drukowana A5
13.03
Ogród Saski

Bezpłatny fragment - Ogród Saski


Objętość:
16 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
zeszytowa
ISBN:
978-83-288-0745-7

Mylisz się, kochany przyjacielu, jeżeli sądzisz, że zawsze samotnystąpałem po żwirze, który w tej chwili tysiące nóg depcą. Patrz,teraz na przykład, w jak pięknym znajduję się kółku rodzinnym! ...

Ta szanowna, aczkolwiek przysadzista matrona, w jedwabnejsukni, z tak tkliwym zaufaniem opierająca się na moim ramieniu,to pani X., właścicielka nieco zadłużonych dóbr ziemskich.

Ten wysmukły, co chwila rumieniący się anioł w aksamitnejgarybaldce, to panna Zofia, córka poprzedzającej; ma 18 lat,6, 000 rubli posagu i wyobraża sobie, że w Saskim Ogrodziewszyscy tylko na nią patrzeć i z niej wyśmiewać się będą.

Ten rozkoszny 6-cioletni chłopaczek w niebieskiej sukience,przewiązanej pod ramionami lakierowanym paskiem, miłe bobow kaszkieciku z aksamitnym guzem i jedwabnym fontaziem,to mały Franio, syn starszej, a brat młodszej mojej towarzyszki.

Ten na koniec 20-letni płowowłosy wyrostek, wiecznieprzestraszony i wiecznie wszystkim ustępujący z drogi, to kuzynopisanej familii. Był jakiś czas w szkołach, obecnie bawi przycioci jako praktykant gospodarski i pełni obowiązki tymczasowegowielbiciela panny Zofii. Nosi aksamitną żokiejkę, jasnooliwkoweineksprymable, popielaty żakiet i ciemnozielone rękawiczki,które zdają się stanowić dla niego przedmiot najwyższej chlubynie wyłączającej jednak zakłopotania.

Cała nasza grupa, razem z Bibi (kieszonkową suczką, którejgłowa przypomina duży kłębek bawełny), otóż cała grupaceremonialnym krokiem posuwa się ku Saskiemu Ogrodowi.Podróż nasza trwa już około trzech kwadransów, ale ani nachwilę nie tracimy dobrego humoru; w drodze parę razykiwaliśmy na dorożkarzy, ale grubianie ci, zobaczywszy takliczną rodzinę, umykali co im sił starczyło. Brniemy więcdalej, bawiąc się rozmową o ogrodzie, który od kilku dni spędzasen z figlarnych oczek panny Zofii.

— Ach, Boże! Boże! ... wzdycha mama. — Wleczemy się, jakdziady na odpust... Ty pewnie żenujesz się iść z nami, panieBolesławie, bo to my parafianki...

— O pani! Wszakże i ja jestem parafianinem...

— To prawda, żeś ty Wołyniak, poczciwy... Wy wszędzie tacy:serce złote, jak nie wymawiając u ciebie, a w głowie fiu i fiu! ...jak u naszego kochanego Władzia na ten przykład...

Kochany Władzio wyszczerzył białe zęby w kierunku swoichzielonych rękawiczek, a po raz setny zarumieniona panna Zofiawtrąciła:

— Ciekawam bardzo, jak też wygląda ten wasz sad Saski, czytam warszawski? ...

— Musi być okrągły! ... — domyślił się 20-letni Władzio, przechodząc z prawej strony na lewą.

— Przeciwnie, kochany panie Władysławie — odparłem — jestczworoboczny, a jeżeli pana interesują szczegóły topograficzne,to dodam, że ma od wschodu Saski Plac, od zachodu targ zaŻelazną Bramą, od południa ulicę Królewską, a od północycałą gromadę domów...

Słuchacz mój widocznie zrozumiał objaśnienie, ponieważprzeszedł z lewej strony na prawą.

— A wrotaż są jakie? ... — spytała znowu panna Zofia tymrozkosznym głosikiem, któremu wybacza się nawet nonsensy.

