby się ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąttłuszczu, no... a węglowodanów... Ile wlezie... A teraz co?...Mam ze sześć kawałków cukru... więc gdzie tu białko, gdzietłuszcz?... Bodaj tych rządców i gospodarzy cholera, wścieklizna, nosacizna!...

— I to tak będzie do końca — mówił sobie, chodząc. — Comiesiąc komorne, co pół roku wpis... Korepetycji nie ma, cudówtakże nie ma... Ucz się, zdawaj egzamin... Gdyby Leśkiewiczdał mi tę korepetycję, bah! Ale on by mnie utopił w łyżce wody...Jak tylko odbiorę pieniądze za przepisywanie, pójdę do lecznicyi zważę się, a za dwa tygodnie drugi raz... Jeżeli mi wagi ubędzie,niech wszystko diabli wezmą... Przecie jeszcze znajdępostronek....

Spojrzenie jego padło na przedziurawioną czterdziestówkę,która w tej chwili jaśniała jak słońce. Stanął obok stołu, patrzałna monetę i myślał:

— Gdybym kupił ze dwa funty chleba, a za resztę choćby kiszkii salcesonu, miałbym prawie tyle, ile potrzeba, białka,węglowodanów i tłuszczu... Przy tym gorąca herbata... Wnocy dokończyłbym przepisywania... Później do prosektoriumi do kliniki... Tak, za czterdzieści groszy można kapitalnieutrzymać równowagę organiczną...

Nagle błysnęły mu oczy i rumieniec uderzył na twarz. Wcałej postawie było widać determinację.

— Ja poprawię spodnie temu, temu za... smarkaczowi!...— wykrzyknął. — A jutro zwrócę im czterdzieści... kopiejek ipowiem: nie miałem ani grosza, więc skróciłem portki i wziąłemczterdziestówkę. A dziś macie ją z procentem. Nie będę sięprzecież wyczerpywał, bo jeszcze się przydam...

Niezbyt prędkim, ale stanowczym krokiem poszedł do swegokufra, wydobył szpulkę czarnych nici, tudzież igłę, podobnądo lancy... Potem naostrzył scyzoryk na marmurku. Następnie,wróciwszy do pierwszego pokoju, rzucił na stół popielate spodnie,rozciągnął, odmierzył... Zamknął drzwi od sieni, wyszukałcienką, ale mocno oprawną książkę, przyłożył ją do nogawicy,jak linię, i chlast... chlast scyzorykiem. Za pierwszym razemna korcie zrobiła się kreska, za drugim wgłębienie, za piątym iszóstym kawałek nogawicy odpadł. To samo z drugą;odmierzył, położył książkę i ostrym scyzorykiem chlast!...chlast!... Znowu kawałek nogawicy odleciał; spodnie byłyskrócone.

Teraz Gromadzki nawlókł swoją kolosalną igłę, związał nitkęwe dwoje, cofnął się w głąb pokoju, ażeby go nie widzieli sąsiedziz przeciwka, i zaczął zakładać i zszywać skrócone nogawice.Robił to tak szybko i dokładnie, że sam profesor Kosiński musiałbygo uznać za znakomitego chirurga.

Szył i myślał:

— Dwa funty chleba... Salceson i kiszka podgardlana...Akurat będzie ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiątgramów tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla. A jutro oddajęczterdzieści kopiejek i idę do Wróbla na obiad z kawą i zpiwem... Kufel piwa, nie... Dwa kufle!... To mi się przecieżnależy...

W godzinę skończył obszywanie nogawic. Następnie odprułściągacze, znowu za pomocą książki i scyzoryka wyciął klin wpasie i znowu szył z prędkością kurierskiego pociągu, adokładnością machiny rachunkowej. Żaden Nélaton, żadenAmbroży Paré, ojciec nowożytnej chirurgii, nie wykonał takszczęśliwej operacji.

Wtem, kiedy już przyszywał drugi ściągacz, zapukano dodrzwi. W Gromadzkim krew zastygła. Machinalnie wpiął igłęw mundur, popielate spodnie rzucił na łóżko Kwiecińskiego,i blady jak kreda wybiegł do przedpokoju.

