drukowana A5
16.41
Pan Wesołowski i jego kij

Bezpłatny fragment - Pan Wesołowski i jego kij


Objętość:
40 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-288-0748-8

Pewnego dnia otrzymałem duży pakiet w szarej kopercie,zaadresowany: „Do rąk własnych..., od L. Wesołowskiego”.Z rozpaczą pomyślałem, że znajdę rękopis noweli albo komedyjki;okazało się jednak, że jest to tylko list na kilkunastu arkusikach.

Oto co pisał jego autor:

„Mam do pana wielką prośbę; a że w zeszły piątek zwichnąłemsobie nogę, muszę więc skomunikować się z panem listownie.Nudzę się, bodaj czy nie pierwszy raz w życiu, ale strach! Jaksię nudzę; mógłbym więc napisać list długi jak bandaż, którymmnie obezwładniono. Szanując jednak pański czas, postaramsię być treściwym.

Przeczytawszy zdanie, że: ja mam do pana wielką prośbę — zpewnością zapytasz się: kimże jest ów petent? na czympolega jego prośba? I z jakiej racji nazywa ją wielką? Mamwięc obowiązek odpowiedzieć na każdy taki punkt, a zarazemprzytoczyć kilka szczegółów z mego życia, które objaśnią:dlaczego w wypadku na pozór drobnym muszę odwoływać sięaż do pomocy dzienników?

I

— Kto więc jestem? — Powszechnie mówią, że jestem dobrymczłowiekiem, i co prawda, ja sam nigdy nie doświadczam wyrzutówsumienia. Zresztą, jeżeli nawet budzi się kiedy w moim sercujakiś łagodny niepokój, to nie dotyczy on, broń Boże, występków,ale... raczej... może — nie dość subtelnego pojmowaniazobowiązań małżeńskich.

Pośpieszam dodać, że skrupuły te nie są owocem mojej własnejnatury: według mnie bowiem człowiek nawet powinien trochęgrzeszyć, ażeby łaskawe niebo miało mu co przebaczyć. Naniesz... to jest na szczęście, jestem mężem kobiety doskonałej,pełnej taktu i surowości zasad; nie dziw więc, żemusiałem trochę zarazić się rozmaitymi skrupułami, notabene — po trzydziestopięcioletnim pożyciu.

Czy jestem szczęśliwy? Nie i tak. Nadludzkich rozkoszy, o jakich pisują poeci, nie doświadczyłem w życiu; bo nawet miłość,jedyna rzecz, którą znam fachowo, piękniej mi dziś wygląda wpragnieniach, aniżeli w urzeczywistnieniu.

Ale też i nie znałem ciężkich zmartwień. Nigdy niebankrutowałem, nigdy nie straciłem wielkiego stanowiska, ajeżeli na przykład umarł kto z bliskich, to zwykle zostawiał mitaki zapis w testamencie, że smutek z mojej strony byłbyhipokryzją.

Żyję więc bez trosk i zbyt wielkich wymagań. Lubię zjeśćnie dużo, ale smacznie, wypić jeden kieliszek wina — ale dobrego;w dodatku zaś nie robi mi przykrości przechodzenie od cygar dopapierosów i odwrotnie. Lubię też w dobranym towarzystwiepogadać o polityce, albo zagrać preferansa; z rana czytam,,Figaro”, do poduszki jaki świeży romans — i w trakcie tegozasypiam.

Zwykle nie śni mi się nic, a czasem — że mam lat dwadzieściapięć. Niekiedy jednak (zwykle po rautach, gdzie późno dająkolację) marzę — iż spadam z niezmiernej wysokości. Sny tezaliczam do największych przykrości w życiu i rzucam sięwtedy, wołam i naturalnie budzę żonę, która, obawiając sięzdenerwowania mnie, zapytuje słodko:

— Czy chciałeś czego, Ludwiku?

Przecieram oczy, skupiam uwagę i powiadam:

— Nie, duszko... Niczego...

— Boś tak krzyczał...

— Krzyczałem?... To pewnie przez sen. Śpij, duszko.

— Tak, mam spać, kiedyś mnie wybił ze snu... Pewnie niezamknę oczu do rana... Ach! Te późne kolacje. Zawsze jemusisz jeść. Nic nie dbasz o zdrowie...

I przez cały następny dzień słyszę wymówki (ale spokojnewymówki), że nie dbam o swoje zdrowie...

Tak na przemian śpiąc i czuwając, myślę nieraz, że naprawdę:,,życie jest snem”. Bo i czymże jest moje dzieciństwo, kiedymod bony dostawał klapsy w Saskim Ogrodzie? Czym pierwszamiłość, którą powziąłem właśnie dla tej samej bony, ale jużwówczas, kiedym był w szkołach, a ona została guwernantką?Czym wreszcie wiek młodzieńczy, gdym był najlepszym tancerzemi — na cześć mojej sąsiadki, córki intendenta wojskowego,uczyłem się grać na flecie?

Ta ostatnia umiejętność nawet dziś uprzyjemnia mi życie, aniegdyś omal że nie stała się dla mnie źródłem sławy. Wyobraźpan sobie, że miałem grać na flecie w koncercie amatorskim na celdobroczynny. Zaangażowano mnie, zapowiedziano występ,nauczyłem się kilku arii. Ale — kiedym wszedł na estradę ispojrzałem na natłoczoną salę, opanował mnie taki strach, żezgrabiały mi palce i żadną miarą nie mogłem dmuchnąć we flet.Przyniesiono mi szklankę wina (zamiast wody), kilka życzliwychosób uderzyło brawo — wszystko na nic... Wino wypiłem,ukłoniłem się za oklaski, ale zadąć we flet nie mogłem.Schowałem nawet na pamiątkę ówczesny „Kurier”, opisujący tenwypadek.

Pomimo melancholijnej zasady, że „życie jest snem,” niemogę powiedzieć, ażebym nie posiadał wyższego celu. Jestnim — jakiekolwiek, bodaj honorowe, stanowisko, co znowułączy się z wymaganiami mojej żony.

Trzeba wiedzieć, że żona moja jest ściśle spokrewnioną zksiążętami X, i pochodzi z ambitnej rodziny, której członkowiezawsze piastowali jakieś urzędy kościelne, cywilne, albo wojskowe.Gdym się więc o nią oświadczył, zarzucono mi, że wprawdziemam dobre ułożenie, talenta i ładny majątek, ale — nie posiadamstanowiska.

Naturalnie, że po takim dictum, natychmiast podałem się naaplikanta w komisji spraw wewnętrznych i w następstwiepołączyłem się z najdroższą Ewcią. Gdy jednak wkrótce poweselu trafiła mi się owa przygoda z koncertem, byłem takzłamany na duchu, że rodzina moja i Ewci (ażeby ochronić mnieod możliwego samobójstwa) namówiły nas do wyjazdu zagranicę.

Bawiliśmy tam parę lat, wróciliśmy, wyjechaliśmy znowu;potem spadły na mnie troski ojcostwa, potem edukacja syna,wydanie za mąż starszej córki, i — tak jakoś czas zeszedł.

Dopiero po upływie trzydziestu lat żona moja przypomniałasobie, że ja koniecznie powinienem zajmować jakieś stanowisko.

Rozmowa nasza o tym przedmiocie odbyła się w szczególnychwarunkach. Słońce zachodziło i w gabinecie mojej żony był jużpomrok. Ewcia siedziała na amarantowym fotelu, w czarnejsukni, mając z jednej strony palmę, z drugiej tamburek, naktórym haftowała mi pantofle. Zazwyczaj posągowo piękna,twarz żony wyglądała w tej chwili prawie surowo.

Spostrzegłszy ten wyraz, szybko przypomniałem sobie historiękilku dni ostatnich. Ponieważ jednak nie znalazłem nic w tychczasach, co bym sobie mógł wyrzucać, więc ogarnął mnie takiniepokój, że, usiadłszy na taburecie, nie śmiałem ust otworzyć.

„Czy nie narobił kto jakich plotek?...” — myślałem,czując chłód na plecach, gdy tymczasem żona utopiła we mniespokojne, lecz przenikliwe spojrzenie. Prawie nie mogłemoddychać.

— Mój Ludwiku — zaczęła Ewcia — mamy około 12, 000 rublirocznie...

— Jeżeli nie więcej... — wtrąciłem.

— Trochę nawet mniej.

— Z pewnością więcej — dodałem, czując, że budzi się wemnie duch sprzeczki.

— Wierz mi, że mniej — przerwała, gromiąc mnie oczyma. — Jalepiej wiem.

— Może być.

— Otóż — ciągnęła Ewcia — mamy trochę mniej niż 12, 000rubli rocznie, jedną córkę zamężną, drugą na wydaniu, a nadewszystko — syna, który już ukończył trzydzieści i trzy lata.Na pozór niczego nam nie brak, lecz mimo to nie jesteśmy aniszczęśliwi, ani spokojni.

— Ależ duszko...

— Nie zapieraj się — mówiła żona — bo nieraz widzę, jakziewasz.

— Ja?...