— O, są pani!... całe z żelaznych krat...

— Ooo... 00! — zdziwiło się towarzystwo.

— Bram tych jest aż sześć...

— A... ooo! ... — był nowy wybuch zdziwienia.

— Jedna — ciągnąłem — wychodzi na Saski Plac, druga nakościół Ewangelicki, trzecia na Marszałkowską, czwarta na targ,piąta na ulicę Żabią, a szósta na Niecałą...

— Mamo... Mamo! ... — zawołał nagle spotniały Franio — aprzez płot czy będziemy przełazić?

— Franiu, bądź grzeczny! — zgromiła go siostra. — Niechżenam pan powie, cóż tam więcej jest? ...

— Uważa łaskawa pani, są naprzód cztery kąty...

— I chi! chi!... jaki ty zbytny, panie Bolesławie — ucieszyłasię mama.

— Cztery kąty bardzo interesujące, ponieważ w północno-wschodnim znajduje się strzelnica...

— Jezus! Maria! — zaoponowały damy.

— O, to sobie strzelę z parę razy! ... — wykrzyknął Władzio iposzedł na lewo.

— Strzelnica jednak nie funkcjonuje już od kilku tygodni...

— Coś się zepsuło... — zauważył Władzio już z prawej strony.

— W kącie południowo-wschodnim jest cukiernia...

— Aj... na lody, mamo, na lody!... — przerwała mi panna.

— Zajdziem! ... Zajdziem!...

— W kącie południowo-zachodnim jest zakład kumysowy, wodymineralne i mleczarnia...

— Chryste Panie!... — zdziwiła się mama. — W takim sadziemleczarnia? ... A zsiadłegoż mleka dostanie? ...

— O, dostanie!...

— Zajdziemże i tam...

— W kącie północno-zachodnim jest plac dla dzieci...

— Bożeż ty mój! ... — wykrzyknęła matrona. — A cóż ony tamrobią?

— Bawią się z niańkami...

— Robaczki wy moje serdeczne! ... Ach, bodaj ciebie, panieBolesławie, że ty wiesz tak wszystko...

W czasie tych wydziwiań minęliśmy Saski Plac, przeszli ulicę,na której mało nas nie rozjechano, i zbliżyliśmy się do głównegowejścia. Zauważyłem, że twarz panny Zofii robi się purpurowa,i że w duszy jej tymczasowego adoratora powstają niejakiewątpliwości co do popielatego żakietu, ciemnozielonychrękawiczek i jasnooliwkowych uzupełnień.

— Nie można, nie można!... — odezwał się w tej chwilidozorca do jakiegoś bardzo podszarzanego jegomości.

— Za co on jego nie wpuszcza? ... — szepnęła mi do uchastrwożona mama.

— Bo jest źle ubrany — uspokoiłem ją.

— A nas-że? ...

Nie dokończyła frazesu, ponieważ z kolei zwrócono się i do nas.

— Państwo będą łaskawi wziąć pieska na sznurek...

— Bibi na sznurek? ... Bibi? ... — wykrzyknęła panna Zofia,

— No, jeżeli on się tak nazywa, to Bibi...

— Cóż to będzie, panie Bolesławie, kiedy my nie mamysznurka? To chyba ty, Władziu, musisz biedną Bibi odnieśćdo domu.

— A może by ją można na szpagat? ... — spytał surowegodozorcy oszołomiony Władzio, po raz pierwszy zapominając okolorze swoich rękawiczek.

— Można... można!...

W odpowiedzi na to przyzwolenie, płowowłosy nasz przyjacielwykonał kilka ruchów w okolicach swej żakietki, a za chwilęładna Bibi, kaszląc i opierając się, asystowała nam przywiązanado krótkiego szpagatu. Czas był wielki, bo już i ludzie poczęlisię na nas oglądać.

— Woda!... woda!... Leje!... leje!... — wrzeszczałuradowany Franio, patrząc na rzewnie płaczącą fontannę.