Dobijała się stróżowa.

— Czego chcesz? — niecierpliwie zapytał Gromadzki.

— Panowie kazali mi tu przyjść... Może samowar nastawić?

— Nie potrzeba.

— To może zamieść, bo teraz mam czas...

— Niezadługo wyjdę, to zamieciecie.

— A może co zeszyć? — spytała złośliwie stróżowa, patrząc naigłę wpiętą w mundur Gromadzkiego.

Zawsze ją to gniewało, że taki pan, taki uczony, sam sobiewszystko naprawia, zamiast dać zarobek uczciwej kobiecie,obarczonej mężem i dziećmi.

— Dziękuję wam!... — odparł i zatrzasnął drzwi przed nosemtroskliwej baby.

Odeszła, mrucząc jak niedźwiedzica, której zaniepokojonomałe, Gromadzki wrócił do swej roboty, wziął się do niej zpodwójną pilnością, ale w duszy jego zbudził się niepokój.

— Co tu robić?... — myślał. — Baba zaraz powie, że nieskracała spodni, a co ja im odpowiem, jeżeli zapytają oczterdziestówkę?... Kwieciński i Łukaszewski nie szykanowalibymnie, ale Leśkiewicz?... Jutro zaraz przed całym uniwersytetemrozgada, że za czterdzieści groszy szyję cudze portki, jakświnia!...

Skończył szyć, obejrzał swoje dzieło i uznał je pięknym. Alechoć żołądek wielkim głosem upominał się o białko, tłuszcz iwęglowodany, leżąca na stole dziurawa czterdziestówka wydałamu się jakoś ciemniejsza i nawet brudniejsza.

Powiesił odnowione spodnie na drzwiach, zapalił papierosai zaczął chodzić po mieszkaniu.

— Czterdziestówkę — myślał — zarobiłem, jak amen wpacierzu... Wziąć ją, czy nie brać?... Wczoraj także kiepskojadłem, na jutro do wieczora nie mam nic... Organizm wypalasię... Suchoty... Ale jutro wszyscy krzykną, żem świnią...Każdy wreszcie coś dał temu chłopcu: Niezapominajka spodnie.Śledź marynarkę, a o mnie powiedzą, żem chytry i że wyzyskujętakiego biedaka...

Po wypaleniu papierosa głód jakoś uspokoił się. Gromadzkizjadł jeden kawałek cukru, drugi... Następnie zaszedł dokuchenki, gdzie leżał węzełek chłopca i rozwiązał go. Byłytam dwie koszule perkalowe, już brudne, majtki zgrzebne,także brudne, i dwie pary nowych skarpetek (dar panny MariiCiechońskiej).

Gromadzki obejrzał ubogą bieliznę chłopca, biorąc każdąsztukę w dwa palce i wystawiając pod światło. I nagle serceścisnęło mu się gwałtowniej aniżeli pusty żołądek na myśl,że on nic nie dał takiemu biedakowi, jak ten oto Wałek. Wszyscydali. Nawet Leśkiewicz, a on nie tylko nie dał nic, ale jeszczechciał zjeść obiad na koszt nędzarza, który nie ma czystej koszuli.

— Podlec jestem!... — mruknął.

Zbliżył się do otwartego okna i zaczął wołać:

— Barbaria!... Tu... Tu!...

— Mamo, pan woła — odezwał się cienki głosik na podwórzu.

Gromadzki zapalił drugiego papierosa, włożył czapkę nabakier i czekał. Po niemałej chwili zapukała do drzwi stróżowa.

— Czego?... zapytała pochmurnie.

— Macie tu — rzekł Gromadzki, wskazując na stół —czterdzieści groszy... A tu — dodał — jest brudna bieliznatego chłopca... Trzeba ją wyprać na wtorek.

Ponure oblicze baby wyjaśniło się.

— Pan wychodzi? — rzekła. — może samowar nastawić?— Nie potrzeba — odparł. — Idę na obiad proszony.