— Ty, i ziewasz z nudów, z braku zajęcia — dodała, akcentującostatnie wyrazy. — I kiedy ty ziewasz, ja wzdycham, myśląc,że przez tyle lat nie postarałeś się o jakie stanowisko, i że naszsyn, Mieczysław, całkowicie wstępuje w twoje ślady. Proszęcię, Ludwiku, zachęć Mieczysława własnym przykładem i ocokolwiek się postaraj. Tylu przecie znamy prezesów, a choćbywiceprezesów, dyrektorów i członków rozmaitych zarządów,iż doprawdy jest mi wstyd, że nie należysz do ich grona. Proszęcię, postaraj się o coś, a w takim razie troskę o Mieczysławasama wezmę na siebie.

W gabinecie zrobiło się jeszcze ciemniej. A kiedy podniosłemoczy na Ewcię i na amarantowym tle aksamitu spostrzegłem,że ma siwe włosy, nagle przypomniałem sobie moją matkę — ipierwszy raz w życiu pomyślałem, że Ewcia robi na mniewrażenie ś.p. matki.

— Spełnię, co każesz, Ewciu — odpowiedziałem, całując ją w rękę.

Znalazłszy się w swoim pokoju, rzuciłem się na szezlong, abypodumać.

„Naturalnie, że Ewcia ma rację — mówiłem sobie. — Choćbydla dania przykładu Mieczysławowi (który w ostatnich czasachzaczął coraz częściej pożyczać ode mnie pieniędzy), muszę zająćjakieś stanowisko i pozyskać tytuł. Tym bardziej, że od wielulat jakiekolwiek stanowisko jest moim marzeniem...”

Tu przerwał się potok myśli. Zasnąłem. A gdym się obudził,byłem już tak zdecydowany na zajęcie stanowiska, żepostanowiłem — kazać zrobić swój portret.

Niepodobna, ażebyś pan przed pięciu laty nie zauważył nawystawie sztuk pięknych portretu mężczyzny w sile wieku,z białą, krótko ostrzyżoną brodą, a cerą dwudziestolatka. Tłumy,szczególnie kobiet, zatrzymywały się przed nim, i nierazsłyszałem uwagi:

— Patrz, jaka to czerstwa cera...

— Jakie żywe oko...

— Prześliczny starzec!

To, panie, był mój portret, ukończony w miesiąc po stanowczejrozmowie z Ewcią. Muszę jednak dodać, że — starcem nazywająmnie kobiety tylko dla przekomarzania się. Czują bowiem i onewe mnie, i ja sam w sobie — młodość od stóp do głowy;przedwczesna siwizna niczego nie dowodzi, ponieważ jest wnaszej rodzinie dziedziczną. Mój ojciec już w pięćdziesiątym siódmym roku życiabył siwy, syn (młokos!) znalazł kilka białych włosów, a nawetEwcia, jak to nadmieniłem, osiwiała również przedwcześnie.

II

Może za wiele piszę o sobie; wybacz pan, ale to tak miłorozpamiętywać swoje, choćby skromne zasługi, szczególniewówczas, gdy człowiek ma obandażowaną nogę.

Nim zakomunikuję panu właściwą prośbę, muszę choć pokrótcewspomnieć o tym, jak pracowałem nad zdobyciem stanowiskaw społeczeństwie, a także o tajemniczych wypadkach, którewplątały się do moich usiłowań.

Ostrzegam, że nie jestem przesądny i w cuda nie wierzę;owszem — jestem raczej sceptykiem. Mimo to historia megokija, którą zaraz opowiem, przekonała mnie, a może przekonai pana, że — są rzeczy na ziemi, o jakich nie śniło się filozofom.

Przede wszystkim zobacz pan, jak zrobiłem znajomość zeswoim kijem.

Chodząc ulicami, mam zwyczaj spoglądać w okna sklepów.W ten sposób można zapoznać się z jakąś przystojną sklepową,upatrzyć tani prezent dla jakiejś cnotliwej i niewymagającejdziewczyny, a w najgorszym razie — można przejrzeć się wszybie, jak w lustrze. Nie jestem pyszałkiem, wyznam jednak,że lubię swoją fizjognomię, a nie znoszę nieporządku w ubraniu.Podwinięty kołnierz, źle zapięty krawat, albo, broń Boże!plamka na klapie surduta, na cały dzień mogą mi zepsuć humor.

Podczas jednej wędrówki zauważyłem w oknie sklepu tokarza— bardzo ładną twarzyczkę. Zatrzymałem się, zacząłem udawać,że przypatruję się laskom, fajkom, szachom i dominom, rzucającjednak słodkie spojrzenie na piękną sklepową.

Nieznajoma dostrzegła oznaki mojej życzliwości, a nawetuśmiechnęła się znacząco. I właśnie, gdy podnosiłem rękę dokapelusza, aby złożyć jej ukłon, osłupiałem...

Między laskami w oknie była jedna czarna, posiadającazamiast gałki — rzeźbioną główkę Murzyna. PrawdziwegoMurzyna z czarną cerą, białymi zębami, ciemno-wiśniowymiwargami, a nade wszystko — ze szklanymi oczyma, które, lubotrochę rozbiegłe, zdawały się mieć pozór życia i myśli.

Otóż w chwili, gdy podniosłem rękę do kapelusza, aby ukłonićsię pięknej sklepowej, spostrzegłem ze zdumieniem, iż rzeźbionyna lasce Murzyn patrzy mi w oczy i — śmieje się na całe gardło.Przechylił się w tył, jakby miał upaść, szeroko otworzył grubeusta i śmiał się ze mnie, no, ale tak, że gdyby był żywymczłowiekiem, choćby Murzynem, musiałbym zażądać od niegowyjaśnień.

Nim otrząsnąłem się z przykrego wrażenia i przypomniałemsobie, że bądź co bądź jest to tylko rzeźbiona laska, sklepowaznikła.

Od tej pory często przechodziłem obok sklepu. Nieznajomejjuż w nim nie było, ale za to kij z gałką w formie Murzynanabierał coraz więcej życia i wyrazu. Niekiedy zdawało się, żepochylony na prawo, rozmawia z laską, mającą na wierzchołkugłowę starca. Innym razem, pochylony na lewo, zdawał siędrwić z kija zakończonego końskim kopytkiem. Czasamizwracał grube wargi do zawieszonej obok cygarnicy, jakbychciał zaciągnąć się dymem papierosa. A innym razem znowuzdawało się, że — mnie poznaje.

Wówczas albo pochylał się do mnie, jakby kłaniając się, alboprzykładał usta do szyby (może chciał mnie pocałować?), alboobrażony moją dla niego obojętnością, stał sztywnie i patrzałgdzieś, na drugą stronę ulicy.

Nigdy nie używałem laski; idąc, trzymałem zwykle w prawejręce rękawiczkę, i to mi wystarczało. Jednakże około sześćdziesiątegoroku życia przyszła mi chęć sprawienia sobie kija. Nie dlategobynajmniej, ażeby się podpierać, bo tego nawet dziś nie potrzebuję,ale — uważałem, że z kijem w ręku będę wyglądał poważniej.Doszedłem nawet do wniosku, że trzymanie złożonej rękawiczkistosowne jest dla mężczyzny tylko między dwudziestym a trzydziestym rokiem.

Pomimo tych uwag, nie wiem jak długo jeszcze decydowałbymsię na kupno laski, gdyby nie okoliczność, że — zostałemczłonkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

„Jużci — pomyślałem — zwierząt nie można protegować bezkija.”

I postanowiłem kupić sobie ów kij z główką Murzyna.

Nie wiem dlaczego, wchodząc do sklepu tokarza, uczułem niecoprzyśpieszoną pulsację. Spoglądam za kontuar — nie ma pięknejsklepowej; miejsce jej zajmuje jakiś zatabaczony jegomośćw okrągłych okularach. Patrzę na okno... Nie ma megoMurzynka!...

— Gdzie pan ma tę laskę z głową Murzyna? — spytałemtokarza. — Chcę ją kupić.

— Murzyna? — spytał. — A to dziwny traf! Nie makwadransa, jak kupił go jakiś pan. Ale znajdę dla panadobrodzieja coś stosowniejszego: kij z dużą, gładką gałką...

— Dziękuję panu — odparłem i opuściłem sklep prawie z żalem.

Już mi nawet laski zaczynają porywać z przed nosa!

Co pan jednak powiesz?... Przechodzę obok sklepu nadrugi dzień i — w oknie widzę znowu mego Murzynka. Pochyliłsię tak, że o mało nie rozbił szyby głową, i zdawał się szeptaćdo mnie z najwyższym niepokojem:

— Chodźże tu prędko, bo mnie jeszcze kto złapie...

Naturalnie wpadłem do sklepu, wołając:

— Jest Murzyn!...

— A jest — odparł tokarz — i co za dziwny traf! Wczoraj,w pół godziny po pańskim wyjściu ze sklepu, ten pan, którykupił Murzyna, odniósł go na powrót i wymienił na kij z dziobemżurawia.

— Co kto lubi — odparłem. — Ileż pan chce za tego diabła?