— Franiu, bądź grzeczny! — upominała go siostra. — Topewno wodotrysk, panie Bolesławie? ... Ach, jaki piękny!...

Milczałem, nie tyle myśląc o wodotrysku, ile o szeroko otwartejgębie 20-letnieg0 Władzia w aksamitnej żokiejce. Ludzie znowugapią się na nas, panna Zofia znowu się rumieni... ja sam czujępewne zakłopotanie... Szczęściem Bibi wydziera się z rąk swojegopogrążonego w kontemplacji przeciwnika...

— Łapaj, Władziu! ... — woła mama.

— Trzymaj, Władziu!... — powtarza panna.

Rozpoczyna się gonitwa, podczas której Bibi spod nóg jakiegośdziecka wpada na ogon jakiejś damy, zaplątuje się sznurkiem opałasz wojskowego, a w końcu dostawszy kijem od podeszłegojegomości, podkula ogon i z rezygnacją poddaje sięubezwłasnowolnieniu. Uważam, że spacerujące grupy poczynająserio zajmować się wypadkiem Bibi, garybaldką panny Zofii iżokiejką pana Władysława — co wszystko, razem wzięte, niedodaje mi bynajmniej otuchy.

— Mamo, chodźmy dalej!... — prosi wysmukła Zosia.

— Idźmy — odpowiada mama — ale nie środkiem. Tu sameelegantki spacerują, i spaliłabym się ze wstydu, gdyby na nastak dłużej patrzali.

Odchodzimy w aleję na prawo i znajdujemy wolną ławkę.Około strzelnicy jakaś dziewczynka bawi się toczeniem obręczy,druga skakaniem przez sznurek, trzecia podbijaniem ogromnejpiłki, a kilku chłopców bieganiem i wrzaskiem.

Jeden z nich, w ubiorze marynarskim, zbliża się do nas i pytaz ukłonem:

— Proszę pana, która też godzina?

— Trzy kwadranse na trzecią.

— Ach, jaki grzeczny chłopaczek! — szepce mama.

Marynarz zauważył Frania; chwileczkę popatrzali sobieobaj w oczy, wreszcie przybyły, zwracając się z powtórnymukłonem do mamy, rzekł:

— Niech pani będzie łaskawa temu małemu pozwolić bawić sięz nami.

— Owszem!... owszem!... Idź, Franiu, bawić się z tymigrzecznymi chłopczykami — odparła mama. — Ach, jakieżcudowne dzieci są w tej Warszawie!

W oka mgnieniu zmieszanego Frania otoczyła gromadkadzieci, i rozpoczęło się śledztwo:

— Kawaler umiesz się bawić?

— W co kawaler umiesz się bawić?

— To jakiś mazgaj! ...

— A skąd kawaler? ...

My z mamą i z Zosią i z Władziem, jesteśmy aż z K..............

— Panowie!... Bawmy się w jenerała — zaproponowałmarynarz. — Wy będziecie żołnierzami, ja jenerałem, a ten małykoniem...

— Dobrze... dobrze...hura!...

Za chwilę mały Franio, trzymając sznurek w zębach, podciętyparę razy batem, cwałował pomiędzy drzewami. Jenerałowie iżołnierze zmieniali się co kilkanaście sekund, ale przybysz zK... ciągle był koniem i w charakterze tym dopóty galopował,aż zmęczony i wyćwiczony pejczem, upadł na ziemię, zanoszącsię od płaczu. Towarzysze jego rozpierzchli się, jak wróble.

— Ach, nicponie te warszawskie dzieci!... Ach, urwisy!...— woła przestraszona mama, uspakajając, trzepiąc i obcierającFrania. Wreszcie kiedy przeszło i to zmartwienie, ruszyliśmywpoprzek alei głównej ku mleczarni.

— Chryste Panie... jakie ogony te damy noszą! ... jaki tukurz! ... Taż odsapnąć nie można... zupełnie jakby kto stadoowiec przepędził!... — lamentowała jejmość.