I wyszedł z głową niezmiernie zadartą, trzymając ręce wkieszeniach, w których nie było ani grosza.

VII

Po kilkuminutowej podróży panowie Kwieciński, Leśkiewiczi Łukaszewski, tudzież ich protegowany Walek znaleźli się napodwórzu restauracji „Château de fleurs”, nazwanej tak zpowodu kilku suchotniczych kasztanków i bardzo rozmaitycha mocnych zapachów, które wydobywały się z kuchni, zalewałypodwórko, a niekiedy i ulicę.

Ażeby zasłonić przed oczyma ciekawych niedokładnościgarnituru Walka, młodzieńcy wybrali najbardziej odległy isamotny stolik, zapakowali chłopca w kąt i usiedli w taki sposób,że prawie nie było go widać. Gdy zaś przez dłuższą chwilęnikt się do nich nie zgłaszał, pochmurny Leśkiewicz zawołał:

— Panienko!... Cóż u diabła! Czy myślicie, że dziady do wasprzyszły?

Na to uprzejme wezwanie przybiegło do nich dosyć pełnoletniedziewczę w różowej sukni, z figlarnym uśmiechem, któregowdzięk nieco osłabiał garnitur spróchniałych zębów.

— Dzień dobry!... Moje uszanowanie!... Ach, i panŁukaszewski przyjechał?... — mówiło dziewczę, wciążchichocąc. — Myślałam, że panowie siądą, jak zwykle, uElżbietki... Ale widać straciła już łaski...

Leśkiewicz patrzał na nią spod oka i, zmiarkowawszy, żewobec ogółu zalet dziewicy można nie myśleć o jej zębach, wziąłją za rękę. Dziewczę nie broniło się, tylko, dla kompensaty, oparłodrugą rękę na ramieniu Łukaszewskiego, a biustem dotknęłogłowy Kwiecińskiego, który zawsze miał najwięcej szczęściado kobiet.

— A to co za indywiduum? — spytała panienka, wskazującbrodą w kierunku Walka.

— Nasz syn — odparł Leśkiewicz i tkliwie uścisnął ją bliżejłokcia.

— Chi... Chi... Chi!... nigdy nie uwierzę, ażeby panKwieciński miał tak brzydkiego syna.

Chwilowe ożywienie Leśkiewicza zgasło, jak zdmuchniętaświeca. Odepchnął rękę niewdzięcznej, spochmurniał jeszczebardziej i zaczął z cicha gwizdać, jakby drwił z Kwiecińskiego,że ma powodzenie u kobiet ze spróchniałymi szczękami.

Ale Kwieciński, zwany także Niezapominajką, okazał sięobojętny na wyróżnienie go z pośród kolegów. Poruszył siętak niecierpliwie, że dziewczę w różowej sukni musiało się cofnąć,i rzekł twardym głosem:

— Co jest na obiad?

— Ja panom poradzę, co mają wybrać: barszcz z uszkami...

— Barszcz — odparł Łukaszewski. I dla małego barszcz.

— Barszcz — powtórzył Kwieciński.

— Rosół — rzekł gniewnie Leśkiewicz, nie patrząc na tę, któraKwiecińskiemu dała pierwszeństwo.

— Sztuka mięsa i ozór na szaro — ciągnęła dalej panienka.

— Sztuka mięsa — odpowiedziano chórem, Łukaszewski zaśdodał:

— A dla małego i sztukę mięsa i ozór. Tylko dużo sosu; niechużyje.

W ten sposób zadysponowano cały obiad, a gdy panienkaodbiegła, rzuciwszy Kwiecińskiemu melancholijne spojrzenie,niewdzięcznik ten szepnął:

— To szturmak!...

— Znać, że się zaręczył — westchnął Łukaszewski.

— I że oprócz tego ma jeszcze na karku Teklunię i Walerkę— wtrącił Leśkiewicz.

— Bój się Boga, jeszcze nie zerwałeś z Teklunią? — zapytałŁukaszewski.

— Bah! — odparł smutnie Kwieciński. — Zerwałem, ale muszęwidywać się z nią, ażeby się uspokoiła. Mówi, że sobie życieodbierze, więc...