— Niech będzie dwa ruble — rzekł tokarz.

Zapłaciłem dwa ruble, i od tej pory nie rozdzielamy się z moimMurzynkiem. Jeżelim się zaś kiedy rozdzielił z nim, to on zawszesam do mnie wracał, nabawiając mnie przy tym mnóstwakłopotów.

Jak już powiedziałem, nie jestem przesądny; myślę jednak,że w moim kiju pokutuje jakiś zaklęty diabeł, który nabrał domnie osobliwej sympatii.

Posłuchaj pan bowiem, co mi spłatał zaraz w kilka dni poprzejściu na moją własność.

Zapomniałem dodać z początku, że jestem dość żywegousposobienia, ale łagodny. Pokłóciłem się z ludźmi parę razy,ale nie pamiętam, ażebym kogo uderzył, rozumie się — do chwilikupienia sobie fatalnego kija z murzyńską głową.

Tymczasem od dnia, w którym zamiast złożonej rękawiczkipocząłem nosić laskę, opanowała mnie jakaś dzika werwa. Idącprzez ulicę, nieświadomie ściskałem kij, a ściskając, z grzesznąsatysfakcją myślałem... żeby nim kogo obłożyć!... Jakprzystało na członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Otóż we trzy czy cztery dni po zrobieniu sobie nieszczęsnegosprawunku, idę Nowym Światem. Idę wyprostowany, silnymkrokiem, i nagle uważam, że około mnie poczyna kręcić sięjakieś dwuznaczne indywiduum, które w dodatku bezczelniezagląda mi w oczy.

„Złodziej — myślę. — Ależ dam ci, jeżeli mnie zaczepisz...”W tej chwili, jakby na komendę, szarpie mnie ktoś za kieszeń.Odwracam się i widzę tego samego faceta z najniewinniejsząw świecie miną, jakby nigdy nic.

„Ach! Hultaju! — myślę sobie. Krew uderzyła mi dogłowy, i machnąłem kijem na oślep.

— Jezus Maria! — wrzasnęło podejrzane indywiduum. — A zacóż mnie wielmożny pan tak uczcił?...

— Kto jesteś, łotrze jakiś? — zawołałem, chwytając go za rękę.

— Cóż to?... Wielmożny pan nie poznaje mnie?...Przecież jestem Paweł, lokaj od pana Biedrzyńskiego... Apan mnie tak uszlachcił, że mi ledwo łeb nie pęknie.

Przypatrzyłem mu się uważniej... Prawda: to jest Paweł,lokaj od Biedrzyńskiego!

— Czegożeś się tak skradał, gamoniu?

— Bo mam list do wielmożnego pana od mego pana...O święty Józefie!...

— Więc czemużeś mi od razu nie powiedział?

— Com miał gadać, kiedy wielmożny pan zyrkał na mniespod oka, jakby na złodzieja.

Naturalnie dałem biedakowi trzy ruble i wnet uspokoił się.Swoją drogą otoczył nas tłum gapiów, i na ich żądanie musieliśmypójść obaj do cyrkułu. Tam spisano ze mnie protokół, a nadrugi dzień „Kurier Poranny” ogłosił całe to zdarzenie i jeszczezrobił ze mnie wariata!

Ile z tego powodu wysłuchałem od Ewci!... Nie mamnawet odwagi powtarzać. Już wówczas zacząłem podejrzewaćświeżo kupioną laskę o fatalny wpływ na moje losy; ale gdymspojrzał na głowę Murzynka i zobaczył jego minę zafrasowaną,a nawet przestraszoną, wzruszyłem ramionami.

„Co za nierozsądek przypisywać czarodziejskie wpływykawałkowi drewna? — rzekłem do siebie. — Wprawdzie głupstwo się stało, no, ależ kij temu nie winien. Owszem, okazałon dużo hartu w tym brzydkim zajściu.”

Nie potrzebuję dodawać, że po takiej awanturze stanowczozniechęciłem się do obowiązków członka Towarzystwa Opiekinad Zwierzętami. Żadne stanowisko, żaden tytuł, ale za tociągłe włóczenie się po cyrkułach z furmanami, którzy dręcząkonie. Mam już dosyć cyrkułów.

Zapytasz pan: jaki u licha związek może mieć rola opiekunazwierząt z pobiciem lokaja od Biedrzyńskiego? Czy ja wiem,panie?... Ten związek, żem się zniechęcił do opieki. Wpodobnych zaś wypadkach nie mam zwyczaju rozumować, aleidę za głosem przeczucia.

Ale, ale!... Zapomniałem opowiedzieć, kto jest Biedrzyńskii jaka była treść listu, który w tak przykrych warunkach doręczyłmi jego Paweł.

Będę zwięzły. Człowiek może mieć i nawet miewa dużokochanek, ale przyjaciela — tylko jednego. Biedrzyński (aleTeofil Biedrzyński, bo znam ich kilku) jest takim moimprzyjacielem.

Na stosunku naszym potwierdza się przysłowie, że przyjaźńmożliwa jest tylko między ludźmi wprost przeciwnego charakteru.Istotnie, on i ja jesteśmy dwoma kontrastami.

On — stary kawaler, ja żonaty; on wiecznie słaby i kwękający,ja mam aż za dużo sił; on brzydki jak Mefistofeles, ja...Jaki ja jestem, najlepiej ocenił to sam Teofil, który ciągle mnienamawia, ażebym jechał do Krakowa i pozował Matejce dojakiego historycznego obrazu na senatora, hetmana, albo nakróla!...

Muszę też dodać, że kiedy Teofil tak nie lubi kobiet, iż więcejwidzi w nich złego, niż na to zasługują, ja tak je lubię, że zamykamoczy nawet na istotne wady. Dla dopełnienia zaś istniejącychmiędzy nami sprzeczności, ja wciąż tęsknię do jakiegoś stanowiskai tytułu, jemu zaś najdoskonalej wypełnia życie jego kamienica,pobieranie czynszu od lokatorów albo wytaczanie im procesów.

Nie uchybię memu przyjacielowi, gdy jeszcze raz powtórzę,iż nie należy on do pięknych mężczyzn. Mały, chudy, mażółtawe oczy i rysy drapieżnego ptaka. Ludzie nie znający gowidzą w nim typ lichwiarza; w istocie zaś Biedrzyński większączęść swego dochodu obraca na spłacanie poręczeń za długi,które zaciągnęli inni.

A jaka to prosta i uczciwa natura!...

— Proszę cię, dlaczego ten Fitulski nie kłania mi się na ulicyi jeszcze rzuca na mnie oszczerstwa?

— Cóż on mówi?

— Mówi: „Ja go znam!...” albo: „To jest ziółko!...”

— Pewnie dlatego, żeś za nim poręczył.

— Ależ ja to, com poręczył, najpunktualniej spłacam. Więcczego on chce?

— Właśnie to mu robi przykrość.

— Nie rozumiem — mówi Teofil.

— Ach! Ty niczego nie rozumiesz! Przypomnij sobieprzysłowie: „Chcesz mieć wroga, pożycz mu pieniędzy”.

— Nie rozumiem... Ja przecież nie pożyczyłem mu, tylkomza nim poręczył.

— No, daj mi już spokój — przerwałem.

Mój kochany Teofil nigdy tego nie zrozumie.

Na domiar jest on dziwnie łatwowierny, co stawia go nierazw fałszywej pozycji. Była przecie nawet w naszych stosunkachtaka epoka, że mi Bóg wie jakie o nim myśli przechodziły przezgłowę.

Zajmuje się on gorliwie polityką, czyta wszystkie możliwei niemożliwe gazety (odcyfrowuje nawet szpalty zamazanetuszem!) i z całego świata zbiera pogłoski. Nie ma chyba wWarszawie człowieka, który by tyle co on wytworzył kombinacjipolitycznych i co rok nie spodziewał się wojny.

— Zobaczysz — mówił każdej zimy — będzie...

— Na wiosnę? — przerywam, śmiejąc się.

— Na wiosnę?... Nie wiadomo; a może w czerwcu, albow początkach lipca... Zobaczysz.

Otóż przed kilku laty był taki miesiąc, że mój przyjaciel,oprócz własnych politycznych kombinacji, począł mi znosićtakie wiadomości, że mi od nich stawały włosy na głowie.Opowiadał mi, z miną tajemniczą i uroczystą, o jakichś nowychprzymierzach i wojnach, cytując zawsze bardzo poważne źródła.Powieści swoje zaczynał zwykle w taki sposób:

— Dowiedziałem się dziś, przez trzecie osoby, od konsulaniemieckiego...

Albo: — Słyszałem dziś, wprawdzie pośrednio, ale z ambasadyfrancuskiej...

Niekiedy aż cierpłem. Gdym go zapytał: przez kogo odbierapodobne wiadomości, które w dodatku nigdy się nie sprawdzają?— podnosił w górę brwi i ramiona i odpowiadał:

— Nie mogę nawet ciebie objaśnić, dałem słowo...

Byłem pewny, że marnie zginie wśród nowych swoich stosunków,i dopiero wypadek przekonał mnie o źródle informacji Teofila.