— Panie Bolesławie — pyta urocza Zosia — co znaczą te beczki?

— To do polewania ulic...

— Ach, prawda! taż tu wyraźnie błoto w alejach... kurz ibłoto! Oto mi sad! ... u nas na okólniku porządniej...

— A gdzież tu warzywa sadzą? — przerywa pani.

— Tu nie sadzą warzyw — odpowiadam.

— Nie sadzą?!... A drzeważ fruktowe są?...

— I tych nie ma....

— Nie ma!... Więc od czegóż wy ten sad trzymacie?

— Od... to jest... dla świeżego powietrza...

— Piękne mi świeże powietrze, jak pragnę szczęścia! ... Wytu zmarniejecie z takim świeżym powietrzem... Ach, jakiżfetor! ... cóż to znaczy? ...

— O, to nic, proszę pani!... Idziemy w tej chwili aleją,przytykającą do ulicy Królewskiej, na której rynsztoki trochępachną...

— Aaa... ooo!...

Otóż i mleczarnia. Towarzystwo moje z uwagą patrzy nadelektujących się krowimi produktami Warszawiaków. Wołampannę.

— Co państwo każą? ...

Hładyszkę zsiadłego mleka i sitnego chleba — odpowiadajejmość.

Panna wytrzeszcza oczy.

— Mamo — szepcze Zosia — jakoś to mleko nieładne... Unas czeladź takiego by nie jadła, dajmy spokój! ...

— Fiu!... gwiżdże Władzio. — Albo to mleko zsiadłe? Tomaślanka!... U nas w K. zsiadłe mleko krajać by można...

Panna ulatnia się, poznawszy o co chodzi.

(Uważam, że pierwotny zachwyt szanownej mamy naszej nawidok ogrodu zmniejszył się o 30 procent).

— Panie Bolesławie — mówi do mnie — a dzieciż tu daleko?Chodźmy do tych niebożątek.

Około Żelaznej Bramy przecinamy po raz drugi aleję głównąi wchodzimy na plac, zawalony gromadą żyjących ciał ludzkich.Dzieci i ich niańki, rozmieszczone jak śledzie w beczce, siedzą,leżą, śpią, płaczą, szyją, rozmawiają, słowem, robią wszystko,co komu na myśl przyjdzie.

— O rany Chrystusa!... — woła mama. — Jak to, więc na tymplacu bez trawy, w tym kurzu, w tej ciasnocie, bawią się dziecitutejsze? O Boże! Boże... toż u nas na wsi cielętom lepiej!...;Patrzajże, panie Bolesławie, jakie to małe dzieckowina! ...pewno mu się jeszcze ząbki nie wyrzynają, a ono jużtu? ... Nianiu! ... nianiu! ... — zwraca się do jednej z piastunek— a czego to dziecko tak płacze?...

— A bo, proszę pani, już mleka nie ma w butelcze, więc nie maczo szszać...

— To ono butelkę ssie! a gdzież matka?

— Pani ż panem szą w ogrodzie, ale pani szama nie karmi...

Poważna moja przyjaciółka machnęła gniewnie ręką, i poszliśmydalej.

— Czy to bożnica, proszę pana? — pyta mnie uśmiechniętyWładzio, wskazując ogromny, elegancki budynek w guścieszwajcarsko-chińskim.

— To letni teatr, panie...

— Aaa!... proszę pana, a tenże budynek murowany nagórze, co to jakby maszynka do gotowania kawy?

— To rezerwoar wodny...

— Aaa!... A tenże parów, co to takiego?

— Sadzawka...

— Sadzawka bez wody... chi! ... chi!... A tenże chłopiecz gęsią?

— Fontanna...

— Aaa!... To proszę pana, woda idzie przez chłopca, czyprzez gęś? ...

— Przez gęś...

— Aaa! A toż korytko nad sadzawką?

— Strumyk dla ptaków...

— Aaa!... to ptaki w Warszawie znaczy błoto jedzą?

— Tylko piją...