— A cóż to znowu za Walerka?

— Z magazynu — rzekł Kwieciński, zwieszając głowę. —Spotkałem ją na Nowym Świecie, upuściła parasolkę...Podniosłem... Zaczęliśmy rozmawiać... Potem zapytałem jej, wnajniewinniejszej myśli: czy sama mieszka? Odpowiedziała,że z przyjaciółką, która często wychodzi z domu... Cholera!...— zakończył Kwieciński, uderzając ręką w stół.

Dziewczę w różowej sukience przyniosło trzy barszcze i jedenrosół, potem rozmaite gatunki mięsa i legumin, potem mnóstwokawy i piwa. Walek, przeżegnawszy się, zjadł barszcz jakotako, ale rozsypał sól i ochlapał się sosem. Opiekunowie jegobardzo prędko spostrzegli, że chłopiec nie umie używać nożaani widelca, skutkiem czego Leśkiewicz musiał mu pokrajaćmięso i uczyć go władania widelcem.

W ciągu tych kłopotliwych zajęć Łukaszewski zrobił uwagę:

— Pięknie się tu prowadzicie!... Kwieciński, zaręczony na wsi,ma dwa ananasy w Warszawie, a i ty, Śledziu, musisz się zdrowołajdaczyć?

— Ja?... — odparł Leśkiewicz, wysoko wznosząc ramiona.

— Nigdy nie byłeś zbyt przyjemnym towarzyszem — ciągnąłŁukaszewski — ale dziś wyglądasz jak zbój.

— Bo mam moralne udręczenia.

— Martwi się tym, że wkrótce upadnie cywilizacja europejska— wtrącił Kwieciński.

Podano kawę czarną (Walkowi także), potem piwo (Walkowiteż). Leśkiewicz oparł łokieć na stole a głowę na ręce irzekł:

— Posłuchajcie mnie. Jeżeli chcecie, abym z wami mieszkał,to dajcie Łukaszowi i mnie pierwszy pokój, a Kwiecińskiz Gromadzkim niech zajmą drugi. Ja z tym podłym Gromadąnie chcę nocować!...

— Oszalałeś!... — zdziwił się Kwieciński. — Przeciemieszkałeś z nim cały rok...

— I przez ten czas poznałem, jakie to ziółko: sknera, egoista...Brudny egoista!... mówił rozgniewany Leśkiewicz.

— Mój Śledziu — rzekł uroczyście Kwieciński. — Wolno ci niedać Gromadzie korepetycji, choć ja bym tego nie zrobił. Ale aż takszykanować człowieka...

— Co to za korepetycja? — zapytał Łukaszewski.

— Ma u krewnych lekcję za piętnaście rubli, powiedział to przyGromadzkim, i nie chce mu jej dać. Świnie tak robią!... —mówił zirytowany Kwieciński.

Walek, nieco blady, wstał nagle od stołu i zaczął wałęsać siępo ogródku.

— I cóżeś się tak zajadł na Gromadę? — spytał LeśkiewiczaŁukaszewski. — Że cię nazwał śledziennikiem?... Miał rację,bo nim jesteś.

— Nie o to! — krzyknął Leśkiewicz, uderzając pięścią w stół.— Ale brzydzę się podłymi egoistami i dusigroszami, i nie pozwolę,ażeby dziecko moich krewnych miało podobnego nauczyciela...Brr!...

— Gdzie zaś Gromadzki egoista?... To biedak spod ciemnejgwiazdy! — odparł Łukaszewski.

— Zaraz ci powiem — mówił Leśkiewicz, obzierając się.— Dobrze, że chłopak poszedł sobie. O, weź chociażby tenwypadek... Popiel chłopca uczył, ty go przywiozłeś, każdy mucoś dał... A Gromadzki co?... Nie dał mu nawet starych szelek,nie poszedł z nami na obiad, ażeby nie złożyć się na wykarmieniedzieciaka... Zresztą... co tu dużo gadać? KiedyNiezapominajka dał Walkowi swoje spodnie, Gromadzki powinienbył dać pieniądze na przypasowanie ich. Tymczasem ty dałeśczterdziestówkę, a on z całą bezczelnością podjął się pośrednictwau stróżowej... To tak robi człowiek, mający ambicję?...