Pewnego dnia zaprosił mnie Biedrzyński do restauracji, gdziejadał od lat kilku. Wszedłszy do salonu, siedliśmy przywspólnym stole, zajętym już przez grono młodych mężczyzn,ilem zauważył, bardzo wesołych, ale trochę złośliwych.

Ledwie nam podano kartę i nakrycia, młodzi zaczęli międzysobą szeptać w sposób, który wydał mi się demonstracyjny.

— Może panom przeszkadzamy!... — zapytałem niecozirytowany.

— O nie!... Bardzo prosimy!... Miło nam widziećpanów między sobą...

I znowu szepty, z których, pomimo, że usiłowałem nie słyszeć,wpadły mi w ucho wyrazy: „Alfons... Bismarck...detronizacja...”

Mnie, wyznaję, cicha ta rozmowa wydała się nieprzyzwoita.Ze zdziwieniem jednak spostrzegłem, że Teofil jest niązaciekawiony w wysokim stopniu. Słuchał, patrzał im w oczy,kręcił się i co chwila pytał:

— Co? Co?... Bo dobrze nie słyszę... A o mojego kolegęmożecie być spokojni... To zacny człowiek, pan LudwikWesołowski.

Ognie uderzyły mi na twarz, kiedym usłyszał podobnąrekomendację. Zmieszałem się — jak sztubak, jakbym stałwobec Ewci; to też bez najmniejszego protestu ściskałemwyciągnięte do mnie ręce młokosów, których nawet nazwisknie pamiętam.

Przysiągłem sobie, że już noga moja nie postanie w tymtowarzystwie; Teofil zaś, jakby nic nie zaszło, wciąż pytał:

— Więc co?... Więc co Bismarck?...

— Nic... Głupstwo! — mówił jakiś blondyn, z fizjonomią,która nie zdradzała wielkiego szacunku ani dla mnie, ani dlaTeofila. — Prawie nic... Mówiono tylko w konsulacie, żeBismarck chce detronizować Alfonsa hiszpańskiego.

— Nie rozumiem. Na co mu to?... — pytał natarczywieTeofil.

— No, jakże na co? W Hiszpanii rewolucja... Potemrepublika... Unia z Francją, potem z Włochami... Związekrzeczypospolitych romańskich.

— Nie rozumiem... Co Bismarckowi po unii romańskiej?

— Co?... Chce wywołać powszechną wojnę i zabrać10-miliardową kontrybucję. To takie jasne, panie, takie jasne...

— Teofilu — szepnąłem — pieczeń ci wystygnie.

— Lubię zimną — odparł mój przyjaciel. — A więcej...Więcej już nic nie słychać?

— Będzie dobrze! — odparł blondyn, podnosząc w góręwidelec.

— Żartuje pan — westchnął Biedrzyński.

— Słyszałem to wczoraj z ust konsula hiszpańskiego.

— Konsula?... — powtórzył Teofil, kierując czerwone zewzruszenia ucho w stronę mówcy.

— Tak. Leczę jego sekretarza na kamień. Wczoraj był uniego, przy mnie, konsul i spytał się: czy kamień już wyszedł?Odpowiadam, że jeszcze nie, ale za tydzień, to z pewnością— także nie wyjdzie. Wtedy konsul ścisnął za rękę sekretarzai powiedział: „Będzie dobrze”. Słyszałem to na własne uszy.

— Figlarz z doktora! — rzekł z uśmiechem mój przyjaciel. — Ale tak naprawdę co słychać?

Podniosłem się z krzesła.

— Przepraszam cię, Teofilu — odezwałem się — ale...wyjdźmy stąd.

— Chory jesteś? — krzyknął Teofil. — Mamy doktora...

— Dziękuję ci, leczę się homeopatią... Tylko wyjdźmy...

Zerwał się i, nawet nie płacąc rachunku, wybiegł za mną naulicę. — Mój drogi — rzekłem mu — ci panowie kpili sobie z nas.

— Ale gdzieżby znowu!... Przecież to moi przyjaciele...

— Twoi, ale nie moi — odparłem.

Szliśmy dalej w milczeniu.

— Wiesz co — nagle odezwał się Teofil — ja sam nierazmyślę, że oni z tą polityką trochę blagują. Ale swoją drogądoskonale chłopaki! Nigdy nie mam takiego apetytu, jak wich towarzystwie. Pomartwią człowieka, nastraszą, rozweselą,obudzą nadzieję — i... i jakoś lepiej trawi się obiad. Niemam do nich pretensji.

Taki jest Biedrzyński, człowiek anielskiego serca, pomimokrogulczej fizjognomii.

Otóż list, za który jego biedny lokaj dostał kijem (dziś jeszczewstyd mi!), pochodził od Biedrzyńskiego. Teofil radził mi,w sposób naglący, ażebym zapisał się na członka TowarzystwaWzajemnego Kredytu, że niezadługo odbędą się wybory, i żeprzy pomocy jego (Teofila) i jego przyjaciół, mogę zostaćczłonkiem zarządu, lub choćby komisji rewizyjnej. Donosiłteż, że sam leży w łóżku, gdyż ma katar.

Projekt ten podobał mi się. Jużci lepiej tytułować się:członkiem zarządu, aniżeli opiekunem zwierząt. Naturalnie zarazpojechałem do cierpiącego Teofila i ułożyliśmy plan kampanii.

Odbyła się ona akurat w tydzień później, w ResursieObywatelskiej, na zgromadzeniu ogólnym.

Gdyśmy weszli do dużej sali, było w niej już kilkuset mężczyzn,siedzących na ławach i krzesłach, jak w parlamencie. Niektórzyz tych panów rozmawiali o teatrze, albo o cenach zboża, jedendrzemał, jeden piłował sobie paznogcie, a jeden (ile mogłemwyrozumieć) dowodził płaczliwym głosem, że skutkiemniedołęstwa czy złej woli zarządu, Towarzystwo musizbankrutować, ponieważ w sprawozdaniu budżetowym znajdujesię omyłka, wynosząca 2 ruble i 17 kopiejek.

— Któż zaś nam zaręczy, panowie! — biadał dalej mówca— czy na rok przyszły cyfra ta nie posunie się o kilka miejscwyżej i nie spowoduje omyłki o dwieście tysięcy, lub nawet odwa miliony rubli?...

Po tych słowach obecni zaczęli bardzo hałasować, a najbardziej— siedzący przed nami otyły olbrzym. Był to człowiek w moimwieku z najeżonymi wąsami i fizjonomią tygrysa. Odpowiadającpoprzednikowi, boleśnie udeptał swego sąsiada w nagniotek,Biedrzyńskiego trącił w piersi krzesełkiem, i niepytany aniupoważniony, krzyczał ogromnym głosem, że w tym zgromadzeniunikomu ufać nie można, ani oponentom, ani zarządowi.

Wiele czasu upłynęło, nim dzwonek uspokoił zamieszki.Niektórzy, ziewając, zaczęli już wychodzić. Wtedy Biedrzyńskipobiegł do prezydialnego stołu i coś poszeptał z siedzącymi zanim dygnitarzami. Mimowolnie westchnąłem, pomyślawszy, jakpoważnie wyglądałbym za takim stołem...

Niebawem wrócił do mnie zadyszany Teofil, wołając:

— Mów, mów!... Masz głos. Podałem cię na kandydata.

Jednocześnie prezydujący wezwał mnie do zabrania głosu.

Gdym powstał, jegomość z najeżonymi wąsami odwrócił siędo mnie z krzesłem, i patrząc mi w oczy, zapytał Teofila:

— Cóż to za nowy Demostenes?

Odgadłem, że będzie to przeciwnik mojej kandydatury dozarządu, lub przynajmniej do komisji rewizyjnej. Gniew zakipiałwe mnie, ale jednocześnie uległem natchnieniu i postanowiłemzaimponować moim oponentom — wymową.

— Panowie! — rzekłem. — Wprawdzie w tym szanownymzgromadzeniu jestem człowiekiem nowym i nieznanymi, że tak powiem, jedną nogą jeszcze stoję wśród tej szerokiejpubliczności, która stanowi ogół. Mam więc, zda mi się prawo,w imieniu tej publiczności, w imieniu narodu, podziękowaćzarządowi za jego uczciwą pracę...

— Ciekawym, kto go upoważnił do przemawiania w imieniunarodu? — zawołał jegomość z tygrysią twarzą.

Potem ziewnął mi w sam nos i hałaśliwie wyszedł z sali.

Nieprzyzwoity ten postępek obecni skarcili wybuchem śmiechu.Byłem jednakże tak zirytowany, że — nie mogąc mówić dłużej— usiadłem.

— Pysznie zacząłeś! — szepnął Teofil. — Mów śmiało dalej.

— Ani myślę — odparłem. — Kto jest ten grubianin, którymi przerwał!

— Steinberg, pułkownik pruskich dragonów — objaśnił Teofil.— Trochę zawadiaka, ale w gruncie rzeczy dobry człowiek.