— Aaa!...

W tej chwili napatacza się znowu jakiś chłopczyk z gołyminogami, po szkocku.

— Która godzina, proszę pana?

— Kwadrans na czwartą...

— Mamo! ... zajdźmyż na te lody... — prosi panna Zofia.

— A zajdźmy!... Wiedźże nas, panie Bolesławie — odpowiadabardzo zachmurzona mama.

Jeszcze raz przecinamy aleję główną; pani zatyka nos, pannarumieni się, kawaler otwiera gębę, Franio czepia się za rękęmatki, a Bibi plącze się między nogami swego kornaka, którywoła:

— Panie! panie!

Kilku panów ogląda się, ja jestem różowy.

— Panie! — powtarza posiadacz aksamitnej żokiejki — to tu wWarszawie i drzewa blachą łatają? Na co to tak?

Ponieważ nie wiem: „na co to tak?” — więc milczę i uważamtylko, że białe zęby mego interlokutora na osobach zajmującychławki, robią nie mniejszy efekt od jego ciemnozielonych rękawiczek i szpagatu, na którym ciągnie Bibi.

— Proszę pana... co to za figura? ... — pyta nieśmiało pannaZofia, wskazując posąg, zarówno cierpiący na brak podpisu,jak i na niedostatek garderoby.

— Zosiu! ... nie patrz tam — upomina ją mama — bo tonieprzyzwoicie! ...

Zosia płonie, Bibi szczeka, a cała nasza karawana zbliża siędo cukierni, do której wchodzimy nareszcie i zajmujemy stolikpod werandą.

— Co państwo każą? ... — pyta markier, wyglądający zpozoru na człowieka, który lepiej się zna ze słodyczami, niż zmydłem.

— Ja proszę o lody — dysponuje mama.

— I ja o lody — powtarza córka.

— To i ja o lody — konkluduje Władzio.

— A ty, panie Bolesławie? ...

— Proszę o czarną kawę...

— A dla Frania ciasteczko — decyduje jejmość.

Markier znika i po pewnym czasie zjawia się z tacą pełnążądanych efektów.

— Ach! jakie małe porcje lodów! ... — dziwi się mama.

— Może państwo będą łaskawe zapłacić zara.

— Cóż to znaczy? ... alboż my uciekamy? ...

— Ja tego nie mówię, ale niektóre goście są takie, że wychodząi nie płacą — wyjaśnia egzekutor.

Czuję, że jestem tak pąsowy, jak panna Zofia i jej mama,która, nie ociągając się dłużej, wydobywa woreczek i pyta:

— Co się należy?

— Trzy porcje lodów — rachuje markier — 45 kopiejek...

— Takie małe porcje po 15 kopiejek?

— Ja nic na to nie poradzę! ... Filiżanka kawy 7 i pół kopiejek.

— Na Nowym Świecie 5 kopiejek — przerywa dama.

— Ja nic na to nie poradzę! ... Ciasteczko 5 kopiejek.

— Gdzie indziej lepsze kosztuje 3...

— Razem 57 i pół kopiejek — sumuje markier.

Przez ten czas wycelowano na nas wszystkie szkiełka; wpowietrzu poczynają krzyżować się uwagi.

— Wełna!... mówi jeden.

— Facet w żokiejce jest pyszny... wygląda na forysia...

Gąska niczego, choć anachronicznie ubrana.

Słuchając tych uwag, towarzystwo moje kręci się; ja jestemfioletowy, i nawet Franio ma minę przestraszonego. Tylkoostrzyżona Bibi zachowuje się obojętnie i robi przez ten czasznajomość z czekoladowym angielskim charcikiem. Wreszcieruszamy.

Gąska kapitalna! ... — żegnają nas eleganci.

— Wyjdźmy już, mamo, z ogrodu — mówi ze łzami w oczachpanna Zofia.

— Aaa!... upadam do nóg za ten wasz Ogród Saski — irytujesię mama — już mnie tu drugi raz nie zobaczycie... Wolę jaswój sad w K....

