Aj! Rzęsisteż to kobiecisko nasza pani Maciejowa spod szychtów,aj, siarczyste! Choć bez żadnej pretensji odziane. Gębę majak cielęca wątróbka; na łbie czepiec, że by się go rak nie chwycił;na grzbiecie koszulinę, chlaśniętą od ramienia do ramienia, aspódnicę... Ach!... schowaj się w kąt, piękna Heleno...
Siedzi sobie pani Maciejowa na belce i łata... Ach! Jakłata swój kraciasty, watowany kaftanik. Łata i klnie, klniea wyśpiewuje, aż ryby uszu nadstawiają:
— Bodajżeś ty skisł, paro, nim mi cię Żyd sprzedał!...Bodaj w tobie psy topili, nimeś zaszedł na wielkie utrapieniemoje!... Żebyś nie ty, dawno bym już ze dwa śmietniki dogóry nogami przewróciła!...
Hu! — Ha... Ha...
„ Oj! Hojna, hojna, hojna — pod Pińczowem wojna,
Wszystkie krowy jałowice, tylko jedna dojna!...
Hu!... Ha!...”
Między ulicą Dobrą i nadwiślańskim wałem, między parkanemwodociągu i uliczką Leszczyńską, rozwala się plac obszernyjak ogród Krasińskich, pusty jak wszystkie place i złożony z dwukondygnacji. Niższa z nich ma postać doliny, wyższa zaśtworzy rodzaj płaskowzgórza, patrzącego ku Wiśle spadzistąi pogiętą ścianą.
Gdy woda przybiera, a na środku rzeki, zamiast łopat piaskarzy,pracują siecie rybaków — wówczas dolina staje się jeziorkiem,przy którym strome brzegi placu wyższego formują, obokwodociągu, rodzaj przylądka i półwyspu. W tej epoce zbiegasię tu gromada obdartych uliczników, z których jedni grająw guziki, inni pływają po sadzawce na kawałku deski lub belki,a jeszcze inni, wśród uroczystego milczenia, poszukują robakówna przynętę.
W miarę opadania Wisły sadzawka staje się bagnem, błotem,a wreszcie zupełnie wysycha. Wówczas szare i spękane łożyskojej zarasta gęstymi krzakami ostu, a na wybrzeżu, zamiastkrzykliwej i ruchliwej zgrai, samotna pani Maciejowa łatawiecznie rozłażący się kaftanik, lub, w towarzystwie kilkuinnych dam, przerzuca stogi śmieci.
Rzeczy, podobnie jak ludzie, mają swoje cmentarzyska, doktórych należy plac przy ulicy Dobrej, będący jednym zgeneralnych śmietników miasta. Tu, po dłuższej lub krótszejwędrówce, obok starej podeszwy upada zwiędły bukiet; szmatniegdyś eleganckiej sukni obok gnijących wiórów; okruchyporcelany obok bydlęcej racicy, słowem — wszystko, co siękomu podoba. Najwstrętniejsze kupy różnorodnych szczątkówwypierają się nawzajem, tworząc pstry dywan, nad którympływa obmierzła woń padliny i z pośród którego dziur listkinędznej, skrofulicznej trawy wydzierają się do słońca, jakbybłagając go o ratunek przeciw haniebnemu sąsiedztwu.
Smętny widok; lecz! — o wykwintny przechodniu z SaskiegoOgrodu, nie wzruszaj tak ramionami!... Zakazany ten kącikrzuca pioruny, z których niejeden na twoją własną głowę możeupaść. Tu bowiem, przy tym szkaradnym placu, z którego popromieniach słonecznych pełzną ku górze zdradzieckie miazmaty,tu, pośród tego gnojowiska, leży krynica miasta: dwa filtrywodociągów, a także... studnia ściekowa...
Kanał, śmietnik i filtry — oryginalna trójca! Która z jednejstrony objaśnia niezwykłą śmiertelność Warszawy, z drugiejnasuwa pytanie: po co człowiek żyje na tym świecie? Czy poto, aby służyć za ogniwo między kanałem a filtrem?...
Ale zostawmy w spokoju higienę i filozofię.
Kilka sczerniałych parkanów i barier, kilka telegraficznychsłupów i kilka olbrzymich a zakurzonych stosów belek — oto całeumeblowanie placu pod szychtami. Płowa koza z koźlęciem,para wynędzniałych szkap, wywożących śmiecie, gałganiarkii ulicznicy z Powiśla — oto najzwyklejsi goście tej pustki. Czasem,w dni gorące, można tu spotkać, w cieniu parkanu lub belek,drabów o pokudłanych włosach i straszliwie podartej odzieży,której kolor jak najzupełniej harmonizuje ze zgniłymi barwamiotoczenia. Co oni tu robią?... Przynajmniej w chwili obecnejśpią głęboko, z rozkrzyżowanymi rękoma lub pokurczonyminogami, na pierwszy rzut oka podobniejsi do rozstrzelanych,aniżeli do spoczywających. Co będą robili później?...
Dziwna musi być praca wieczorna ludzi, którzy porę obiadowąprzespali pod szychtami!
Jak wygląda wiosna w podobnym miejscu?... Jak na tlenocy przedstawia się ten cmentarz, do którego flegmatycznyczas przywlókł w okruchach szynk i salon, kuchnię i stajnię,aby je tu w najpotworniejszy sposób przemieszać i zarzucićbłotem?...
Spojrzyjmy:
Na lewo, gdzieś aż w nieskończoność, ciągnie się szerokasmuga bladej, mętnej, że nie powiem: trupiej jasności; torzeka. Na prawo piętrzy się kolosalny, dziwnie poszczerbionywał; to miasto. Po jednej i drugiej stronie, wyżej i niżej, migocąkrwawe lub brudnożółte iskry; to światła w mieszkaniach.Tuż przy ziemi majaczy jakaś delikatna, nieujęta mgła; towilgotne gnojowisko dyszy zarazą...
Zmęczona uwaga przerzuca się w inną stronę, i oto słyszyszmonotonny szum wiatru, plusk fal, a czasem odległy zgiełkmiasta, który, zrazu cichy, stopniowo powiększa się i stopniowoprzechodzi w milczenie... Niekiedy zaszeleści coś bliżej,niby staczający się kamyk albo źdźbło słomy poruszone...To śmierć pracuje...
Nowe znużenie uwagi i nowa refleksja.
Któż zgadnie, czy oprócz gnijących szczątków, obrzydłyzajazd ten nie posiada i innych lokatorów? Miejsca podobneużywają nie najlepszej sławy, a możnaż ufać ludziom, szukającymtu wytchnienia czy noclegu?
Cyt!...
...Wśród martwych, apatycznych szmerów pustkowiauwydatniają się jakieś odrębne głosy, znamionujące życie iczucie. Słychać jakby dreszcz pośpiesznego zgrzytu i chrapaniestłumione, gniewne... Coś jękło? To tylko nowa fala wiatruuderza o parkany, lecz zgrzyt, chrapanie i szamotanie rozlegająsię wyraźnie i ciągle.
Dokoła coraz ciemniej. Wysmukłe słupy telegrafów stercząjak szkielety szubienic, stosy belek przybierają postać mogił,a na szczycie jednej z nich, na tle mrocznego i ogromnegonieba... Cóż to jest?...
To najnędzniejszy z nędzarzy, pies bez pana i dachu, targakość wszczepioną między belki, jedyną, której nie pochwycililudzie...