Chciałem biec za pułkownikiem pruskich dragonów i wyzwaćgo na pojedynek. Ale zatrzymał mnie Teofil, do głosowania.Rzuciliśmy obaj kartki z nazwiskami naszych kandydatów, agdy obliczono rezultat, okazało się, że — Teofil dostał jedengłos do komisji rewizyjnej, a ja także jeden do zarządu.

Usłyszawszy to, obecni znowu wybuchnęli śmiechem, coskłoniło mnie i Biedrzyńskiego do opuszczenia sali. Byłemwściekły i przysiągłem natychmiast wykreślić się z Towarzystwa.

Długo czekaliśmy w kontramarkarni, nim po wielu krzykachi omyłkach wydano nam rzeczy. Któż jednak opisze złość,w jaką wpadłem, przekonawszy się, że mi wzięto nowe kalosze,a zostawiono stare, i... że zamiast mego Murzynka oddanomi jakąś laskę hebanową z psim łbem...

Murzynek mój zginął! Wróciłem późno do domu i całą nocnie mogłem zmrużyć oka, w części z powodu awantur nawczorajszym zebraniu, w części z żalu po kiju, do któregom sięprzywiązał.

Wtem, około południa, służący oddaje mi kopertę, w którejznalazłem bilecik z nazwiskiem: „Pułkownik Jan Steinberg”i z następnymi słowami:

„Odsyłam pańską laskę, prosząc o zwrot mojej, hebanowej.”

Istotnie zgubiony Murzynek wrócił do mnie, ale w takichwarunkach, że nawet nie mogłem się z niego ucieszyć. Jak to,więc ten awanturnik, Steinberg, naprzód sam zamienił mi laskę,a następnie przysyła mi impertynencki bilet?... Poczekaj!

Siadłem i na swoim bilecie odpisałem:

„Odsyłam hebanową laskę, a zarazem stare kalosze, prosząc o zwrot moich, nowych.”

Szczerze byłem kontent z tej zwięzłej i energicznej odpowiedzi.Uczucia moje jednak szybko się zmieniły, gdy w godzinę późniejzgłosili się do mnie jacyś dwaj panowie, a razem z nimi lokajz pakietem.

Panowie przedstawili mi się, a jeden rzekł:

— Pułkownik Steinberg twierdzi, że pan posądził goo rozmyślną zamianę kaloszów. Stanisławie — zwróciłsię do służącego z pakietem — pokaż kalosze pułkownika.

Wydobyto kalosze. Były one tak ogromne, że słoń mógłbyw nich chodzić. Były z cholewami, a wewnątrz z cyframiSteinberga.

— Tak — rzekłem — to nie są moje kalosze.

Przeszliśmy do gabinetu, a jeden z dwu panów znowu zabrałgłos:

— Więc przyznaje pan, że nadesłane kalosze nie są pańskąwłasnością?

— To przecie jest widoczne.

— I gotów pan przeprosić pułkownika za wyrządzoną muobelgę?

— Ani myślę! — zawołałem z gniewem.

— W takim razie da mu pan satysfakcję z bronią w ręku.

— I owszem — odparłem. — Pan Steinbok...

— Steinberg — poprawił jeden z przybyłych.

— Wszystko jedno — rzekłem cały drżący. — Pan Steinbergtyle razy obraził mnie, że, bez względu na mój poważny wiek,będę się z nim strzelał. Muszę...

— Czekamy więc pańskich sekundantów — odpowiedzieli cipanowie (a może tylko jeden z nich) i ukłoniwszy się uroczyście,wyszli.

Zaraz pojechałem do Teofila, z nim do starego majoraWilczyńskiego, który miał być drugim moim sekundantem, iposłałem ich pod wskazany adres.

Późno wieczorem wpadł do mnie Biedrzyński. Nigdy niewidziałem go w stanie tak podnieconym. Zbudził się w nim nietylko duch rycerski, ale nawet okrucieństwo.

— Wiesz? — mówił, machając pięściami — przyjęliśmywszystkie warunki! Niech diabli porwą!... Możeprzynajmniej ty nauczysz rozumu tego drągala. Będziecie sięstrzelali pojutrze.

— To... To już nieodwołalny termin? — spytałem.

— Już podpisaliśmy protokół. Marsz do bariery, każdystrzela po dwa razy. Jeżeli ci dobrze pójdzie, z pewnością naprzyszłych wyborach zostaniesz członkiem zarządu, bo tegoSteinberga nikt nie lubi. No, dobranoc ci, mój złoty!...

Pożegnał mnie rozpromieniony. Późno ległem spać, i przezcałą noc śniło mi się, że spadam z wysokości. Nigdym się taknie zmęczył we śnie.

Nazajutrz znowu odwiedził mnie Teofil. Doniósł mi, że już sądobre pistolety i chirurg, ale zauważyłem, że trochę stracił werwę.

— Głupi interes — mówił. — No, ale trudno... Musimy sięstrzelać...

— Może... — odezwałem się — może sądzicie, że powinienemzrobić jakiś krok?

— Nigdy! — zawołał Teofil. — Właśnie mówiliśmy o tym zmajorem. Jeżeli zgoda jest możliwa, to tylko na placu, gdyprzejdziesz do mety, nie strzelając za pierwszym razem.

— A... A jeżeli on...

— Przeprosi cię? Nie, on tego nie zrobi!

— Domyślam się. Ale... jeżeli on wystrzeli, nimdojdziemy do mety?

— O to bądź spokojny — rzekł Teofil. — On z pewnościąbędzie cię przetrzymywał... To wściekłe zwierzę, nie człowiek.

Uczułem taki dreszcz w wargach, żem musiał ścisnąć zęby.

— Więc — odezwałem się po chwili — może by zrobić jakiśkrok pojednawczy?...

— Teraz nigdy, skompromitowałbyś się. Na pojednanie jestzawsze czas, więc najlepiej zrobić to na placu, po przyjściu dobariery bez wystrzału. Tak robią wszyscy dżentelmeni.

Uściskał mnie i wybiegł zamówić dwie karety. Drugą — „nawszelki wypadek...”

— Bodaj was pioruny zatrzasły! — mruknąłem, gdy już byłza drzwiami. — Czego u diabła ten Biedrzyński jest taki nieugiętyna punkcie honoru, gdy chodzi o mnie? Ja powinienem byćnieugięty, a do niego należy mitygować.

Nie powiem, żebym się bał, albo żeby rady mojego przyjacielanie były słuszne. Ale jego zaciętość gniewała mnie; bo imwięcej zachęcał do zgody, tym mocniej oburzyłby mnie naSteinberga i podniecił do walki.

W dzień pojedynku byłem spokojny, jak nigdy. Nie mogłemwyobrazić sobie, ażeby sprawa między dwoma ludźmi poważnymi,w towarzystwie czterech innych ludzi poważnych, miałazakończyć się tragicznie. Irytowałem się tylko zapasową karetą,którą mój przyjaciel ciągnął za nami na plac.

Bądź co bądź, około południa znaleźliśmy się wszyscy na poluwalki, w pewnym zamiejskim parku.

Ukłoniliśmy się naszym przeciwnikom, oni nam, i spojrzałempo fizjognomiach. Steinberg sapał jak byk, Biedrzyński byłblady i co chwila biegał między drzewa; ja zaś (mówię bezprzechwałek) czułem się zupełnie spokojny. Spokój ten przeszedłnawet w dziwną apatię, gdym usłyszał stukanie nabijanychpistoletów.

Świadkowie wybrali plac na łączce, otoczonej gęstymi drzewami.Wymierzyli odległość i na barierze z mojej strony wbili w ziemięMurzynka. Był on zwrócony twarzą do mnie, i teraz dopierospostrzegłem, że mu wypadło jedno oko...

„Gdzie mogło podziać się to oko?” — myślałem.

Postawiono nas na metach, dano w ręce pistolety i starymajor zaczął coś mruczeć pod nosem. Ale co? — nie zrozumiałem.

„Gdzie mój Murzynek podział oko?” — snuło mi się pogłowie.

W tej chwili przybiegł do mnie Teofil.

— Nie strzelaj za pierwszym razem. Na barierzezaproponujemy zgodę — szepnął.

— Wszystko mi jedno.

— Baczność! — odezwał się sekundant Steinbergazakatarzonym głosem, a po chwili dodał — Drugi strzał wdziesięć sekund po pierwszym... Panowie awansują...Marsz! ...

Machinalnie ruszyłem z miejsca, lecz spojrzawszy na megoMurzynka, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Hultajmiał taką minę, jakby, przymrużywszy jedno oko, celował domnie z błazeńskimi grymasami. W tej chwili usłyszałem przykryświst koło ucha. Podniosłem oczy. O kilkanaście kroków przedemną stał gruby Steinberg, otoczony obłokiem niebieskawegodymu.

— Jedna sekunda!... Dwie sekundy!... Trzy sekundy!... — wrzeszczał zakatarzony tenor.

— Strzelaj, Ludwiku! — wołał Biedrzyński.

— Ognia!... Pal! — komenderował major.

Zacisnąłem pięść, w której tkwił pistolet. Szarpnęło, huknęło,poczułem zapach siarki...