— Może jest goły — wtrącił Łukaszewski.

— Goły? Na mieszkanie zaraz wyłożył sześć rubli, a zaprzepisywanie zapłacą mu jutro kilka rubli. Cha! Cha!...— zaśmiał się Leśkiewicz. — Gromadzki to takie bydlę, iż niedałbym grosza, że sam naprawi chłopcu spodnie, a czterdziestówkęschowa... Barbara jej nie zobaczy...

— To ty jesteś bydlę, Śledziu — odparł oburzony Kwieciński.— Gromada jest taki poczciwy, że nawet tobie zreperowałbyportki, gdybyś nie miał na krawca, ale pieniędzy nie wziąłby...Ja go przecież znam...

— Patrz-no...

W tej chwili nadzwyczajne zjawisko przerwało dalszy spórkolegów. Walek skrył się za śmietnik i dostał wymiotów.Opiekunowie chłopca, panienki, nawet kuchcik, przybieglicierpiącemu na ratunek. Podano mu wody.

— Barszcz, ozór, dwie leguminy, piwo... Wszystko diabliwzięli!... — mruczał Leśkiewicz. — Widocznie ma katar żołądka,biedny chłopiec.

I w sercu zbudziła mu się jeszcze większa sympatia dlaWalka.

— Głupstwo się stało — rzekł strapiony Łukaszewski.— Oczywiście, chłopak przywykł do prostego jadła, a daliśmymu frykasy...

— Żeby tak samo nie stało się z jego edukacją!... — szepnąłwylękniony Kwieciński.

Powoli chłopak uspokoił się, odzyskał rumieńce, odpoczął.Następnie trzej opiekunowie otoczyli go kołem i wśród śmiechujednych, a ubolewania innych gości wyprowadzili na ulicę.

Kwieciński zawołał dorożkę i rzekł do kolegów:

— Odwieźcie malca do domu, a ja muszę pójść...

— Do Walerki — wtrącił Leśkiewicz, podsadzając do powozikuchłopca.

Kwieciński pogardliwie spojrzał na Śledzia, lecz gdy dorożkaruszyła, zatrzymał ją i szepnął do Łukaszewskiego:

— Gdyby was napadła w domu Tekla, powiedzcie, żem choryi że poszedłem do doktora... Tak będzie najlepiej!...

— Już my się nią zajmiemy — rzekł szyderczo Leśkiewicz.

Szybko i bez przygody zajechali do domu. Łukaszewskichciał Walka wziąć pod rękę, ale chory wpadł na schody, jakzając, i już wyglądał z drugiego piętra, nim opiekunowie dostalisię na pierwsze. Mimo to Łukaszewski, uspokoiwszy się, żechłopcu nic nie będzie, zawołał stróżową, i kazał jej nastawićsamowar. Jednocześnie Leśkiewicz spostrzegł wiszące spodnie,już naprawione, i... pilnie je obejrzał.

— A pozszywaliście tak, jak wam pokazał pan Gromadzki?— odezwał się Łukaszewski do Barbary.

— Co pozeszywałam? Te majtasy?... — zapytała zdziwionastróżka. — To przecie nie ja... Pan Gromadzki coś majstrowałigłą, może on zeszył... — dodała tonem, w którym czuć byłoironię i niechęć.

— Nie mówiłem!... — pośpiesznie wtrącił Leśkiewicz, patrząctriumfalnym wzrokiem na Łukaszewskiego. — Ciekawym tylko,gdzie czterdziestówka... dodał złośliwie.

— Czterdziestówkę — odezwała się Barbara — dał mi panGromadzki, żeby wyprać bieliznę chłopcu. Ale pewnie nikt jejnie weźmie, bo dziurawa...

I wydobyła z kieszeni pieniądz, ten sam, który Leśkiewicz,idąc na obiad, własną ręką położył na stole.