— Moje nowe rękawiczki za 75 kopiejek pękły! ... — wzdychaWładzio, i zapewne skutkiem zmartwienia, przy samym wyjściuprzydeptuje i obrywa łokciowy ogon jakiejś damie.

—... fu... otom się skąpał!... — myślę i postanawiam odtądnigdy nie akompaniować na spacerach antypodom, którymnie podoba się Ogród Saski.

Nam jednak, bądź rodowitym, bądź naturalizowanymWarszawiakom, wystarcza ta klatka bez dachu. Mamy w niej,co prawda, zakurzone i „połatane”, lecz zawsze dość zielonedrzewa; mamy klomby, wprawdzie niekoniecznie czyste, alewygodne i do naszych wyobrażeń o porządku nieźle zastosowane;nie brak też miejscami kwiatów różnobarwnych i trawnikówpłowych, a przypominających niegoloną dziadowską brodę.

A ile tam alei kasztanami wysadzanych, ile gracowanych ulic,jaki obszar! ... Wprawdzie na szerokość ogród nasz nie mawięcej, niż około 360 pensjonarskich kroków, lecz za to długi jestna 600 przeszło kroków tragicznych, takich, jakimi prowincjonalniartyści posługują się dla wywołania najwyższego efektu.

Oprócz budynków, nie mających wielkiego związku z galeriamisztuk pięknych, prócz cukierni i mleczarni, posiadamy w tymlubym zakątku namiot owocowy, pyszną altankę wód gazowych iresztki loteryjnych szałasów, wymowne świadectwo naszychfilantropijnych uczuć. Szkoda jednak, żeśmy się już pozbylistrzelnicy i jeszcze nie doczekali choćby skromnej bawaryjki;szkoda również, że nad planem głównego wodotrysku pracowałajakaś gospodarska fantazja. Jak na największą ozdobę takiegoogrodu, nie dość było ustawić na ziemi dużą balię, w niej ogromnąmiskę, w tej kolosalną podstawkę do nafcianej lampy, a nawierzchu imponujących rozmiarów spodek. Jeżeli Warszawę, wbraku popiołów i lawy, piasek kiedy zasypie, wątpimy, abyodległa potomność zadawała sobie dużo trudu nad odgrzebywaniemtego dzieła najnowszej sztuki.

Około 10-ej z rana, gdy ucichnie już muzyka w zakładzie wódmineralnych i opadnie kurz, wzniecony bajecznie długimi miotłamistróżów, wówczas do ogrodu schodzą się emeryci, niańki i bony zdziećmi, tudzież kilkunastu próżniaków, lubiących czytywaćksiążki na otwartym powietrzu. Tajemna nić sympatii pociągadzieci ku emerytom, próżniaków ku romansowym bonom, awtedy dziwne widowisko przedstawia się oczom obserwatora.

Poczciwe sześcionożne ławki z gwałtownie w tył wygiętymiporęczami przybierają wówczas wygląd huśtawek, w których najednym końcu siedzi bona z haftem lub z książką, na drugimpróżniak z książką lub papierosem. Na pozór między osobamitymi nie ma najmniejszego związku, oboje bowiem siedzą dosiebie tyłem. Przechodzący jednak w znacznej odległości odtych par dziwnych, a obdarzeni ostrym słuchem, łatwo przekonaćsię mogą, że długość ławki nie przeszkadza rozmowie, i że figlarnyAmor umie kaleczyć serca nawet plecami do siebie odwrócone.

Im wyżej na sklepieniu niebieskim podnosi się słońce, tymbardziej zbliżają się do siebie nasi samotnicy, a gdy w południekompas zgromadza ludzi poważnych dla uregulowania zegarków,wówczas tkliwą parę oddziela już co najwyżej pół ławki. Wtedyzwykle do rozmarzonych dwójek zbiega się krzykliwa tłuszczadzieci, wołając: „jeść!” — bony odchodzą, a szczęśliwizdobywcy ich serc, schyleni na poręczach ławek, zapadająw drzemkę, która niekiedy usiłuje zastąpić im obiad.