— Zuch dziad! Jeszcze mógłbyś służyć w dragonach!— krzyknął wielkim basem Steinberg, ująwszy się pod boki.

Przypadli do nas świadkowie i doktorowie, a Teofil z płaczemrzucił mi się na szyję:

— Nie wiedziałem, że jesteś taki bohater!... — szlochał.

Milcząc, uścisnąłem go: zdawało mi się, że w tym uściskuobejmuję całą ludzkość.

W tej chwili zbliżył się Steinberg; zgniótł mi rękę swojąogromną łapą i z grubiańskim śmiechem zawołał:

— No, stary, daj pyska!... Mowami swoimi możesz sobie— zapalać fajkę, aleś zuch... Kiedyś mi się roześmiał przybarierze, chciałem ci w łeb palnąć. Nieszczęściem, za dużo pijęi grywam w bilard, więc mi drgnęła ręka... Daj pyska zdrugiej strony!

Ucałowałem go grzecznie, ale bez zapału. Nie jestemfaryzeuszem, aby twierdzić, że robią mi przyjemność karesyczłowieka, który przed minutą godził na moje życie.

Przy tym: jaki niesmaczny koncept nazywać mniedziadem!...

Świadkowie zapakowali pistolety, chirurgowie swoje narzędzia(jeden z nich, wysoki i kędzierzawy blondyn, ostentacyjniewkładał w futerał kleszcze położnicze) i — zabraliśmy się zpowrotem do naszych karet. Już widać było za zielonymikrzakami czarne pudła powozów i lakierowane kapeluszewoźniców, kiedy nagle — stanąłem.

— Gdzie mój kij?... Znowu zgubiłem Murzynka!...

— Pewno został na mecie — odezwał się sekundant Steinberga.

— Pal go diabli! — zawołał Steinberg. — Idźmy, panowie doStępka, bom okrutnie głodny.

— Natychmiast was dogonimy — odparłem, zawracając kułączce.

Teofil przyłączył się do mnie.

— Daj spokój — mówił — nie warto tracić czasu dla takbrzydkiego kija. Dam ci w prezencie lepszy.

Nie odpowiedziałem mu, lecz przyśpieszyłem kroku. Jak to?Miałbym się wyrzec Murzynka, który wywołał ten sławnypojedynek i tak dzielnie sekundował mi przy barierze?...Nigdy!

Nie doszedłszy do łączki, zetknęliśmy się z kilku chłopamii małym pastuszkiem. Chłopiec trzymał w ręku Murzynka.

— Moja laska! — zawołałem.

Chłopi stanęli, a jeden odezwał się:

— To panowie strzylali w parku?

— Śni ci się, człowieku! — zawołał Teofil i nieco pobladł.

Wystąpiłem naprzód.

— Ten pan nie strzelał — rzekłem do chłopów, wskazującBiedrzyńskiego — tylko ja. Miałem pojedynek.

— No, to pan zapłaci za krowę — odparł chłop.

— Za jaką krowę?

— A za tę, co ją pan ubił. Piankne było bydlę, warte ze storubli.

Naturalnie poszliśmy do krowy, która nie była zabita, tylkoraniona w łopatkę. Znalazła się nawet kula, którą przy nasnajstarszy chłop wyjął spoza skóry zwierzęcia tępym kozikiem.

Targ w targ, daliśmy chłopom sześć rubli za krowę, pastuszkowidwadzieścia groszy za znalezienie mojej laski, a w godzinę późnieju Stępka piliśmy ze Steinbergiem bruderszaft.

Przy tej okazji Teofil zrobił awanturę, i dopóty wyzywał napojedynek najmłodszego subiekta, dopóki nie spadł z krzesłai nie zasnął na podłodze. Chciałem go przenieść na kanapkę,ale sił mi zabrakło; zresztą całą uwagę zaprzątał mi Murzyneki rozstrzygnięcie pytania: czy mój kij jest dla mnie pożyteczny,czy szkodliwy? Że bowiem wpływał na moje losy, było ażnadto widoczne.

Gdy wróciwszy do domu, opowiedziałem Ewci o pojedynku,żona zrobiła mi scenę krótką, ale nadzwyczajną.

— Pojedynkowałeś się?... Tak, musiałeś; to było twoimobowiązkiem...

W następnej jednak chwili dostała serdecznego płaczu, azawoławszy Mieczysława i młodszą córkę Ludkę, naprzód nakazałaobojgu, aby mnie w sprawach honorowych naśladowali, a potemuklękła przed Mieciem i zaklęła go, ażeby nigdy nie pojedynkowałsię, jeżeli nie chce wpędzić jej do grobu.

I do dziś dnia nie wiem, drogi panie, czy, według opinii mojejżony, zrobiłem dobrze, czy źle z tym pojedynkiem... Razbowiem mówi mi Ewusia, że strzelać się miałem obowiązek(szczególne obowiązki, notabene w małżeństwie!), a innym razemnadmienia, że do śmierci nie zapomni mi pojedynku...

Mądry, kto z kobietami dojdzie do ładu!

Mylisz się pan jednak, sądząc, że na tym kończą się piekielnefigle mego kija i niepokoje domowe. Mój Murzynek zrobił mijeszcze parę takich szpasów, że szczerze byłbym kontent, gdybymi go kto ukradł, porąbał i rzucił w ogień. Sam boję się zrobićmu coś podobnego.

Nim opowiem, co mi znowu zmalował, i nim przejdę dowłaściwej prośby, jaką mam do pana, muszę wspomnieć owypadku, skutkiem którego Ewcia zabroniła przestępowaćnaszego progu — Biedrzyńskiemu!... Tak, panie: TeofilowiBiedrzyńskiemu, jedynemu przyjacielowi, jakiego posiadamna ziemi!

Pewnego razu przyszedł on do nas wieczorem. Czekającna herbatę, usiedliśmy w moim gabinecie, przy drzwiach,prowadzących do salonu. On, jako mały, siedział na krześle,ja — na fotelu.

Tymczasem, robiąc przygotowania do kolacji, kręciła się pocałym mieszkaniu nowo przyjęta panna do towarzystwa Ludki,osoba młoda i zapewne przystojna, bo nawet nie miałem czasujej się przypatrzyć.

Otóż, było prawie ciemno, kiedy koza ta biegła przez mójgabinet do salonu. Obaj z Teofilem, gdy wpadła między nas,unieśliśmy się trochę z siedzeń, na znak uszanowania; a ten,panie, smarkacz, jak wrzaśnie... Wielki Boże! ze trzydzieścilat nie słyszałem takiego krzyku...

— Co to? — zawołał przestraszony Teofil, zrywając się zkrzesła.

— Pewnie zasłabła — odparłem.

Ale byłem tak zmieszany, że machinalnie posadziłem Teofilana fotelu, a sam zająłem jego krzesło.

— Czy ona nie cierpi epilepsji? — pytał troskliwy Biedrzyński. — Biedne dziecko...

W tej chwili weszła do nas Ewcia ze świecą. Była blada,oczy jej płonęły. Bystro spojrzała na fotel, gdzie siedział Teofili — rzekła do mnie drżącym głosem:

— Przeproś, Ludwiku, pana Biedrzyńskiego, że herbaty dziśu nas nie będzie. Mademoiselle zachorowała, oboje musimyjej pilnować, a że i Ludka nie siądzie do stołu, więc przeproś...

Ukłoniła się piecowi, który stał na przeciw drzwi, i odeszła,pełna groźnego majestatu. Nigdy nie wydał mi się tak pięknyjej imponujący wzrost i wdzięczne ruchy.

— Nie rozumiem! — wyszeptał odurzony tym ciosem Teofil.— Zdaje się, że pani Ewa wypędziła mnie z domu?...

— To przejdzie — rzekłem.

— Ale nawet nie wiem za co? — dodał, chwytając pudełkocygar, zamiast swego kapelusza. — Czyżby Fitulski oczerniłmnie przed panią Ewą...

— To przejdzie, to przejdzie... — upewniałem, żegnając go czule.

On, biedak, wyszedł od nas na palcach, i zerwawszy z kołkaswój paltot, wymknął się na schody, przez drzwi tak wąskootwarte, jakby był nie większy od szczura.

Po jego odejściu, a raczej haniebnej ucieczce, ukazała sięEwcia po raz drugi.

— Czy wiesz — rzekła — co zrobił ten nędznik?... Zaczepiłmademoiselle... U mnie, w moim domu...

— Może to nie on, cóż znowu? — wtrąciłem i ugryzłem sięw język.

— Więc chyba ty? Nie przypuszczam jednak, ażebyś byłtak nikczemny; zresztą nie siedziałeś na fotelu.

— Może... Może sama się potrąciła o fotel.

— Dosyć! — przerwała Ewcia. — Nie zmuszaj matki swoichdzieci do szczegółowych wyjaśnień tego wstrętnego czynu. Oddziś dnia noga Biedrzyńskiego nie postanie w naszym domu, aty daj mi słowo, że zerwiesz z tym bezwstydnikiem, któryzbezcześcił moją powagę, a i ciebie może wciągnąć we własne brudy.