Leśkiewicz zobaczywszy to, zmieszał się naprawdę. Szerokootworzył oczy i usta, z których znikł wyraz sarkazmu, i prawiewylękniony patrzał na czterdziestówkę.

— Przynieście cytrynę — rzekł Łukaszewski do Stróżowej, a gdywyszła, odezwał się do zakłopotanego kolegi: — No, a coteraz?...

I z wyrzutem patrzał mu w oczy.

— Ale po co on to zrobił? — pytał Leśkiewicz, usiłującodzyskać dobrą minę.

— Po to, że chciał coś ofiarować chłopcu, a że jest goły jak bizun,więc poprawił mu spodnie i kazał wyprać bieliznę — odparłŁukaszewski. — Czy już tak skamieniał ci mózg, Śledziu, że nawettego nie rozumiesz? Dusigrosz!... — mówił, śmiejąc się. — A jaci powiadam, że Gromada ma więcej szlachetności nie tylko odciebie, ale od nas wszystkich... To człowiek!...

Leśkiewicz głęboko zamyślił się. Chodził po pokoju, gryzłwargi, wyglądał oknem. Wreszcie zabrał czapkę i wyszedł, niepożegnawszy się nawet z Łukaszewskim.

Był głęboko dotknięty, i coś zaczęło w nim fermentować;ale czy na złe, czy na dobre? — Łukaszewski nie mógł odgadnąć.

— Może Śledź wyprowadzi się od nas?... — pomyślał.

VIII

Kiedy Leśkiewicz wrócił do domu, było już dobrze po północy.

W kuchni na sienniku spał zwinięty w kłębek i przykrytypledem Walek. Leśkiewicz zapalił zapałkę i obejrzał chłopca:dzieciak był rumiany, miał głowę chłodną i bynajmniej niewyglądał na chorego.

— No, przecie... — mruknął Śledź.

Wszedł do pierwszego pokoju i znowu zapalił zapałkę.Tu, na żelaznym łóżku, w nadzwyczajnej pozie, rozciągnął sięŁukaszewski: był do połowy zawinięty w kołdrę, nogi wytknąłza łóżko, rękę oparł na ścianie, głowę na materacu, poduszkazaś wysunęła mu się wysoko, na poręcz.

Na drzwiach, jak podwójny wyrzut sumienia, wisiały popielatespodnie, które poprawił Gromadzki. Leśkiewicz westchnął naten widok, i zbliżywszy się do Łukaszewskiego, próbował goobudzić.

— Łukaszu! Łukaszu!... — rzekł pieszczotliwym tonem.

— Pójdziesz won!... — mruknął zaspany Łukasz.

— Naturalnie — myślał śledziennik — pogardza mną...Jutro nikt mi ręki nie poda, a Gromadzki naplwa mi w oczy...Tak posądzać niewinnego człowieka!... O, jakże jestempodły!...

W drugim pokoju swędziła przykręcona lampka nafciana.Leśkiewicz podniósł płomień, Kwiecińskiego jeszcze nie było.Na stoliku leżał rękopis, przepisywany przez Gromadzkiego,a on sam także spał na żółtym drewnianym łóżku, kupionym naPociejowie za osiem złotych.

Leśkiewicz stanął nad śpiącym, który musiał mieć jakieśniespokojne marzenia, bo zrzucił z siebie kołdrę. Gromadzkimiał chudą twarz, spieczone usta i brzuch okropnie zaklęsły,jakby pusty od wielu dni.

Na widok starej kołdry, podartej koszuli, a nade wszystkona widok tak pustego, tak wygłodzonego żołądka, Leśkiewiczowiścisnęło się serce. Sam nie wiedząc, co robi i co mówi, targnąłGromadzkiego za rękę.

— Czego? — mruknął nieprzytomny.

— Gromada — rzekł Leśkiewicz — jadłeś ty obiad?

— Kiedy? — zapytał śpiący, nagle siadając na łóżku.

— Kiedy!... On pyta się, kiedy jadł obiad!... — powtórzyłLeśkiewicz, zwany także Śledziennikiem.

