Mylisz się, kochany przyjacielu, jeżeli sądzisz, że zawsze samotnystąpałem po żwirze, który w tej chwili tysiące nóg depcą. Patrz,teraz na przykład, w jak pięknym znajduję się kółku rodzinnym! ...
Ta szanowna, aczkolwiek przysadzista matrona, w jedwabnejsukni, z tak tkliwym zaufaniem opierająca się na moim ramieniu,to pani X., właścicielka nieco zadłużonych dóbr ziemskich.
Ten wysmukły, co chwila rumieniący się anioł w aksamitnejgarybaldce, to panna Zofia, córka poprzedzającej; ma 18 lat,6, 000 rubli posagu i wyobraża sobie, że w Saskim Ogrodziewszyscy tylko na nią patrzeć i z niej wyśmiewać się będą.
Ten rozkoszny 6-cioletni chłopaczek w niebieskiej sukience,przewiązanej pod ramionami lakierowanym paskiem, miłe bobow kaszkieciku z aksamitnym guzem i jedwabnym fontaziem,to mały Franio, syn starszej, a brat młodszej mojej towarzyszki.
Ten na koniec 20-letni płowowłosy wyrostek, wiecznieprzestraszony i wiecznie wszystkim ustępujący z drogi, to kuzynopisanej familii. Był jakiś czas w szkołach, obecnie bawi przycioci jako praktykant gospodarski i pełni obowiązki tymczasowegowielbiciela panny Zofii. Nosi aksamitną żokiejkę, jasnooliwkoweineksprymable, popielaty żakiet i ciemnozielone rękawiczki,które zdają się stanowić dla niego przedmiot najwyższej chlubynie wyłączającej jednak zakłopotania.
Cała nasza grupa, razem z Bibi (kieszonkową suczką, którejgłowa przypomina duży kłębek bawełny), otóż cała grupaceremonialnym krokiem posuwa się ku Saskiemu Ogrodowi.Podróż nasza trwa już około trzech kwadransów, ale ani nachwilę nie tracimy dobrego humoru; w drodze parę razykiwaliśmy na dorożkarzy, ale grubianie ci, zobaczywszy takliczną rodzinę, umykali co im sił starczyło. Brniemy więcdalej, bawiąc się rozmową o ogrodzie, który od kilku dni spędzasen z figlarnych oczek panny Zofii.
— Ach, Boże! Boże! ... wzdycha mama. — Wleczemy się, jakdziady na odpust... Ty pewnie żenujesz się iść z nami, panieBolesławie, bo to my parafianki...
— O pani! Wszakże i ja jestem parafianinem...
— To prawda, żeś ty Wołyniak, poczciwy... Wy wszędzie tacy:serce złote, jak nie wymawiając u ciebie, a w głowie fiu i fiu! ...jak u naszego kochanego Władzia na ten przykład...
Kochany Władzio wyszczerzył białe zęby w kierunku swoichzielonych rękawiczek, a po raz setny zarumieniona panna Zofiawtrąciła:
— Ciekawam bardzo, jak też wygląda ten wasz sad Saski, czytam warszawski? ...
— Musi być okrągły! ... — domyślił się 20-letni Władzio, przechodząc z prawej strony na lewą.
— Przeciwnie, kochany panie Władysławie — odparłem — jestczworoboczny, a jeżeli pana interesują szczegóły topograficzne,to dodam, że ma od wschodu Saski Plac, od zachodu targ zaŻelazną Bramą, od południa ulicę Królewską, a od północycałą gromadę domów...
Słuchacz mój widocznie zrozumiał objaśnienie, ponieważprzeszedł z lewej strony na prawą.
— A wrotaż są jakie? ... — spytała znowu panna Zofia tymrozkosznym głosikiem, któremu wybacza się nawet nonsensy.
— O, są pani!... całe z żelaznych krat...
— Ooo... 00! — zdziwiło się towarzystwo.
— Bram tych jest aż sześć...
— A... ooo! ... — był nowy wybuch zdziwienia.
— Jedna — ciągnąłem — wychodzi na Saski Plac, druga nakościół Ewangelicki, trzecia na Marszałkowską, czwarta na targ,piąta na ulicę Żabią, a szósta na Niecałą...
— Mamo... Mamo! ... — zawołał nagle spotniały Franio — aprzez płot czy będziemy przełazić?
— Franiu, bądź grzeczny! — zgromiła go siostra. — Niechżenam pan powie, cóż tam więcej jest? ...
— Uważa łaskawa pani, są naprzód cztery kąty...
— I chi! chi!... jaki ty zbytny, panie Bolesławie — ucieszyłasię mama.
— Cztery kąty bardzo interesujące, ponieważ w północno-wschodnim znajduje się strzelnica...
— Jezus! Maria! — zaoponowały damy.
— O, to sobie strzelę z parę razy! ... — wykrzyknął Władzio iposzedł na lewo.
— Strzelnica jednak nie funkcjonuje już od kilku tygodni...
— Coś się zepsuło... — zauważył Władzio już z prawej strony.
— W kącie południowo-wschodnim jest cukiernia...
— Aj... na lody, mamo, na lody!... — przerwała mi panna.
— Zajdziem! ... Zajdziem!...
— W kącie południowo-zachodnim jest zakład kumysowy, wodymineralne i mleczarnia...
— Chryste Panie!... — zdziwiła się mama. — W takim sadziemleczarnia? ... A zsiadłegoż mleka dostanie? ...
— O, dostanie!...
— Zajdziemże i tam...
— W kącie północno-zachodnim jest plac dla dzieci...
— Bożeż ty mój! ... — wykrzyknęła matrona. — A cóż ony tamrobią?
— Bawią się z niańkami...
— Robaczki wy moje serdeczne! ... Ach, bodaj ciebie, panieBolesławie, że ty wiesz tak wszystko...
W czasie tych wydziwiań minęliśmy Saski Plac, przeszli ulicę,na której mało nas nie rozjechano, i zbliżyliśmy się do głównegowejścia. Zauważyłem, że twarz panny Zofii robi się purpurowa,i że w duszy jej tymczasowego adoratora powstają niejakiewątpliwości co do popielatego żakietu, ciemnozielonychrękawiczek i jasnooliwkowych uzupełnień.
— Nie można, nie można!... — odezwał się w tej chwilidozorca do jakiegoś bardzo podszarzanego jegomości.
— Za co on jego nie wpuszcza? ... — szepnęła mi do uchastrwożona mama.
— Bo jest źle ubrany — uspokoiłem ją.
— A nas-że? ...
Nie dokończyła frazesu, ponieważ z kolei zwrócono się i do nas.
— Państwo będą łaskawi wziąć pieska na sznurek...