— No, widzisz... — zacząłem.

Ale spostrzegłszy, że Ewcia znowu blednie, dałem słowo, żebędę unikał Teofila.

Łatwiej jednak obiecać, niż dotrzymać. Już na drugi dzieńodwiedziłem biednego przyjaciela, który rozchorował się z żalu,a następnie odwiedzałem go co parę dni.

Teofil miał dom na Lesznie. Zwykle więc siadałem w tramwaji dojeżdżałem prawie do drzwi jego mieszkania. Trwało toz miesiąc.

Pewnego dnia dużo biegałem po mieście. Byłem u Teofila,w banku, u Stępka, w Ogrodzie Saskim i, w jednym z tychmiejsc, znowu zgubiłem... Swój kij!...

— Teraz zjadł śledzia na dobre! — pomyślałem. — Trzebaalbo chodzić bez laski, albo sprawić sobie nową.

Któż jednak opisze moją radość, a potem przestrach, gdynazajutrz, w czasie obiadu, jeden z urzędników tramwajowychodesłał mi... mego Murzynka z kartką:

„Znaleziony w tramwaju na Lesznie.”

Kartka ta dostała się przede wszystkim w ręce Ewci.Przeczytawszy ją, zwróciła na mnie lodowate spojrzenie i, nibyniechcący, spytała:

— Co, Ludwiku, robiłeś wczoraj na Lesznie?

— Ja? Na Lesznie?... Ja?... Już z miesiąc...

— Już wiem, Ludwiku — przerwała Ewcia, podając mikartkę, i na tym skończyło się przy obiedzie.

Po obiedzie zaś — nie gadała do mnie przez cały tydzień, niezaniedbując jednak tłumaczyć dzieciom, że uczciwy człowiekzawsze dotrzymuje słowa, i że ludzie, którzy nie dotrzymująsłowa, są ludźmi godnymi politowania.

Myślałem, że zwariuję przez ten tydzień. Zacna kobieta,spokojna, taktowna, wzór żon i matek, ale jak zacznie moralizować— żywcem wkopałbym się pod ziemię.

To też nikt się chyba nie zdziwi, gdy powiem, że nieraz brałemswoją laskę do gabinetu i — wymyślałem jej na czym świat stoi.Tym razem przecie i ślepy dojrzy, że tylko diabelski Murzynnarobił mi kłopotu.

Myślisz pan, że to już koniec jego intrygom?... Panie,śmiertelny wróg nie spłatałby mi podobnego figla, jak ta bestia!

Przede wszystkim muszę dodać, że bez względu na jegopodłości, poszedłem do tokarza, gdziem go kupił i kazałemwprawić murzynowi nowe oko. Majstra w sklepie nie było;natomiast znalazłem ową miłą dziewczynkę, której niegdyśprzypatrywałem się przez okno.

Posiedziałem w sklepie z pół godziny, wyściskałem sklepowejrączki, dowiedziałem się, gdzie mieszka. I oto między mną anią zawiązały się serdeczne, choć czysto idealne stosunki, właśnie— dzięki mojemu Murzynkowi.

Byłem tak zadowolony, żem nawet puścił w niepamięć jegodawniejsze sprawki.

Znajomość nasza ze sklepową trwała do połowy zimy.Widziałem, jak dziecko to przywiązuje się do mnie, jak korzystaz moich rad, z jaką wdzięcznością przyjmuje drobne podarunki.Dziewczątko czyste i niewinne, jak łza.

Jednego dnia spotkałem Józię na ulicy i spędziłem z nią paręgodzin „Pod Kometą”, ostrzegając o sidłach, zastawianych naniewinność przez lekkomyślną młodzież albo zepsutych starców.Rozmarzony, wróciłem do domu około północy i dopiero naschodach spostrzegłem, że... znowu zgubiłem Murzynka!

Ewcia jeszcze nie spała.

— Gdzie byłeś, Ludwiku?

— Na operze.

— Cóż grali?

Fausta.

— Znasz go przecie.

— Ale zawsze lubię go posłuchać. Dobranoc, głowa mnietrochę boli.

Serdecznie ucałowałem Ewcię, ale duszę nurtował mi niepokój.

„Zobaczycie — myślałem — że ten przeklęty murzyn znowunarobi mi zmartwienia!”

Zasnąłem późno i późno obudziłem się na drugi dzień. Gdyzaś o jedenastej usiedliśmy z dziećmi do śniadania, Ewciaodezwała się niby tak sobie:

— Wiesz?... Odnieśli ci twoją faworytalną laskę.

Myślałem, że zemdleję; w oczach mi pociemniało. Nareszcie,zdobywszy się na ostatni wysiłek, zapytałem dosyć ostro:

— I któż odniósł moją laskę?

— Woźny z Teatru Wielkiego — odparła Ewcia.

Tego już było za wiele. Przez cały czas śniadania nie śmiałemust otworzyć.

Gdy Ludwika i Mieczysław wstali od stołu, Ewcia odezwałasię nieco przyciszonym głosem:

— Twoją laskę przyniósł kelner z restauracji „Pod Kometą”.Z osobnego gabinetu.

Gwałtownie odsunęła krzesło i wyszła.

Schwyciłem kij, i wsiadłszy w dorożkę, pojechałem „PodKometę” z zamiarem połamania Murzynka na grzecznymkelnerze. Ale człowiek ten rozbroił mnie jednym słówkiem.

— Tyś odniósł mój kij do domu? — zapytałem go.

— Ja, jaśnie panie.

— A... A kto ci powiedział, gdzie mieszkam i kim jestem?

— O! — uśmiechnął się — jaśnie pana zna całe miasto.Wszyscy wiedzą, że pan zabił pułkownika.

— Pułkownik Steinberg żyje...

— Ten może i żyje, ale tamten, co go jaśnie pan golnął wbrzuch, wcale nie żyje. Sam przecie byłem na pogrzebie.

„Przeklęta popularność! — pomyślałem. — Nawet gniewaćsię nie mogę na tego osła”.

— A na drugi raz — rzekłem, dając kelnerowi rubla — niebądź taki usłużny i niczego nie odnoś mi do domu.

— Nic nie odniosę choćbym znalazł pulares jaśnie pana— odpowiedział bezczelnie patrząc mi w oczy.

— No — rzekłem do siebie, zakończywszy z kelnerem — wobecEwci jestem bez ratunku zgubiony; ale za to przekonałemsię dziś, że już mówi o mnie cała Warszawa. O wyższymstanowisku nawet marzyć nie można.

Było to akurat w karnawale. Stosunki nasze z Ewcią przezcały tydzień wlokły się w sposób nieokreślony. Nie robiła miwymówek, odzywała się rzadko i obojętnie; słowem, czućbyło nadchodzącą katastrofę. Może zażąda separacji?...

Raz, kiedy siedząc na szezlongu, trzymałem w ręku „Figaro”,a myślałem o czym innym, usłyszałem w salonie jakiś szmer,a potem głos Ewci:

— Proszę cię na chwilę, Ludwiku.

Wchodzę... Osłupiałem... Boże miłosierny! Ależ wmoim salonie, obok mojej żony, widzę Józię tokarkę, a za niąjakiegoś dryblasa...

— Ludwiku — rzekła Ewcia — młodzi narzeczeni przyszlipodziękować ci za posag...

I gdy ja stałem bez ruchu, jak Niobe, rozpaczająca po dzieciach,Józia cmoknęła mnie w jedną rękę, a dryblas w drugą. Potemoboje upadli do nóg Ewci, która wręczyła Józi pięć sturublowychpapierków i sznur korali.

Po chwili narzeczeni wyszli, błogosławiąc nas, a Ewcia zwróciłasię do mnie:

— Oj ty dziadzie, ty stary dziadzie!... I komu to tu światgubić!

— A teraz, duszko — odezwałem się skromnie — chybawierzysz w moją niewinność?...

— O niewinności tej dziewczyny nigdy nie wątpiłam — odparłaEwcia.

I co pan powiesz: na tym skończyła się cała awantura!...Tak przecie byłem wzruszony szlachetnością Ewci, tak zgnębionyjej pobłażaniem, że rozchorowałem się na gastryczną gorączkę,która na tydzień przykuła mnie do łóżka.

Serce kobiety, panie, a mianowicie serce Ewci, na wiekipozostanie dla mnie zagadką.

A swoją drogą mój kij — jest ostatniego rzędu gałgan, i nawetpowiem panu, że straciłem dla niego wszelką sympatię.

III

Teraz, poznawszy kim jestem i jakich dziwnych przygóddoświadczyłem w życiu, z całą łatwością odgadniesz pan: naczym polega moja prośba?

Ale... jeszcze jedno drobniuteńkie zboczenie.

Dziwnym zbiegiem wypadków, urodziny moje przypadają15 kwietnia, w dzień św. Ludwiki. Okoliczność ta w oczachwyrozumiałego człowieka usprawiedliwiałaby wiele moichwykroczeń; a że Ewcia jest bardzo wyrozumiałą, w tym więcdniu uroczystym wybaczyła mi wszystkie błędy.