A gdy rozbudzony kolega patrzał na niego dziwnymwzrokiem, rzekł:

— Poczciwy jesteś, Gromada, żeś oddał do prania bieliznęchłopca.

— No, więc i cóż?... — odparł Gromadzki, już odzyskujączmysły. — Po co mnie budzisz? — dodał.

— Widzisz... Widzisz... — mówił całkiem zmieszanyLeśkiewicz, i dobrze nie wiedząc, co mówi — Widzisz... Tego...Może byś mnie opukał...

I to powiedziawszy, zawstydził się własnej głupoty.

— Chory jesteś? — zapytał Gromadzki, spuszczając nogi złóżka.

— Tak... Chory... Struli nas obiadem...

— No, to rozbierz się i kładź się — odparł Gromadzki, owijającsię w swoją starą kołdrę i kładąc na gołe nogi nie lepsze od niejkalosze.

„Jaki to poczciwy chłopak! — myślał Leśkiewicz — a ja go takkrzywdziłem...”

W parę minut rozebrał się do bielizny i był na swoim łóżku.Gromadzki usiadł przy nim i zaczął badanie.

— Wiesz, Gromada, byłem dla ciebie niesprawiedliwy...

— W jamie brzusznej nie ma nic osobliwego...

— Myślałem, żeś ty dusigrosz i egoista...

— Wątroba normalna... Śledziona także...

— Ale dziś przekonałem się, żeś ty szlachetny chłopak.Gromada...

— Cóż ci dolega? — pytał Gromadzki.

— Tak jakoś, o... Tak... niedobrze mi w ogóle...

— Wrażenia subiektywne.

— Ale może to zapowiedź ciężkiej choroby?... — pytałLeśkiewicz.

— No, to pokaż język... Nic osobliwego... Puls... Bój sięBoga, ty masz nawet puls normalny, więc czego chcesz?...

Leśkiewicz nagle podniósł się, i schwyciwszy Gromadzkiegoza rękę, rzekł:

— Gniewasz się na mnie, żem tak podle postępował z tobą?...

— Dajże spokój... Cóżeś ty mi zrobił?...

— Mówiłem, żeś egoista i dusigrosz...

— Ba, żebym choć miał co dusić... — szepnął Gromadzki.

— Będziesz miał!... — zawołał Leśkiewicz. — Jutro dam ci tękorepetycję i jeszcze postaram się o drugą... Będziesz miał zedwadzieścia pięć rubli!...

— Co w ciebie wstąpiło? — dziwił się Gromadzki.

— Dziś poznałem, że jestem niesprawiedliwy osioł... A ty,biedny hołysz, nie masz co jeść!... Nie gniewasz się na mnie? —mówił bardzo wzruszony Leśkiewicz.

W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi kuchni, i wpadłKwieciński.

— Powariowaliście! — krzyknął, zobaczywszy Leśkiewicza iGromadzkiego w objęciach, obu prawie do naga rozebranych.

Z Gromadzkiego bowiem spadła kołdra, a opukiwany przedchwilą Leśkiewicz również nie odznaczał się obfitym strojem.

— Pogodziliśmy się z Gromadą — rzekł Leśkiewicz.

— Ja bo nawet nie gniewałem się na ciebie — odpowiedziałGromadzki.

Jeżeli tak, więc musisz ode mnie pożyczyć trzy ruble —zakonkludował Leśkiewicz. — Niepodobieństwo, ażeby człowieknie jadał obiadów.

— Wprawiłem się — szepnął Gromadzki.

— Bodaj was diabli porwali, łajdaki!... — krzyknął zpierwszego pokoju Łukasz.

— Nie przeszkadzaj, bo oni się godzą — rzekł Kwieciński.

— To niech idą godzić się na podwórze, a nie tu, gdzie budząludzi... Ty skąd wracasz? — spytał Łukaszewski Kwiecińskiego.

— Od Tekluni.

— Więc u Walerki już nie byłeś?

— Owszem — cicho odparł Kwieciński.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.