Południe minęło już od kilku godzin; w ogrodzie kipi śmietankatowarzystwa. Uśmiechnięte, promieniejące, szeleszczące,spowite we wszystkie barwy nieba i ziemi, królowe stworzeniaw obłokach tkanin spłynęły do alei głównej. Wobec szczebiotuich ptaki milkną i przestaje dyszeć wiatr, zabłąkany międzyliśćmi.

Burzliwa fala chodzących, wciśnięta między żywe brzegiwidzów, dzieli się na prądy, nieustannie zmieniające kierunek imiejsce. W tej chwili wszystkie płyną w jedną stronę, wnastępnej dwa w prawo, trzy w lewo, dalej jeden w prawo ijeden w lewo. Czasami na mgnienie oka fale nikną, abynatychmiast powrócić, zetrzeć się i znowu zmącić. Olśnionybłyskawicami spojrzeń, odurzony tysiącem oddechów, ogłuszonykaskadą słów, wstrząsany huraganem dziwnych uczuć, cofaszsię w tył i dostrzegasz... gromadę gadatliwych dwunogów,nie wiadomo dlaczego wałęsających się wśród gęstych tumanówkurzu...

O, życie! czymże ty jesteś bez złudzeń? ...

Już noc zapadła; w Teatrze Letnim grają operę, a tłumbezpłatnych wielbicieli piękna, zaklętego w dźwięki, snuje sięokoło fatalnych sztachetek. Jakiś namiętny meloman, wbitymiędzy dwa drzewa, surowe wejrzenie ciska na mnie, któryszelestem nóg poważyłem się przypomnieć mu cały niesmakmiejsc gratisowych. Nie przeszkadzam! nie przeszkadzam!...lecz i nie zazdroszczę. Z tego punktu słuchany tenor przypominanawoływania rozwożących węgle, sopran spazmy, a bas pastwisko.

Lecz otóż znowu aleja główna; przechodniów niewielu, aławki prawie puste. Siadam na jednej, aby podsłuchać szeptów.

— Nie byłaś wczoraj...

— Nie mogłam...

— Unikasz mnie, gniewasz się! ...

— Nie...

— Pozwól mi rączkę... Wszak mnie — kochasz?... Niekochasz!...

— No, powiedz czy kochasz? ...

— Nie... wiem...

— O kochasz!...

— Puść mi pan rękę...

— Nie puszczę...

— Puść!... Pomyśl tylko, co z tego będzie? ...

Głos z daleka: Mamo!... mamo... gdzie mama?...

Głos bliżej: Ja tu, Maniu... chodź, chodź!...

Idźmy stąd; zostańcie w pokoju, szczęśliwi! Dusze waszezbyt zajęte są w tej chwili, abyście mogli pojąć złowrogąprzepowiednię, która padła na was z ust dziecka.

Jak cicho! ... tylko młody ptak skrzeczy w gęstwinie...Dlaczegóż i ja nie miałbym dzielić spojrzeń moich między gwiazdyjasne i kochające oczy?

Widzę jakieś światła. Tu błyszczą lampy altanki z wodąsodową, tam zapałka... Co mnie wreszcie obchodzą zapałki,woda sodowa i wszystkie wynalazki, kiedy dokoła noc, a nadgłową niebo i drzewa szumiące?

Niby znam te miejsca, a nie znam? Zdaje się, żem zabłądził,i robi mi to przyjemność!

Obecnie doczekałem się takiej chwili, w której zachwyca nasosławione kwilenie ptaków i rozrzewnia zdyskredytowanyksiężyc. Jaki nawał uczuć!... zdaje się, że wyśpiewałbymcałą duszę moją, która przecież jest inna, aniżeli u innych ludzi,ale... jeść już chcę, a przy tym obawiam się, aby miejsca niezabrakło w „Kurierze”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.