Przekonałem się o tym, zobaczywszy w południe, w naszymdomu, nieszczęśliwego Teofila, do którego Ewcia napisała listwłasnoręczny. Biedak uściskał mnie tak gorąco, jak wówczasna polu walki; następnie zaś począł przepraszać moją żonę(za to chyba, że go niegdyś wygnała), tłumacząc sobie, że pewnoFitulski narobił na niego plotek. Już to obawa jakowychśintryg Fitulskiego była chorobą Teofila.

Nie koniec na tym. Ewcia bowiem w dniu urodzin spełniłamoje najpiękniejsze marzenia, ofiarując mi: autentycznylondyński parasol, arcydzieło parasolniczego kunsztu.

Cudo to kosztowało ze 40 rubli. Miało srebrne okucia, arękojeść w formie dwóch ściskających się rąk, także srebrnych— massiv. Na jednej ręce był wyryty mój monogram w laurowymwieńcu, na drugiej data pojedynku.

Niepodobna było w delikatniejszy sposób okazać mi, żenieporozumienie z „Pod Komety” było zapomniane, a także— złożyć hołdu mojej odwadze. To też upewniam pana, żegdyby mi kiedy cały naród na Placu Teatralnym ozdobił głowędębowym wieńcem, chyba nie oceniłbym go tak wysoko, jak— ten parasol, darowany mi przez Ewcię.

Stał się on dla mnie najdroższą pamiątką, symbolem moichdrobnych zasług i małżeńskiego szczęścia.

Zwykle, na co dzień, chodziłem po mieście z moim Murzynkiem,życząc mu, aby prędzej kark skręcił.

Lecz pamiątkowego parasola używałem tylko na uroczystewizyty, albo na jakieś wyjątkowo ważne zebrania.

Najważniejszy w owej epoce wypadek stanowiła sprawahonorowa między dwoma młodzieńcami, którzy mieli stoczyćśmiertelny pojedynek. Położenie zaś było takie, że — naprzódjeden nie miał ochoty walczyć, potem drugi, a potem obaj;należało więc obmyślić inną satysfakcję.

W tym celu, w mieszkaniu pułkownika Steinberga (obecniemego najlepszego przyjaciela) zebrał się sąd honorowy z pięciuosób. Prezesem zaś tego sądu, prawie jednomyślnie, byłemwybrany — ja — panie...

Jest to rzecz niemałej wagi. Od tego bowiem wypadkuwszyscy tytułują mnie prezesem, a kochana Ewcia czuje sięzupełnie zadowolona i nawet dumna z mojej popularności istanowiska.

Nie potrzebuję wspominać, że nad ciężką tą sprawą męczyliśmysię trzy dni, i dopiero w czwartym, około wieczoru, przyjętomój wniosek, ażeby: obaj przeciwnicy podali sobie ręce. Cosię też stało, a młodzieńcy jednozgodnie oświadczyli, że tylkowielka cześć dla moich zasług i powagi zmusza ich do schylenia głowy przed podobnym wyrokiem. Ciekawym jednak: co byzrobili, nie przyjąwszy go?

Rozumie się, że na każde z tych posiedzeń brałem swójpamiątkowy parasol.

Czwartego dnia, natychmiast po wyroku, Steinbergzaproponował nam, sędziom i rozsądzanym, małą wycieczkę doMarcelina. Ponieważ był to środek maja, a żona moja wyjechałado starszej córki, przyjęliśmy więc propozycję z należnymuznaniem. Trzy powozy ruszyły naprzód, a ja z jednym zmłodzieńców skręciłem na chwilę do domu, ażeby przebraćsię, wziąć mój codzienny kij, a zostawić pamiątkowy parasol,który bynajmniej nie kwalifikował się do majówek.

Towarzyszący mi wbiegł za mną na górę, pomagał przebraćsię i tak często nazywał mnie prezesem, że wychodząc zprzedpokoju, niedobrze wiedziałem, jak jestem ubrany i cobiorę z sobą.

W Marcelinie bawiliśmy się do północy, a bawiliśmy się tak,że przez telefon musiano zamawiać świeżego szampana zWarszawy. Dosyć gdy powiem, że moje zdrowie pito ze dwanaścierazy, nie uchybiając innym współbiesiadnikom.

Wracałem do miasta lekkim powozikiem ze Steinbergiem.On przez całą drogę śpiewał albo komenderował szwadronem,a ja, przytrzymując kolanami swoją fatalną laskę, zarzuciłemręce za tył głowy i marzyłem.

Marzyłem to o domu, który na lato opuściła Ewcia, udającsię na wieś, to o córce, która miała mnie pocieszyć wnukiem,to znowu o przygodach mego życia... Najczęściej jednakprzychodził mi na myśl mój przeklęty kij — i jego psoty.

— Pobiłem nim niewinnego człowieka... Naraziłem sięna pojedynek... Zdradził mnie gałgan tyle razy, a nie wiadomojeszcze, co mi zrobi w przyszłości... Trzeba z nim raz skończyć.

I marząc tak o moim kiju, z wolna odchyliłem kolana.Kij zaczął skakać, jakby zawiadamiając o grożącym muniebezpieczeństwie, uderzył mnie parę razy w nogę, i nareszcie... wysunął się z powoziku.

— No, już teraz nie wrócisz do mnie, zdrajco! — szepnąłem,czując taką ulgę, jakby mi z serca spadł ciężar.

W kwadrans stanęliśmy przed moim domem. Steinberg spał.Nie chcąc budzić go, zręcznie wyskoczyłem z powoziku i...zwichnąłem sobie nogę w kostce!...

— Jedź! — zawołałem na stangreta.

Ledwiem się dodzwonił, zgrzytając z bólu. Zaspany stróżwywindował mnie na schody i obudził lokaja. Gdy zapalonoświatło, posłałem służącego po doktora, a sam usiadłem wprzedpokoju na krześle, jęcząc.

Wtem... włosy stanęły mi na głowie, a ból na chwilęustąpił... W kącie, obok lustra ujrzałem... mój przeklętykij, ten sam kij, z główką murzyna, który mi niedawno wyleciałz powoziku!

Zacząłem wołać i pukać. Przybiegła pokojówka i kucharka.

— Co to jest? — spytałem, wskazując murzynka.

— Ten kij? To laska jaśnie pana — odparła kucharka,myśląc, że jestem nietrzeźwy.

— Skąd się tu wziął?

— Stał tu ciągle.

— Jak to stał? Przecież wziąłem go z sobą do Marcelina!

— Nie. Jaśnie pan do Marcelina wziął parasol, a kij wciążtu stoi — objaśniała kucharka

Sprawiedliwe nieba!... A zatem zgubiłem, i to zgubiłemrozmyślnie, mój pamiątkowy parasol, a ten gałgan Murzynekzostał! Co powie Ewusia?

Zapukano do drzwi; lokaj przyprowadził doktora i felczera.Nastawili mi nogę, obandażowali, obłożyli lodem. Alem nawetnie czuł bólu, wyłącznie zajęty straszną myślą, że zgubiłemparasol, i... co o tym powie Ewusia?...

A teraz — chyba zupełnie odgadłeś pan moją prośbę? Więczaklinam cię na wszystko, co wielkie i święte: zrób o moimparasolu ogłoszenie. Napisz, że parasol ten stanowi drogąpamiątkę i że gotów jestem zapłacić znalazcy choćby 50 rubli.Ale ogłoś swój adres, a mego nazwiska nie wymieniaj, bo inaczejEwcia dowie się o wszystkim.

Parasol!... Pamiętaj pan — parasol!...

Post scriptum. Właśnie kiedy skończyłem list niniejszy,odwiedził mnie Steinberg. Nie mogłem powstrzymać się odprzeczytania mu tego interesującego utworu.

Kochany pułkownik śmiał się, aż mu oczy zachodziły łzami,szczególnie słuchając ustępów, poświęconych jego osobie.

Skończywszy czkanie, zapytałem: co o tym sądzi?

— Pyszny jesteś, prezesie! — zawołał. — Więc ty, przypojedynku, śmiałeś się ze swego kija, nie ze mnie, a ja...chciałem cię zastrzelić. Doskonała pomyłka!...

— Ale — rzekł po chwili — widzę, że diabelnie starzejeszsię, kochany prezesie...

— Skądże znowu ten szczególny wniosek?

— Nieszczególny, ale bardzo prosty. Zamiast napisać w dwuwierszach „Zgubiłem angielski parasol, ze srebrną rączką takąi taką — a znalazcy dam 50 rubli nagrody” — ty, prezesie,pleciesz, jak stara baba, o całej dywizji wypadków, nie mającychżadnego związku z parasolem. Co prawda, jesteś, prezesie,skończony filister, a do tego... chory na gorączkę — dodał,uderzając mnie z całej siły w kolano.

Osądźże pan teraz bezstronnie: czy Steinberg nie jestgrubianinem? Ale nade wszystko — nie zapominaj o moimpamiątkowym parasolu”.

Na tym kończą się przygody p. Wesołowskiego, tudzież jegokija.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.